Pytasz, co to jest życie. To tak, jakby zapytać, co to jest marchewka. Marchewka to marchewka i nic poza tym nie wiadomo.
Czechów do Olgi Knipper, 20 IV 1904
Inni ludzie sądzili, że to musi być uciążliwe, patrzeć dziewięćdziesiąt lat wstecz. Jak przez tunel albo przez słomkę, domyślali się. Nie mieli racji. Czasem przeszłość była filmowana kamerą z ręki; czasem rysowała się monumentalnie na proscenium, pod gipsowym gzymsem i pomiędzy fałdami kurtyn; czasem migała przed oczyma jak melodramat z epoki niemego kina, przyjemny, lecz nieostry i zupełnie nieprawdopodobny. Czasami wypożyczalnia pamięci dysponowała tylko serią fotosów.
Epizod z wujkiem Leslie – najpierwszy Epizod jej życia – jawił się jako seria slajdów w latarni magicznej. Moralność w tonacji sepii. Sympatyczny bohater negatywny miał nawet wąsy, a ona siedem lat; pora Świąt; wujek Leslie był jej ulubionym wujkiem. Na Slajdzie I pochylał się ze swych wyżyn, aby dać jej prezent. Hiacynty, szepnął, wręczając biszkoptową donicę nakrytą mitrą brązowego papieru. Włóż je do przewiewnej szafy i zaczekaj do wiosny. Chciała je zaraz zobaczyć. Nie, na pewno jeszcze nie wzeszły. Skąd on może wiedzieć? Później, w sekrecie, Leslie uchylił rąbka brązowego papieru i pozwolił jej zajrzeć do środka. Niespodzianka! Jednak wzeszły. Cztery smukłe szpile w kolorze ochry, wysokie na jakieś pół cala. Wujek Leslie zaśmiał się wymuszenie, jak to zwykle dorosły, któremu zaimponowało, przewyższające go wiedzą, dziecko. Tym bardziej jednak nie powinna na nie patrzyć aż do wiosny. Kolejna dawka światła może spowodować, że przerosną swe możliwości.
Włożyła hiacynty do bieliźniarki i czekała na postępy. Często o nich myślała i zastanawiała się, jak wygląda hiacynt.
Czas na Slajd II. Pod koniec stycznia poszła z latarką do łazienki, wyłączyła światło, zdjęła doniczkę, zrobiła małą szczelinę w papierze, wycelowała latarkę i szybko zajrzała do środka. Cztery obiecujące szpile nadal sterczały, nadal długie na pół cala. Przynajmniej światło, które wpuściła w Boże Narodzenie, nie zaszkodziło im.
Pod koniec lutego znów zajrzała, ale pora wzrostu najwyraźniej jeszcze nie nadeszła. Trzy tygodnie później wujek Leslie wpadł do nich po drodze na golfa. Przy obiedzie obrócił się ku niej konspiracyjnie i spytał:
– No i co, Jeanie moja mała, jak tam hiacynty?
– Nie pozwoliłeś mi zaglądać.
– A nie pozwoliłem.
Zajrzała znowu pod koniec marca, a potem – Slajdy V do X – drugiego, piątego, ósmego, dziewiątego, dziesiątego i jedenastego kwietnia. Dwunastego jej matka zgodziła się na bliższe oględziny doniczki. Rozłożyły na stole kuchennym „Daily Express” z poprzedniego dnia i ostrożnie rozwinęły brązowy papier. Cztery ochrowe kiełki nie posunęły się w górę. Pani Serjeant miała zakłopotaną minę.
– Chyba najlepiej będzie, jak je wyrzucimy, Jean. Dorośli zawsze wszystko wyrzucają. Na tym polega jedna ważna różnica: dzieci lubią trzymać różne rzeczy.
– Może korzenie rosną. – Jean zaczęła rozgarniać torfową ziemię, gęsto upchaną wokół kiełków.
– Nie robiłabym tego – powiedziała matka. Ale było już za późno. Jedną po drugiej, Jean wykopała cztery szpileczki.
Co dziwne, Epizod ten nie spowodował u niej utraty wiary w wujka Lesliego. Przestała tylko wierzyć w hiacynty.
Patrząc w przeszłość, Jean uznała, że jako dziecko na pewno miała przyjaciół, ale nie mogła sobie przypomnieć tej jednej jedynej powiernicy z mazgajowatym uśmiechem, zabaw ze skakanką i żołędziami, karteczek z sekretami, przekazywanych pod splamionymi atramentem ławkami wiejskiej szkoły z groźną kamienną inskrypcją nad bramą. Może to wszystko było, może nie. Patrząc z obecnej perspektywy, wujek Leslie wystarczał za powiernika. Faliste włosy miał zawsze obficie upomadowane, a na kieszeni granatowego blezera widniał symbol jego jednostki. Umiał robić szklanki na wino z opakowań po słodyczach, a idąc do klubu golfowego zawsze mówił:
– Wpadnę do Starego Zielonego Raju.
Za kogoś takiego, jak wujek Leslie wyszłaby za mąż.
Wkrótce po Epizodzie z Hiacyntami zaczął ją zabierać do Starego Zielonego Raju. Sadzał ją na omszałej ławce koło parkingu i przykazywał z udawaną surowością, by pilnowała jego kijów golfowych.
– Idę sobie tylko przepłukać gardło.
Dwadzieścia minut później wyruszali do pierwszego kołka. Woniejący piwem wujek Leslie niósł kije, Jean miała na ramieniu specjalny kij do piasku. Był to rodzaj talizmanu: dopóki Jean trzyma kij w gotowości, ściąga na siebie błyskawice, a wuj ominie pułapkę piaskownicy.
– Tylko nie upuść – mawiał – bo pofrunie, będzie więcej piasku niż w wietrzny dzień na pustyni Gobi. – A ona kładła sobie kij na ramieniu jak Karabin. Kiedyś, zmęczona marszem w dół – do piętnastego dołka, wlokła kij za sobą i po drugim uderzeniu wujka Leslie, piłka powędrowała prosto do piaskownicy, piętnaście metrów dalej.
– No i patrz, co zrobiłaś – powiedział, w równym stopniu zadowolony, że potwierdza się działanie talizmanu, co naburmuszony. – Musisz mi za to kupić Jednego przy dziewiętnastym”.
Wujek Leslie często mówił do niej śmiesznym kodem. Udawała, że go rozumie. Wszyscy wiedzieli, że na torze golfowym jest tylko osiemnaście dołków i że ona nie ma pieniędzy, ale kiwała głową, jakby zawsze kupowała ludziom jednego (jednego co?) przy dziewiętnastym. Gdy dorośnie, ktoś jej wytłumaczy ten kod, ale na razie bardzo się cieszyła, że go nie zna. Niektóre fragmenty jednak rozumiała. Gdy piłka nieposłusznie odbiła się między drzewa, Leslie mruczał czasem pod nosem:
– Za hiacynty – jedyne jego wzmianki o prezencie gwiazdkowym.
Jednak większość uwag przerastała ją. Maszerowali z przejęciem alejką, on z torbą pełną stukoczącego drewna orzechowego, ona z dłońmi zaciśniętymi na metalowym kiju do piasku.
Jean nie wolno się było odzywać; wujek Leslie wyjaśnił jej, że gadanie odwodzi go od obmyślania następnego uderzenia. Jemu jednak wolno było mówić. Gdy kroczyli ku odległej plamce bieli, która czasem okazywała się papierkiem po słodyczach, zatrzymywał się czasem, schylał ku niej i szeptał na ucho różne sekrety. Przy piątym dołku powiedział, że pomidory powodują raka i że słońce nigdy nie zajdzie nad Imperium Brytyjskim; przy dziesiątym dowiedziała się, że przyszłość należy do bombowców i że dziadek Mussolini, choć makaroniarz, jest nie w ciemię bity. Kiedyś zatrzymali się na krótkim dwunastym (co przy par 3 było przypadkiem bez precedensu) i Leslie wyjaśnił z powagą:
– Poza tym Żyd nie będzie nigdy golfiarzem.
Potem szli dalej ku piaskownicy, po lewej stronie łączki, a Jean powtarzała do siebie tę nagle objawioną prawdę. Lubiła chodzić do Starego Zielonego Raju. Nigdy nie było do końca wiadomo, co się może zdarzyć. Pewnego razu, gdy wujek Leslie przepłukał gardło dokładniej niż zwykle, między trzecim a czwartym dołkiem posłał piłkę w niewysokie chaszcze. Kazał jej się odwrócić plecami, ale nie miała obowiązku zatykać sobie uszu, więc usłyszała głośne i wiele mówiące chlapanie. Zerknęła spod uniesionego łokcia (to się nie liczyło jako patrzenie) i ujrzała parę dymiącą z wysokich po pas paproci.
I jeszcze ta sztuczka Lesliego. Pomiędzy dziewiątą łączką a dziesiątym kołkiem, otoczonym świeżo posadzonymi brzozami, stał maleńki domek, podobny do budki dla ptaków. Jeśli wiatr wiał w odpowiednim kierunku, wujek Leslie wykonywał tu czasem swą sztuczkę. Z kieszeni na piersi tweedowej marynarki, ze skórzanymi łatami na łokciach, wyjmował papierosa, kładł na kolanie, wymachiwał rękami jak czarnoksiężnik, wkładał papierosa do ust, mrugał do Jeanie okiem i zapalał zapałkę. Siedziała obok niego, usiłując wstrzymać oddech i nie wiercić się. Wiercipięty psują sztuczki, mawiał wujek Leslie, tak samo jak dmuchacze i chuchacze.
Po paru minutach zerkała w bok, starając się nie ruszyć zbyt gwałtownie. Na końcu papierosa był cal popiołu, a wujek Leslie zaciągał się kolejny raz. Gdy zerkała ponownie, Leslie odchylał nieco głowę do tyłu, a papieros w połowie składał się z popiołu.
Od tego momentu wujek Leslie nie patrzył już na nią, tylko mocno koncentrował się i po każdym zaciągnięciu, powoli odchylał głowę jeszcze trochę. Na koniec trzymał głowę prawie pod kątem prostym do kręgosłupa, a papieros (sam popiół prócz ostatniego pół cala), który trzymał Leslie, celował pionowo ku dachowi olbrzymiej budki dla ptaków. Sztuczka udała się.
Potem lewą ręką dotykał ją w ramię, a ona ostrożnie wstawała, starając się nie oddychać, żeby nie zdmuchnąć popiołu na marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach, i szła do dziesiątego kołka. Parę minut później Leslie dołączał do niej z lekkim uśmiechem. Nigdy nie pytała, na czym polega sztuczka. Może sądziła, że nie odpowie.
Następnie były seanse krzyku. Zdarzało się to zawsze w tym samym miejscu, na polu za trójkątem wilgotnej, pachnącej buczyny, który wrzynał się w czternastą psią nogę. Za każdym razem Leslie posyłał piłkę tak niecelnie, że musieli przeczesywać najgłębszą część zagajnika, gdzie pnie porosłe były mchem, a orzeszki bukowe słały się gęściej na poszyciu. Za pierwszym razem znaleźli się koło przełazu, który był oślizły w dotyku, choć od wielu dni nie padało. Wspięli się nań, po czym zaczęli przeszukiwać kilka pierwszych jardów trawiastej pochyłości. Po trochę bezcelowym grzebaniu w trawie butami i kijami, Leslie pochylił się i powiedział:
– A gdybyśmy się tak porządnie wydarli? Odwzajemniła jego uśmiech. Ludzie lubią się porządnie wydrzeć przy takich okazjach. Przecież to bardzo denerwujące, nie móc znaleźć piłki. Leslie tłumaczył dalej:
– Jak się już do cna wywrzeszczysz, musisz paść na plecy. Takie są reguły.
Odchylili głowy i wrzeszczeli do nieba. Wujek Leslie grubo i gardłowo, jak deszcz wychodzący z tunelu; Jean cienko i chwiejnie, niepewna, na ile starczy jej tchu. Oczy miało się otwarte – taka była chyba nie wypowiedziana reguła – twardo wpatrzone w niebo, żądające odpowiedzi. Potem robiło się drugi wdech i znów wrzeszczało, pewniej, natarczywiej. Potem jeszcze raz, a Leslie ryczał coraz donośniej. I nagle przychodziło wyczerpanie, nie miało się już w sobie więcej wrzasku i padało się plackiem. Przewracałaby się nawet wtedy, gdyby nie było takiej reguły. Zmęczenie wędrowało przez jej ciało jak fala.
Wujek Leslie klapnął na plecy kilka jardów od niej i wlepiali równoległe, zdyszane spojrzenie w spokojne niebo. W połowie drogi do nieba, kilka chmurek drgnęło łagodnie, jakby w wahaniu, czy zerwać się z postronka. Może jednak zawdzięczały ten nieznaczny ruch dyszeniu dwóch wyciągniętych na ziemi postaci. Reguły najwyraźniej stanowiły, że można dyszeć tak mocno, jak się tylko ma chęć.
Po chwili usłyszała, jak Leslie kaszle.
– Myślę, że należy mi się free drop. - Poczłapali z powrotem przez oślizły przełaz, po trzaskających orzeszkach do czternastego kołka, gdzie wujek Leslie, rozejrzawszy się za szpiegami, położył na podstawce błyszczącą nową piłkę i posłał ją na jakieś dwieście jardów ku łączce. Mimo że jest do cna wywrzeszczany, pomyślała Jean.
Szli krzyczeć tylko wtedy, gdy Leslie bardzo niecelnie posłał piłkę z kołka, co z jakiegoś powodu zdarzało się przy pustym torze. Nie robili tego zbyt często, gdyż po pierwszym razie Jean dostała kokluszu. Koklusz nie kwalifikował się jako Incydent, w przeciwieństwie do festynu wujka Lesliego. Czy też raczej skutków kwesty wujka Lesliego.
Gdy przyszedł w czwartym dniu jej choroby, leżała w łóżku, wydając niekiedy z siebie gardłowy krzyk jakiegoś egzotycznego ptaka zgubionego na obcym niebie. W blezerze z odznaką jednostki usiadł na łóżku. Trochę czuć było od niego przepłukanym gardłem i zamiast spytać, jak się czuje, mruknął:
– Nic im nie powiedziałaś o darciu się?
– Oczywiście, że nie.
– No bo, widzisz, to tajemnica. I to dość miła tajemnica, prawdę mówiąc.
Jean skinęła głową. Była to niezwykle miła tajemnica. Ale być może wrzeszczenie spowodowało koklusz. Matka zawsze ostrzegała ją, by się nigdy zanadto nie gorączkowała. Może wrzeszcząc rozgorączkowała gardło, i stąd koklusz. Wujek Leslie tak się zachowywał, jakby podejrzewał, że to jego wina.
Gdy wydała z siebie paniczny krzyk ptaka, nie wiedział, co zrobić z oczami.
Dwa dni później pani Serjeant położyła na skraju łóżka Jean zimową bieliznę, a następnie grubą sukienkę, zimowy płaszcz, szalik i koc. Wydawała się niezadowolona, lecz zbyt zrezygnowana, by to okazać.
– Chodź, idziemy. Wujek Leslie zabiera nas na festyn. – Jak się przekonała Jean, do festynu wujka Lesliego należał też przejazd taksówką. Jej pierwszy w życiu. Po drodze do aerodromu starała się nie robić wrażenia rozgorączkowanej. W Hendon matka została w samochodzie. Jean wzięła ojca za rękę, a on wyjaśnił, że drewniane części De Havillanda zrobione są ze świerku.
– Świerk to bardzo twarde drewno – powiedział – prawie tak twarde, jak metalowe części samolotu, więc nie ma się o co martwić. – Ale ona wcale się nie martwiła.
Sześćdziesięciominutowa wycieczka turystyczna po Londynie; odjazd co godzinę. Pośród kilkunastu pasażerów była jeszcze dwójka dzieci, opatulonych jak przesyłki pocztowe, choć to dopiero sierpień; może też się darły ze swymi wujkami. Jej ojciec siedział po przeciwnej stronie i powstrzymywał ją, gdy usiłowała wychylić się i wyjrzeć przez okno.
– Cel lotu – wyjaśnił jej – jest zdrowotny, a nie edukacyjny.
Przez całą wycieczkę patrzył na plecione siedzenie przed sobą i trzymał się za kolana. Zdawał się niezdrowo rozgorączkowany. Gdy De Havilland pochylił się na skrzydło, za pucułowatymi silnikami i krzyżakami zastrzałów Jean ujrzała coś, co mogło być mostem Tower. Zwróciła twarz ku ojcu.
– Psst – powiedział – koncentruję się, żebyś wydobrzała. Minął rok, nim Jean i wujek Leslie poszli znowu wrzeszczeć.
Już wcześniej zaglądali oczywiście do Starego Zielonego Raju, ale uderzenia wujka Leslie na czternastym jakoś zyskały na precyzji. Gdy wreszcie, następnego lata, posłał piłkę z furkotem do góry, jakby dokładnie wiedziała, gdzie ma się udać. Oni również wiedzieli: wskroś długich chaszczy, przez wilgotną buczynę i oślizły przełaz na trawiastą pochyłość. Wrzeszczeli w gorące powietrze i z łomotem opadli na plecy. Jean szukała na niebie samolotów. Wodziła szeroko otwartymi oczami, niemal wychodziły jej z orbit. Żadnych chmur, żadnych samolotów: jakby wystraszyły się hałasu. Nic, prócz błękitu.
– Chyba pozwolę sobie na free drop - powiedział Leslie. Nie szukali piłki ani po drodze do lasu, ani w drodze powrotnej.
Gdy po raz trzeci urządzili sobie wrzaski, nadleciał samolot. Jean nie zauważyła go, gdy krzyczeli wniebogłosy, lecz gdy leżeli zdyszani, a chmury szarpały za postronki. Zarejestrowała odległy bzyk. Zbyt regularny, jak na owada, zarazem bliski i daleki. Wyłonił się, na krótko i z większym hałasem, pomiędzy dwiema chmurami, zniknął, pojawił znowu, po czym zmierzał powoli ku horyzontowi, tracąc wysokość. Wyobraziła sobie pucułowate silniki, świszczące zastrzały i dzieci opatulone jak przesyłki pocztowe.
– Gdy Lindbergh leciał nad Atlantykiem – skomentował Leslie z odległości kilku stóp – miał ze sobą pięć kanapek. Zjadł tylko półtorej.
– Co się stało z resztą?
– Jaką resztą?
– Z pozostałymi trzema i pół.
Wujek Leslie podniósł się; wyglądał na zachmurzonego. Może nie wolno jej było się odzywać, choć nie szli alejką. Gdy grzebali w orzeszkach bukowych, tym razem szukając piłki, odezwał się burkliwie:
– Pewnie są w muzeum kanapek.
Muzeum kanapek, zastanawiała się Jean: czy rzeczywiście jest coś takiego? Ale wiedziała, że nie należy więcej o nic pytać. Następne dwa dołki wprawiły Lesliego w lepszy nastrój. Przy siedemnastym, łypnąwszy okiem w górę i w dół alejki, znów uderzył w konspiracyjny ton.
– Zagramy w Sznurówki Trzewików?
Nigdy wcześniej nie słyszała o tej grze, lecz zgodziła się bez wahania.
Wujek Leslie bez żenady posłał piłkę w ugór. Gdy tam doszli, schylił się i zdjął swe biało-brązowe meszty. Skrzyżowane końcówki sznurówek ułożył wewnątrz buta, spojrzał na nią i skinął głową. Zdjęła czarne półbuty i zrobiła to samo. Patrzyła, jak z komiczną powagą Leslie wsuwa najpierw palce, potem całe stopy z powrotem do butów. Zrobiła to samo. Mrugnął okiem, uklęknął na jedno kolano jak konkurent do ręki, klepnął ją w łydkę, po czym powoli wyciągnął obie sznurówki spod miękkiego podbicia jej lewej stopy. Jean zachichotała. Uczucie było cudowne. Z początku trochę łaskotało, potem jeszcze bardziej, aż fala rozkoszy przeszła jej aż do żołądka. Zamknęła oczy, a wujek Leslie poszarpując zawadiacko, wydobył sznurówki spod jej prawej stopy. Z zamkniętymi oczami było jeszcze przyjemniej.
Przyszła kolej na niego. Kucnęła u jego stóp. Z tej odległości buty zdawały się ogromne. Skarpetki odrobinę woniały stodołą.
– Po jednej, proszę – szepnął. Uchwyciła pierwszą sznurówkę blisko oczka. Pociągnęła, lecz bez skutku. Pociągnęła jeszcze raz, mocniej. Stopa mu drgnęła, a sznurówka nagle wysunęła się.
– Źle – powiedział. – Za szybko. Włóż z powrotem. Uniósł stopę, a ona wcisnęła długą brązową sznurówkę do buta, pod wilgotną skarpetkę. Pociągnęła jeszcze raz, bardziej jednostajnie. Sznurówka wysunęła się lekko i powoli, a z milczenia w górze dziewczynka wydedukowała, że tym razem się udało. Jedna po drugiej, pociągnęła za końcówki trzech pozostałych sznurówek. Poklepał ją po głowie.
– Chyba metalowa siódemka *, jak sądzisz? Podbić, szarpnąć do góry i będzie cacy.
– Już nie gramy?
– A, w to? Nie, już koniec. – Przymierzył się do piłki, szurnął nogami, jakby sznurówki były nadal wewnątrz butów i luźnymi nadgarstkami zakołysał kijem. – Akumulatory muszą się z powrotem naładować.
Skinęła głową. Posunął piłkę kilka cali dalej, na bardziej mechatą kępkę trawy, znów przez chwilę ustawiał stopy, strzelił w kierunku chorągiewki i ruszył alejką.
– Sznurówki! – krzyknął do tyłu, a ona schyliła się, by je zawiązać.
Grywali jednak później, i to dość często, w Sznurówki Trzewików. Nie zawsze w Starym Zielonym Raju; czasem pokątnie i na chybcika w domu. Obowiązywały zawsze te same reguły: najpierw wujek Leslie wyciągał po dwie sznurówki naraz z jej butów, potem ona po jednej z jego. Kiedyś próbowała zagrać bez wujka, ale to nie było to samo. Zastanawiała się, czy od tej zabawy można się rozchorować. Od wszystkiego, co miłe, można się było rozchorować. Od czekolad, ciastek, fig. Od wrzeszczenia dostawało się kokluszu. Na co zachoruje od gry w Sznurówki Trzewików?
Zapewne już wkrótce znajdzie na to odpowiedź. A potem, gdy dorośnie, znajdzie inne odpowiedzi. Na takie i owakie pytania. Jaki wybrać kij? Czy jest muzeum kanapek? Dlaczego Żyd nigdy nie będzie prawdziwym golfiarzem? Czy ojciec się bał w De Havillandzie, czy tylko koncentrował? Czy tylko Mussolini był nie w ciemię bity? Dlaczego jedzenie wygląda zupełnie inaczej, gdy wychodzi z drugiego końca? Jak palie papierosa, żeby nie spadł popiół? Czy do nieba idzie się kominem, jak w sekrecie podejrzewała? I dlaczego norka wykazuje patologiczną żywotność?
Jean nie rozumiała nawet, o co w tym ostatnim zdaniu chodzi, lecz z czasem być może odkryje, na czym polega pytanie, a potem znajdzie odpowiedź. O norkach wiedziała z rycin cioci Evelyn. Było ich dwie, pozostawione wiele lat wcześniej z nie zrealizowanej kolekcji, przenoszone ze ściany na ścianę. Ostatecznie znalazły się w pokoju Jean. Ojciec miał wątpliwości, czy jedna z nich pasuje do pokoju dziecka, lecz matka była zdania, że ryciny Evelyn muszą wisieć razem.
Obrazek poziomy pokazywał dwóch mężczyzn w lesie, w staromodnych ubraniach i kapeluszach. Mężczyzna z brodą trzymał za kark fretkę. Drugi, bez brody, opierał się na strzelbie. U jego stóp leżał stos martwych fretek. Tyle tylko, że nie były to fretki, gdyż obrazek zatytułowany był „Polowanie na norki”. Pod spodem był tekst, który Jean przeczytała wiele razy.
„Norka, podobnie jak piżmoszczur i gronostaj, nie odznacza się przesadnym sprytem, toteż łatwo ją schwytać w różnego rodzaju samołówki. Łapie się we wnyki i sidła, lecz najczęściej wpada w tak zwany potrzask. Wabi ją każdego rodzaju mięso, lecz zazwyczaj w formie przynęty mieliśmy do czynienia z głową głuszca, dzikiej kaczki, kury, sójki czy innego ptaka. Norka charakteryzuje się patologiczną żywotnością, wskutek czego widywaliśmy ją w potrzasku przygniecioną ciężarem 150 funtów, pod którym zmagała się ze śmiercią od prawie doby.”
„Patologiczna żywotność” nie była jedynym fragmentem, którego na razie nie rozumiała. Co to jest głuszec? Albo piżmoszczur? Wiedziała, co to jest dzika kaczka, para sojek torowała zeszłej wiosny w buczynie przy czternastym dołku, kurę jadali w niedzielę na obiad, gdy ojciec wyświadczył klientowi przysługę. Pani Baxter przychodziła rano ją oskubać, po czym wracała koło piątej po nóżkę, zawiniętą w natłuszczony papier. Ojciec Jean lubił dowcipkować na temat pani Baxter, gdy wycinał w drewnie. Jego córka chichotała, a żona krzywiła się.
– Czy pani Baxter dostaje też głowę? – spytała kiedyś Jean.
– Nie, córeczko. Czemu pytasz?
– A co robicie z głową?
– Wyrzucamy do kosza.
– Nie powinniście zostawić i sprzedać łowcom norek.
– Jakoś nigdy się u nas nie pokazują – odparł jowialnie ojciec.
Na obrazku pionowym stała oparta o drzewo drabina, z namaloowanymi na szczeblach słowami. PRACOWITOŚĆ, mówił dolny szczebel; UMIARKOWANIE, mówił drugi, choć tak naprawdę mówił tylko UMIARKOWAN, gdyż dwie ostatnie litery zasłaniało kolano wchodzącego po drabinie człowieka. Następie szła ROZTROPNOŚĆ, PRAWOŚĆ, GOSPODARNOŚĆ, PUNKTUALNOŚĆ, ODWAGA i, na górnym szczeblu, WY-TRWAŁOŚĆ. Na pierwszym planie ludzie ustawili się w kolejce do wchodzenia na drzewo, z którego liści zwieszone były banki choinkowe pomalowane w kolejne słowa, takie jak: „Szczęście”, „Honor”, „Łaska Boża” i „Dobra Wola”. W głębi tłoczyli się ludzie, którzy nie mieli ochoty wchodzić na drzewo; oddawali się grom hazardowym, oszustwu, strajkowali bądź wchodzili do wielkiego budynku o nazwie Giełda.
Jean rozumiała ogólną intencję obrazka, choć czasem bezmyślnie myliła drzewo z Drzewem Wiadomości, o którym była mowa w Piśmie Świętym. Na Drzewo Wiadomości nie powinno się wchodzić, a na drzewo z obrazka powinno, choć nie do końca rozumiała wszystkie słowa na szczeblach, jak również te dwa na częściach pionowych: pierwsze z nich brzmiało MORALNOŚĆ, a drugie UCZCIWOŚĆ. Sądziła, że niektóre ze słów rozumie. Uczciwość znaczyła, że obrazki cioci Evelyn mają wisieć razem i że nie należy przesuwać piłki w korzystniejsze miejsce, gdy nikt nie patrzy; punktualność znaczyła, żeby się nie spóźniać do szkoły; gospodarność to to, co ojciec robił w sklepie, a matka w domu; a odwaga – odwaga to latanie samolotami. Z czasem na pewno zrozumie pozostałe słowa.
Jean miała siedemnaście lat, gdy wybuchła wojna i wydarzenie to sprawiło jej ulgę. Nic nie było już na jej głowie. Nie potrzebowała już czuć się winna. W ciągu poprzednich kilku lat ojciec wziął na swe ramiona cały ciężar rozmaitych kryzysów politycznych. Był to w końcu jego obowiązek jako Głowy Rodziny. Czytał im wiadomości w „Daily Express”, przerywając po każdym ustępie i tłumaczył im biuletyny radiowe. Jean często miała odczucie, że ojciec jest właścicielem małego zakładu rodzinnego, któremu zagraża zgraja cudzoziemców o egzotycznych nazwiskach, stosujących bezprawne metody handlowe i drapieżnie konkurencyjne ceny. Jej matka umiała właściwie zareagować na każdą informację z gazety. Znała wszystkie nieartykułowane dźwięki, jakie należy z siebie wydać, gdy pojawi się nazwisko Benesa, Daladiera czy Litwinowa, wiedziała, kiedy najlepiej rozłożyć bezradnie ręce i poprosić ojca, by wyjaśnił wszystko od początku. Jean usiłowała wzbudzić w sobie ciekawość, lecz brzmiało to jak opowieść, która zaczęła się dawno temu, jeszcze przed jej narodzinami, i której nigdy do końca się nie nauczy. Z początku nie odzywała się, słysząc nazwiska tych złowrogich zagranicznych biznesmenów z ciężarówkami pełnymi skradzionych herbatników ziołowych i złapanych bezprawnie w sidła bażantów. Nawet milczenie nie było jednak bezpieczne – wskazywało, że nie jest odpowiednio zatroskana – więc niekiedy zadawała pytania. Problem tkwił w tym, iż nie wiedziała, o co pytać. Wydawało się jej, że właściwie pytanie można zadać tylko znając z góry odpowiedź, a w takim razie jaki w tym sens? Kiedyś, otrząsnąwszy się ze znudzonego rozmarzenia, spytała ojca o tę nową panią premier Austrii, Ann Schluss. To był błąd.
Wojna jest oczywiście męską sprawą. Mężczyźni prowadzą wojnę, mężczyźni ją wyjaśniają, wystukując popiół z fajki jak wychowawcy szkolni. Co kobiety zrobiły podczas pierwszej wojny? Rozdawały białe pióra, obrzucały kamieniami jamniki, jechały do Francji pielęgnować rannych. Najpierw posłały mężczyzn w bój, potem ich zszywały do kupy. Czy tym razem cokolwiek się zmieni? Raczej nie.
Jean odniosła jednak wrażenie, że przez swą niezdolność do zrozumienia europejskiego kryzysu politycznego przyczynia się do jego kontynuacji. Czuła się winna za Monachium. Czuła się winna za Sudety. Czuła się winna za hitlerowsko-radziecki pakt o nieagresji. Żeby jeszcze mogła sobie przypomnieć, czy wolno ufać Francuzom, czy nie. Czy Polska jest ważniejsza niż Czechosłowacja? I o co chodzi w tej całej sprawie z Palestyną? Palestyna leży na pustyni i Żydzi chcą tam jechać. To przynajmniej potwierdza zdanie wujka Leslie o Żydach: że nie lubią grać w golfa. Nikt, kto lubi grać w golfa, nie zdecydowałby się mieszkać na pustyni. Tor nie może się składać wyłącznie z piaskownicy.
Tak więc, kiedy zaczęła się wojna, Jean poczuła ulgę. Wszystkiemu winien jest Hitler, ona nie ma z tym nic wspólnego. Poza tym coś się zaczęło dziać. Wojna liczyła się za kolejny Incydent: tak na to z początku patrzyła. Mężczyzn wzięto do poboru, matka wstąpiła do kobiecych służb pomocniczych, a Jean wolno było wreszcie obciąć szeroki słomkowo-brązowy warkocz, który przez tyle lat opadał jej na plecy. Ojciec odżałował tę egzekucję, przekonał go argument, że oszczędność na mydle i wodzie znacząco wspomoże działania wojenne. W przypływie ckliwości poprosił o odcięty warkocz i trzymał go na półce w szopie przez kilka tygodni, póki matka nie wyrzuciła tej pamiątki.
Rodzice, w tajemnicy przed córką, zastanawiali się, czy powinna iść do pracy. Uznali jednak, że będzie lepiej, gdy po wstąpieniu matki do służb pomocniczych Jean będzie prowadzić dom.
– Przyda ci się to na przyszłość, moja dziewucho – powiedział ojciec i mrugnął okiem. Przyda się na przyszłość; nie miała jednak pojęcia, do czego. Gdy patrzyła na rodziców, ogarniało ją przerażenie, jak bardzo są dorośli. Hę czasu upłynie, zanim ona będzie taka dorosła?
Znali swe własne umysły; mieli przekonania; potrafili odróżnić, co jest słuszne, a co niesłuszne. Żeby ona wiedziała, co jest słuszne, a co nie! Trzeba jej było wiele razy powtarzać; jej przekonania były ruchliwe jak wystraszone kijanki, w porównaniu ze skrzeczącymi donośnie żabami przekonań jej rodziców; natomiast znajomość swego własnego umysłu wydawała się jej przedziwnym zjawiskiem. Jak można poznać własny umysł nie używając do tego celu własnego umysłu? Pies goniący za swym uciętym ogonem. Sama myśl o tym przyprawiała ją o zawrót głowy.
Dorastanie polegało też na tym, żeby na kogoś wyglądać. Jej ojciec, który prowadził sklep spożywczy w Bryden, wyglądał na człowieka, który prowadzi sklep spożywczy: był korpulentny i zadbany, podtrzymywał rękawy opaskami elastycznymi i robił wrażenie człowieka uprzejmego, lecz mającego w zanadrzu surowość człowieka, który wie, że funt mąki to funt mąki, a nie piętnaście uncji, który nie patrząc na etykietki wie, w jakim pudełku są jakie herbatniki, który może trzymać dłoń blisko, bliziutko maszynki do cięcia bekonu, nawet nie zadrasnąwszy sobie skóry.
Matka Jean też wyglądała na kogoś, z jej spiczastym nosem i raczej wyłupiastymi niebieskimi oczami, z włosami upiętymi w kok do bordowo-butelkowo-zielonego munduru służb pomocniczych, rozpuszczonymi wieczorem, gdy słuchała ojca i dokładnie wiedziała, jakie zadawać pytania. Brała udział w zbiórkach złomu, których żniwem były tysiące blaszanych puszek; całymi tygodniami przyszywała skrawki kolorowego płótna do sieci kamuflażowych (-Tak, jakbym zszywała olbrzymi dywan, Jean); zwijała papier w bele, pracowała w kantynie polowej, pakowała kosze z żywnością dla saperów. Nic dziwnego, że znała swój własny umysł; nic dziwnego, że wyglądała na kogoś.
Jean wpatrywała się czasem w lustro, szukając oznak zmian, lecz jej proste włosy leżały smutne i przylizane na głowie, a błękit oczu szpeciły głupawe plamki. W „Daily Express” ktoś napisał, że wiele gwiazd hollywoodzkich zawdzięczało sukces twarzom w kształcie serca. Niestety na to nie było już nadziei – miała zbyt kanciastą szczękę. Żeby tylko różne części jej twarzy zaczęły wyglądać bardziej spójnie. No, szybciej trochę, szeptała czasem do lustra. Matka złapała ją kiedyś na tych oględzinach i powiedziała:
– Nie jesteś piękna, ale będą z ciebie ludzie.
Będą ze mnie ludzie, pomyślała. Moi rodzice mówią, że będą ze mnie ludzie. Ale czy ktokolwiek inny tak pomyśli? Tęskniła za wujkiem Lesliem. Teraz nie wolno o nim było rozmawiać, ale często o nim myślała; zawsze był po jej stronie. Kiedyś, gdy szli wzdłuż długiego dziesiątego w Starym Zielonym Raju, Jean, niosąc metalowy kij do piasku w pozycji na szczęście, spytała:
– Co będę robić, gdy dorosnę?
Pytanie wydawało się naturalne, przecież on powinien wiedzieć lepiej niż ona. Wujek Leslie, w swych biało-brązowych mesztach, z postukującymi kijami golfowymi w torbie, uchwycił głowicę metalowego kija na jej ramieniu i ruszał nim na boki. Potem objął ją za szyję.
– Co tylko sobie zamarzysz, moja mała – powiedział.
Z początku na wojnie niewiele się działo, lecz potem rozkręciło się i ludzie ginęli. Jean zaczęła lepiej rozumieć, na czym polega wojna, kto usiłuje wysiudać ojca z interesu i jak nazywają się jego podejrzani wspólnicy. Wrzała oburzeniem na tych obcokrajowców z ich nędznymi sztuczkami. Przed oczyma miała naciskający na szalkę wagi tłusty kciuk z brudnym paznokciem. Może powinna się przyłączyć do walki. Ojciec uważał jednak, że więcej dobrego robi na miejscu.
– Dmuchaj w ognisko domowe – powiadał.
I wtedy wojna przyniosła Tommy’ego Prossera. Był to niewątpliwie Incydent. Zawiadomienie o jego zakwaterowaniu przyszło któregoś wtorku, środę spędzili na narzekaniach, że już w trójkę jest ciasno, a co dopiero w czwórkę, a w czwartek przybył Tommy Prosser. Był niskim, szczupłym mężczyzną w mundurze RAF-u, z czarnymi upomadowanymi włosami i czarnym wąsikiem. Walizka, którą miał pod pachą była spięta skórzanym pasem. Spojrzał z ukosa na Jean otwierającą mu drzwi, po czym odwrócił wzrok, uśmiechnął się do ściany i zameldował jak do zwierzchnika:
– Sierżant lotnictwa Prosser.
– Tak, tak. Było napisane.
– Bardzo miło z państwa strony i w ogóle.
Jego ton był pozbawiony wyrazu, lecz obcy akcent z północy brzmiał dla uszu Jean skrzekliwie, przywodził na myśl zgrzebną koszulę.
– Tak, tak. Mama wraca o piątej.
– Chce pani, żebym przyszedł później?
– Nie wiem. – Czemu nigdy nic nie wie? Będzie z nimi mieszkał, więc chyba rozsądnie byłoby zaprosić go do środka. Ale co potem? Czy powinna zrobić mu herbaty?
– Nie ma problemu. Wrócę o piątej. – Spojrzał na nią, odwrócił wzrok, uśmiechnął się do ściany i poszedł. Przez okno w kuchni Jean ujrzała go siedzącego po drugiej stronie drogi, wpatrzonego w walizkę. Ó czwartej zaczęło padać, więc zaprosiła go do środka.
Przysłano go z jednostki w West Mailing. Nie, nie wie, na jak długo. Nie, nie może jej powiedzieć, dlaczego. Nie, nie Spitfire, tylko Hurricane. O rany, już zadaje nie te pytania, co trzeba. Pokazała na schody prowadzące do jego pokoju, niepewna, czy będzie ładniej z nim nie pójść, czy też obcesowo mu towarzyszyć. Prosserowi było chyba wszystko jedno. Prócz nazwiska, z własnej woli nie udzielił żadnych informacji, nie zadał żadnych pytań, nie zgłosił żadnych uwag, nie powiedział nawet, jak pięknie wszystko posprzątane i wypachnione. Dali mu klitkę. Oczywiście, nie było czasu jej ozdobić, powiesili tylko na ścianie obrazki cioci Evelyn.
Spędzał większość czasu w pokoju, schodził tylko regularnie na posiłki i odpowiadał na pytania ojca. Dziwnie było mieć dwóch mężczyzn w domu. Z początku ojciec odnosił się do sierżanta lotnictwa Prossera uniżenie. Taktownie i z podziwem wypytywał o lotniczą dolę, z braterską pogardą wyrażał się o „Szwabach” i żartobliwie instruował matkę, by „dała dokładkę naszemu bohaterowi stratosfery”. Prosser wyraźnie jednak nie odpowiadał na pytania ojca w tym samym duchu. Dokładki przyjmował bez wylewnych podziękowań, których matka się spodziewała, a chociaż z ochotą pomógł zawiesić zaciemniające kotary na czas nalotów, do dyskusji o strategii północnoafrykańskiej wcale się nie zapalał. Dla Jean było jasne, że Prosser rozczarował ojca. Jasne było dla niej także, iż wie o tym i wcale mu to nie przeszkadza. Być może nie zadają mu jeszcze właściwych pytań. A może rzecz w tym, że pochodzi z innych stron: powiedział, że spod Blackburn w Lancashire. Może tam ludzie inaczej się zachowują.
Czasem, gdy byli sami w domu, Prosser schodził na dół, opierał się o drzwi kuchni i patrzył, jak ona prasuje, piecze chleb bądź czyści do połysku noże. Z początku była zakłopotana, później przyzwyczaiła się. Mając świadka swej gospodarskiej krzątaniny czuła się pożyteczniejsza. Pod nieobecność rodziców rozmowy nie były jednak łatwiejsze. Nie zawsze podpowiadał na pytania. Potrafił się zezłościć. Czasem odwracał po prostu wzrok i uśmiechał się, jakby przypominając sobie jakiś powietrzny manewr, którego ona nie jest w stanie zrozumieć.
Pewnego dnia, gdy czyściła piec, oświadczył ponuro:
– Odsunęli mnie od lotów.
Podniosła głowę, lecz zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, ciągnął dalej.
– Nazywali mnie Wstań-Słońce. Prosser Wstań-Słońce.
– Rozumiem. – Taka odpowiedź zdawała się bezpieczna. Jean powróciła do czyszczenia wnętrza pieca brązową pastą. Prosser poszedł do swojego pokoju.
Przez kilka tygodni atmosfera w domu była niewyraźna. Zupełnie jak wojna nerwów, tyle że prawdopodobnie nie dojdzie do działań zaczepnych. Nie doszło. Ojciec coraz częściej dzielił się swymi poglądami na sprawy militarne tylko z matką, a niekiedy sugerował Jean, że jeżeli mieszka się z kimś pod jednym dachem, to nie znaczy, że trzeba się zaprzyjaźnić. Wystarczy być uprzejmym.
Pewnego popołudnia Tommy Prosser zszedł na dół o czwartej. Jean parzyła herbatę.
– Coś przekąsimy? – spytała, dalej niepewna, czy przepisy mu na to pozwalają.
– Może kanapkę Alarm Odwołany?
– Co takiego?
– Nigdy nie słyszałaś o kanapce Alarm Odwołany? Potrząsnęła głową.
– Gdzie ty żyjesz, dziewczyno. Zajmij się herbatą, a ja przyszykuję. – Postukawszy drzwiczkami od kredensu i pogwizdawszy tyłem do niej, Prosser zaprezentował dwie kanapki na talerzu. Chleb nie wyglądał na pokrajany pewną ręką. Jean musiała przyznać, że jadła w życiu wiele smaczniejszych kanapek. Chciała, aby słowa zabrzmiały życzliwie, lecz zarazem krytycznie.
– Co w mojej robią liście dmuchawca?
– Bo to jest kanapka Alarm Odwołany. Pasta rybna, margaryna i liście dmuchawca. Oczywiście, jakość surowca może być różna. Jeżeli ci nie smakuje, możesz odesłać z powrotem do kuchni.
– Bardzo dobra. Jestem pewna, że się przyzwyczaję.
– Jestem pewien, że będę latał – odparł, jakby puentował dowcip.
– Oczywiście, że będziesz latał.
– Oczywiście, że będę latał – powtórzył z nagłym sarkazmem, jakby miał ochotę ją uderzyć. O rany. Jean zrobiło się głupio i wstyd. Gapiła się w talerz. Zapadła cisza.
– Wiedziałeś, że kiedy Lindbergh leciał nad Atlantykiem, zabrał ze sobą pięć kanapek?
Prosser prychnął.
– I że zjadł tylko półtorej?
Prosser znów prychnął. Bez wyraźnego zainteresowania w głosie spytał:
– Co się stało z resztą?
– Zawsze chciałam to wiedzieć. Pewnie są w jakimś muzeum kanapek.
Zapadła cisza. Jean czuła, że zmarnowała anegdotę. Zmarnowała jedną ze swoich najlepszych anegdot. Drugi raz już mu jej nie opowie. Należało ją zachować na chwilę, gdy Prosser będzie w lepszym humorze. To jej wina. Cisza trwała.
– Przypuszczam, że wiesz, gdzie jest aeroplan Lindbergha – powiedziała w końcu miłym głosem kogoś, kto brał lekcje konwersacji. – Kanapka kanapką, ale to już chyba musi być w muzeum.
– Nie mówi się aeroplan – powiedział Prosser. – Mówi się samolot. Samolot. Tak?
– Tak – odparła. Jakby jej dał w twarz. Samolot, samolot, samolot.
Prosser chrząknął wreszcie, sygnalizując przejście od gniewu czy zakłopotania do jakiegoś innego uczucia.
– Opowiem ci o najpiękniejszej rzeczy, jaką kiedykolwiek widziałem – powiedział napiętym, niemal naburmuszonym głosem. Jean, na poły spodziewając się jakiegoś wielkiego komplementu, trzymała głowę pochyloną. Nadal nie zjadła do końca kanapki.
– Byłem na nocnej misji. Lato – czerwiec. Osłona odsunięta, wszędzie ciemno, cisza. To znaczy cisza o tyle o ile. – Jean uniosła głowę. – Było… – przerwał. – Wiesz, na czym polega widzenie w ciemnościach? – Tym razem głos brzmiał przychylnie. Miała prawo nie wiedzieć. To nie to samo, co nazwać samolot aeroplanem.
– Jecie dużo marchewki – powiedziała i usłyszała, że rechocze.
– Tak, jemy. Czasem tak nas nazywają, marchewkojady. Ale tu nie o to chodzi. To kwestia techniczna. Kwestia koloru światełek na tablicy rozdzielczej. Muszą być czerwone. Normalnie są zielone i białe, ale zieleń i biel uniemożliwiają widzenie w ciemnościach. Muszą być czerwone; tylko przy czerwonym coś widać.
– No więc tak, wszystko jest czarne i czerwone. Noc jest czarna, samolot jest czarny, a w kabinie czerwono; nawet ręce i twarz robią się czerwone. Rozglądam się za czerwonymi płomieniami spalin. Jestem sam. To jest najlepsze. Sam samiuteńki nad Francją. Ich bombowce wracają z misji, zbombardowały nas. Krążę wokół któregoś z ich lotnisk albo kursuję między dwoma, jeśli są na tyle blisko siebie. Czekam, aż się zapalą światła lądowania, czasem się zorientuję po nawigacyjnych. Heinkel albo Dornier, z reguły. Czasem się trafi FockeWulf.
– Mogę zrobić tak. Przy lądowaniu zawsze robiły koło. Po kolei: utrata wysokości, podejście, przelot nad pasem startowym, koło w lewo, jeszcze raz podejście i lądowanie. – Lewą ręką Prosser naszkicował tor lotu niemieckiego bombowca. – Mogę zrobić tak. Jeśli się czuję trochę bezczelny, mogę podejść mniej więcej jednocześnie i gdy on będzie robił koło w lewo, ja zrobię koło w prawo. – Drugą ręką Prosser prześledził tor lotu Hurricane’a.
– No i facet wykręca koło, podwozie spuszczone, minimum prędkości manewrowej, wychodzi na prostopadłą do pasa lądowego i myśli już tylko o końcówce skrętu i bezpiecznym posadzeniu maszyny, ja też wychodzę na prostopadłą do pasa lądowego. – Zwinięte dłonie Prosser a zatrzymały się naprzeciw siebie, z palców prawej dobywała się kanonada. – Ta, ta, ta! Wystawiony jak na tacy. A myśleli sobie, skurwiele, że już są w domu. Kłusowanie, tak to nazywaliśmy.
Jean pochlebiało, że opowiada jej o swych podniebnych wyczynach, lecz zachowała to dla siebie. Zachowała dla siebie również wrażenie, że kłusowanie jest nieuczciwe. Nawet, jeśli Heinkel miał na pokładzie zgraję spekulantów, którzy wracali z bombardowania Londynu, Coventry czy innego miasta. Nie akceptowała kłusowania, odkąd w jej pokoju znalazł się obrazek cioci Evelyn z łowcami norek. Dobrze, że powiesili go u Prossera. Czy Heinkel przejawia patologiczną żywotność?
– Jak się udało zestrzelić jednego, brało się nogi za pas. Robiło się zbyt gorąco. Poza tym paliwa zostawało i tak tylko na dwadzieścia minut. – Opowieść Prossera zdawała się dobiegać końca, lecz nagle przypomniał sobie, do czego zmierzał. – Aha, no i jednej nocy nic się nie napatoczyło. Wroga ni śladu. Leciałem nad Kanałem wyżej niż zwykle, gdzieś na osiemnastu tysiącach. Chyba zabawiłem dłużej, niż powinienem, bo zaczynało świtać. A może noce były coraz krótsze.
– W każdym razie lecę, patrzę na morze, a tu zaczyna wychodzić słońce. Poranek był z tych, co… ciężko to opisać komuś, kto nigdy nie był w górze.
– Leciałam kiedyś De Havillandem, jak miałam koklusz – powiedziała Jean z niejaką dumą. – Ale to było dawno. Miałam osiem albo dziewięć lat.
Prosser nie obraził się, że mu przerwała.
– Jest tak czysto, że aż trudno to wyrazić. Żadnych chmur, rześkie poranne powietrze, no i wyłazi to wielkie pomarańczowe słońce. Przyglądam się, a tu po paru minutach było już całe na wierzchu; wielki plasterek pomarańczy siedzi na szklance cały zadowolony z siebie.
– Byłem taki rozanielony, że mógłbym mieć „stodziewiątkę” na ogonie i nic bym nie zauważył. Samolot sobie, a ja gapię się pod słońce. No to się dobrze rozejrzałem. Nic, tylko ja i słońce. Ani śladu chmury, widoczność aż po horyzont. Płynął statek, taki tyci, a dymił jak najęty, więc myślałem, że się pali. Sprawdziłem paliwo i zszedłem w dół zbadać sytuację. Towarowy. – Prosser zmrużył oczy przypominając sobie szczegóły. – Mniej więcej dziesięciotysięcznik. W każdym razie wszystko było w porządku. Pewnie dołożyli do pieca. Wziąłem znowu kurs na bazę. Zszedłem chyba do połowy wysokości, na osiem albo dziewięć tysięcy. I wiesz co się stało? Zszedłem tak szybko, że wszystko powtórzyło się jeszcze raz: to cholernie wielkie pomarańczowe słońce znów wyprysnęło spod horyzontu. Nie wierzyłem własnym oczom. Wszystko od początku. Jakby cofnąć film i obejrzeć jeszcze raz. Zrobiłbym to trzeci raz i zszedł na zero, ale nie chciałem wpaść do szklanki. Nie zdążyłbym przerobić maszyny na okręt podwodny.
– Cudowna historia. – Jean nie była pewna, czy wolno jej zadawać pytania. Czuła się trochę jak w Starym Zielonym Raju z wujkiem Leslie. – Za czym… za czym jeszcze tęsknisz?
– O nie, za tym nie tęsknię – odpowiedział dość nieuprzejmie. – Nie ma sensu oglądać tego jeszcze raz. Cud się zdarzył i tyle, po co wracać i oglądać cuda jeszcze raz. Cieszę się, że to wtedy zobaczyłem i dość na tym. „Widziałem, jak słońce wzeszło dwa razy”, mówię do nich. „Ależ oczywiście, częstuj się”. Mówili na mnie: Prosser Wstań-Słońce. Przynajmniej niektórzy. Dopóki mnie nie zdjęli.
Wstał i bez pytania chapnął drugie pół kanapki z jej talerza.
– Skoro już pytasz – powiedział z naciskiem – to tęsknię za zabijaniem Niemców. Sprawiało mi to przyjemność. Zagonić ich w dół, żeby nie było miejsca na położenie się na skrzydle, a potem dać im popalić. Miałem z tego mnóstwo satysfakcji. – Prosser wyraźnie chciał być brutalny. – Wdałem się kiedyś w utarczkę ze „stodziewiątką” nad Kanałem. Był trochę zwrotniejszy, ale ogólnie trafił swój na swego. Zachodziliśmy się ze wszystkich stron, ale nie zdarzyła się pozycja do strzału. Po jakimś czasie oderwał się, pomachał skrzydłami i odleciał do bazy. Gdyby nie pomachał skrzydłami, tobym się nie przejmował. Co sobie, sukinsynu, wyobrażasz? Że jesteś rycerz niezłomny? Etykieta, honor i braterstwo broni?
– Nabrałem trochę wysokości. Nie było słońca, żebym mógł podejść nie zauważony, ale chyba się nie spodziewał, że go będę ścigał. Spodziewał się, że grzecznie polecę do domu, najem się zdrowo i pójdę grać w golfa. Stopniowo zaczynałem się do niego zbliżać. Pewnie oszczędzał paliwo albo coś. Gdy go dopadłem, zasuwałem jak pociąg towarowy. Dałem mu jakieś osiem sekund i zacząłem strzelać. Poszły mu wióry ze skrzydła. Nie strąciłem go, więc trochę żal bierze, ale chyba się zorientował, co o nim sądzę.
Prosser Wstań-Słońce obrócił się i wymaszerował z pokoju. Jean wydłubała językiem z zębów kawałek dmuchawca i męłła w ustach. Miała rację. Kwaskowe.
Prosser nabrał odtąd zwyczaju, by schodzić na pogawędki. Z reguły Jean nie odrywała się od czynności kuchennych, a on stał oparty o drzwi. Tak było dla nich obojga zręczniej.
– Byłem w Eastleigh – rozpoczął kiedyś, gdy ona kucała przy piecu i zwijała „Express” na podpałkę. – Patrzyłem jak startuje Skua. Trochę wiało, ale za słabo, żeby odwołać loty. Skua, co zapewne jest dla ciebie nowością, startuje taką śmieszną techniką z ogonem w dół, pomyślałem, że popatrzę, będę miał uciechę. Jechał pasem startowym, zbliżał się do prędkości startowej, aż tu nagle zadarł dziób i przekoziołkował na plecy. Nie wyglądało to bardzo groźnie, po prostu się wywrócił na dach. Pobiegliśmy w kilku przez lotnisko, myśląc, że ich wyciągniemy. W połowie drogi zobaczyliśmy coś na pasie. Była to głowa pilota. – Prosser spojrzał w stronę Jean, ale ona siedziała tyłem do niego i dalej zwijała gazetę. – Podbiegliśmy jeszcze bliżej i zobaczyliśmy następną. To musiało się stać, gdy samolot koziołkował. Nie uwierzyłabyś, jak równiutko ucięło. Jeden z facetów, którzy ze mną biegli, nie mógł
0 tym zapomnieć. Walijczyk, w kółko o tym gadał. „Jak z dmuchawcami, Prosser, no nie?” mówił do mnie. „Idziesz sobie przez dmuchawce i zamachujesz się kijem albo czymś, i myślisz sobie: trzeba sprytnie uderzyć, żeby poleciała cała główka i nie rozsypała się”. Tak mu się kojarzyło.
– Prześladują cię zupełnie inne rzeczy, niż się można spodziewać. Zestrzelili mi kumpli, kilka metrów obok. Widziałem, jak wpadają w korkociąg, krzyczałem do nich przez radio, wiedziałem, że się już nie wywiną, schodziłem z nimi w dół i widziałem, jak się rozbijają, i myślałem sobie: mam nadzieję, że mnie też ktoś tak odprowadzi, kiedy przyjdzie mój czas. Prześladuje cię, kiedy nie ma w tym za cholerę godności. Przepraszam. Człowiek sobie myśli: na mnie to też przyjdzie. I czasami prawie się z tym godzi, ale chce, żeby to się odbyło na jego warunkach. To się nie powinno liczyć, ale się liczy. Naprawdę się liczy.
– Słyszałem o jednym biedaku z Castle Bromwich. Oblatywał Spitfire’a. Wystartował i zaczął się wznosić prawie pionowo. Doszedł do jakichś piętnastu tysięcy i coś nawaliło. Z piętnastu tysięcy spikował z powrotem na lotnisko. Ciężko go było wygrzebać z ziemi. Potem musieli zbadać to, co z niego zostało, żeby sprawdzić, czy nie było tlenku węgla w butli z tlenem, czy coś, więc pozbierali, co się dało i odesłali do analizy. Wsadzili to do słoika po dżemie. – Przerwał. – Takie rzeczy się liczą.
Jean nie do końca rozumiała, na czym polega zgroza sytuacji. Główki dmuchawca, słoiki po dżemie. Oczywiście, że nie ma w tym za dużo godności. Może dlatego, że to brzmi pospolicie, za mało podniośle. Ale nie było też nic pięknego ani podniosłego, jeśli kogoś zestrzelili albo zderzył się ze zboczem góry, albo spłonął żywcem w kabinie. Może była zbyt młoda, żeby zrozumieć śmierć i związane z nią przesądy.
– Według ciebie jak najlepiej… skończyć?
– Zastanawiałem się nad tym przez cały czas. Przez cały czas. Kiedy zaczęła się wojna, widziałem się gdzieś blisko Dover. Słońce, mewy, poczciwe białe urwiska świecą jak na filmie. No i lecę sobie, bez amunicji, paliwo na wykończeniu i nagle zjawia się cała eskadra Heinkelów. Jak wielkie stado much. Wkręciłbym się między nie, kadłub jak durszlak, wyszukałbym szefa eskadry i wpakowałbym się mu prosto w ogon. Spadlibyśmy obaj. Bardzo romantyczne.
– Brzmi bardzo odważnie.
– Nie, to wcale nie byłoby odważne, tylko głupie i mało pożyteczne. Jedna nasza maszyna za jedną ich, to kiepski osiąg.
– No a teraz? – Jean na poły zdziwiło jej własne pytanie.
– Teraz? Teraz mam wizję trochę bardziej realistyczną. I jeszcze mniej pożyteczną. Teraz chciałbym skończyć tak jak wielu pilotów – zwłaszcza młodych – w trzydziestym dziewiątym i czterdziestym.
– To jedna z tych dziwnych rzeczy, które człowiek zauważa: że umiejętności przychodzą z doświadczeniem, ale najczęściej cię strącą właśnie przy zdobywaniu doświadczenia. Po zakończeniu misji najczęściej brakuje najmłodszych kumpli. Toteż im dłużej trwa wojna, starzy w eskadrze robią się coraz starsi, a młodzi coraz młodsi. Potem niektórych starych zdejmuje się, bo są zbyt cenni i w sumie eskadra jest mniej doświadczona niż na początku.
– W każdym razie wyobraź sobie, że lecisz naprawdę wysoko. Powyżej 25 000 stóp to już jest inny świat. Po pierwsze, bardzo zimno. Samolot inaczej się zachowuje. Wspina się wolniej i tańczy po niebie, bo powietrze jest takie rzadkie, że stateczniki nie mają się czego trzymać, tak że przy każdym ruchu trzeba wziąć poprawkę. Potem szyba pokrywa się szronem i nie widać za dobrze.
– Masz za sobą mało misji, boisz się trochę i lecisz do góry. Wspinasz się prosto w słońce, bo myślisz, że tak jest najbezpieczniej. W górze jest dużo jaśniej niż zwykle. Kładziesz dłoń przed oczyma i powoli rozwierasz palce. Dalej się wspinasz. Patrzysz przez palce na słońce i zauważasz, że im bliżej słońca, tym zimniej. Powinno cię to martwić, ale nie martwi. Nie martwi, bo jesteś szczęśliwy. Jesteś szczęśliwy dlatego, że z butli wycieka tlen. Nie podejrzewasz, że coś jest nie tak. Reakcje masz spowolnione, ale sądzisz, że są normalne. Potem trochę słabniesz; nie ruszasz już głową tyle, ile potrzeba. Nic cię nie boli, nie czujesz już nawet zimna. Nie chcesz już nikogo zabijać; to pragnienie wyciekło wraz z tlenem. Czujesz się szczęśliwy.
– A potem może się zdarzyć jedna z dwóch rzeczy. Albo dopadnie cię „stodziewiątka” i zaraz jest po wszystkim, czysto i schludnie. Albo też nic się nie dzieje, wspinasz się dalej w rzadkie, sine powietrze, wpatrzony przez palce w słońce, na oknie masz szron, ale w środku ci ciepło. Cały szczęśliwy i z kompletną pustką w głowie, aż wreszcie ręka ci opada, potem opada głowa i nawet nie zauważasz, że zapada kurtyna…
Cóż można na to odpowiedzieć, pomyślała Jean. Nie można krzyknąć „Nie rób tego!”, jakby Prosser był samobójcą na parapecie okna. Raczej nie można powiedzieć, że brzmiało to wszystko odważnie i pięknie, nawet jeśli dokładnie tak brzmiało. Trzeba poczekać, co powie dalej.
– Czasem myślę, że nie powinni mi pozwolić znów latać. Wyobrażam sobie, że któregoś dnia mógłbym to zrobić. Gdybym miał dość wszystkiego. Musiałbym to oczywiście zrobić nad morzem, żeby nie wylądować komuś na działce. Mógłbym mu przeszkodzić w kopaniu schronu przeciwlotniczego.
– To byłoby nieuprzejme.
– Tak, to byłoby bardzo nieuprzejme.
– No i… nie ma pan jeszcze dość wszystkiego? – Jean chciała zadać to pytanie łagodnie, ale w połowie chyba spanikowała i wyszło jej apodyktycznie i pewnie. Prosser natychmiast zaostrzył ton.
– Powiem ci, panienko, że umiesz słuchać, ale nic się nie znasz na rzeczy. Nic się nie znasz na rzeczy.
– Ale przynajmniej wiem, że się nie znam – powiedziała Jean ku własnemu zdziwieniu. On chyba również się zdziwił, gdyż na powrót złagodził ton. Mówił dalej, jakby snuł marzenia.
– Tam w górze jest naprawdę zupełnie inaczej. Komuś, kto latał tyle co ja, zdarza się, że kompletnie się wyłącza. Chyba coś z nerwami. Człowiek tak długo był spięty, że jak się na chwilę rozluźni, zdaje się to trwać wieki. Faceci ze statków powietrznych mogliby ci opowiedzieć naprawdę dziwne historie na ten temat.
Czy miała ochotę słuchać dziwnych historii? Nie o słoikach po dżemie i dmuchawcach. Prosser nie zostawił jej jednak wyboru.
– Mój kumpel latał na Katalinach. Oni mogą być na służbie przez dwadzieścia, dwadzieścia dwie godziny. Pobudka o północy, śniadanie, start o drugiej rano, powrót o ósmej, dziewiątej wieczór. W sumie to tak, jakby się pół życia leciało nad tym samym kawałkiem morza. Nie trzeba nawet sterować, przez większość czasu lecieli na automatycznym pilocie. Tylko gapili się w morze, wypatrywali okrętów podwodnych i czekali na następną herbatę. I wtedy wzrok zaczyna płatać figle. Ten mój kumpel powiedział, że leciał kiedyś nad Atlantykiem, nic się specjalnego nie działo, a on nagle pociągnął za drążek. Zdawało mu się, że widzi z przodu górę.
– Może to była jedna z tych chmur, które przypominają góry.
– Nie. Kiedy już wyrównał lot i ochrzanili go za rozlanie herbaty, dobrze się rozejrzał dokoła. Nic, ani chmurki, widzialność po horyzont. Innemu facetowi zdarzyło się coś jeszcze dziwniejszego. Nigdy byś nie zgadła. Był o czterysta pięćdziesiąt mil od zachodniego wybrzeża Irlandii, leciał prosto przed siebie, patrzy w dół i co widzi? Widzi gościa na motocyklu, który zasuwa jakby było niedzielne popołudnie.
– W powietrzu?
– Jasne, że nie. Nie zgrywaj się. Nie da się jechać na motorze w powietrzu. Nie, on przestrzegał przepisów ruchu i jechał prosto wierzchem fal. W goglach, skórzanych rękawicach, spaliny z rury wydechowej. Cały wesolutki.
Jean zachichotała.
– Jazda po wodzie. Jak Jezus.
– Tylko bez takich, proszę – powiedział Prosser z dezaprobatą. – Nie mam skłonności w tę stronę, ale nie bluźnij w obecności tych, którzy żyją na krawędzi.
– Przepraszam.
– Masz odpuszczone.
– Kim pan jest?
– Policjantem.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
– Naprawdę naprawdę? Nie wygląda pan na policjanta.
– Musimy być mistrzami kamuflażu, panienko.
– Ale jeśli zbyt dobrze się pan zakamufluje, nikt nie będzie wiedział, że jest pan policjantem.
– Da się poznać.
– Po czym?
– Podejdź trochę bliżej, to ci pokażę.
Stał przy porośniętej bluszczem furtce, z motywem wschodu słońca wykutym w górnej części. Ona szła właśnie betonową dróżką, sprawdzić, czy pranie wyschło. Był wysokim mężczyzną o mięsistej twarzy i szyi uczniaka. Stał niezgrabnie, a brązowy płaszcz w jodełkę sięgał mu niemal kostek.
– Stopy – powiedział, pokazując dłonią. Spojrzała. Nie, nie miał wielkich olbrzymich płaskich stóp. Można nawet powiedzieć, że były dość małe. Ale rzeczywiście coś w nich było dziwnego… Może poprzestawiane? Tak, obie stopy skierowane były na zewnątrz.
– Włożył pan lewy but na prawą nogę? – spytała trochę banalnie.
– Ależ nie, panienko. Każdy policjant ma takie stopy. Takie są przepisy.
Nadal prawie mu wierzyła.
– Niektórych rekrutów – powiedział głosem, w którym wyczuwało się atmosferę mrocznych lochów – trzeba operować.
Teraz już mu nie wierzyła. Zaśmiała się, a gdy teatralnie odplątał stopy pod przepastnym płaszczem, zaśmiała się po raz drugi.
– Przyszedł pan mnie aresztować?
– Przyszedłem w sprawie zaciemnienia.
Z perspektywy czasu uznała to za dziwny sposób na poznanie męża. Ale bywają dziwniejsze, jak podejrzewała. Poza tym, w porównaniu z innymi, poznali się całkiem obiecująco.
Przyszedł jeszcze raz w sprawie zaciemnienia. Za trzecim razem akurat tamtędy przechodził.
– Poszłabyś na piwo, na tańce, na herbatę, na spacer, na przejażdżkę, na spotkanie z moimi rodzicami?
Zaśmiała się. – Myślę, że mama się zgodzi na którąś z wersji.
Mama się zgodziła, a oni zaczęli się spotykać. Oczy miał ciemnobrązowe, był wysoki i trochę nieprzewidywalny, ale przede wszystkim wysoki. On uznał ją za nieśmiałą, ufną i do przesady szczerą.
– Mogę sobie posłodzić? – spytała, spróbowawszy pierwszego w życiu małego ciemnego.
– Przepraszam – odpowiedział – zupełnie zapomniałem. Przyniosę ci coś innego. – Następnym razem zamówił jej kolejne małe ciemne i podał papierową torebkę. Wsypała cukier i wrzasnęła, gdy ze szklanki zaczęła wylewać się piana. Lała się w jej stronę, więc zeskoczyła ze stołka.
– Numer stary, ale jary, nieprawdaż, proszę pana? – powiedział karczmarz, wycierając ladę baru. Michael zaśmiał się. Jean była zażenowana. Pewnie uważa ją za głupią. Człowiek, który prowadzi karczmę na pewno uważa ją za głupią.
– Czy wiesz, ile kanapek Lindbergh zabrał ze sobą, gdy leciał przez Atlantyk?
Michaela zaskoczyło zarówno samo pytanie, jak i nie znoszący sprzeciwu ton. Ale może to tylko zagadka. Na pewno zagadka. Odpowiedział więc posłusznie:
– Nie wiem. Ile kanapek zabrał ze sobą Lindbergh, gdy leciał przez Atlantyk?
– Pięć – powiedziała z naciskiem-ale zjadł tylko półtorej.
– Aa – nic innego nie przyszło mu do głowy.
– Jak myślisz, dlaczego zjadł tylko półtorej? – spytała. Może to jednak zagadka.
– Nie wiem. Dlaczego zjadł tylko półtorej?
– Nie wiem.
– Aa.
– Pomyślałam, że może ty wiesz – powiedziała rozczarowana.
– Może zjadł tylko półtorej, bo kupił na lotnisku i okazały się nieświeże. – Zaśmiali się oboje, przede wszystkim zadowoleni, że rozmowa do końca nie zgasła.
Bardzo szybko Jean nabrała przypuszczeń, że go kocha. No, bo jakie jest inne wytłumaczenie? Cały czas o nim myślała; gdy leżała w nocy w łóżku, w głowie roiły się jej przeróżne marzenia; lubiła patrzeć na jego twarz, która zdawała się wyrazista, ciekawa i mądra, wcale nie mięsista, jak z początku uznała, a te czerwone plamy na policzkach świadczyły o silnym charakterze; żyła w lekkim strachu, by nie sprawić mu zawodu; i wreszcie widziała w nim człowieka, który się nią zajmie. Cóż to jest, jak nie miłość?
Pewnego wieczoru odprowadzał ją do domu. Bezkresne niebo było spokojne, bez chmur i samolotów. Zawodził cicho, jakby do siebie, ze sztucznym amerykańskim akcentem ulubieńca międzynarodowej publiczności:
Orzeł – pójdziemy do ołtarza
Reszka – popłyniemy dookoła świata
Wypadł orzeł, to się czasem zdarza
Więc już nie potrzebujemy swata.
Potem nucił tylko melodię, a ona powtórzyła sobie w myśli słowa. Nic więcej się nie stało. Doszli do porosłej bluszczem furtki, z wykutym motywem wschodu słońca. Jean wtuliła się mocno w połę jego płaszcza, po czym pobiegła do domu. Może tylko okrutnie ją podpuszcza, pomyślała, może to wygłup w stylu wujka Lesliego. Zanuciła melodię do siebie, jakby chciała sprawdzić, ale nic to nie dało; była to tylko cudowna melodia.
Następnego wieczora, gdy doszli do tego samego miejsca na drodze, a niebo patrzyło na nich równie czule, Jean stwierdziła, że niemal dyszy. Nie zmieniając kroku, Michael podjął swoją opowieść:
Orzeł – mamy sześcioro dzieci
Reszka – kupujemy kota
Wypadł orzeł, czas nam miło zleci
Bo szykuje się przyjemna robota…
Nie wiedziała, co powiedzieć. Nie mogła zebrać myśli.
– Michael, chcę cię o coś zapytać.
– Tak? – Zatrzymali się oboje.
– Kiedy przyszedłeś pierwszy raz… Z naszym zaciemnieniem było wszystko w porządku, prawda?
– Tak.
– Tak myślałam. A potem opowiadałeś mi te banialuki o stopach policjantów.
– Przyznaję się do winy.
– Na domiar wszystkiego, nie powiedziałeś mi, że do piwa nie daje się cukru.
– Ano, nie powiedziałem.
– To dlaczego miałabym za kogoś takiego wyjść za mąż? Myśląc nad odpowiedzią, wziął ją pod rękę.
– Przecież gdybym stanął przed domem i powiedział: „Chciałem tylko zwrócić pani uwagę, że wasze zaciemnienie nie budzi najmniejszych zastrzeżeń, a przy okazji, jeśli pani spojrzy na moje stopy, to zobaczy pani, że są na swoim miejscu”, ani byś na mnie spojrzała.
– Być może. Objął ją.
– Jeszcze cię o coś spytam, skoro już rozmawiamy o różnych rzeczach.
Przysunął twarz, jakby chciał ją pocałować, ale była uparta. Chciała mu zadać jedno z pytań z dzieciństwa, gdyż uważała, że powinny wszystkie zostać rozstrzygnięte zanim wejdzie w dorosłe życie.
– Dlaczego norka odznacza się patologiczną żywotnością?
– Czy to kolejna zagadka?
– Nie. Chcę wiedzieć.
– Dlaczego norka odznacza się patologiczną żywotnością? Nikt mi nigdy nie zadał tak dziwnego pytania. – Szli dalej. Michael uznał, że Jean na razie nie chce, żeby ją pocałował.
– Norki to wredne, paskudne stworzenia – oświadczył, nie do końca zadowolony ze swej odpowiedzi.
– I dlatego są patologicznie żywotne?
– Przypuszczalnie. Wredne, paskudne stworzonka zwykle bardziej zajadle walczą o życie niż duże puchate stworzenia.
– Aha. – Niezupełnie takiej odpowiedzi się spodziewała. Miała nadzieję na coś bardziej konkretnego. Ale dobre i to. Szli dalej. Spoglądając na niebo, wysokie i pogodne, tu i ówdzie upstrzone samotnymi wieczornymi chmurkami, powiedziała:
– No to kiedy się pobieramy?
Uśmiechnął się, skinął głową i cicho zanucił melodię. Musi być słuszne kochać Michaela. A jeśli nie jest słuszne, to jest jej obowiązkiem. Nawet jeśli go nie kocha, ma obowiązek za niego wyjść. Ale przecież go kocha i jest słuszne, że go kocha. Michael – to właściwa odpowiedź, niezależnie od tego, jakie jest pytanie.
Nie miała wcześniej zbyt wielu konkurentów do ręki, ale nie przejmowała się. Konkurent to tak głupie słowo, że mężczyźni, którzy idą w konkury też muszą być głupi. To, co ojciec miał do powiedzenia na temat konkurencji, nie nastrajało zbyt optymistycznie.
Wszystkich mężczyzn, jakich znała, podzieliła sobie w głowie na konkurentów i mężów. Leslie i Tommy Prosser byli chyba dobrzy jako konkurenci, ale mogłoby być błędem, wyjść za nich za mąż. Byli trochę nieokrzesani, a na ich zdaniu o świecie nie można polegać. Z kolei ojciec i Michael byli przypuszczalnie dobrzy w roli mężów; nie bujali w obłokach. Właśnie, tak też można na to spojrzeć: mężczyźni albo bujają w obłokach, albo stąpają twardo po ziemi. Gdy się poznali, Michael zwrócił jej uwagę na swe stopy. Były poprzestawiane, ale stały twardo na ziemi.
Nowe kryterium nie spowodowało żadnego przegrupowania pośród znanych jej mężczyzn. Nagle wyobraziła sobie, że się całuje z Tommym Prosserem i na myśl o jego wąsach przebiegł ją dreszcz: spróbowała kiedyś ze szczoteczką do zębów, co potwierdziło jej najgorsze obawy. Michael był najwyższy z nich wszystkich i rysowała się przed nim perspektywa awansu, zwrot, który jej matka zawsze wymawiała z dużych liter. Jean musiała przyznać, że pod przepastnym płaszczem był niezbyt elegancki, lecz po wojnie ona go ubierze jak trzeba. Taka jest przecież rola kobiety w małżeństwie. Uchronić męża od niedociągnięć. Tak, pomyślała z uśmiechem, przy mnie będzie mógł iść z każdym w konkury.
I o to chyba chodzi. Jeśli to nie miłość, na czym więc miałaby ona polegać? A czy on ją kocha? Oczywiście. Zawsze to powtarzał, gdy się całowali na dobranoc. Ojciec powiedział, że policjantowi można zaufać.
Był jeden temat, który zawsze wkurzał Michaela: Tommy Prosser. Może to jej wina. Rzeczywiście sporo o nim mówiła, ale przecież to chyba normalne. Siedziała cały dzień w domu; Tommy czasem się kręcił w pobliżu; no i kiedy Michael po nią przychodził i pytał, co robiła, nie mogła przecież bez końca opowiadać o czyszczeniu pieca i wieszaniu prania. Wobec czego Jean powtarzała Michaelowi, co jej powiedział Tommy Prosser. Kiedyś go spytała, czy wie, co to jest kanapka Alarm Odwołany.
– Ciągle mnie pytasz o kanapki – powiedział Michael. – Kogo obchodzą kanapki?
– Ta jest z liśćmi dmuchawca.
– Musi być obrzydliwa.
– Niezbyt przyjemna w smaku.
– Jest śliski, tego u niego nie lubię. Nie patrzy w oczy. Zawsze odwraca głowę. Lubię ludzi, którzy patrzą w oczy.
– Jest niższy od ciebie.
– Co ma piernik od wiatraka?
– No, może nie patrzy ci w oczy, bo jest niższy.
– To nie ma nic do rzeczy.
No cóż. Chyba dobrze zrobiła, nie mówiąc Michaelowi, że Prossera odsunęli od lotów, chociaż przed mężem nie powinno się mieć żadnych tajemnic. Nie powiedziała mu też, że Prossera nazywali Wstań-Słońce.
Prosser nie wkurzał się, gdy mówiła o Michaelu, choć nie zawsze podzielał jej entuzjazm.
– Nada ci się – brzmiała jego typowa odpowiedź.
– Ale naprawdę myślisz, że to dobry pomysł, prawda, Tommy?
– Niezgorszy. Jedno ci powiem, on robi dobry interes.
– A ty jesteś żonaty? Szczęśliwie?
– Za mało bywam w domu, żeby wiedzieć, czy szczęśliwie.
– Pewnie masz rację. Ale lubisz Michaela?
– Nada ci się. To nie ja za niego wychodzę.
– Jest wysoki, prawda?
– Starczy.
– Ale, twoim zdaniem, będzie z niego wspaniały mąż?
– Raz się człowiek musi sparzyć. Staraj się tylko nie sparzyć dwa razy. – Właściwie nie zrozumiała tej uwagi, ale, tak czy owak, ją zezłościła.
Pani Barret, jedna ze żwawszych, bardziej nowoczesnych gospodyń we wsi, zaszła do Jean, gdy nikogo nie było w domu i wręczyła jej paczuszkę.
– Mnie to już niepotrzebne, moja droga – to wszystko, co powiedziała.
Leżąc później w łóżku, Jean rozpakowała oprawny w bordowe płótno poradnik dla młodych par. Z przodu była lista wcześniejszych prac autorki. Napisała „Florę epoki kredowej” (w dwóch częściach), „Pradawne rośliny”, „Studium życia roślinnego”, „Dziennik japoński”, sztukę w trzech aktach, zatytułowaną „Nasze strusie” i kilkanaście książek z dziedziny seksuologii. Jedna z nich miała tytuł „Pierwszych pięć tysięcy”. Pierwszych pięć tysięcy czego?
Jean nie była pewna, jak ma czytać książkę i czy w ogóle powinna. Czy nie lepiej dowiedzieć się takich rzeczy od Michaela? Przecież na pewno większość z tego wie. A może nie? Nie rozmawiali na te tematy. Mężczyźni mieli się na tym znać, a kobietom miało być wszystko jedno, skąd się znają. Jean było wszystko jedno; to głupie przejmować się wcześniejszym życiem Michaela. Zresztą zdawało się takie odległe – wszystko działo się przed wojną. Słowo „prostytutka” zakradło się jej do głowy jak wampir przez ścianę. Mężczyźni chodzą do prostytutek, by nasycić swe zwierzęce żądze, a potem się żenią – tak się to przecież odbywa. Czy trzeba jeździć w tym celu do Londynu? Pewnie tak. Jak sobie wyobrażała, większość nieprzyjemnych rzeczy związanych z seksem dzieje się w Londynie.
Pierwszej nocy przekartkowała nieuważnie książkę, opuszczając całe rozdziały zatytułowane „Sen”, „Dzieci”, „Społeczeństwo” i „Suplement”. W ten sposób nie liczy się, że przeczytała. Mimo to, z kartek sypały się różne zwroty i wczepiały jak rzepy w jej koszulę nocną z drojetu. Niektóre śmieszyły ją, niektóre niepokoiły. Ciągle pojawiało się słowo: „nabrzmiały”, a także „kryzys”; słowa te miały nieprzyjemny wydźwięk. „Powiększony i sztywny”, czytała; „zwilżony śluzem”; znów „nabrzmiały”, „miękki”, „mały” i „oklapły” (fuj); „niedostosowanie organów pod względem budowy i umiejscowienia”; „częściowa absorpcja wydzielin męskich”; „skurcz macicy”.
Na tylnej okładce reklamowana była sztuka autorki, ta pod tytułem „Nasze strusie”, „wystawiona po raz pierwszy przez Royal Court Theatre 14 listopada 1923 roku”. „Punch” napisał, że „pełna humoru i ironii sztuka została wspaniale zinterpretowana”. „Sunday Times” napisał, że spektakl jest „niezwykle stymulujący”. Jean zachichotała, lecz po chwili poczuła się zaszokowana swą reakcją. Co za brzydkie skojarzenia. Zachichotała jednak znowu, gdy wyobraziła sobie recenzję ze słowami: „wspaniale nabrzmiały”.
Powiedziała Michaelowi, że pani Barrett dała jej poradnik dla młodych par.
– Świetnie – odparł, odwracając wzrok. – Zastanawiałem się nad tą sprawą.
Chciała go spytać o prostytutki, ale dochodzili do tego miejsca, gdzie zawsze zaczynał nucić, więc uznała, że moment nie jest najlepszy. Ponieważ wyraził aprobatę dla książki, tego wieczora zabrała się za nią bardziej systematycznie. Zdziwiło ją, jak wiele zwyczajnych rzeczy może okazać się seksualnych; nieuświadomienie seksualne, zachowania seksualne, edukacja seksualna, atrakcyjność seksualna, nawet życie bywa seksualne.
Choć bardzo się starała, wielu rzeczy nie mogła zrozumieć. Autorka zapowiadała, że będzie pisać jasno i przystępnie, lecz Jean zgubiła się niemal od razu. „Struktury duszy”, przeczytała, i „szyjka macicy”, której nie miała odwagi sobie nawet wyobrazić. „Łechtaczka jest morfologicznym odpowiednikiem męskiego penisa”. Cóż to może znaczyć? Dowcipów nie było zbyt wiele. „Dekretem Katarzyny Aragońskiej pary małżeńskie obowiązane były współżyć ze sobą sześć razy dziennie. Dziś kobieta o tak nadnaturalnych potrzebach zostawiłaby po sobie pobojowisko mężów”… to bodaj najprędzej kwalifikowało się jako żart.
Nawet fragmenty, które rozumiała bez trudu, kłóciły się z jej doświadczeniami. „Okazje do upojnych, romantycznych zalotów”, przeczytała, „rzadziej się dziś zdarzają w metrze i salach kinowych miasta, niż w lasach i ogrodach wiejskich, gdzie zbieranie rozmarynu czy lawendy może posłużyć za słodki pretekst do wzajemnego rozbudzania głębokiej namiętności”. Była wprawdzie wojna, lecz jeśli chodzi o zrywanie z Michaelem lawendy, mogliby równie dobrze mieszkać w mieście. Nie mogła sobie zresztą przypomnieć, gdzie w okolicy rośnie lawenda. No i dlaczego autorka proponuje zioła? Czego brakuje kwiatom?
Było też coś o nazwie „zmiany okresowe”, coś w rodzaju wykresu ukazującego miesięczne wahania, jakim poddane było pożądanie kobiety. Wykresy były dwa, jeden z „Krzywą
Normalnego Pożądania u Zdrowej Kobiety”, drugi przedstawiał „Słabe i Ulotne Ciągoty u Kobiet Cierpiących na Przemęczenie i Przepracowanie”. Na końcu drugiego wykresu „Poziom Potencjalnego Pożądania” nagle zaczynał podskakiwać i opadać jak piłeczka pingpongowa. Podpis wyjaśniał: „Na krótko przed punktem zwrotnym d, alpejskie powietrze przywróciło badanej witalność”.
Wreszcie była porada, na którą Jean zwróciła uwagę w rozdziale zatytułowanym „Skromność i Romantyczność”: „Zawsze uciekaj. Uciekaj od przyziemności, trywialności, wulgarności. Na ile to możliwe, zezwalaj mężowi na pożycie jedynie wtedy, gdy płynie z niego rozkosz. Jeżeli pozwalają na to możliwości finansowe, mąż i żona winni posiadać osobne sypialnie, rozwiązaniem jest też zasłona, którą można zaciągnąć w poprzek wspólnego pokoju”.
Gdy następnym razem zobaczyła się z Michaelem, miała do niego trzy pytania.
– Co to znaczy „morfologicznie”?
– Poddaję się. Czy to ma coś wspólnego z kanapkami?
– Czy miewasz ochotę pójść ze mną zbierać lawendę i rozmaryn?
Spojrzał na nią trochę poważniejszym wzrokiem.
– Wieje wiatr od wariatkowa, czy coś takiego?
– Czy możemy mieć oddzielne sypialnie?
– Nie za wcześnie? Jeszcze cię nawet nie dotknąłem, kochanie.
– Ale masz być jak myśliwy, który wiecznie marzy, by znienacka stanąć na drodze Diany pośród gęstwiny.
– Zbierając lawendę i rozmaryn?
– Pewnie tak.
– Pójdę po koszyk. – Zaśmiali się oboje, po czym Michael dodał: – Po co mi Diana w lesie, kiedy mam Jean u żywopłotu?
Tego wieczoru odłożyła książkę na półkę. Nie chciała już czytać tych bzdur. Trzy dni później Michael powiedział od niechcenia:
– Aha, przy okazji, umówiłem cię z kimś.
– Z kim?
– W Londynie. Bardzo miła pani. Podobno.
– Nie jest… dentystką?
– Nie. – Odwrócił wzrok. – Zrobi ci… badania.
– Muszę przejść badania? – Jean była raczej zaskoczona niż urażona. Pewnie wszyscy muszą mieć badania. – Czy zwrócisz mnie, jeśli będę miała defekt?
– Nie, nie, oczywiście, że nie, kochanie. – Wziął ją za rękę. – Po prostu… wszystkie kobiety muszą przejść coś takiego. To znaczy w dzisiejszych czasach.
– Nigdy nie słyszałam, żeby kogoś wysyłali do Londynu na badania – powiedziała Jean dość poirytowanym tonem. Jak sobie radziła wieś przed nastaniem kolei?
– Kochanie, to nie jest kwestia mojego widzimisię. W grę wchodzą takie sprawy jak dzieci.
Teraz ona odwróciła wzrok. O rany, pomyślała. Ale przecież odpowiedzialność za to spada na mężczyzn. Czy „odpowiedzialność” nie znaczyła w książce właśnie tego? Nagle przypomniały jej się inne słowa: „nabrzmiały”, „pęknięcie w klejnocie”, „zwilżone śluzem”. Nagle cała sprawa wydała się jej okropna.
– Nie możemy być po prostu przyjaciółmi? – spytała.
– Jesteśmy przyjaciółmi. Dlatego się pobieramy. Jak się pobierzemy, nadal będziemy przyjaciółmi; tyle, że będziemy… małżeństwem. Na tym to polega.
– Rozumiem. – Nie rozumiała. Czuła się beznadziejnie.
– Czy zabierzesz mnie na alpejskie powietrze, jeśli będę miała defekt?
– Kiedy tylko szeregowy Hitler pozwoli – obiecał.
Dr Headley świetnie nadawałaby się na dentystkę. Była osobą dystyngowaną, profesjonalną, wykształconą, przyjazną i zupełnie przerażającą. Posadziła Jean na kanapie i wprowadziła w swobodny nastrój pogaduszkami o bombardowaniach. Jean uznała, że zaszła jakaś pomyłka i powiedziała nagle:
– Ja przyszłam do zbadania.
– Jak najbardziej. Dziś zrobimy badania, a w przyszłym tygodniu dopasujemy. Na ogół dziewczęta nie lubią się spieszyć.
– Rozumiem. – Co dopasujemy? O rany.
Potem Dr Headley zadawała pytania na temat Jean i Michaela, niekiedy bardzo konkretne.
– Co pani wie o stosunku seksualnym? Proszę mi szczerze powiedzieć. -Jean wspomniała o książce oprawnej w bordowe płótno, napisanej przez kobietę, której sztuka o strusiach zaczynała się stymulujące i nie poprzestawała na tym. – Doskonale. Na pewno wie już pani teraz prawie wszystko. Zawsze najlepiej wpierw się obczytać. A co pani myśli o stosunku seksualnym – to znaczy w sensie ogólnym?
– Myślę, że to zabawne.
– Zabawne?
– Śmieszne. Komiczne. – „Nabrzmiały”, pomyślała; „pękniecie w klejnocie”; „lawenda”; „Katarzyna Aragońska”. Zachichotała.
– Ostatnia rzecz, jaką można powiedzieć o pożyciu płciowym, moja droga, to to, że jest śmieszne.
O rany.
– Jest niezwykle poważne. Jest piękne, bywa skomplikowane, lecz nie jest śmieszne. Rozumie pani? – Jean skinęła głową, rumieniąc się za tę gafę, jednak tylko na poły przekonana. – A teraz proszę łaskawie zdjąć ubranie za parawanem.
Zbesztana Jean poszła za parawan. Zastanawiała się nad butami. Czy buty to ubranie? Powinna je założyć z powrotem? O rany. Nie powinna była mówić, że seks jest śmieszny. Oczywiście, może się okazać, że nie jest. Może zadziwią ją jej własne „zmiany okresowe”, może alpejskie powietrze nie będzie jej Potrzebne. Choć starała się powstrzymać, ciągle myślała o penisie Michaela. Nie o samej rzeczy, której nie tylko jeszcze nie Widziała, ale nawet sobie nie wyobrażała. Myślała o idei rzeczy, która miała połączyć ich ciała ze sobą. O idei seksualnej.
Wyszła zza parawanu. Pani doktor kazała się jej położyć, a potem… o rany. Końmi mnie tu więcej nie zaciągną, pomyślała. Cisza była przeraźliwa. Jean zaczęła nucić pod nosem. Orzeł – pójdziemy do ołtarza… Potem przestała speszona. Dr Headley przypuszczalnie nie pochwala nucenia, nawet odpowiednich melodii.
– Teraz będzie troszkę zimno. – Jean zebrała się w sobie. Czy zostanie oblana zimną wodą, za karę za frywolność, jaką okazała nucąc pod nosem? Ale nie: to było tylko… przestała myśleć o dolnych partiach ciała. Oczy miała zaciśnięte, jak szczelnie zasunięte zasłony zaciemnienia; nie potrafiła jednak zamknąć drogi życiu, jarzącemu się czerwono na zewnątrz. Czarne i czerwone, kolory wojny: kolory wojny Tommy’ego
Prossera. Tommy Prosser w czarnym Hurricanie, pośród czarnej nocy z odsuniętą osłoną i czerwoną opalizacją tablicy przyrządów, miękko rozświetlającą jego twarz i dłonie. Tommy Prosser w czarnym Hurricanie, wypatrujący czerwonych spalin powracających bombowców. Czarne i czerwone…
– Pokój dziecięcy w porządku, bawialni także nic nie dolega – powiedziała ni stąd, ni zowąd Dr Headley.
– Tak? To doskonale. – O czym ona mówi?
Dr Headley otworzyła szufladę i wyjęła trzy puszki oznaczone numerami. Dwie większe puszki odłożyła z jowialnym – Nie trzeba płoszyć koni. – Trzecią otworzyła. Spod pokrywki dobyła się chmurka talku. – Teraz pokażę pani tylko zasadę działania, a w przyszłym tygodniu może pani spróbować sama.
Dr Headley wyjęła pesarium i strzepała talk.
– Zupełnie proste, jak pani widzi. Tu mamy sprężynę. – Ścisnęła wkładkę w ósemkę. – Elastyczne, wytrzymałe i zupełnie bezpieczne, jeśli dobrze założyć, proszę spróbować.
Jean wzięła wkładkę do ręki. Gdzie to idzie? Może trzeba zawinąć wokół rzeczy samej i przywiązać sznurkiem. Ostrożnie ścisnęła w palcach. Sprężyna stawiła duży opór. Jean położyła pesarium na bibułce przed sobą i spróbowała jeszcze raz. Sprężyna ustąpiła i na dłoń wypłynął jej fałd czarnej gumy. Pisnęła.
– Wkrótce się pani przyzwyczai.
Jean miała wątpliwości. Oczywiście nie ma takiej rzeczy, której nie zrobiłaby dla Michaela, ale czy nie mogą być po prostu przyjaciółmi?
– To jest galaretka nawilżająca. – W ręce Dr Headley nagle pojawiła się tubka. O rany. Co się stało z „nawilżaniem śluzem”?
– Proszę… bo… czy to konieczne?
Dr Headley zaśmiała się i zbyła pytanie milczeniem.
– A mówiła pani, że to nie śmieszne. – Jean poczuła złość na tę kobietę, do której ją podstępnie przysłano.
– Przecież śmiałam się z pani. Wy, dziewczyny, jesteście wszystkie takie same. Chcecie samej przyjemności, a żadnej odpowiedzialności. – Gdy wypowiedziała słowo „odpowiedzialność”, zaczęła rozsmarowywać galaretkę po krawędzi pesarium, a następnie po miękkiej gumowej części wewnętrznej. Po krótkiej demonstracji podała wkładkę Jean. – Proszę chwycić mocno, nie ugryzie. Nie tak, jeszcze mocniej. Między kciuk a palce, nie bawiła się pani nigdy w teatrzyk lalkowy?
Jean postanowiła odłożyć wkładkę, zanim się jej wyśliźnie. Za dużo wrażeń jak na jeden dzień.
Na dworcu Paddington Jean zobaczyła duży, pomalowany na zielono automat z tarczą zegarową. W miejscu godzin były litery alfabetu. Obracało się dużą metalową wskazówką i za pensa można było odcisnąć piętnaście liter na paseczku folii aluminiowej. Obtłuczona ceramiczna tabliczka sugerowała, że można w ten sposób przesłać znajomemu wiadomość. Jean nie sądziła, by miała coś do przekazania. Nie czuła się wystarczająco pewna siebie, by się nad sobą użalać; była po prostu przygnębiona. Pracowicie jeździła wskazówką od litery do litery, naciskała dźwignię i wydrukowała JEAN, a następnie SERJEANT. Zostały jej jeszcze trzy litery. Ojciec zapewne uznałby tego rodzaju wydatek za rozrzutność, lecz chciałby, żeby wycisnęła z tych pieniędzy ile się da. Nazwisko, ranga i numer, tak to leci. Jean nie miała rangi, ani też numeru. Po chwili zastanowienia wydrukowała XXX, wyjęła foliowy pasek z kieszeni automatu i włożyła do torebki.
Jean przyjęła za pewnik, że w ciągu ostatniego roku z Tommym Prosserem musiało się coś stać, coś konkretnego i rozpoznawalnego. Przedtem był dzielnym pilotem Hurricane’ów, teraz był odsunięty od lotów, drażliwy i wystraszony. Trzeba tylko zlokalizować źródło tego strachu; pozwolić mu opowiedzieć o jakimś okropnym, zapadającym głęboko w serce zdarzeniu, a wszystko pójdzie ku lepszemu. Na tyle rozumiała zasadę psychoanalizy.
Pewnego popołudnia siedziała przy stole kuchennym, z puszką pasty do czyszczenia metalu i widelcami ułożonymi karnie jak oddział żołnierzy. Prosser był nastawiony mniej bojowo niż zazwyczaj. O roku 1940 wyrażał się jak o Mons czy Ypres, jak o czymś odległym, co zdarzyło się komuś innemu.
– Jak pierwszy raz miałem w portkach, to była zupełna komedia. Zadarłem z dwiema „stodziewiątkami” nad Morzem Północnym. Nie przedstawiało się to zbyt różowo, więc schowałem się za jakąś chmurę, trochę pokluczyłem i wziąłem kurs na bazę. Jak najszybciej się dało. W takich wypadkach wchodzi się w lot nurkowy. Zwiewam w te pędy, a tu słyszę działko maszynowe. Jedna ze „stodziewiątek” musiała za mną polecieć. Jak błyskawica szarpnąłem za drążek i wszedłem w dużą pętlę. Dobrze się rozejrzałem, ale nic nie było widać. Musiałem go zgubić.
– No to znowu na nos do bazy. A tu, wyobraź sobie, znowu strzelają. Szarpię za drążek i od razu przestają strzelać. Szedłem ostro do góry i szukałem chmury, kiedy nagle mnie oświeciło. Nieźle mną rzucało. Gdy nurkowałem, musiałem ściskać drążek coraz mocniej. A na wierzchu drążka jest spust. Czyli strzelałem z własnych działek i narobiłem sobie strachu. Kręciłem wygibasy po niebie jak jakiś dureń.
Jean uśmiechnęła się.
– Powiedziałeś o tym po powrocie.
– Nie. Z początku nie. Dopóki jeden facet się nie przyznał do jeszcze większej wpadki. A wtedy wszyscy pomyśleli, że się zgrywam.
– Czy ludzie zawsze się przyznają, jeśli coś wyjdzie nie tak?
– Jasne, że nie.
– Do czego ty się nie przyznałeś?
– Do czego się nie przyznałem? Do tego, co wszyscy. Że się bałem. Że się bałem sprawić im zawód. Że myślałem, że nie wrócę. Zawsze można było poznać, kiedy ktoś o tym myślał. Siedziało się w świetlicy i nagle człowiek zauważa, że ktoś jest uprzejmy. Znaczy tak ewidentnie, ni stąd, ni zowąd. I uświadamiasz sobie, że tak było od kilku dni, że zawsze podawał cukier, mówił cicho, nikomu nie odpysknął. I cały czas myślał o tym, że nie wróci. Chce, żeby go zapamiętano jako miłego gościa. Oczywiście nie wie, że to robi; nie ma zielonego pojęcia.
– Czy też miałeś coś takiego?
– Skąd mam wiedzieć? Człowiek nie wie, że tak się zachowuje. Może robiłem coś innego. Brzęczałem monetami w kieszeni albo coś.
– Nie wolno się przyznać, że się człowiek boi?
– Jasne, że nie. W złym guście. Nawet jeśli wiesz, że inni to poznają.
– Mogę o coś spytać?
– Przecież już pytałaś. – Prosser rzucił w jej stronę uśmiech, jakby chciał powiedzieć: tak, jestem dziś w lepszym nastroju. Jean spuściła głowę tak, jakby ktoś ją złapał na dzwonieniu monetami w kieszeni.
– No, wal.
– No więc, zastanawiałam się, jak to jest być odważnym.
– Odważny m? – Prosser spodziewał się innego pytania. – Po co ci to wiedzieć?
– Interesuje mnie. To znaczy, jeśli nie chcesz…
– Nie o to chodzi, tylko że to trudno wytłumaczyć. Bywa różnie. Czasem zrobisz coś normalnego, a ludzie uznają, że byłeś odważny. Innym razem myślisz sobie, że się wykazałeś, a oni nawet tego nie zauważą.
– Więc kto decyduje, czy byłeś odważny? Oni czy ty?
– Nie wiem. Chyba raczej ja, oni decydują, kiedy przyjdzie do orderów i tych spraw. Właściwie to nie myśli się w ten sposób.
– Nie ma powodu udawać skromnego. – Jean zauważyła wstęgi na mundurze Prossera Wstań-Słońce.
– Nie udaję skromnego. Chodzi o to, że nie postanawiasz sobie „Teraz będę odważny” albo nie myślisz sobie potem „Jeju, ale byłem odważny”.
– Ale jakąś decyzję podejmujesz. Kiedy widzisz, że ktoś jest w tarapatach i mówisz sobie „Lecę mu na pomoc”.
Mię. Nie mówisz sobie nic takiego, co można by potem dać do druku. To nie taka decyzja, jak w cywilu. Tam masz trzask, prask i już decyzja podjęta. Zdarza się, że jest więcej pola rnanewru i czasu do namysłu, ale myślisz to, czego nauczono cię myśleć w takich okolicznościach, czasami dokładnie nie wiadomo, co się dzieje, ale z reguły jest trzask, prask.
– Aha.
– Przepraszam, jeśli się rozczarowałaś. Może u innych jest inaczej. Nie mogę ci powiedzieć, jak to jest być odważnym. Nie da się tego wziąć do ręki. To przychodzi na człowieka, kiedy on sam o tym nie wie. Nie czuje się podniecony, oszołomiony czy coś. Czasem można odnieść wrażenie, że ma się większą świadomość tego, co się robi, ale to wszystko, co można powiedzieć. Do ręki tego nie weźmiesz. – Prosser trochę się podochocił. – W ogóle to nierozsądnie być odważnym. Rozsądnie jest robić w majtki ze strachu. To rozsądna reakcja.
– Czy być wystraszonym, to coś zupełnie innego?
– Tak, strach to coś całkiem innego. – Uspokoił się równie szybko, jak przedtem się rozgorączkował. – Całkiem. Opowiedzieć ci?
– Tak, proszę. – Jean nagle zdała sobie sprawę, że z Prosserem rozmawia jej się zupełnie inaczej niż z Michaelem. Pod pewnymi względami trudniej, ale…
– Pierwsza rzecz: wiesz, kiedy się boisz. Druga rzecz: inni też wiedzą. Trzecia rzecz: kiedy coś robisz ze strachu, wiesz, że to robisz ze strachu.
– A co robisz ze strachu?
– Wszystko. Z początku niewiele. Trochę więcej patrzysz do lusterka. Lecisz trochę wyżej albo trochę niżej, niż trzeba. Dostajesz bzika na punkcie bezpieczeństwa. Odpadasz ociupinkę wcześniej niż zwykle. Walniesz kolejkę w mesie. Wynajdujesz więcej usterek w samolocie niż przedtem. Drobne sprawy, przez które zawracasz wcześniej albo tracisz kontakt z eskadrą.
– Potem przychodzi moment, że zaczynasz to zauważać. Może po prostu zauważasz, że inni zauważyli. Wracasz do bazy, a obsługa naziemna robi to, co zawsze – sprawdza, czy użyłeś dział. Jeśli kilka razy z rzędu nie użyłeś, wyobrażasz sobie, że trochę mruczą pod nosem. Zawsze to samo: cykoria. Więc myślisz sobie, nie będą mi mówić, że mam cykora, więc zaczynasz się odłączać od eskadry, chowasz się w chmurach i strzelasz z dział. Możesz nawet wystrzelać całą amunicję, a wtedy, tak czy inaczej, trzeba wracać do bazy. Kołując podnosisz kciuk, i mówisz im, że jeden Heinkel z głowy; nieźle z niego dymiło i choć nie widziałeś, jak spadał, to do Niemiec w najlepszym wypadku doleciał kompletny wrak. Oni mówią: dobra robota, a ty zaczynasz sam w to wierzyć i zastanawiasz się, czy nie powiedzieć o strąceniu na odprawie. Potem zdajesz sobie sprawę, że musisz powiedzieć, bo jeśli ktoś się dowie, że chwaliłeś się obsłudze, a szefostwu nic nie wspomniałeś? Więc mówisz i zanim się opamiętasz, zrąbałeś całą Luftwaffe, która musiała lecieć w tej chmurze, w którą wpakowałeś amunicję.
– Czy tobie się coś takiego zdarzyło?
– Za drugim razem tak się skończyło. Za pierwszym razem rzeczywiście była szansa, że kogoś zestrzeliłem, ja nie byłem pewien, oni nie byli pewni, więc odsunęli mnie od lotów na kilka dni. Ale gdy się to stało drugi raz, już byłem pewien, jak to było za pierwszym razem.
– Za pierwszym razem pewno po prostu puściły ci nerwy.
– Po prostu. Nic tylko nerwy, strach, czajnik, żółtodziób, cykor, dokładnie. Wiesz jak to mową: jak się człowiek dwa razy sparzy, to jest skończony.
Jean pamiętała, że posłużył się tym powiedzeniem, gdy go spytała o wyjście za mąż za Michaela.
– To brzmi jak babskie gadanie.
– Baby coś niecoś wiedzą o tym świecie. – Zarechotał. – Spytaj mojej.
– Powiedz mi jak to jest, bać się.
– Już ci mówiłem, jak to jest. Człowiek zwiewa. Ma w portkach.
– Ale jak się to czuje w środku?
Prosser zamyślił się. Dokładnie wiedział, jak się to czuje w środku. Śniło mu się to po nocach.
– Czasami tak samo, jak przy innych okazjach. Drżenie rąk, suchość w ustach, ucisk w głowie; normalne, zdrowe zdenerwowanie przed wyprawą. Z reguły. Ale często jest inaczej. Zazwyczaj te drobne oznaki pojawiają się w sali odpraw, ale po starcie znikają. Mogą wrócić, kiedy zanosi się na starcie, ale jak przyjdzie co do czego, znowu znikają. Tyle że czasem zostają do końca, nawet jeśli nie jesteś w niebezpieczeństwie. A to źle rokuje. Z tego rodzi się strach.
Przerwał i spojrzał z ukosa na Jean. Wytrzymała jego spojrzenie, gdy ciągnął dalej.
– Wyobraź sobie, że przełykasz coś kwaśnego, na przykład ocet. Wyobraź sobie, że czujesz jego smak nie tylko w ustach, ale do samego dołu. Czujesz smak w ustach, w gardle, w przełyku, w żołądku. Wyobraź sobie, że zaczyna ci powoli gęstnieć w gardle i przełyku. Wszędzie czujesz smak octowej kaszki. Kwaśno w ustach. Mokro i wiotko w żołądku. Gęstnieje jak kaszka w gardle i przełyku. Co znaczy, że ciężko z głosem. Więc czasem udajesz, że zepsuło ci się radio; czasem udajesz, że masz ciche dni. Nie otwierasz ust, a kwaśność skacze ci po gardle. W całym ciele czujesz kwaśną papkę, a ponieważ w ustach stale masz kwaśny smak, myślisz, że możesz ją zwymiotować. Ale nie możesz. Siedzi tam sobie zimna i kwaśna i gęstnieje, a ty wiesz, że nie ma powodu, żeby sobie kiedykolwiek poszła. Kiedykolwiek. Bo ma prawo tam być.
– Może jednak sobie pójdzie – powiedziała, świadoma fałszywego optymizmu w głosie. Tak, jakby pocieszała kalekę z obciętymi nogami, że niedługo mu odrosną.
– Jak się ktoś dwa razy sparzy… – odparł cicho.
– Jestem pewna, że do tego wrócisz – upierała się głosem pielęgniarki. – Do kłusowania nad lotniskami i w ogóle.
– To było przedtem – powiedział Prosser. – Kiedy wszyscy wkoło szyli mundury khaki. Pamiętasz?
– Ja nie dokończyłam szyć.
– Na tym to polegało. Mundury khaki. Nienawistny żywioł germański. Odeprzeć najeźdźcę. Wszystko było jasne i proste, a człowiek był szczęśliwy. Myślał sobie, że może umrzeć, ale to nie wydawało się takie ważne. Nie myślało się, ile to potrwa. No i wszystko było takie nowe. Niektóre rzeczy były najpiękniejsze w życiu.
– Na przykład słońce, które wschodzi dwa razy.
– Na przykład słońce, które wschodzi dwa razy. Na przykład lot w osłonie bombowców, gdy komitet powitalny dał salwę i człowiek patrzył na te zielone i czerwone, i żółte smugi. Nie myślał o tym, że mogą mu zrobić krzywdę, tylko że wyglądają jak girlandy na niedzielnej potańcówie. Teraz jest inaczej. Nie można tak żyć bez końca.
– Nie nienawidzisz już Niemców tak bardzo, jak dawniej? – Jean pomyślała, że zaczynają do czegoś dochodzić. Może odwagę rodzi nienawiść albo przynajmniej ją podtrzymuje. Wstań-Słońce postradał nienawiść, to wszystko. Nie ma się czego wstydzić, wręcz przeciwnie.
– Nie, nie. Tak samo ich nienawidzę. Dokładnie tak samo. Może z innych powodów, ale dokładnie tak samo.
– Tak? Czy… czy coś się stało? Coś strasznego? Wskutek czego straciłeś odwagę.
Prosser uśmiechnął się ostrożnie, dając do zrozumienia, że naprawdę chciałby jej to prosto wyłożyć. Tyle, że się nie da.
– Przykro mi, ale to nie tak. Z chłopca wyrasta z dnia na dzień mężczyzna. Z mężczyzny wyrasta bohater. Bohater przechodzi załamanie. Przychodzą nowi chłopcy, z których wykuwają się nowi herosi. – Prawie się z niej naigrawał, ale inaczej niż inni. – To nie tak. Nie załamałem się, a przynajmniej nie tak, jak wszyscy sobie wyobrażają. Odwaga z człowieka uchodzi. Zapas się wyczerpuje. Nic nie zostaje. Ludzie wtedy mówią, że trzeba odpocząć i naładować akumulatory. Ale wielu akumulatorów nie da się już naładować. A po iluś razach, żadnego.
– Nie bądź takim pesymistą – powiedziała ^pogodnym tonem, który jej samej nie przekonywał. – Przecież nadal kochasz latanie?
– Nadal kocham latanie.
– I nadal nienawidzisz Niemców?
– Nadal nienawidzę Niemców.
– No to w czym rzecz, panie Prosser?
– W tym rzecz, pani niezadługo Curtisowa, że nie w tym rzecz.
– Ale ja jestem pewna, że będziesz latał. Pomyśl o wschodach słońca.
– Nie jestem pewien, czy mam jeszcze ochotę. Dwa razy widzisz wschód słońca – dwa razy się sparzyłeś. Nie mam o to do nikogo pretensji. Trzeba się po prostu do tego przyzwyczaić. Zawiesić buty na kołku.
– Może lepiej się nie przyzwyczajaj.
– Żartowałem.
Następnego tygodnia Jean znów pojechała do pani doktor. Obiecała sobie, że nic jej nie rozśmieszy. Choć wcale się nie spodziewała niczego zabawnego.
Znów wyłoniła się okrągła puszka, w powietrzu rozproszył talk, a pani Headley zademonstrowała zastosowanie galaretki, toteż Jean znów pomyślała: „nawilżone śluzem”? Być może puszka zawiera galaretkę śluzową. Potem musiała się przekręcić o 180 stopni, jakby wybrała zły automat w wesołym miasteczku, i usłyszała polecenie, by się odprężyć. Rozluźniła się, odlatując od teraźniejszości. Siedziała w czarnym Hurricane, obok pędziły chmury. Prosser Wstań-Słońce kazał zainstalować w kabinie pleciony fotel i zabrał ją na przejażdżkę. Spacer po niebie potrafi uleczyć nie tylko koklusz, powiedział. No i pokaże jej swoją sztuczkę. Wujek Leslie znał dobrą sztuczkę z papierosem, Prosser zna jeszcze lepszą ze słońcem. „Teraz spójrz nad moim ramieniem przez czarne skrzydło, patrz jak wschodzi, patrz jak wschodzi. A teraz schodzimy w dół, 10 000 stóp w dół i czekamy. Patrz, słońce wyłania się jeszcze raz. Kolejny powszedni cud. Jeszcze raz? Nie, chyba że chcesz się skumplować z chłopakami z okrętów podwodnych”.
– Teraz proszę spróbować samej. – Demonstracja na odprężonej pacjentce była znacznie ułatwiona. Problem w tym, że Jean nie słyszała ani słowa. Ostrożnie wzięła do ręki oślizłe pesarium, ścisnęła je w ósemkę i zaczęła wsuwać w siebie na chybił trafił, skoncentrowana i spięta. Pani doktor schwyciła ją za nadgarstek i próbowała naprowadzić. Żeby to już mieć za sobą, pomyślała Jean i nacisnęła mocno. Au. Au!
– Nie, nie, głuptasie. No i patrz, co narobiłaś. Już dobrze, to nic takiego, trochę zdrowej krwi. – Pani Headley zakrzątnęła się przy Jean z ręcznikiem i ciepłą wodą. Po chwili spytała: – Próbujemy dalej?
Jean uciekła z powrotem w jasny, bezchmurny poranek nad Kanałem i słuchała doktor Headly jak przez radio pokładowe.
– Ta strona do góry, w ósemkę, szyjka macicy, dokładnie, żeby nie uwierało, potem palec w haczyk i pociągnąć. – Instrukcje jakiegoś manewru lotniczego. Dzięki temu wszystko wydawało się mniej upokarzające. I nie związane z nią samą.
– Może jeszcze trochę krwawić – powiedziała doktor Headley.
Następnie Jean otrzymała końcowe instrukcje, dotyczące stosowania pesarium. Kiedy zakładać; na jaki czas potem wyjmować; jak myć, suszyć, zasypywać talkiem i odkładać na następny raz. Jean przypominało to ojca z jego fajką: zawsze zdawał się spędzać więcej czasu na nabijaniu i czyszczeniu, niż na paleniu. Lecz może tak jest ze wszystkimi przyjemnościami.
W jadącym z zasłoniętymi oknami pociągu z dworca Paddington, Jean zaskoczyła myśl, że być może straciła dziewictwo. Straciła czy nie? Czuła się tak, jakby straciła, a raczej tak wyobrażała sobie wrażenie po utracie dziewictwa w normalny sposób. Jakby w nią wtargnięto, rozdarto. „Pęknięcie w klejnocie” – nie wiedziała, co to dokładnie znaczy, ale czuła coś podobnego. W torebce miała tekturowe pudełeczko. Nie wiedziała, co o nim myśleć. Czy traktować je jak obrońcę, czy agresora? A może jak obrońcę, który pomaga agresorom w rodzaju Michaela? Czy straciła dziewictwo z tym pesarium, czy z jego kuzynem z tej samej puszki? Chyba zachowuje się głupio i melodramatycznie. Przecież to wszystko dla Michaela. Zdarzają się gorsze rzeczy. Zdarzają się właśnie teraz, i to przede wszystkim mężczyznom. Każdy musi dołożyć swoją cegiełkę, nieprawdaż?
Pudełeczko w torebce onieśmielało ją; sprawiło, że kontroler biletów na stacji wyglądał jak celnik. Co tam przemycamy, panienko? Nie, nic do oclenia. Jeden środek wybuchowy. Jeden pęknięty klejnot. Nieco splamiona krwią bielizna.
Dzięki pani Headley i pudełeczku wszystko zdawało się pewne i niezmienne. Pewność ta nie dawała jej jednak wiary w siebie. Nie tęskniła za pójściem do łóżka z Michaelem. Kocha go, oczywiście, i wszystko będzie dobrze. On oczywiście będzie wszystko wiedział, a jeśli nie, obopólną ignorancję zrównoważy instynkt. Będzie pięknie; może przeżycie to osiągnie wymiar duchowy, jak mawiali niektórzy; szkoda tylko, że pewne aspekty są tak przyziemne. Czy ta przyziemność nie popsuje jej reakcji? Czy pudełeczko nie wpłynie na jej „zmiany okresowe”?
Po powrocie do domu, Jean z zaskoczeniem poczuła ochotę, by wrócić do bordowej książeczki pani Barret. Otworzyła ją na rozdziale zatytułowanym „Rytm Podstawowy”. Postanowiła, że teraz już na poważnie przestudiuje obiecane wydarzenie. Niektórzy ludzie, przeczytała, myślą o tym jako o zwykłej sinusoidzie, fali morskiej, raz wzrastającej, raz opadającej; rzecz jest jednak bardziej złożona. „Każdy z nas” – wyjaśniła autorka „Naszych strusi” - „obserwował kiedyś regularnie zmarszczki wód morskich, łamiące się na piaszczystym brzegu i zauważył, że napływ następnego strumienia wody może wytworzyć kolejny system fal pod kątem prostym do pierwszego, które to dwie serie fal przenikają się wzajemnie.”
Jean nie była nigdy nad morzem, lecz spróbowała sobie wyobrazić kształt przenikających się zmarszczek wody. Słyszała wrzask mew, widziała nietknięty ludzką stopą piasek. Wszystko to robiło dość sympatyczne wrażenie. Sympatyczne, lecz niezbyt istotne. A może jednak po prostu śmieszne?
Wujek Leslie nie przyjechał na wesele. Wujek Leslie zrejterował. Byli natomiast rodzice Jean i wysoka, długonosa matka Michaela, która zachowywała się niezręcznie bądź z wyższością, Jean nie miała pewności. Był również kolega Michaela z policji (drużba), który szepnął do niej wcześniej:
„Drużba nie służba” (co nie wydało się Jean zbyt dowcipne) oraz kuzyn Michaela z Walii, specjalnie przybyły na tę okazję; ale wujka Lesliego nie było. Dziewczyna z jednej małej rodziny wżenią się w drugą małą rodzinę: siedem nieznanych sobie bliżej osób próbuje ocenić, czy wojenne wesele odprawiane jest z wystarczającą pompą. Wujek Leslie powiedziałby, żeby dać sobie spokój z etykietą i zacząć wycinać hołubce; może wygłosiłby przemowę lub wykonał jakieś sztuczki. Być może dlatego tak bardzo jej go brakowało, że jako dziecko zamierzała wyjść za niego za mąż. Jego nieobecność zdawała się podwójną dezercją. Ale cóż, wujek Leslie zrejterował.
Taka była w każdym razie interpretacja wydarzeń dokonana przez jej ojca. Wujek Leslie, który całe życie mieszkał w Anglii, wsiadł na statek wkrótce po powrocie Chamberlaina z Monachium. W poddanym ożywionej dyskusji liście z Baltimore, Leslie zdał następującą relację: Chamberlain obwieścił epokę pokoju, Leslie poszedł po rozum do głowy i zrozumiał, że nie jest już młody, toteż postanowił zobaczyć świat, wkrótce po jego przyjeździe do Ameryki, zupełnie nieoczekiwanie wybuchła wojna, był (odrobinę) zbyt stary, by włożyć na siebie mundur, nie miało sensu przywozić kolejnej gęby do wykarmienia zza Atlantyku, najlepiej zacząć przysyłać paczki żywnościowe, gdy tylko załatwi sobie pracę, oczywiście jeśli Jankesi rzucą się w wir walki, wstąpi do Armii Amerykańskiej, rzecz jasna jeśli będą go chcieli, aha, chyba zostawił w ostatnim mieszkaniu sweter, szkoda by było, gdyby go zjadły mole.
Relacja, jaką złożył ojciec matce, nie do końca się pokrywała z wersją Lesliego. Zawsze wiedziałem, że twój brat to bumelant. Za stary do wojska! A nie łaska w straży cywilnej, służbie przeciwpożarowej albo fabryce zbrojeniowej? Nie, boby sobie pobrudził rączki albo co gorsza się spocił. Myśli, że wystarczy przysyłać paczki żywnościowe i wszystko będzie pięknie. Co dziś planujesz na kolację, mamo? Pasztet Czystego Sumienia, potem odrobinę Ciasta Czystego Sumienia. Trzeba to oczywiście zjeść, nie ma sensu, żeby się zepsuło. Jak on może przysyłać naszej Jean taką frymuśną bieliznę, dopiero co miała obcięty warkocz, nie zniosę, by moja córka ubierała się jak lafirynda, gdy wokół padają bomby, to nieprzyzwoite. Jeśli on wstąpi do Armii Amerykańskiej, to ja przepłynę wpław Morze Północne. Może nasz Bohater Stratosfery po mej prawicy zechciałby jeszcze kawałek Ciasta Czystego Sumienia, może mu nie stanie w gardle, szkoda, żeby się zmarnowało.
Przez pierwsze dwa łatą wojny zjedli mnóstwo Pasztetu Czystego Sumienia. Ojciec skonfiskował bieliznę, lecz wydał ją Jean, gdy wyszła za mąż. Był to jedyny prezent ślubny od wujka Lesliego. Powiadomiła go listownie o zamążpójściu, ale nie dostała odpowiedzi. Do końca wojny po wujku Lesliem słuch zaginął. Ojcowskie rozważania na temat przyczyny nie zawsze spotykały się z przychylną reakcją matki.
Wychodząc za mąż, Jean umiała:
zaścielić łóżko po szpitalnemu;
szyć, cerować i szydełkować;
piec trzy rodzaje ciasta;
zapalić ogień w kominku i wyczyścić kratę;
wypolerować stare pensy, zanurzając je w occie;
uprasować męską koszulę;
spleść warkocz;
zakładać pesarium;
marynować owoce i robić konfiturę;
uśmiechać się, nie mając na to ochoty.
Była dumna z tych osiągnięć, choć nie uważała ich za wystarczające wiano.
Żałowała na przykład, że nie potrafi:
tańczyć walca, quickstepa i polki, gdyż dotychczas nie było to zbyt przydatne;
biegać, nie podtrzymując automatycznie piersi;
z góry wiedzieć, czy jej uwaga jest głupia, czy inteligentna;
przewidzieć pogodę z powiewających na wietrze wodorostów;
wyjaśnić, czemu kury przestały składać jajka;
ocenić, kiedy ludzie stroją sobie z niej żarty;
pozwolić sobie podać płaszcz, nie czując zakłopotania;
zadawać właściwych pytań.
Michael załatwił skądś benzynę i spędzili miesiąc miodowy w gospodzie w New Forest, gdzie było kilka pokojów nad barem. Wyjechali w sobotę późnym popołudniem. Przed Basingstoke zaczął zapadać zmrok. Przepisy przeciwbombowe pozwalały włączyć tylko światła postojowe. Jean martwiła się, czy Michael dobrze widzi w nocy. W przeciwieństwie do Prossera, nie miał wprawy. Bała się: przypomniała sobie, że przez pierwsze kilka miesięcy wojny na drogach zginęło więcej ludzi, niż w wyniku działań wojennych. Położyła Michaelowi rękę na ramieniu, ale chyba źle ją zrozumiał, gdyż przyspieszył.
Gdy zaprowadzono ich do pokoju, Jean była przerażona wielkością łóżka. Wydawało się jej groźne i złośliwe. Przemawiało do niej, zarazem kpiąco i odstręczająco. Przez podłogę przenikały hałasy z baru. Oparła głowę na ramieniu Michaela.
– Czy moglibyśmy na tę noc zostać przyjaciółmi? Milczał, dłoń na jej szyi nieco zesztywniała.
– Oczywiście. Mamy za sobą ciężką podróż. – Pogłaskał ją po głowie i poszedł się umyć. Przy kolacji był wesoły i swobodny. Zadzwonił do swej matki i poprosił, by przekazała Serjeantom wiadomość, że dotarli na miejsce. Jean żałowała, że nie może porozmawiać z matką (konsylium przed operacją), ale przecież Michael na pewno panuje nad wszystkim. Bardzo go kochała, powiedziała mu o tym, potem spytała, czy może się położyć i zgasić światło, póki on jest w łazience. Leżała wśród pachnącej pralnią pościeli i zastanawiała się, co ją czeka. Pogoda była bezchmurna, a letni księżyc w pełni wisiał na niebie jak raca poszukiwacza ścieżek; w wojsku to nazywają księżycem bombardiera.
Następnego dnia rano poszli na spacer, gdyż nie wypadało marnować benzyny nawet podczas miesiąca miodowego, wrócili do gospody na obiad, po południu znów poszli na spacer, umyli się i przebrali. Gdy schodzili na kolację, Jean spytała:
– Czy możemy dziś w nocy być przyjaciółmi?
– Jak tak dalej pójdzie, będę cię musiał zgwałcić – odparł z uśmiechem.
– Tego się właśnie boję.
– No to przynajmniej musisz mi się pozwolić pocałować. Bez rozbieranki.
– Dobrze.
– Przy świetle.
Trzeciego wieczoru Jean powiedziała:
– Może jutro.
– Może? Minęło już pół miesięca miodowego, do cholery. Równie dobrze moglibyśmy pojechać na wycieczkę w góry. – Wydawał się bardzo czerwony na twarzy, gdy na nią patrzył. Czuła lęk, nie tylko dlatego, że się na nią zezłościł; zdała sobie sprawę, że może się jeszcze bardziej zezłościć. Pomyślała też: wycieczka w góry, świetny pomysł.
– Dobrze, jutro.
Ale następnego dnia, zaraz po kolacji, dostała skurczów żołądka, więc sprawę trzeba było odłożyć na kiedy indziej. Czuła, że Michael jest coraz bardziej poirytowany. Gdzieś słyszała, że mężczyźni bardziej niż kobiety potrzebują dać upust żądzy. Co się stanie, jeśli im odmówić? Eksplodują jak chłodnica w samochodzie? Piątego wieczora przy kolacji byli mniej rozmowni. Michael zamówił koniak. Nagle Jean szepnęła:
– Przyjdź na górę za dwadzieścia minut.
Zabrała słynną puszkę i poszła do łazienki. Położyła się na podłodze, oparła pięty na krawędzi wanny i próbowała założyć pesarium. Coś było nie tak z mięśniami. Przeszło jej przez myśl, że gdyby zgasiła światło i myślała o Prosserze w jego czarnym Hurricanie, z czerwoną poświatą na twarzy i dłoniach, może by się rozluźniła; ale wiedziała, że tak nie wolno. Spróbowała kucnąć, lecz po początkowych sukcesach, pesarium wypsnęło się z niej i poplamiło matę pod nogi. Spróbowała jeszcze raz z nogami do góry; zaczynało boleć. Umyła czarnego gumowego potworka, wytarła i zasypała talkiem, po czym odłożyła z powrotem do puszki.
Położyła się do łóżka i słuchała pomruku głosów z dołu. Michael wyraźne się nie spieszył. Może pije jeszcze jeden koniak. Może odszedł z kimś niezdefektowanym.
Nie trudził się z myciem, tylko stał w ciemnościach i zrzucał ubranie; Jean próbowała rozpoznać po dźwięku, co rozpina i ściąga. Usłyszała skrzypnięcie szuflady i uznała, że wkłada pidżamę. Z baru dochodził gwar. Michael wszedł do łóżka, pocałował ją w policzek, przetoczył się na nią, podciągnął jej drojetową koszulę nocną i szarpnął za sznurek od pidżamy, który dopiero co zawiązał: „Co Bóg związał…”, pomyślała frywolnie.
Galaretka zwilżająca stworzyła pozory podniecenia, co wyraźnie mu pochlebiało. Przymierzywszy się kilkakrotnie, wszedł w nią dużo łatwiej, niż sobie oboje wyobrażali. Mimo to bolało. Leżała i czekała, żeby się odezwał. Gdy jednak zaczął ruszać się w niej w górę i w dół, szepnęła bardzo miłym tonem:
– Niestety nie udało mi się założyć, kochanie.
– Aha – powiedział dziwnym, neutralnym tonem, tonem z komisariatu. – Aha. – Nie wydawał się zły bądź rozczarowany, jak się spodziewała. Wepchnął się w nią jeszcze mocniej, a gdy zaczęła ją ogarniać panika z powodu tej agresji, zaświstał przez nos, wyszedł z niej i ejakulował na jej brzuch. Bardzo ją to wszystko zaskoczyło. Jakby ktoś na ciebie zwymiotował, pomyślała.
– Jestem cała mokra. Cała ubabrana – powiedziała, gdy stoczył się z niej do połowy.
– Zawsze się wydaje, że jest więcej niż naprawdę – odparł.
– Jak z krwią.
Zapadła cisza z powodu implikacji tego zdania, jak również wzmianki o krwi. Dyszał nieco. Czuła koniak. Leżała i słuchała huku rozmów z dołu, niezmiennego, jakby na całej planecie nic się nie wydarzyło; leżała w ciemnościach i myślała o krwi. Czarne i czerwone, czarne i czerwone, kolory z życia Prossera. Być może są to jedyne kolory na świecie, jak się zastanowić.
– Przyniosę ci chusteczkę – powiedział w końcu Michael.
– Nie zapalaj światła.
– Dobrze.
Skrzypnęła kolejna szuflada, po czym podał jej chusteczkę. Rozłożyła ją na brzuchu, przycisnęła dłonią i delikatnie wycierała kolistym ruchem. Dzieci wykonują ten gest, gdy chcą pokazać, że są głodne. Tyle że na nią ktoś właśnie zwymiotował. Zmięła chusteczkę w kulkę, rzuciła obok łóżka, ściągnęła koszulę nocną na nogi i położyła się na boku.
Następnego ranka nie otworzyła oczu, gdy usłyszała, że Michael się obudził. Wrócił z łazienki pogwizdując. Ubrany, potrząsnął nią i klepnął rubasznie w biodro.
– Do zobaczenia na dole, kochanie – szepnął.
Może wszystko jest jak należy. Ubrała się szybko i zbiegła do baru. Tak, chyba wszystko było jak należy, sądząc z tego, że nakładał jej na talerz aż za dużo tostów i dolewał herbaty, jeszcze zanim wypiła do dna. Może nie uważa, że ma defekt, może jej nie zwróci.
Musiała jednak coś powiedzieć. W końcu to się rozgrywa w związku małżeńskim. Tego wieczoru, gdy przebierali się do kolacji, zebrała się na odwagę, gdy stał odwrócony do niej plecami.
– Przepraszam za wczorajszą noc.
Nie odpowiedział. Pewnie się gniewa. Zaczęła znowu.
– Jestem pewna… jestem pewna, że następnym razem… Podszedł do łóżka i usiadł obok niej, nieco z tyłu. Położył jej na ustach duży palec. – Cii. Wszystko dobrze. To zupełnie naturalne, że jesteś w takim momencie bardzo spięta. Nie będę ci się już naprzykrzał przed wyjazdem.
Nie to chciała usłyszeć. Był miły, lecz właściwie zmienił temat. Musi spróbować jeszcze raz. Przecież nie są tacy jak rodzice, przeczytali literaturę fachową, a Michael najwyraźniej skorzystał z dobrodziejstwa londyńskich burdeli. Odjęła mu palec od swych ust.
– Następnym razem mi się uda – powiedziała drżąc nieco; może dlatego, że Michael dość mocno ściskał ją za ramię.
– Nie rozmawiajmy o tym – powiedział stanowczo. – Na razie wystarczy. Dasz sobie radę. – Delikatnie ujął jej twarz w pachnące mydłem dłonie. Jedna spoczęła na oczach i nosie, druga na ustach i policzku. Między rozwartymi palcami wpadało trochę światła. Chwilę więził ją w miękkiej klatce swych dłoni.
Przez ostatnie dwie noce miesiąca miodowego zostawił ją w spokoju. Po powrocie zamieszkali w kanciastym, zimnym domu; w dwóch pokojach, które przydzieliła im zmizerowana matka Michaela. Pierwszy tydzień nie był udany. Kiedy lepkie palce okiełznały wreszcie pesarium, Michael rozmawiał do późna w nocy z matką; kiedy zaś oszczędziła sobie wysiłku, on wpychał się na nią siłą. Wymykała się do łazienki, staczała kolejny paniczny bój, by po powrocie znaleźć go śpiącego lub udającego, że śpi.
– Michael – powiedziała, gdy to samo powtórzyło się po raz drugi. – Zachrapał. – Michael, o co ci chodzi?
– O nic – odparł głosem, który mówił: o coś.
– Powiedz. – Cisza. – Proszę cię, powiedz. – Cisza. – Trudno, żebym się sama domyśliła.
Nareszcie odpowiedział zniecierpliwionym głosem.
– Powinno być spontanicznie.
– O mój Boże.
Następnego wieczoru podchmielonemu Michaelowi rozwiązał się język. To nic nie warte, jeśli nie jest spontanicznie. Ponieważ nie dysponowała na ten temat żadnymi lepszymi źródłami, w ogóle żadnymi źródłami, przytaknęła. To okropne, jeśli wszystko się robi odtąd-dotąd. To obrzydliwe, kiedy człowiek się napali, przepraszam na sformułowanie, a potem musi przykręcić gaz na dziesięć minut. Przytaknęła, nie mając pojęcia, ile to zajmuje czasu innym kobietom. Nie mogą się ciągle bawić w ciuciubabkę, ciągle się rozmijają, jakby pracowali na różne zmiany; przytaknęła. Może dobrym rozwiązaniem będzie – tylko na początek, zanim się lepiej poznają – jeśli się umówią, że w określone dni… założy; co oczywiście nie oznacza, że koniecznie muszą…; przytaknęła. Pomyślmy, sobota wydaje się dość oczywista, bo zawsze zostaje jeszcze niedziela rano, jeśli w sobotę wieczór będzie zbyt zmęczony; może też środa, o ile nie zmienią mu harmonogramu służby. Dwukrotnie przytaknęła. Sobota i środa, powtórzyła do siebie, w soboty i środy będziemy spontaniczni.
System działał zupełnie sprawnie. Z urządzeniem radziła sobie coraz lepiej; Michael nie sprawiał jej bólu; przywykła do dźwięków, które z siebie wydawał – dźwięków, które na ogół kojarzą się z małymi gryzoniami. W stosunkach cielesnych jest jednak coś miłego, uznała. To, że mąż udziela jej swego łącznika seksualnego, że staje się jak dziecko w jej ramionach.
Owszem, miłe, ale dawało jej wiele do myślenia. Nie były to przecież chwile, kiedy najbardziej kochała Michaela; choć pragnęła, żeby były. A co się tyczy odczuć w, jak to nazywała dr Headley, sferach spodnich… no to gdzie są te wszystkie sploty prądów morskich, które jej tak gorąco polecano? Gdzie jest krzyk mew i połać dziewiczego piasku, teraz przecięta pojedynczym śladem stóp – stóp z dużymi palcami na zewnątrz? Seks nie przypominał żadnych z jej wczesnych doświadczeń. A może jednak? Mgliste wspomnienie wkrótce nabrało wyrazistości. Tak, już pamięta: gdy bawili się z wujkiem Lesliem w Sznurówki Trzewików, w Starym Zielonym Raju. Podobne odczucia: trochę łaskocze, miłe, trochę zabawne i inne.
Zaczęła się śmiać ze swego odkrycia, lecz Michael wyglądał na urażonego, więc udała, że się zakrztusiła. Co za skojarzenie. Ale przecież zawsze wiedziała, że seks jest zabawny. Tak powiedziała do doktor Headley. Niemądra doktor Headley.
Do tego się to sprowadza, pomyślała, leżąc pewnej nocy pod Michaelem. Do tego sprowadza się jej życie. Nie rozczulała się nad sobą, tylko stwierdzała fakt. Człowiek przychodzi na świat, dorasta, wychodzi za mąż. Ludzie udają – może rzeczywiście w to wierzą – że życie zaczyna się od ślubu. Ale to nieprawda. Ślub jest końcem, nie początkiem: w przeciwnym razie czemu tyle filmów i książek dochodzi tylko do ołtarza? Wyjście za mąż jest odpowiedzią, nie pytaniem. Nie był to dla niej temat do narzekań, tylko spostrzeżenie. Ślub oznacza stabilizację.
Stabilizacja. Ten motyw pojawiał się często. Ustabilizować się, ustatkować, prowadzić uregulowane życie. Co jeszcze można uregulować, zastanawiała się Jean. Oczywiście rachunek. Jesteś winien pieniądze, regulujesz rachunek. Tak jest z dorastaniem. Rodzice troszczą się o ciebie i oczekują czegoś w zamian, nawet jeśli te oczekiwania nie zostają nigdy sprecyzowane. Są pieniądze do zapłacenia. Po ślubie masz czyste konto.
Co nie oznacza, że żyjesz potem długo i szczęśliwie. Nie. Oznacza tylko stabilizację. Dasz sobie radę, powiedział kiedyś Michael; ujdziesz w tłumie, powiedziała jej matka wiele lat wcześniej. Przeszła jakiś test. Może nie będzie szczęśliwa, ale znów znalazła się pod czyjąś opieką. Przyjdą, rzecz jasna, dzieci, a wtedy mężczyzna staje się bardziej odpowiedzialny. Nie żeby Michaelowi brakowało poczucia odpowiedzialności, w końcu jest policjantem. Trzeba zadbać, żeby się trochę lepiej ubierał. Będzie dom. Będą dzieci. Wojna się skończy. Jest już duża. Michael nazywają wprawdzie swoją małą kobietką, ale to inna sprawa. Jest dorosła. Dzieci posłużą za potwierdzenie. Ich bezradność będzie dowodem, że jest dorosła, że jest ustabilizowana.
Następnego dnia rano przeglądała się w lustrze. Ciemne włosy, które utraciły swą dziecięcą płowość. Niebieskie oczy z plamkami nieokreślonego koloru jak włóczka. Nieco kanciasty podbródek, który przestał ją razić. Spróbowała uśmiechnąć się do siebie, ale nie za bardzo wyszło. Ujdzie, pomyślała; nie jest ładna, nie robi sobie złudzeń, ale ujdzie, da sobie radę.
Gdy patrzyła w lustro, a włóczkowe oczy odwzajemniały spojrzenie, Jean miała odczucie, że poznała już wszystkie tajemnice; wszystkie tajemnice życia. Z kredensu w ciemnym, ciepłym kolorze wyjęła coś ciężkiego, zawiniętego w szary papier. Nie ma potrzeby więcej oszukiwać – nie ma potrzeby zaglądać przez dziurkę z latarką w dłoni. Jest dorosła. Może starannie i z powagą rozwinąć papier. Wiedziała, co znajdzie w środku. Cztery smukłe ochrowe patyczki. Kołki golfowe, rzecz jasna. Cóż innego? Tylko dziecko wzięłoby je za hiacynty. Tylko dziecko spodziewałoby się, że zakwitną. Dorośli wiedzą, że kołki golfowe nie kwitną.