Rozdział 2

W barze Fiorellego kupiłam sobie puszkę lemoniady i popijałam ją, wracając powoli do samochodu. Usiadłam za kierownicą, odpięłam dwa górne guziki czerwonej jedwabnej bluzki i pospiesznie ściągnęłam rajstopy, bo zrobiło się naprawdę gorąco. Następnie otworzyłam teczkę. Na wierzchu leżały dwa zdjęcia – pierwsze chyba z rodzinnego albumu, przedstawiające Morelliego w brunatnej skórzanej kurtce i dżinsach, drugie zapewne z akt policyjnych, gdyż Joe był na nim w białej koszuli i krawacie. Niewiele się zmienił, może trochę wyszczuplał. Twarz zrobiła mu się bardziej pociągła, o lekko wystających kościach policzkowych. Pojawiła się też nowa blizna, przecinająca na ukos prawą brew – zapewne to z jej powodu na obu fotografiach miał lekko przymknięte prawe oko. Robiło to niezbyt przyjemne wrażenie, Morelli nabierał groźnego wyglądu.

Uzmysłowiłam sobie, że ten facet wykorzystał moją naiwność aż dwukrotnie. Po zajściu na posadzce cukierni ani razu nie zadzwonił, nie przysłał mi kartki, nie powiedział nawet jednego słowa. A najgorsze było to, że wówczas bardzo pragnęłam, żeby zadzwonił. Mary Lou Molnar miała całkowitą rację co do natury Josepha Morelliego: jak mnie już zdobył, to koniec.

Teraz to nie ma żadnego znaczenia, powtarzałam w duchu. W ciągu minionych jedenastu lat widziałam Joego trzy, może cztery razy, zawsze z daleka. Morelli cokolwiek dla mnie znaczył jedynie w przeszłości, musiałam rozdzielić młodzieńcze uczucia od rzeczywistości. Miałam konkretne zadanie do wykonania, proste i oczywiste. Nie wyszłam z domu po to, aby rozdrapywać stare rany. Odszukanie Morelliego nie mogło mieć nic wspólnego z odwetem, miało służyć jedynie uzyskaniu godziwego honorarium. Tylko tyle, nic więcej. Ale mimo to ciągle coś mnie ściskało za gardło.

Zgodnie z danymi personalnymi komendy policji, Morelli zajmował mieszkanie w jednym z nowych bloków niedaleko wylotu autostrady Route 1. Chyba stamtąd należało zacząć poszukiwania. Wcale się nie łudziłam, że go zastanę w domu, mogłam jednak popytać sąsiadów i sprawdzić, czy wyjął listy ze skrzynki.

Odłożyłam teczkę na drugie siedzenie, z niechęcią wsunęłam z powrotem stopy w pantofle i przekręciłam kluczyk w stacyjce, ale nic się nie zadziało. Z wściekłością huknęłam pięścią w kolumnę kierownicy i aż jęknęłam z zaskoczenia, kiedy to pomogło.

Dziesięć minut później wjechałam na parking pod domem, w którym mieszkał Joe. Wszystkie budynki osiedla były identyczne, jak spod sztancy: jednopiętrowe, z czerwonej cegły. W każdym znajdowały się po dwie klatki schodowe, które prowadziły na galerie, a więc z każdej wchodziło się do ośmiu mieszkań: czterech na parterze i czterech na piętrze. Wyłączyłam silnik i zaczęłam w myślach przypisywać lokalom numery. Wyszło mi na to, że Morelli mieszka na parterze, od tyłu budynku.

Jeszcze przez chwilę siedziałam za kierownicą, gdyż nagle poczułam się strasznie głupio. A jeśli mimo wszystko Joe był w domu? Jak powinnam się zachować w takiej sytuacji? Zagrozić, że poskarżę się jego matce, jeśli nie pójdzie ze mną grzecznie? Faceta oskarżano o morderstwo. Musiał mieć sporo na sumieniu. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że zrobi mi jakąś krzywdę, niemniej czułam wokół siebie atmosferę śmiertelnego zagrożenia. Wmawiałam sobie, że przecież do tej pory żadne trudności nie zniechęcały mnie do wcielenia w życie swoich postanowień… czego przykładem mogło być małżeństwo z Dickiem Orrem, tym końskim zadkiem. Na to wspomnienie skrzywiłam się boleśnie. Teraz za żadne skarby nie potrafiłam zrozumieć, jak mogłam wyjść za faceta o imieniu Dickie.

Dobra, dość tego rozpamiętywania, postanowiłam. Trzeba się zająć Morellim. Zajrzeć do skrzynki na listy, sprawdzić mieszkanie. Jeśli będę miała szczęście (a może raczej pecha, w zależności, jak na to patrzeć) i Joe otworzy mi drzwi, wymyślę naprędce jakieś kłamstwo i ucieknę stamtąd. A potem zadzwonię na policję i zostawię gliniarzom całą brudną robotę.

Pomaszerowałam asfaltowym chodnikiem i obejrzałam uważnie skrzynkę na listy przymocowaną do ściany obok wejścia na klatkę. We wszystkich przegródkach znajdowały się jakieś koperty, ale w części Morelliego leżało ich więcej niż gdzie indziej. Tym śmielej wkroczyłam na galerię i zapukałam do drzwi jego mieszkania. Nikt nie odpowiedział. Poczułam się zaskoczona. Zapukałam jeszcze raz, głośniej, ale wciąż nie było odpowiedzi. Przeszłam więc na tyły budynku i przeliczyłam okna: cztery pierwsze należały do sąsiada Joego, cztery następne wychodziły z jego lokalu. We wszystkich rolety były opuszczone. Podkradłam się bliżej i zachowując ostrożność, spróbowałam zajrzeć do środka między krawędzią rolety a framugą okna. Przyszło mi do głowy, że gdyby w tej chwili ktoś wyjrzał z mieszkania na zewnątrz, pewnie bym narobiła w majtki ze strachu. Na szczęście nikt nie wyjrzał, ale ku mojej rozpaczy nie zdołałam też niczego dojrzeć. Wróciłam na galerię i zaczęłam kolejno pukać do pozostałych mieszkań na parterze. W dwóch sąsiednich także nikt nie odpowiadał, tylko pierwsze drzwi od wejścia do klatki otworzyła jakaś starsza kobieta. Szybko się dowiedziałam, że mieszka tu od sześciu lat, lecz dotąd nawet nie widziała Morelliego. Utknęłam w martwym punkcie.

Wróciłam do samochodu i usiadłam za kierownicą, zachodząc w głowę, co powinnam teraz zrobić. Między domami osiedla nie było żywej duszy – znikąd nie dolatywał dźwięk włączonego telewizora, ani jedno dziecko nie bawiło się na podwórku, nawet psy nie biegały po trawnikach. Pomyślałam, że skoro na pierwszy rzut oka nie widać na tym osiedlu cieplej, rodzinnej atmosfery, to zapewne mieszkańcy niewiele wiedzą o sobie nawzajem.

Niespodziewanie na parking wjechał sportowy wóz. Minął mnie szerokim łukiem i zatrzymał się na wprost wejścia do budynku. Kierowca siedział przez dłuższą chwilę w aucie, aż zaczęłam nabierać podejrzeń, że jest to ktoś, kto również zamierza czatować na Morelliego. Ale ponieważ nie miałam nic do roboty, postanowiłam cierpliwie czekać. Dopiero po pięciu minutach otworzyły się drzwi samochodu. Wysiadł jakiś mężczyzna i ruszył energicznym krokiem w stronę wejścia do budynku.

Kiedy pojawił się na galerii, otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia. Był to bowiem kuzyn Joego, „Krętacz” Morelli. Nie mogłam sobie przypomnieć jego imienia, pamiętałam tylko, że za czasów mego dzieciństwa wszyscy wołali na niego „Krętacz”. Mieszkał wówczas w śródmieściu, niedaleko szpitala imienia świętego Franciszka. Po całych dniach szwendał się razem z Joem. Z całej siły zacisnęłam kciuki, miałam bowiem nadzieję, że „Krętacz” przyjechał, aby się skontaktować z którymś z sąsiadów Joego. Zaraz jednak przyszło mi do głowy, że być może będzie chciał się zakraść przez okno do mieszkania kuzyna. Cieszyłam się już na myśl, że przyłapię go na próbie włamania, kiedy tamten bez obaw wyjął klucze z kieszeni, otworzył drzwi i zniknął w środku.

Czekałam w napięciu. „Krętacz” pojawił się z powrotem po dziesięciu minutach, niósł stylonową torbę podróżną. Pospiesznie wsiadł do samochodu i wyjechał na ulicę. Odczekałam chwilę, żeby nie wzbudzać jego podejrzeń, i ruszyłam za nim. Jechałam kilkadziesiąt metrów z tyłu. Serce waliło mi jak młotem i tak silnie zaciskałam dłonie na kierownicy, że aż kostki mi pobielały, gdyż odzyskałam nadzieję na zdobycie owych dziesięciu tysięcy dolarów.

Dotarłam za „Krętaczem” do ulicy State. Kiedy wprowadził wóz na podjazd, pojechałam dalej, skręciłam w następną przecznicę i zatrzymałam za rogiem. Kiedyś w tej okolicy mieszkali lepiej sytuowani obywatele, domy były obszerne, piętrowe, pooddzielane szerokimi trawnikami. Ale w latach sześćdziesiątych, w dobie forsowanej przez liberałów polityki szybkiego rozwoju taniego budownictwa komunalnego, wystarczyło, aby jeden z mieszkańców sprzedał dom rodzinie czarnoskórych, a ceny tutejszych posiadłości zaczęły gwałtownie spadać i najdalej po pięciu latach wszystkie posesje przy ulicy State zmieniły właścicieli. Budynki szybko popadły w ruinę, większość podzielono na kilka lokali. Teraz ogródki były zachwaszczone, a szyby w oknach zarośnięte brudem. Niemniej w ostatnich latach, ze względu na bliskość centrum miasta, podjęto wielką akcję doprowadzania całej tej dzielnicy do porządku.

„Krętacz” wyszedł z domu po kilku minutach. Nadal był sam, ale nie niósł już torby podróżnej. Przeczuwałam, że wpadłam na właściwy trop. Zaczęłam się zastanawiać, jakie są szansę na to, że Joe Morelli przebywa w tym domu i właśnie wyjmuje z torby swoje rzeczy. Nie miałam bowiem wątpliwości, że kuzyni nadal działają w zmowie. Roztrząsałam dwa wyjścia: mogłam albo już teraz zawiadomić policję, albo dalej śledzić „Krętacza”. Gdybym ściągnęła gliny, a Joego nie byłoby w tym domu, wyszłabym na idiotkę i przy następnej okazji zapewne nie mogłabym już liczyć na pomoc policji. Z drugiej strony nie miałam wielkiej ochoty bawić się w prywatnego detektywa. Nie była to robota dla mnie, człowieka z ulicy, który podstępem wymusił zlecenie od kuzyna.

Przez dłuższy czas obserwowałam dom, żywiąc nadzieję, że Joe wyjdzie choćby na przechadzkę, przez co ja nie musiałabym udawać spacerowiczki. Spoglądając na zegarek, odczuwałam coraz silniejszy głód. Do tej pory przecież opróżniłam jedynie butelkę piwa. Jeszcze raz obrzuciłam spojrzeniem duży dom. Gdyby mi się powiodło i zdołałabym wykonać to zadanie, nędzne drobniaki na dnie mojej portmonetki zastąpiłby gruby plik banknotów. To był odpowiedni motyw do działania.

Zaczerpnęłam głęboko powietrza, otworzyłam drzwi i ostrożnie wysiadłam z samochodu. Musisz to zrobić, nakazywałam sobie w myślach. Nic prostszego, nie ma co trząść portkami. Joego na pewno nie ma w tym domu.

Ruszyłam pewnym krokiem w stronę wejścia, bez przerwy mamrocząc do siebie pod nosem. Bez wahania wkroczyłam do holu. Rozmieszczone tuż za drzwiami skrzynki na listy wskazywały, że budynek podzielono na osiem mieszkań. Do wszystkich wchodziło się z odrapanej klatki schodowej. Skrzynki były oznaczone nalepkami z nazwiskiem lokatora, ale nie znalazłam wśród nich Morelliego. Poza tym przy skrzynce z numerem 201 nie było żadnego nazwiska.

Nie mając lepszego pomysłu, postanowiłam zapukać do drzwi owego tajemniczego mieszkania. Ruszyłam schodami, czując nagły przypływ adrenaliny do krwi. Zanim jeszcze stanęłam przed wejściem do lokalu na pierwszym piętrze, puls jak oszalały łomotał mi w skroniach. Wmawiałam sobie, że to zupełnie normalne w tych okolicznościach. Wzięłam parę głębszych oddechów i wykonując automatyczne ruchy, jak nakręcona, zapukałam do drzwi. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to moja dłoń powędrowała ku górze i uderzyła kilkakrotnie.

Usłyszałam jakiś ruch wewnątrz mieszkania. Ktoś tam był, spoglądał na mnie przez wizjer. Czyżby jednak Morelli? Nagłe dotarło do mnie znaczenie tego faktu. Dech zaparło mi w piersiach, żołądek podszedł do gardła. Przez głowę przemknęły pytania: Co ja tu robię? Dlaczego nie zajmuję się tym, co potrafię, czyli handlem damską bielizną? Co wiem na temat chwytania zabójców?

Przede wszystkim nie myśl o nim jak o mordercy, ofuknęłam się w myślach. To tylko stuknięty łobuziak, przypadkiem ten sam, który sprowadził cię z drogi cnoty i wypisywał wulgarne hasła na ścianie męskiej toalety w barze „Mario Sub”. Przygryzłam wargi i zmusiłam się do przymilnego uśmiechu dedykowanego człowiekowi obserwującemu mnie zza drzwi, wmawiając sobie zarazem, iż żaden stuknięty łobuziak nie powinien zwietrzyć niebezpieczeństwa ze strony takiej słodkiej idiotki, na jaką muszę wyglądać.

Sekundy wlokły się niemiłosiernie. Niemalże słyszałam obracane w ustach przekleństwa, które musiały towarzyszyć podejmowaniu decyzji o otwarciu przede mną drzwi. Uniosłam rękę i ostrożnie pomachałam dłonią przed wizjerem, starając się jeszcze bardziej sprawiać wrażenie kogoś niewinnego. Wiedziałam już, że to Joe musi się znajdować w mieszkaniu, więc tym bardziej mi zależało na odegraniu roli idiotki.

Wreszcie stuknął odsuwany rygiel, drzwi otworzyły się gwałtownie i stanęłam oko w oko z Josephem Morellim.

Przyjął postawę obronną i niezbyt uprzejmie warknął:

– Czego?

Trochę się zmienił od czasu naszego ostatniego spotkania. Był szerszy w barach, niecierpliwie przewracał oczyma, a na jego wargach błąkał się cyniczny uśmieszek. Sądziłam, że ujrzę człowieka, który mógł dopuścić się zbrodni w afekcie, tymczasem spoglądałam na zbira zdolnego popełnić morderstwo z obojętnością zawodowca.

Zaczerpnęłam głęboko powietrza i starając się opanować drżenie głosu, powiedziałam:

– Szukam Joego Juniaka…

– Pomyliła się pani. Tu nie ma żadnego Juniaka.

Udając zakłopotanie, uśmiechnęłam się szerzej.

– Przepraszam…

Odwróciłam się bez pośpiechu i zrobiłam już krok w stronę schodów, kiedy nagle Joego olśniło:

– Oczom nie wierzę! Stephanie Plum!

Barwa jego głosu i śpiewny akcent obudziły moje wspomnienia. Podobnym tonem mój ojciec pokrzykiwał na psa Smullensów, kiedy ten ośmielał się podnosić łapę przy wypielęgnowanym krzaku hortensji przed naszym domem. Ale ja się nie boję takiego pokrzykiwania, oznajmiłam sobie w duchu. A ponadto nigdy nas nie łączyły żadne głębsze uczucia. Jeśli będę o tym pamiętała, pójdzie mi łatwiej.

– Joseph Morelli… – odezwałam się z udawanym zaskoczeniem. – Co za niespodzianka!

Joe zmarszczył brwi.

– Tak, pewnie taka sama, jak wówczas, kiedy omal mnie nie przejechałaś na chodniku.

Nie chciałam teraz wszczynać kłótni, poczułam się zobowiązana do udzielenia paru słów wyjaśnień, choć niezbyt mi zależało, aby te kłamstwa zabrzmiały przekonująco.

– To był wypadek. Niechcący przydepnęłam pedał gazu i…

– Przestań zalewać. Specjalnie wjechałaś na chodnik, chciałaś mnie przejechać. Mogłaś mnie wtedy zabić. – Oparł się ramieniem o futrynę, wychylił na zewnątrz i rozejrzał po korytarzu. – To może mi powiesz, co naprawdę tutaj robisz? Czyżbyś widziała artykuły w gazetach i doszła do przekonania, że moje życie nie jest jeszcze wystarczająco spieprzone?

Cały mój misterny plan w jednej chwili wziął w łeb.

– Sądzisz, że choć trochę mi zależy na twoim popieprzonym życiu? – syknęłam. – Pracuję dla mego kuzyna, Vinniego. Złamałeś warunki poręczenia wyznaczonej przez sąd kaucji.

Brawo, Stephanie. Co za opanowanie!

Joe uśmiechnął się chytrze.

– I Vinnie przysłał ciebie, żebyś mnie zaciągnęła na komendę?

– A co? Uważasz, że to zabawne?

– Owszem, nawet bardzo. I muszę ci powiedzieć, że to doskonałe ubarwienie doskwierającej mi nudy. Ostatnio nie miałem zbyt wielu powodów do śmiechu.

To przynajmniej mogłam zrozumieć. Gdyby tu chodziło o dwadzieścia lat mojego życia, też nie byłoby mi wesoło.

– Musimy porozmawiać.

– Tylko szybko. Spieszę się.

Skalkulowałam błyskawicznie, że mam jakieś czterdzieści sekund na to, aby go przekonać do oddania się w ręce policji. Postanowiłam więc sięgnąć od razu po najcięższe argumenty i uderzyć w jego silne poczucie więzi rodzinnych.

– Pomyślałeś o swojej matce?

– Coś jej grozi?

– Podpisała umowę poręczycielską i będzie musiała spłacić te sto tysięcy kaucji. W tym celu na pewno zastawi dom. A co powie wszystkim znajomym? Że jej syn, Joe, okazał się zbyt wielkim tchórzem, aby stanąć przed sądem?

Mina mu zrzedła.

– Tracisz czas. I tak nie wrócę do aresztu. Nigdy bym już nie wyszedł z pudła, najwyżej by mnie wynieśli martwego. Chyba wiesz, jaki los czeka byłego gliniarza w więzieniu? Żadnych perspektyw. A jeśli mam być z tobą całkiem szczery, to jesteś chyba ostatnią osobą, której pozwoliłbym zgarnąć taką kupę forsy z wycofanej kaucji. W głowie ci się przewróciło. Nigdy nie zapomnę, że chciałaś mnie przejechać tym cholernym buickiern.

Powtarzałam sobie w myślach, że mało mnie obchodzi nie tylko los Morelliego, lecz także jego zdanie o mnie. Mimo to poczułam się urażona. Gdzieś w głębi serca żywiłam jednak nadzieję, że Joe wspomina mnie z sympatią. Na końcu języka miałam pytanie, dlaczego ani razu do mnie nie zadzwonił po tym zajściu za ladą cukierni. Ale zdusiłam je w sobie i krzyknęłam:

– Bo w pełni sobie zasłużyłeś na to, żeby cię przejechać! Poza tym ledwie cię trąciłam błotnikiem. Skręciłeś sobie nogę w kostce tylko dlatego, że chciałeś uskoczyć i się potknąłeś!

– Masz szczęście, że cię wówczas nie zaskarżyłem.

– To ty masz szczęście, że nie wrzuciłam wstecznego biegu i nie przejechałam ci po nodze, kiedy leżałeś na chodniku!

Morelli uniósł wzrok do nieba i rozłożył szeroko ręce.

– Naprawdę muszę już iść. Nie mam czasu na wysłuchiwanie tych wytworów babskiej logiki…

– Babskiej logiki? To ma być żart?

Cofnął się o krok, pospiesznie nałożył lekką sportową kurtkę i sięgnął po stojącą na podłodze stylonową torbę.

– Muszę się stąd wynosić – oznajmił.

– Dokąd?

Za pasek spodni wsunął duży czarny pistolet. Delikatnie odsunął mnie na bok, wyszedł na korytarz, zamknął drzwi i schował klucze do kieszeni.

– To już nie twój interes.

– Posłuchaj – odezwałam się, idąc za nim po schodach. – Może i jestem żółtodziobem w tej branży, ale na pewno nie postradałam zmysłów i nie będę siedziała cicho. Obiecałam Vinniemu, że cię sprowadzę, i Bóg mi świadkiem, iż zamierzam dopiąć swego. Możesz zwiewać, dokąd ci się żywnie podoba, a ja i tak cię odnajdę i zrobię wszystko, żebyś stanął przed sądem.

Co za stek bzdur! Aż nie mogłam uwierzyć, że to ja powiedziałam. I tak miałam kolosalne szczęście, że go odnalazłam już przy pierwszej próbie. Ale żeby go zaciągnąć do sądu, musiałabym znaleźć Joego związanego, zakneblowanego i jeszcze pozbawionego przytomności. Zresztą nie jestem pewna, czy nawet w takim wypadku „dopięłabym swego”.

Morelli wyszedł tylnymi drzwiami na podwórze i ruszył w stronę nowego, sportowego auta stojącego przy ścianie budynku.

– Możesz się nie trudzić zapamiętywaniem numerów rejestracyjnych – rzucił przez ramię. – To pożyczony wóz. Mam drugi, zaparkowany o godzinę jazdy stąd. I nie próbuj mnie śledzić. Zwieję ci w śródmieściu. Masz to jak w banku.

Rzucił stylonową torbę na przednie siedzenie i wstawił nogę do środka, jakby chciał usiąść za kierownicą, lecz znieruchomiał nagle i oparł się ramieniem o dach samochodu. Chyba po raz pierwszy od chwili, kiedy zapukałam do drzwi mieszkania, przyjrzał mi się uważnie. Zdołałam już opanować pierwszą falę wściekłości, więc odwzajemniłam mu się twardym spojrzeniem. Uzmysłowiłam sobie jednak, że mam przed sobą gliniarza, takiego Morelliego, jakiego nigdy dotąd nie znałam. Krótko mówiąc: dojrzałą wersję Joego, jeśli coś takiego w ogóle istniało. Ale zaraz pomyślałam, że jest to raczej ten sam Morelli, tylko ja teraz patrzę na niego innym wzrokiem.

– Podobają mi się twoje delikatnie podkręcone włosy – odezwał się w końcu. – Pasują do twojego charakteru. Mnóstwo energii i niemal zupełny brak opanowania. Jesteś cholernie seksowna.

– A co ty możesz wiedzieć o moim charakterze?

– Na pewno mogę coś powiedzieć o tym, czy jesteś cholernie seksowna.

Poczułam, że się rumienię.

– To niezbyt uprzejme, że mi przypominasz o tamtym zdarzeniu.

– Masz rację – odparł z uśmiechem. – I pewnie masz także rację w sprawie wypadku. Chyba rzeczywiście zasłużyłem na to, żeby mnie przejechać.

– Mam to traktować jak przeprosiny?

– Nie. Ale następnym razem, gdy będziemy się bawili w pociąg, dam ci potrzymać latarkę.


Dochodziła już pierwsza, kiedy wróciłam do biura Vinniego. Opadłam ciężko na krzesło przed biurkiem Connie i pochyliłam głowę w bok, wystawiając twarz na podmuchy chłodnego powietrza z klimatyzatora.

– Uprawiałaś jogging? – spytała Connie. – Jeszcze nie widziałam kogoś tak spoconego od czasu prezydentury Nixona.

– W moim samochodzie nie działa nawiewnik.

– To masz darmowy narkotyk. A co z Morellim? Złapałaś jakiś trop?

– Właśnie dlatego wróciłam. Potrzebuję pomocy. Chwytanie zbiegów okazało się trudniejsze, niż sądziłam. Chciałabym porozmawiać z kimś, kto ma doświadczenie w tej robocie.

– Znam pewnego chłopaka. Jest leśnikiem, nazywa się Ricardo Carlos Manoso. Jego rodzice pochodzą z Kuby. Służył w oddziałach specjalnych, a teraz czasami pracuje dla Vinniego. Ma na swoim koncie takie wyczyny, o jakich inni agenci mogą tylko marzyć. Co prawda czasem go ponosi, ale tak to już jest ze wszystkimi geniuszami.

– Jak go ponosi?

– Nie zawsze przestrzega pewnych reguł.

– To znaczy?

– Działa jak Clint Eastwood w roli „Brudnego Harry’ego” – wyjaśniła Connie. – Tyle tylko, że po Clincie Eastwoodzie to nie my musimy tuszować niektóre sprawy.

Wybrała numer z pamięci aparatu telefonicznego, połączyła się z pagerem Manoso i zostawiła wiadomość.

– Nic się nie martw – oznajmiła z uśmiechem. – Ten facet wyjaśni ci wszystko, co powinnaś wiedzieć.

Mniej więcej godzinę później zasiadłam razem z Manoso przy stoliku w zacisznej śródmiejskiej kawiarni. Proste, długie czarne włosy miał zebrane w kitkę z tyłu głowy. Jego bicepsy wyglądały tak, jakby zostały wyrzeźbione z granitowych bloków i tylko zamaskowane rękawami mundurowej koszuli. Miał jakieś 180 cm wzrostu i wygląd człowieka, którego lepiej omijać wielkim łukiem. Oceniłam go na 28 lat.

Odchylił się na krzesełku do tyłu i uśmiechnął przyjaźnie.

– Uff! – stęknął. – Connie powiedziała, że mam cię wprowadzić w tajniki chwytania różnych szumowin. Podobno potrzebujesz szybkiego przeszkolenia. Skąd ten pośpiech?

– Widzisz tego brązowego chevroleta przy krawężniku?

Odwrócił głowę i popatrzył za okno.

– Owszem.

– To mój wóz.

Ledwie zauważalnie przytaknął ruchem głowy.

– Zatem potrzebujesz forsy. Coś jeszcze?

– Względy osobiste.

– Chwytanie zbiegów to niebezpieczna robota, więc lepiej, żeby te względy osobiste były naprawdę cholernie ważne.

– A z jakich powodów ty się tym zajmujesz?

Rozłożył ręce.

– To najlepiej potrafię.

Trafna odpowiedź, pomyślałam, znacznie lepsza od mojej.

– Może któregoś dnia i ja będę w tym dobra. Ale na razie zależy mi przede wszystkim na stałym zajęciu.

– Jaką sprawę dostałaś od Vinniego?

– Josepha Morelliego.

Odchylił głowę do tyłu i zaczął się śmiać tak donośnie, że prawie zadygotały cienkie ściany kafejki.

– Nie mogę! To jakiś żart? Naprawdę zamierzasz schwytać tego bufona? Tu nie chodzi o jakiegoś szczeniaka z ulicy. Morellijest cholernie sprytny i bardzo dobry w swoim fachu. Rozumiesz, co mam na myśli?

– Według Connie ty jesteś jeszcze lepszy.

– Ale ty to nie ja. Nigdy nie będziesz tak dobra, słodziutka.

Gdyby mi dopisywał humor, stwierdziłabym, że całkowicie straciłam cierpliwość. Ale byłam naprawdę w pieskim nastroju.

– Więc pozwól, że ci coś wyjaśnię – rzekłam cicho, pochylając się niżej nad stolikiem. – Straciłam pracę. Zabrano mi wóz za nie spłacone raty, moja lodówka świeci pustkami i lada dzień dostanę nakaz eksmisji z mieszkania. W dodatku muszę chodzić w za małych butach. Szkoda mi czasu na wysłuchiwanie morałów. Masz zamiar mi pomóc czy nie?

Manoso uśmiechnął się chytrze.

– To może być nawet zabawne. Coś w rodzaju: „Profesor Higgins i Eliza Doolittle robią czystki w Trenton”.

– Jak mam się do ciebie zwracać?

– Tak jak wszyscy: „Leśnik”.

Wziął ze stolika kartonową teczkę z dokumentami Morelliego. Pospiesznie przebiegł spojrzeniem tekst umowy poręczycielskiej.

– Zrobiłaś już coś w tej sprawie? Sprawdziłaś jego mieszkanie?

– Stoi puste, ale dopisało mi szczęście i odnalazłam Morelliego w budynku przy ulicy State. Właśnie wychodził.

– I co?

– Odjechał.

– Cholera – syknął „Leśnik”. – Czy nikt ci nie powiedział, że powinnaś była go zatrzymać?

– Poprosiłam go uprzejmie, żeby pojechał ze mną na policję, ale odparł, że nie ma na to najmniejszej ochoty.

Znowu odpowiedział mi gromki rechot.

– Pewnie nawet nie pomyślałaś, żeby zabrać broń?

– Sądzisz, że powinnam mieć pistolet?

– To wcale nie byłby zły pomysł – odparł, wyraźnie rozbawiony. Po raz drugi popatrzył na kopię umowy. – Morelli wykończył niejakiego Ziggy’ego Kuleszę. Zabił go ze służbowego rewolweru kalibru 11,43 milimetra, strzelił prosto między oczy z bliskiej odległości. – Uniósł głowę i popatrzył na mnie. – Umiesz się posługiwać bronią?

– Nie. Zawsze starałam się trzymać od niej z daleka.

– Pocisk z takiego rewolweru robi z przodu maleńki, okrągły otworek, a z tyłu wyrywa dziurę średnicy dużego ziemniaka. Strzał między oczy oznacza, że w promieniu paru metrów wszystko jest zabryzgane resztkami mózgu ofiary. Głowa tego Ziggy’ego musiała eksplodować niczym jajko w kuchence mikrofalowej.

– Bomba. Cieszę się, że mi to przybliżyłeś ze szczegółami.

Znów odpowiedział szerokim uśmiechem.

– Odniosłem wrażenie, że chcesz znać takie szczegóły. – Z powrotem odchylił się na oparcie krzesła i skrzyżował ręce na piersi. – Zapoznałaś się dokładnie z okolicznościami zabójstwa?

– Jeśli wierzyć artykułom z gazet, których wycinki Morty Beyers dołączył do akt w teczce, wydarzyło się to późnym wieczorem, nieco ponad miesiąc temu, w bloku przy ulicy Shawa. Morelli wracał ze służby i pojechał z wizytą do Carmen Sanchez. Według jego zeznań Carmen chciała z nim porozmawiać w jakiejś sprawie, którą się zajmował. Podobno drzwi otworzył mu właśnie Kulesza i natychmiast sięgnął po broń. Morelli przysięgał, że działał w obronie własnej. Ale sąsiedzi Carmen zeznali co innego. Kilka osób wybiegło na korytarz, słysząc odgłosy strzelaniny, i zastali Morelliego z dymiącym jeszcze rewolwerem nad ciałem ofiary. Któryś z sąsiadów ogłuszył go i wezwał policję. Żaden ze świadków nie przypomina sobie, aby Ziggy trzymał broń w ręku. Policja nie znalazła też żadnych dowodów, że był uzbrojony. Morelli zeznał, iż w mieszkaniu Carmen przebywał jeszcze jakiś mężczyzna. Trzech świadków potwierdziło, że także dostrzegli sylwetkę nie znanego im człowieka. Ale gość musiał się ulotnić przed przybyciem patrolu.

– A co z tą Carmen? – zapytał „Leśnik”.

– Nikt jej nie widział tamtego wieczoru. Ostatnia notatka ukazała się w prasie tydzień po zabójstwie i do tego czasu kobieta się nie odnalazła.

Manoso pokiwał głową.

– Coś jeszcze?

– Nie, to wszystko.

– Ten facet, którego Morelli zabił, pracował dla Benito Ramireza. Coś ci mówi to nazwisko?

– Chodzi o tego boksera?

– To nie jest zwykły bokser, ale prawdziwy dynamit ringu w wadze ciężkiej. Najsłynniejszy obywatel Trenton od czasu, kiedy Waszyngton przepędził stąd hesjańskich najemników. Trenuje w sali gimnastycznej przy ulicy Starka. Kulesza kręcił się wokół Ramireza jak mucha nad padliną, niekiedy stawał na deskach do sparingu. Nic dziwnego, że Ramirez traktował go jak kumpla czy osobistego ochroniarza.

– Nie słyszałeś żadnych plotek na temat powodów, dla których Morelli zabił Kuleszę?

„Leśnik” przekrzywił głowę i popatrzył na mnie z ukosa.

– Nie. Ale musiał mieć jakiś cholernie ważny powód. Morelli zawsze był opanowany, a jeśli gliniarz chce komuś zalać sadła za skórę, znajdzie setki różnych sposobów.

– Jak widać, nawet opanowany gliniarz może popełnić błąd.

– Mylisz się, kochana. Ktoś taki, jak Morelli, nie popełnia błędów.

– Więc co to może oznaczać?

– Że powinnaś działać bardzo ostrożnie.

Znowu coś mnie ścisnęło w dołku. Chyba wreszcie dotarło do mnie, że nie będzie to egzotyczna przygoda, która błyskawicznie przyniesie mi spory dochód. Schwytanie Morelliego naprawdę wyglądało na trudne, a już zaciągnięcia go przed sąd w ogóle nie mogłam sobie wyobrazić. To fakt, że za nim nie przepadałam, ale moja niechęć do Joego nie była aż tak wielka, bym z radością myślała o wsadzeniu go na resztę życia za kratki.

– I co, nadal masz zamiar go szukać? – zapytał „Leśnik”.

Nie odpowiedziałam.

– Jeśli nie ty, to zajmie się tym ktoś inny – dodał. – Musisz sobie wbić do głowy tę zasadę. Poza tym nie wolno ci się kierować żadnymi osądami. Masz do wykonania konkretne zadanie, ściągnąć gościa do aresztu. Trzeba wierzyć w nasz wymiar sprawiedliwości.

– A ty w niego wierzysz?

– Chroni nas przed anarchią.

– Za Morelliego można zgarnąć duże honorarium. Jeśli jesteś taki dobry, i to dlaczego Vinnie nie przekazał ci od razu tej sprawy? Czemu zwrócił się; z tym do Morty’ego Beyersa?

– Pewnie miał swoje powody.

– Czy jest coś jeszcze, co powinnam wiedzieć na temat Morelliego?

– Jeśli faktycznie zależy ci na zdobyciu tego honorarium, musisz najpierw odnaleźć faceta. Krążą plotki, że sąd i policja nie należą do jego największych zmartwień.

– Mam przez to rozumieć, że ktoś wydał na niego wyrok?

„Leśnik” wyciągnął dwa palce, jakby to była lufa rewolweru.

– Bach!

– Można wierzyć tym plotkom?

Wzruszył ramionami.

– Powtarzam tylko to, co słyszałem.

– Robi się coraz bardziej śmierdzące – oznajmiłam cicho.

– Na to też ci nie wolno zwracać uwagi. Masz robić swoje: odnaleźć faceta i postawić go przed sądem.

– Sądzisz, że temu podołam?

– Nie.

Gdyby próbował mnie odwieźć od tej roboty, powiedziałby co innego.

– Czy mogę zatem liczyć na twoją pomoc?

– Tak długo, dopóki zachowasz to w tajemnicy. Wolałbym, żeby nikt nawet przez sekundę nie posądzał mnie o uczynność.

Przytaknęłam ruchem głowy.

– Zgoda. Od czego zaczynamy?

– Najpierw przydałoby się zdobyć trochę wyposażenia. Tymczasem będę musiał ci przybliżyć najważniejsze przepisy prawa.

– Mam nadzieję, że to wszystko nie będzie zbyt kosztowne.

– No cóż, za mój czas i wiadomości nie zapłacisz ani grosza, bo mi się spodobałaś. Poza tym zawsze marzyłem o odegraniu roli profesora Higginsa. Ale para kajdanek kosztuje czterdzieści dolarów. Masz kartę kredytową?

Niemal już zapomniałam, jak ona wygląda. Jednemu z sąsiadów odsprzedałam prawie całą swoją biżuterię i nowiutką kanapę z saloniku, żeby uregulować debet z karty kredytowej. Resztę cenniejszych sprzętów oddałam za tego brązowego wraka. Została mi jeszcze skarbonka z drobniakami na czarną godzinę, którą do tej pory udawało mi się ocalić przed rozbiciem. Liczyłam na to, że z resztek oszczędności zdołam opłacić przynajmniej wstępną kurację ortopedyczną, kiedy w końcu wierzyciele zdecydują się połamać mi obie nogi.

Teraz jednak doszłam do wniosku, że tych drobnych pewnie by nawet nie starczyło na solidne szyny.

– Mam odłożonych parę groszy – powiedziałam.


Rzuciłam dużą, czarną skórzaną torbę na podłogę i ciężko opadłam na krzesło przy stole w jadalni rodziców. Wszyscy, to znaczy ojciec, mama i babcia Mazurowa czekali z niecierpliwością na moją relację ze spotkania z Vinniem.

– Spóźniłaś się dwanaście minut – zganiła mnie matka. – Już nasłuchiwałam syren policyjnych. Ale chyba nie przydarzył ci się żaden wypadek, prawda?

– Miałam pilne zajęcia.

– Już dzisiaj? – Spojrzała na ojca i dodała karcącym tonem: – Była pierwszy dzień w pracy, a twój kuzyn już kazał jej zostać po godzinach. Powinieneś z nim porozmawiać, Frank.

– Nie musiałam zostawać po godzinach. Mam ruchomy czas pracy.

– Twój ojciec pracował na poczcie przez trzydzieści lat i ani razu się nie spóźnił na obiad.

Mimo woli wyrwało mi się głośne westchnienie.

– I czemu tak wzdychasz? – zapytała szybko mama. – A po co ci taka wielka torebka? Kiedy ją sobie kupiłaś?

– Dzisiaj. Będę miała sporo rzeczy do noszenia, dlatego potrzebowałam nowej, większej torby.

– Jakich znowu rzeczy! Przecież obejmujesz posadę w biurze, przy archiwizacji danych.

– Zrezygnowałam z tej posady. Mam inną robotę.

– A cóż to za praca?

Obficie polałam swój kawałek pieczeni keczupem, z trudem powstrzymując kolejne westchnienie.

– Agenta dochodzeniowego – odparłam. – Będę pełnić funkcję prywatnego agenta.

– Agent dochodzeniowy? – powtórzyła matka z niedowierzaniem. Frank, czy ty rozumiesz, o co tu chodzi?

– Owszem – mruknął ojciec. – Łowca nagród.

Mama szybko przyłożyła obie dłonie do policzków i uniosła oczy do nieba.

– Stephanie!… Co ludzie sobie pomyślą? Przecież to nie jest zajęcie dla wykształconej, młodej damy.

– Znalazłam uczciwą i dobrze płatną pracę – odparłam. – To coś podobnego do policjanta albo prywatnego detektywa.

Dopiero po chwili dotarło do mnie, że rodzice żadnej z tych funkcji nie otaczali szczególnym szacunkiem.

– A cóż ty możesz wiedzieć o ściganiu przestępców?

– Zasady są proste. Vinnie przekazuje mi dokumenty, a ja muszę odnaleźć człowieka i zaprowadzić na najbliższy posterunek policji.

– Jakie dokumenty? – dopytywała się ciekawie mama.

– Dotyczące ludzi, którzy nie stawili się na wezwanie do sądu.

– To może i ja się zaciągnę jako łowca nagród? – wtrąciła babcia Mazurowa. – Też bym chciała zarobić trochę pieniędzy. Mogłabym ścigać przestępców razem z tobą.

– Tylko tego brakowało… – jęknął ojciec.

Ale mama nie zwracała na nich najmniejszej uwagi.

– To pewnie będziesz się też musiała nauczyć kamuflować. W tym zawodzie często trzeba występować w przebraniu. – Ponownie spojrzała na ojca. – Jak myślisz, Frank, potrzebny jej będzie kamuflaż? Czy to nie jest dobry pomysł?

Poczułam, że mimo woli zagryzam zęby, starałam się ze wszystkich sił nad sobą zapanować. Zachowaj spokój, powtarzałam w duchu. Zarazem przyszło mi do głowy, że mam dobry trening przed zaplanowaną na jutro rozmową z matką Josepha Morelliego.


Pani Morelli okazała się ucieleśnieniem niepisanych norm życia w „Miasteczku”, przypominała iście tytaniczną gospodynię domową. Przy niej moja matka musiałaby wyglądać jak niedożywiona sprzątaczka. Chyba u samego pana Boga nie było czyściejszych szyb w oknach, bielszego zlewu kuchennego i nie podawano tak wspaniałego pasztetu. Pani Morelli nie opuściła ani jednej niedzielnej mszy w kościele, dorabiała na pół etatu jako kasjerka na stacji kolejowej. Od samego spojrzeniajej czarnych oczu ciarki przeszły mi po grzbiecie. Błyskawicznie nabrałam podejrzeń, że nie dowiem się niczego o jej najmłodszym synu, postanowiłam jednak realizować kolejne punkty swego planu. Nie miałam nic do stracenia.

Ojciec Joego należał do tego rodzaju mężczyzn, których da się przekupić pięciodolarówką czy najtańszą paczką papierosów, ale on nie żył już od dawna.

Z samego rana zdecydowałam się odegrać rolę profesjonalistki. Włożyłam beżową lnianą garsonkę, wbiłam się w rajstopy i szpilki, przypięłam nawet do uszu ocalałą parę moich ulubionych kolczyków z perłami. Zaparkowałam przy krawężniku, odważnie wkroczyłam po schodach na ganek i zapukałam do drzwi.

– Proszę, proszę… – powitała mnie pani Morelli, od stóp do głowy mierząc tym samym spojrzeniem, które dotychczas było zarezerwowane dla ateistów i bandytów. – Kogo my tu mamy, i to o tak wczesnej porze?… Naszą nową, uroczą łowczynię nagród. – Zadarła brodę o parę centymetrów wyżej. – Słyszałam już o twojej nowej pracy. Niczego się ode mnie nie dowiesz.

– Pani Morelli, naprawdę muszę odnaleźć Joego. Nie stawił się na wezwanie w sądzie…

– Widocznie miał ku temu ważne powody.

Najważniejsze! Poczuł się winny.

– Może na wszelki wypadek zostawię pani swoją wizytówkę. Zdążyłam je wczoraj zamówić…

Zaczęłam grzebać w torebce, przerzucając kajdanki, lakier do włosów, szczotkę, latarkę… Przechyliłam ją, żeby zajrzeć do środka, i ciężki rewolwer wypadł na zieloną grubą wycieraczkę przed drzwiami.

– Masz nawet broń! – zauważyła pani Morelli. – Do czego ten świat zmierza? Czy twoja matka wie, że chodzisz po ulicach z rewolwerem? Bo ja mam zamiar ją o tym powiadomić. Zaraz do niej zadzwonię i powiem o wszystkim!

Kobieta zrobiła zdegustowaną minę i zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.

No proszę, skończyłam trzydziestkę, a ona zamierza poskarżyć na mnie mojej matce. Takie rzeczy zdarzają się tylko w „Miasteczku”. Podniosłam rewolwer i wrzuciłam go z powrotem do torebki. Dopiero wtedy znalazłam wizytówki. Wsunęłam jedną z nich w szczelinę między drzwiami a futryną i pojechałam do domu rodziców, chciałam się bowiem skontaktować telefonicznie z Franciem, innym moim kuzynem, który chyba wiedział wszystko o wszystkich w „Miasteczku”.

– Szukaj wiatru w polu – oznajmił Francie. – To przebiegły facet, na pewno zdobył już sztuczne wąsy i perukę. Był gliniarzem, zna właściwych ludzi. Nie wątpię, że wie również, jak załatwić lewe prawo jazdy oraz kartę ubezpieczenia społecznego i zacząć życie od nowa. Poddaj się, nigdy go nie odnajdziesz.

Ale moja intuicja i skrajna desperacja nie pozwalały mi zrezygnować. Zadzwoniłam więc do Ediego Gazarry, który także służył w policji, a już od dzieciństwa należał do grona moich najlepszych przyjaciół. Był nie tylko wspaniałym kumplem, lecz w dodatku ożenił się z moją kuzynką, Shirley „Płaczką”. Tylko tej jednej decyzji Ediego nie potrafiłam nigdy zrozumieć, ale ponieważ małżeństwo przetrwało jakoś jedenaście lat, więc pewnie coś ich ze sobą łączyło.

W rozmowie z Gazarrą nie musiałam się bawić w zbędne ceregiele, od razu przeszłam do sedna sprawy. Pokrótce przedstawiłam charakter zlecenia Vinniego i zapytałam, czy wiadomo coś nowego o tamtej strzelaninie.

– Gdybym nawet wiedział coś konkretnego, i tak bym ci nie powiedział – odparł Eddie. – Jeśli chcesz brać zlecenia od Vinniego, to twój interes, ale w tym wypadku poproś go, żeby ci przydzielił inną sprawę.

– Za późno. Podjęłam już decyzję.

– Sprawa Morelliego cuchnie na kilometr.

– Każdy podobny wypadek w New Jersey cuchnie na kilometr. Doszłam do wniosku, iż należy się do tego przyzwyczaić.

– Lecz jeśli oskarża się gliniarza o popełnienie morderstwa, to robi się naprawdę poważna sprawa. Tu, u nas, wrze jak w ulu. A sytuację pogarsza jeszcze fakt, że wszystkie wyniki dochodzenia przemawiają przeciwko Morelliemu. Świadkowie zastali go na miejscu zbrodni z dymiącym jeszcze rewolwerem. On sam zeznał, że Ziggy pierwszy sięgnął po broń, lecz nigdzie nie znaleziono pistoletu, nie było śladów od kul na ścianach korytarza, nie stwierdzono osadu prochu na dłoniach i koszuli denata. Prokurator nie miał wyboru, musiał oskarżyć Morelliego. A jakby tego wszystkiego było mało… oskarżony nie stawił się przed sądem. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaka atmosfera panuje w całym wydziale. Wystarczy, że na korytarzu padnie nazwisko Morelliego, a wszyscy natychmiast dają nura do swoich pokojów. Nikt nie przyjmie tego z radością, jeżeli zaczniesz teraz od nowa rozgrzebywać sprawę. Boję się nawet, że gdy na serio rozpoczniesz poszukiwania Morelliego, szybko skończysz dyndając na jakiejś gałęzi w środku lasu.

– Lecz jeśli go odnajdę, zarobię dziesięć tysięcy dolarów.

– To już lepiej zacznij grać w toto-lotka, będziesz miała większe szansę na zdobycie tej sumy.

– Z tego, co wiem, Morelli miał się spotkać z Carmen Sanchez, ale kobiety nie było w mieszkaniu.

– Nie tylko jej tam nie było w chwili zabójstwa, ale całkiem zapadła się pod ziemię.

– I do dzisiaj nic o niej nie wiadomo?

– Nie. Ale też specjalnie jej nie szukano.

– A co z tym drugim facetem, który według Morelliego znajdował się także w mieszkaniu, z owym tajemniczym świadkiem?

– Również zniknął.

Pokręciłam nosem, próbując zebrać myśli.

– Nie sądzisz, że to dziwne?

– Owszem, co najmniej zastanawiające.

– A może Morelli został wystawiony?

Miałam wrażenie, że Eddie na drugim końcu linii wzruszył ramionami.

– Mogę wyznać tylko tyle, iż moja intuicja gliniarza podpowiada mi, że nie wszystko w tej sprawie do siebie pasuje.

– Co on teraz zrobi? Wstąpi do Legii Cudzoziemskiej?

– Pewnie przyczai się gdzieś i będzie próbował odzyskać utraconą perspektywę długowieczności. Ale raczej skończy się jedynie na staraniach.

Z ulgą przyjęłam to, że nie tylko ja jestem podobnego zdania.

– Masz jakieś sugestie?

– Nic z tych rzeczy, które byłbym ci gotów powiedzieć.

– Daj spokój, Eddie. Naprawdę potrzebuję pomocy.

W słuchawce rozległo się głośne westchnienie.

– Na pewno nie warto go szukać u krewnych i przyjaciół. Jest na to za sprytny. Jedyne, co mi teraz przychodzi do głowy, to próba odnalezienia Carmen Sanchez i tego faceta, który ponoć był wówczas w jej mieszkaniu razem z Ziggym. Na miejscu Morelliego próbowałbym się jakoś z nimi skontaktować, albo po to, by zyskać dowód swojej niewinności, albo w celu ich uciszenia, żeby nie mogli świadczyć w sądzie przeciwko mnie. Nie mam jednak pojęcia, jak się do tego zabrać. Skoro policja nie może odnaleźć tej pary, to i ty masz na to niewielkie szansę.

Podziękowałam mu uprzejmie i odłożyłam słuchawkę. Szukanie tych dwojga było chyba niezłym pomysłem. Nie przejmowałam się zanadto, że według Gazarryjest to niewykonalne. Wykombinowałam, że gdybym wpadła na trop Carmen Sanchez, prawdopodobnie ruszyłabym tą samą drogą, co Morelli, a wówczas moglibyśmy się spotkać po raz drugi.

Tylko od czego powinnam zacząć? Od mieszkania Carmen. Trzeba było porozmawiać z jej sąsiadami, pewnie potrafiliby wskazać jej znajomych i przyjaciół. Co jeszcze? Warto było również zobaczyć się z tym bokserem, Benito Ramirezem – jeśli on i Ziggy pozostawali w bliskim kontakcie, to może Ramirez także wiedział coś o Carmen Sanchez. Niewykluczone, że mógłby ponadto zidentyfikować owego tajemniczego świadka.

Wzięłam sobie z lodówki puszkę lemoniady, a z szafki w kuchni paczkę suszonych fig. Postanowiłam na początku porozmawiać z Ramirezem.

Загрузка...