Byłem już prawie zupełnie spokojny, nie czułem ani wielkiego napięcia, ani żalu nad sobą i bezradnej złości, ani późniejszego odprężenia i ulgi, które miałem przez moment zaraz po wyjściu od Ewy. Zresztą to uczucie trwało najkrócej, może przez kilkadziesiąt metrów, kiedy rozluźniłem ręce i szedłem prawie pustą jeszcze ulicą, wciągając i wolno wypuszczając powietrze. Ciesząc się prawie, że na razie już wszystko zakończone – to, że na razie, pomyślałem Dopiero Później, Kiedy Nie Czułem Już Wcale Ulgi, Tylko Szedłem Licząc Kroki, Stawiając Między Latarniami Raz mniejsze, raz większe, ale wtedy to już nie było odprężenie.
– Więc w ogóle wymyśliliśmy z docentem Rożkiem tę naukę, taki gatunek teorii informacji, wymyśliliśmy w kawiarni, bo już wtedy skończyły mi się wyjazdy na spotkania i udowadnianie, że Boga nie ma, co, jak wiadomo, jest kompletnym nonsensem. Chcesz czkawkowca?
Jan B. wyciągnął z kieszeni wytartego lodenowego płaszcza paczkę mazurów. Zatrzymaliśmy się, kiedy zaczął szukać zapałek. Spotkałem go godzinę temu na reprezentacyjnej ulicy blisko centrum, w miejscu gdzie łączyło się z nią kilka innych i gdzie można było spotkać o tej samej porze tych samych ludzi pozaczepianych o urzędy, których tu było sporo, o kawiarnie i sklepy. Szliśmy razem dość długo i Jan B. mówił trochę sepleniąc, nie ogolony, w przybrudzonej białej koszuli. Do mnie nie docierało najpierw prawie nic, bo spotkałem go już wtedy, kiedy dawno minęło uczucie ulgi i próbowałem przeanalizować wczorajszy wieczór. Zresztą Jan B. nie zwracał na to uwagi, zupełnie wystarczała mu moja ułożona w wyraz zainteresowania twarz, z przyjemnością, szybko wyrzucał zdania.
Ja analizowałem wczorajszy wieczór zaczynając właściwie nie od imienin koleżanki Ewy, młodej lekarki, na których byliśmy bardzo ostrożni, bo traktowaliśmy je chyba oboje trochę jak próbę, i które ciągnęły się bardzo długo. Starannie dobierałem przez parę godzin słowa, uśmiechy. Zatańczyłem z Ewą tylko raz, co zresztą nie sprawiało mi przykrości, bo w ogóle nie lubię tańczyć, opowiedziałem parę dowcipów, z których dwa się podobały, i utrzymywaliśmy się nieźle w tonie ogólnej wesołości. Zaczynałem od momentu, kiedy już później, po wyjściu, szliśmy, najpierw w milczeniu, a potem rozmawiając obojętnie. Ewa mówiła o zmęczeniu, że było nudno, i dość śmiesznie pokazywała głupie miny jednego z gości. Ja chętnie się zgadzałem, ale czułem w sobie napięcie i byłem pewien, że musi zaraz dojść do innej rozmowy, takiej, jaką mieliśmy dwa dni temu i jeszcze przedtem wiele razy.
– Co sądzisz o wypiciu kawy w „Snobie”? – Jan B. zwolnił przy małej kawiarni mieszczącej się w gmachu ekskluzywnego wydawnictwa. – Pośledzilibyśmy nieco wirówkę nonsensu, czyli taniec małp w społecznej próżni, w klatce, która nie wydaje żadnego rezonansu.
Właściwie było mi wszystko jedno, ale po namyśle postanowiłem jednak nie wchodzić. Bardziej odpoczywałem i odprężałem się idąc. Jan B. zgodził się ze mną, ponieważ odkąd przestał pisywać głębokie szkice krytyczne o filozofach niemieckich i zajął się układaniem kronik współczesnych, których na razie drukować nie zamierzał, jego sytuacja materialna znacznie się pogorszyła. Zwłaszcza że ostatnim ze szkiców zraził do siebie znaczną część środowiska. Postanowił więc nie rozstawać się ze mną przed wspólnym wypiciem kawy lub znalezieniem innego inwestora.
– Więc dalej, wracając do tej nauki, dawałem wykłady. Wożono mnie do różnych laickich ośrodków, między innymi do kół ZMS-u. Stawiałem im różne bezsensowne pytania, na przykład: W okolicy rozeszła się wieść o ukazaniu się ducha. Co powinien zrobić aktywista ZMS? Patrzą na mnie uważnie, wszyscy krótko ostrzyżeni, w dżinsach…
Potem zaczęło się szybko, najpierw ona mówiła bardzo dużo, zupełnie niepotrzebnie, i właściwie kiedy odeszła ode mnie na ulicy, zaczęła nagle biec, a potem znowu szła kilkadziesiąt metrów przede mną, trzeba było odwrócić się i odejść. Ale szedłem za nią w odległości kilkudziesięciu kroków, upewniając się, że robię to tylko z lojalności, z troski o nią, żeby sobie czegoś nie zrobiła, żeby ktoś jej na przykład nie napadł. Mówiłem sobie, że robię to tylko dlatego, zaciskając pięści i myśląc, że chyba chciałbym jej więcej nie zobaczyć, nie kończyć tej niepotrzebnej rozmowy. Ale szedłem dalej, chociaż właściwie byłem pewien, że pójdzie prosto do domu i że nikt jej nie zaczepi, bo była prawie piąta rano i na przystankach zaczynali już zbierać się ludzie. Potem zatrzymała się, zaczekała na mnie i poszliśmy do niej do domu, na razie spokojnie.
– I wtedy oni nagle zaczynają poważnie mi odpowiadać. Jeden podnosi rękę, oczywiście krótko ostrzyżony i w dżinsach, i mówi, że owszem, sprawa jest ważna, i na przykład raz na torach, tam gdzie przejechało dróżnika, zaczęło straszyć. A na to podnosi rękę drugi i mówi, że to nonsens, cała rzecz jest naukowa i że to sprawa telepatii. Że była taka historia, że matka położyła ośmiomiesięczne dziecko na torze, bo było nieślubne, a w pociągu, który nadjeżdżał, siedziało drugie ośmiomiesięczne i że w ostatniej chwili to na szynach nadało do tego w przedziale ultrakrótkie fale, to w przedziale pociągnęło za hamulec i pociąg stanął…
Zaczęliśmy znowu mówić już w domu, najpierw cicho, potem głośniej, choć wiedzieliśmy, że matka uważnie, z satysfakcją słucha z drugiego pokoju. Nie umiałem przerwać tej rozmowy, chociaż nie mogła właściwie nic zmienić ani naprawić. Mówiliśmy długo, bo mieliśmy już ogromną odporność i przygotowanie, potem ona podniosła się i powiedziała, że wyjdzie, a wtedy podniosłem się i ja i wyszedłem zostawiając za sobą przyczajoną w drzwiach matkę. Zbiegłem ze schodów. Zaczekałem chwilę na dole, potem szedłem szybko, wiedząc na pewno, że ta rozmowa nie jest jeszcze zakończona. Półtora roku temu, w dwa tygodnie po poznaniu, kiedy wszystko było jeszcze oczywiste, niespodziewanie mieliśmy pierwsze starcie i właściwie już można było przewidzieć dalszy ciąg. Gdy wtedy wyszedłem bardzo łatwo, trzaskając drzwiami, nie spodziewałem się wcale, że jeszcze zadzwoni, nawet mnie jej spokojny głos w słuchawce ogromnie zaskoczył.
– Niestety, urwało się to także – smutnie zaseplenił Jan B. – Ale a propos: kiedy ty wreszcie skończysz z tą bezsensowną Ewą, z tymi bezsensownymi recenzjami i zajmiesz się w końcu poważnie prowokacją, szantażem i donosem? Moje uszanowanie, witamy, witamy.
– Co jest? – zatrzymał się Jarosław, młody dramaturg, który mimo dwudziestu ośmiu lat miał już wystawionych kilka sztuk, dwie kolejne żony i prawie zupełnie siwe włosy. Poznałem go, kiedy byłem z matką u Tomasza, pięćdziesięcioletniego subtelnego eseisty, krytyka i powieściopisarza. Tomasz wyrażał się o nim z wielkim uznaniem, „jakkolwiek jego tryb życia…” – rozkładał ręce. Od czasu spotkania u Tomasza młody dramaturg traktował mnie z wielką sympatią i bardzo uprzejmie.
– Co u Tomasza? – spytał teraz. U Tomasza nie byłem dość dawno, ale powiedziałem, że wszystko w porządku.
– Czytałem twoją recenzję, masz dobre pióro – stwierdził z przekonaniem, starannie odmierzając słowa.
Oczywiście, wiedziałem, że recenzji nie czytał. Było to omówienie nieciekawej monografii historycznej, jedna z moich dwu napisanych dotąd recenzji, którą załatwiła mi matka w poważnym miesięczniku dzięki przyjaźni z Tomaszem. Tomasz załatwił mi tam ryczałt – co sprawiło, że mój ojciec ustosunkował się z większą wyrozumiałością do przyjaźni matki z Tomaszem, nawet może z pewnym szacunkiem, ponieważ odkąd skończyłem historię, sam przez parę lat bez rezultatu starał się załatwić mi pracę w Instytucie Historycznym. Prawdę mówiąc, nie miałem o to pretensji do ojca, nie czując specjalnej ochoty do pracy naukowej, a pensja, którą bym tam otrzymywał, nie była też szczególnie zachęcająca.
– Powinieneś pisać o prozie, Tomasz ci to załatwi. Powiedziałem, że cieszę,się z jego uznania, ale że oczywiście nie ma w ogóle o czym mówić.
– Chodźcie – machnął ręką Jarosław do czekających z szacunkiem w odległości paru metrów wysokiej blondynki, nie wyglądającej na więcej niż szesnaście lat, i szerokiego, dokładnie owiniętego modnym płaszczem. – Szkoda, że zamilkłeś – zwrócił się do Jana B. – to duża szkoda.
– Niewątpliwie – skrzywił się Jan B. – Tylko że absolutnie nie mam o czym pisać.
– To życzliwa dama – pokazał Jarosław blondynkę. – Zatrzymałem ją parę minut temu i powiedziałem: „Będę cię dzisiaj rżnął”, a ona na to: „To już twoja sprawa.”
– Normalnie – powiedziała cicho dziewczyna. Miała szczupłą, delikatną twarz, wąskie, blade usta.
Jan B. zachował pełną obojętność, a owinięty płaszczem jeden z licznych czcicieli Jarosława, posiadający jako jedyną zaletę zamożnych, często wyjeżdżających rodziców, roześmiał się z uznaniem.
– Wybieramy się gdzieś później. Może się przyłączycie?
Oświadczyłem, że mam ważną sprawę do załatwienia. Chciałem przede wszystkim zadzwonić do domu i zorientować się, czy nie dzwoniła Ewa. Od tego uzależniałem kolejne przemyślenie sytuacji. Potem doszedłem do wniosku, że może lepiej w ogóle zajrzeć do domu, mógłbym wtedy skończyć recenzję, którą już dawno powinienem oddać. Poza tym byłem bardzo zmęczony, bolały mnie nogi i wiedziałem, że powinienem się położyć chociaż na godzinę.
Jan B. zakręcił się zdezorientowany. – Aha, Jarosławie, mam dla ciebie świetną historyjkę. Niemieccy ranni żołnierze wzięci przez nas do niewoli. Tłum kobiet oblega pociąg sanitarny. To jest już po powstaniu. Machają pięściami i krzyczą… Ale, ale, czy nie wstąpilibyśmy na kawę?
– Dobrze – powiedział wolno Jarosław. – Chodźmy, Co dalej… Z wami – zwrócił się do dziewczyny i szerokiego, schowanego w płaszczu – spotkamy się za godzinę na obiedzie. Teraz idę porozmawiać z przyjacielem.
– Więc wtedy jedna z kobiet na dworcu zaczyna krzyczeć: „Ciszej, bo nie słychać, jak jęczą!” Smaczne, co? Mówię tobie pierwszemu, możesz wykorzystać.
Dzidka otworzyła drzwi i rozjaśniła się w ostentacyjnie serdecznym uśmiechu. – Świetnie, że jesteś. – Przygładziła krótko obcięte czarne włosy. – Właśnie podaję obiad. Wiktor wrócił dziś wcześniej z Instytucji – dorzuciła jeszcze, kiedy wyminąłem ją już i usiadłem w pierwszym, największym pokoju w jednym z wyplatanych foteli, ustawionych dookoła stołu.
– Dzwonił ktoś?
– Oczywiście – znów serdeczny uśmiech Dzidki. – Dzwoniono. Odczekałem chwilę i zapytałem bardzo spokojnie: – Ewa?
– Nie, Ewa nie dzwoniła. – Dzidka krążyła teraz szybko między kuchnią a stołem. – Dzwoniła Ilona, prosiła, żebyś koniecznie zadzwonił, jak tylko przyjdziesz. Dzwoniła dwa 6 razy. – Znów energicznie zawróciła w stronę kuchni, krótka spódnica podkreślała długość jej nóg. – Zaraz podaję zupę.
Z gabinetu – tak nazywał się pokój na końcu korytarza – wynurzył się ojciec. Był w spodniach od garnituru, spod rozpiętej koszuli wyglądała koszulka gimnastyczna, co zdaniem ojca podkreślało jego męskość i przychylny stosunek do ćwiczeń fizycznych. – Smacznego wszystkim – ciężko opuścił się na krzesło. Miał trochę po pięćdziesiątce i ostatnio mocno przytył. – Ciekawe, co też dzisiaj dostaniemy? – zatarł ręce i spojrzał na mnie uważnie. – A ty zmizerniałeś, niedobrze. Prawda, Dzidka, że zmizerniał?
– Tak, może rzeczywiście. – Uśmiechnęła się znowu, dwudziestopięcioletnia studentka biologii, która przelotny romans z moim ojcem w czasie jego nieoficjalnego pobytu nad morzem potraktowała bardzo poważnie, chociaż ojciec nie był nawet dyrektorem, ale tylko wicedyrektorem Instytucji, po powrocie do Warszawy zaczęła odwiedzać go regularniej i wykorzystując jego narastający konflikt z matką, która wtedy właśnie coraz częściej przebywała u Tomasza, uparcie starała się zamieszkać na stałe w obszernym czteropokojowym mieszkaniu ojca z centralnym, loggią, widokiem na park i długim hallem. Zaczęła ostatnio przejmować wszystkie funkcje matki łącznie z prowadzeniem gospodarstwa, znosząc zmienne humory ojca, który wolałby może widywać ją rzadziej w domu, ceniąc nobliwy wygląd i kulturę matki, jej znajomość trzech języków, pracę nad przekładami książek. Matka odsuwając się coraz bardziej w stronę Tomasza traktowała Dzidkę z pogardliwą obojętnością. W przekonaniu, że jest jednak z ojcem nieco zżyta, upewniałem się podczas wspólnych spotkań, kiedy zgodnie zajmowali się próbami wyprowadzenia Dzidki z równowagi. Myślę, że ojciec w gruncie rzeczy troskliwie utwierdzał się w przekonaniu, iż matka opuszcza go głównie ze względu na Dzidkę. Było to oczywiście zupełnie nieprawdziwe, ale jedyne dla niego do przyjęcia racjonalne uzasadnienie zmiany w uczuciach matki. Posiadał jednak przy tym na tyle zdrowego rozsądku, że Dzidki pozbywać się nie zamierzał, jakkolwiek sprawa rozwodu i ewentualnego małżeństwa była przez niego poruszana w sposób raczej mglisty.
– Może jeszcze zupy? – Znów ciepły uśmiech Dzidki w moją stronę.
– Co z matką? – odpowiedziałem jej uśmiechem.
– Nie przyjdzie – powiedziała szybko – jest u Tomasza.
– Co cię obchodzi, gdzie jest? – ojciec podniósł szeroką twarz znad zupy. – Nie przyjdzie, to nie przyjdzie.
– U pana Tomasza – poprawiłem Dzidkę i patrząc na jej twarz zaczerwienioną nagle, powtórzyłem: – pana Tomasza. – Poczułem na moment odprężenie i nawet było mi przez chwilę trochę jej żal, ale dodałem: – O ile wiem, nie jesteś z nim jeszcze w bardzo bliskich stosunkach.
Teraz poczerwieniał ojciec, ale zaraz opanował się, odprężył i roześmiał głośno. Ja patrzyłem dalej na Dzidkę, czekałem na jej wybuch i wiedziałem, że nie nastąpi. Oczywiście, opanowała się wiedząc, że na żadne poparcie ze strony ojca liczyć nie może, a czuła się jeszcze za słaba na prowadzenie dodatkowych rozgrywek ze mną. Uśmiechnęła się więc znów o wiele za serdecznie i podsunęła mi półmisek z mięsem. – Przecież to lubisz, a jesteś mizerny. Zastanawiałem się, czy w ogóle można przełamać jej opanowanie, interesowało mnie to właściwie tylko teoretycznie, bo jej obecność w domu nie przeszkadzała mi, nawet ciekaw byłem końcowej rozgrywki, w którą wciągała się z takim uporem.
– No i cóż u ciebie? – Już przy herbacie rozparł się wygodnie w fotelu ojciec. Rozpinając kolejny guzik koszuli odsłonił rudawy zarost wyglądający spod gimnastycznej koszulki. – No, opowiadaj. Pracujesz ostatnio, piszesz coś? Do domu często nie wracasz, a to niedobrze. Czy utrzymujesz znajomość z tą magister architektury, Ewą? Owszem, ładna, oryginalna, tylko nerwowa. Ale pracowita – zastanowił się. – Nawet może ma na ciebie dobry wpływ, tylko że dużo tam ona nie wyciągnie. To nie przemysł. I męża już miała – pokiwał głową.
– Przeszkadza ci to?
– Nie, nie przeszkadza. Przynieś mi jeszcze, Dzidziu, herbaty.
Zastanowiłem się, co może teraz robić Ewa i czy zadzwoni. Przypuszczałem prawie na pewno, że Ewa nie poszła dziś do tej prywatnej firmy kończyć urządzanie wnętrza, za co spodziewała się sporej sumy pieniędzy. Leżała pewno na tapczanie; a ja nie miałem sił do niej dzwonić, nie miałem sił na rozważanie wszystkiego jeszcze raz i nie czułem do siebie żadnego żalu, może tylko o to, że w końcu dałem się wciągnąć, ale nawet te myśli nie były nowe. Wolałem poczekać.
– Ale, ale, wyobraź sobie, załatwiałem dzisiaj w Ministerstwie pewną sprawę Instytucji, i kogo spotykam? Miałeś kiedyś kolegę Edwarda, pamiętasz?
Kiwnąłem głową, że pamiętam Edwarda L. Był ze trzy lata starszy ode mnie i właściwie wcale nie był moim kolegą. Studiował ekonomię, potem przeniósł się na politechnikę, potem pracował zawodowo w zrzeszeniu studentów.
– Otóż kogo spotykam dziś w Ministerstwie? Właśnie jego. I proszę, jest wicedyrektorem departamentu. Przypomniałem mu się, powiedziałem, że jestem twoim ojcem, porozmawialiśmy. Przyjemny człowiek. Mówił mi, że byłeś zdolny, inteligentny i szkoda, że się marnujesz i wykolejasz. Powiedział nawet, żebyś wpadł do niego do resortu, to może ci coś stałego gdzieś załatwi.
– To ładnie z twojej strony, żeś z nim pogadał o mnie.
– A ładnie. Czas, żebyś coś zaczął. Owszem, rozumiem, że trzeba wolno i cierpliwie, to bardzo ważne, ale należy gdzieś się zaczepić konkretnie, nie żadne ryczałty. Zaczepić i potem też cierpliwie, inteligentnie. Na nerwowo i bez planu do niczego nie dojdziesz, jak na froncie.
– Zaciągnął się papierosem i sprawdził, czy Dzidka, która już sprzątnęła ze stołu i usiadła w fotelu bliżej okna, zachowując dystans, nie narzucając się, ale jednocześnie podkreślając celowość swojej obecności manipulacjami przy doniczce z kwiatami, słucha uważnie. – Wtedy na froncie – ciągnął zadowolony z jej uważnej, zasłuchanej twarzy – kiedy dostawałem krzyż, trzeba było też leżeć cierpliwie, podczołgać się potem i wyskoczyć naprzód. – Zamachał rękami.
– No i wyskoczyłeś na czas.
– Wyskoczyłem. Może cię to bawi, ale wyskoczyłem. Pewno – zastanowił się – powinienem w życiu zajść dalej, ale i tak nie było mi łatwo. W pokoju w biurze, gdzie pracowałem po wojnie, stały cztery szafy, a nas było trzech. Zawsze zaczynało się dzień od otwierania szaf. Najpierw ja otwierałem wszystkie, potem już tylko jedną, a potem ja mówiłem codziennie o ósmej: „Otworzymy szafy.”
– A tamtych dwóch jak podmieniłeś?
– Gorzej pracowali, wolniej. Wiesz, Dzidziu? Czytałem wczoraj w gazecie, że ktoś zbił kobietę po twarzy. Młody człowiek – spojrzał na mnie – w twoim wieku albo i młodszy. Ja rozumiem, wiele się zmienia, ale ja nigdy nie uderzyłem żadnej kobiety w twarz. A wiecie dlaczego? Nie widziałem powodu. A poza tym – popatrzył dumnie – nigdy nie musiałem. Ten kolega twój, Edward, ma wóz służbowy.
– Ty też będziesz miał – pocieszyłem go – jak zostaniesz dyrektorem.
– Może będę – rozjaśnił się. – Ale ty nie.
– Pewno nie. – Wstałem od stołu. Nie miałem dziś szans na skończenie recenzji, ale nie chciałem też wychodzić z domu. Podszedłem do okna. Teraz uważne spojrzenie Dzidki, i znowu uśmiech. Jest ładna, zgrabna i wie o tym. Ciekaw byłem, ile musi kosztować ją to, żeby żyć z moim ojcem, znosić spotkania z matką i nie wycofać się. Właściwie miałem dla niej sporo uznania – postawiła na ojca i była konsekwentna, mając pełną akceptację swojej rodziny, mieszkającej w pięć osób w dwóch małych pokojach na Pradze. Na ulicy oglądali się za nią różni mężczyźni, ale ona nie interesowała się nikim. Nie interesowała się także zupełnie mną, chociaż w pierwszym okresie robiłem, w celach raczej doświadczalnych, pewne posunięcia. Była jeszcze jedna możliwość, że to wszystko nie sprawiało jej tak dużej przykrości. Zresztą, rozgrywała bardzo dobrze i coraz częściej ojciec odczuwał jej niezbędność. Widziała coraz bardziej ostentacyjne lekceważenie i niechęć matki w stosunku do ojca i miała pewność, że to nie pozostanie bez wpływu na jej pozycję. Na początku historii z Tomaszem, kiedy matka powoli zaczynała się przeprowadzać i parę razy nie nocowała w domu, nie ukrywając zresztą niczego przed ojcem, pozostawiając mu swobodę decyzji w sprawie rozwodu (notabene Dzidka już wtedy kilkakrotnie pojawiała się w naszym domu), ojciec odbył zasadniczą rozmowę z Tomaszem. Długo krzyczał przy telefonie, poczerwieniał, był bardzo godny i oskarżycielski. Mówił o podstawowej komórce społeczeństwa oraz o łajdactwie i niemoralności. Potem rzucił słuchawkę i przez parę dni był z siebie bardzo zadowolony. To – masz wprawdzie odłożył słuchawkę już po paru słowach, ale ojciec i tak czuł, że wypełnił jak należy swój obowiązek, także wobec mnie, bo zażądał, abym był przy tej rozmowie obecny. Potem próbował jeszcze rozmawiać z matką, wreszcie oświadczył, że w każdym razie jego dom zawsze pozostanie dla niej otwarty, co było deklaracją raczej bez znaczenia, bo matka oznajmiła, że nie przenosi się definitywnie i zamierza nadal korzystać ze swojego pokoju oraz z całego mieszkania do momentu wyjaśnienia sprawy.
O czwartej nakręciłem numer Ewy. Słuchawkę podniosła matka. – Czy to może szanowny pan? Niestety, nie ma w domu mojej córki, tylko jest jej matka, z którą właśnie szanowny pan raczy rozmawiać.
– A czy nie zostawiła żadnej wiadomości? – Opanowałem się, jeszcze raz się opanowałem, żeby nie kazać jej zamknąć się i raz na zawsze uciąć tę obrzydliwą ironiczną grzeczność. Wiedziałem, że w końcu to zrobię, ale ciągle to odkładałem.
– Niestety, nie poleciła mi nic przekazać szanownemu panu. W każdym razie cieszę się, że pan zechciał…
Czułem, że Ewa też nie miałaby nic przeciwko temu, żebym porozmawiał z jej matką ostro. Chyba nawet chciała tego, czekała na to. Wiedziałem, że to podniosłoby mnie w jej oczach. Ale Ewa nigdy nie liczyła się z następstwami. To by już oznaczało otwartą wojnę. Oczywiście, kiedy myślałem o tym, że Ewa wyprowadzi się stamtąd i zamieszka gdzie indziej, może ze mną, zawsze łączyło mi się to z ostateczną rozmową z jej matką. Może nawet niechęć i niewiara jej matki w sens związku Ewy ze mną zbliżała mnie mocniej w krytycznych chwilach do Ewy. Oczywiście, dziś też była już na pewno po przemowie do córki, co zawsze potęgowało w Ewie nerwowe napięcie. Bo, co gorsza, ona nie zawsze mówiła głupio. Więc Ewy jednak nie było w domu. Może poszła zajmować się wnętrzem tej firmy, pieniądze za to miała włożyć na książeczkę mieszkaniową. Matka nie zgadzała się na wymianę mieszkania na dwie kawalerki, mimo że Ewa obiecywała jej służącą i stałą opiekę. Przedtem myśleliśmy o jakimś pokoju sublokatorskim. Ostatnio nie mówiliśmy już o tych sprawach.
Mogła poza tym wyjść na moment kupić coś.
– Coś się stało? – wychylił się ojciec z gabinetu Dzidka – rzucił w stronę kuchni – jeśli skończyłaś z naczyniami, to chodź.
– Zaraz będę gotowa.
Matka Ewy znów kilkoma dobrze dobranymi słowami wyprowadziła mnie z równowagi i nie dowiedziałem się niczego. Może nawet Ewa była w domu, ale ta nie chciała jej zawołać. Ale wtedy matka nie używałaby tego „szanowny pan”, przeznaczonego wyłącznie dla mnie. Już w drzwiach pokoju zawrócił mnie dzwonek telefonu.
– Aha, to ty. Czy nie ma jeszcze Celiny? – usłyszałem jak zawsze trochę zachrypnięty głos Tomasza. Ciągle nie mogłem się jeszcze zdobyć na zwracanie się do niego po imieniu mimo licznych przyzwoleń i niemal nakazów, używałem więc form wymijających. – Wyszła ode mnie przeszło godzinę temu, miała być u was na obiedzie. Zapomniałem zupełnie porozmawiać z nią o dość ważnej sprawie. Ależ, to w końcu nic tak pilnego – odpowiedział na moje uprzejme wyjaśnienia, że przykro mi, lecz niestety matki jeszcze nie ma. – Świetnie w każdym razie, że ty jesteś. Czy odniosłeś już – wymienił imię redaktora miesięcznika – tę recenzję?
Powiedziałem, że jeszcze nie, ale już piszę ostatnie zdania.
– Rozumiem. – Zawahał się chwilę. – Jeżeli znalazłbyś chwilę czasu, może zajrzysz do mnie na moment. Miałbym dla ciebie pewną dość atrakcyjną propozycję… Dobrze, czekam.
Wychodząc z domu minąłem się z idącą właśnie do pokoju ojca Dzidką. Była tylko w rozchylonym na piersiach szlafroku, wymieniliśmy uważne spojrzenia.
Tomasz przywitał mnie dość powściągliwie, chwilę nawet jakby zawahał się, zanim wskazał mi miejsce, i usiedliśmy w głębokich skórzanych fotelach na tle ciężkiej biblioteki. Nad zarzuconym maszynopisami biurkiem wisiał pejzaż Fałata. Tomasz trochę nerwowo zgarnął z biurka parę luźnych kartek, postawił butelkę koniaku i dwa kieliszki.
– Dawno nie rozmawialiśmy, odniosłem wrażenie, że nie masz specjalnej ochoty na rozmową ze mną. – Ubrany był w elegancki flanelowy garnitur. Gęste siwe włosy sczesane na bok.
Zaprotestowałem tłumacząc, że było mi niezręcznie, bo nie skończyłem recenzji, ale że oczywiście absolutnie go nie unikam. Przerwał mi niecierpliwym ruchem ręki.
– Oczywiście, byłoby nonsensem, gdybyś mnie unikał. Chodzi mi o taką rzecz. – Wysunął naprzód mocno zarysowaną szczękę, patrzył trochę nade mną, kiedy zapalał papierosa, wyczułem w nim pewne napięcie. – Zamówiono u mnie pewien scenariusz, dotyczący spraw współczesnej młodzieży. Pewne realia wymykają się już mojej obserwacji. – Podniósł się, podszedł do biblioteki i starannie wyrównywał książki. – Po prostu pewnych spraw już nie czuję. – Odwrócił się, spojrzał na mnie nieuważnie i nagle szybko wracając na fotel, napełnił kieliszki. – Chyba już rozumiesz – ciągnął dalej, kiedyśmy wypili. – No, to chyba jasne – wzruszył ramionami na mój trochę niepewny gest – to chyba jasne. Masz dwadzieścia sześć lat, własne problemy, znasz problemy innych w twoim wieku. Reasumując: mógłbyś mi pomóc rewanżując się choćby za te recenzje. – Znów przekręcił się w fotelu, patrząc teraz w stronę okna. – Oczywiście, zależnie od tego udziału – mówił jednostajnie – otrzymałbyś pewną część honorarium, może nawet uznałbym cię za współautora.
– Czy to pomysł mojej matki?
Tomasz odwrócił się, spojrzał na mnie ostro, ze złością, potem nagle uśmiechnął się i napełnił kieliszki.
– Znów nonsens. Wypijmy i przejdźmy do rzeczy. Musiałeś obracać się w różnych środowiskach, z pewnością masz mnóstwo obserwacji. Słyszałem, że w czasie studiów ćwiczyłeś boks i że zdarzyło ci się wykorzystywać to na ulicy.
Odpowiedziałem, że jest w tym dużo przesady, ale on zmów niecierpliwie machnął ręką.
– Pisać będę oczywiście ja, chociaż – zatrzymał się – ty też możesz spróbować pewne fragmenty, na przykład parę dialogów. Oczywiście cała sprawa pozostanie na razie w tajemnicy, także przed twoją matką. To będą nasze męskie sprawy. Wyglądasz na zaskoczonego? – uśmiechnął się. – Więc co, zgoda?
Powiedziałem, że nie wiem, czy będę mógł, to znaczy, czy będę umiał mu pomóc, ale zrobię wszystko… I potem, ciągle jeszcze niepewny, oszołomiony tym wszystkim, dodałem coś o wdzięczności.
Wtedy wzruszył ramionami. – Nic takiego – powiedział – nic takiego. – Podniósł się, przeszedł po pokoju, odwrócony tyłem przerzucał jakąś książkę. I kiedy zastanawiałem się, szukając słów, które powinienem wypowiedzieć, znów wrócił na fotel, podniósł kieliszek, szybko wypił i potem gwałtownym ruchem, podejmując decyzję, położył mi dłoń na ramieniu. – Lubię cię, słyszałem, że jesteś niezły huncwot. – I w momencie gdy zaczynałem już rozumieć, ostrożnie przeniósł rękę na moje udo, twarz jego straciła całą ostrość, kiedy z wielkim napięciem, prawie żałośnie, błagalnie patrząc mi w oczy, wolno przesunął dłoń ku górze.
Odsunąłem się lekko z fotelem. Nie czułem już zdumienia, tylko wielkie wzbierające rozczarowanie. Cała tą propozycja stała się zupełnie nierealna, a jeszcze przed chwilą widziałem zachwycone twarze Ewy i mojej matki. Potem zacząłem myśleć o matce i niespodziewanie dla siebie, nagle omal się nie roześmiałem. Ale zacisnąłem mocno wargi i opanowałem się. Tomasz, obserwując mnie z napięciem, znów przysunął fotel.
– Przepraszam cię – powiedział cicho. – Bardzo przepraszam. Musimy Jeszcze porozmawiać, musimy się nad tym wszystkim razem zastanowić.
Nagły dzwonek telefonu podniósł go na nogi. Niechętnie wstał i przeszedł do sąsiedniego pokoju. – Koniecznie teraz? – dobiegał mnie jego zdenerwowany głos. – Załatwimy to jutro.
– No, proszę cię, nie upieraj się – dorzucił nagle miękko. – No, dobrze, dobrze, niech będzie. Wrócił, spojrzał na mnie niepewnie i zatrzymał się przy oknie. – Będę cię musiał niestety przeprosić – powiedział znów niespodziewanie ostro. – Może wrócimy jeszcze do tej rozmowy. – I ciągle nie patrząc na mnie dorzucił: – Mam w tej chwili bardzo ważną sprawę. Zbiegłem z drugiego piętra. Wychodząc z klatki schodowej minąłem wysokiego, rozkołysanego chłopca, który ruszył na górę.
Ostrożnie przekręciłem klucz w zamku. Stałem przedtem chwilę pod drzwiami nasłuchując. Nie miałem już siły telefonować, poza tym wiedziałem, że znów nie dogadam się z jej matką. Po rozmowie z Tomaszem chciałem jednak zobaczyć Ewę. Gdybym miał pewność, że wróciła, może nie musiałbym nawet z nią rozmawiać. Pchnąłem wolno drzwi, wszedłem do małego, zapchanego dwiema szafami korytarza. Drzwi do pokoju Ewy były otwarte, w kuchni było cicho, do matki Ewa ostatnio nie wchodziła. Właściwie mogłem już wyjść. Ale zrobiłem jeszcze parę kroków do długiego stolika, na którym Ewa zostawiała mi czasem krótkie kartki, zobaczyłem, że na porozrzucanych książkach nie leży nic, i teraz już na pewno mogłem wyjść. Ale właśnie wtedy powitała mnie z tyłu szanownym panem matka. Stała w drzwiach, drobna, sztywno wyprostowana, zupełnie niepodobna do Ewy, patrząc na mnie wielkimi, za blisko osadzonymi oczami. Musiała obserwować mnie już od dłuższego czasu i oczywiście mój niepokój i zaskoczenie sprawiły jej satysfakcję.
– Jednak szanowny pan zjawił się osobiście. No, proszę! – Poprawiła ręką o wiele na nią za długi, poprzecierany sweter Ewy. Ubierała się w domu zawsze ostentacyjnie niedbale, chcąc podkreślić swoje i córki kłopoty materialne. Był to jeszcze jeden argument przeciwko mnie. Ewa usiłowała walczyć z matką, ale ta nie miała zamiaru ustąpić: „Na więcej nas nie stać, będzie stać, to włożę co innego.” Nowy kostium, który dostała niedawno od Ewy, sprzedała znajomej, a pieniądze wpłaciła do PKO. „Ty nie dbasz o naszą przyszłość, to ja muszę.”
– Wybaczy pan, że nie będę dotrzymywała mu towarzystwa, ale w końcu znamy się tak dawno, że formy towarzyskie już nas nie obowiązują.
Od zakończenia wojny nie pracowała, przedtem prowadziła duży sklep konfekcyjny w śródmieściu. Mąż nie wrócił z wojny. Żyła z ocalonych kosztowności, mając jednocześnie stałą pensję od Ewy. Uporczywie usiłowała pchnąć Ewę w stronę jej pierwszego męża, bardzo dobrze zarabiającego inżyniera budowlanego, z którym Ewa rozeszła się trzy lata temu. Inżynier wyjechał ostatnio jako ekspert do Ghany, gdzie zarabiał jeszcze lepiej, wrócił bez włosów, ale długą białą limuzyną, którą przez jakiś czas zatrzymywał przed domem Ewy, rozmawiał z nią, rozmawiał z matką, i potem przestał przyjeżdżać. Tego też matka nie mogła mi darować, uważając, zupełnie niesłusznie, że Ewa odrzuciła możliwość użytkowania białej limuzyny tylko ze względu na mnie.
Usłyszałem, że nastawia w kuchni czajnik. Wyciągnąłem się na szerokim tapczanie i zastanawiałem gdzie. jest Ewa, pomyślałem znów o Tomaszu, o z takim trudem zdobytym ryczałcie, o recenzjach, o nadziejach matki, i co, bym zrobił, gdybym był już teraz po napisaniu scenariusza z Tomaszem, o pracy Ewy przy urządzaniu wnętrza tej firmy. Po pierwszym małżeństwie Ewa odsunęła się od grupy dobrze ustawionych architektów, z którymi współpracowała zaraz po studiach. Teraz była jeszcze dalej, robiąc szybkie, dość głupie prace, co przekreślało jej szanse na wybicie się. To wszystko sam jej mówiłem i ona to zresztą wiedziała, ale nie miała już sił na szukanie, dojść, na próby odnawiania stosunków, znoszenie upokorzeń i niepowodzenia, rezygnowała więc z tego uważając, że w sumie coś jednak wygrała. Nie żałowała, że odeszła od męża, i nie żałowała, że jest ze mną. Obserwowałem jej wzrastające uzależnienie ode mnie i niepokoiło mnie i drażniło jej zaufanie, czułem się wciągany coraz bardziej, współodpowiedzialny za jej różne problemy, za matkę, za mieszkanie, za tę pracę. Jednocześnie coraz wyraźniej widziałem, ile mnie od niej dzieli. Nawet nie tych parę lat różnicy, ale inne myślenie o życiu, inna dojrzałość, jej wzrastająca nerwowość, w którą też byłem wplątany i za którą byłem również odpowiedzialny. Potem ona zaczęła to wyczuwać, potem rozumieć – wtedy zaczęły się rozmowy. Potem chciała odejść. Ale ja uczepiłem się jej, zatrzymałem ją kurczowo, chociaż miałem zupełnie inne plany na rozegranie życia, w których ona była wydarzeniem nonsensownym i niezrozumiałym. Ale nie mogłem też sobie powiedzieć, że rezygnuję z tych planów do końca, dlatego odwiedzałem Ilonę, dziesięć lat młodszą od Ewy maturzystkę, odwiedzałem ją na Saskiej Kępie – w ładnej willi. Chodziłem do niej z eseistą Janem B., któremu willa nadzwyczaj się podobała i który bardzo polubił picie koniaku z ojcem Ilony. Chodziłem tam, żeby się przekonać, że nie zrezygnowałem ze swoich koncepcji i że mogę się wycofać poza Ewę. Ale byłem z nią dalej, może nawet bardziej związany niż przedtem przez to, że chciała odejść i że ja ją zatrzymałem. Jednocześnie opowiadałem jej dużo różnych historii, rozbijając jej drażniącą naiwność, jej widzenie różnych spraw, które przyciągało mnie, zatrzymywało przy niej, ale wytrącało z równowagi i które musiałem niszczyć. Opowiadałem o jej przyjaciółkach i o jej znajomych historie prawdziwe i znów drażniło mnie jej oburzenie, zwrócone przeciwko nim i przeciw mnie. Opowiadałem coraz więcej, o wiele więcej, niż chciałem powiedzieć i niż to miało sens. Opowiadałem o Teresie-Psiarze i Baśce-Flecistce, i Paskudzie, o różnych z nimi wieczorach, na których byłem albo o których słyszałem, utwierdzając się w tym, że musi i że powinna to wiedzieć, i potem słuchałem jej krzyku, słuchałem spokojnie, bo byłem bardziej opanowany i mogłem nawet w momentach najgorszych dobierać słowa. Jednocześnie coraz bardziej narastało między nami napięcie, ona patrzyła już na mnie inaczej i musiałem teraz uważać spoglądając przy niej na inne kobiety, bo ona obserwowała je teraz według mojego klucza. I potem rozmawialiśmy znowu i coraz bardziej się w te rozmowy wciągałem, nie zawsze już mając przewagę.
W hallu zadzwonił telefon, potem usłyszałem szybkie kroki matki. To nie była Ewa. Spojrzałem na zegarek. Co mogła robić do ósmej na mieście? Wyszedłem na korytarz. – Jednak pan nas opuszcza. Zapomniałam panu przedtem powiedzieć, że Ewa wyszła dziś zaraz po panu, chyba o piątej rano.
Zastanawiałem się, czy mnie okłamuje i po co. Wyczuła to natychmiast i uśmiechnęła się:
– Pan szanowny oczywiście może mi nie wierzyć. Nie mówiłam tego, gdyż sądziłam, że pan o tym wie, ale widocznie szanowny pan nie cieszy się pełnym zaufaniem mojej córki.
Wyszedłem na schody. Byłem nadal prawie pewny, że matka kłamie.
– Widać, że się szanowny pan za bardzo nie przejął – wychyliła się za mną.
– Spokój – zatrzymałem się. – Już!
Przestraszyła się, cofnęła szybko, bez słowa zamykając drzwi. Usłyszałem cichy trzask. Obserwowała mnie podniósłszy klapkę przy drzwiach. Musiała być jednak zaskoczona – myślałem zbiegając na dół. Już dla siebie kończyłem z nią rozmowę, mówiąc wszystko. Stanąłem w bramie, zastanawiając się, jak wpadła na to, żeby wymyślić tę idiotyczną historię z wyjściem Ewy, ile musi mieć do mnie złości i niechęci. Ale zaraz w tę historię uwierzyłem i wiedziałem, że uwierzyłem w nią od początku i dlatego tylko wydobyłem dla matki te słowa.
Idąc w kierunku głównej ulicy znów wróciłem do przebiegu rozmowy z dzisiejszej nocy szukając w niej słów ostatecznych. Potem pomyślałem o mężu inżynierze i byłem już w centralnym punkcie głównej ulicy, w miejscu, które mijałem dzisiaj dwa razy, skręciłem koło zamkniętej już kawiarni elitarnego wydawnictwa i w restauracji po drugiej stronie, przerzucając książkę telefoniczną, przyjrzałem się sobie w wielkim lustrze przy szatni. Miałem opaloną twarz, na której nie widać było zmęczenia, może tylko w trochę zmrużonych oczach. Znalazłem ten numer, ale przedtem zadzwoniłem jeszcze do ojca i po paru słowach odłożyłem słuchawkę nie reagując na jego zainteresowanie. Potem nakręciłem znaleziony numer inżyniera i odłożyłem słuchawkę słysząc uprzejmy głos młodej kobiety. Dałem dwa złote szatniarzowi i odpowiedziałem na uśmiech stojącego obok mnie krępego blondyna z długimi falującymi włosami, opiętego w zniszczoną skórzaną kurtkę. Stał z hełmem motocyklowym w ręku, obrzucany niechętnym spojrzeniem szatniarza. Wyciągnął do mnie rękę. Przywitałem się, ale poznałem go dopiero po paru zdaniach, które wypowiedział szybko, cały czas ściskając mnie za rękę-Kończył razem ze mną historię, opowiadał teraz, że ożenił się, mieszka w sporym miasteczku, uczy historii, wziął Junaka na raty i dodatkowe godziny geografii. Mówił, ciągle nie wątpiąc w moje zainteresowanie, a ja słuchałem. go nawet dość przychylnie, bo właśnie przypomniałem sobie, że Ewa mówiła mi o powtórnym małżeństwie inżyniera. Odwróciłem się teraz w stronę sali, od barku pomachał do mnie Jarosław. Obok siedziała subtelna szesnastoletnia, wydobyty z płaszcza i przez to trochę pomniejszony wyznawca Jarosława oraz Jan B., który widocznie utrzymał się przy nich do wieczora.
– Napijesz się? – uśmiechnąłem się bez przekonania. do kolegi ze studiów, który dalej ciągnął opowiadanie, ale bałem się, że lada chwila skończy i zacznie serdecznie a szczerze wypytywać, jak mi leci. Zmartwiłem się jego wyjaśnieniem, że nie może, bo właśnie prowadzi motor i musi dziś jeszcze przejechać prawie dwieście kilometrów, rozłożyłem bezradnie ręce, ucieszyłem się raz jeszcze z naszego nieoczekiwanego spotkania, usłyszałem, że on cieszy się także. I właśnie wtedy, już właściwie przy końcu, spytał, jak mi leci, a ja odpowiedziałem, że nieźle, dokładnie tak, jak to sobie przed chwilą wymyśliłem, poparłem to mocnym uściskiem dłoni i dodałem też, że się jeszcze nie ożeniłem.
– Pewnie – powiedział teraz on. Przyglądał mi się dokładnie, sprawdzał jakość butów, garnituru, krawata. – Pewnie – powtórzył. – Tutaj w mieście… – Posmutniał trochę. – No, lecę. Czekają tu na ciebie. No to cześć! Najserdeczniej.
– No to cześć! – Skręciłem w stronę Jarosława. – Na pewno się kiedyś spotkamy.
– Na pewno.
Zobaczyłem jeszcze, że przerzuca książkę telefoniczną, potem usiadłem na wolnym krześle przy barku. Jarosław przysunął w moją stronę przygotowany jarzębiak.
– Jeśli nie masz innych planów, może wpadniesz dziś z nami do niego – wskazał szerokiego. – Obiecuje koniak.
Powiedziałem, że może wpadnę, i Jarosław zamówił dla mnie następny jarzębiak. Z boku
Jan B. obiecywał rewanż.
– Już wkrótce ukaże się specjalny numer – wymienił nazwę miesięcznika – poświęcony romantykom. Nie może w nim zabraknąć głosu eseisty Sobieskiego. Tak, tak, powinniście brać z niego wzór. Z daleka od łatwych koniunktur tworzy autentyczne wartości kulturowe.
Jan B. zdradził mi kiedyś, że posiada pewien udział w autorstwie tych esejów, przy czym rezygnuje z umieszczenia swojego nazwiska w zamian za pewne rekompensaty finansowe.
Kolega z uniwersytetu roześmiał się przy słuchawce, przekazując trochę za głośno pozdrowienia od siebie i żony.
Pomyślałem, że Ewa mogła po prostu iść do kina. Od dawna szykowała się na słynny film japońskiego reżysera. Wyszła rzeczywiście wcześnie rano, załatwiła sprawy ze swoją firmą; poszła do kina, a potem na spacer. Przez chwilę nawet ta myśl wydawała mi się zupełnie prawdopodobna.
– Tak, tak, niełatwo jest oderwać się od wirówki nonsensu w „Cafe Snob”, a eseista Sobieski to potrafi.
Oczywiście do kina na pewno nie poszła, nigdy nie chodziła sama. Mogła na przykład wstąpić do tych znajomych, u których byliśmy wczoraj, do tej lekarki, mogła czegoś u niej zapomnieć i teraz wrócić i zostać na herbacie. Albo mogły razem pójść do kina. Potem pomyślałem, że jeżeli rzeczywiście wyszła o piątej rano, to sprawa może wyglądać jeszcze gorzej, i wtedy właśnie przez chwilę zacząłem się bać. Ale odrzuciłem zaraz tę myśl i tę sprawę, czując znów ciężar odpowiedzialności i winy, wróciłem do historii z kinem, która nie była dla mnie taka niekorzystna – Ewa mogła uspokoić się, porozmawiać z ludźmi. Wydawało mi się, że za dużo rozmawialiśmy ze sobą, że za dużo sobie mówiliśmy, za często byliśmy razem. A może właśnie Ewa wyjechała na parę dni, na tydzień? Pomyślałem, że chyba nie czułbym się z tym źle. Potem znów zrobiło mi się jej żal i poczułem za to złość do siebie. Przypomniałem sobie, jak mówiła mi, że wyjedzie na parę dni, obserwując mnie uważnie, wyczekując mojej reakcji, a ja odpowiadałem wykrętnie, czując jej ciężką, duszącą podejrzliwość.
– Mamy wiadomości, że ona – pokazał Jarosław dziewczynę – ma ojca nauczyciela, który spłukuje się na nią, oraz szesnaście lat. Ona uważa jednakże, że spłukuje się na nią za mało, poza tym konfrontując zasady ojca z życiem oraz jego mieszkanie z innymi mieszkaniami jest właśnie w trakcie poszukiwania zasad innych.
– Ty jej znajdziesz, nie, Jarek? Znajdziesz jej – roześmiał się szeroki.
– To zresztą są tylko przypuszczenia – nie zwracając na niego uwagi ciągnął Jarosław – Kim jest twój ojciec? – spojrzał na dziewczynę.
– Pracuje w banku. – Dziewczyna starannie ułamywała główki zapałek.
– Jako właściciel?
– Co się, Jarek, wygłupiasz – roześmiał się szeroki. – Ty jak co powiesz…
Ten kolega ze studiów – chyba Władek – skończył rozmawiać przez telefon, skłonił się niezgrabnie w moją stronę i szedł opięty zniszczoną motocyklową kurtką, z hełmem w ręku, dochodził już do drzwi, i wtedy właśnie odleciał nagle śmiesznie do tyłu, zatoczył się na szatnię i zatrzymał podnosząc rękę do twarzy, a za nim wszedł duży, odrobinę chwiejący się na nogach, gładko przylizany właściciel warsztatu samochodowego, którego znałem z widzenia, któremu ostatnio szło coraz gorzej i zaczął ostro pić. Z tyłu przytrzymywał go za rękę o wiele niższy, z małą szarą twarzą. Teczkę trzymał w jednej ręce, drugą wczepiał się w niego powtarzając: „Tadek, to nie ten.”
Władek rozejrzał się, przejechał spojrzeniem po mnie i poszedł w stronę drzwi.
– To nie ten – zapiszczał znowu mały, szary. – Coś ty, Tadek, coś ty!
– Panowie, dzwonię po milicję – wysunął się zza kontuaru szatniarz i zaraz, odepchnięty, poleciał na bok.
– Może i nie ten – powiedział duży z czerwoną gębą – może i nie ten, ale jak nie ten, to niech pokaże ptaka. Może pokazać, nie?
– Przepraszam pana – powiedział Władek cicho, dotknąwszy ręką twarzy. – Proszę mnie przepuścić.
– Nie przepraszaj, chamie, tylko pokaż ptaka. No już! – zamachnął się szeroko. Jarosław złapał mnie mocno za marynarkę. – Czekaj! – syknął – czekaj!
– No już, wyjmuj!
– Coś ty, Tadek, coś ty!
Teraz krótko zamachnął się Władek. Duży poleciał na drzwi i wolno osunął się po nich na ziemię. Władek skręcił w stronę szarego, który zaszył się w kąt. Potem nagle włożył hełm na głowę i wyszedł.
– Ładnie go uderzył, musiał kiedyś ćwiczyć. Pan go zna? – zwrócił się do mnie szeroki, przyjaciel Jarosława.
– Może ćwiczył – odpowiedziałem.
Jarosław spokojnie podniósł kieliszek. – No i w porządku – powiedział. – Zawsze w końcu można było doskoczyć, ale tak jest o wiele lepiej. Zgarnęliby nas wszystkich, a nie mam ochoty nocować w komisariacie. Może to dlatego, że nocowałem tam wczoraj. W dość podobnej sytuacji. Duży, podtrzymywany przez szarego, wolno podnosił się z ziemi.
– Widzisz, Tadek, widzisz – pochlipywał tamten, Duży wytarł zakrwawione usta i odepchnął go na bok. Teraz weszło dwóch milicjantów, szatniarz, nerwowo gestykulując, wyjaśniał im sytuację.
– Szybko są – z uznaniem uśmiechnął się szeroki. Spojrzał na zegarek. – Pięć minut.
– Właśnie – skrzywił się Jarosław. – Śródmieście. Widziałem, jak szatniarz dzwonił – rzucił w moją stronę.
Blada szesnastoletnia bawiła się zapałkami.
– Zachowanie wasze, jakkolwiek niezbyt może etyczne, oparte jednak było na przesłankach dość racjonalnych – wolno, z namysłem rozpoczął Jan B.
– Jedziesz z nami? – rzucił w moją stronę Jarosław.
– Powiedziałem, że może pojadę. Jan B. oświadczył, że zostaje, ponieważ jest za pół godziny umówiony z eseistą Sobieskim.
– Rodzice wzięli wóz – wyjaśnił w moją stronę szeroki. – Tak więc, niestety, taksówką. Kiwnąłem głową, co miało oznaczać zainteresowanie i współczucie.
– A co za rzecz? – spytała blada szesnastoletnia.
– Opel Record, nic takiego.
– Zawsze niezły.
– Pewnie, że niezły. Ciągnie sto pięćdziesiąt, automatyczna skrzynią – wyjaśniał już na ulicy szeroki.
– Normalnie – kiwnęła głową dziewczyna.
– Jesteś inteligentny – spojrzał na mnie Jarosław – i masz niezły warsztat. To dobrze, że trzymasz się Tomasza, to dobra szkoła. Sporo się od niego nauczysz. Powinieneś zacząć pisać o literaturze. Co jest z tobą? – spojrzał uważnie.
Powiedziałem, że nic i że może istotnie zacznę pisać o literaturze. Byłem właściwie pewny, że Jarosław wie o Tomaszu i że oczywiście przecenia stopień mojej z nim zażyłości. Przy okazji zastanowiłem się, czy on też kiedyś rozmawiał z Tomaszem i z jakim wynikiem. To trochę poprawiło mi humor.
Taksówka wjechała na most, szeroki rozmawiał z szoferem, blada szesnastoletnia przylepiła twarz do szyby patrząc na rzekę.
– Wygląda na to, że jednak masz do mnie żal! – Jarosław ostro zwrócił się w moją stronę.
– O to, że cię przytrzymałem? Może o coś innego? Może mój sposób bycia ci nie odpowiada? Może uważasz, że jestem na przykład wykolejony?
Odpowiedziałem, że może istotnie jest wykolejony, ale jest mi to zupełnie obojętne i nie mam w związku z tym do niego żadnych zastrzeżeń.
– A dlaczego myślisz, że jestem wykolejony? Może ja, na przykład, robię pewne rzeczy, bo mi to procentuje, rozumiesz, opłaca się? Albo może, na przykład, chciałbym, żeby mnie ktoś zatrzymał. Może sprawdzam, czy w ogóle ktoś mnie gdzieś zatrzyma, i myślę, że raczej nie. A może to, co robię, jest bardzo potrzebne różnym innym ludziom, żeby, na przykład, mogli utwierdzać się w swojej normalności, mieć gwarancję, że jak nie zaczną tak jak ja, to wszystko jest w porządku, oni są w porządku, nic im nie grozi. Ja jestem potrzebny jako firma, ale skąd wiesz, czy mnie to cieszy?
– Myślę, że cię to raczej cieszy – powiedziałem. Popatrzył na mnie przez chwilę i potem roześmiał się. Szeroki spojrzał zainteresowany, dziewczyna nie odwróciła się, uważnie obserwowała pustą ulicę.
– Może, ale na pewno tego nie wiesz.
Taksówka zatrzymała się przed jednopiętrową willą.
– No i jesteśmy. – Szeroki wyciągnął klucze. – Zapraszamy do środka. Weszliśmy do hallu.
– Idźcie do mnie, na pierwsze piętro. Ja tylko pożyczę z dołu coś do picia. – Zapalił światło. Wchodząc po skrzypiących schodach zobaczyłem szeroki kominek, ogromne lustro i porozczesywaną na frędzle kotarę. W dużym pokoju na piętrze blada szesnastoletnia usiadła na szerokim tapczanie i policzki zaróżowiły jej się trochę, kiedy przeglądać zaczęła rozłożone tam „Paris Matche”. Usiadłem obok Jarosława, parę metrów dalej, na obitym skórą krześle. Jarosław zamknął oczy, wysunął naprzód nogi, wyraźnie bardzo zmęczony; musiał już sporo wypić. Z tapczanu połyskiwały karoserie samochodów, uśmiechy pań i panów, srebrzyło się w żółtym słońcu gładkie morze obok oślepiająco białych filtrów papierosów Kent. Potem wszedł szeroki z odkorkowaną butelką.
– No dobrze – ocknął się Jarosław – no dobrze. – Napełnił cztery kieliszki, spojrzał na szesnastoletnią przy „Paris Matchu”. – No to tak. Jest nas tu trzech, więc teraz zajmij się nami. W ten sposób zaoszczędzimy wszyscy na czasie, zyskując dwa dalsze indywidualne spotkania. Szeroki roześmiał się trochę nerwowo.
– Normalnie. Od razu wiedziałam, że będziecie mnie załatwiać we trzech – powiedziała blada szesnastoletnia patrząc jeszcze raz na różową tym razem plażę. – No więc jak będzie?
– No cóż, zaczynamy – westchnął Jarosław. – Może ty – spojrzał na mnie.
Dziewczyna siedząca na tapczanie podciągnęła spódniczkę odpinając podwiązki. Potem przez krótką chwilę mocowała się z suwakiem. Miała długie, ładne nogi, może tylko trochę za szczupłe. Potem posunęła się głębiej i uśmiechnęła, kiedy podszedłem do tapczanu. Uderzyłem ją w twarz, potem drugi raz, mocno, starannie. Poleciała do tyłu, zobaczyłem jej oczy ogłupiałe, przestraszone i po chwili już spokojne: – Rozumiem, to cię podnieca – uśmiechnęła się znowu. – Normalnie.
Odwróciłem się. Jarosław obserwował mnie uważnie.
– Ty, co jest? – złapał mnie za ramię szeroki. – Co jest? Co ją bijesz? Krzyku narobi. Coś taki nerwowy?
– Zostaw, to jest kwestia nastroju, rozumiem go – przymykając oczy wyciągnął się znów na krześle Jarosław.
– Zbiegając ze schodów zobaczyłem jeszcze raz w odwrotnej kolejności kominek, lustro, kotarę.
Telefon przyjęła matka Ewy. Odczekałem chwilę i odłożyłem słuchawkę, przerywając jej nerwowo skandowane pytania. Wyczułem, że nie lubi i trochę się boi takich milczących telefonów, i pomyślałem, że będę mógł to wykorzystywać częściej. W taksówce rozmawiałem z szoferem o pogodzie, doszliśmy do wniosku, że powinna się poprawić. Przed samym domem wpadłem na tęgawą blondynkę, sąsiadkę z góry, która przed godziną mignęła mi w głębi restauracji. Wysiadła właśnie z Syrenki z mężem, niewiele wyższym od niej, przygarbionym inżynierem, zapracowującym się na spłacenie rat za samochód, który kupili trzy miesiące temu, i ten samochód właśnie miał być momentem zwrotnym w ich życiu, miał zesznurować ten rozpadający się związek, zakończyć jej znikanie z domu, przenieść ich do innej sfery ludzi. Wprowadzili się do mieszkania nad nami dwa lata temu – tyle właśnie miało ich dziecko
– i gdzieś od roku zaczęło się dopytywanie inżyniera o żonę, wstydliwe i smutne, a od paru miesięcy szukał jej ciągle i zwykle przywoził pod wieczór tą Syrenką, która właściwie nie zmieniła nic, nawet lekceważenia dozorcy domu.
– Jak mogłaś zostawić małego, jak mogłaś! – Podtrzymywał ją, lekko chwiejącą się na nogach.
– To ty miałeś wrócić do domu i posiedzieć z nim zaraz po biurze. Gdzie byłeś, no, mów, gdzie? – roześmiała się. – Ładny z ciebie numer, ale to nie ze mną. Ja z nim siedzę od rana. Znalazłeś sobie bok, co? Lolitę.
– Irka – ścisnął ją za rękę na mój widok. – Irka, proszę cię. Dobry wieczór – spojrzał na mnie żałośnie. Kiwnąłem głową i wbiegłem na schody.
– No, mów zaraz, gdzie byłeś – usłyszałem jeszcze jej głos z dołu.
W pokoju matki na końcu korytarza paliło się światło. Ojciec puścił u siebie płytę z Bachem. Była to jedna z ulubionych płyt matki. Ojciec demonstrował w ten sposób swoją kulturę muzyczną, dając do zrozumienia matce, jak bardzo go nie doceniała. Dzidki chyba na pewno nie było. Ojciec nie zdobyłby się przy niej na oczywiście kompromitujące podlizywanie się Bachem. Poza tym, z zasady, kiedy matka wracała na noc, Dzidka szła do rodziny. To był rodzaj umowy, chociaż wiedziałem, że parę razy ojciec przechował Dzidkę w pokoju, co zawsze Dzidce udawało się ujawnić, przez co przekreślała kompromisowe plany ojca. Zatrzymałem się przy telefonie, potem minąłem Bacha i wszedłem do pokoju matki. Rozjaśniła się podnosząc głowę znad biurka. Ładny, młody uśmiech odbijał od pomarszczonej, zwłaszcza przy ustach, twarzy. Zdjęła modne duże okulary, w których, wiedziała, że jej nie lubię, i położyła je na porozrzucanych maszynopisach. Pomyślałem, że czeka mnie teraz trudna, właściwie niemożliwa do odbycia rozmowa, i postanowiłem, że jej nie będzie. Pocałowałem matkę, usiadłem przy biurku i ciągle postanawiając nie poruszać tej sprawy palącej, okrążyć ją, wydobyć wszystko inne, odpowiadałem na jej pierwsze pytanie. Musiałem mieć jednak w sobie napięcie i może inne.spojrzenie, bo kiedy wyjaśniłem, że nie napisałem tej recenzji, to znaczy nie skończyłem, widziałem jej zaciskające się usta, ostrzejsze zmarszczki i mówiąc o kłopotach, wytrącających mnie zupełnie, czułem, że tej sprawy nie wyminę.
Siatka przy ustach matki wygładziła się trochę, kiedy mówiła, że Tomasz chciał mnie widzieć dzisiaj, że po ostatniej recenzji spodziewa się po mnie wiele, a ja nie mogłem się zdobyć na ucieszenie się tą pochwałą, wysłuchiwaną już dziś drugi raz, i wiedziałem, że równie nieprawdziwa jest teraz, ale wiedziałem też, że matka postanowiła w nią wierzyć i że w nią wierzy. Musiała jednak coś wyczuć, bo przerzuciła światło lampy stojącej na biurku na ścianę i teraz twarz jej wygładziła się prawie zupełnie, kiedy pytała, czy coś się wydarzyło. Potem milczała chwilę i zapytała, czy z Ewą. Kiwnąłem głową i wtedy: – Szkoda – przeciągnęła wolno – wielka szkoda. Miała na ciebie dobry wpływ. Ale czy to właściwie coś poważnego? Powiedziałem, że raczej tak, myśląc teraz ciągle o sprawie, którą musiałem ominąć i której czułem, że nie ominę, powiedziałem, że może uciekła, a może wyjechała. Patrzyłem, jak matka bawiła się okularami, i potem od razu spytała, czy uważam, że mogła sobie coś zrobić. Szybko powiedziałem, że chyba, nie. Matka chętnie potwierdziła to głową i powiedziała, że może wszystko da się naprawić, i dodała, że szkoda by było, ale że na pewno poszła albo pojechała kogoś odwiedzić. Potem wróciła do sprawy recenzji, a ja wtedy zacząłem dużo mówić o ostatniej nocy i rozmowie z Ewą – trochę, żeby się zagłuszyć, żeby zniszczyć w sobie jeden temat, i usłyszałem wtedy, że Tomasz lubi mnie bardzo, i musiałem odpowiedzieć ostro, że widzę to bardzo wyraźnie – bardzo wyraźnie, podkreśliłem – na co matka już nie kiwnęła głową, tylko patrzyła długo, potem, kiedy zapytałem, czy zamierza się rozwieść z ojcem, powiedziała: – O co chodzi? – Pytam tylko tak, myślałem, że może chcesz wpuścić na stałe tę małą. – Wykręciłem rozmowę w bok, ale ona powtórzyła: – O co ci chodzi?
Wtedy podniosłem się z krzesła, podszedłem do drzwi, odwróciłem się i powiedziałem, że po prostu zastanawiam się, czy zamierza wyjść za Tomasza i czy z nim o tym rozmawiała. A kiedy usłyszałem, że tak, że rozmawiała z nim i że jest gotów, usiadłem i roześmiałem się słysząc już po raz trzeci: – O co ci chodzi?
Kiedy pchnięta znowu przez matkę lampa oświetliła nas ostro, wyraźnie, spytałem, czy również dlatego jest gotów, że mnie tak lubi. Potem chwilę nie mówiliśmy nic i zdawało mi się, że jeszcze można całą sprawę zatrzymać, odwrócić, kiedy matka mówiła, że nie rozumie, o co mi chodzi, ale już wtedy zapytałem, czy naprawdę nie rozumie i że musiała chyba słyszeć od różnych ludzi różne pytania. Potem miałem chwilę wielkiej ulgi i wielkiej nadziei, kiedy wzruszyła ramionami, przyznając, że słyszała o tych idiotyzmach. Prawie uwierzyłem jej, że nic nie wie, kiedy powiedziała, że sam Tomasz ostrzegał ją o tych plotkach idiotycznych, ale nie mogłem znów nie zapytać, czy ona naprawdę w to nie wierzy. I dodałem zaraz, że możemy już o tym więcej nie mówić. Dodałem to z uśmiechem fałszywym, lekceważącym całą sprawę, ale nie zamierzałem wcale zostawić jej w tym miejscu, i wtedy nagle matka powiedziała: – A gdyby tak było, jak mówią? – I zdziwiłem się, że to nie zrobiło już na mnie żadnego wrażenia, widocznie musiałem przedtem mieć pewność, że wie.
– Więc gdyby tak było, jak mówią? – powtórzyła matka.
– Ale tak przecież nie jest? – powiedziałem wtedy,
– Ale gdyby było?
Patrzyła teraz trochę nade mną, zmrużyła jeszcze bardziej oczy.
– Gdybym się o tym dowiedziała już po wszystkim, po jakimś czasie, i gdybym chciała jednak godzić się na to, żeby ci pomóc, powiedzmy, żebyś mógł pisać? To jest moja i tylko moja sprawa.
– No, nieprawda – powiedziałem. – Oczywiście, że nieprawda. Właśnie teraz przekładasz ją na mnie, i to chyba niedobrze, bardzo niedobrze. To po prostu błąd z twojej strony.
– Więc idź, rzuć to pisanie, nie pisz więcej, nie kłaniaj mu się i mnie się nie kłaniaj. Mogłem teraz powiedzieć, że nie wie jeszcze wszystkiego, dorzucić ostatnią sprawę – myślałem idąc w stronę drzwi – ale to było niepotrzebne i nic nie mogło zmienić. Po chwili podziwiałem ją prawie, kiedy zawołała mnie, uśmiechnięta, mówiąc, że oczywiście to nieprawda. Czekała tylko na moje reakcje – ciągnęła dalej, uśmiechając się żałośnie i jednak trochę niepewnie. I wtedy ja uśmiechnąłem się także, mówiąc, że oczywiście, że nigdy w to nie wierzyłem i że niepotrzebnie prowadziłem tę rozmowę. Potem usiadłem przy niej, wziąłem ją za rękę, obiecując, że dziś jeszcze skończę tę recenzję, pocałowałem ją i wyszedłem z pokoju, wiedząc, że mi nie uwierzyła, co zresztą nie miało już teraz żadnego znaczenia, bo ona też musiała mieć pewność, że jej nie wierzę. Wyszedłem na korytarz, zobaczyłem, że jest jedenasta, znów spojrzałem na telefon, myślałem chwilę o Jarosławie i wtedy właśnie wychylony z pokoju ojciec, wyciszywszy Bacha, powiedział:
– Halo, synku, był telefon od jakiejś Ilony. – Spojrzał przeze mnie w stronę pokoju matki, potem na mnie, chciał chyba o coś spytać, ale uśmiechnął się tylko niewyraźnie i cofnął się z powrotem do pokoju. Zrobiło mi się go trochę żal, ale uspokoiłem się zaraz, że na pewno wymyśliłem sobie jego przygnębienie. Nakręciłem numer i usłyszałem głos Ewy. – Tak – powiedziała po chwili bardzo spokojnie – słucham.
– Nie śpisz?
– Nie.
– Jak się czujesz? – spytałem też już spokojnie.
– Zupełnie dobrze, czy coś się stało?
– Nic – powiedziałem – nic takiego. Szukałem cię.
– Wiem, mówiła mi matka. Chciałam do ciebie zadzwonić, ale pomyślałam, że pewno śpisz i że wobec tego zadzwonię jutro.
– Ewa. Zaraz u ciebie będę.
– Nie – powiedziała szybko. – Nie. Przyjdź rano.
– Zaraz będę! – Położyłem słuchawkę.
– No i cóż! Czy spędziłeś noc w towarzystwie tego bezsensownego Jarosława i jego kopulantek? Czy demonstrował swoje pozy ostatniego polskiego Rzymianina? I czy w ogóle celebrował czarną mszę?
Jana B. spotkałem po dziesiątej rano w centralnym punkcie głównej ulicy już po wyjściu od Ewy, po naszym wspólnym wyjściu, po tym, jak dwa razy zatrzymywałem się i skręcałem za nią, potem znowu przystawałem, zawracałem i szedłem dalej główną ulicą w stronę domu, bo postanowiłem dziś skończyć recenzję.
– Ja spędziłem wieczór z subtelnym eseitą Sobieskim. Notabene jego ostatni esej o poezji romantyków wywołał ostrą polemikę w dwóch poważnych tygodnikach. Sobieski zastanawiał się, czy w ogóle podjąć dyskusję na tym poziomie, ale ostatecznie -(mogę ci w sekrecie zdradzić, że szykuje ciętą ripostę w pewnym kwartalniku.
Ułożywszy twarz w wyraz pełnego aprobaty podziwu, co zupełnie wystarczało do podtrzymywania speechu Jana B., wymyślałem dalszy ciąg rozmowy z Ewą, potem wracałem do tych spraw sprzed paru godzin, kiedy po dwunastej otworzyła mi drzwi, przypominałem sobie naszą rozmowę i przeprowadzałem ją na różne sposoby szukając najwłaściwszego, potem przyglądałem się temu, co zdarzyło się naprawdę, ale nie byłem już zupełnie pewny przebiegu tamtej nocy, bo nakładały się i rozbijały jej ciąg historie wymyślone, lepsze i gorsze. Myślałem więc o tych ośmiu prawie godzinach, wyczerpujących strasznie, trudnych coraz inaczej, szukając w sobie odczuć prawdziwych, pewnych; musiałem teraz ocenić spokojnie, trzeźwo całą sprawę i czułem dla siebie dużo pogardy za niemożność wydobycia z siebie tej oceny.
– Zaproponowano mi pracę w telewizji, w ogóle bardzo poważne stanowisko, więc poszedłem tam na rozmowy. Spytali mnie, czym zamierzam się zajmować szczególnie, odpowiedziałem, że oczywiście ideologią. Potem powiedzieli, że pensji nie będę miał wprawdzie specjalnie dużej, ale będę mógł dorabiać. Na to oświadczyłem, że rzecz jest bez znaczenia, gdyż potrzeby mam ogromnie skromne. I wtedy zobaczyłem, że patrzą na siebie z niepokojem. Wracałem od nowa do tych spraw pierwszych, kołujących, nieważnych, w których pochwaliłem jej sweter i włosy, co ona podjęła rzeczowo, ciesząc się moją pochwałą i zainteresowaniem. Potem chodziłem trochę po pokoju i nagle szybko usiadłem przy niej na tapczanie, próbowałem ją objąć, przytulić, bo nagle poczułem w sobie wielką tkliwość dla jej szczupłej twarzy i podkrążonych oczu. Próbowałem ją objąć, chociaż wiedziałem, że to nie może nic załatwić, bo potem będzie chwila następna, i chociaż od razu odsunęła się, wcale nie histerycznie, nie nerwowo, starałem się jednak wziąć ją za rękę, chociaż prosiła, żebym przestał, wymawiałem różne słowa zapowiadając nowe z nią życie i czułem wielką niechęć do siebie, bo nawet teraz nie byłem tych słów pewny. Potem pomyślałem o sobie jeszcze gorzej i postanowiłem wyjść, ale nie wypuszczało mnie jej obojętne odsuwanie się i spokój, więc szukałem nowych, bełkotliwych słów, zanim odszedłem znów na krzesło przy oknie. A ona nie mówiła ciągle nic, tak że właściwie rozmowa nie była jeszcze rozpoczęta, i wtedy właśnie zapytałem, gdzie była cały dzień, a ona wzruszyła tylko ramionami, bo to rzeczywiście nie mogło już być ważne.
– Zaproponowano mi, żebym przygotował swój pierwszy speech i podpisał na razie umowę. Na co odpowiedziałem, że mogę podpisać dowolną ilość umów, ale póki nie zostanę poważnie zaliczkowany, nie napiszę oczywiście nic.
Potem opowiedziałem, że dzwoniłem do jej pierwszego męża, i kiedy usłyszałem, że była wtedy u niego, u niego, ale z kim innym, zacząłem prawie krzyczeć. Wówczas właśnie powiedziała o swojej matce, że dlatego chciała porozmawiać rano, żeby pozbawić ją tej satysfakcji, i że ta rozmowa jest zupełnie niepotrzebna, będę musiał wycofać stąd parę swoich rzeczy , ponieważ ona zamierza matce zostawić mieszkanie, a sama się wyprowadza. Ale ja krzyczałem dalej, pokazując, że matki się nie boję, i jednocześnie zastanawiałem się, co robić. Szukając w sobie decyzji poszedłem szybko w stronę drzwi,.chociaż wiedziałem, że nie wyjdę, i miałem tylko parę kroków, po których musiałbym zatrzymać się bezradnie i głupio. I kiedy po chwili Ewa zawołała mnie, poczułem najpierw wielką wdzięczność. Tłumaczyła, dlaczego nie może być ze mną, dlaczego nie stać jej na mnie, mówiła ciągle bez żalu, smutnie, rzeczy na ogół prawdziwe, w które nie chciałem teraz wierzyć, czując znów wzbierającą we mnie wielką tkliwość, kiedy mówiła, że odchodzi tylko dlatego, że ja od niej nie odejdę. I teraz wiedziałem, że to już nie jest z jej strony gra, że odejdzie i że to są słowa ostatnie, do czego dopuścić nie mogę, w każdym razie nie w tej chwili, i zaprzeczałem sobie, kiedy ona przyznawała mi rację, zapewniała o prawdziwości mojego spojrzenia. Mówiła, że to i tak była sprawa czasu, a mnie drażniły, niszczyły swoją płaskością te oddawane mi teraz moje własne słowa i znów musiałem spróbować ją objąć, śmiesznie opadając na tapczan, gdy się odsunęła. Chciałem jej też powiedzieć o moich wszystkich dla niej rezygnacjach, o Ilonie, o Jarosławie, ale to byłoby tylko głupim potwierdzeniem jej słów. A ona zaczęła opowiadać o tym znajomym architekcie nie tak, żeby wzbudzać we mnie zazdrość, ale jakby zwierzając się i prosząc o radę. A ja uwierzyłem jej od razu, bo opowiadała inaczej niż zwykle, chociaż udawałem, że nie wierzę. Słuchałem uważnie, kiedy mówiła, że spotyka się z nim już od dwóch tygodni i teraz przenosi się do niego, będą razem pracować, że on przede wszystkim chciał, żeby wyprowadziła się od matki, dlatego wspomniała o moich rzeczach, które powinienem zabrać, z czym zresztą nie ma pośpiechu, wyjaśniła, że nie chciała mi o tym mówić, że w ogóle miała mi to powiedzieć bezpośrednio po imieninach, na których on też był, ale nie powiedziała, a ja złapałem się teraz tego wieczoru, głupio wyśmiewając przystojnego czterdziestoparoletniego architekta, z czym ona zgadzała się, dodając znowu, że zrozumiała, że na mnie jej nie stać.
Potem mówiłem, że jej nie wolno, że dobrze wie, że jej nie wolno, że nigdy tego nie robiła. Usiadłem na podłodze obok tapczanu, opuściłem nisko głowę i po długiej chwili poczułem wreszcie jej rękę; przez chwilę siedziałem dalej nieruchomo, zanim objąłem ją.mocno, przycisnąłem, i teraz już nie wyrywała się i już wiedziałem, że wszystko zostanie jak dawniej. Wiedziałem, że wygrałem, kiedy nie opierała się zupełnie, i potem leżałem obok niej ciągle obejmując ją mocno. Ale robiłem już wtedy to, co teraz, to znaczy szukałem w sobie różnych odczuć, i znowu czułem do siebie wielką niechęć za bezradną, głupią płaskość.
– …I wtedy oświadczyli mi w telewizji, że te sprawy zaliczkowe muszą uzgadniać. Wtedy nadąłem się niesłychanie i opuściłem ich. Oczywiście, szło tu w ogóle o śmieszne sumy. No, ale muszę pędzić; na jedenastą eseista Sobieski wyznaczył mi spotkanie, przedtem chciałbym jeszcze powirować w „Snobie”. Numer specjalny miesięcznika ukaże się już niedługo, więc eseista musi się skoncentrować przed kolejnym poważnym sukcesem. Notabene eseista przygotowuje bardzo snobistyczny wieczór autorski.
Jan B. rozluźnił jeszcze bardziej krawat i skręcił w stronę kawiarni elitarnego wydawnictwa. Szedłem dalej w stronę domu i widziałem wyraźnie, jak Ewa wstaje, ubiera się, a ja ciągle nie podejrzewałem zakończenia. Patrzyłem na nią ufnie, kiedy powiedziała mi, że sytuacja się nie zmieniła, ale że chętnie będzie się ze mną spotykać. Znów rozpoznałem swoje słowa i myśli, i wtedy chciałem ją uderzyć, ale nie zrobiłem tego, nie czułem zresztą prawdziwego oburzenia, tylko wielkie zmęczenie, więc ubierałem się też, bo wiedziałem, że decyzja już zapadła, dlatego nie mówiłem ciągle nic. Razem wyszliśmy z mieszkania, ale ja nie wziąłem swoich rzeczy, co było oczywiście żałosne, ale zostawiało mi jakąś możliwość powrotu, tak w każdym razie myślałem wtedy. Kiwnąłem głową, kiedy prosiła, ażebym zadzwonił, nie zagryzał się, tylko pracował, żebym to jedno dla niej zrobił, i niepotrzebnie, długo, teatralnie pocałowałem ją w rękę. Patrzyłem za nią trochę, potem odwróciłem się i szedłem prosto, jeszcze dwa razy zatrzymywałem się, zawracałem za nią, ale zaraz stawałem i szedłem z powrotem. Później myślałem, ile znów mam dziś przed sobą czasu, a jeszcze później, od paru minut, już po odejściu Jana B., nie myślałem o niczym.
Przed domem dopiero po kilku okrzykach: „Proszę pana, proszę pana!”, zatrzymałem się i słuchałem, jak zażenowany sąsiad z góry prosi mnie o dyskrecję. „Bo wie pan, ludzie sobie pomyślą Bóg wie co, a ona nie jest zła i kocha mnie naprawdę” – mówił patrząc na mnie żałosnym, psim wzrokiem i że w ogóle to zdarzyło się pierwszy raz – wołał prawie, kiedy wchodziłem już po schodach.