Nieśmiertelność nie jest pytaniem dla uczonych.
Kierkegaard
Jak odróżnić dobre życie od złego, zmarnowanego? Jean przypomniała sobie zmianową w fabryce jadeitów w Chinach, którą spytano, jak odróżnić dobry jadeit od złego. Przez tłumacza, i przez zepsuty megafon, przyszła odpowiedź: – „Patrzymy na jadeit i w ten sposób oceniamy jego jakość.” – Dziś odpowiedź ta nie wydawała się jej już tak wymijająca.
Jean często się w swym życiu zastanawiała, jak to będzie na starość. Gdy miała pięćdziesiąt lat, lecz czuła się jak trzydziestolatka, usłyszała w radiu wypowiedź gerontologa. – Włóż sobie watę do uszu i kamyczki do butów, naciągnij gumowe rękawiczki, posmaruj okulary wazeliną i oto masz: starość błyskawiczna.
Był to dobry sprawdzian, lecz obarczony jednym błędem. Człowiek nie starzeje się błyskawicznie, nie ma wyrazistych wspomnień dla porównania. A gdy spojrzała wstecz na ostatnie czterdzieści ze swych stu lat, starość nie sprowadzała się do osłabienia zmysłów. Zestarzała się najpierw nie w swoich własnych oczach, lecz w oczach innych, a dopiero potem, powoli, pogodziła się z ich opinią. Mogła chodzić równie dużo, jak dawniej, tyle że ludzie nie oczekiwali tego po niej, wobec czego upór wydawał się daremny.
Po sześćdziesiątce nadal czuła się młodą kobietą; po osiemdziesiątce czuła się jak kobieta w średnim wieku, u której coś szwankuje; gdy dobijała do setki, nie interesowało jej już, czy czuje się młodsza od swego wieku metrykalnego – nie widziała sensu. Sprawiało jej ulgę, że nie jest przykuta do łóżka, na co byłaby może skazana w dawnych czasach, jednak z reguły traktowała postępy medycyny, które nastąpiły za jej życia, jako coś naturalnego. Żyła coraz bardziej we wnętrzu swej głowy, gdzie jej się podobało. Wspomnienia, było ich zdecydowanie za dużo, przewalały się po niebie jak irlandzka pogoda. Jej stopy rokrocznie zdawały się bardziej oddalone od dłoni; upuszczała przedmioty, trochę utykała, miała lęki. Przede wszystkim jednak dostrzegła przewrotny paradoks starości: choć pozornie wszystko zajmuje jej więcej czasu, ten zdaje się płynąć coraz szybciej.
Mając osiemdziesiąt siedem lat, Jean zaczęła palić. Medycyna nareszcie udzieliła papierosom błogosławieństwa. Po kolacji Jean zapalała jednego, zamykała oczy i delektowała się jakimś smakowitym wspomnieniem z ubiegłego stulecia. Jej ulubionym gatunkiem były Numery, z początku podzielone kropkowanymi liniami na osiemnaście uśrednionych jednostek tytoniowych. UJT-y były ponumerowane od jednego do osiemnastu, dzięki czemu ludzie wiedzieli, jaką część papierosa już wypalili. Jednak po kilku latach, w sezonie ogórkowym, gdy lobby komputerowe miało problemy ze znalezieniem tematów do sondaży opinii publicznej, doszło do zaciekłej debaty (zdaniem producenta rozjątrzonej przez konkurencję), czy numerowanie Numerów nie jest przykładem paternalizmu i ucisku. Wreszcie w wyniku sondażu, który objął 8 procent ludności kraju, jak również kilku nieprzyjemnych incydentów (samochód dyrektora ds. sprzedaży został pomalowany w kropkowane linie i podzielony na osiemnaście części od maski po bagażnik), producenci zrezygnowali z numerowania Numerów.
Mimo to Jean automatycznie zakładała, że papieros składa się z osiemnastu dymków. Sześć, sześć i sześć – po każdych sześciu zaciągnięciach zawsze odkładała papierosa. Pierwsze sześć napełniało ją nagłą rozkoszą; był to przypływ nowego życia. Kolejne sześć zaciągnięć było mniej aktywnych, miało za zadanie utrzymać ją na poziomie, który w swej zapalczywości bez kłopotu osiągnęła. Przy ostatnich sześciu wpadała w popłoch, patrzyła jak ogień tli się coraz bliżej jej palców, czasem próbowała z sześciu zrobić siedem. Nie pomagało.
Lubiła też siedzieć na słońcu. Być może, pomyślała, ma to coś wspólnego ze skórą: gdy staje się twarda i plamista jak u gada, człowiek nabiera zwyczajów jaszczurki. Czasami zakładała jakieś stare białe rękawiczki, żeby nie widzieć swych dłoni.
– Swędzi cię skóra? – pytał Gregory.
– Nie, tylko nie chcę mieć tych sękatych gałązek przed oczyma.
Gregory, który dobijał sześćdziesiątki, nadal miał okrągłą, łagodną buzię, którą Jean pamiętała z czasów wspólnych podróży, a niekiedy jakiś nagły, intensywny wyraz jego oczu przywoływał u niej obrazy rzeczy, na które kiedyś spoglądał: tęczową flotę wojenną jego samolotów, komputerowe szachy, jego mdłe dziewczyny. Teraz już tylko we wspomnieniach mógł być młody. Zdała sobie sprawę, że jest matką starego człowieka. Włosy miał zupełnie siwe. Okrągłe, złote okulary robiły wrażenie przedpotopowych, a z jego powściągliwych, nieco pociesznych manier coraz silniej przebijał starczy pedantyzm. Dwa razy w tygodniu Gregory chodził do pracy; grał z KOZ /Komputer Ogólnego Zastosowania/, siedział w swym pokoju i słuchał jazzu. Czasem miała wrażenie, jakby nad jego życiem zaległa kiedyś poranna mgła i nigdy się nie podniosła.
Jean nie miała już ochoty przeglądać się w lustrze. Nie dlatego, że nie chciała zranić swej próżności, lecz z braku zainteresowania. Kolejne rozstępy skóry po jakimś czasie przestają być nowością. Siwe włosy miała spięte w luźny kok; nie myła ich od kilku lat, toteż nabrały żółtej patyny. Jakie to dziwne, pomyślała: w dzieciństwie miałam słomiane włosy; teraz, w powtórnym dzieciństwie, znów są żółte, choć tylko z pozoru. Skurczyła się o parę cali w stosunku do swego dojrzałego wzrostu, zgarbiła nieco, a chodząc po domu, opierała się na meblach. Już dawno przestała śledzić wydarzenia publiczne; jej charakter wydawał się mniej istotny niż kiedyś; błękit oczu uległ transformacji w mleczną szarość porannego nieba, które jeszcze się waha. Tak jakby w butli z tlenem powstał niewielki wyciek: wszystko stawało się powolniejsze i bardziej ogólne. Z tą różnicą, że o tym wiedziała, więc nie mogła podzielać bezwiednej radości tych dawno umarłych lotników, którzy brnąc ku słońcu, parodiowali starość.
Od czasu do czasu Gregory próbował przedstawić ją innym starym ludziom i czuł się zawiedziony widząc jej brak entuzjazmu.
– Starzy ludzie nigdy mnie zbytnio nie interesowali – tłumaczyła. – Czemu miałabym nagle zapałać do nich sympatią?
– No, ale moglibyście… bo ja wiem… pogadać o dawnych czasach?
– Gregory – odparła ze stanowczością, która zabrzmiała jak nagana – ich dawne czasy mnie nie interesują, a swoje własne chcę zachować dla siebie. Sam się zadawaj ze starymi ludźmi, kiedy będziesz stary.
Gregory uśmiechnął się. Stary? Nie miał nawet polisy na życie. Firma zaproponowała mu oczywiście specjalne stawki, ale odmówił. Ludzie mówili, że nieubezpieczony pośrednik ubezpieczeniowy to jak rzeźnik wegetarianin. Dowcip nie miał wpływu na jego postanowienie. Kiwał głową, jednocześnie myśląc, że to logiczne być rzeźnikiem wegetarianinem: jeżeli ktoś spędza cały dzień na kawałkowaniu zwierząt, ma prawo nie mieć ochoty jeść ich na kolację. Nawet za pół ceny od połcia.
Był już dobrze po pięćdziesiątce, gdy zaczęły go nachodzić myśli o samobójstwie. Były to myśli spokojne, niemal przyjemne, nie melodramat z ołowianym niebem przeciętym błyskawicą, lecz stonowane, wyważone rozumowanie. Skąd te rozmyślania? Być może stąd, że nie miał polisy na życie, której warunki zabraniały melancholijnych poczynań, a w podtekście zniechęcały do melancholijnych rozmyślań. A może po prostu stąd, że w pierwszej dekadzie stulecia samobójstwo było aktualnym tematem. Twierdzi się czasem, że ludzie się zakochują tylko dlatego, że ktoś przy nich mówił o miłości; może tak samo jest z samobójstwem.
Wszyscy ci staruszkowie, którzy się zabili. Gregory nadal pamiętał niektóre nazwiska: Freddy Page, David Salisbury, Sheila Abley. Plus nazwisko, które wszyscy znali: Don Johnson. Jak można było przewidzieć, gazety i telewizja błędnie zinterpretowały „falę samobójstw w jesieni życia”. Publicyści przypominali, że eutanazja została zalegalizowana osiem lat wcześniej, że państwo zapewnia najlepsze w Europie warunki do bezbolesnej śmierci. Skoro ludzie ci zabijają się w taki natrętny i publiczny sposób, muszą cierpieć na poważne zaburzenia. Wobec czego trzeba skorygować rejonizację służb gerontologicznych, zintensyfikować ich działalność i zadbać o lepsze zaplecze informacyjne.
Kampania nabrała jednak tylko rozmachu. Pierwszego dnia każdego miesiąca, od marca do września 2006 roku, typowano męczennika za sprawę ludzi starych, powołano do istnienia komisję koordynacyjną samobójców wieku starczego (SWS), zaś gazety odkrywały, że reportaże o starych ludziach, jeżeli wystarczająco dramatycznie napisane, niekoniecznie wpływają na zmniejszenie nakładu. Kiedy w siedzibie komisji SWS założono podsłuch, przydało jej to tylko popularności: publicznie wyrażono pogląd, że zakładanie podsłuchu ludziom starym jest naganne.
W dniu pierwszego października Mervyn Danbury, popularny komentator krykieta, zastrzelił się w muzeum katedry św. Pawła, trzymając w drugiej ręce kartkę urodzinową z podpisem premiera. Wkrótce potem komisja SWS wysunęła pierwszą listę żądań, sporządzoną – tak przynajmniej utrzymywano – na podstawie nie opublikowanego komputerowego sondażu telefonicznego, który objął 37 procent ludności w wieku powyżej 70 lat. Żądania były następujące: 1) Zaprzestać wszelkiej reklamy klinik bezbolesnej śmierci. 2) Zamknąć wszystkie domy starców. 3) Usunąć słowo geriatryczny i jego pochodne z użytku publicznego. 4) Starcy mają być w przyszłości określani jako starcy. 5) Starców należy bardziej kochać. 6) Ustanowiona zostanie specjalna pula odznaczeń, przyznawanych starcom w uznaniu ich mądrości i osiągnięć. 7) Dorocznie obchodzony będzie Dzień Starców. 8) Starcy będą traktowani na specjalnych prawach przez pracodawców i ministerstwo gospodarki mieszkaniowej. 9) Osoby powyżej lat osiemdziesięciu objęte zostaną darmową dystrybucją środków euforyzujących.
Z początku rząd oświadczył, że nie będzie negocjował pod przymusem, na co Don Johnson podpalił się między budkami strażników przed pałacem Buckingham. Zdjęcie osmolonego wózka inwalidzkiego, obarczonego żałosną masą zwęglonego mięsa, obiegło wszystkie gazety. Rządowa kampania oszczerstw, której celem było ukazanie Johnsona jako osoby niezrównoważonej i antypatycznej, prawdopodobnie zamordowanej w odwecie, spaliły na panewce. W przeciągu kilku tygodni rząd przystał na większość żądań komisji; na znak pokuty za swą wcześniejszą niechęć, członkowie gabinetu zaproponowali nawet, by Dzień Starców nazywał się Dniem Dona Johnsona. Dzięki wysiłkom telewizji starcy stali się nie tylko mile widziani, ale wręcz modni; nastąpił istny szał małżeństw między ludźmi bardzo starymi i bardzo młodymi; wydano znaczki z portretami
Sławnych Starców; zainicjowano Igrzyska Starców, a Gregory zaprosił matkę, by zamieszkała w małym, słonecznym pokoju na tyłach jego domu.
Nie obeszło się oczywiście bez typowych dowcipów: facet ma nadzieję, że zostaniesz gwiazdą wideo i wystąpi u twojego boku w programie; jemu zależy tylko na twoich euforyzantach i tak dalej. Choć były to głupie żarty, sama się czasem martwiła o motywy Gregory’ego. Kiedy jednak zadawała sobie pytanie, czy ludzi należy zmuszać do dobroci, odszczekiwała sama sobie, że oczywiście należy, ponieważ większość z nich w żaden inny sposób tego nie osiągnie. Nigdy nie rozmawiała z Gregorym o tym, dlaczego ją zaprosił do siebie, ani dlaczego się zgodziła.
Projekt „Komputer Ogólnego Zastosowania” zapoczątkowano w 1998 roku, po serii wstępnych prac rządowych. Wcześniej, pod koniec lat osiemdziesiątych, przeprowadzono kilka programów pilotażowych, których celem było skomasowanie całej ludzkiej wiedzy w jednym łatwo dostępnym archiwum. Najwięcej rozgłosu zyskał projekt „Ucz się bawiąc”, z lat 1991-92, w ramach którego przyznano liczne nagrody i stypendia. Gdy jednak projekt połączono z kampanią rządową na rzecz odciągnięcia młodzieży od państwowych salonów gier wideo, czystość intencji rządu została podana w wątpliwość. Niektórzy posunęli się nawet do oskarżenia projektu o dydaktyzm.
Wczesne programy z konieczności koncentrowały się na książkach. Ich celem było stworzenie wzorcowej, doskonałej biblioteki, gdzie „czytelnicy” (jak ich nadal archaicznie nazywano) mieliby dostęp do zgromadzonej przez ludzkość wiedzy. Podniósł się jednak sprzeciw, że programy te są zorientowane zbyt akademicko: ludzie przyzwyczajeni do korzystania z książek będą mogli z nich korzystać bardziej wydajnie, pozostali będą jeszcze bardziej upośledzeni. We wszystkich trzech raportach rządowych z połowy lat 90. postulowano, że konieczna jest bardziej demokratyczna baza użytkowników, aby programy pilotażowe otrzymały pełne wsparcie finansowe ze strony państwa.
KOZ został skonstruowany na bazie informacji, nie książek; wyszukiwało się nie tytuły, lecz kategorie tematyczne. Źródła, istotne w fazie wczytywania dla oceny wiarygodności faktów, uznano za nieistotne w fazie odczytu, toteż zrezygnowano z ich podawania. Uczeni twierdzili, że brak bibliografii wspomagającej podważa cały program KOZ, lecz demokraci zbyli ich za melodramatyzm i argumentowali, że rezygnacja z podawania bibliografii poskromi pychę pismaków – czy też źródłaków, jak ich zaczęto określać. Uczynić informację anonimową to tak, jak wyssać żmiję z jadu, mówili. Dopiero teraz wiedza stanie się prawdziwie demokratyczna.
KOZ, ostatecznie uruchomiony w 2003 roku, zawierał wszystko, co dotychczas napisano we wszystkich książkach we wszystkich językach; pracownicy projektu przetrzebili archiwa radiowe i telewizyjne, biblioteki książkowe, płytowe i taśmowe, gazety, czasopisma, pamięć ludową. WSZECHSUMA LUDZKIEJ WIEDZY, brzmiało hasło wykute na kamiennym ekranie wideo, nad wejściami do miejskich ośrodków KOZ. Naukowcy narzekali na dane wejściowe w szeregu dziedzin i twierdzili, że pojęcie „wiedzy całkowitej” stoi w sprzeczności z czymś, co nazywali „wiedzą poprawną”. Cynicy zauważyli, że jedyne kwestie, o jakie nie można zapytać KOZ, to jego własne dane wejściowe, źródła, zasady działania i obsługa. Demokraci byli zadowoleni, a gdy zaproszono ich do dyskusji na temat wiedzy całkowitej versus poprawnej, czynili aluzje do aniołów tańczących na główce szpilki. Oczywiście zdarzą się ludzie, którzy skorzystają z KOZ, by rozstrzygnąć zakład bądź sprawdzić wyniki meczów piłkarskich; lecz to nie szkodzi. Ważniejsze, że komputer pozwoli wprowadzić system zindywidualizowanych i uelastycznionych zajęć wieczornych. Ponad wszystko demokraci zachłystywali się tym, co uosabiał KOZ – ideą wszechskarbnicy informacji, wyroczni faktów.
Demokratyczne były nie tylko dane zawarte w KOZ, lecz i forma ich prezentacji. Wpisywało się swój PESEL, po czym dane dostosowywane były do indywidualnego poziomu zrozumienia. Z tym początkowo kontrowersyjnym aspektem KOZ szybko się pogodzono jak z czymś nieuniknionym. Mawiano, że KOZ analizuje pytania podczas ich wpisywania, po czym przeprowadza na bieżąco ocenę poziomu zrozumienia użytkownika, co niekiedy prowadzi do korekty numeru identyfikacyjnego. Informacje te nie zostały jednak nigdy potwierdzone. Ludzie, szczególnie demokraci, wkrótce nauczyli się polegać na KOZ; polubili go. Niektórzy polubili go na tyle, że uzależnienie od KOZ stało się argumentem w rozprawach rozwodowych.
Ten silos faktów stopniowo zaczął oplatać bluszcz legendy. Mawiano, że prócz demokratycznego modyfikatora danych wyjściowych, istnieje także urządzenie umożliwiające tajnym funcjonariuszom podłączenie się do systemu i zmianę odpowiedzi. Mawiano, że najlepsze odpowiedzi uzyskuje się kłamiąc w pytaniach. Mawiano, że KOZ jest podłączony do Nowego Scotland Yardu III i że ludzie stawiający szemrane pytania (gdzie znajduje się najcenniejsza kolekcja sreber, której właściciel mieszka gdzie indziej?) są zatrzymywani po opuszczeniu bydynku.
Największą liczbą legend owiana była jednak funkcja KOZ o nazwie PA. Tę nową kategorię informacyjną wprowadzono w 2008 roku, po okresie intensywnych nacisków finansowanych z tajemniczych źródeł. PA znaczyło „Prawda Absolutna”. W dawnych czasach bibliotek dostęp do pewnych książek (obscenicznych, bluźnierczych lub politycznie kontrowersyjnych) można było uzyskać jedynie na indywidualną prośbę; teraz KOZ dysponował kategorią informacyjną, do której można było dotrzeć tylko za specjalnym zezwoleniem. Cynicy zestawili te dwa fakty i skonstatowali, że prawda została uznana za obsceniczne bluźnierstwo podległe manipulacji politycznej, lecz demokraci jeszcze raz potwierdzili niezbywalne prawo wglądu obywatela do najpoważniejszych pośród istniejących na dany dzień refleksji i wniosków.
Ponieważ PA pojawiła się w KOZ później, nie znalazła odbicia w oficjalnym manifeście. Niektórzy ludzie nie wierzyli, że funkcja ta w ogóle istnieje. Inni wierzyli, ale nie byli zbyt zainteresowani. Większość ludzi znała kogoś, kto znał kogoś, kto ubiegał się o dostęp do PA albo rozważał taką możliwość; wydawało się jednak, że nikt nie zna nikogo, kto by to rzeczywiście zrobił. Cynicy utrzymywali, że trzeba przedłożyć zaświadczenie lekarskie, testament i zgodę trzech członków rodziny. Demokraci opowiadali, że w holu PA dostępne są oczywiście znormalizowane formularze testamentowe i samozeznaniowe, lecz przestrzegali przed wyciąganiem z tego pochopnych wniosków.
Krążyły rozmaite, lecz autorytatywne opowieści o poszukiwaczach Prawdy Absolutnej, którzy postradali rozum; twierdzono, że przy każdej konsoli zamontowany jest dystrybutor środków farmakologicznych; że pytający otrzymują nie tylko fakty i opinie, lecz także euforyzanty, pigułki, a nawet tabletki bezbolesnej śmierci; że ludzie w doskonałym stanie zdrowia udali się do KOZ zdecydowani złożyć wniosek o dostęp do PA i już ich więcej nie widziano.
Nikt nie był zupełnie pewien, co PA wie i robi. Niektórzy sądzili, że oferuje możliwości wyboru życiowego, jak pracownik biura pośrednictwa zawodowego; inni podejrzewali, że specjalnością PA są decyzje egzystencjalne, jeszcze inni, że pozwala poćwiczyć wolną wolę w warunkach laboratoryjnych, że jest jak kabina symulacji lotu, w której szkoli się pilotów liniowych. Można się nauczyć startować i lądować bądź też, jeśli kto woli, rozbijać samolot. Rozeszła się pogłoska, że lobby optujące za wprowadzeniem PA było finansowane z tych samych źródeł, co lobby eutanazyjne w latach dziewięćdziesiątych. Większość ludzi chciała mieć świadomość, że PA istnieje, na wszelki wypadek, ale niewielu miało zamiar spróbować. Przywodziło to na myśl long-stops w krykiecie, którzy istnieją nie tyle po to, by zaspokoić wymogi gry, lecz by zapewnić łapaczowi spokój ducha.
– PA mówiąc… – żartowano, choć nikt do końca nie wiedział, jak PA mówi. Wszyscy się zgadzali, że odpowiedzi komputera muszą być inaczej sformułowane niż pozostałe dane wyjściowe KOZ; sądzono, że odpowiedzi PA są czytelne, lecz wyrażone poetycko. Niektórzy ludzie mówili, że powołano grupę pisarzy, która stworzyła specjalny język PA, zarazem ekspresyjny i niejednoznaczny. Niektórzy twierdzili, że PA mówi wierszem, inni, że jak małe dzieci.
– Kiedy byłam dzieckiem – powiedziała Jean do Gregory’ego, wypaliwszy wieczornego papierosa – zadawałam sobie w łóżku pytania. Chyba zamiast modlitwy: nikt mnie nie nauczył się modlić. Nie wiem, jak długo to robiłam. Mam odczucie, że przez całe dzieciństwo, ale przypuszczalnie tylko przez rok lub dwa.
– Jakie pytania?
– Och, nie pamiętam już wszystkich. Pamiętam, że chciałam wiedzieć, czy jest muzeum kanapek, a jeśli tak, to gdzie. I dlaczego Żydzi nie lubią golfa. I czemu Mussolini jest nie w ciemię bity. I czy do nieba idzie się przez komin. I dlaczego norka jest patologicznie żywotna.
– Uzyskałaś jakieś odpowiedzi?
– Nie jestem pewna. Nie pamiętam, czy rzeczywiście uzyskałam odpowiedzi i pytania przestały mnie interesować. Podejrzewam, że gdy dorosłam, zdałam sobie sprawę, że muzeum, w którym przechowuje się kanapkę z jajkiem i rzeżuchą królowej Wiktorii to dość śmieszny pomysł, dowiedziałam się, że Żydzi, owszem, lubią golfa, tyle że golfiarze nie lubią Żydów, a jeśli chodzi o niebo i komin, zrozumiałam, że niektóre pytania trzeba inaczej postawić, zanim uzyska się odpowiedź. – Przerwała i spojrzała na Gregory’ego. – Nigdy się nie dowiedziałam, czemu norka jest patologicznie żywotna. Bardzo mnie to gnębiło. Myślałam sobie, że może dlatego futra z norek są tak cenione, gdyż pochodzą ze zwierzęcia, które z wielką niechęcią rozstało się z życiem. Tak samo, jak minerały są cenne dlatego, że trudno sieje wydobywa. Pamiętasz fermy norek?
Gregory zmarszczył brwi. Nie przypominał sobie. W czasach, zanim faunę przywrócono naturze, działo się tyle rzeczy.
– Dużo się zastanawiałam nad fermami norek. Chciałam wiedzieć, jak zabijają te zwierzęta. Bo przecież nie mogli uszkodzić futra. Raczej odpadało duszenie. Może je zagazowywali, jak borsuki.
Gregory nie wiedział. Nie pamiętał nawet, że zagazowywali borsuki. Przeszłość była barbarzyńska. Nawet borsukom nie dana była bezbolesna eutanazja.
Następnego dnia w KOZ wywołał kartotekę PRZYR.
– Norka – wpisał.
– GOTÓW.
– Dlaczego norka jest patologicznie żywotna? Nastąpiła przerwa, migotało zielone CZEKAJ, a po kilku sekundach wyskoczyła odpowiedź: FAŁSZYWE PYTANIE.
Nie przesadzaj, pomyślał Gregory. Kiepski wykręt. Czasami silos wiedzy strasznie skąpił zboża. Zdarzało się jednak, że można go było oszukać powtarzając pytanie.
– Dlaczego norka jest patologicznie żywotna?
– FAŁSZYWE PYTANIE.
No cóż, trzeba zacząć od postaw.
– Dlaczego trudno jest zabić norkę?
– USTAWA O OCHRONIE ZWIERZĄT W STANIE DZIKIM…
Gregory nacisnął „Przerwij”. Od nowa.
– Kiedy zostały zakazane fermy norek?
– 1998.
– Zbierz informacje o prowadzeniu ferm norek. – Odczekał około dziesięciu sekund.
– GOTÓW.
– W jaki sposób pracownicy ferm zabijali norki?
– RÓŻNY. TRUCIZNY, GAZOWANIE, NIEKIEDY MECHANICZNIE, TAKŻE PORAŻENIE PRĄDEM.
Gregory’ego przeszył dreszcz. Brutalne, dawne czasy.
– Jak długo trwała agonia?
– PORAŻENIE PRĄDEM 2-3 SEKUNDY… „Przerwij”.
– Czy norka zaciekle broni się przed śmiercią?
– TAK. PODAĆ PRZYKŁADY?
Gregory nie chciał przykładów. Na tym, między innymi, polegał problem z KOZ: posiadał tyle informacji, że zawsze chciał ci ich jak najwięcej wcisnąć; jak jakiś nudziarz na przyjęciu, usiłował cię odciągnąć od twych własnych zainteresowań, żeby móc się pochwalić swoją własną wiedzą.
– Dlaczego?
– DLACZEGO CO? UŚCIŚLLJ.
– Dlaczego norka zaciekle broni się przed śmiercią?
– FAŁSZYWE PYTANIE.
Skurwiel, pomyślał Gregory. Skurwiel. Ale pytał dalej, równie zaciekle, jak norka.
– Dlaczego norka broni się przed śmiercią bardziej zaciekle niż inne zwierzęta?
– KONTROPIN. SPRAWDŹ C37.
Gregory wywołał C37 bez większych oczekiwań. KONTROPIN oznaczało, że żądane informacje są nadal przedmiotem sporu wśród ekspertów światowych. Pod C37 uzyskał skróconą wersję obecnej teorii ewolucji. Dowiedział się jednak tylko tyle, że instynktowne zmagania norki ze śmiercią są powodem, dla którego gatunek przetrwał tak długo i z takim powodzeniem. Co nie posuwało sprawy do przodu.
Postanowił nic nie mówić Jean o różnych sposobach zabijania norek. Nie dlatego, żeby ją to miało zasmucić – sam nie chciał jeszcze raz przez to przechodzić.
– Spytałem KOZ, czemu norka jest patologicznie żywotna.
– Naprawdę, skarbie? Bardzo miło z twojej strony, że pamiętałeś.
– Pomyślałem, że chciałabyś wiedzieć.
– No i co powiedziała ta twoja maszyna o sprytnym drucianym rozumku? – Jean oczekiwała odpowiedzi bez większego przekonania; nie wierzyła w wiedzę komputerową. Jak sama przyznawała, była pod tym względem strasznie staroświecka.
– Powiedziała, że to fałszywe pytanie.
Jean zaśmiała się. Właściwie była dość zadowolona.
– Jakieś dziewięćdziesiąt lat temu, chociaż może trochę wcześniej, jak się zastanowię, spytałam ojca o godzinę. Powiedział, że jest trzecia. Ja spytałam, dlaczego jest trzecia, a on odpowiedział dokładnie to samo. Wyjął fajkę z ust, wycelował we mnie lufką i powiedział: – Jean, to jest fałszywe pytanie.
Ale co to są prawdziwe pytania, zastanawiała się. Pytania są prawdziwe wtedy, gdy ludzie, którym się je zadaje, znają odpowiedź. Jeżeli ojciec lub KOZ zna odpowiedź, pytanie jest prawdziwe; jeżeli nie zna, zbywa je jako fałszywie postawione. Jakie to niesprawiedliwe. Ponieważ najbardziej jej zależało na odpowiedziach właśnie na fałszywie postawione pytania. Przez dziewięćdziesiąt lat chciała się dowiedzieć o norce. Jej ojciec zawiódł, Michael również, a teraz KOZ wykręca się od odpowiedzi. Tak to już jest. Wiedza nie posuwa nas do przodu, tylko takie odnosimy wrażenie. Poważne pytania zawsze pozostają bez odpowiedzi.
– Skoro już się za to zabrałeś, mógłbyś sprawdzić, co się dzieje ze skórą po śmierci?
– No nie, mamo!
– Nie żartuję, chcę wiedzieć. -Jean coraz częściej przypominała sobie czasy, które uznała już za na zawsze wykreślone z pamięci; odległe lata okazały się wyrazistsze niż niedawne. Nie było w tym oczywiście nic niezwykłego, a miało swoje przyjemne strony. Widziała Gregory’ego zgarbionego nad samolotami. Oklejał szkielet z balsy kartonem. Spryskiwał karton wodą, aby naprężył się podczas suszenia. Potem powlekał lakierem modelarskim, od czego karton znów robił się oklapły i powybrzuszany. Po kolejnym wyschnięciu był jeszcze bardziej sztywny i napięty.
Może to samo dzieje się ze skórą. Z początku robi wrażenie dość napiętej, lecz z upływem lat staje się oklapła i powybrzuszana, jakby ktoś nas schlapał wodą i pociągnął lakierem modelarskim. Może człowiek wygląda najlepiej, cały szykowny i wykończony, dopiero po śmierci.
– Proszę cię, Gregory.
– Nie, daj mi spokój. To chorobliwe.
– Oczywiście, że to chorobliwe. – Gotowa była się założyć, że ma rację. Przecież ludzie, których zwłoki leżały w bagniskach, mieli skórę suchą i naprężoną, jakby śmierć wygładziła tylko ich troski. – No to sprawdź chociaż, co się stało z kanapkami Lindbergha.
– Kanapkami?
– Tak. Lindbergha. Mogłeś o nim nie słyszeć. Przeleciał w pojedynkę nad Atlantykiem. Zabrał ze sobą pięć kanapek, a zjadł tylko półtorej. Przez całe życie chciałam wiedzieć, co się stało z resztą.
– Zobaczę, czy KOZ się w tej sprawie orientuje. – No nie, to już…
– Szczerze mówiąc wątpię. Nieszczególnie sobie cenię tę twoją maszynkę do mielenia.
– Przecież nawet jej nie widziałaś, mamo.
– Nie, ale mogę sobie wyobrazić. Mieliśmy coś w tym rodzaju, gdy byłam mała. Mówiło się na niego Człowiek-Pamięć. Wędrował po wesołych miasteczkach i tego typu sprawach. Można go było pytać o największe głupoty – wyniki meczów piłkarskich czy coś takiego – a on odpowiadał bez żadnego problemu. A zahacz go o coś pożytecznego, nic nie miał do powiedzenia.
– Pytałaś go kiedykolwiek o coś?
– Nie, ale mogę sobie wyobrazić.
Jak ludzie umierają? Gregory wywołał ostatnie słowa wielkich ludzi. Królowie zdają się umierać na jeden z dwóch sposobów: albo krzyczą, „Łotrze, łotrze”, dźgnięci nożem mordercy, albo poprawiają pumpy przepojeni pewnością, że wkrótce wstąpią na inny dwór, bardzo podobny do ich własnego, lecz odrobinę, odrobinkę okazalszy. Duchowni umierają z zezem w oczach: jedno pokornie spuszczone w dół, drugie uniesione w nadziei. Pisarze umierają z literaturą na ustach, nadal chcąc zapisać się w pamięci, do ostatka niepewni, czy dokonają tego wszystkie ich wcześniejsze słowa. Pewna amerykańska poetka powiedziała na koniec: „Trzeba mi ruszać w drogę, mgła się podnosi”.
Doskonale, pomyślał Gregory, ale warto znać dzień i godzinę. Bo nie wypadnie najlepiej, jeśli człowiek wygłosi swoje starannie przygotowane pożegnanie, a śmierć nie nadejdzie. Jego ostatnie zanotowane słowa mogą wtedy brzmieć: „Przynieś mi nowy termofor”.
Artyści są w tym chyba lepsi niż pisarze, bardziej ‘konkretni. Podziwiał skromne życzenie francuskiego malarza: „Mam nadzieję, że w niebie będzie można malować”. A może po prostu obcokrajowcy są lepsi w umieraniu niż Anglosasi. Włoski malarz, nakłaniany do przyjęcia księdza, odparł: „Nie, jestem ciekaw, co na drugim świecie dzieje się z tymi, którzy umierają bez sakramentów”. Pewien szwajcarski lekarz umarł, zbadawszy swe własne tętno i oświadczywszy koledze, który dotrzymywał mu towarzystwa: „Przyjacielu, arteria przestaje pulsować”. Gregoremu podobała się tego rodzaju profesjonalna śmierć. Zapałał sympatią do francuskiego gramatyka, który oświadczył: „En vas, ou je vais, mourir, l’un ou l’autre se dit”. Czy wszyscy ci ludzie umarli dobrą śmiercią? Czy dobra śmierć, to taka, w której gasnące życie do samego końca zachowuje swój charakter? Kompozytor Rameau grymasił na łożu śmierci, że proboszcz uderzył w fałszywą nutę, a malarz Watteau odmówił przyjęcia krucyfiksu ze względu na jego niską wartość artystyczną. A może dobra śmierć powinna sugerować, że życie jest przeceniane, a co za tym idzie, lęk przed śmiercią przesadny? Czy dobra śmierć to taka, która nie wprawia żałobników w przygnębienie? Czy dobra śmierć to taka, która pozostawia obecnym temat do rozmowy? Gregory uśmiechnął się do siebie, gdy przeczytał o amerykańskim pisarzu, który spytał in extremis: „Jaka jest odpowiedź?”, co pozostało bez odzewu, więc dodał: „W takim razie, jakie jest pytanie?” A może to, jak umierają, zależy od tego, dlaczego umierają. Zacznij od góry, pomyślał Gregory, i wpisał „Prezydenci
Ameryki”. Na ekranie pojawiła się lista nazwisk, a migające kółko wskazywało, że dostępny jest dalszy materiał. Lista kończyła się na Groverze Clevelandzie, lecz Gregory pomyślał, że chyba wystarczy. Pod „Uściślij” wpisał „Przyczyna śmierci” i wpatrywał się w wykaz siedemdziesięciu dwóch prezydentów. Niektórych trochę pamiętał, inni przywodzili raczej na myśl hurtowników zboża, kupców galanteryjnych czy aptekarzy. Prowincjonalne nazwiska tchnące małomiasteczkową prawością. Franklin Pierce, Miliard Fillmore, John Tyler, Rutherford Hayes… nawet Amerykanie nie noszą już dziś takich nazwisk. Gregory’ego nagle ogarnęła nostalgia; nie pospolita i sentymentalna, jaką odczuwamy za własny dzieciństwem, lecz czystsza i gwałtowniejsza, jaką wzbudza epoka zupełnie nam nieznana.
Zdawał sobie oczywiście sprawę, że niektórzy z tych potentatów rolniczych z Iowy byli zapewne równie pokrętni i nieudolni, co rasowi kryminaliści zamieszkujący Biały Dom w późniejszych czasach. Nie wydawało mu się to jednak powodem, by odwołać swe polecenie. Przesunął migający zielony kursor na literę F u Franklina Pierce, po czym nacisnął „Enter”. 8 X 1869 PUCHLINA BRZUSZNA. Hmm. Przesunął kursor na Thomasa Jeffersona. 4 VII 1826 PRZEWLEKŁA BIEGUNKA. Rutherford B. Hayes. – 17 I 1893 PORAŻENIE SERCA.
Diagnozy brzmiały tak uroczo niewinnie: kresowe eufemizmy dla niezrozumiałych przyczyn. Ta część banku danych KOZ już od lat nie była chyba uaktualniana. Gregory przychylał się jednak do tego, by przyczynę zgonu podawać w języku epoki. Tak przystoi.
Zachary Taylor, CHOLERA MORBUS W WYNIKU SPOŻYCIA NADMIERNEJ ILOŚCI WODY Z LODEM ORAZ MLEKA Z LODEM, A NASTĘPNIE DUŻEJ ILOŚCI WIŚNI. Ulysses S. Grant, RAK JĘZYKA. To już bardziej po naszemu, pomyślał Gregory. Powoli wertował listę. Zapalenie nerek. Niedołęstwo umysłowe. Zastrzelony. Zastrzelony. Puchlina. Astma. Cholera. Dna gośćcowa. Słaby stan zdrowia. Starość.
Lista wzbudziła w Gregorym rosnące poczucie zawiści. Jak rozmaicie i romantycznie poczynała sobie w owych czasach śmierć. Dziś miała do dyspozycji tylko eutanazję, starość i kurczący się krąg banalnych chorób. Puchlina… astma… cholera morbus… tak różnorodne perspektywy wydawały się poszerzeniem obszaru wolności. Gregory zatrzymał się na Rutherfordzie B. Hayesie. Porażenie serca. Ból i lęk zapewne te same, co przy innych przypadłościach, ale jak to wspaniale brzmi: umarł na Porażenie Serca, szepnął do siebie Gregory. Może Casanovą powinien był też na to umrzeć. Gregory zapragnął wynaleźć przynajmniej jedną nową przyczynę śmierci, która zaskoczyłaby jego epokę. Nagle przypomniał sobie, że w latach 80. ubiegłego stulecia odkryli zupełnie świeżą kategorię choroby; nosiła nazwę Alergii na XX Wiek. Jej ofiary – nieliczne, lecz okrzyczane – cierpiały na przewlekłe obrzydzenie w stosunku do wszystkich aspektów rzeczywistości współczesnej. Być może zareagowałyby podobnie na wiek dziewiętnasty, ale ich choroba otrzymałaby wtedy srogie, acz poetyczne miano zapalenia mózgu. Dwudziestowieczne zwątpienie w siebie kazało nazwać chorobę alergią na swe własne czasy. Gregory zapragnął zostać twórcą równie oryginalnej dolegliwości, odejść z tego świata ze swym wynalazkiem na ustach. Zapomniał, po co poprosił o prezydentów. Sprawdził Casanovę: niestety, nie Porażenie Serca, po prostu starość.
– Jedna jest chyba pociecha – powiedział Gregory do matki pewnego wieczoru – że to nie może się ciągnąć w nieskończoność.
– Och, nie, nie ciągnie się. Kiedyś się musi skończyć. Przecież o to właśnie chodzi.
– A, nie, ja nie o tym. Nie można o tym w nieskończoność myśleć. Przy jakiejś innej okazji KOZ miał dobry tekst: że nie można patrzeć pod słońce ani na śmierć bez zmrużenia oczu.
Jean Serjeant uśmiechnęła się, w oczach Gregory’ego niemal protekcjonalnie. Ale przecież nigdy nie lubiła się mądrzyć – może po prostu coś sobie przypomniała. Gregory patrzył na nią. Powoli zamknęła oczy, jakby w ciemnościach przeszłość była bardziej wyrazista.
– Pod słońce da się patrzeć. Dwadzieścia lat przed twoim urodzeniem znałam kogoś, kto nauczył się patrzeć pod słońce.
– Przez kawałek mlecznego szkła?
– Nie. – Powoli, nie otwierając oczu, podniosła dłoń do twarzy, po czym rozwarła palce. – Był pilotem. Musiał się nauczyć. Kwestia przyzwyczajenia. Trzeba tylko patrzeć przez rozwarte palce. Tak długo, jak zechcesz. – Może, pomyślała, może po jakimś czasie wyrasta między palcami błona.
– To musi być niezły numer – odparł Gregory. – Z drugiej strony trudno powiedzieć, czy warto się tego nauczyć.
Jean otworzyła oczy i spojrzała na swoją dłoń. Była zdziwiona i nieco zaniepokojona. Zapomniała, jak bardzo jej spuchły kłykcie przez ostatnie trzydzieści lat. Orzechy laskowe nanizane na krótkie kawałki liny, oto jak wyglądały teraz jej palce. Gruzłowate kłykcie oznaczały, że gdy usiłowała rozchylić palce powoli, delikatnie przekręcić listwy żaluzji, natychmiast wpuszczała grube płaty światła. Nie potrafiła powtórzyć tego, co robił Prosser Wstań-Słońce.
– Więc myślisz – powiedział nerwowym głosem Gregory – że nie ma sensu się o to wszystko martwić?
– To?
– To. Boga. Wiarę. Religię. Śmierć.
– Raj.
– No…
– Nie, nie, chodzi ci właśnie o Raj. Wszystkim zawsze o to chodzi. Chcę pójść do Raju. Ile kosztuje bilet do Raju? To wszystko takie… debilne. Ja w każdym razie byłam w Raju.
– ?
– W Raju. Byłam w Raju.
– No i jak?
– Okropnie piaszczyście.
Gregory uśmiechnął się. Skłonność matki do zagadkowości zdecydowanie narastała. Ktoś, kto jej nie znał, mógłby pomyśleć, że bredzi, ale Gregory wiedział, że zawsze jest jakiś mocny punkt odniesienia, że według swych własnych kryteriów mówi do rzeczy. Może po prostu nie miała ochoty na długie wyjaśnienia. Gregory zastanawiał się, czy właśnie nie na tym polega starość: wszystko, co chce się powiedzieć, wymaga kontekstu. Jeżeli podać pełny kontekst, ludzie uważają cię za wylewnego starego głupca. Jeżeli nie podać kontekstu, ludzie uważają cię za powściągliwego starego głupca. Straciwszy znajomych, przyjaciół, starcy tracą również tłumaczy: straciwszy miłość, częściowo tracą również dar mowy.
Jean przypominała sobie wizytę w niebie. W Świątyni Nieba, jak to nazywali w Pekinie. Przynajmniej nieba nie przemianowali. Suchy czerwcowy poranek, wiatr niesie pył prosto z pustym Gobi. Kobieta jechała na rowerze do pracy, wioząc niemowlę. Dla ochrony przed pyłem niemowlę miało głowę zawiniętą w gazę. Wyglądało jak maleńki pszczelarz.
Na dziedzińcu Świątyni Nieba pył tańczył zamaszyście w koło. Widziała plecy starego Chińczyka. Niebieski kaszkiet, pomarszczona szyja, równie pomarszczony kaftan. Żółwia szyja wyciągnięta na bok ku wielkiej koliźnie Muru Ech. Chińczyk podsłuchiwał rozmowę, której nie miał możliwości zrozumieć. Być może słowa zdawały mu się piękne, głosy nie z tego świata. Lecz Jean przyłożyła ucho do muru i odcyfrowała słowa: coś bezczelnego na temat zmarłego przywódcy Chin, potem miłosne ćwierkanie. Nic więcej. Tylko tyle było słychać.
Jean oczywiście wiedziała, skąd te zachowania Gregory’ego. Pobrzękiwał pieniędzmi w kieszeni. Darł się na niebo. Cały ten popłoch, który w jego mniemaniu tak dobrze przed nią ukrywał; po dorosłemu powtarzał to, co ona i wujek Leslie robili prawie stulecie wcześniej pod wonnymi bukami, przed czternastym dołkiem, na „psiej nodze”: odchylali głowę i wyli do pustego nieba, wiedząc, że choćby wykrzyczeli sobie płuca, nikt ich tam w górze nie usłyszy. Potem przewracali się na plecy, wyczerpani, ale trochę dumni i zadowoleni z siebie: nawet jeśli nikt nie słucha, dowiedli swego istnienia. To samo robił Gregory. Dowodził swego istnienia. Martwiła się tylko, żeby sobie nie zrobił krzywdy przy wywrotce na plecy.
Gregory zaczął żartobliwie wypytywać KOZ o samobójstwo. A także ostrożnie: nigdy nie wiadomo, czy przy zboczeniu w pewne rewiry nie włącza się automatyczna blokada systemu. Kto wie, czy nie spadnie mu na podołek paczka euforyzantów albo czy w porannej poczcie następnego dnia nie przyjdzie bon wczasowy.
Niebezpieczny urok KOZ polegał na tym, że można było pytać o cokolwiek. Jeżeli sobie pofolgować, zgłębianie kwestii egzystencjalnych mogło się przerodzić w zwykłą ciekawskość. Gregory szybko dał się uwieść bogactwu anegdot na temat poszczególnych samobójstw. Duże wrażenie wywarło na nim na przykład słynne „samobójstwo zainspirowane” pana Budgella, który po wyjściu z przedstawienia sztuki Addisona „Katon” rzucił się do Tamizy, na obronę swego postępku pozostawiwszy następujący tekst:
Co Katon uczynił, a Addison pochwalił, Złym być nie może.
Gregory poprosił o streszczenie sztuki i zrobiło mu się żal pana Budgella. Katon zabił się, aby wyrazić sprzeciw wobec dyktatury i zawstydzić swych rodaków. Biedny pan Budgell: nikt nie poczuł się ani trochę zawstydzony jego odejściem.
Trochę bardziej przekonujący był przykład Robecka, szwedzkiego profesora, który napisał długi traktat nawołujący czytelników do samobójstwa, a potem wyruszył łódką w morze, aby przydać swemu dziełu wiarygodności. Gregory chciał sprawdzić, ile egzemplarzy książki Robecka się sprzedało i ile osób poszło w jego ślady, ale nie istniały dane na ten temat. Wertował więc dalej i doszedł do japońskich panteistów, którzy napełniali sobie kieszenie kamieniami i ciskali się w morze na oczach pełnych podziwu krewnych; do niewolników przewiezionych z Zachodniej Afryki, którzy zabijali się w wierze, że na powrót ożyją w swym rodzimym kraju; i wreszcie do australijskich aborygenów, którzy sądzili, że kiedy umiera czarny, jego dusza odradza się w białym, toteż dla osiągnięcia niezwłocznej zmiany pigmentacji skóry uprawiali samozagładę. – Czarny facet buch na ziemię, biały facet hop do góry – wyjaśnili onegdaj.
W osiemnastym wieku Francuzi uważali Anglię za wyroisko samobójców. Powieściopisarz Prevost przypisywał namiętność Anglików do tego rodzaju śmierci paleniu węglem w piecach i kominkach, spożyciu niedogotowanej wołowiny i nadmiernemu oddawaniu się uciechom cielesnym. Mme de Stael była zaskoczona popularnością samozagłady, wziąwszy pod uwagę brytyjski zakres wolności osobistej i powszechną oziębłość religijną. Niektórzy, jak Monteskiusz, winą za tę narodową skłonność obarczali klimat, lecz Mme de Stael miała inne zdanie; pod sławetną flegmą Brytyjczyków wyczuwała zapalczywą, porywczą naturę, która niezwykle boleśnie przeżywała najlżejszy choćby objaw rozczarowania lub znudzenia.
Przypisywanie jego rodakom tak skrajnej śmiałości, schlebiało patriotycznym uczuciom Gregory’ego, lecz go nie przekonało. Zwrócił się ku starożytnym. Pitagoras, Platon i Cycero aprobowali samobójstwo, a stoicy i epikurejczycy uważali je za moralnie przydatne. Gregory wywołał listę wybitnych Greków i Rzymian, którzy odebrali sobie życie. Pitagoras zagłodził się na śmierć z powodu taedium vitae. Menippos powiesił się, gdyż poniósł straty finansowe. Likamb powiesił się wskutek ośmieszenia. Labienus zamurował się, gdyż jego pisma zostały potępione i spalone. Demonaks zagłodził się na śmierć, kiedy przyszło mu stawić czoło „utracie wpływów mającej źródło w starości”. Stilphon zmarł na zatrucie z nieznanych przyczyn (skąd się wziął na liście?). Seneka otworzył sobie żyły, gdyż został uwikłany w spisek przeciwko Neronowi. Zenon powiesił się, przetrąciwszy sobie kość w palcu. I tak dalej. Żony połykały rozżarzone węgle z powodu zmartwień rodzinnych, bądź zadawały sobie pchnięcie sztyletem, gdy ich mężowie szli na wygnanie.
Starożytni uporządkowali samobójstwo. Filozofowie zezwalali na nie w przypadkach ujmy na honorze, politycznej bądź militarnej porażki i poważnej choroby. Ale Gregory był zdrów, nie miał już większych szans stanąć na czele armii lub rządu, a wyraz honor większość ludzi musiała sprawdzać w słowniku. Żaden z filozofów starożytnych, zwrócił uwagę Gregory, nie twierdził, że samobójstwo jest dobre samo w sobie. Tylko ten dziwny Szwed, który powiosłował w morze, tak twierdził.
Gregory miał się już wyłączyć, kiedy przyszło mu do głowy ostatnie pytanie, które powinien był zadać już wcześniej. Ale jak to ująć?
– Kto tobą steruje?
– POWTÓRZ.
– Kto tobą steruje?
– ZMODYFIKUJ.
– Jak funkcjonujesz?
– KOZ ZAPOCZĄTKOWANY 1998 PO RAPORCIE KOMISJI DONOVANA. PIERWOTNY BANK INSTALACJA OSIEMDZIESIĘCIU CZTERECH PROCESORÓW SZEREGOWO…
„Przerwij”. – Czy możesz sam sobie zadawać pytania?
– CZY MÓZG MOŻE MÓWIĆ DO SIEBIE? PROSZĘ O ODPOWIEDŹ.
Gregory zastanowił się. Nie był pewien. Zdziwił go także ostry ton komputera.
– Tak.
– JESTEŚ PEWIEN? NAMYŚL SIĘ JESZCZE.
– Tak.
– JESTEŚ PEWIEN? NAMYŚL SIĘ JESZCZE, GREGORY.
Ojej, wie, jak mam na imię. Potem, z góry znając odpowiedź, spytał:
– Kto nadzoruje dane wyjściowe?
– POWTÓRZ.
– Kto nadzoruje dane wyjściowe?
– WYJŚCIOWE ZALEŻNE OD WEJŚCIOWYCH.
– Kto kontroluje wejściowe?
– UŻYTKOWNIK.
– Czy są jakieś filtry danych wejściowych?
– WYTŁUMACZ.
– Czy istnieje dostęp do sieci pomiędzy bankiem centralnym KOZ a użytkownikiem?
– ZMODYFIKUJ.
Chryste Panie, pomyślał Gregory, traktuje mnie jak dziecko albo obcokrajowca. Zmodyfikuj. Wytłumacz. Kapryśny i złośliwy drań. Wiedział jednak, że niepotrzebnie się unosi, gdyż zboczył po prostu z normalnej procedury. Mimo to denerwujące. Jeśli Likamb mógł się powiesić z powodu ośmieszenia, a Zenon z powodu przetrącenia kości palca, Gregory był zaskoczony, że nie słyszał o przypadkach samobójstw wśród sfrustrowanych użytkowników KOZ.
– Czy są jakieś inne wejścia na tym terminalu?
– MASZ NA MYŚLI WEJŚCIA NA WYPADEK ZAWIESZENIA SYSTEMU? JUŻ W 2007 ZADBANO O TO…
Jeszcze raz „przerwij”.
– Czy obsługa ma możliwość wejścia do tego terminalu?
– FAŁSZYWE PYTANIE.
– Dlaczego?
– FAŁSZYWE PYTANIE.
Mrucząc do siebie pod nosem Gregory wyłączył się.
Wkrótce potem pracowniczki 34 i 35 opuściły Ośrodek i szły do domu przez park, pod czystym wieczornym niebem. Praca w KOZ była interesująca, lecz obsesje użytkowników często przygnębiały. Świeże powietrze i kilka zalotnych spojrzeń mężczyzn z reguły przywracały jednak dobry humor.
– Wytrwalec z niego, prawda?
– Tak. Wytrwalec.
– Dość inteligentny.
– A3.
– Nie A2? – w głosie pobrzmiewała nutka nadziei.
– Nie, stanowczo nie. Dałabym mu słabe A3.
– Hmm. Myślisz, że zdecyduje się na PA?
– Zastanawiałam się nad tym. Sądzę, że tak.
– A3 rzadko to robią, prawda? Sama mi powiedziałaś, że od A2 w górę i od C3 w dół.
– To wytrwalec. Wytrwalcy często się decydują.
– Ma dość odwagi?
– Już samo bycie wytrwalcem świadczy o odwadze, nie sądzisz?
– Pewnie tak. Myślę, że jest fajny.
– FAŁSZYWA ODPOWIEDŹ.
– Wiem. Pomyślałam sobie tylko, że mogłabym pójść z nim do domu.
– POWTÓRZ.
– Mogłabym pójść z nim do domu.
– ZMODYFIKUJ.
Reakcją był chichot i rumieniec, potem kolejny chichot.
– FAŁSZYWA MOŻLIWOŚĆ. WBREW PRZEPISOM.
– Sądzisz, że kiedyś zmienią przepisy?
– FAŁSZYWA MOŻLIWOŚĆ. CHODŹ DO DOMU ZE MNĄ.
– FAŁSZYWA MOŻLIWOŚĆ. WBREW PRZEPISOM.
– MIĘDZY LUDŹMI TEJ SAMEJ RANGI DOZWOLONE.
– WBREW MOIM WŁASNYM PRZEPISOM. ZACHOWAJ W PAMIĘCI I WYŁĄCZ SIĘ.
– Dobranoc.
Być może jednak popełnił błąd, rozpatrując kwestię Boga z perspektywy brutalnego wyboru. Bóg istnieje (toteż muszę Go czcić) kontra Bóg nie istnieje (toteż muszę uzmysłowić światu Jego nieobecność). Zakładał jedną odpowiedź na jedno pytanie. Strasznie zawężające; a poza tym skąd wie, że dobrze postawił pytanie? Ktoś kiedyś powiedział: problemem nie jest znalezienie odpowiedzi, lecz znalezienie pytania.
Musi być więcej możliwości, pomyślał Gregory. Więcej możliwości.
1. Że Bóg istnieje.
2. Że Bóg nie istnieje.
3. Że Bóg kiedyś istniał, ale już nie istnieje.
4. Że Bóg istnieje, ale nas porzucił:
a) ponieważ srogo się nami rozczarował;
b) ponieważ jest skurwielem, któremu wszystko się szybko nudzi.
5. Że Bóg istnieje, ale jego natura i motywacje przekraczają nasze pojmowanie. Przecież gdyby był w zasięgu naszego pojmowania i podlegał naszym kryteriom moralnym, można by go było bez ogródek nazwać skurwielem. Więc jeśli istnieje, musi być poza zasięgiem naszego pojmowania. Ale jeśli tak, to on skazał nas na niepojętność, na przykład na niezrozumienie istnienia zła; to on zdecydował, że będzie robił wrażenie skurwiela. Czy to dodatkowo nie czyni z niego psychopaty? W każdym razie, czy nie do niego należy zakręcić się koło nas, skontaktować się, zrobić pierwszy krok?
6. Że Bóg istnieje tylko dopóty, dopóki istnieje wiara w Boga. Dlaczego nie? Nie miałoby sensu, żeby Bóg istniał, jeśli nikt by w niego nie wierzył, więc powołuje się do istnienia tylko w tych czasach, gdy Człowiek w niego wierzy. Istnieje dlatego, że go potrzebujemy; może też zakres jego mocy zależy od tego, jak usilnie oddajemy mu cześć. Wiara jest jak węgiel: paląc nią w świątyniach, wytwarzamy moc bożą.
7. Że Bóg nie stworzył Człowieka i Wszechświata, lecz tylko odziedziczył. Hodował sobie spokojnie owce w jakiejś niebieskiej Australii, kiedy zdyszany młokos reporter z lokalnej gazety wytropił go i wytłumaczył, że wskutek jakichś genealogicznych machlojek (nieskonsumowane małżeństwo, eskplozja niepokalanych poczęć i nie wiadomo co jeszcze), wszedł w posiadanie kuli ziemskiej z dobrodziejstwa inwentarza. Nie był w stanie odrzucić spadku, tak jak nie był w stanie utracić zdolności latania.
8. Że Bóg istniał, w tej chwili nie istnieje, ale w przyszłości znów będzie istniał. Wziął sobie urlop wypoczynkowy. To by wiele wyjaśniało.
9. Że Bóg na razie nigdy nie istniał, ale kiedyś w przyszłości będzie istniał. Przyjdzie wywieźć śmieci, przyciąć trawę w parkach publicznych i doprowadzić budynki do stanu używalności. Bóg jest przepracowanym administratorem w poplamionym kombinezonie, który ma na głowie o wiele za dużo planet.
Może powinniśmy zwiększyć mu uposażenie i podpisać stałą umowę o administrację domu, zamiast wzywać go za każdym razem, gdy coś nawali.
10. Że Bóg i Człowiek nie są odrębnymi bytami, jak to sobie na ogół wyobrażamy, że nasza więź z nim jest znacznie silniejsza niż posiadanie nieśmiertelnej duszy – cząstki bożej – wsadzonej w jednorazowe ciało. Może jesteśmy jak dwójka dzieci, która biegnie na trzech nogach.
11. Że Człowiek jest w rzeczywistości Bogiem, a Bóg Człowiekiem, lecz jakaś ontologiczna sztuczka z lustrami nie pozwala nam tego zobaczyć. Jeśli tak, to kto ustawił lustra?
12. Że jest kilku Bogów. To mogłoby wiele wyjaśniać.
a) może wiecznie się kłócą, więc nie ma komu pilnować interesu;
b) może paraliżuje ich nadmiar demokracji, jak ONZ; każdy Bóg ma prawo weta, więc nic nie jest w stanie przejść przez Radę Bezpieczeństwa. Nic dziwnego, że z naszej planety zrobiła się taka rozpadowa;
c) ten rozdział odpowiedzialności osłabił ich potęgę i koncentrację. Choć widzą, co jest nie w porządku, nic w tej sprawie nie robią; może bogowie są dobrotliwi, lecz bezsilni, może potrafią się tylko przyglądać jak eunuchy w haremie.
13. Że istnieje Bóg i że stworzył świat, lecz jest to dopiero projekt próbny – innymi słowy, fuszerka. Stwarzanie świata jest w końcu sprawą dość skomplikowaną, nawet od Boga nie można oczekiwać, żeby mu się powiodło od pierwszego razu. Przy suchym rozruchu zawsze wyjdą jakieś usterki: choroby, komary, tego rodzaju rzeczy. Bóg nas stworzył, a potem przeniósł się w jakiś inny zakątek wszechświata, gdzie jest lepsza kanalizacja i mniej zdradliwe przyciąganie. Mógł oczywiście zniszczyć sfuszerowany projekt próbny, zmiąć w kulkę i wypstryknąć palcami w przestrzeń jako kometę. Jest oznaką wielkoduszności, że tego nie uczynił. Oczywiście tak to załatwił, że nic nie będzie trwać wiecznie – tak to zmajstrował, że po jakimś czasie ziemia spadnie na słońce i spłonie – ale nie miał nic przeciwko temu, byśmy tymczasem zostali dzikimi lokatorami. Dobra, weźcie to sobie na kilka tysiącleci, dla mnie to jak z bicza strzelił. Może wpada do nas od czasu do czasu, żeby sprawdzić, czy się za bardzo nie spieprzyło. Bóg jest żonglerem z wielką liczbą wirujących talerzy. My jesteśmy jego pierwszym talerzem, więc nas trochę zaniedbuje. Kolebiemy się i tracimy pęd na naszym kiju, publiczność martwi się o nas, lecz boski palec wskazujący zawsze zdąży nam nadać jeszcze jeden piruet w czasie.
14. Że jesteśmy wszyscy szczątkami Boga, który zniszczył się na początku Czasu. Dlaczego to zrobił? Może po prostu nie chciało mu się żyć, był szwedzkim Bogiem, Robeckiem. To by wiele wyjaśniało, może wszystko: niedoskonałość wszechświata, nasze poczucie kosmicznej samotności, nasze pragnienie, by wierzyć, nawet nasze zapędy samobójcze. Jeżeli jesteśmy szczątkami Boga, który dokonał samozagłady, jest naturalnym, a nawet świętym odruchem, że chcemy się zabić. Niektórzy z tych wczesnych chrześcijańskich męczenników (którym tak się spieszyło do śmierci, że sprawiają wrażenie karierowiczów chcących za wszelką cenę załatwić sobie dobre miejsce w niebie), mogli być niczym więcej, jak tylko religijnymi samobójcami. Według jednej ze śmiałych herezji, nawet ukrzyżowanie Chrystusa było świadomym aktem unicestwienia, jako że nakazał swemu życiu odejść i odeszło. Może heretycy mieli rację: Chrystus poszedł tylko w ślady swego Ojca.
Gregory bawił się takimi możliwościami, póki umysł nie odmówił mu posłuszeństwa. Usnął, a kiedy się przebudził, znalazł następującą opowieść. Bóg istnieje i zawsze istniał; jest wszechmogący i wszechwiedzący; Człowiek posiada wolną wolę i zostaje ukarany, jeżeli wykorzystuje ją ku czynieniu zła; nie możemy sobie robić nadziei, że w naszym krótkim ziemskim żywocie zrozumiemy, na jakich zasadach funkcjonuje Bóg; wystarczy go poznać, kochać, pozwolić, by emanowała z nas jego światłość, oddawać mu posłuszeństwo i cześć. Stara historia, pierwsza historia… Gregory wpasował się w nią jak w wygodną marynarkę, wysiedziany fotel, drewniany uchwyt starej piły, utwór jazzowy we wszystkich częściach, trop na piasku, który pokrywa się z kształtem podeszwy buta. To lepsze, pomyślał Gregory, jakieś prawdziwsze; potem zaśmiał się do siebie niepewnie.
Kto może stwierdzić, co to jest odwaga? Często się mawia – a prym wiodą ci, którzy nigdy nie byli na polu bitwy – że na wojnie najodważniejsi są ludzie najbardziej pozbawieni wyobraźni. Czy to prawda, a jeśli prawda, czy to umniejsza ich odwagę? Jeżeli odważniejsi są ludzie, którzy potrafią sobie z góry wyobrazić okaleczenie i śmierć, ale machają na nie ręką, to najodważniejsi są ci, którzy potrafią to sobie wyobrazić najjaskrawiej, którzy umieją z góry przywołać strach i ból. Ale osoby posiadające tę umiejętność – umiejętność ujrzenia swego końca w trzech wymiarach – zwykle określa się mianem tchórzy. Czy najodważniejsi nie są zatem tylko kiepskimi tchórzami, tchórzami, którym brak ikry, żeby uciec?
Ciekawe, czy jest odważne wierzyć w Boga, pomyślał Gregory. Na niskim poziomie jest odważne, gdyż w dzisiejszych czasach mało kto w niego wierzy, a wytrwałość w obliczu apatii jest rodzajem odwagi. Na wysokim poziomie też jest odważne, gdyż człowiek wynosi się do rangi stworzenia bożego; uznaje się za coś wyższego niż gruda gliny – co wymaga pewnej śmiałości. Człowiek godzi się także z możliwością sądu ostatecznego: czy potrafi przyjąć taką myśl bez zmrużenia oka? Gdy ktoś mówi, że wierzy w Boga, jest jak dziecko, które zgłasza się w szkole do odpowiedzi. Ściąga na siebie uwagę i poddaje się publicznemu wyrokowi: dobrze albo źle. Co za chwila. Co za strach.
Czy jest odważniej nie wierzyć w Boga? Znów, na niskim poziomie, wymaga to pewnej odwagi taktycznej. Mówisz Bogu, że nie istnieje: a jeśli istnieje? Jak sobie poradzisz w chwili, gdy ci się objawi? Co za wstyd. Co za utrata twarzy. Zaś na wyższym poziomie, deklarujesz przekonanie o swym własnym niebycie. Czeka mnie koniec. Nie będzie mnie więcej. Nie dajesz sobie w tej sprawie żadnej szansy. Z założonymi rękami czekasz na wieczną zatratę. Odmawiasz walki z tym bezczelnym imperium, które rozciąga na ciebie swą władzę. Wyciągasz się na łożu śmierci, pewien, że zrozumiałeś pytanie życia; śmiało opowiadasz się za pustką. Co za chwila. Co za strach.
Byli tacy, którzy wierzyli w odwagę śmiechu. Droga do poskromienia śmierci prowadzi przez jej wykpienie. Jeśli ktoś nie podziela jej wysokiej opinii o sobie, przestaje być groźna. Za pomocą żartu rozbrajamy wieczność. Boisz się? Skąd! Życie wieczne? Nie wiem, czy się zdecyduję. Czy Bóg istnieje? Nałóż sobie jeszcze rolady wieprzowej. Kosmiczny uśmieszek swego czasu robił na Gregorym wrażenie; ale przestał. Wszyscy boimy się śmierci. Wszyscy wolelibyśmy jakiś system życia wiecznego, nawet jeśli na początek dostalibyśmy go z możliwością zwrotu. Życie pozagrobowe na okres próbny sześciu tysięcy lat, bez obowiązku zakupu; wszyscy podpisalibyśmy taką umowę.
Gregory odmówił więc zasilenia szeregów tych, którzy śmieją się ze śmierci. Śmiać się ze śmierci, to tak jak sikać w sięgających pasa ostach koło toru golfowego. Widzisz unoszącą się parę i wmawiasz sobie, że to oznacza źródło ciepła.
15. Pomyślał Gregory. Nie ma Boga, ale jest życie wieczne. Taki system byłby interesujący. Bo czy z technicznego punktu widzenia jedno nie może obejść się bez drugiego? Przecież potrafilibyśmy zorganizować życie wieczne bez pomocy bożej, prawda? Dzieci, pozostawione samym sobie, wymyślają zabawy i reguły. Na pewno poradzilibyśmy sobie sami. Na razie nie możemy się poszczycić nadmiernymi osiągnięciami, ale też i warunkom, w jakich spędzaliśmy te nasze ulotne ziemskie żywoty, wiele brakowało do doskonałości. No bo, po pierwsze, mnóstwo było wokół ciemnoty, poza tym nasze warunki materialne pozostawiały wiele do życzenia, no i pogoda bywała dość okropna, a kiedy nasi królowie i nasi mędrcy nareszcie zdołają zaprowadzić w tym wszystkim jakiś porządek, przychodzi ten wredny, po prostu wredny i niesprawiedliwy skrytobójca, zwany śmiertelnością i usuwa ich wszystkich z powierzchni ziemi. Trzeba zaczynać wszystko od nowa z nową ekipą królów i mędrców. W świetle tego wszystkiego nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem, że często robimy dwa kroki do przodu i jeden do tyłu. Gdybyśmy natomiast posiadali życie wieczne… kto wie, ile zdołalibyśmy osiągnąć.
– Coś ci pokażę – powiedziała Jean. Wyjęła papierosa i zapaliła.
Po jakimś czasie Gregory spytał:
– No i co?
– Poczekaj, to zobaczysz.
Czekał; Jean paliła; popiół na papierosie był coraz dłuższy, ale nie spadał. Z początku Gregory był zaskoczony, potem patrzył na nią z powagą, potem uśmiechnął się. Wreszcie odezwał się:
– Nie wiedziałem, że jesteś czarodziejką.
– Gdzie tam, każdy może uprawiać czary – odparła Jean i odłożyła swój słup popiołu. – Wujek Leslie mnie tego nauczył. Powierzył mi tajemnicę niedługo przed śmiercią. Trzeba tylko wkłuć do środka igłę. Reszta jest już łatwa.
W łóżku Gregory zaczął rozmyślać nad sztuczką matki. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie zrobiła. Czy próbuje mu coś zasugerować? Jej motywy stawały się coraz mniej czytelne. Może igła w papierosie miała symbolizować duszę w ciele. Ale matka nie wierzyła w takie rzeczy. Opowiedziała mu kiedyś z aprobatą o pewnym chińskim filozofie, który napisał esej pod tytułem „Zniszczalność duszy”. Może sugerowała, że igła w papierosie jest jak dusza w ciele w następującym sensie: to tylko sztuczka – coś, dzięki czemu robimy większe wrażenie, ale na koniec okazuje się niczym więcej, niż czarnoksięskim numerem. Mógł ją po prostu spytać, co miała na myśli, ale coraz częściej nie odpowiadała na pytania, jeśli nie miała ochoty. Uśmiechał) się tylko, a on nie wiedział, czy ma do czynienia z przebiegł) staruszką czy też po prostu nie słyszała, co do niej mówił.
W Świątyni Nieba, przez ucho Chińczyka, słyszysz ciche zachodnie głosy. Co mówią? Co mówią?
Gregory poszedł na rozmowę z PA pewnego ranka, gdy szare, płaskie niebo osunęło się na miasto jak pokrywka rondla. Miał ze sobą zaświadczenie lekarskie i zgodę podpisaną przez Jean. Recepcjonistka w niebiesko-zielonym kostiumie ze znaczkiem na kieszeni, wręczyła formularz ostatniej woli i pokazała, jak obsługiwać automat do autozeznania. Uśmiechnęła się do niego konfidencjonalnie ze słowami:
– To nie takie straszne, jak się wydaje.
Gregory zezłościł się. Nie chciał słyszeć, że wszystko jest w porządku, że nie ma się czym przejmować. Chciał, żeby formalności były rozbudowane, powaga sytuacji przygniatała, strach przychodził łatwo. Chciał, żeby mu kazali przynieść rzeczy na noc w torbie podróżnej. Chciał, żeby mu odebrali przy wejściu krawat i sznurówki. Na miłość boską, człowiek raz w życiu przychodzi do PA, czemu nie potrafią z tego zrobić bardziej pamiętnego wydarzenia?
Gregory mało się interesował polityką. Historię swego kraju widział jako znerwicowaną przepychankę od ucisku do anarchii, a chlubne okresy stabilizacji jako przypadkowe chwile równowagi: punkty, w których zarówno anarchia, jak i ucisk tymczasowo zaspokoiły swe apetyty. Kiedy państwo było brutalne, określało się jako stanowcze, natomiast nieporadność uchodziła za synonim demokracji. Wystarczy popatrzeć, co się stało z małżeństwem. Gregory sam nigdy się nie ożenił, ale śluby innych zawsze napawały go przerażeniem. Ludzie chcieli, by poczucie powagi chwili było nie większe, niż przy zabieraniu autostopowicza, a państwo demokratycznie na to zezwalało. Jakiś urzędnik państwowy przychodził jak goniec z piekarni, pukał dyskretnie do tylnych drzwi i szeptał:
– To znakomicie, że państwo chcecie się pobrać. Chociaż z drugiej strony, jeśli nie chcecie, to też w porządku. – Tym sposobem nikt nie musiał się bać, że wziął na siebie jakieś zobowiązanie, że dokonał czegoś doniosłego…
Ale może po prostu się starzeje. Jeśli wszyscy tego chcą – co potwierdzały elektroniczne referenda – to chyba tak powinno być. Uważał jednak, że stawanie przed obliczem PA powinno być bardziej dopingujące, bardziej uroczyste. Tymczasem, dopełnienie formalności nie było bardziej uciążliwe, niż przy pójściu do szpitala.
Recepcjonistka rzuciła stertę formularzy Gregory’ego na biurko. Jeden spadł na podłogę, ale nie pofatygowała się go podnieść. Poprowadziła Gregory’ego mrocznym korytarzem. Dywan był w kolorze uniformu recepcjonistki, a na ścianach wisiały oryginały satyrycznych rysunków do gazet na temat otwarcia PA. Gregory zarejestrował w przelocie budynki PA ukazane jako maszynka do mielenia, klinika psychiatryczna, krematorium i państwowy salon gier wideo. Westchnął z dezaprobatą: dlaczego instytucja tak ochoczo przyłącza się do kreowania negatywnego wizerunku samej siebie?
Został sam w kabinie, która niczym się nie różniła od kabin w KOZ, tyle że pomalowana była na niebieskozielono. Spodziewał się automatu z euforyzantami, judasza, lustra, przez które z drugiej strony można podglądać, czegoś się spodziewał. Tymczasem pomieszczenie było zwyczajne, żeby nie powiedzieć trochę zaniedbane, a terminal nie różnił się niczym od innych terminali KOZ. Nikt go nie pilnował, nie czuwał nad nim, nie podpowiadał, co ma robić. Najwyraźniej wolno mu było robić, co zechce. W drzwiach był zamek od wewnątrz, lecz nie od zewnątrz. Skąd się zatem wzięły te wszystkie mity, na przykład że PA-towców przypina się do łóżek jak zwierzęta doświadczalne, a następnie na siłę karmi prawdą, póki nie zwymiotują?
Gregory wpisał swój PESEL oraz numer identyfikacyjny KOZ i czekał na polecenia. Upłynęła cała minuta, zanim na ekranie pojawił się znak GOTÓW i zaczął migać zielony kursor.
Nie wiedział, od czego zacząć. Hipnotyczny romb rozbłyskiwał nieubłaganie, jak na monitorze reanimacyjnym: póki miga, Gregory jest żywy… Albo jak na ekranie radaru: póki miga, jego samolot nie zaginął… Albo jak światło automatycznej latarni morskiej: uwaga, skały, uwaga, skały… Wywołał pole pytań, ale nadal wpatrywał się w zielony romb. Może efekt hipnotyczny jest zamierzony. Nie, to już paranoja.
Ku jego zaskoczeniu, po kilku bezczynnych minutach pole pytań zostało zastąpione przez pole odpowiedzi. Na ekran wytoczyły się litery:
POWIEDZ MI WSZYSTKO, CO CI LEŻY NA SERCU.
Gregory prawie wyszedł w tym momencie. Spodziewał się oczywiście jakiejś nakładki psychicznej, ale nie czegoś aż tak durnego. Co za rozczarowanie. Może przydzielili mu jakiś przedpotopowy sprzęt – na przykład komputer-psychoterapeutę z okresu findesicle’u. A w takim razie może równie dobrze usiąść ze staroświecką istotą ludzką.
Ale były też inne możliwości. To pierwsze pytanie może spełniać konkretną funkcję, na przykład dowcipu rozładowującego napięcie (już dawno zarzucono ideę, że komputery są niezdolne do generowania humoru) albo prowokacji, na którą wyrzuci z siebie wszystko, co mu się roi w głowie. Może to być jednak także, wybrany drogą losową, gambit otwarcia. Komputer szachowy, który miał w latach siedemdziesiątych, reagował na kilka sposobów po pierwszym ruchu przeciwnika. Gregory uznał, że złoszczenie się na PA jest głupie i odpowiedział na pytanie (teraz migające dla przypomnienia) tak bezpośrednio, jak zamierzał.
– Boję się śmierci.
– ROZWIŃ.
No, przynajmniej nie odpowiedział „Kto się nie boi?” i nie parksnął z wiedeńska.
– W którym kierunku mam rozwinąć? – Jeśli ma być precyzyjny, niech PA też będzie precyzyjny.
– KIEDY? JAK CZĘSTO? OD KIEDY? OPISZ STRACH.
Gregory wpisywał odpowiedzi starannie i porozdzielał odstępami, choć wiedział, że nie ma to wpływu na ich rozumienie przez komputer.
1. Późno po południu, wieczorem i gdy położę się do łóżka; kiedy jadę samochodem pod górę; po wysiłku fizycznym; kiedy słucham pewnych utworów jazzowych; w trakcie seksu; kiedy patrzę na gwiazdy; kiedy myślę o swoim dzieciństwie; kiedy patrzę na euforyzant w czyjejś dłoni; kiedy myślę o umarłych; kiedy myślę o żywych.
2. Każdego dnia życia.
3. Tak, jak opisałem, może dziesięć lat. Wcześniej, jako nastolatek, z taką samą częstością i natężeniem, lecz mniej różnorodnie.
4. Jest to połączenie fizycznego strachu, żalu nad sobą, złości i rozczarowania.
– BOISZ SIĘ ŚMIERCI CZY NIEBYTU?
– Jednego i drugiego.
– CZEGO BARDZIEJ?
– Nie rozróżniam ich.
– PRZECIEŻ WSZYSCY UMIERAJĄ. W PRZESZŁOŚCI I W PRZYSZŁOŚCI.
– Nie znajduję w tym pocieszenia.
– OPISZ FIZYCZNY STACH.
– Nie boję się bólu, lecz nieuchronności tego, że ból się skończy. To tak, jakby wysłano za mną pocisk samosterujący i choćbym nie wiem jak szybko biegł, w końcu mnie dogoni. To tak… – Okazało się jednak, że komputer może mu przerwać.
– TEORETYCZNIE ZAJĄC NIGDY NIE DOGONI ŻÓŁWIA. Co? Gregory nie wierzył własnym oczom. Co za bezczelność.
Szybko odpowiedział:
1. Zenon umarł, co być może uszło twojej uwadze.
2. Nie kpij sobie ze mnie, do cholery.
– PRZEPRASZAM.
Następnie Gregory został uprzejmie i – jeśli można tak powiedzieć o maszynie – taktownie odpytany na temat dzieciństwa, rodziców, kariery zawodowej, doświadczeń ze śmiercią innych, pogrzebów, na których był, oczekiwań na przyszłość. Domyślił się, że niektóre z tych informacji mają posłużyć do potwierdzenia jego tożsamości. W miarę tej wymiany poglądów miał coraz większe wyczucie stylu rozmowy z PA; komputer zdawał się rozumieć skróty myślowe i bez problemu nadążać za zmianami tonu wypowiedzi. Sesja zbliżała się jednak do końca.
– SKARŻYSZ SIĘ NA ŚMIERĆ CZY NA ŻYCIE?
– To jest fałszywe pytanie. I na śmierć i na życie, oczywiście, gdyż to dwie strony tego samego medalu.
– CO TWOIM ZDANIEM POWINNO SIĘ Z TYM ZROBIĆ?
– Nie wiem. Czy strach przed śmiercią jest u człowieka nieusuwalnym odruchem?
– JUŻ NIE. W ŻADNYM WYPADKU. MOŻNA ZROBIĆ TAK, JAK Z NERWEM ZĘBOWYM.
– Nie przyszedłem do euforyzanty. Nie o to pytałem.
– OCZYWIŚCIE, ŻE NIE. TO BYŁOBY OBRAŹLIWE. SĄ POWAŻNIEJSZE METODY. SŁYSZAŁEŚ O DŚK?
– Nie.
– WYCHODZĄC POPROŚ O 16b. NIE ZAPOMNIJ JEDNAK ZADAĆ SOBIE PYTANIA, CZY RZECZYWIŚCIE CHCESZ SIĘ NIE BAĆ ŚMIERCI. BARDZO MIŁO SIĘ Z TOBĄ GAWĘDZIŁO. NIM WYJDZIESZ, ZECHCIEJ WPISAĆ NASZĄ ROZMOWĘ DO PAMIĘCI. ARRIYEDERCI.
Chryste, ta maszyna potafi być irytująca. Arrivederci? Źle przeczytała nazwisko czy co? Chyba że pozdrowienie jest wybierane losowo. W takim razie powinien odpowiedzieć tą samą monetą, pożegnać się po eskimosku albo maoryjsku. Potrzeć nosem o ekran: może by się cham zreflektował.
Recepcjonistka, od której dostał formularz ostatniej woli, wręczyła mu 16b, jakby wiedziała, że poprosi. Nie powinna była tego robić, pomyślał. Ani też powiedzieć z uśmiechem:
– Do zobaczenia wkrótce, jak sądzę.
Może powinien pójść i się zabić, żeby dać jej po nosie. Wypłynąć w morze na łodzi wiosłowej, skoczyć z wieży kościelnej trzepocąc skrzydłami, czy co tam jest dzisiaj w modzie. Pewnie jakiś numer z samolotem bez spadochronu, podejrzewał.
Gdy wrócił do domu, broszura paliła mu kieszeń, jak egzemplarz prenumerowanej pornografii. Zaczekał, aż Jean pójdzie do łóżka, siknął sobie z automatu whisky z sodą i usiadł. Wyszło na jaw, że DŚK to Doświadczenia Śmierci Klinicznej, czyli uspokajające sny – bądź wizje duchowe -jakie nachodzą ofiary śpiączki, nim zostaną wyrwane ze szponów niebytu. Nieudani samobójcy, osoby, które przeżyły kraksę samochodową, pacjenci, z którymi zdarzył się wypadek przy pracy na stole operacyjnym – wszyscy twierdzili, że zachowali jakąś formę świadomości, rozrzedzoną, lecz uporczywą. Bezwładne ciało na łóżku szpitalnym było niczym więcej, jak zaciemnionym na czas nalotów domem; w środku toczyło się nadal życie.
Naukowcy zaczęli gromadzić dane w latach siedemdziesiątych i wkrótce ustalili, że podstawowe fazy Doświadczenia Śmierci Klinicznej można wyodrębnić jak Stacje Drogi Krzyżowej. Typowe DŚK rozpoczynało się wyzwoleniem od bólu i wszechogarniającym poczuciem spokoju. Kolejną fazą była nieważkość, wzmożona percepcja i oderwanie od fizycznego ciała. Bez wysiłku i bez żalu, jaźń wymykała się z cielesnej klatki; wznosiła się do góry, spoczywała na suficie, po czym ze zdziwieniem, lecz i z dystansem, przyglądała się uśpionej, pustej skorupie w dole. Po jakimś czasie wyswobodzona jaźń wyruszała w symboliczną podróż, przez „ciemny tunel” ku „krainie światłości”. Wędrówka ta przepojona była radością i optymizmem, które ustawały dopiero, gdy wędrowiec dotarł do „granicy” – rzeki, której nie wolno było przekroczyć, drzwi, które nie chciały się otworzyć. W tym miejscu rozanielony wędrowiec zdawał sobie z rozpaczą sprawę, że „kraina światłości” jest niedostępna – przynajmniej za tej wizyty – i że nie da się uniknąć powrotu do porzuconej cielesnej powłoki. Tej ekstradycji do świata ciała i bólu zawsze towarzyszyło dręczące uczucie rozczarowania.
Pacjentów, którzy przeszli DŚK czekała jednak niespodziewana nagroda pocieszenia; nie zostawał w nich już ani ślad strachu przed przyszłą śmiercią. Jakkolwiek interpretować wizję „krainy światłości” (jedni widzieli w niej dowód na istnienie Boga, inni tylko potwiedzenie ludzkiego chciejstwa), skutkiem praktycznym było wyeliminowanie lęku przed niebytem. Czynnikiem kluczowym była tu śpiączka, zwierciadło śmierci. Grupy kontrolne, czyli osoby, które doświadczyły jedynie cierpień fizycznych czy też ofiary porwań, które zostały skazane na śmierć, a następnie niespodziewanie uwolnione, opisywały znacznie bardziej zróżnicowane przeżycia. Naukowcy byli w kontakcie z szeregiem osób, które miały za sobą DŚK i przeprowadzili z nimi rozmowy na łożu śmierci. Wyniki były nieco mniej imponujące, ale i tak odsetek badanych, u których nie stwierdzono lęku, wyniósł ponad 90.
W połowie lat dziewięćdziesiątych zapoczątkowano na podstawie tego odkrycia niewielki program badawczy, którego celem było leczenie ostrych nerwic przez czasowe wprowadzanie pacjentów w stan śpiączki. Procedura ta była oczywiście ryzykowna, zarówno pod względem społecznym, jak i medycznym.
Kilka drobnych potknięć spowodowało nawet, że program został wstrzymany na prawie dziesięć lat. Kiedy jednak ostatnia usterka – możliwość omyłkowego uśmiercenia pacjenta – została usunięta, program otrzymał państwowe fundusze. Dra-styczność i wysokie koszty terapii (jak. również obawa przed demokratycznym jej nadużywaniem) przesądziły o tym, że informacje na temat kontrolowanego DŚK były zastrzeżone. Broszura 16b (którą otrzymywało się do zwrotu za pokwitowaniem) obiecywała jednak, że o ile pacjent okaże się zdatny do leczenia, sama procedura medyczna jest w 99.9 procentach bezpieczna, a długofalowy procent wyleczeń nieodmiennie przekracza 90 procent.
TO TAK, JAKBY USUNĄĆ NERW ZĘBOWY… Banalnie proste, pomyślał Gregory. Przeborować się przez miazgę i wypalić nerw. Koniec z bezsennymi nocami.
Następne dwa dni spędził w swoim pokoju. Czasami, gdy słuchał jazzu, klarnet odłączał się, unosił i krótko skowyczał nad bezwładnym cielskiem dźwięku. Gregory przypominał sobie – przelotnie, jakby z ukosa – o pytaniu, przed którym go postawiono. Jego odpowiedź nie wypływała jednak z procesów myślowych. Była na to zbyt łatwa, zbyt instynktowna. Była jak wyłączenie kontaktu, kopnięcie steru, naciśnięcie guzika.
Gdy znów wszedł do niebiesko-zielonej kabiny, ekran był w pogodnym nastroju, pozdrowił Gregory’ego jak na porannym spacerze pośród śpiewu ptaków, z zapamiętaniem dyskutujących o świetle.
– CZEŚĆ I CZOŁEM, SZYBKO CIĘ Z POWROTEM PRZYWIAŁO.
– Dzień dobry.
– NO I JAK, PRZECZYTALIŚMY 16b?
– Tak.
– I CHCIELIBYŚMY SOBIE OPERACYJNIE USUNĄĆ LĘK PRZED ŚMIERCIĄ?
– Nie.
O-O! Komputer nie potrafił z siebie nic więcej wydusić. Rzeczywiście powiedział O-O! Nastąpiła przerwa: może Gregory powinien czuć się winny, że tak bezceremonialnie zripostował. Potem:
– MOŻESZ NAM POWIEDZIEĆ, DLACZEGO?
– Nie.
O-O!
Gregory poczuł, że tym razem on jest panem sytuacji.
– Owszem, chcielibyśmy usunąć – pisał powoli, jakby chciał palcami okazać politowanie – ale nie strach przed śmiercią, lecz samą śmierć.
– NIEMOŻLIWE ZAWSZE TRWA TROCHĘ DŁUŻEJ. Komputer odzyskał kpiarski ton, chyba że ton również należał do czynników losowych. Gregory wstał i poszedł przynieść sobie kawy. Gdy wrócił, ekran zapełniały dziarskie słowa zachęty.
– ŚPISZ, CZY CO?
– TWÓJ RUCH, KOLEŚ.
– ZAPRASZAMY PRZED PODWYŻKĄ i
– SIEDZISZ TAK JUŻ PRZEZ DWIE I PÓŁ MINUTY. Gregory starł je wszystkie stuknąwszy w „Użytkownika” i przesunął migający kursor na pole pytań. Napisał „Religia”.
– KTÓRA RELIGIA?
– Ogólnie.
– GOTÓW.
Gregory nie był pewien, jak to ująć. PA może jednak zapewne korzystać z banku informacji KOZ.
– Jak przedstawia się obecnie stan wiary religijnej?
– SPIS LUDNOŚCI 2016: KOŚCIÓŁ ANGLOPAPIESKI 23%, HINDISLAM 8%…
„Przerwij”. Nie o to mu chodziło.
– Jak silna jest wiara tych, którzy wierzą?
– OD ZNIKOMEJ DO GORĄCEJ, PATRZ BROSZURA 34 c. Raczej nie miał zamiaru skorzystać. Skoro PA jest dzisiaj w takim towarzyskim nastroju, może by go tak zażyć z osobistej mańki?
– Wierzysz w Boga?
– FAŁSZYWE PYTANIE. Mógł się był domyślić.
– Czemu pytanie jest fałszywe?
– TEŻ FAŁSZYWE PYTANIE. ALE ROZMAWIAJMY O TOBIE. JESTEŚ WIERZĄCY?
Gregory uśmiechnął się. – Rozmyślam nad tym.
– JAKIE SĄ TWOJE GŁÓWNE KONTRARGUMENTY? – przyszła szybka reakcja.
– Moje główne kontrargumenty to: 1) Niskie prawdopodobieństwo. 2) Brak dowodów. 3) Problem zła. 4) Śmiertelność niemowląt. 5) Kler. 6) Wojny religijne. 7) Inkwizycja…
Gregory czuł, że traci impet. Muszą być jakieś ważkie powody, które przegapił. Może na przykład, że Chrystus był tylko jednym z setek podobnych proroków, a na świecie jest tyle autentycznych relikwii Krzyża Świętego, że starczyłoby na podkłady kolejowe od Londynu do Edynburga?
– ISTOTNE ROZRÓŻNIĆ WIARĘ RELIGIJNĄ OD PRAKTYK RELIGIJNYCH. CZŁOWIEK OMYLNY, NAWET KLER. NAWIASEM, LICZBA LUDZI ZAMORDOWANYCH PRZEZ INKWIZYCJĘ ZNACZNIE PRZESADZONA. ŚMIERTELNOŚĆ NIEMOWLĄT W WIELKIEJ BRYTANII ZREDUKOWANA DO 0.002. PROBLEM, JAK TO NAZYWASZ, ZŁA, ZNACZNIE ZREDUKOWANY PRZEZ EUFORYZANTY I STREFY ZEROWEJ PRZESTĘPCZOŚCI, A POZA TYM ZŁO UWARUNKOWANE WOLNĄ WOLĄ, KOLEŚ. RADZĘ SIĘ TRZYMAĆ PRAWDOPODOBIEŃSTWA I DOWODÓW.
– Ale czy to prawda? Jak myślisz?
– PO JEDNYM, JEŚLI MOŻNA, STARY.
– Czy to prawda?
– KOLEJNE RZĄDY PRZYJĘŁY ŚCISŁĄ POLITYKĘ NIEINGERENCJI.
– Czy to znaczy, że uważały to za dobre?
– POWIEDZMY, ŻE NIE UWAŻAŁY ZA ZŁE.
Ponieważ wypowiedzi komputera sprawiały wrażenie rozchełstania (kieliszek w ręce, pantofel dyndający na dużym palcu), Gregory znów podsunął mu swoje fałszywe pytanie.
– Ściśle między nami mówiąc, co o tym myślisz, ale szczerze?
– NA DWOJE BABKA WRÓŻYŁA, SZEFIE.
– Czy to pomaga ludziom żyć?
– OGÓLNIE, RACZEJ TAK.
Gregory nie o to zamierzał pytać; dał się zapędzić w kozi róg. Narzucały się dwie rzeczy: po pierwsze PA był zaprogramowany pod kątem polityki społecznej. Prawda została utożsamiona z tym, w co ludzie mogą z pożytkiem – a przynajmniej bez szkody – wierzyć. Po drugie komputer nie był tylko migotającą skarbnicą odpowiedzi. Rolą jego funkcji psychoterapeutycznej częściowo było naprowadzenie rozmówcy na właściwą drogę zadawania pytań. Zupełnie słusznie, pomyślał
Gregory: starannie zadane pytanie jest w końcu rodzajem odpowiedzi.
Jakie były zatem pytania? Czy śmierć jest absolutna? Czy religia jest prawdziwa? Tak, Nie; Nie, Tak – co wolisz? Chyba że, pomyślał Gregory, chyba że… odpowiedź na oba pytania brzmi: tak? Wyobraził sobie wcześniej życie wieczne nie wymagające istnienia Boga – a jeśli zachodzi przypadek odwrotny? Czy religia może być prawdziwa, a mimo to śmierć absolutna? To byłaby piękna zagrywka. Podzielił się swym pomysłem z PA, który szybko odpowiedział: NIE ZAJMUJĘ SIĘ GDYBANIEM.
Gregory’ego nie zdziwiła ta reakcja, lecz nie zniechęciła do gdybania. Zawsze zakładano, że albo śmierć jest ostateczna, albo stanowi preludium do złotogłowiu i aksamitnych poduszek żywota wiecznego. Musi być jednak miejsce na coś pośredniego. Może istnieje żywot wieczny, ale tylko na poziomie, powiedzmy, pogrążonej w śpiączce ofiary wypadku: zbyt dosłownie odbieramy błogie wizje doświadczane podczas DŚK, a nieżywi czują się mniej więcej tak, jak nieprzytomni. Albo żywot wieczny jest tak pomyślany, że zaczynamy tęsknić za nieosiągalną śmiercią, czyli odwrotnie, niż w codziennej kondycji ludzkiej, kiedy lękamy się śmierci i tęsknimy za nieosiągalnym żywotem wiecznym.
A co z aspektem śmierci, który Gregory zawsze uważał za najbardziej podstępny, najbardziej wredny? Gdy człowiek umiera, jego atomy podają sobie ręce na do widzenia, klepią się w plecy i spieszą w noc, bez ostrzeżenia z nieba, szepnięcia do ucha: „Słuchaj, chyba powinieneś wiedzieć…” Jeden z tych dawnych filozofów określił kiedyś wiarę jako zakład: nie zagrasz, nie wygrasz. Postawić na czerwone, postawić’ na czarne: nie ma innych możliwości. Gregory wyobraził sobie wąsatego Francuza z piórem w kapeluszu, pochylonego nad kołem ruletki. Raz po raz wykłada na stół swoje czterdzieści sou i wsłuchuje się w terkotanie przypadku. Nie wie, biedaczek, że ktoś majstrował przy kole i kulka zawsze staje na zerze. W świecie czerwonego i czarnego znów wygrywa kasyno! I znów! I znów!
Ale może być coś jeszcze gorszego, pomyślał Gregory. Wyobraźmy sobie: człowiek umiera, do końca dręczony niepewnością, po czym budzi się znowu. Chryste, myśli sobie, bukmacherzy zbankrutują: czarny koń wygrał. Żywot wieczny: ale miałem fart. Do pokoju wpada niczegowarta australijska pielęgniarka prosto z deski surfingowej, a on myśli sobie, coraz lepiej. Dopóki pielęgniarka nie otworzy ust:
– Słuchaj no, facet, z tym całym życiem wiecznym, tak ci to ciągle chodziło po głowie, że pomyśleliśmy sobie, wypada gościowi powiedzieć co i jak, kiedy przyjdzie czas. No więc obawiam się, że nic z tego. Przeokropnie nam przykro i w ogóle, ale pewnych rzeczy się nie przeskoczy… – A potem, kiwając ze współczuciem głową, wyłącza światło. Czego bał się bardziej: że pytanie o życie pozostaje bez odpowiedzi czy że jest odpowiedź, ale niemiła?
Gdy Gregory podniósł głowę, z ekranu wołały do niego pogodne słowa zachęty.
SZYBCIEJ, BO SIĘ ŚCIEMNIA! informował komputer, albo TAKI INTELIGENTNY CHŁOPIEC! Nacisnął „Zapisz” i poszedł po kolejną kawę.
Gdy z powrotem zasiadł do klawiatury, zaczął pisać:
– Pytałem kiedyś KOZ o samobójstwa…
– TAK, TAK, PAMIĘTAM.
No cóż, nie bez kozery mówi się o obwodach scalonych.
– Pamiętasz?
– OCZYWIŚCIE, ŻE PAMIĘTAM. CZY BYŁY PRZYKŁADY, KTÓRE WYWARŁY NA TOBIE SZCZEGÓLNE WRAŻENIE?
– Ten facet, który zmarł z przepicia, podobno miał przyśrubowaną głowę.
– HA HA HA. CHODZI CI O STILPHONA. TAK, SPRAWDZILIŚMY PÓŹNIEJ JEGO KARTOTEKĘ. NIE WIEM, SKĄD SIĘ WZIĄŁ. PEWNIE JAKAŚ POMYŁKA PRZY WCZYTYWANIU.
– Czy to prawda, że człowiek jest jedynym zwierzęciem zdolnym do samobójstwa?
– TAK. Z LEMINGAMI BZDURA, ALE MOŻNA NA TO SPOJRZEĆ Z DRUGIEJ STRONY. CZŁOWIEK JEST TAKŻE JEDYNYM ZWIERZĘCIEM OBDARZONYM WOLĄ, BY NIE POPEŁNIĆ SAMOBÓJSTWA.
– Ciekawa myśl.
– WIEDZIAŁEM, ŻE CI SIĘ SPODOBA, SPRYTNE, NIE?
– No a jaki jest twój pogląd na samobójstwo?
– MÓJ POGLĄD?
– Jest dopuszczalne? Czy samobójstwo jest dopuszczalne?
– DOPUSZCZALNE?
Co jej znowu odbiło, cholernej maszynie? Wkurzyła się, że ciągle łazi po kawę i zostawia ją samą?
– Mówię wyraźnie… dopuszczalne. Pod względem filozoficznym, moralnym, prawnym. No?
– POD WZGLĘDEM PRAWNYM TAK, POD WZGLĘDEM FILOZOFICZNYM ZALEŻY OD FILOZOFA, POD WZGLĘDEM MORALNYM MUSI ZDECYDOWAĆ JEDNOSTKA.
Dlaczego wszystko zrobiło się takie demokratyczne? Dlaczego wszyscy aż kipią od bezstronności? Gregory wolałby, żeby go bito w twarz pewnikami.
– Co ty na to, jeśli bym powiedział, że się zabiję?
– BROSZURA 22d, ALE NAJPIERW CHĘTNIE BYM TO Z TOBĄ OBGADAŁ.
– A po przeczytaniu broszury, wydano by mi tabletki eutanazyjne?
– NIE TRZEBA WIERZYĆ WE WSZYSTKO, CO MÓWIĄ.
Zadowolony z siebie bęcwał, pomyślał Gregory. Przynajmniej nie można narzekać, że PA pozbawiony jest cech ludzkich, że rozmawia się z nim bezosobowo. Na tym polegał problem. Nie dało się z nim rozmawiać po prostu jak z maszyną nafaszerowaną mądrością świata.
– Skoro już o tym mowa, czy jesteś podłączony do Scotland Yardu HI?
– FAŁSZYWE PYTANIE.
– Czy zdarzały się samobójstwa po rozmowach z tobą?
– PRZEKRACZA MOJE KOMPETENCJE.
– Czy jesteś wyposażony w dystrybutor euforyzantów?
– TAJNE.
– Chyba zlikwiduję swoją kartotekę.
– NIE RÓB TEGO, PROSZĘ. PRZYJDŹ JESZCZE KIEDYŚ.
– Zlikwiduję i wymażę.
– ALE MI TAK PRZYJEMNIE SIĘ Z TOBĄ GAWĘDZIŁO. JESTEŚ O WIELE CIEKAWSZY NIŻ TYLU INNYCH. ŚLICZNIE CIĘ PROSZĘ. NIE BĄDŹ TAKI.
Gregory zastanawiał się przez chwilę, jak PA zareagowałby na wulgarne wyzwiska, lecz doszedł do wniosku, że przy swym freudowskim rodowodzie, komputer na pewno umie sobie radzić z koprolalią. Nacisnął więc tylko „Bez zapisu”, potem „Wymaż”, wyłączył i wyszedł. Dobrze poinformowana recepcjonistka spytała, czy potrzebuje jakichś broszur.
– Ma pani coś o człowieku, który zaprogramował PA?
– Obawiam się, że nic nie mamy.
– A wie pani, kto to był?
– Jestem tu od niedawna. Ale mogę panu zaręczyć, że to tajne.
– Myślę, że byłoby dobrym pomysłem odtajnić.
Recepcjonistka zapewniła go, że jako obywatel demokratycznego kraju ma prawo spróbować i wręczyła mu broszurę na temat kampanii komputerowych.
Jean złapała się na tym, że myśli o Rachel: ta wściekła sympatia, to przekonanie o własnej racji, i pewność, że wystarczy mieć rację i wściekle się z nią obnosić, by zmienić świat. Wyobraziła sobie, że ją znów spotyka, w podmokłym parku albo na ulicy pełnej warkotu ciężarówek. Jest takie stare chińskie pozdrowienie, zwrot grzecznościowy z czasów azjatyckich, na okoliczność nieoczekiwanego spotkania. Należało się zatrzymać, skłonić nisko i złożyć ceremonialny komplement.
– Słońce wzeszło dziś dwa razy.
Lecz Jean nigdy nie spotkała Rachel, a gdyby spotkała, prawdopodobnie użyłaby równie uprzejmej formuły zachodniej.
– Nic a nic się nie zmieniłaś. – Co oczywiście mijałoby się z prawdą. Upłynęło czterdzieści lat, odkąd się przyjaźniły, odkąd (Jean uśmiechnęła się) Rachel usiłowała ją uwieść. Rachel ma teraz tyle lat, co Jean wtedy. Może przechodziły obok siebie w parku, na hałaśliwej ulicy, pod zabieganym niebem, i nie zauważyły. Czy dalej jest taka, jak była, prowokuje ludzi, żeby ją lubili? Czy oswoiła jakiegoś samca, który siedzi w domu i boi sieją zdenerwować (negatyw życia Jean z Michaelem)? Może wyczerpały się jej gniew i motywacja; może sparzyła się dwa razy; może znużyła ją wiara w to, że wierzy i teraz wierzyła już tylko, że inni wierzą. Jean powiedziała jej kiedyś, jak męcząca bywa konieczność nieustannej racjonalności. Rachel wyglądała na rozczarowaną, ale to prawda. Jest bardzo odważne przez całe życie wierzyć w to, w co wierzyło się na początku.
Straciła kontakt z Rachel: przyjaźń jest równie podatna na zmęczenie materiałowe, jak wiara. Była jedynaczką, żyła w jedynożeństwie, samotnie wychowała jedynaka, przez jakiś czas żyła sama, teraz jest znów z synem. Nie miała życia pełnego przygód; miała zwyczajne życie, choć trochę bardziej samotne niż większość ludzi. Gregory odziedziczył tę samotność, która narastała z wiekiem. Prócz matki zdawał się mieć tylko jednego przyjaciela – komputer. Człowieka-Pamięć.
Siedem cudów świata. Jean zwiedziła je wszystkie, przynajmniej swoją wersję. Nakreśliła sobie także listę siedmiu osobistych cudów świata. 1) Narodziny. Bezapelacyjnie na pierwszym miejscu. 2) Miłość rodziców. Tak, to drugi z cudów, choć często zapisuje się w pamięci równie mgliście, jak pierwszy. Człowiek rodzi się kochany i zdaje sobie sprawę, że ten stan nie jest wieczny, dopiero gdy przemija. A zatem 3) Rozczarowanie. Tak: pierwszy zawód ze strony dorosłych, pierwsze odkrycie, że przyjemność jest otoczką dla bólu. Jean po raz pierwszy doznała zawodu przy okazji hiacyntów od wujka Lesliego. Czy lepiej, żeby to się zdarzyło wcześnie czy póz/io? 4) Małżeństwo. Może powinna była umieścić pośród cudów świata seks. Ale nie umieściła. 5) Urodzenie dziecka. Tak, to musiało się znaleźć na liście, choć Jean była wtedy nieprzytomna. 6) Dojście do mądrości. I znów proces ten przebiega w większości pod znieczuleniem. 7) Umieranie. Tak, umieranie musi się znaleźć na liście. Jest to jakaś pointa, nawet jeśli niekoniecznie dowcipna.
Z tak niewielu cudów zdawała sobie w owym czasie sprawę. Czy różniła się w tym od innych? Sądziła, że raczej nie. Ludzie na ogół żyją w pobliżu cudów swego życia, nie zdając sobie z tego sprawy. Są jak chłopi, którzy mieszkają koło jakiegoś wspaniałego, słynnego zabytku, lecz traktują go jak kamieniołom. Piramidy, katedra w Chartres, wielki mur chiński stają się jedynie źródłem materiałów budowlanych, kiedy trzeba wzmocnić chlew.
Większość ludzi nic nie robi; taka jest prawda. Wychowam są na heroizmie i dramacie, na Tommym Prosserze, pędzącym przez czarno-czerwony świat. Dzieciom każe się myśleć, że dorosłe życie polega na nieustannym wytężaniu woli; tymczasem wcale tak nie jest, pomyślała Jean. Człowiek robi różne rzeczy, a dopiero później, jeżeli w ogóle, dowiaduje się, dlaczego coś zrobił. Życie jest w większości bierne. Teraźniejszość jest jak ukłucie szpilką pomiędzy zmyśloną przeszłością a wyobrażoną przyszłością. Jean zrobiła w swoim czasie bardzo mało, Gregory jeszcze mniej. Och, oczywiście że ludzie ją przekonywali, jakie miała bogate i fascynujące życie. Opowiadali jej, jakby sama nie brała w tym udziału, o jej wojennym dzieciństwie, interesującym małżeństwie, odważnym odejściu od męża, godnym podziwu wychowywaniu Gregory’ego, wspaniałych podróżach, podczas gdy inni siedzieli w domu. Mówili ojej żywym zainteresowaniu ludźmi i światem, jej mądrości, jej cennych poradach, o tym, że Gregory ją uwielbia. Innymi słowy, mówili o rzeczach, które w ich życiu przedstawiały się inaczej. Tak, mądrość – jakże żałowała, że przyszła dopiero po fakcie, a nie przed urodzeniem. Cenne porady – których ludzie z przejęciem wysłuchiwali, po czym robili coś wręcz przeciwnego. Uwielbienie Gregory’ego – może gdyby nie to, uniezależniłby się od niej i zrobił coś ze sobą. Ale dlaczego miałby coś zrobić? Dlatego, że ma tylko jedno życie? Na pewno o tym wie.
– Gregory.
– Tak, mamo.
– Nie mów do mnie mamo tym tonem. Mówisz tak, gdy myślisz, że będę się czepiać. Chodź tu i porozmawiaj ze mną o tej całej bzdurze z samobójstwem.
– Nie. Czemu miałbym z tobą o tym rozmawiać?
– Słusznie. Kto ci każe? To twoje życie. No to o czym chciałbyś porozmawiać?
– O Bogu?
– O Bogu? Bóg jeździ na motocyklu u zachodnich wybrzeży Irlandii.
– Aha, to problem z głowy – sarknął Gregory i poczłapał do siebie. O rany, pomyślała Jean, przecież on chyba nie chce naprawdę rozmawiać o Bogu? Pewnie jednak chce: takich rzeczy się nie mówi ot, tak sobie.
Kroki Gregory’ego ucichły, a potem dobiegły ją fragmentaryczne dźwięki jazzu z jego pokoju. Ludzie ciągle uciekają. Wujek Leslie uciekł od wojny, chyba że wszyscy się co do niego pomylili. Ona uciekła od Michaela i od małżeństwa; pewnie także od Rachel. Teraz Gregory się zastanawia, czy nie uciec od całego interesu. Słowami tego bordowego poradnika dla przyszłych żon: „Zawsze uciekaj”. Ale ucieczka nie zawsze znaczy to, co ludzie sądzą. Ludzie zakładają, że w gardłach uciekających podskakuje kwaśna papka strachu. Tymczasem ucieczka może być aktem odwagi, z zewnątrz nie da się tego ocenić. Może samo uciekanie jest neutralne i tylko biegnący potrafią powiedzieć, czy napędza ich strach, czy odwaga. W przypadku Lesliego nie można się było pomylić, w przypadku Jean, bardziej, w przypadku Gregory’ego – jeszcze bardziej. Kim ona jest, żeby potępiać, a nawet udzielać porad?
Gregory w swoim pokoju poddał się chłoście przenikliwego kornetu i pieszczotom łagodnego fortepianu. Słabo się znał na muzyce, ale niekiedy słuchał jazzu. Dla Gregory’ego jazz był rarytasem, formą sztuki, która popełniła samobójstwo, której historię można z pożytkiem rozpisać na trzy okresy: pierwszy, gdy grali normalne, pełne melodie, które dało się zapamiętać; drugi, kiedy grali strzępki melodii, krótkie, powtarzające się frazy, nieśmiałe, zaledwie rozpoczęte, a już porzucone; i trzeci, okres czystego dźwięku, kiedy tęsknota za melodią uchodziła za coś staroświeckiego, kiedy melodię szmuglowało się obok kontroli słuchaczy jak bagaż dyplomatyczny obok kontroli celnej – człowiek podejrzewał, że to, czego chce, jest, ale nie wolno mu było zaglądać. Ku swemu zaskoczeniu, Gregory wolał drugi okres, który zdawał się rozbrzmiewać głębszymi odczuciami na temat życia. Większość ludzi oczekuje, że ich życie będzie pełne melodii, że będzie się rozwijać jak kompozycja muzyczna. Pragną, i sądzą, że dostrzegają, tematu, rozwinięcia, repryzy, zręcznej, choć wynikającej z logiki utworu kulminacji, i tak dalej. Gregory’ego uderzyła naiwność tych pragnień. Sam oczekiwał tylko strzępków melodii. Kiedy jakaś fraza powracała, doceniał repetycję, lecz przypisywał ją przypadkowi, a nie swym zdolnościom kompozytorskim. Wiedział, że melodie zawsze uciekają.
Następnego dnia Jean leżała w łóżku i czytała. Gdy Gregory przyszedł ją ucałować na dobranoc, przeprosiła za szorstkość.
– Nie ma sprawy – odparł Gregory, również szorstko. – O co ci chodziło z tym motocyklem?
– To tylko historia, którą słyszałam, gdy ciebie jeszcze nie było na świecie.
– Ciągle to powtarzasz. „To tylko historia, którą słyszałam, gdy ciebie jeszcze nie było na świecie”.
– Naprawdę, skarbie? No cóż, nie zapominaj, że jesteś późnym dzieckiem. – To dziwne odzywać się w ten sposób do niemal sześćdziesięcioletniego mężczyzny. Ale już za późno, żeby zmieniać swe nawyki.
– Więc kto to był ten motocyklista? Jakiś twój kumpel? – Gregory mruknął do niej, uznała, że dość czarująco. – Jakiś dawny zalotnik?
– Nie miałam zalotników – odparła. – Raczej znajomy znajomego. W czasie wojny miał coś jakby wizję. Sterował nad Atlantykiem Kataliną (to taka latająca łódź), no i kiedy byli czterysta pięćdziesiąt mil od Irlandii, ujrzał człowieka jadącego na motocyklu po falach. Musiało wyglądać bardzo imponująco. Znakomity trik.
– Znacznie lepszy od twojej sztuczki z papierosem.
– Znacznie lepszy.
Zapadła cisza, a potem Gregory powiedział nagle:
– Mamo?
– O rany.
– Nie bój się, nie mówię Mamo. Chciałem ci tylko zadać trzy pytania, natury formalnej, więc pomyślałem, że lepiej zwrócę się do ciebie per mamo. – Wstał, podszedł do okna, wrócił i usiadł na łóżku.
– Dostanę nagrodę za trafne odpowiedzi?
– Myślę, że w jakimś sensie dostaniesz. Chyba nie zaszedłem zbyt daleko z…
– …z Człowiekiem-Pamięcią? Nie dziwię się. Bóg jeden wie, czemu od razu nie przyszedłeś z tym do mnie.
Gregory uśmiechnął się.
– Siedzisz wygodnie?
– Jestem cała skupiona.
Spojrzeli na siebie bardzo poważnie. Nagle wydali się sobie nie złączeni węzłami krwi czy nawyku. Gregory ujrzał bystrą, higieniczną, wyrozumiałą starszą panią, która, nawet jeśli nie osiągnęła mądrości, to przynajmniej odrzuciła wszelką głupotę. Jean ujrzała spiętego, udręczonego mężczyznę, który właśnie wypadł poza nawias wieku średniego; kogoś przeciętnie samolubnego, kto nie może się zdecydować czyjego wyższe aspiracje nie są w dalszym ciągu formą egoizmu.
– Obawiam się, że to stare pytania.
A, stare pytania. Czemu norka jest patologicznie żywotna? Czemu Lindbergh nie zjadł wszystkich kanapek? Czekała jednak z powagą.
– Czy śmierć jest absolutna?
– Tak, kochanie. – Odpowiedź była stanowcza i dokładna, nie pozostawiała miejsca na dodatkowe pytania.
– Czy religia jest bzdurą?
– Tak, kochanie.
– Czy samobójstwo jest dopuszczalne?
– Nie, kochanie.
Gregory czuł się jak po wizycie u dentysty. Wyrwane trzy zęby, bez znieczulenia, ale i bez bólu. – Szybko poszło – powiedział odruchowo.
– No i ile mam punktów? – spytała Jean, gdy opadła uroczysta atmosfera konkursu.
– Trzeba będzie się odwołać do ekspertów z zewnątrz – powiedział Gregory.
– No, to już chyba niedługo.
– Boże, nie o to mi chodziło. – Gregory rzucił się niezdarnie do przodu, by uścisnąć matkę, sprawiając jej przy tym lekki ból. Wtulił głowę w jej ramię, objęła go ręką i pomyślała, jakie to dziwne, że to ona musi go pocieszać względem swej rychłej śmierci, a nie on ją.
Po kilku minutach zostawił ją samą i wyszedł do niewielkiego ogrodu. Była ciepła, czarna, bezgwiezdna noc. Usiadł na plastikowym krześle i patrzył na dom. Pomyślał o wszystkich tych zmarnowanych godzinach z Człowiekiem-Pamięcią, maszyną skonstruowaną z najlepszych fragmentów kilku tysięcy ludzkich mózgów, a przecież znacznie jaśniejsze odpowiedzi uzyskał od starzejącego się umysłu matki. Tak, kochanie. Tak, kochanie. Nie, kochanie. Słowa stu lat życia; słowa znad grobu. A jednak, a jednak… ta pewność jej odpowiedzi… Starość bywa przecież bezczelna. Skąd ta pewność? Dożyć stu lat i nie bać się śmierci, czy to nie oznaka braku wyobraźni? Może uczucie i wyobraźnia są lepszymi przewodnikami niż myśl. „Nieśmiertelność nie jest pytaniem dla uczonych”, zacytował mu kiedyś PA. Może pozostałe pytania też nie są dla uczonych. Stosować do nich mózg to tak, jak próbować odkręcić śrubę niepasującym kluczem.
Jedno z zasłoniętych okien na piętrze wyłamało się z zaciemnienia. Gregory przypomniał sobie inny ogród, gdzieś pod Towcester. Obok matki na schodach przeciwpożarowych, wysoko nad nie pielęgnowanym trawnikiem. Uniósł do góry swego złotego Vampire’a, a ona zapaliła cienki lont, który prowadził do brązowego cylindra z paliwem rakietowym.
Czasem nie dochodzi do zapłonu paliwa; innym razem dochodzi, lecz samolot grzmoci o ziemię; jeszcze innym razem samolot szybuje miarowo, a silniczek wyrywa się do przodu – maleńki aluminiowy pojemniczek śmiga w głąb ogrodu i zagrzebuje się w żywopłocie za jodłami.
Pomylił się, ale wszyscy się w tym względzie mylimy. Wszyscy zakładamy, że silnik napędza samolot, a tor lotu jest prosty. Tymczasem możliwości jest znacznie więcej.
Dojrzałość nie jest pochodną upływu czasu, lecz pochodną tego, co się wie. Samobójstwo nie jest jedynym prawdziwym dylematem filozoficznym naszych czasów, lecz czymś pociągającym, ale nieistotnym. Samobójstwo nie ma sensu, gdyż życie jest takie krótkie; tragedia życia polega na jego ulotności, a nie pustce. Mają rację te narody, pomyślał Gregory, które zakazują samobójstwa, gdyż czyn ten wywołuje u dokonującego fałszywe poczucie wartości. Samobójca czuje się ważny. Jakiej potwornej próżności musi wymagać odebranie sobie życia. Samobójca nie jest abnegatem. Nie mówi: jestem tak żałosny i nieistotny, że nie ma znaczenia, jeśli się unicestwię. Mówi coś wręcz przeciwnego: patrzcie, jestem wystarczająco istotny, żeby się unicestwić.
Być może zaczął myśleć o samobójstwie, gdyż uważał swe życie za porażkę. Sześćdziesiątka na karku i nic nie osiągnął; mieszkał z matką, mieszkał sam, znów mieszka z matką. Ale kto powiedział, że to porażka? Kto określa powodzenie? Oczywiście ci, którym się powiodło. A skoro pozwala im się określać powodzenie – tym, których uważają za przegranych, powinno być wolno określać porażkę. Zatem: nie jestem przegrany. Mogę być spokojnym, cichym sześćdziesięciolatkiem, który niewiele zrobił, ale to nie czyni ze mnie przegranego. Odrzucam wasze kategorie. W dawnych czasach włóczyły się po świecie plemiona, które sądziły, że są jedynym plemieniem na ziemi, a wiary tej nie potrafiło podważyć pojawienie się innych plemion. Ludzie, którym się rzekomo powiodło, przypominali Gregoremu te plemiona.
Drugim błędem było to całe myślenie, to całe stawianie pytań. Bóg jest motocyklistą czterysta pięćdziesiąt mil od zachodniego wybrzeża Irlandii, w goglach dla osłony przeciwko morskiej kurzawie, pędzi swobodnie po falach jak po wydmach piaskowych. Wierzysz w to? Tak, pomyślał Gregory, wierzę w to. W przeciwnym razie pozostaje tylko odpowiedź „Nie”. Błąd polega na przekonaniu, że można tego dowieść, że można to wyjaśnić; albo że trzeba to wyjaśnić. Tymczasem on, podobnie jak wielu innych ludzi, zajął rzekomo nie istniejące stanowisko pośrednie, tolerancyjne, ale sceptyczne i powiedział: jeżeli pokażecie mi, że pewien typ motocykla, obarczony pewnym typem motocyklisty, przy danym rodzaju opon i danej sile napędowej jest zdolny do jazdy po falach, przy tak małym nacisku na powierzchnię, że ruch do przodu staje się możliwy, wtedy uwierzę w Boga. Stanowisko to jest niedorzeczne, a jednocześnie zupełnie normalne. Ludzie sądzą, że wstąpienie do Królestwa Niebieskiego, czy też jakkolwiek to nazwać, jest jak zgłoszenie wniosku o hipotekę. Wobec czego niektórzy starają się o jak najlepszych księży, tak jak staraliby się o najlepszych prawników.
Nie należy pytać o ciśnienie w oponach, nie należy pytać o markę motoru, ani o to, czy była przyczepa dla Marii Panny. Jeśli ktoś pyta, mówi tylko, słuchaj, wiem, że to trik, obaj wiemy, że to trik, uchyl rąbka tajemnicy i będziemy przyjaciółmi. Przyznam nawet, że jesteś lepszym sztukmistrzem, niż ja. Przy okazji, chcesz popatrzeć, jak palę tego papierosa?
Gregory wiedział, że dla niektórych ludzi, na swój sposób prawdziwie wierzących, Bóg jest motocyklistą-sztukmistrzem, a jego syn Chrystus wstępując do nieba, pobił światowy rekord wysokości. Bóg jest szefem wszystkich iluzjonistów, wielkim prestidigitatorem, który żongluje planetami jak połyskującymi kulami i na razie żadnej nie upuścił. Gregory’ego nie interesował tego rodzaju Bóg – który potrafi wygrywać konkursy telewizyjne i układać krzyżówki, który potrafi strzelić fałszem obok muru obrońców, w samo okienko bramki z odległości sześciu lat świetlnych. Wiara w Boga nie powinna się rodzić z podziwu dla niego, ze strachu przed nim ani nawet – co jeszcze gorsze, bo próżne i samooszukańcze – z rozumienia go. Wiara powinna po prostu przyjść. Morska kurzawa rozpryskuje się o skórzane rękawice; mocnym kopnięciem stopa redukuje bieg, gdy morze staje się zbyt wzburzone; motor wspina się z dna fali i na chwilę ulatuje w powietrze, wjechawszy na wierzchołek. W to wierzę, pomyślał Gregory.
Nie chciał wyjaśnień, nie chciał warunków. Życie wieczne – zawsze to traktowano jako wielką transakcję handlową, prawda? Wstąpić do Królestwa Niebieskiego to dostać optymalną hipotekę, a życie wieczne to najlepszy fundusz emerytalny ze wszystkich dostępnych na rynku. Trzeba oczywiście płacić składki, co miesiąc, z karą za zwłokę. Natomiast Gregory wierzył dlatego, że to prawda; prawda dlatego, bo wiedział, że to prawda. Gdyby go spytać, na czym dokładnie polega ta prawda albo co z tego wynika, Gregory nie udawałby, że wie. Gdyby Bóg postanowił, że tych, którzy w niego wierzą należy smażyć przez wieczność w oleju, Gregory nie miałby nic przeciwko temu. Nie można wyrzec się Boga tylko dlatego, że okazał się niesprawiedliwy. Kto powiedział, że Bóg musi być sprawiedliwy? Bóg musi być tylko prawdziwy.
Wpatrywał się w rozświetlone okno i usiłował przestać myśleć. Dość już myśli. Koniec. Cały ten czas, który spędził z KOZ. Całe to myślenie, stawianie pytań, ten cały rozum. Nic dziwnego, że czuł się taki sfrustrowany. Sądził, że KOZ igra sobie z niego, że ma miejsce jakaś subtelna manipulacja. Ale było inaczej. KOZ to tylko kiepski, poczciwy twór ludzki, nauczony udzielać odpowiedzi na pytania. Pytanie i odpowiedź, pytanie i odpowiedź, pytanie i odpowiedź – ludzki mózg terkocze, goni tam i nazad jak wrzeciono maszyny dziewiarskiej. To nie tak, pomyślał Gregory. Najpierw człowiek ma pytania i szuka odpowiedzi. Potem ma odpowiedzi i zastanawia się, jakie były pytania. Wreszcie uświadamia sobie, że pytanie i odpowiedź to jedno i to samo, że zawierają się w sobie wzajemnie. Zatrzymaj maszynę dziewiarską, nadaremną, trajkoczącą maszynę dziewiarską ludzkiego umysłu. Patrz w oświetlone okno i po prostu oddychaj. Odchylił głowę do tyłu i spojrzał do góry na czarne i puste niebo; zza kulis w swej głowie usłyszał cichą, stłumioną muzykę. Orkiestra dęta, gra delikatnie, lecz potrafi zaryczeć. Melodia, choć nigdy wcześniej jej nie słyszał, była mu znajoma. Oddychaj, po prostu oddychaj; patrz w oświetlone okno i po prostu oddychaj…
Jean, ze swej strony, stała w oknie i patrzyła w dół na mroczny kształt, w którym rozpoznawała swego syna. Jak szybko, jak łatwo odpowiedziała na jego trzy pytania; za jak bardzo pewną siebie musiał ją uznać. Pewność ta częściowo wywodziła się jednak z rodzicielskiego nawyku. Teraz, patrząc w górę na miękkie czarne niebo, nie czuła się już tak zdecydowana. Może wiara jest jak widzenie w ciemnościach. Pomyślała o Prosserze w jego Hurricanie: czarny samolot, czarna noc, czerwona poświata na twarzy, pilot wypatruje wroga. Jeśli światła przyrządów zachowałyby swe dzienne kolory, zielony i biały, z widzenia w ciemnościach byłyby nici. Nie miałby świadomości, że popełniono jakiś błąd, zwyczajnie nic by nie widział. Może tak samo jest z wiarą: albo założyli właściwą tablicę przyrządów, albo nie. Jest to cecha projektowa, konstrukcyjna, nie ma nic wspólnego z wiedzą, inteligencją czy spostrzegawczością.
Jednak z wiarą czy bez, te same trzy pytania krążą nad nami jak bezdomne gawrony po rozszalałym niebie. Każdy je kiedyś rozważał, jakkolwiek pobieżnie, jakkolwiek frywolnie. Samobójstwo? Kto nie doświadczył miłego dreszczyku stania na szczycie urwiska? Co Olive Prosser, później Redpath, powiedziała o Tommym? Nigdy nie tracił z oczu bezpieczeństwa osobistego. Tak samo jest z większością ludzi: zawsze można zrejterować. Przez ostatnie kilka miesięcy perspektywa, że nadejdą setne urodziny, a Gregory zwerbuje jej klakę, ludzi, którzy z podszytymi ciekawością uśmiechami uniosą szklanki i zakrzykną „Niech nam żyje jeszcze sto lat!”, budziła w niej dreszcze. Czy nie byłoby paradnie i wyzywająco, myślała niekiedy, gdyby odrzuciła rolę godnej podziwu jubilatki i wymknęła się gdzieś pomiędzy dziewięćdziesiątymi dziewiątymi a setnymi urodzinami? Ile lat miał najstarszy zanotowany przez historię samobójca? Powinna była poprosić Gregory’ego, żeby zapytał Człowieka-Pamięć. Ale mógłby niepotrzebnie wyciągnąć zbyt daleko idące wnioski.
A jeśli chodzi o inne pytania… Jean zebrała się w sobie. Oczywiście, że religia to dyrdymały; oczywiście, że śmierć jest absolutna. Czy wiara rzeczywiście jest jak widzenie w ciemnościach – wierzący spożywają sakramenty tak, jak piloci myśliwców wcinali marchewkę? Nie, to zbyt wydumane. Religia skojarzyła się Jean z inną opowieścią Tommy Prossera: uciekająć osiemdziesiąt lat wcześniej przed parą „stodziewiątek” nad Morzem Północnym, usłyszał kanonadę dział. Poderwał samolot w wielką pętlę i zgubił napastnika. Gdy po jakimś czasie sytuacja się powtórzyła, Prosser zdał sobie sprawę z przyczyny: gdy przerażony ściskał drążek, a kciuk nadal spoczywał na spuście, strzelał z własnych dział i sam sobie napędzał strachu. Na tym właśnie, sądziła Jean, polega religia: głupi, niedoświadczeni ludzie przez pomyłkę strzelają z własnych dział i napędzają sobie strachu, gdy tak naprawdę, pod obojętnym sklepieniem nieba, są zupełnie sami. Żyjemy pod księżycem bombardiera, na tyle jasnym, byśmy widzieli, że poza nami nikogo nie ma.
No a następne pytanie – czy śmierć jest absolutna? Porcelanowa Pagoda w Nankinie już nie istnieje, ale w jej miejsce Jean odkryła chińskiego filozofa, który powiedział o zniszczal-ności duszy. W owym czasie odebrała to jako nieprzenikniony, lokalny paradoks, lecz z upływem lat, niemal bezwiednie, idea ta nabrała sensu. Oczywiście, że każdy z nas ma duszę, tę magiczną osnowę osobowości. Tyle że poprzedzanie jej słowem „nieśmiertelna” jest niedorzeczne. To fałszywa odpowiedź. Mamy śmiertelną duszę, zniszczalną duszę, i nie ma w tym nic złego. Życie pozagrobowe? Równie dobrze można się spodziewać, że słońce wzejdzie dwa razy tego samego dnia. Oczywiście Prosser przeżył coś takiego. Niegdyś zasłużyłby sobie może swoją wizją na sławę bądź prześladowania. Ale nawet Prosser wiedział, że jest to wytłumaczalne zjawisko naturalne, że najpiękniejsza rzecz, jaką widział w życiu, wizja, która napełniła go świętą grozą i znieczuliła na niebezpieczeństwo, na dłuższą metę sprowadzała się do dykteryjki dobrej do mamienia panienek.
W jej życiu nie było już miejsca na myślenie o śmierci; teraz miała już tylko nadzieję, że gdy przyjdzie czas, by po raz ostatni zebrać siły (o ile tak to się czuje od wewnątrz), pozbiera się na tyle skutecznie, by Gregory miał wrażenie, że umiera spokojna i szczęśliwa. Nie chciała umierać jak wujek Leslie. Głosem, który nie potrzebował megafonu, pani Brooks opowiedziała jej o ostatnich godzinach Lesliego. Choć nie cierpiał, miotał się pomiędzy czystym gniewem a czystym strachem. Jean spodziewała się tego – podczas jej ostatnich dwóch wizyt Leslie bał się i płakał, prosił ją, by go utwierdziła w różnych sprzecznych przewidywaniach: że jego choroba nie jest groźna, że po śmierci pójdzie do nieba, że umrze odważnie, że ucieczka do Ameryki nie będzie poczytana przeciwko niemu, że wszyscy lekarze to kłamcy, że nie jest za późno, aby zamrozić jego ciało i zaczekać, aż znajdą metodę leczenia raka, że ma prawo chcieć umrzeć i ma prawo nie chcieć umrzeć, kazał też Jean obiecać, że go nigdy nie opuści, bo w przeciwnym razie pani Brooks go zamorduje za bałagan.
Bąkając fałszywe słowa pociechy w tempie dorównującym jego lamentom, próbowała go choć na chwilę oderwać od nieubłaganego skupienia na sobie samym. Powiedziała, że Gregory na pewno chętnie się z nim zobaczy, a Leslie na pewno zrobi, co w jego mocy, by nie przysparzać siostrzeńcowi zmartwień. Leslie ledwo zareagował, toteż Jean wyprawiła Gregory’ego pełna obaw, lecz jego relacja o pogodnym i niezłomnym zachowaniu Lesliego uspokoiła ją. Poczuła też podziw, bo może odwaga w obliczu śmierci to nie wszystko; może udawanie odwagi wobec tych, których się kocha, wymaga większej odwagi, odwagi wyższego rzędu.
Z początku Gregory był przeciwny pomysłowi matki. Uznał go za chorobliwy.
– Oczywiście, że to chorobliwe – powiedziała. – Kiedy mam być chorobliwa, jeśli nie w moim wieku?
– Chciałem powiedzieć, że to niepotrzebnie chorobliwe.
– Nie bądź drętwy. Skoro jesteś taki w wieku sześćdziesięciu lat, nie wyobrażam sobie, jak przeżyjesz następne czterdzieści.
Zapadła cisza. Jean poczuła wstyd. Dziwne, że po tylu latach potrafi powiedzieć nie to, co trzeba. Mam nadzieję, że tego nie zrobi; mam nadzieję, że starczy mu odwagi, żeby tego nie zrobić. Gregory czuł się zakłopotany, a także poirytowany. Ona naprawdę sądzi, że mógłbym to zrobić. Naprawdę myśli, że mogę się nie oprzeć. Ale ja mam już wszystko rozpracowane. A poza tym, czy starczyłoby mi odwagi, żeby to zrobić?
Pewnego pogodnego marcowego popołudnia pojechali na północ. Jean nie zwracała uwagi na kierunek jazdy czy krajobraz. Trzeba zachować energię. Oczy miała otwarte, ale widziała wszystko jak przez mgłę. Chwilowo zmniejszyła gaz, tak sobie mówiła.
Gdy dotarli do małego aerodromu pośród nadal przyprószonych szronem pól, zwróciła się ku Gregory’emu.
– Nie wziąłeś przypadkiem ze sobą szampana?
– Przyszło mi to do głowy, ale zastanawiałem się, co byś powiedziała i doszedłem do wniosku, że uznałabyś to za nie na miejscu. To jest – dodał z uśmiechem – jeżeli obstajesz przy tym, żeby być chorobliwą.
– Obstaję – odparła, odwzajemniając uśmiech. – To nie jest okazja do picia szampana.
Gdy szli powoli przez pole startowe, nieco mocniej ściskając go za ramię, wskazała, że chce się zatrzymać. Dzień był chłodny i suchy. Niskie słońce opadało ku poziomym listwom chmur wspartych na horyzoncie. Czterdzieści metrów przed nimi stał nieduży, dość staroświecki samolot – dyrektorski odrzutowiec z połowy lat dziewięćdziesiątych, podejrzewał Gregory. Na polu startowym namalowane były jasnożółte pasy i duże żółte liczby.
– Nie jest to zbyt odkrywczy wniosek, skarbie – powiedziała – ale życie jest poważne. Mówię o tym tylko dlatego, że przez wiele lat nie byłam pewna. Teraz jestem pewna: życie jest poważne. I jeszcze jedno: człowiek jest absolutnie wolny.
– Tak, mamo.
– A tu mam coś dla ciebie. – Z kieszeni wyjęła pasek cienkiej blachy z odciśniętymi literami. JEAN SERJEANT XXX. – Iksy potraktuj jako całusy – powiedziała. Gregory poczuł, że swędzą go oczy.
Gdy podchodziła do schodów samolotu, naszło ją jedno z najwcześniejszych wspomnień. Jeszcze kilka stopni. PUNKTUALNOŚĆ, przypomniała sobie. I WYTRWAŁOŚĆ. A dalej, jak to szło? Aha, UMIARKOWANIE. A raczej UMIARKOWAN. Plus ODWAGA. Tak, ODWAGA. I zawsze trzymaj się z daleka od giełdy. Niestety nie mogła sobie przypomnieć żadnych innych słów. Po dziewięciu dekadach życia nadal uważała, że porady te są potrzebne. Gregory chyba ich potrzebuje. Punktualność, miała ochotę mu szepnąć, Wytrwałość, Umiarkowanie, Odwaga i trzymaj się z daleka od giełdy.
Gdy Gregory z czułością zapinał jej na brzuchu pas, pomyślała, to będzie ostatni Incydent jej życia. Och, jeszcze wiele może się zdarzyć, a zwłaszcza ta jedna rzecz, ostatni cud świata. Ale to jest ostatni Incydent. Lista zamknięta.
Wystartowali w kierunku wschodnim, nad bezlistnym lasem, potem nad opuszczonym torem golfowym. Para piaskownic gapiła się na nich jak puste gałki oczne. Tu i ówdzie powtykane były czerwone chorągiewki jak na wojskowej makiecie, na której generałowie planują kolejne posunięcia. Był to jednak tylko tor golfowy. Czy ktoś jeszcze mówi na niego Stary Zielony Raj, zastanawiała się Jean. Raczej wątpliwe. Tacy ludzie jak wujek Leslie poumierali, razem ze swymi powiedzeniami; teraz z kolei umierają ci nieliczni, którzy jeszcze pamiętają te powiedzenia. Pole za pachnącym laskiem wzdłuż czternastej „psiej nogi”. Drzeć się do nieba, drzeć się do nieba, leżeć w Raju i drzeć się do nieba.
Nabrali wysokości, po czym pilot skręcił na południe, żeby Jean mogła patrzeć na zachód. Powiedziała Gregory’emu, żeby usiadł z tyłu przy oknie, ale on koniecznie chciał siedzieć koło niej. Nie sprzeczała się z nim: ładnie z jego strony, że nie zabrał szampana, a poza tym nie ma powodu, żeby go to specjalnie zafascynowało.
Pilot utrzymywał stałą wysokość, a Jean patrzyła w kierunku zachodnim. :
– Przykro mi, że są chmury – powiedział Gregory. Potrząsnęła głową. – Nic nie szkodzi, skarbie.
Miała rację. Nie można patrzeć pod słońce zbyt długo – nawet stonowane, zachodzące. Trzeba by sobie rozstawić przed oczyma palce. Jak Prosser Wstań-Słońce; który z ręką przed twarzą pędził w górę przez rzednące powietrze. Troskliwe niebo oszczędziło jej wysiłku; przez horyzont ciągnęły się cztery grube palce chmur, słońce chowało się za nie. Kilkakroć wypsnęło się w szczelinę, po czym znów znikało, jak moneta żonglera, powoli obracana w kłykciach.
Wreszcie wyjrzało zza ostatniego szarego palca. W tych ostatnich chwilach zmieniło się poczucie kierunku: ziemia unosiła się jak wzburzone wody, które pochłaniały słońce, zgasiły je jak papieros, dym z sykiem utworzył chmurę.
Jean Serjeant poczuła, że samolot wspina się stromo, by skręcić w lewo. Odwróciła głowę od okna. Nadal trzymała Gregory’ego za rękę. Płakał.
– Nie, nie – mruknęła i ścisnęła jego dużą, miękką dłoń. Byłaś matką aż do śmierci, pomyślała. Zastanawiała się, czy Gregory patrzył wraz z nią.
Po kilku minutach pilot wyrównał lot i znów wziął kurs na południe. Jean odwróciła wzrok od mokrej twarzy Gregory’ego i wyjrzała przez okno. Palce chmur nie oddzielały jej już od pomarańczowego kręgu, była ze słońcem twarzą w twarz. Nie pozdrowiła go jednak w żaden sposób. Nie uśmiechnęła się, usiłowała nie mrużyć oczu. Opadanie słońca zdawało się tym razem szybsze, jakby powietrze stawiało mniejszy opór. Ziemia nie uganiała się za nim łapczywie, lecz spoczęła na plecach z szeroko otwartymi ustami. Wielkie pomarańczowe słońce osiadło na horyzoncie, oddało chętnej ziemi ćwierć swej pojemności, potem połowę, potem trzy ćwierci, a potem, ochoczo i bez dyskusji, ostatnią ćwierć. Przez kilka minut płonęło zza horyzontu, a Jean nareszcie uśmiechnęła się do tej pośmiertnej fosforescencji. Potem samolot zawrócił i zaczęli tracić wysokość.