Wrzesień. Warszawa

Od rana z Produkcją Miasteczka. Spotykamy się na Chełmskiej w kultowym baraku, gdzie powstawało polskie kino. Czasy się zmieniły: aktorzy gwiazdorami, producenci milionerami. Kultowa kanciapa została niezmieniona: rozklekotane biurko i zarwane fotele – pamiątki heroicznej przeszłości. W trakcie rozmowy z nowym reżyserem orientuję się, że nie namnożyłam postaci, ale przez wakacje pozmieniałam im imiona, stąd zamieszanie. Nie mam pamięci do nazwisk prawdziwych ludzi, a co dopiero filmowych postaci.

Proszę o szybsze wypowiadanie dialogów w nowej serii Miasteczka. Mniej teatru, więcej kolorów. Robimy serial, nie Bergmana. Chyba się rozumiemy: kopnąć kamerę, ożywić ten schemat pseudopsychologii polskich filmików telewizyjnych. Zdaję sobie sprawę, że siedzę tu z librettem do dziesięciu odcinków. Co wyśpiewają aktorzy, reżyser, nie zależy zupełnie od scenarzystów. Jednak próbuję wsadzić swoje trzy grosze niewymienialnej na konkret waluty wyobraźni.

Zastanawiamy się nad szczegółami. W którejś ze scen aktorka używa testu ciążowego.

– Trzeba będzie znaleźć kogoś w ciąży albo pokolorować te papierki, czy jak? – żartuje Producentka.

Liczę do pięciu, powstrzymując beknięcie, czy coś po mnie widać?

Po południu spotkanie w innej firmie produkcyjnej. Przy kręceniu adaptacji mojej Sandry K., dla teatru telewizji palnęłam o pomyśle na film kostiumowy z XVIII wieku. „Przyjęło się” i rozmawiamy o warunkach. W gabinecie czekają na mnie producent i reżyser J. Mam na końcu języka wyznanie: „Nie oglądałam powtórki pana filmu, za mocny”. Nie ta wrażliwość, kiedy mogłam patrzeć na filmy o Powstaniu Warszawskim. Są za absurdalne, za bolesne.

Siadamy do poważnej rozmowy o nowym filmie. Nie mogę ich wpuszczać w maliny. Scenariusz trzeba by pisać wiosną, latem, kiedy będę „nieczynna”.

– Podczas naszego ostatniego spotkania… nie wiedziałam, że mam pewien… kontrakt.

Miasteczko! Przecież… Nowy kontrakt? – Producent sądzi, że uzgodniliśmy już terminy.

– Niedokładnie, z serialem jakoś sobie poradzę, podpisałam na dwadzieścia odcinków, ale mam inny kontrakt z naturą… i on się rozwiąże wiosną – o tym nie wie nawet moja matka, a ja tu opowiadam obcym ludziom.

– To jest problem… zdarza się, że kobiety w takim stanie głupieją – refleksyjnie zauważa producent.

No właśnie, dlatego nie powinnam nikomu o tym mówić, żeby potem nie było taryfy ulgowej albo „delikatności”, kiedy napiszę piramidalną głupotę. W każdym razie umawiamy się na pierwszy odcinek w listopadzie i zobaczymy, co dalej.

Nie potrafię na razie niczego napisać. Najchętniej zwinęłabym się w kłębek i czekała, aż opuchnięcie, mdłości i zapachy znikną. Z każdym dniem jest gorzej. Jeśli będzie tak dalej, nie dożyję jesieni. Już dość się nasłuchałam o kwitnących kobietach w ciąży, bullshit! Najpierw było mi głupio – może nie będę dobrą matką, skoro mnie mdli i chudnę? Potem odkryłam, że prawdopodobnie te banialuki o seryjnych madonnach, madonnach w stanie błogosławionym, powymyślali na samo usprawiedliwienie faceci. Bo jakże powstałe z ich nasienia dzieciątko może dawać nowotworowe objawy?

Embrion rozpycha się w macicy. Jeżeli tam nie trafi, wykurza się go z jajników czy otrzewnej lekami antyrakowymi. Jest wtedy zaledwie kupką rozmnażających się komórek. Nie złośliwych, ale na złość zdrowiu mamy.

Zamyśliłam się, reżyser J. o coś pyta. Aha, czy nie szkoda mi czasu na scenariusze.

– A wie pan, że nie.

– Ale pisarstwo jest chyba czymś ważniejszym…

– Jedno drugiemu nie przeszkadza. Pisanie scenariuszy jest zbieraniem doświadczeń. Film fabularny, teatr telewizji, serial. Poznaję ludzi, układy, przydaje się do opisywania tego światka.

– Owszem, jednak scenariusz różni się od prozy – reżyser nie klepie formułek, widać lubi literaturę i chyba uważa ją za coś szlachetniejszego od białej płachty (ekranu) na byka – widza.

– Różni się. W życiu bym nie napisała historycznej książki. Po co? Wymyślać fabułę? Scenariusz będzie oparty na faktach lepszych od wymysłów. Opisywać epokę? Obraz zrobi to lepiej. Historia widziana przez półprzeźroczystą, porcelanową filiżankę. Pisanie jest stylem, językiem. Nie będę się stylizować na XVIII – wieczną polszczyznę. Widzę te sceny, czuję tamtą epokę. Ona jest „nasza”; awanturnicy i Bóg śmierci – chyba się rozpędziłam. Patrzą na mnie zdziwieni, nie spodziewali się obstrzału słów w odpowiedzi na grzecznościowe, proste pytanie. Milknę. Jeszcze kwestia pieniędzy, w towarzystwie się o nich nie mówi. Zwłaszcza filmowcy nie zrozumieliby, jakim cudem trzy czwarte honorarium za książkę zgarnia wydawnictwo, hurtownia i tak dalej. Niedługo będę miała czterdzieści lat i nie mam nic, nawet hulajnogi. Co miesiąc płacę pięćset dolców za mieszkanie, jedzenie. Obojętne, czy mieszkałabym w Warszawie, czy w Szwecji. Chłopcy z „bruLionu”, raczkując z pampersami między nogami, dorobili się w nowej Polsce willi, chałup, c’est la vie.

Nie mam żadnego ZUS – u, emerytury, związku literatów. Pietuszka spłaca swoje długi za poprzedni życiorys, a nawet gdyby… być na czyimś utrzymaniu? To jakby pożyczyć nerkę.

Teksty do gazet, filmy pozwalają zarabiać na życie. Pisanie książek nie jest na zarobek. Wolność w rezerwacie tak obszernym, na jaki mnie stać.

Pewnie, że mi żal pisania. Rozbabrałam pół roku temu książkę, dosłownie niby patykiem w gównie słów, i nie mam kiedy dokończyć. Nie da się tego nijak upchnąć i zapomnieć. Do czego się wezmę, wracają opisy, obrazy.

Wiosną pojawi się Drobinka. Będę miała siłę, czas na pisanie?

W kinie nowość: nie mogę patrzeć na sceny erotyczne. Wydaje mi się, że aktorkę seks boli. Staje się chory, rozgorączkowany. Sama mam temperaturę, nie poznaję swojego obolałego ciała. Nieźle zaszłam w tę ciążę, brnę w nią dalej, czasami szczęśliwa jak po chemioterapii – z nadzieją na wyzdrowienie.

W hotelu jestem o dwudziestej pierwszej, potwornie głodna. Nie zejdę do restauracji, wyglądam upiornie i bekam. Zamawiam do pokoju kilka pierogów pod srebrną kopułą i rosół. Razem pięćdziesiąt złociszy. Santa Polonia, widzisz i nie rzygasz? No cóż, dziecko kosztuje.

Ciekawe, czy razem ze mną ziewało w kinie – już potrafi (mądrości z podręcznika o ciąży). Miałoby więc całkiem ludzkie odruchy, może dlatego, że zaniknął mu w tym tygodniu ogon. „Czujesz się teraz mniej zmęczona, częściej chodzisz do toalety”. Akurat, mniej zmęczona. Właściwie mogłabym spać w toalecie, żeby nie męczyć się chodzeniem do niej.

Przenoszę się do Beaty. Dziwujemy się moim lekko wypukłym brzuchem i pociemniałymi sutkami. Próbuję jej opowiedzieć, co czuję. Nie da się, nie ma słowników międzygatunkowych. Beata jest normalna, z ludzkim powonieniem, smakiem.

Chce mi ustąpić łóżko. Wolę dmuchany materac, przechowywany dla mnie w szafie. Kładę się, uginając go prawie do podłogi. Nie przewidziałam „istnienia” parkietu. Stary, zdarty, jednak czuję lakier. Muszę mieć teraz, natychmiast, świeże róże do wąchania. One mogą uratować mój nos. Nie perfumy, olejki – najprawdziwsze wilgotne róże.

Beata wyciąga mnie rano za Warszawę, do Jagi.

– Zobaczysz dziewczynę w dziewiątym miesiącu ciąży. Ile ona ma energii, pracowała z nami przy sesji do dwunastej w nocy; strzygła, farbowała i to z jakim wyczuciem.

Jestem zewłok, zaimponuje mi każdy, kto chodzi i mówi. Kupujemy gościniec: w muzeum etnograficznym znajdujemy zielonego, chińskiego smoka. Dwutysięczny jest rokiem Smoka, niech dziecko Jagi ma pamiątkę. Przeglądam książki feng – shui. Trafiam na opisy obrazków: Smok – zielony smok zawieszony we wschodniej części domu – gwarantuje małżeństwo i syna.

– Beata, Jezus Maria.

– Niedobrze ci?

– Masz, czytaj.

– Wiem, wiem, jesteś spod znaku Smoka.

– To magia, najprawdziwsza magia. Zanim pojawiło się Maleństwo, wymalowałam na jedwabiu zielonego Smoka. Wydał mi się za chudy, więc domalowałam mu pełny brzuszek i powiesiłam w kuchni, mamy przecież rok Smoka. Kuchnia jest od wschodu, a smok ewidentnie w ciąży, to przez niego… będę miała syna.

– Nie wydaje ci się, że dziecko powstaje podczas tego… no wiesz, a nie od smoków, pomidorów… – Beata próbuje być pruderyjnie logiczna.

Ha, teoria Beaty to wyłącznie hipoteza. Ludzkie pierdolenie w większości przypadków nie prowadzi do ciąży. Musi być tajemnicza zgoda wszechświata na zaistnienie czegoś nowego. Nawet najmniejszy foton nie lata sobie bez sensu po kosmosie. Ma zaplanowaną najbliższą przyszłość, która stanie się przeszłością innych fotonów, elektronów, cząsteczek i zbudowanych z nich pomidorów. Kosmiczny desant w mojej macicy mógł się pojawić dużo wcześniej albo w ogóle. Został wykalkulowany przez wszechświat, krążące w nim gwiazdy i ułożone z nich horoskopy. Jak do tego się mają przypadek, konieczność i wolna wola?

Cztery kartki książki Gribbina „Kotki Schrödingera, czyli w poszukiwaniu rzeczywistości” pogodziły mojego anioła (wolna wola) z diabłem (konieczność). Jakim cudem cząsteczki wiedzą o przeszłych i przyszłych stanach wszechświata, przeczuwają, którą drogę zaplanuje dla nich obserwator, truciciel kotków Schrödingera? Foton przechodzący przez szczelinę A otwiera truciznę, co zabija kota, foton przechodzący przez szczelinę B nie dotyka trucizny. Foton przechodzący równocześnie przez szczelinę A i B zostawia kota martwym i jednocześnie żywym.

Taki paradoks można „…zinterpretować w ten sposób, że emiter produkuje falę «propozycję», biegnącą w kierunku absorbera. Absorber odpowiada, wysyłając w kierunku emitera falę «potwierdzającą». Całą transakcję wieńczy «uścisk dłoni» przez czasoprzestrzeń. (…) Moment, w którym obserwator podejmuje decyzję, który eksperyment wykonać ze szczeliną A czy B, nie ma w tej sytuacji znaczenia. Obserwator ustalił konfigurację układu doświadczalnego i na tej podstawie powstała transakcja…”.

Więc wolna wola istnieje, mogę zrobić to albo tamto, ale z góry wiadomo, co zrobię – z pozycji wszechświata, gdzie „mój świat” zakończył swoje „eksperymenty” i transakcje, stając się przeszłością przyszłości. Maleństwo mogło powstać kiedykolwiek w naszym miłosnym eksperymencie, trafiając do odpowiedniej szczeliny. Jednak miało zaplanowaną chwilę na „uścisk dłoni wszechświata”, powtarzającego erotyczny uścisk rodziców.

Przy muzeum kupuję róże i przytykam do nosa jak maskę tlenową. Jedziemy dalej trasą na Poznań. Dla Thomasa, chłopaka Jagi, nazwy polskich ulic są nie do wymówienia. Z niemiecką precyzją podał opis: trzecie światła, ulica w bok, potem w prawo i droga kończy się na polu słoneczników.

Jaga z olbrzymim brzuchem rodzi lada dzień. Pokazuję mój (niewidoczny) i od razu zostajemy kumpelkami. Kto powiedział, że w Polsce jest niż demograficzny, na trzy dziewczyny w ogrodzie słoneczników my dwie jesteśmy w ciąży. Oglądamy wynajęty właśnie dom. Nierozpakowane paki – sprowadzili się w tym miesiącu. Na ścianach malowidła Wenezuelczyka, który rzucił Amerykę i przyjechał za Thomasem. Korytarz zapchany transatlantyckimi bagażami w zapieczętowanych metalowych skrzyniach. W kuchni Ukrainka Gala miesza kwaskowate konfitury ze śliwek. Domownicy nazywają ją Queen of Marmolada. Przenosimy się z podkradzionymi konfiturami do ogrodu.

Siedzimy w samym środku polskiej jesieni przed chatą przemalowaną na hacjendę. Całym bałaganem: gosposią, olbrzymimi psami, córeczką, przekrzykującymi się po hiszpańsku chłopakami, zarządza po królewsku Jaga. „Zaciska” nogi, żeby przenosić dziecko z Panny do Wagi. Uda się jej, tak jak i zapanowanie nad tym chaosem.

Beata dynda w hamaku. My opowiadamy sobie nasze ciężarne przygody. Mdłości od powiewu wiatru, rozstroje humorów i życiowy zamęt: gdzie mieszkać, co dalej? Thomas miał w Santiago salon fryzjerski przy najszykowniejszej ulicy. Czy wytrzyma w Polsce, czy da sobie radę? A mój Pietuszka da się przeflancować z powrotem do Polski?

Thomas z córką Jagi, indiańskim Wenezuelczykiem i Queen of Marmolada pakują się do minibusa po zakupy. W tym towarzystwie tylko dziewczynka mówi po polsku.

– Chcę nowy tornister do szkoły – żąda rezolutnie.

– Ja, el torrrnisterro, sehr gut – notuje Thomas.

Wieczorem namawiam Beatę na wypad do mojego znajomego, L. Błądzimy między Mokotowem a Ursynowem, szukając drogowskazu – kościoła Bernardynów. Zniknął. Dzwonimy do L.

– Gdzie jest kościół?

– Zgasili.

Kościół pochłonęła ciemność – wyłączają nocą oświetlenie.

L. kupił niedawno mieszkanie na nowym osiedlu. Nadal nie ma sąsiadów, oprócz burdelu, który sprowadził się tu pierwszy. Właściciel osiedla po zamknięciu mafii przestał się pojawiać. Puste, nowe bloczki naprzeciwko cmentarza. Od grobów oddziela je niski nasyp. L. wydał na chatę całe oszczędności, uciułane z obrazów. Zastanawiając się, czym spłacić następną ratę, stał zadumany w oknie, oglądając pogrzeb. Ten żałobny widok podsunął mu pomysł, jak żywi mogą zarobić na zmarłych: portrety trumienne!

Zarząd cmentarza pokazał mu asortyment aniołków, gołąbków i krzyży. Portretów trumiennych w Warszawie nie prowadzą. Niech namaluje, to włożą w witryny na Powązkach, Wólce Węglowej. L. jest profesjonalistą, wybrał się więc do Wilanowa podejrzeć technikę sarmackich malowideł trumiennych. Nieco się rozczarował, portrety malowano w pośpiechu, niedokładnie.

– Malarz miał za wzór nieboszczyka, czy pomagał sobie wcześniejszymi portretami zmarłego? – zapytał wilanowską przewodniczkę.

– Jak oni malowali? – pani, specjalizująca się w polskim baroku, nie miała wątpliwości. – Chybcikiem, czasu nie było, ciało się rozkładało. Najczęściej malowali ze zdjęć.

L. ma na razie w mieszkaniu łóżko i komputer, pięćdziesiąt pustych metrów kwadratowych wydaje się dziuplą. Czy wszechświat się kurczy? Trudno mi sobie wyobrazić, że wychowałam się na czterdziestu metrach z rodzicami i Siostrą.

Beata, zafascynowany technicznymi bajerami, wypytuje L. – specjalistę od grafik komputerowych. Świeże mieszkanie zieje wszelkimi odorami lakierów, drewna, farby. Oni tego nie czują, rozgadani nad niuansami tysiąca kolorów, wyciskanych z najnowocześniejszej drukarki. Wyglądam przez uchylone okno na poddaszu. Wiejski, niemal cmentarny spokój centrum Warszawy. Jesienny wieczór zamienił się w letnią noc, jakby ktoś przeglądał do tyłu kalendarz. Dla Ciebie, Drobinko, też jest jeszcze ciepła, wilgotna ciemność.

Prawdziwa parna noc, przelewająca się w huczące czernią fale, jest nad Oceanem Indyjskim. Noc to kobieta, śniada Hinduska, pozwalająca opaść pod koniec dnia błyszczącemu złotem słońca sari. Rozpuszcza śliskie włosy, zasłaniające ją do stóp. Rozgrzane ciało paruje dusznymi olejkami i kadzidłem zaplątanym we włosy, pachnie tropikalną nocą.

Proszę o muzyczkę. Najlepiej Mozart (wyczytałam, że przyspiesza rozwój mózgu). Sprzęt L. wygląda na elegancką bimbrownię – rurki, przewody, baniaki lamp. Jest najwyższej klasy, robiony na zamówienie, żadne tam hi – fi…

„Pam, pam, param pam” i zamiast koncertu fortepianowego leci Requiem. Czego innego spodziewać się koło cmentarza?

Z Warszawy jadę do Łodzi.

– Ładnie wyglądasz, oczy ci błyszczą – wita mnie Siostra. Pewnie zaraz się domyśli reszty, ale nie… W domu nikt nie zwraca uwagi na moje dziwactwa. Że przestałam pić herbatę, a jem mięso? Apetyty się zmieniają. Że pokładam się w ciągu dnia? Każdy ma prawo do wypoczynku. Siostrzeniec zastanawia się, co prawda, dlaczego nie podkradam mu jak zwykle rolek. Ale zaczął już chodzić do szkoły i ma ważniejsze sprawy na głowie.

Marzę o poszusowaniu po miękkim asfalcie (szwedzki jest dużo twardszy, mozaika kamieni, wprawiającą w dygot zęby rolkarza), przefrunięciu kilkunastu metrów od jednego machnięcia nogą. Tchórzę, mogłabym upaść, mnie się to nie przytrafiło, gdyby jednak…?

Zostaję w domu i zamieniam się w roślinę, polującą na słońce. Nie mogę znieść cienia. Wiem, kolejny ciążowy świr: zapachy, tylko ładne przedmioty i piękni ludzie, światło. Jeśli takie są zachcianki małego człowieczka, to co za człowiek z niego wyrośnie?

W Łodzi mam konkurenta, wyłapującego słoneczne plamy – naszego perskiego kota. Na Gwiazdkę przyniosłam go w kapturze, teraz rozrósł się i napuszył. Nie ma spłaszczonego pyska, przy całej długowłosej rasowości została mu w miarę ludzka morda. Jego wędrówki po domu przypominają „chodzenie” zegara słonecznego. Przechodzę za nim od wschodu na zachód, z kuchni do pokojów. Kot łaskawie mnie toleruje. Awansował w swojej łepetynie na człowieka i po największym samcu w rodzinie – moim ojcu, mniejszym – Siostrzeńcu, jest on, obsługiwany przez karmiące, czeszące go samice. Nie dał się wykastrować, udając łagodnego kotka. Schował pazury i kły głęboko w futrzaną duszę. Czasem tylko draśnie spojrzeniem gołębia na balkonie.

Korci mnie powiedzieć rodzinie o ciąży. Założyłam się z Pietuszką, że nie wygadam. Bardziej od studolarowej wygranej zależy mi na ich spokoju. Powiem, kiedy już miną trzy miesiące i na pewno nie poronię. Piotr dzwoni codziennie, rozmawiamy szyfrem: mam apetyt (nie rzygam), żołądek trochę nawala (mdli jak cholera). Szeptem, na zapas, przepraszam go za Grecję:

– Nie wyrobię, dolecieć tak, ale na miejscu zepsuję ci wakacje. Jazda samochodem… mam napady zmęczenia, nie nadaję się do niczego…

Z powrotem u Beaty w Warszawie na podłodze, otoczona różami. Wieczorem telefon od Piotra. Siedząc tydzień w samotności, nie wytrzymał i powiedział swojej siostrze. Czuję się zwolniona z zakładu: zanim się zastanowiłam, wystukałam numer do Łodzi:

– Kochani, jestem w ciąży.

– CO? – nie dziwię się temu wielkiemu CO? Wyjechałam od nich pięć godzin temu bez ciąży. Po kolei biorą słuchawkę. Tata obiecuje wozić wózkiem, ma doświadczenie z Siostrzeńcem. Siostrzeniec chce natychmiast wypożyczyć dzidziusia (do gry komputerowej?). Siora w skowronkach, przestrzega przed myciem okien, sprzątaniem, dźwiganiem – od tego można poronić. Mama w szoku. Właśnie wzięła tabletki na serce i zasypiała.

– Dziecko, czy ty dasz sobie radę?

– Mamusiu, w najgorszym przypadku oddam do domu dziecka – z Łodzi poważna cisza. To nie moment na żarty. – Nie, no oczywiście, nie oddam.

Beata radzi zadzwonić jeszcze raz, uspokoić.

– Zrozum, jesteś daleko od nich, nie wiedzą, jak żyjesz, może martwią się o twoją przyszłość, czy weźmiecie ślub, to inne pokolenie…

Znowu dzwonię:

– My się pobierzemy – mówię magiczną formułkę: podsunięta przez Beatę. Nie trafiłam, jeszcze gorzej.

– Dziecko drogie, to taka odpowiedzialność, małżeństwo, wychowanie dziecka…

Dla mamy zostałam dziewczynką w dwóch różnych skarpetkach, ekscentryczką, gardzącą przyzwoitą sukienką z krempliny. W rodzinie się nie rośnie, w rodzinie się starzeje.

Parę godzin do samolotu, zdążyłam się umówić na Nowym Mieście z Teską. W projektowanych przez nią ubrankach chodzi trendowy show – biznes. Opowieści Teski tną mój zdrowy rozsądek z równą pewnością stylu, co jej nożyczki. Historyjki z drugiej półkuli świata i umysłu. Zawiozła japońskiej babci męża na Okinawę prezent – góralską chustę w kwiaty. Ciężko chora staruszka dostała ją w szpitalu. Ucieszyła się z kolorowego, egzotycznego podarunku, ale nie miała już okazji założyć chusty, wkrótce zmarła. Krewni, zwyczajem tamtej wyspy, na pół buddyjskiej, na pół szamanistycznej, wybrali się do kamika (jasnowidza, pytanego o zdanie przy każdej większej uroczystości rodzinnej) dowiedzieć się o dalsze losy babci. Kamike zapatrzył się w drugą stronę i zobaczył staruszkę czekającą na nowe wcielenie. Zapomniała o swoich chorobach, zmęczeniu. Tańczyła w kółko z dziwnym, kwiatowym szalem na ramionach.

Sztormowa opowieść Teski: po burzy pojechała na wysepkę niedaleko Okinawy. Całe wybrzeże było zasiane nie glonami, wyrzuconymi po sztormie rybami czy śmieciami. Na plaży więcej niż ziaren piasku było wpatrujących się w Teskę przerażonych oczu, wyrwanych morską burzą rybom głębinowym.

Загрузка...