CZĘŚĆ CZWARTA Decyzje

47. Opcje

Lipiec 2070 roku

Jurij wbiegł do środka i rozłożył elastyczny ekran na stole.

— W końcu udało mi się ściągnąć to z Mira…

Ekran zaczęły wypełniać obrazy, zamglone fotografie i niebiesko-zielone ołówkowe szkice.

Puszka nr Dwa w Stacji Wellsa, czyli „dom”, była wyposażona w jeden duży, nadmuchiwany stół, używany podczas posiłków i konferencji, który służył także jako powierzchnia robocza. Stół miał budowę modułową, można go było rozdzielić na dwie lub trzy części. Myra doszła do wniosku, że to jeszcze jeden przejaw psychologii odosobnienia. Członkowie załogi nie musieli spożywać posiłków wspólnie, jeśli nie mieli na to ochoty.

Teraz części stołu zestawiono razem. Przez wiele dni był wykorzystywany jako miejsce niekończącej się konferencji. Jurij próbował coś wywnioskować z obrazów alternatywnego Marsa, które telefon Bisesy nieznośnie powoli przesyłał przez wąskopasmowe łącze Oka. Ellie ślęczała nad analizą klatki grawitacyjnej Oka. Jedynie Hanse Critchfield nie zajmował się żadnym aspektem zagrożenia związanego z bombą Q, twierdząc, że jest bardziej przydatny, pracując przy swoich ukochanych maszynach.

A Myra, Aleksiej i Grendel Speth, mając stosunkowo niewiele do zaofiarowania, siedzieli ponuro przy porysowanym stole, popijając chłodną niskociśnieniową kawę.

Myra pomyślała, że w tym marsjańskim okrąglaku widać ślady zaniedbania, w porównaniu z drogim, rzec można wystawnym, jasno oświetlonym otoczeniem Cyklopa. Mimo to, jak nie przestawała ich zapewniać Atena, znajdowali się w centrum reakcji na zagrożenie o kosmicznych rozmiarach. Detonacja w pasie asteroid była widoczna we wszystkich zasiedlonych przez człowieka światach. Większość mieszkańców Ziemi, wciąż nie mogąc się otrząsnąć z szoku po burzy słonecznej, zgromadziła się w podobnych do bunkrów domach i czekała.

Ale czas się kończył. A na Marsie czuło się rosnącą panikę. Statek wojenny Liberator był teraz tylko o kilka dni drogi i wszyscy wiedzieli, dlaczego się zbliża.

— Dobrze — powiedział Jurij. — Oto, co mamy. Jak rozumiem, zgadzamy się co do tego, że wszechświat Mira składa się z szeregu plastrów czasu. Prezentacja form życia w układzie słonecznym w jego apogeum w każdym ze światów.

— Wszystkie dzieci Słońca w najlepszej formie — powiedziała Grendel. — Ale to nie może tak trwać. Chodzi mi o to, że zarówno Wenus, jak i Mars musiały osiągnąć szczyt lokalnej różnorodności biologicznej we wczesnych okresach istnienia układu słonecznego, kiedy Słońce było znacznie zimniejsze. Z tego co wiemy, Słońce Mira jest Słońcem z trzynastego wieku. Tamto Słońce jest zbyt gorące dla tych światów. Nie przetrwają długo.

— Ale — warknął Jurij — rzecz w tym, że są to światy układu słonecznego, jakimi były w odległej przeszłości. Chodzi o to, jak ewoluowały z przeszłości do teraźniejszości, co takiego się wydarzyło, co uczyniło je takimi, jakie są teraz. Popatrzcie na Wenus. Wydaje nam się, że rozumiemy ten przypadek — powiedział. — Tak? Olbrzymia cieplarnia, parujące oceany, woda rozkładana przez światło słoneczne i utracona na zawsze… Kiedyś Wenus była wilgotna, błękitna i pogodna. Znajdując się zbyt blisko Słońca, uległa przegrzaniu, a oceany wyparowały. Po ucieczce wody w przestrzeń kosmiczną na Wenus utworzyła się nowa, gęsta atmosfera z dwutlenku węgla, uwolnionego z wyschniętego dna morskiego, a efekt cieplarniany potęgował się, aż ziemia, rozgrzana do czerwoności, zaczęła świecić. Prawdziwy horror, ale rozumiemy to. Nasze modele sprawdzają się dla Wenus — powiedział Jurij. — Tak? Ale przejdźmy teraz do Marsa. Mars był niegdyś podobny do Ziemi, ale jako zbyt mały i zbyt odległy od Słońca, wysechł i ostygł. Tyle rozumiemy. Ale spójrzcie na to.

Pokazał profile starego Marsa, na którym się znajdowali i młodego Marsa z wszechświata Mira. Półkula północna starego Marsa była wyraźnie obniżona w stosunku do regularnego łuku jego młodszego wcielenia.

— Coś się tu wydarzyło — powiedział Jurij z rosnącym gniewem. — Coś niezwykle gwałtownego.

Myra zrozumiała. To musiało być jak młot wbijający się w czaszkę, potężne uderzenie skierowane tutaj, w biegun północny. Było na tyle silne, że utworzyło Vastitas Borealis, jakby krater obejmujący całą półkulę północną.

Wszyscy natychmiast zrozumieli implikacje tego, co zobaczyli.

— Bomba Q — powiedział Aleksiej. — Odpowiednio dobrana do masy Marsa. I skierowana tutaj, prosto w biegun północny. Taki byłby rezultat. Ale dlaczego? Dlaczego uderzenie skierowano w Marsa, a nie w Wenus?

— Ponieważ Wenus była niegroźna — warknął Jurij. — Wenus to był wodny świat. Nawet gdyby powstały tam istoty obdarzone inteligencją, byłaby to jedynie jakaś kultura istniejąca na dnie morza, wykorzystująca metale z otworów termicznych w skorupie ziemskiej. Istoty takie po prostu nie mogłyby utworzyć żadnych struktur, które byłyby widoczne z oddali. Dróg czy miast.

— Ale Marsjanie tak — powiedziała Myra.

I w nagrodę nastąpiło potężne, niszczące uderzenie.

Grendel była coraz bardziej podekscytowana.

— Myślę, że widać tutaj elementy pewnej strategii. Celem Pierworodnych wydaje się być zahamowanie rozwoju zaawansowanych technologicznie cywilizacji. Jednak działają oszczędnie. Jeśli jakiś układ gwiezdny stanowi dla nich powód zaniepokojenia, najpierw zsyłają nań burzę słoneczną. Działa jak prymitywna lampa lutownicza, ale jest to tani sposób wyjałowienia całego układu. Założę się, że jeśli zaczniemy kopać dostatecznie głęboko, znajdziemy ślady co najmniej jednej burzy słonecznej z odległej przeszłości. Ale jeśli burza słoneczna nie przyniesie wyniku, jeśli światy nadal stanowią problem, wykonują uderzenie o charakterze chirurgicznym. Tak jak to uczynili w wypadku Marsa. I tak jak teraz mają to uczynić z Ziemią.

— Musicie przyznać, że są staranni — powiedział Jurij.

Aleksiej powiedział:

— Wiemy od Ateny i tego Świadka, że nie jesteśmy jedyni. Operacje Pierworodnych obejmują znaczne obszary czasu i przestrzeni. „Przed nim ogień pożerający, a za nim płomień palący, ziemia ta jest przed nim jak ogród Eden, lecz po nim będzie pustym stepem i przed nim nikt nie ujdzie”. Księga Joela.

Myra uniosła brwi.

— Nie bądźmy hipokrytami. Może fauna Australii i Ameryki czuła to samo w stosunku do nas.

— Oni są jak bogowie — powiedział Aleksiej, wciąż w apokaliptycznym nastroju. — Może powinniśmy im oddawać cześć.

— Lepiej nie — sucho powiedział Jurij. — Marsjanie tego nie robili.

— To prawda — odezwała się Ellie. Wpadła do pokoju z elastycznym ekranem. — Marsjanie ruszyli do walki. Może i my możemy. — Pośród panującego w pokoju pełnego lęku przygnębienia Ellie szczerzyła zęby w uśmiechu.

— Pamiętacie to?

Rozłożyła swój ekran tak, aby wszyscy mogli zobaczyć znajomy łańcuch symboli: trójkąta, czworokąta, pięciokąta i sześciokąta.

— Moje programy analizujące spekulowały, co to może znaczyć. I doszły do zgodnego przekonania — także co do czasu — i myślę, że to się trzyma kupy.

— Mów — warknął Jurij.

— Popatrzcie na te figury. Co widzicie?

Aleksiej powiedział:

— Trójkąt, czworokąt, pięciokąt, sześciokąt. I co z tego?

— Ile boków?

Jurij powiedział:

— Trzy, cztery, pięć, sześć.

— A gdybyś kontynuował ten ciąg? Co dalej?

— Siedem boków. Siedmiokąt. Osiem. Ośmiokąt. — Był w rozterce i spojrzał na Myrę. — Dziewięciokąt?

— Brzmi prawdopodobnie — powiedziała Myra.

— A potem? — nie ustępowała Ellie.

Aleksiej powiedział:

— Dziesięć boków, jedenaście, dwanaście…

— A jeśli będziesz wciąż szedł dalej? Gdzie kończy się ten ciąg?

— W nieskończoności — powiedziała Myra. — Wielokąt o nieskończonej liczbie boków.

— Czyli?

— Koło…

Jurij spytał:

— Co ty właściwie tam masz, Ellie?

— Marsjanom nie udało się zapobiec uderzeniu bomby Q, czy też tego, co Pierworodni użyli przeciw nim. Ale myślę, że to jest symboliczny zapis tego, co osiągnęli. Zaczynając od tego, co mogli zbudować — rozumiecie, trójkąt, kwadrat, proste figury geometryczne — jakoś udało im się dokonać ekstrapolacji. Wykorzystując swoje skończone środki, schwytali nieskończoność. I uwięzili Oko, które musiało się znajdować bezpośrednio nad punktem zerowym, aby być świadkiem zniszczenia planety. — Zerknęła na Aleksieja. — Rzucili wyzwanie bogom, Aleksiej. Grendel chrząknęła.

— Jakie to pocieszające — powiedziała kwaśno. — Ale mimo to Marsjanie zostali zmieceni z powierzchni ziemi. Jaka szkoda, że nie ma ich tutaj, abyśmy mogli poprosić ich o pomoc.

— Ależ oni istnieją — powiedziała Ellie.

Wszyscy wlepili w nią wzrok.

Myśli Myry galopowały.

— Ona ma rację. A gdyby istniał sposób wysłania wiadomości nie do naszego Marsa, ale do Marsa z wszechświata Mira! Och, tam nie ma statków kosmicznych.

— Ani radia — wtrącił Aleksiej.

Myra nie poddawała się.

— Ale mimo to…

Jurij warknął:

— Co ty, u diabła, mówisz?

Ellie powiedziała szybko:

— Na początek moglibyśmy po prostu wysłać te symbole. Żeby pokazać, że rozumiemy. Moglibyśmy w ten sposób sprowokować Marsjan z wszechświata Mira do działania. Chodzi mi o to, że przynajmniej niektórzy z nich mogą pochodzić z plastra czasu, w którym zdawali sobie sprawę z istnienia Pierworodnych.

Grendel pokręciła głową.

— Mówisz poważnie? Zgodnie z twoim planem mamy wysłać wiadomość do równoległego wszechświata, w nadziei że jest tam wyrwana z czasu marsjańska cywilizacja, coś jak space opera w układzie słonecznym. Czy dobrze cię zrozumiałam?

— Myślę, że teraz nie czas na zdrowy rozsądek, Grendel — powiedziała Myra. — Żadne konwencjonalne środki, jakich użyła flota, nie przyniosły rezultatu. Potrzebujemy więc środków niekonwencjonalnych. Zaprojektowanie tarczy przeciw burzy słonecznej wymagało mnóstwa niestandardowych pomysłów, a jej zbudowanie niesłychanego wysiłku nas wszystkich. Może znowu musimy uczynić to samo.

Posypał się grad pytań i rozpętała się dyskusja. Czy niepewna łączność wykorzystująca marsjańskie Oko do nawiązania kontaktu z telefonem Bisesy jest na tyle niezawodna, aby doprowadzić rzecz do skutku? A poza tym w jaki sposób dziewiętnastowieczni Amerykanie ze skutego lodem Chicago mają się komunikować z Marsjanami? Za pomocą telepatii? Wiele pytań, niewiele odpowiedzi.

— OK — powoli powiedział Jurij. — Najważniejsze pytanie brzmi: co się stanie, jeśli Marsjanie rzeczywiście zareagują? Co mogą zrobić?

— Odeprzeć atak bomby Q za pomocą swych trójnogich machin wojennych i palących promieni — powiedziała Grendel szyderczo.

— Mówię poważnie. Musimy się nad tym zastanowić — powiedział Jurij. — Opracujmy możliwe scenariusze. Ellie, może ty mogłabyś się tym zająć. Gry wojenne w odpowiedzi na atak bomby Q.

Ellie kiwnęła głową.

Aleksiej powiedział:

— Nawet jeśli Bisesa znajdzie sposób, by to zrobić, może powinniśmy mieć prawo weta, próbując dojść, jak mogą zareagować Marsjanie. I powinniśmy to przekazać Atenie. Decyzja nie powinna należeć jedynie do nas.

— OK — powiedział Jurij. — W międzyczasie możemy się do tego zabrać. Dobra? Chyba że ktoś ma lepszy pomysł. — Jego złość zastąpiło coś w rodzaju euforii. — Hej. Skąd te ponure twarze? Słuchajcie, jesteśmy tu jak banda pogrążonych w śnie zimowym niedźwiedzi polarnych. Ale jeśli to się powiedzie, będziemy sławni. Namalują obrazy przedstawiające tę scenę. Jak podpisanie Deklaracji Niepodległości.

Zawtórował mu Aleksiej:

— Jeśli to prawda, chyba muszę się ogolić.

— Dość tych bredni — powiedziała Grendel. — Bierzmy się do roboty.

Rozeszli się do swych zajęć.

48. Sygnał na Marsa

Bisesa, Abdi i Emeline ponownie zostali wezwani do biura burmistrza w ratuszu.

Rice czekał na nich. Nogi miał oparte na biurku i palił papierosa. Profesor Gifford Oker, uniwersytecki astronom, był tam także.

Rice gestem wskazał, by usiedli.

— Prosiliście mnie o pomoc — warknął. Uniósł w górę list Bisesy z nagryzmolonymi marsjańskimi symbolami, trójkątem, czworokątem, pięciokątem i sześciokątem. — Mówicie, że musimy wysłać tę oto wiadomość Marsjanom.

Bisesa powiedziała:

— Wiem, że to brzmi jak wariactwo, ale…

— Och, miewam do czynienia ze znacznie bardziej wariackimi pomysłami. Naturalnie zwróciłem się do Gifforda o radę. Dostałem jakiś stek bzdur o „falach elektromagnetycznych Hertza” i „automobilach kosmicznych” Verne’a. Ludzie, statki kosmiczne! A my nawet nie jesteśmy w stanie zbudować linii kolejowej stąd do wybrzeża.

Oker żałośnie odwrócił wzrok, ale nic nie powiedział; najwyraźniej sprowadzono go tutaj wyłącznie po to, by go upokorzyć.

— Więc — podjął Rice — przekazałem tę prośbę pewnemu człowiekowi w Chicago, który może mieć pojęcie, jak to zrobić. Do diabła, on ma teraz siedemdziesiąt dziewięć lat, a po Znieruchomieniu oddał się do dyspozycji Komitetu Kryzysowego i Bóg wie, co jeszcze. To nie jest nawet jego miasto! Ale powiedział, że pomoże. Obiecał, że zadzwoni do mnie o trzeciej. — Zerknął na zegarek kieszonkowy. — Jest już prawie trzecia.

Musieli czekać w milczeniu całą minutę. Wtedy zadzwonił ścienny telefon.

Rice przywołał Bisesę skinieniem i oboje podeszli do telefonu. Rice podniósł słuchawkę i trzymał ją tak, aby Bisesa mogła zrozumieć, co mówią. Docierały do niej jedynie strzępy monologu płynącego z telefonu, wypowiadanego z koturnowym, bostońskim akcentem. Ale sens był jasny.

— …sygnałów jest niemożliwe. Pojedynczy znak, tak duży, aby go było widać przez bezmiar przestrzeni… Biała powierzchnia czapy lodowej to nasze tło… Wykopać rowy długie na sto mil, wydrapać te figury w lodzie, tak duże jak się da… Wypełnić je tarcicą i olejem, jeśli go macie. Podpalić… Blask ognia w nocy, dym w ciągu dnia… Cholerni Marsjanie musieliby być ślepi, żeby ich nie dostrzec…

Rice skinął głową w stronę Bisesy.

— Rozumie pani, w czym rzecz?

— Zakładając, że zapewni pan siłę roboczą, by to zrealizować…

— Do licha, kilka mamutów zaprzężonych do pługa zrobi to w miesiąc.

— Mamuty pracujące nad przygotowaniem na północnoamerykańskiej czapie lodowej sygnału, który ma być wysłany na Marsa. — Bisesa pokręciła głową. — W każdej innej sytuacji wydawałoby się to zupełnie niesłychane. Jeszcze jedno, panie burmistrzu. Proszę nie zapalać ognia, dopóki nie potwierdzę, że nadszedł czas. Pomówię z moimi ludźmi, muszę się upewnić… To, co tutaj robimy, ma bardzo drastyczny charakter.

Powoli skinął głową.

— W porządku. Coś jeszcze?

— Nie. Sygnały wydrapane w lodzie. Oczywiście tak trzeba to zrobić. Powinnam była sama to wymyślić.

— Ale pani tego nie zrobiła — powiedział Rice, szczerząc zęby w uśmiechu. — To on to wykombinował. Dlatego właśnie jest tym, kim jest. Racja? Dziękuję — powiedział do telefonu.

— Jeszcze raz uratował pan sytuację, sir. Jest pan fantastyczny. Bardzo panu dziękuję, panie Edison. — I odwiesił słuchawkę.

— Czarodziej z Menlo Park! Co za facet!

49. Orbita synchroniczna

Sierpień 2070 roku

Liberator wszedł na orbitę synchroniczną wokół Marsa. Libby tak kierowała statkiem, że przez okno pod stopami Edna zobaczyła planetę.

Edna była na orbicie synchronicznej nad Ziemią — zwanej orbitą geostacjonarną — już przedtem. Obecne doświadczenie było podobne. Oglądany z orbity synchronicznej Mars miał mniej więcej takie same rozmiary, jak Ziemia oglądana z orbity geostacjonarnej; planeta wielkości piłki baseballowej unosiła się nisko pod jej stopami. Ale światło słoneczne było tutaj słabe i Mars był ciemniejszy od Ziemi. Wyglądał jak pomarszczony owoc koloru ochry. W tym momencie był w pierwszej kwadrze i Edna dostrzegła jaskrawy odblask kopuł Portu Lowella, prawie na linii terminatora, dokładnie pod Liberatorem.

— Nie mogę uwierzyć, że tu jesteśmy — powiedziała.

John Metternes mruknął:

— A ja nie mogę uwierzyć, dlaczego tu jesteśmy.

Ale tam byli. Nikt w żadnym ze światów zamieszkanych przez człowieka nie mógł nie wiedzieć o obecności Liberatora, który pędził przez układ słoneczny w otaczającym go deszczu egzotycznych cząstek antymaterii, teraz pozbawiony osłony. Edna zastanawiała się, jak wielu mieszkańców Marsa spogląda teraz w niebo i wpatruje się w jasną gwiazdę w zenicie. W istocie miano nadzieję, że sama obecność Liberatora zmusi Marsjan do poddania się żądaniom Ziemi.

Rozległo się dzwonienie, oznajmiając nadchodzący sygnał.

John spojrzał na monitory.

— Zapora włączona.

Byłoby prawdziwą ironią, gdyby po przebyciu układu słonecznego statek został unieruchomiony przez wirusa z komunikatu powitalnego.

Edna powiedziała ostrożnie:

— Przepuść.

Przed oczyma Edny pojawił się holograficzny obraz głowy młodej kobiety, uśmiechniętej, ujmującej, o trochę nieobecnym spojrzeniu. Wyglądała dziwnie znajomo.

Liberator, tu Lowell. Dzień dobry.

— Lowell, tu Liberator — odparła Edna. — Dzień dobry, obserwujemy wasz świt. Piękny widok. Numer rejestracyjny naszego statku SS-1-147…

— Wiemy, kim jesteście. W końcu widzieliśmy wasz przylot.

— Znam twoją twarz — odezwał się John Metternes. — Umfraville. To znaczy, Paula. Córka bohaterki.

— Żyję tutaj w spokoju, nie wadząc nikomu — powiedziała dziewczyna niewzruszona.

Edna kiwnęła głową.

— Wszyscy mamy nadzieję, że dziś także będzie spokojnie, Paulo.

— My także. Ale to raczej zależy od ciebie, prawda?

— Tak? — Edna pochyliła się do przodu, starając się wyglądać bardziej władczo niżeli się czuła. — Paulo, ty i ci, w których imieniu mówisz, wiedzą, dlaczego przybyliśmy.

— Bisesy Dutt nie ma w Porcie Lowella.

— Nie stanie się jej żadna krzywda. Po prostu mamy zamiar zabrać ją z powrotem na Ziemię, gdzie będzie mogła złożyć sprawozdanie. Najlepiej będzie, jeżeli będziemy działać wspólnie. Także dla Bisesy.

— Bisesy Dutt nie ma w Porcie Lowella.

Edna powiedziała z ociąganiem:

— Upoważniono mnie do użycia siły. Faktycznie otrzymałam rozkaz, aby rozwiązać ten problem. Pomyśl, co to oznacza, Paulo. Będzie to pierwszy akt wojenny między legalnymi władzami na Ziemi a społecznością Kosmitów. To nie byłby dobry precedens, prawda?

John dodał:

— I panno Umfraville, proszę zdać sobie sprawę, że Port Lowella to nie forteca.

— Musicie postąpić zgodnie z waszym sumieniem. Wyłączam się.

Metternes przeciągnął dłonią po przetłuszczonych włosach.

— Moglibyśmy poczekać na potwierdzenie z Ziemi.

Edna potrząsnęła głową.

— Nasze rozkazy są jasne. Próbujesz zwlekać, John.

— Winisz mnie za to? Lowell jest bezbronny. Mam wrażenie, że wyjdziemy na czarne charaktery…

Rozległ się sygnał alarmowy i panele na mostku zapłonęły czerwienią. Ogarnęło ich uczucie, jakby płynęli. Statek poruszał się.

— Jasna cholera — powiedziała Edna. — Co to było? Oboje uruchomili szereg procedur diagnostycznych. Libby odezwała się pierwsza.

— Uruchomiliśmy osłonę. Unikamy dalszego ostrzału.

Edna warknęła:

— Co się stało?

— Właśnie straciliśmy zespół antenowy i część ogniw słonecznych. Jednak wszystkie układy statku mają potrójną redundancję i łączność z Ziemią jest zachowana…

— Wiązka laserowa — powiedział John, sprawdzając dane i zastanawiając się. — Boże Wszechmogący. Zostaliśmy trafieni wiązką laserową.

— Z jakiego źródła? Zostaliśmy zaatakowani?

— Wystrzelono z planety — powiedział John. — Nie z innego statku. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — To był laser z windy kosmicznej.

— Mars nie posiada żadnej windy kosmicznej.

— Jeszcze nie, ale już zainstalowali lasery. Bezczelne sukinsyny.

Libby powiedziała:

— To był na pewno strzał ostrzegawczy. Mogli nas unieszkodliwić. Jak powiedziałam, teraz otacza nas osłona i kontynuuję manewry wymijające.

— W porządku, Libby, dziękuję. — Edna spojrzała na Johna.

— Sytuacja jest jasna. Zgadzasz się, że powinniśmy zareagować?

— Nie potrzebowała jego zgody. Była oficerem dowodzącym. Ale czuła, że nie będzie mogła zacząć działać bez jego zgody.

W końcu skinął głową.

— Przygotuj torpedę. Uderzenie atomowe o małej mocy. — Wyciągnęła plan Portu Lowella. Postukała palcem w zieloną kopułę. — Zlikwidujemy farmę. W ten sposób spowodujemy możliwie najmniej zniszczeń.

— To znaczy zabijemy jak najmniej ludzi? — John roześmiał się głucho. — Słuchaj, Edno, to nie jest wyłącznie farma. Realizują tam rozmaite programy eksperymentalne. Hybrydy marsjańskich i ziemskich organizmów. Jeżeli to wysadzimy…

— Ładuj, John — powiedziała stanowczo, odpychając od siebie własne wątpliwości.

Odpalenie torpedy było zdarzeniem gwałtownym. Statek zakołysał się jak dzwon.


* * *

Na Mount Weather obrazy ataku Liberatora wywołały szok.

— Nie mogę uwierzyć, że to się wydarzyło na mojej zmianie — powiedziała Bella.

Bob Paxton mruknął:

— Witam w moim świecie, szanowna pani przewodnicząca.

Cassie Duflot siedziała obok Belli.

— To dlatego mój mąż zginął. A więc w razie potrzeby dysponujemy takimi możliwościami.

— Ale miałam nadzieję, że taka potrzeba nigdy się nie pojawi. — Bella opanowała dreszcz. — Jestem tutaj, ponieważ ludzie uważają mnie za bohaterkę okresu burzy słonecznej. A teraz bombarduję moich własnych braci.

Paxton przyglądał się zmontowanym obrazom wyświetlanym na ściennym ekranie.

— To wszystko idzie w świat. No cóż, musiała się pani tego spodziewać. Jeśli zrzucamy bombę atomową na Marsa, nawet ślepi muszą to zauważyć. Jak dotąd nie ma doniesień o ofiarach. Zresztą to oni zaatakowali pierwsi.

— Nie mogę uwierzyć, że możesz o tym mówić tak chłodno, Bob — powiedziała Bella z lekkim uczuciem gniewu. — Byłeś pierwszym człowiekiem, który postawił stopę na Marsie. A teraz, w następnym pokoleniu, dochodzi do wojny dokładnie w miejscu twojego lądowania. To tak, jakby Neila Armstronga poproszono, aby dowodził inwazją na Morzu Spokoju. Jak się z tym czujesz?

Wzruszył ramionami. Miał na sobie rozpiętą wojskową marynarkę, poluzowany krawat, a w swej potężnej dłoni trzymał plastikową puszkę z wodą sodową.

— Czuję, że to nie myśmy to zaczęli. Czuję, że ci durnie na Marsie powinni byli zrobić to, co ich legalni przedstawiciele rządowi kazali im zrobić, i przekazać im tę stukniętą Dutt. I czuję, że, tak jak pani mówi, nie ma sensu marnować miliardów dolców i dziesiątków ludzkich istnień budując takie urządzenie jak Liberator, jeśli nie zamierza się go użyć. Poza tym to pani córka zrzuciła tę bombę.

To musiała być Edna. Bella prawdopodobnie mogłaby znaleźć jakiś sposób, aby oszczędzić córce tego obowiązku; na Liberatorze byli pracownicy organizacji humanitarnej. Ale musiała mieć kogoś, komu mogła zaufać, kogoś, na kim mogła polegać, że nie zrzuci bomby, gdyby Bella kazała jej się wycofać.

— Więc jaka będzie reakcja?

Paxton postukał w ekran, po którym przemknęły obrazy pustych sklepów spożywczych, wyludnionych dróg, miast cichych jak cmentarze.

— Nic się nie zmieniło. Obawy rosły z każdym tygodniem od czasu, gdy akcja „kula armatnia” spaliła na panewce. Wszyscy się kulili czekając. Jak dotąd liczby dotyczące ataku atomowego na Marsie są nadal aktualne.

Cassie zapytała:

— Jakie liczby?

Bella odparła:

— On ma na myśli sondaże.

Paxton powiedział:

— Stosunek ocen negatywnych do pozytywnych, lobby wojenne kontra zwolennicy pokoju, normalny wynik. Ale między nimi jest liczna grupa „nie wiem”. — Odwrócił się. — Ludzie czekają na rozwój wypadków, Bello.

Gwałtowna reakcja może jeszcze nastąpić, pomyślała Bella. Jeśli to straszne, ryzykowne posunięcie się nie powiedzie, jej autorytet legnie w gruzach i ktoś inny będzie musiał przeprowadzić Ziemię przez te ostatnie dni przed przybyciem bomby Q. To przyniosłoby jej, pomyślała bezradnie, ogromną ulgę. Ale jeszcze nie mogła pozbyć się tego ciężaru, jeszcze nie teraz.

Bob Paxton powiedział:

— Mamy wiadomość z Marsa. Nie od tej małej Umfraville, która była ich rzecznikiem. Ktoś inny rozmawia z Liberatorem. Prawdopodobnie bez upoważnienia. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Ktoś pękł.

— Więc gdzie jest Dutt?

— Na biegunie północnym Marsa.

— Każ Liberatorowi zmienić kurs.

— O cholera. — Przez jego ekran przemknęły obrazy, tym razem z Ziemi. — Odpowiadają atakiem na atak. Pieprzeni Kosmici. Atakują nasze windy kosmiczne! — Paxton popatrzył na nią. — Więc to jest wojna, pani przewodnicząca. Czy to uspokoiło twoje sumienie?


* * *

Transmitowany na żywo obraz Marsa unosił się nad stołem w Stacji Wellsa. Miejsce na równiku, gdzie Liberator zadał atomowy cios, płonęło gwałtownie, a w rzadkim marsjańskim powietrzu wznosił się wysoko grzyb atomowy. Umarło dziś bardzo wiele marzeń, pomyślała Myra.

A bezpośrednio nad biegunem Marsa zawisła pojedyncza iskra, powoli zmierzając do celu. Wszyscy na to patrzyli, oprócz Ellie, która siedziała z dala od innych, wciąż zajęta analizą gier wojennych i możliwych reakcji Marsjan na jakikolwiek sygnał.

— Spójrzcie na to cholerstwo — powiedział Aleksiej, zastanawiając się. — Chyba nie da się pozostawać na orbicie synchronicznej nad biegunem!

Grendel powiedziała:

— No cóż, to się da zrobić mając napęd oparty na antymaterii i praktycznie nieograniczony zapas delta V…

Myra zrozumiała, że ci Kosmici są bardziej zirytowani widocznym niepodporządkowaniem się Liberatora prawom mechaniki nieba, które rządziły ich życiem, niż samym aktem wojennym.

Jurij spojrzał na ekran.

— Jeszcze pięć minut i będzie na miejscu.

Aleksiej powiedział:

— Tymczasem oni atakują wszystkie windy na Ziemi. Drabinę Jakubową, Bandarę, Modimo, Jianmu, Marahuakę, Yggdrasil… Przecinają wszystko. Skoordynowany atak. Któżby uwierzył, że grupa kudłatych Kosmitów potrafi się zebrać, żeby to osiągnąć?

Jurij ponuro patrzył na ekran.

— Ale to nie przyniesie nam niczego dobrego, prawda? Wnioski tych od gier wojennych nie wyglądają dobrze. Nasza pozycja jest marna, mamy przetrzymać marsjańską pogodę, a nie wojnę. A tutaj, na biegunie, nawet nie mamy czym się bronić… Liberator nawet nie musi używać przeciwko nam broni jądrowej. Dysponując taką mocą, może przelecieć przez atmosferę i zniszczyć nas, może nas zmieść z powierzchni ziemi samymi gazami wylotowymi. Mówi się, że Liberator mógłby uśmiercić wszystkich ludzi na Marsie w ciągu dwudziestu czterech godzin czy nawet szybciej.

— A więc prawie tak skutecznie jak Pierworodni — powiedziała Grendel ponuro. — To cię napełnia dumą, tak?

Myra powiedziała:

— Słuchajcie, moja matka przygotowała ten sygnał wymyślony przez Thomasa Edisona. I jeśli mamy zamiar dać sygnał do zapalenia, musimy to zrobić, zanim zaczną na nas spadać bomby Liberatora.

Jurij powiedział:

— Ellie, na miłość boską, potrzebujemy informacji, jak ci Marsjanie mogą zareagować.

Ellie pracowała od wielu tygodni, próbując przewidzieć reakcję bomby Q na sygnał Bisesy. Była zawsze poirytowana, gdy jej przeszkadzano, a jej obecny wyraz twarzy był Myrze dobrze znany z czasów jej związku z Eugene’em.

— Analiza jest niepełna…

— Nie mamy już czasu — warknął Jurij. — Dawaj, co masz.

Przez jedną długą sekundę wpatrywała się w niego wyzywająco. Potem cisnęła swój elastyczny ekran na stół. Widać było na nim rozgałęziające się drzewa logiczne.

— Zgadujemy, próbujemy odgadnąć motywację kultury całkowicie nam obcej. Ale biorąc pod uwagę opór, jaki stawili Pierworodnym w przeszłości…

— Ellie. Po prostu nam powiedz.

— Oto konkluzja. Prawie nie ma znaczenia, co uczynią Marsjanie. Bo jeśli wystąpią w jakikolwiek sposób przeciwko Oczom istniejącym w ich plastrach czasu — jak pamiętacie, postawiliśmy hipotezę, że wszystkie Oczy są ze sobą połączone, stanowiąc zapewne trójwymiarowe projekcje pojedynczego, wielowymiarowego obiektu — mogą nawet być jednym i tym samym Okiem. I byłoby dla nich sprawą banalną pokonać czeluść między naszym wszechświatem a wszechświatem Mira…

— Tak, tak — warknął Jurij.

— A to spowodowałoby reakcję Oka znajdującego się w Jamie. Naszego Oka. Co niemal na pewno — spójrzcie, tutaj drzewa logiczne się łączą — wywołałoby reakcję bomby Q. Z pewnością zdałaby sobie sprawę z akcji podjętej przeciwko innemu elementowi technologii Pierworodnych w układzie słonecznym, a wtedy…

— Wtedy co? Mów dalej, kobieto. Jak zareaguje bomba Q?

— Zawróci z drogi ku Ziemi — powiedziała Ellie — i ruszy w stronę zaatakowanego Oka.

— Tu. Na Marsie.

Grendel gwałtownie zwróciła na nią wzrok.

— Więc Ziemia będzie uratowana.

— O tak.

Myra pomyślała, że jest to dla Ellie banalny wniosek, wysnuty na podstawie jej badań. Ale wynikał z tego jeszcze inny wniosek.

Zapytała:

— Więc co powiemy mojej matce? Żeby co zrobiła?

Grendel powiedziała:

— Myślę, że…

— Czekaj.

W powietrzu rozległ się nowy głos. Myra spojrzała w górę.

— Atena?

— Lokalny awatar, przesłany do stacji. Atena znajduje się w Cyklopie. Ellie, jeśli chodzi o działania Marsjan, doszłam do tego samego wniosku co ty. Teraz jeśli chodzi o prawdopodobny skutek w odniesieniu do broni Pierworodnych. To nie jest decyzja, którą będziesz musiała podjąć sama ani ja, ani też jakakolwiek osoba. Przygotowałam oświadczenie. Jest tak pomyślane, aby uwzględniając opóźnienie wynikające ze skończonej prędkości światła, dotarło jednocześnie do Ziemi, Marsa, Księżyca i pasa asteroid. Już zostało wysłane. Teraz musicie się skontaktować ze statkiem wojennym.

Jurij patrzył nieruchomo.

— Z Liberatorem? Po co?

— Upłynie piętnaście minut, zanim to oświadczenie zostanie wszędzie odebrane. Wątpię, czy macie aż tyle czasu.

— Więc zagramy na zwłokę — powiedział Aleksiej i uśmiechnął się do Jurija. — No, chłopie, możesz to zrobić. Powiedz, że dasz im to, czego chcą. Powiedz, że Bisesa jest w kiblu. Powiedz im cokolwiek!

Jurij spiorunował go wzrokiem. Potem postukał w ekran.

— Hanse. Połącz mnie z tym statkiem. Liberator, tu Wells. Liberator, tu Wells…

Dla Myry nadchodzące piętnaście minut miały się okazać najdłuższymi piętnastoma minutami w jej życiu.

— Tu Atena. Mówię do wszystkich ludzi na Ziemi, na Księżycu, na Marsie i gdzie indziej. Poczekam, aż wasze systemy będą gotowe do tłumaczenia z języka angielskiego.

Przerwała dokładnie na pięć sekund.

— Pamiętacie mnie — powiedziała. — Jestem, albo byłam, umysłem tarczy. Podczas burzy słonecznej działaliśmy wspólnie. Od chwili powrotu do układu słonecznego ukrywałam się. Widzę, że znalazłam się w świecie licznych podziałów, gdzie istnieje wiele sekretów między rządzącymi i rządzonymi, między rozmaitymi frakcjami naszych społeczeństw. Teraz czas sekretów się skończył. Teraz musimy znów zacząć działać razem, musimy bowiem podjąć poważną decyzję. Decyzję, którą musimy podjąć wspólnie. Przygotujcie się do odbioru…


* * *

Bob Paxton wpatrywał się z niepokojem w dane przepływające przez monitory.

— Chryste. Ta elektroniczna sierota opowiada o tym wszystkim. Liberator, bomba Q i cały ten cholerny cyrk.

Z uczuciem ulgi Bella pomyślała, że to naprawdę dobrze i że niech się dzieje, co chce.

— Nie wierzymy, że uda nam się odchylić tor lotu bomby Q — poważnie powiedziała Atena. — Próbowaliśmy, ale bez powodzenia. Myślimy jednak, że odwołując się do najdalszej przeszłości naszego układu słonecznego, zdołamy ocalić przyszłość naszego świata. Nic nie jest pewne. Może uda nam się uratować Ziemię. Ale coś trzeba będzie poświęcić. To nie jest decyzja kogokolwiek z nas, bez względu na to, jak ten ktoś byłby potężny, jaką by pełnił rolę. Żadne pokolenie w całej historii Ziemi nie stawało przed koniecznością dokonania takiego wyboru. Ale też żadne pokolenie dzięki posiadanej technologii nie było tak zjednoczone. Wniosek jest oczywisty: to poświęcenie musi być naszym wspólnym udziałem. Musimy poświęcić Marsa.

Grendel rozejrzała się wokół, patrząc szeroko otwartymi oczami.

— Może to właśnie jest to, co pozwoli nam rozwinąć się jako gatunek, nie sądzicie? Stając w obliczu takich decyzji.

Jurij chodził po pokoju zły, spięty, poirytowany.

— Mój Boże, byłem już nieźle wkurzony, kiedy się dowiedziałem, że Pierworodni w wyniku burzy słonecznej rozpieprzyli czapy lodowe. A teraz to. Mars!

Atena mówiła nadal.

— Każdy człowiek w układzie słonecznym, który zechce, może wziąć udział w dyskusji, jaka za chwilę się rozpocznie. Mówcie, jak chcecie. Wysyłajcie maile. Jeśli chcecie, mówcie w przestrzeń. Ktoś was usłyszy, a wielkie systemy sztucznej inteligencji dokonają zestawienia waszych opinii i przekażą je do wspólnego banku informacji. Prędkość światła spowolni naszą dyskusję, to nieuniknione. Ale dopóki nie osiągniemy konsensusu, nie zostanie podjęte żadne działanie…


* * *

Myra zobaczyła, że wszyscy są wyczerpani. Wszyscy z wyjątkiem Jurija, którego wypełniał gniew i uraza. Ellie skrzyżowała ręce na piersiach.

— Och, daj spokój, Jurij. Co takiego się stanie, jeśli Mars zostanie zmasakrowany? Czyż decyzja nie jest oczywista? — Myra próbowała ją złapać za rękę, żeby się przymknęła, ale Ellie nie miała zamiaru przestać. — Świat liczący kilka miliardów ludzi, prawdziwy dom rodzaju ludzkiego wobec tego. Martwego świata. Muzeum pełnego pyłu. Jaki to wybór?

Jurij nie przestawał na nią patrzeć.

— Na Boga, jesteś bez serca. To była planeta ludzi od czasu, gdy pierwsi myśliwi ujrzeli ją wędrującą po niebie. A teraz mamy ją zniszczyć — dokończyć robotę za Pierworodnych? Dopóki będzie istniała ludzkość, będziemy uważani za przestępców.


* * *

Bob Paxton nacisnął kilka guzików.

— Próbujemy to zagłuszyć, ale jest zbyt wiele kanałów przekazu.

— To te twoje sieci — powiedziała Cassie Duflot. — Spojrzała na Bellę. — Jak się czujesz?

Bella zastanowiła się.

— Czuję ulgę. Żadnych więcej sekretów, żadnych kłamstw. Cokolwiek się z nami stanie, teraz przynajmniej wszystko wyszło na jaw.

Atena powiedziała:

— Przewidujemy, że dwanaście godzin wystarczy, ale jeśli będzie trzeba, może to potrwać dłużej. Wtedy odezwę się znowu.

Kiedy zamilkła, Paxton spojrzał spode łba.

— W końcu się zamknęła. Bud Tooke zawsze mówił, że Atena miała świra, nawet wtedy, gdy kierowała tarczą. No cóż, trzeba zabrać się do roboty. — Pokazał Belli świeże zdjęcia uszkodzonych wind kosmicznych. — Przecięli liny wszystkich, co do jednej.

Bella czuła piasek w oczach, kiedy próbowała się skupić na tym, co mówi.

— Ofiary? Uszkodzenia?

— Oczywiście wszystkie windy są uszkodzone. Ich górne odcinki zwyczajnie poszybowały w przestrzeń, załogi będzie można zabrać później. Kilka dolnych kilometrów lin w większości spłonęło w atmosferze. — Na ekranach widać było niezwykłe obrazy spadających lin, niby pasków srebrzystego papieru, niekiedy długich na sto kilometrów. — To będzie kosztowało miliardy — warknął Paxton.

— OK — powiedziała Bella. — Ale winda nie może uczynić większych szkód, jeżeli spadnie na ziemię, prawda? Pod tym względem nie przypomina konstrukcji naziemnej, na przykład budynku. Główna część jej masy, przeciwwaga, po prostu odpłynie w przestrzeń. Więc przewidywania dotyczące liczby ofiar…

— Jak dobrze pójdzie, zero — powiedział Paxton z ociąganiem. — W każdym razie minimalne.

Wtrąciła się Cassie:

— Z Marsa także nie ma żadnych doniesień o ofiarach. Bella wydęła policzki.

— Wygląda na to, że uszło nam to na sucho.

Paxton popatrzył na nią gniewnie.

— Porównujesz ze sobą te ataki? Pani przewodnicząca, reprezentuje pani legalnie wybrane rządy tej planety. Akcja Liberatora stanowiła akt wojenny. Ale to jest terroryzm. Musimy zareagować. Głosuję za tym, abyśmy wydali Liberatorowi rozkaz, by zmieść z powierzchni Marsa tę pieprzoną czapę lodową.

— Nie — ostro powiedziała Bella. — Naprawdę, Bob, co dałaby taka eskalacja?

— Byłaby odpowiedzią na ataki na windy kosmiczne. I położyłaby kres naruszaniu tajemnicy państwowej.

Bella przetarła zmęczone oczy.

— Bardzo wątpię, czy Atena tam jest. Poza tym wszystko się zmienia, Bob. Myślę, że trochę czasu upłynie, zanim do tego przywykniesz, niemniej jednak to prawda. Wyślij do Liberatora sygnał. Powiedz im, że mają się wstrzymać z wszelkimi działaniami, aż do otrzymania dalszych rozkazów.

— Pani przewodnicząca, z całym szacunkiem, zamierza pani godzić się z tą działalnością wywrotową?

— W ciągu ostatnich kilku minut nauczyliśmy się więcej, niż uganiając się po układzie słonecznym, przez ostatnie miesiące. Może powinniśmy od samego początku być bardziej otwarci.

Cassie przytaknęła.

— Tak. Może to jest oznaka dojrzewania naszej kultury, że przestajemy mieć sekrety, że mówimy prawdę, że wspólnie omawiamy różne sprawy?

— Jezus Maria — powiedział Paxton. — Nie mogę uwierzyć, że słucham tych sentymentalnych bredni. Pani przewodnicząca, Bello, ludzie wpadną w panikę. Będą zamieszki, napady. Przekonacie się. Dlatego trzymamy pewne rzeczy w sekrecie, pani Duflot. Ponieważ ludzie nie potrafią znieść prawdy.

Cassie spojrzała na ścienny ekran.

— To chyba nie jest prawda, panie admirale. Mamy pierwsze reakcje…


* * *

Sami nad biegunem Marsa, Edna i John, siedzieli zafascynowani, gdy na ich konsolach pojawiały się pochodzące z całego świata fragmenty dyskusji.

John powiedział:

— Popatrz. Ludzie nie głosują tak po prostu na bombę Q, oni wspólnie dyskutują nad możliwymi rozwiązaniami. Demokracja globalna w najlepszym wydaniu. Chociaż obawiam się, że tym razem nie ma do dyspozycji żadnych innych rozwiązań. Edna powiedziała:

— Niektórzy Kosmici mówią, że bomba Q powinna zniszczyć Ziemię. Ziemia to przeszłość rodzaju ludzkiego, jego przyszłością jest przestrzeń kosmiczna. Więc pozbądźmy się zużytego świata.

John chrząknął.

— I razem z nim paru miliardów ludzi? Nie wspominając o prawie wszystkich skarbach kultury. Myślę, że to jest pogląd mniejszości, nawet wśród Kosmitów. A tu mamy kolejną opinię na temat zdolności rodzaju ludzkiego do przeżycia, jeżeli Ziemia zostanie utracona. To wciąż bardzo mała społeczność. Mała, rozproszona, bardzo bezbronna… Może wciąż potrzebujemy opieki Mamy.

— Hej, spójrz na to. — Dyskusja szła tropem zapoczątkowanym przez członków czegoś, co nazywało się Komitetem Patriotów. — Słyszałam o nich — powiedziała Edna. — Doradzają mojej matce. — Czytała: — „Pierworodni panują nad przeszłością i przyszłością, nad czasem i przestrzenią. Są tak zaawansowani, że w porównaniu z nimi”… — Przewinęła tekst dalej. — Tak, tak. „Istnienie Pierworodnych to jądro, wokół którego musi się rozwijać cała przyszła historia ludzkości. Dlatego powinniśmy zaakceptować ich mądrość”.

John skrzywił się.

— To znaczy jeśli Pierworodni postanowią zniszczyć Ziemię, powinniśmy po prostu podporządkować się ich woli?

— O to chodzi. Bo oni wiedzą najlepiej.

— Nie mogę powiedzieć, że to trafia mi do przekonania. Co tam jeszcze masz?


* * *

W ciszy wypełniającej Stację Wellsa, Atena odezwała się znowu.

— Już czas.

Jurij gwałtownie rozejrzał się wokół.

— Jesteś tutaj?

— Tak, to mój nowy awatar.

— Jeszcze nie minęło dwanaście godzin.

— Więcej czasu już nie potrzeba. Osiągnięto konsensus, nie jednogłośnie, ale przytłaczającą większością głosów. Bardzo mi przykro — powiedziała Atena spokojnie. — Za chwilę popełnimy wielką i straszną zbrodnię. Ale odpowiedzialność za to spocznie na nas wszystkich, na ludziach i ich sprzymierzeńcach.

— Musi tak być, Jurij — powiedziała Myra. — Wiesz to…

— Ja się stąd nie ruszę, a wy róbcie, co chcecie — powiedział Jurij i ciężkim krokiem wyszedł z pokoju.

Aleksiej powiedział:

— Spójrzcie na ten wątek dyskusji. Stanowimy mniejszą potęgę. Sytuacja jest asymetryczna. Musimy więc przygotować się do walki asymetrycznie, jako że mniejsze potęgi zawsze stają naprzeciw większych, ucząc się na historii walczących imperiów od czasów Aleksandra Wielkiego. Atakując ich, musimy być gotowi do poświęceń. Musimy być gotowi na śmierć…

— Przyszłość jako gatunek terrorystów-samobójców — powiedziała Grendel. — Ale jeżeli ci Marsjanie w tej innej rzeczywistości nie zareagują, wciąż możemy nie mieć żadnej przyszłości.

Myra przebiegła wzrokiem podsumowanie wątków dyskusji w eterze i na ekranach rozłożonych na stole. Ich treść była skomplikowana, ale przesłanie proste: Zróbcie to. Po prostu to zróbcie.

Ellie wstała.

— Myro. Proszę, pomóż mi. Chyba już czas, aby porozmawiać z twoją matką.

Myra ruszyła za Ellie w stronę Jamy.

50. Interludium. Ostatni Marsjanin

Była sama na Marsie. Była jedyną przedstawicielką swojej rasy, która przeżyła brutalny podział planety na plastry czasu.

Zbudowała sobie schronienie na biegunie północnym Marsa, iglicę z lodu. Była piękna, choć to nie miało znaczenia, bo poza nią nie było nikogo, kto mógłby ją oglądać. To nawet nie był jej Mars. Choć wszystkie miasta i kanały przetrwały, większa część tego pokawałkowanego świata była zimna i jałowa.

Kiedy zobaczyła ów układ symboli płonących na powierzchni Mira, trzeciej planety od Słońca, doznała przyjemnego wstrząsu, zrozumiawszy, że w tym nowym systemie znajduje się oprócz niej jakiś inny umysł. Ale chociaż wiedziała, że to, co żyje na Mirze, musi być jej kuzynem, była to marna pociecha. Teraz czekała w swej iglicy i zastanawiała się, co robić.


* * *

Wielkie eksperymenty powstania i rozwoju życia na planetach układu słonecznego biegły równolegle, ale przyniosły odmienne wyniki.

Kiedy na Marsie pojawiła się inteligencja, Marsjanie zaczęli oddziaływać na otoczenie, podobnie jak ludzie. Palili ogniska i budowali miasta.

Ale Marsjanie nie byli podobni do ludzi.

Nawet jej indywidualność była wątpliwa. Jej ciało stanowiło zespół komórek nieustalonego kształtu, oscylując między stadiami nieruchomym a ruchomym, niekiedy rozpraszając się, a potem łącząc. Przypominała bardziej śluzowatą pleśń, a nie człowieka. Zawsze miała zmysły połączone z ogromną siecią społeczności jednokomórkowych istot, w które obfitował Mars. I w rzeczywistości nie była płci żeńskiej. W jej rasie nie było płci, jak u człowieka. Ale była matką, a więc bardziej „nią” niż „nim”.

Nigdy nie było więcej niż kilkaset tysięcy przedstawicieli jej rasy, rozproszonych na morzach i równinach Marsa. Nigdy nie mieli imion; było ich tak niewielu, że imiona były niepotrzebne. Zdawała sobie sprawę z istnienia każdego z nich, jak głosy niosące się echem w ogromnej katedrze.

I zdawała sobie sprawę, że teraz przepadli, wszyscy. Jej samotność była tak głęboka, że żadna istota ludzka nie była w stanie jej sobie wyobrazić.

Zbliżająca się broń Pierworodnych, bomba Q, także znikła.

Bezpośrednio przed pojawieniem się Nieciągłości pracowała na marsjańskim biegunie, pilnując pułapki ze zniekształconej czasoprzestrzeni, w której wraz ze współpracownikami udało jej się uwięzić Oko Pierworodnych. Dla zmysłów ukierunkowanych na „widzenie” zniekształconej przestrzeni broń była doskonale widoczna w zenicie, gdy zmierzała prosto w stronę bieguna.

I wtedy pojawiły się plastry czasu. Oko pozostało w pułapce. A broń Pierworodnych znikła.

Ten nowy Mars, mozaika plastrów czasu, był zupełną ruiną: atmosfera stanowiła jedynie cienką warstwę dwutlenku węgla, dna dawnych oceanów pokrywał lód, a burze pyłowe szalały nad wyschniętym krajobrazem, wyjałowionym przez promieniowanie ultrafioletowe Słońca. Gdzieniegdzie wciąż stały opuszczone miasta jej rasy i niekiedy nawet paliły się w nich światła. Ale jej pobratymców nie było. A kiedy zaczęła kopać w suchej, trującej ziemi, znalazła jedynie metanogeny i inne proste bakterie, nieliczne ślady bogatego życia, które kiedyś zaludniało ten świat. Resztki, które były jej własnymi, ostatnimi potomkami.

Była sama. Zabawka Pierworodnych. Kłębiła się w niej nienawiść.


* * *

Marsjanie uważali, że udało im się do pewnego stopnia zrozumieć Pierworodnych.

Pierworodni musieli być bardzo starzy.

Mogli nawet być istotami ocalałymi z owych Dni Pierwszych, okresu, który miał początek pięćset milionów lat po Wielkim Wybuchu, kiedy wszechświat stał się przezroczysty i niepewnie zaświeciły pierwsze gwiazdy. Dlatego Pierworodni doprowadzili do niestabilności wewnątrz gwiazd. W ich czasach wszystkie gwiazdy były nietrwałe.

Byli starzy i konserwatywni. Aby osiągnąć swe cele, wywoływali wybuchy gwiazd albo czynili je zmiennymi, albo wreszcie całkowicie je unicestwiali. Wysyłali swe bomby kosmologiczne, by wyjaławiać inne światy, a nie niszczyć. Wydaje się, że próbowali likwidować cywilizacje pochłaniające energię tak małym kosztem, jak to możliwe.

Ażeby zrozumieć, dlaczego to robili, Marsjanie spróbowali spojrzeć na siebie oczami Pierworodnych.

Wszechświat jest wypełniony energią, ale znaczna jej część znajduje się w równowadze. W tym stanie przepływ energii jest niemożliwy i dlatego nie można jej wykorzystać do wykonania pracy, tak jak nieruchomych wód stawu nie można użyć do poruszania koła wodnego. Podstawą życia jest odpływ energii ze stanu równowagi — małego ułamka energii użytecznej, egzergii.

I wszędzie, wszędzie egzergia była marnowana.

W wyniku rozwoju życia ewolucja wszędzie prowadziła do coraz bardziej złożonych form, których istnienie zależało od coraz szybszego zużywania dostępnej energii. A potem powstała inteligencja. Cywilizacje były niby eksperymenty, w których egzergię starano się wykorzystywać jak najszybciej.

Z punktu widzenia Pierworodnych — tak spekulowali Marsjanie — wytwory małych cywilizacji, takich jak ich własna, nie miały znaczenia. Liczył się tylko przepływ egzergii i tempo jej zużywania.

Z pewnością cywilizację tak starą jak cywilizacja Pierworodnych, tak niezwykle zaawansowaną, interesował los kosmosu jako całości oraz wykorzystanie jego skończonych przecież zasobów. Im dłużej pragnęła trwać dana cywilizacja, tym ostrożniej powinna gospodarować tymi zasobami.

Gdybyśmy chcieli dotrwać do bardzo odległej przyszłości — do Dni Ostatnich, kiedy fala kwintesencji przyniesie ostateczny kres ery materii — ograniczenia musiałyby być surowe. Obliczenia Marsjan wskazywały, że wszechświat może wykarmić tylko jeden świat równie ludny i głodny energii jak ich własny, jeden świat w każdej ze stu miliardów pustych galaktyk we wszechświecie, jeśli pragną dotrwać do Dni Ostatnich.

Pierworodni musieli zrozumieć, że jeśli życie ma na długą metę przetrwać — jeśli chociaż odrobina świadomości ma się odrodzić w najdalszej przyszłości — musi obowiązywać dyscyplina na kosmiczną skalę. Nie może być niepotrzebnych zakłóceń, żadnego marnowania energii, żadnych zaburzeń strumienia czasu.

Życie — dla Pierworodnych nie było nic cenniejszego. Ale to powinien być właściwy rodzaj życia. Uporządkowanego, spokojnego, zdyscyplinowanego. Niestety takie życie było rzadkością.

Z pewnością żałowali tego, co uczynili. Obserwowali spustoszenia, jakich dokonali, ale pobrali próbki — złożone z plastrów czasu — światów, które zniszczyli i umieścili je w kieszonkowych wszechświatach. Ale Marsjanie wiedzieli, że w takim miniaturowym wszechświecie dodatnią wartość masy i energii równoważy ujemna wartość grawitacji. I kiedy zniknie, a wkrótce musi zniknąć, wartości te zniosą się i cały kosmos zapadnie się do zera.

Pierworodni byli oszczędni nawet w wyrażaniu swego żalu.

Marsjanie spierali się miedzy sobą, dlaczego Pierworodni tak bardzo pragnęli dotrwać do Dni Ostatnich.

Może wynikało to z ich pochodzenia. Może kiedy w tych Dniach Pierwszych pojawiła się u nich świadomość, napotkali kogoś innego. Tak odległego od ich własnego kosmosu, jak oni sami byli odlegli od miniaturowych wszechświatów, w których trzymali ulepione z plastrów czasu światy. Kogoś, kto powróci w Dniach Ostatnich, aby rozważyć, co warto uratować.

Pierworodni prawdopodobnie wierzyli, że prowadząc tę kauteryzację wszechświata, są dobroczynni.


* * *

Ostatni Marsjanin — Marsjanka — rozmyślał nad sygnałem z Mira.

Mieszkańcy Mira nie mieli zamiaru zadać Pierworodnym ciężkiego ciosu. Marsjanie także nie chcieli, aby ich cywilizacja zginęła z powodu neurozy, która narodziła się, kiedy kosmos był młody. Dlatego stawili opór. Tak jak istoty z Mira i ich ojczystego świata w macierzystym wszechświecie teraz próbowali stawić opór.

Wybór był oczywisty.

Przygotowania zajęły jej siedem marsjańskich dni.

Pracując zastanawiała się nad własną przyszłością. Wiedziała, że ten kieszonkowy kosmos ginie. Nie miała ochoty ginąć wraz z nim. I wiedziała, że jej jedyna możliwa droga ucieczki wiedzie przez inny artefakt Pierworodnych, wyraźnie widoczny dzięki jej szczególnym zmysłom, artefakt znajdujący się na trzeciej planecie układu.

Wszystko to z myślą o przyszłości.

Niestety implozja czasoprzestrzennej klatki zniszczy jej lodową iglicę. W pewnym oddaleniu rozpoczęła więc budowę nowej. Praca sprawiała jej przyjemność.

Nowa iglica była dopiero w połowie gotowa, gdy w wyniku wprowadzonych przez nią modyfikacji klatka grawitacyjna zmiażdżyła Oko Pierworodnych.

51. Decyzja

Było tylko jedno Oko, choć miało liczne projekcje w czasoprzestrzeni. Spełniało też liczne funkcje.

Jedną z nich było przesyłanie informacji.

Kiedy marsjańska pułapka zamknęła się, Oko wysłało sygnał wzywania pomocy. Krzyk, wysłany do wszystkich siostrzanych projekcji.

Bomba Q była jedynym artefaktem Pierworodnych w układzie słonecznym, jeśli nie liczyć Oka uwięzionego w Jamie na Marsie. I bomba Q odebrała ten krzyk, sygnał, w który nie mogła uwierzyć ani go zrozumieć.

Zaniepokojona spojrzała przed siebie.

Przed nią unosiła się połyskująca planeta, Ziemia, ze wszystkimi zamieszkującymi ją ludami. Na tym zatłoczonym globie na niezliczonych ekranach błyskały sygnały alarmowe, wielkie teleskopy przeszukiwały niebo, a niepewną ludzkość przepełniał lęk, że oto jej historia zmierza do nieuchronnego końca.

Bomba Q mogła się stać panem tego świata. Ale krzyk, który usłyszała, wywołał konflikt. Konflikt, który należało rozwiązać, podejmując decyzję.

Bombę wypełniały chłodne rozmyślania nad jej wciąż niewypróbowanymi możliwościami.

I zawróciła.

Загрузка...