Połowa września

Dwa dni w Grödinge i lecimy do Grecji. Ostatnie tygodnie wolności przed harówą nad scenariuszem Miasteczka. Dom pojaśniał o jeden ton. Kanapa mściwie truje z kąta. Omijam ją i salon, tak więc mam pokój mniej. Po wakacjach wszystko wróci do normy.

Czytam Ciążę tydzień po tygodniu. Jestem w jedenastym – dwunastym. Maleństwo „ma 7 centymetrów i waży 9 – 13 gramów (tyle, co cukierek?). Rosną mu paznokcie, reaguje na bodźce, potrafi kopać, ale tego matka nie czuje”. Mając takie rozmiary i paznokcie, może co najwyżej skrobać w ściankę macicy.

Wizyta u lekarza z moim cudownie uleczonym nadciśnieniem. Siwiutka pani doktor pociesza, że do dwudziestego tygodnia ciąży nie będę musiała truć dziecka tabletkami nasercowymi.

– Branie proszków na samym początku, gdy nie wiedziałam o ciąży, mogło mu zaszkodzić?

– Taka ilość absolutnie nie. Dziecko prawdopodobnie urodzi się trochę mniejsze, jeżeli nastąpi nawrót choroby nadciśnieniowej.

– To fajnie, będzie łatwiej urodzić – dokończyłam spontanicznie. Zgroza. Szwedzka dyskretna zgroza pani doktor, czyli zażenowane chrząknięcie.

Pakowanie do wyjazdu przerywa telefon z „Cosmopolitana”.

– Zbliża się termin (dla mnie jedynym terminem jest teraz poród, wyznaczony na połowę kwietnia)? Powinnam oddać artykuł? – Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek zdecydowała się na stały felieton. Mam ostatnio problemy z głową (roztargnienie), ale nie aż takie… Żaden etat czy comiesięczne pisanie dla kogokolwiek nie wchodzi w grę. – Nie… na pewno nie znajdę Internetu w Grecji, jadę na wieś – przekonuję redaktorkę. Już widzę wakacje w poszukiwaniu faksu. Obiecuję wysłać coś po powrocie. – O Ally McBeal - przychodzi mi do głowy. Lubię ten serial, więc może polubię myśl o napisaniu czegokolwiek.

Rano. Z jedną walizeczką, zapasem sucharków (łagodzą mdłości) ustawiamy się w kolejce na sztokholmskim lotnisku. Przechodzę przez bramkę. – Piiii – cofam się, wyjmuję z kieszeni drobiazgi i trafiam zaspanymi, gmerającymi palcami na tubę z gazem łzawiącym. Nie da się jej już ukryć. Leży na tacy – dowód oskarżenia. Koniec wakacji, areszt, dochodzenie, policja. Nawet żona premiera miała sprawę za maleńki, damski gaz samoobronny, zakazany w Szwecji.

Zapomniałam wyjąć z kurtki „bombę”. Piotr widzi, co się dzieje, blednie. Nie może mi pomóc. Jestem uzbrojonym przestępcą w neutralnym kraju. Mundurowa ogląda mój czarny, niemiecki aerozol z wyrysowanym wilczurem Hunden. Otwierają się lingwistyczne zapory i po szwedzku tłumaczę się z polskiego, ze strachu:

– Mieszkam na wsi, w Polsce, tam są wściekłe psy – jestem chyba za głupia na idiotkę. Mundurowa słucha, patrzy podejrzliwie: – Aaa, na psy – oddaje gaz i… przepuszcza.

Pietuszkin też nie wie, co się stało:

– Ty byś się i z Holocaustu uratowała.

Nie mogę sobie darować roztargnienia. Zdarza się coraz częściej, niezdamość, rozkojarzenie. Natura znieczula w ten sposób rozsądek? Robi miejsce na instynkt macierzyński?

Kiedy Europa stygnie? W lutym? Koniec września i czterdzieści stopni w cieniu. Grecka Parga nad Morzem Jońskim, niedaleko Albanii, jest miasteczkiem ściśniętym górami. Jedna długa ulica knajp, druga równoległa w podcieniach domów. Miejska plaża ze wzgórzami wystającymi z morza. Turyści zepchnięci nad wodę i do restauracji. Spokojną uliczką (alternatywną) chodzą miejscowi.

Plażę za miastem, z palmowymi barami, białym piaskiem, odwiedzają też zamożni Grecy, przyjeżdżający do Pargi na wakacje.

Turyści i miejscowi zakopani podobnie w piasku. Oprócz Anglików, wyróżniających się spośród znudzonych plażowiczów. O ile Chińczycy w czasach rewolucji kulturalnej pływali rzędami w Żółtej Rzece (ulubionym kąpielisku Mao), to Anglicy, wyniośle wylegujący się rzędami na greckiej plaży, czytają książki. Pewno to efekt polityki kulturalnej Blaira, upowszechniającego czytelnictwo wśród klasy średniej.

Nasza kwatera, wybrana z przesłodzonego katalogu biura podróży, leży za miastem pośród gajów oliwnych. W rzeczywistości jest przygnębiającą norą. Szwedzi i Niemcy leżą tam pokotem na betonie wokół śmierdzącej chlorem dziury, udającej basen.

Ewakuujemy się do hoteliku w Pardze. Przez spokojną w dzień kwaterę nocą przejeżdżają motocykle. Zamykamy okno, okiennice – ryk silników przewala się nadal przez pokój. Kelnerzy wracają na motorach do swoich wiosek, tak będzie co noc. Pożyczamy samochód i wyruszamy w Grecję Zjednoczonej Europy.

W Polsce zmienia się w miarę czytelne tablice przy drogach (WADOWICE wymalowane na południu większymi literami niż Warszawa), żeby doskoczyć do wymogów Unii. Na greckich szosach większość tablic jest po grecku, co też nie jest problemem, łatwo je odcyfrować, tyle że te tablice wzajemnie sobie przeczą.

Zgodnie ze wskazówką jedziemy do Aten (Athina). Po kilkudziesięciu kilometrach taka sama wskazówka pokazuje przeciwny kierunek. Trzeba pytać miejscowych i od razu jest po ludzku, a nie urzędowo po europejsku. Najciekawiej na Peloponezie, gdzie przy trasie w ogóle nie ma drogowskazów, tylko coraz mniejsze cyfry, pokazujące zbliżanie się do celu, nie wiadomo już jakiego. W stolicy nie lepiej – autostrada Korynt – Ateny nie kończy się zgodnie z mapą w malowniczej miejscowości nad morzem, ale niespodziewanie w ślepej ateńskiej uliczce.

Hotelik w Delfach. Czysty (bezzapachowy), nowoczesny i umiarkowanie drogi, bo Delfy nie przestały być apollińskie – znające miarę. Byliśmy ciekawi, czy pierwszej nocy skapnie nam tam coś ze zrujnowanej wyroczni, górującej nad miastem, i przyśni się jakaś przepowiednia. We śnie nie pojawiło się nic. Na jawie, idąc do delfickiego muzeum, zobaczyliśmy dwa bociany, lecące w stronę Parnasu. Nie planujemy drugiego dziecka, jednak wyroki bogów są równie nieprzewidywalne, jak rezultaty naturalnej antykoncepcji.

W muzeum zaledwie kilka rzeźb, reszta to potłuczone fragmenty. Łażę w kółko, oczywiście z ciążowymi przerwami na toaletę. Słynny delficki Woźnica, kurosi, Sfinks z Naksos. Za bardzo się przyzwyczaiłam do reprodukcji antycznej sztuki. Tutaj nagle widzę zupełnie inne rzeźby. Jakby dwuwymiarowosc kiepskich zdjęć zabrała im jeszcze jeden wymiar – realności. Mocniejszej od klasycznego piękna, przypominającego odlany proporcjonalnie gips. Woźnica, trzymający lejce, jest żywy. Zakuty w zielonkawy, miedziany pancerz, chroniący w nim ten realistyczny gest na tysiąclecia.

Popękane fragmenty greckich płaskorzeźb nie są dekoracyjnym fryzem z Mitologii. Ci ludzie naprawdę ucztują, walczą z czasem, ścierającym z powierzchni istnienia kawałki ich rąk, nóg i mężnych ramion. Siłą tej sztuki wcale nie było piękno. Ono bywa martwe, zaskorupiałe w doskonałości. To, co zostało z antycznej Grecji – to witalność. Trochę po dionizyjsku rozhukana, trochę barbarzyńska, jak w ponad dwumetrowych kurosach, wykutych z niepolerowanego kamienia. Ich zaciśnięte dłonie przypominają głazy. Monumentalne nogi robią nieśmiały krok do przodu. Jakby się właśnie przebudzili z kamiennego, brutalnego snu i wkraczali w świat wyrafinowanego antyku, gdzie ciała będą wysmukłe i błyszczące marmurem niby skóra oliwą. Kurosi idą ku klasycznej greckiej sztuce ze świata ciężkich, ledwo ociosanych bloków skalnych Egiptu. Mają jeszcze hieratyczne ciała, podobniejsze kolosom niż ludziom. Ale ich krok do przodu to ucieczka z klatki nienaruszalnego, gdyż boskiego kanonu, powielanego przez tysiąclecia. W Grecji zamiast obojętnej maski będą mieli własne rysy twarzy, a więc psyche, ożywiającą prawdziwe ludzkie ciało.

Egipski kanon sztuki przypomina rysunek za pomocą ekierki przykładanej do bóstw, odmierzającej metafizykę. Grecy stosowali swoje kanony, idealizując naturę, lecz na ludzką miarę, co dawało sztuce witalną zmienność życia zamiast hieratyczności boskiego istnienia. Boskie, martwe – bo wieczne – istnienie przeciw ludzkiemu byciu. Różnorodności życia. I ta witalność przetrwała po śmierci greckiej sztuki, bogów, ludzi. Przyciąga moje oczy, oszałamia jak życie, przekazywane przez pokolenia.

Następne niecierpliwe pokolenie w moim brzuchu domaga się obiadu, nie kopaniem, ale mdłościami i bekaniem, rozchodzącym się po muzealnych salach.

Dzisiaj nadal od rana czterdzieści stopni w cieniu. W tym upale usycha wszelka ochota na zwiedzanie. Heroicznie krążymy godzinę po Atenach, poszukując Akropolu. Jest! Wchodzimy do knajpy pod tą najważniejszą (dla Pietuszki) skałą na świecie. Zastanawiamy się, jak ją zdobyć. Ociężali, przeżarci oliwą, której my, abstynenci, nie strawimy, nie zalewając się w trupa. Zupełnie trzeźwo walę głową o drzewo. Kapelusz z wielkim rondem zasłania mi słońce i widoczność. Piotr w rozterce: iść na wzgórze do Nike, zawiązującej sandał, czy zostać ze mną, rozcierającą sobie guza.

Wdrapujemy się razem na Akropol. Przy oblężonym przez turystów Partenonie planujemy ucieczkę: autostradą, przesmykiem korynckim na zielony Peloponez.

Zatrzymujemy się w Epidauros. Z najwyższych rzędów kamiennych ław, ustawionych półkolem wokół niewielkiej sceny, podziwiamy najstarszy teatr europejski. Zielono – niebieska mgiełka nad wzgórzami, sielanka, nieopodal jest przecież Arkadia. W dole amfiteatru pandemonium: na wyślizganą płytkę kamienną, wyznaczającą środek sceny, wpychają się turyści, by poczuć się aktorami i sprawdzić niesamowitą akustykę, powtarzającą szept donośnym głosem. Młody Francuz śpiewa o de Gaulle’u, rerając rrrr. Dostaje oklaski. Japończycy, ustawieni w kolejce, grzecznie krzyczą, kłaniają się i ustępują miejsca następnym. Amerykanka odprawia show: drze papier, zapala zapałkę. Echo jej przedstawienia słyszymy w ostatnim rzędzie. Zbiegam na dół, wrzasnę sobie po polsku.

Piotr, zachwycony akustyką amfiteatru, wiedział, co krzyknę, słyszał moje myśli. Sądzę, że przewidział to dzięki mej przekonywającej grze:

– Kocham Cię!!!

W Nafplion na południowym cyplu Peloponezu jesteśmy nocą. Wchodzimy do pierwszego hotelu i uciekamy – smród płynów odkażających, płytek PCV. Właściciel wybiega za nami na ulicę.

– Co się nie podoba?! – obok niego staje dwóch drabów z recepcji. – Klimatyzacja jest, wanna jest, czysto!

– Bardzo się podoba… – nie zdążymy uciec do samochodu. Gromadzą się gapie, teraz dla właściciela nasz powrót to kwestia prestiżu.

– Moja żona jest…

Pietuszka pewnie zacznie się zaraz usprawiedliwiać moimi ciążowymi humorami. Świństwo.

– Moja żona jest medium, widziała ducha i za nic tam nie wróci, proszę nas zrozumieć – wskazuje dyskretnie moją opętaną głowę. Blada, wytrzęsiona kilkuset kilometrami w upale, wyglądam na omdlewające medium.

Tłumek się rozstępuje, właściciel chowa do hotelu.

W przewodniku mamy jeszcze parę adresów. Sprawdzamy. Dziewiętnastowieczny, stylowy hotel – komplet. Do innego, Pałace, wjeżdżamy windą przez skały. Pietuszce przypominają się Działa Nawarony. Cena za spanie w tej fortecy absurdalna – tyle, co dwie noce w przyzwoitym hotelu. Zjeżdżamy windą do realności, na cichy placyk otoczony pensjonatami. Nieprzytomni ze zmęczenia wchodzimy do Dioskurów. W pokoju lepki kurz, telewizor bez wtyczki, łazienka zalewana dziwnym chlupotem z kibla – może wpływ księżyca na przypływy Morza Egejskiego, połączonego z miasteczkiem kanalizacją.

Budzę się chora. Nic mi nie jest, nie mam temperatury. Pochlipuję na łóżku.

– Przytulić, coś cię boli? – przejmuje się Piotr.

– Nie wiem. To nie ja. Jestem głodna, ale nie mam apetytu. Chciałabym wstać, a nie mam siły. Chyba przegięliśmy, upał, całodzienne jazdy. Potąd mam oliwy, oliwek, suvlaki, musaki i buzuki! Muszę odpocząć.

– Tutaj?

W dzień pokój wygląda jeszcze obskurniej niż nocą.

Zjedliśmy śniadanie w kawiarni. Zapominam, że przyjechaliśmy do Grecji, portowe Nafplion jest włoskie. Platany, białe pałacyki, obszerne place z powolnym rytmem dawnej stolicy. Nostalgiczna ruina przeszłości. Spacerujemy wzdłuż restauracyjnego wybrzeża. Pierwszy raz nad Morzem Egejskim, przy Zatoce Argolidzkiej; niedaleko Argos, Mykeny. Wdychamy zapach mitycznego morza, jest bezwietrznie, gorąco. Morski aromat, spod którego wyczuwam to, co się naprawdę kryje na przybrzeżnym, nieruchomym dnie, przykrytym szafirową wodą: gnicie glonów i zdechłych ryb. Dostaję kopa w nos, potem w żołądek. Moje ciało próbuje wyrzucić z siebie ten zapach zbuka, potrząsa mną i chlusta na chodnik pomarańczowym śniadaniem: sok, dżem. Rzygam na Morze Egejskie i kawiarenkę. Nie wymiotowałam chyba od czasów dzieciństwa. Dotąd ciążowe mdłości dzielnie zatrzymywałam zaciśniętymi zębami. Nie panuję nad sobą, coś miota ze mnie strumienie wydzielin. Piotr stara się mną manewrować, chcąc oszczędzić tego widoku turystom, jedzącym na tarasie śniadanie. Płaczę i rzygam, proszę, żeby odszedł, to wstrętne, upokarzające. Podtrzymuje mi głowę. Zachlapuję nam sandały i sikam. Jestem mokra od góry do dołu. Czyste, niesplamione fizjologią ja uciekło gdzieś na czubek głowy. Stamtąd ogląda skręcające się z obrzydzenia i wstydu ciało. Nie należące już tylko do mnie. Zasiedlone przez kogoś o innych zmysłach. Karzącego natychmiast za nieposłuszeństwo czy zwykłą pomyłkę. Sikam, rzygam i płaczę. Jestem w ciąży, dokładnie. Nie ona we mnie, aleja w niej. Poddana niezrozumiałym wymaganiom i karom.

Nie wyrabiam: upał, zmęczenie. Musimy zostać w Nafplion. Piotr poszedł zarezerwować miejsce w Palące. Wraca z niewyraźną miną.

– Najdroższy hotel, sama zobaczysz…

Z pokoju fantastyczny widok na morze, ale w pokoju muzeum Jamesa Bonda w stylu lat sześćdziesiątych. Drewniane kasetony na suficie, ciemna boazeria, zakurzone tapety. Jesteśmy w remeke’u z tamtej epoki i zdaje się, że oddychamy jej powietrzem: nie było tu remontu od czasów wybudowania hotelu. Kładę się na łożu, ostrożnie, zachowuję poziom z obawy, by nie rozpętać znowu nawałnicy w żołądku. Morze jest daleko pod nami, nie czuć go.

Czytamy na zmianę Calasso. Któryś raz, zamiast przewodnika. Z takim samym zachwytem jak kiedyś, w dzieciństwie, Mitologię Parandowskiego. „Zaślubiny Kadmosa z Harmonią” można czytać na okrągło, czy nie inaczej słucha się mitów?

Strona 365: Osłona (…) coś, co ujmuje, owija, otacza – wstążka, taśma, opaska – to najważniejszy przedmiot, jaki napotykamy w Grecji. (…) Osłona oznajmia, że to, co żyje samotnie, nie jest w stanie podołać takiemu istnieniu, że zawsze potrzebuje tego, by przynajmniej było przesłaniane i odsłaniane, by się pojawiło i znikało. To, czego się dokonuje – wtajemniczenie lub zaślubiny, lub ofiarowanie - wymaga osłony, a to dlatego, że wówczas dokonuje się doskonałość, która jest wszystkim, a wszystko zawiera w sobie również osłonę, ten nadmiar, który jest zapachem rzeczy.

Rzeczy nie są skromne, wypinają się każdą stroną, nie zawsze tą pachnącą doskonałością. Na postoju w Arkadii próbuję pstrykać zdjęcia. Nie da się fotografować, trzymając aparat daleko od nosa, a nowiutki canon spocił się plastikowym smrodem. Chowam go szybko do bagażnika, zawijam w koc na wypadek, gdyby się dalej „ulatniał”. Zanim zdążymy wyjechać z zakrętu i zobaczyć stację, wywąchuję benzynę. Psy muszą sobie jakoś inaczej radzić ze światem. Czują mocno zapachy, my widzimy ostro kolory. Mało kto jednak dostaje mdłości, patrząc na odblaskowy fiolet. Bywają tacy, co dobierają sobie dziwaczne kolorki – wystrój Burger Kinga. Dla kolorystycznego wrażliwca dobrowolne wejście do takiego obrzydlistwa musi być równie niezrozumiałe, jak psie praktyki tarzania się w gównie.

Zrujnowane Mykeny robią o wiele większe wrażenie od starannie zrekonstruowanych zabytków, zdobionych białymi kolumnami, przypominającymi obgryzione kości. Wokół mykeńskiego pałacu został ten sam pasterski krajobraz sprzed czterech tysięcy lat, tylko morze odsunęło się kilka kilometrów za horyzont, porzucając kruszejące miasto z kamienia.

Zwietrzałe mury odbijały kiedyś połyskliwość zatoki, misterną ceramikę fal. Skarby mykeńskich królów – stada owiec – przechadzają się nadal pod pałacowym wzgórzem.

U podnóża Myken skarbiec Atreusa, nazywany Grobem Agamemnona, przechowuje bezsilną pozornie pustkę. Jego oszlifowane, idealnie dopasowane skalne bloki napinają przestrzeń, tworząc moc, spływającą ze ścian. Mimo że to budowla epoki brązu, jest najdoskonalszą świątynią neolitu. Dla budujących ją Mykeńczyków była grotą prowadzącą do podziemi, świata przodków czczących kamienną siłę.

Bóg przewodnik, najszybszy z bogów, śmigający między niebem i podziemiami Hermes, czczony był jako kamień. Jego imię oznaczało „stertę kamieni”. Hermes – późniejszy przewodnik dusz. Wchodząc do grobowca Agamemnona, wchodzi się pod stertę kamieni. Wspierają się mocarnie, łącząc w sklepienie sali. Wciągają do wnętrza. Do duszy kamienia, gdzie ludzka dusza, jej oddech parujący w chłodzie grobowca, nasącza się magiczną siłą hermesowskiej metamorfozy. Mieszającej to, co nieuchwytne i zwiewnie żywe, z tym, co kamienne i pozornie martwe. Sprzeczność? Tylko dla ludzi. Dla wiecznych bogów nie ma paradoksu istnienia. Hermes – to posłaniec i zarazem kamień. Szybszy od strzały, a jednak nieruchomy. Czyjego misja boga przewodnika w zaświaty nie przypomina zagadki eleackiej strzały? Rozpędzonej i w każdym momencie nieruchomej? Ożywionej i martwej. Paradoks ruchu złożonego z chwil zastoju. Na tej niekonsekwencji przyłapał boga Zenon z Elei. Bez należnej religii czci nazwał ją logicznym paradoksem. Filozoficzne zwycięstwo myśli, logosu nad boską zagadką. Człowiek, nawet nie heros, może pokonać bogów? Ich rozkoszą jest przecież zemsta.

Zenona z Elei, wywyższającego swój intelekt ponad tajemnicę Hermesa, ukarano okrutną śmiercią. Za sprawą jakiegoś tyrana (czyż greccy bogowie nie byli tyranami, nawet w demokratycznych Atenach?) został skazany na śmierć przez utłuczenie w moździerzu (ku czci Hermesa kamiennym?). Słodka przyprawa do uczty bogów ze startego na miazgę intelektu i ciała filozofa. Przyprawa dodająca smaku rozkoszy wyrafinowanej zemsty.

– Kamień jest dla mnie zarodkiem świata – opowiadam Pietuszce w grobowcu Agamemnona. – Ma zwiniętą w sobie moc. Rozwija się z niej zimnokrwisty wąż i wtedy jest ciemność, noc. Ogrzany słońcem, staje się dniem, spiżowym wężem wyniesionym na pustyni. Wężowe meandry gnostycznych rysunków, między ciemnością a światłem, w dwoistym ciele węża.

– Aha – Piotr (z greckiego także „kamień” – „Petrus”) stoi zasłuchany. Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że po prostu woli się nie ruszać. Nie spieszy się wyjść z chłodnego grobowca w skwar. Oparty o wilgotną ścianę, studzi mój rekolekcyjny zapał niczym Spartanin, podsumowując lakonicznie wywód:

– Mitotwórca i mitobiorca.

Górskimi drogami Arkadii dojeżdżamy do Olimpii. Zielone, płaskie tereny nadrzeczne, idealne na stadion.

Od rana zabawa w chowanego w ucieczce przed porażającym skwarem. Zaczyna się o dziesiątej, trzyma do zachodu słońca. Oglądamy pierwszy na świecie stadion i wracamy szybko do hotelu Europa, obejrzeć najnowszą olimpiadę w Sydney. Piotr emocjonuje się nocą biegami, ja pławię w basenie. Nurkuję w ucieczce przed spoconymi nietoperzami, przelatującymi tuż nad powierzchnią.

Po powrocie do Pargi kwaterujemy u Sofoklesa – Greka wylegującego się na balkonie i poklepującego z zadowolenia po brzuchu. Życie jest sjestą. Musaka, buzuki, olimpiada. Państwową religią prawosławie, a prywatną papierosy. Grecy palą, jakby okadzali świętą figurę w cerkwi.

Do popołudnia nie ruszamy się z pokoju. Przedtem musieliśmy zwiedzać, chowając się przed słonecznym bombardowaniem. Teraz jesteśmy kombatanci, wypoczywamy. Skończyłam książkę o mistyce św. Faustyny (nareszcie sensowne opracowanie Dzienniczka, bez tego dewocyjnego poklepywania świętej „po krzyżu”). Piotr połyka Calasso, zostają mi francuskie pisma z tutejszego kiosku. Coś dużo tekstów o ciąży albo wcześniej omijałam takie rubryki. Francuzi zalecają jeść siedem owoców lub warzyw dziennie. Nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam. Napisali: 7. Dziennie to ja nie zjadam aż tyle na obiad i śniadanie, a co dopiero dodatkowo. Inna gazeta: „Kobiety w ciąży przyciągają komary podwyższoną temperaturą ciała”. Żeby całego ciała, one rąbią mnie wyłącznie w twarz. Mam bąble gorsze od młodzieńczego trądziku. Poza tym „Kobiety wydychają w czasie ciąży specyficzne substancje”. Tak podejrzewałam: psychoza, schizofrenia. Voild, u schizofreników przecież wykryto w oddechu butan.

We Francji, gdzie za skrobankę zwraca ubezpieczalnia, kampania o przedłużenie aborcji do dwunastego tygodnia. Argumenty za i przeciw niezmiennie te same. Nowość z obozu konserwatywno – męskiego: „W trzecim miesiącu, kiedy już wiadomo, czy będzie chłopiec, czy dziewczynka, kobiety po dowiedzeniu się, że dziecko jest innej niż oczekiwana pici, przerwą «niechcianą» ciążę”. Oburzenie Francuzek: „Czy żyjemy w Chinach, gdzie uśmierca się miliony dziewczynek?” Przypomnienie argumentów przeciw aborcji z lat siedemdziesiątych:.Jeżeli pozwoli się na skrobanki, to idiotki poddadzą się aborcji przed feriami zimowymi, żeby móc jeździć na nartach” (autentyk).

Nad plażą ogłuszają nas myśliwce. Nie latały tydzień temu, coś się musiało stać. Samoloty – współczesne ptaki wróżebne. Albania? W telewizji pokazywali Miloszevicza, więc chyba Jugosławia. Wojna? Trzeba kupić gazetę.

Calasso: „…konieczność jest jedyną potęgą, która nie ma ani ołtarzy, ani posągów”.

Ma za to pod dostatkiem zarzynanych codziennie krwawych ofiar.

Загрузка...