Szmery pod drzwiami ucichły, potem coś zabulgotało. Kobieta leżąca obok Pawła poruszyła się.
– Słyszysz? Odlewa znowu.
Niechętnie otworzył oczy. Siedziała już na łóżku, w skupieniu wsłuchując się w dochodzące zza drzwi odgłosy.
– Więcej wziął niż szklankę. Ciągle bierze więcej. Ruszyłbyś się.
Z wysiłkiem przełknął ślinę. Bardzo ostro zakłuło. „Przeziębiłem się – pomyślał. – Teraz trzeba szybko coś gorącego, mogłoby jeszcze przejść, proszek powinien gdzieś być.” Znów przełknął ślinę z niejasną nadzieją, że teraz uda się lepiej. Spojrzał na biały, wilgotny tynk. Trzeba było jednak poczekać, aż ściany wyschną, wprowadzić się trochę później.
Wiedział, że obserwuje go niechętnie, czuł, że zaraz zacznie, i dokładnie przewidywał wszystko, co powie. Ale nie chciało mu się ruszyć, nawet udać, że chce wykonać jakiś ruch. Słuchał więc, jak ostrożnie podnosi się z łóżka w długiej flanelowej koszuli, robi parę kroków w stronę drzwi. Trącone krzesło przesunęło się po podłodze i zaraz na schodach zatętniły szybkie, drobne kroki. Potem na końcu korytarza skrzypnęły drzwi. Odprężył się trochę, ona tymczasem podeszła do okna, otworzyła je, rozsunąwszy przedtem kretonowe zasłony. Usłyszał rytmiczne uderzenia deszczu.
– Pójdę do tego capa starego raz wreszcie. Odwróciła się. – Pójdę. – Zrzuciła koszulę. Obok łóżka przesunęły się duże białe piersi, ciężkie nogi w miękkich pantoflach.
Już od drzwi zawołał ją zachrypniętym głosem. Zobaczył z ulgą, że jednak zatrzymała się. Wolał skupić jej niechęć na sobie niż nasłuchiwać krzyku z końca korytarza. Odwróciła się i zaczęła mówić. Poczuł do siebie ogromną niechęć, że nie potrafił jej przerwać, wypchnąć z tego pokoju, rozegrać przygotowanej od tygodni sceny, zakończonej jej odejściem. Przełknął ślinę, zmusił się do rozluźnienia napiętych już skurczem mięśni. I natychmiast przestraszył się zwilgotniałych rąk, tego, że jest już wyczerpany nie rozpoczętą jeszcze rozmową. Spróbował pocieszyć się, że to może jednak przeziębienie.
Przeszedł do łazienki wymijając Wandę – niosła z obrzydzeniem opróżnioną do połowy butelkę mleka. Mył twarz myśląc o ich poznaniu cztery miesiące temu, kiedy dostał od swojego przedsiębiorstwa pokój w tych blokach, zupełnie nowy, aż za nowy, bo jeszcze wilgotny, i prze niósł się tutaj z wynajmowanego na spółkę z kolegą u rodziny tamtego mieszkania na drugim końcu miasta. Miał więc wreszcie ten pokój i po długim czekaniu, opisywaniu choroby ojca i ciężkiej sytuacji matki, mieszkających w mieście mniejszym od tego, oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów, mógł teraz wyłączyć się z całego przeszłego życia, dorzucić nawet trzy lata do dwóch zaliczonych już na wydziale ekonomii. Dostał klucz i wypożyczoną z przedsiębiorstwa ciężarówką za jedną szóstą miesięcznej pensji przewiózł łóżko, stolik, dwa krzesła, których nie potrzebowała rodzina kolegi, i wypełnił tym pokój dostatecznie. Mógł też pomyśleć o kobietach; właśnie w tym celu wyszedł na miasto.
– Napijesz się mleka? Jest ta nie dopita reszta. Napij się, ja po nim nie będę pić. Nie chcesz ze starym porozmawiać, to teraz pij.
Usiadł przy niej na stołku obok małej kuchenki, sprawdził gardło i ostrożnie zjadł kawałek chleba. Było już jednak o wiele lepiej, kłucie zmniejszyło się. Teraz jeszcze proszek.
Dolała mu mleka i patrzyła niechętnie, jak pije, ciężka, utleniona trzydziestoletnia, niebrzydka nawet, ale nieważna, nie przynosząca ulgi, nie łagodząca nic.
Wtedy po przeprowadzce, opuściwszy wreszcie wilgotny pokój, wsiadł z kluczem w zaciśniętej dłoni do kolejki elektrycznej i po piętnastu minutach był już w prawdziwym mieście, szedł centralnymi ulicami, minął uczelnię, na której studiował dwa lata i przestał, kiedy zrozumiał, że skończenie studiów było mu niepotrzebne, nie mogło nic zmienić, zbliżyć do kobiet innych niż Wanda czy ta, która była przed nią, tak do niej podobna, że twarze ich zlewały się w jedno. Przybliżyć te wszystkie długonogie, wysoko odsłonięte! Mijały go z lewej i z prawej, a on odnotowywał ich przejścia wilgotnieniem dłoni, zaciskaniem szczęk, odwracając oczy, gdy któraś z nich spojrzała na niego, bo nie mógł znieść ich doskonałości, chociaż obrzydzał je sobie rozmaicie, wyobrażając w różnych scenach. Tłumaczył, że nie są lepsze ani nawet trudniejsze, że widywał je z o wiele gorzej niż on wyglądającymi.
Potem zjadł i wypił za złotych prawie dwieście, rozkołysany tym podszedł do wmieszanej w wychodzący z kina tłum szerokiej, ciężkonogiej blondyny, którą, sam nie wiedział kiedy, sobie wybrał, a ona uległa jego namowom i zgodziła się wejść do jeszcze jednej restauracji, drugiej tego wieczora, i to była właśnie ona, Wanda, która nie wróciła już do męża niekochanego, tylko pozwoliła mu wprowadzić siebie na przeznaczone dla innych łóżko, przejmując przeznaczone dla innych pieszczoty. I pozostała tutaj zakrywając ściany szafą z lustrem i dwiema makatkami, bogato haftowanymi w gwiazdy i półksiężyce, trzecią rozłożyła na podłodze przy łóżku i wypełniwszy w ten sposób miejsce sobą i swoimi sprawami, nie mając do tego żadnego prawa zajmowała ciągle pokój nie swój i nie swoje łóżko. Więc porozmawiał z nią w miesiąc później, że nie ma przed nimi przyszłości, ale ona nie zgadzała się z tym. Opierając się na doświadczeniach własnych nie uważała, aby było niedobrze, bo tak żyli inni, i w rozmowach przygniatała go zawsze wspominaniem porzuconego domu i męża, który wtedy przestawał być już niekochany.
Kiedy czasem pomyślał, że mógłby na przykład naraz podejść do której z tych doskonałych, przemówić dowcipnie, ładnie i otrzymać w zamian chętny uśmiech, a tymczasem miejsce jest zajęte tak niewłaściwie i męcząco – czuł narastający szum w głowie i zaciskał palce, szykując się do rozmowy. Nie umiał jednak nigdy przebić się przez jej odporność, pewność siebie, nie miał sił już nawet na próby, chociaż nie dopuszczał jeszcze myśli, że tak mogłoby zostać na długo, bardzo długo. Odkładając wszystkie swoje sprawy do momentu jej odejścia, obciążał ją ich niewykonaniem.
Dopił mleko, zjadł jeszcze jedną kromkę chleba i spojrzawszy na jej pełną, nieruchomą twarz doznał nagle współczucia, że nie jest taka jak tamte, których nigdy nie wprowadzi do tego pokoju, póki ona w nim jest, i nawet później, kiedy jej już nie będzie. Poczuł litość z powodu bezużyteczności jej piersi, ust, nóg. Dotknął ręką włosów szorstkich, gęstych i też nieprzydatnych i zobaczył twarz wytrąconą z obojętności.
– Tak więc, widzi pan, oczywiście, że można wykombinować więcej, tylko, widzi pan, trzeba wtedy dużo kombinować. – Siedzący przy stoliku obok baru starszy z dwóch urzędników przetarł okulary w drucianej oprawie. – Na przykład tam, gdzie byłem ostatnio, to piją herbatkę zmieszaną z wódką, połowa, prawda, herbatki, połowa wódeczki… – Zamyślił się. – Każde miasteczko ma swoje obyczaje. – Włożył do herbaty dwie kostki cukru i zakręcił łyżeczką.
– Bez wątpienia – przytaknął z szacunkiem siedzący naprzeciw, gładko przylizany. – Niewątpliwie tak.
Przy stoliku pod oknem Heniek zakołysał się na krześle, podwinął rękawy wytartego swetra odsłaniając duże ręce. Zginając i rozprostowując palce obserwował biegające mięśnie. Deszcz przestawał już padać. Za oknem przeciągał obciążony pakunkami tłum.
– Dziesiąta – powiedział.
– Na pociąg – pokazał głową spieszących się ludzi chudy, żylasty mężczyzna w za dużej marynarce, siedzący naprzeciw Heńka. – Nie chcesz, możesz nie mówić. Zmusza cię kto czy jak?
– Może ci powiem. – Heniek wpatrywał się w splecione teraz palce. – Jeszcze nie wiem, ale raczej ci powiem. – Był zadowolony, że udało mu się zająć najlepsze w restauracji miejsce, przy samym oknie, skąd można było mieć oko na wszystko, kontrolować, kto wchodzi, kto wychodzi, ucieszyć się spóźnionym biegiem tych zza okna. Uczepiony dwóch walizek grubas zwolnił dopiero teraz, na niewątpliwy już stukot kół odchodzącego pociągu, oparł się o słup z ogłoszeniami ciężko sapiąc, następnie wysmarkał się dokładnie i poczerwieniał jeszcze bardziej widząc, że Heniek z zadowoleniem pokazuje go palcem. Potem jednak z godnością ruszył w stronę drzwi restauracji.
– Ja to, właściwie, wie pan, na delegacje dużo nie jeździłem. To właściwie jedna z pierwszych. Ale kupiłem tak, bilet, znaczy, na klasę drugą, a podałem, że pierwszą. Tak mi poradzono – uśmiechnął się przeciągle przylizany.
Straszy urzędnik zamachał z lekceważeniem ręką. – Zapewne, kolego, zapewne. Sposobów jest bardzo dużo. Na przykład taki… – Ożywił się, pociągnął spory łyk herbaty i napotkawszy spojrzenie Heńka, ostrożnie ściszył głos, pochylając się do swojego sąsiada. – Ale znowu jak się wyda, to mogą być nieprzyjemne konsekwencje – dokończył głośno.
Za oknem uspokoiło się. Wolno, niemrawo przechodzili ludzie. Do następnego pociągu nie było na co patrzeć. Heniek odwrócił się. W drugim kącie jakaś rodzina uroczyście popijała herbatę. Gruby, spocony, usiadł przy samych drzwiach. Rozejrzał się niechętnie, rozpiął płaszcz i obstawił się walizkami. Znad kontuaru Heniek wyłapał zachęcający uśmiech na szerokiej, mięsistej twarzy bufetowej. Przejechała po nim spojrzeniem, zatrzymując je na młodszym urzędniku, który zawisł osłupiałym wzrokiem na wypchanym piersiami fartuchu. Heniek myślał teraz o tym, jak przed dwiema godzinami zatrzymał się przy bramie starego domu, właśnie z tym obciągającym teraz za dużą marynarkę, byłym posiadaczem warsztatu naprawy motocykli, który zupełnie zaprzepaścił obchodząc różne knajpy, takie jak ta i lepsze. Zatrzymali się obaj, następnie wszedł już sam do bramy, wyminął zamontowane pod kątem lusterko dozorcy, skręcił w pierwszą klatkę schodową obok drewnianego trzepaka i nadgniłych komórek, wszedł na trzecie piętro po wyślizganych schodach i na końcu ciemnego korytarza zastukał do drzwi. Otworzyła je nieduża, szczupła blondynka w narzuconym na koszulę płaszczu. Spostrzegłszy jej ruch jakby wahania, szybko wszedł do środka i wiedząc już, że nie ma nikogo, zapytał, czy jest sama. Na jej słowa ostre, niechętne, że za dwadzieścia minut wychodzi do pracy, powiedział, że starczy dwadzieścia. Przeszedł za nią do oddzielonego kotarą od małej kuchni pokoiku, usiadł na krześle między wyłożoną poduszkami kanapą a wysokim kredensem z rozsuwanymi matowymi szybami. Wyjrzał przez okno i zobaczył kiosk z gazetami i kręcącego się tam byłego właściciela warsztatu.
Potem ona wyszła do kuchni, ale kotary nie zaciągnęła, więc podsunął się do kredensu, delikatnie odepchnął szybkę, zobaczył swoje zdjęcie czujnie sprężony, włożył rękę do gipsowego wazonu. Słysząc, że się poruszyła, nie zdążywszy już zasunąć szybki do końca, oparł się leniwie, jakby przypadkiem, o kredens, wyrażając uznanie dla jej wytartej granatowej sukienki.
– Jest jeszcze jeden sposób zarobienia na delegacji, tylko – zaraz zniechęcił się starszy urzędnik – to w ogóle trudno. – Pociągnął spory łyk herbaty i zakaszlał.
– A może by jednak… – Jego sąsiad siedział już bokiem, patrząc na wypełniony piersiami fartuch bufetowej.
– Może jednak po małej na rozgrzewkę nie zaszkodzi?
– Po małej? – zawahał się tamten i zabębnił palcami.
– Właśnie. Jak sądzę, można będzie nawet bez zakąsek
– Mówi pan, bez zakąsek?
– Bez.
– Kto wie, kto wie?… – Znowu puścił w ruch palce.
Były właściciel warsztatu zakręcił na stole pustym kuflem. – Nie chcesz, możesz nie mówić. W ogóle nie musisz.
– Może ci powiem – mruknął Heniek myśląc o tym, jak wtedy po powrocie z kuchni na jego uwagę, że bardzo przyjemnie wygląda, powiedziała ostro: – O co chodzi? – Oświadczył wówczas, że sprawa jest przykra i zamącona, na co przyznała, że chyba tak, że domyśla się, skoro nie było go dwa lata, a teraz przyszedł. Siedząc naprzeciw niej obmyślał sposób przeprowadzenia sprawy, podejścia najlepszego, najchytrzejszego, a ona przypomniała mu znowu o teraz już piętnastu minutach czasu. – Spokojnie powiedział – co jest, nie lubię, jak jesteś szybka. Patrzył teraz chwilę na kręcący się kufel i znowu przypomniał sobie jej twarz, napiętą po tyci jego słowach, które powtórzyła: – Nie lubisz? – Kiwnął głową, podniosła się: – Wyjdź. No już. Zjeżdżaj, ty gnoju głupi. Zjeżdżaj! – Opanował się wtedy, mógł trzasnąć ją i wyjść, ale nie, bo jednak miał jeszcze pewien zamiar, którego do końca nie wykonał. Dlatego powiedział tylko: – Uważaj, żebyś nie przesadziła, bo na co ci to i mnie też na nic. – Ona powtórzyła znowu: – Jazda, na co czekasz! – Więc uśmiechnął się układnie: – Właściwie to o co chodzi? – Właściwie to o nic. Tylko cię nie było dosyć długo, teraz cię obejrzałam i mi wystarczy. No już! – Przedtem jednak porozmawiajmy wyjaśniając różne rzeczy.
– Można by przy okazji spróbować – przylizany pochylił się do przodu i pokazał głową w stronę bufetowej – coś spróbować.
– Ha, ha – zapiszczał starszy z uznaniem. – Spryciarz, widzę, z pana. No proszę, spryciarz.
– To jak, wziąć i dla pana?
– No to może i ja rzeczywiście w tej sytuacji się skuszę, chociaż – zastanowił się – właściwie, to wie pan, już nie warto. Za dwie godziny mam pociąg. Ale proszę, niech pan spróbuje. – Patrzył, jak tamten podnosi się, podciąga spodnie i rusza w stronę bufetu.
– Bo, proszę pani, czasem trzeba się rozgrzać. Więc poproszę jedną małą na katar. Bufetowa zaśmiała się ochoczo i sięgnęła po butelkę.
– Śmieje się – zauważył były właściciel warsztatu naprawy motocykli. – Wesoło jej.
– Aha – zgodził się Heniek. – Wypiłbym może jeszcze piwo.
– Taa – zatrzymał kufel sąsiad Heńka. – Zajmuje mnie to, ale możesz nie mówić…
Usiadł, wyciągnął tak jak teraz nogi przed siebie i zaczął wyjaśniać, że najchętniej pozostałby u niej, tak samo jak nie chciał wychodzić dwa lata temu, tamta cała sprawa wynikła przez nieporozumienie, na co ona odpowiedziała, że wtedy jakoś nie wyjaśniał za dużo, jak wychodził. Więc, żeby zyskać na czasie; wyjął sporty, podsunął jej uprzejmie, chociaż wiedział, że nie pali, a następnie zapalił sam, zaciągnął się, elegancko puścił kółko z dymu, a jednocześnie, popatrując po pokoju, zastanawiał się, że jeżeli nie wazon, to może obraz. Brał również pod uwagę kąt pod poduszkami na kanapie. Wyjaśnił, że nie powracał do tej pory, ponieważ odbywał karę więzienia, z którego wyszedł nie dalej jak wczoraj, i dodał jeszcze, że nie chciał, żeby odwiedzała go, boby jej było wstyd. Dlatego to właśnie nie dawał znaku życia, chociaż nie przychodziło mu to łatwo. Zwierzał się, jak uderzył milicjanta i co było potem, mianowicie te dwa długie lata. Wysłuchała go obojętnie i powtórzyła: – Wyjdź. Ty, co jest? – powiedział wtedy. A ona oświadczyła, że wie, istotnie siedział, ale rok temu, i opisywała, gdzie był i co robił, na co znowu uśmiechnął się i przyznał, że owszem, w więzieniu ostatnio nie przebywał.
Właściciel warsztatu wrócił z piwem.
– Pani to zapewne nudzi się w takim miejscu – powiedział młodszy urzędnik. – Pani to wyraźnie tutaj nie pasuje, raczej w większym lokalu i w ogóle nie w takim, powiedzmy sobie, charakterze.
Heniek od razu wypił cały kufel i znów wrócił do tamtej sytuacji, kiedy oznajmił, że teraz się zmieniło i zamierza pozostać z nią, i chyba ona nie ma nic naprzeciw, a ona szła już w stronę drzwi, bo dwadzieścia minut upłynęło, więc zabiegł jej drogę oświadczając, że trzyma jego zdjęcie, czyli że czekała, i krzywiąc się niechętnie na jej pytanie, czy w ogóle nie ma gdzie spać.
– Popatrz się, kto przyszedł – trącił Heńka właściciel warsztatu.
Nieduży mężczyzna zatoczył się przy drzwiach. Znad kołnierza zielonej wojskowej bluzy z obciętymi nierówno pagonami wyglądała spierzchnięta twarz. Machnął ręką w stronę Heńka, który obserwował go obojętnie, i przystanął obok grubego obstawionego walizkami.
– Tu była bitwa, tu była – pokazał podłogę. Gruby nerwowo przyciągnął do siebie walizki.
– Wypraszam sobie – powiedział czerwieniejąc.
– Tu była – zwrócił się do starszego urzędnika, który właśnie zbliżał się do bufetu.
– No tak, oczywiście. Powiedzmy sobie, pełno wszędzie takich miejsc w naszym kraju – przytaknął niepewnie tamten, mijając go. – Można powiedzieć, co krok.
– Byłem dowódcą, pułkownikiem. Szedłem na przedzie, za mną chłopaki, aż tu zza rogu cekaem. Wychylam się, aż tu patrzę – oka nie mam, o, myślę sobie, zza rogu, bez uprzedzenia, niecharakternie. Więc macham ręką:
„Naprzód, chłopaki!”, aż tu patrzę, ręki nie mam…
– No cóż, prawda. – Tamten, osadziwszy okulary, przyglądał się badawczo jego rękom – smutne oczywiście i przygnębiające.
– Niech się państwo nic nie przejmują – bufetowa wysunęła fartuch do przodu. – On nic nie stracił w żadnej bitwie. Niech się państwo nie przejmują.
– Zapewne, może i tak – starszy urzędnik znów poprawił okulary. – To ja już, prawda, z herbatką się uporałem, płacę sobie i pobiegnę.
– Zaraz, zaraz, bitwy może i nie było, ale wypić zawsze mogę z porządnymi ludźmi.
Wyszarpnęła mu się wtedy mówiąc, że owszem, zdjęcie trzyma, ale odwiedzają ją teraz różni inni, dzięki niemu właśnie odwiedzają, czego mu nie zapomni. Znów przytrzymał ją mówiąc, że zmyśla, i ponieważ otwierała już drzwi, przejechał szybko wzrokiem po obrazie i kanapie i teraz już chwytając się byle czego powiedział, że jak go wyrzuci, to zrobi co złego. Zrobi co złego i to spadnie na nią. Zatrzymała się jednak, więc dalej ciągnął, że wtedy to był przypadek, a teraz pozostanie na stałe, i zobaczył, że już mięknie. Więc przycisnął ją mocno, a ona nie wyrywała się, dygotała tylko, wtedy pociągnął ją na kanapę i jedną ręką szarpiąc się z suknią, drugą delikatnie wsunął w upatrzony kąt pod poduszkami.
– Ale bitwa była. Znaczy my, Ruskie, Giermańce i kozaki. Oni z lewej, my z prawej, a kozaki od tyłu… Młodszy urzędnik zachichotał.
– Właśnie przypomniał mi się pewien dowcip…
– Jadłeś co? – podniosła się pierwsza, wciągając suknię. – Ty leż, zjesz coś – przejechała mu dłonią po włosach. Poruszył się wtedy mówiąc, że musi jeszcze skoczyć na dół po parę rzeczy, które zostawił, ona rozjaśniła się jeszcze bardziej, że widocznie spodziewał się uzyskać jej zgodę. Kiwnął głową i przypomniał, że coś by zjadł, gdyby przygotowała, a kiedy przeszła do kuchni, przeszukał dokładnie róg kanapy, podniósł się, poruszył obraz, jeszcze raz dokładnie przejechał po kredensie, i to była możliwość ostatnia. Tak więc wiedział już, że to wszystko było na nic, bo albo nie ma, albo chowa gdzie indziej. Zaciągnął suwak kurtki, powiedział, że zaraz wróci, i schodząc na dół, gdzie ciągle jeszcze czekał były właściciel warsztatu, myślał, że tamten mu nie uwierzy, że nie znalazł nic, i tak było rzeczywiście. Ale tamten nie dał po sobie poznać, zauważył tylko: – Długo byłeś. – A potem jeszcze: – I co, nic, stówy nawet? – Po czym przeszli kilka ulic dalej, do „Dworcowej”, ale tamten ciągle mu jeszcze nie wierzył, dlatego pewnie znowu przyniósł piwo, licząc, że Heniek w końcu coś wyciągnie.
– W Oświęcimiu – pochyliła się nad grubym wojskowa kurtka – to ja byłem największy cwaniak. Podchodzi do mnie Niemiec i mówi przy chłopakach: „No, Majewski, pójdziecie do gazu.” On mnie znał, że ja cwaniaczek. A ja mu na to: „Takiego wała pójdę do gazu.” Chłopaki konali…
– Wypraszam sobie – oburzył się gruby. – Co to w ogóle za wychowanie.
Heniek podniósł się, podszedł do starego, pchnął go w stronę wyjścia. – Nie masz forsy? Skończyłeś pracę?
– Skończyłem – zatoczył się tamten.
– Masz parę złotych?
– Nie.
– Panie Heniu, panie Heniu – wychyliła się bufetowa – pan zabierze stąd ojca. Takie zachowanie.
– Chodź, tata – powiedział Heniek. – Idziemy. No już. Rozeszli się pod drzwiami.
Ulica nagle się skończyła. Mijając przeznaczone do rozbiórki powykręcane rudery, Paweł spojrzał na zegarek: był spóźniony o przeszło kwadrans. Dopiero teraz niesmak i poczucie bezsilności, wywołane porannymi myślami, ustąpiły wobec bardziej bezpośredniego zagrożenia. Na parterze nie otynkowanego budynku oparty o biurko strażnik przecząco pokręcił głową – czyli listę już zabrano. Trzeba będzie teraz tłumaczyć się, układać mnóstwo zdań i wymawiać je przekonywająco. Dzisiejsze spóźnienie było już zresztą trzecie z kolei – poprzednio spóźniał się przez podobne poranne przetargi, szarpaninę, bardziej nawet z sobą niż z Wandą. Mijał drzwi z tabliczkami: „Dyrektor”, „Zastępca Dyrektora”, „Główny Księgowy”, i wyobraziwszy sobie niezadowoloną twarz kierownika swego działu, cofnął wyciągniętą już w stronę drzwi rękę, poszedł dalej korytarzem, wypełniony niesmakiem za tę głupią słabość, przedłużającą tylko nerwowe chwile. Żałował, że korytarz był pusty, że nikt tego nie widział, bo wtedy mógłby po prostu udać, że zamyślił się, i odprowadzony czyimś spojrzeniem, popychany nim, wszedłby oczywiście łatwo do środka, a tam już wszystko rozwiązałoby się w parę chwil. Zatrzymał się i zawrócił. Stanął przed drzwiami i pokonując opór wewnętrzny, nacisnął klamkę.
– …Halo, Edziu. Więc co wy tam chcecie wystawić? Płytę, pomnik czy obelisk?…
Kierownik w narzuconym na ubranie drelichowym kitlu odprowadził go niechętnym spojrzeniem. Przełożył słuchawkę do drugiej ręki. Paweł skłonił się w jego stronę, przesunął między rozpiętymi na rajzbretach planami miasta w stronę swojego biurka.
– Ciszej, proszę – rzucił kierownik w stronę urzędniczki strzelającej w klawisze maszyny do liczenia. – Więc co, płyta wystarczy? Dobra, zostawimy wam na to miejsce. Chcecie przy placu?…
Paweł rozkładał wokół siebie bezpieczną barykadę kosztorysów. Najgorsze już było za nim. Oczywiście tamten się nie powstrzyma, ale zawsze w końcu, jak się usiadło, jest lepiej. Gorsza byłaby rozmowa przedtem, przy drzwiach.
– … A ilu ich było?… Na co mi to? Bo chcę wiedzieć, ile miejsca… Z podejściem?… Zrobimy z podejściem. Cześć, Edziu.
Zbliżył się do Pawła.
– To ładnie z pana strony, że pan przyszedł. Zrobił mi pan prawdziwą przyjemność. – Rozłożył na jego biurku plik papierów. – Te kosztorysy, które pan przygotował, trzeba zmienić. Nie zatwierdzili. Zmienić i nanieść. Tych prefabrykatów nie doślą, trzeba skalkulować inaczej.
– Halo, Edziu? – znów był przy telefonie. – To co, obelisk jednak?… Dobrze, będzie obelisk.
– Ale dlaczego nie doślą?
– Bo nie mają – wzruszył ramionami kierownik. – Jakby mieli, toby dosłali, a czekać nie ma czasu.
– I jak się wam pracuje? – Paweł zobaczył nad sobą ekonomistę, kierownika działu, jednego z najbardziej liczących się w przedsiębiorstwie specjalistów. – Mam do was pewną sprawę zbliżył do Pawła chudą twarz w kwadratowych okularach. – Może wyjdziecie ze mną na moment? W porządku, w porządku – uspokoił niezdecydowany ruch Pawła w stronę kierownika, który znów odbierał telefon i przesłał tylko ekonomiście głęboki ukłon.
Paweł, idąc korytarzem obok tamtego, wsunął niepewnie ręce w kieszenie i zaraz je wyjął, oczekując z niepokojem jakiegoś wyjaśnienia.
– Otóż mam dla was pewną propozycję. Obserwujemy waszą pracę… – Przystanęli na korytarzu i wtedy zauważył, że ekonomista jakby zbyt nerwowo zapalał papierosa. Słuchał dalej z pełnym zrozumienia i szacunku uśmiechem, ciągle nie mogąc się zorientować, do czego tamten zmierza. Słuchał jego powykręcanych, nic nie znaczących zdań i odpowiadał, bo niektóre z nich zawierały pytania. Tak, rzeczywiście, przeniósłby się do działu ekonomicznego, chociaż ta obecna praca także jest interesująca, nawet bardzo – zastrzegał się ostrożnie. Potem, już zupełnie zdezorientowany, usłyszał, że jest dziś na szóstą zaproszony do domu ekonomisty na coś w rodzaju takiej niekrępującej herbatki.
– …A kto to byli ci polegli?… No, widzisz. Dobrze!… Cześć, Edziu. – Kierownik uśmiechnął się ciepło w stronę Pawła, który dopiero po chwili zorientował się, że nie było to bez związku z odwiedzinami ekonomisty.
Wszedł po paru wykrzywionych kamiennych schodkach, otworzył oszklone do połowy i zasłonięte przybrudzonymi firankami drzwi i, pociągnięte zieloną, odłażącą łatami farbą.
Od stołu zerwał się pochylony dotąd nad zeszytem dziesięcioletni brat Zygmunt.
– Byli u ciebie z urzędu zatrudnienia i z milicji. Wezmą cię? – spojrzał pytająco. I zaraz, popchnięty przez matkę, opadł na krzesło wykrzywiając twarz.
– Dobrze, żeś przyszedł – powiedziała matka. – Pogadasz z tym, ja sił nie mam na niego.
Przy kuchni jednostajnie mamrotała babka, wycierając talerze. Matka szarpnęła zasłonę wydzielającą parometrową klitkę, niemal całkowicie wypełnioną łóżkiem. Leżał na nim ojciec w rozpiętej wojskowej bluzie, z twarzą przykrytą mokrym ręcznikiem. Matka zasunęła kotarę.
– Kto przychodził? – Heniek obserwował ściekającą z ręcznika na podłogę wodę.
– Masz przyjść dziś o czwartej w sprawie porzucenia tamtej pracy, zostawili wezwanie. Ojciec zastękał, ściągnął ręcznik; głębokie, nierówne zadrapania biegły mu od czoła do brody. Skrzywił się w uśmiechu, wyrażając zadowolenie z nadejścia syna, zamoczył ręcznik w stojącej obok miednicy, wyżął, przyłożył do twarzy i westchnął z ulgą.
Matka sucho zaszlochała:
– Niech odda pieniądze, łobuz jeden! Niech odda, Heniek, ty mu powiedz.
– Gdzie to wezwanie?
– Czekaj, Heniek. Odbierz mu!
– Co jemu można zabrać?
– Pieniądze ma – podwijała rękawy długiego, pocerowanego na łokciach swetra. Skurczyła się ostatnio jeszcze bardziej, sięgała Heńkowi do piersi, wyostrzył jej się także starczo głos, chociaż nie miała jeszcze sześćdziesiątki. – Ma pieniądze. Ma. Wyprosiłam mu robotę przy przenoszeniu paczek, potem rozmawiałam, zapłacili mu, dzisiaj mu zapłacili.
– Aha! – Heniek wsadził ręce do kieszeni zniszczonej skórzanej kurtki, która podobno była kiedyś lotnicza, a w każdym razie miała ze sześć suwaków i napis USA.
– Niech powie, co jest, niech mówi! Ty go, Heniek, spytaj, ty sam. Za zasłona zaszurało krzesło.
– Uczyć się – matka szarpnęła kotarą – już!
– To jak to jest, ojciec? – Heniek usiadł na łóżku. – Co tam jest? Znaczy, masz coś?
– Jakie ja tam mam… – zabulgotał spod ręcznika ojciec. – Miałem coś, ale pobili, zabrali… Matka znowu wyłamywała palce.
– Słyszysz, Heniek, słyszysz?
– Kto ojcu zabrał? – Zastanowił się, że jednak przyszli z Dzielnicy i zostawili to wezwanie. Może trzeba będzie tam pójść, pogadać, coś zakręcić, żeby się nie czepiali, że odszedł z tamtej pracy. Można by również nie iść, ale znowu przyjdą, mogą nawet przetrzymać albo grzywnę… – Więc co jest, kto ojca pobił?
– Ludzie – zabełkotał tamten. – Jacy ludzie?
– Dziesięć lat i pierwszy raz coś zarobił… od dziesięciu pierwszy raz… dlatego że załatwiłam, i to nie chce dać.
– Jacyś nieznani, jakby nie stąd, jakżeś odszedł, zaraz potem.
– Taaa – przeciągnął Heniek – to gdzie to wezwanie?
– Czekaj – złapała go za rękaw matka najpierw niech odda. Musi oddać… Nie przeżyjemy… Prawie czterysta… Musi oddać.
– I gadaj z taką – ojciec obruszył się pluskając ręcznikiem – gadaj z taką… Zabrali.
– Wyjdź! – Heniek pchnął matkę za kotarę. – No już, wyjdź. – Potem znów usiadł na łóżku. Gdzie masz?
– Co? – niepewnie zachrypiał ojciec. – Wiesz, Heniu, jakbym miał… Gadaj z nimi! – zamachał rękami.
– Gdzie masz? – Heniek odrzucił ręcznik, szarpnął go za kołnierz zielonej bluzy w górę. No już! Gadaj! Bo cię zaraz trzasnę… Nie ze mną… – Obserwował z bliska siniejącą twarz z czerwonymi, zaschniętymi zadrapaniami. Kołnierz z lewej strony urwał się i ojciec opadł niezgrabnie na łóżko. – No już!
Tamten podciągnął się, wychylił za łóżko, zerknął za kotarę, odbijającą postać matki, potem poruszył deską w podłodze i wysunął zwitek banknotów. – O Jezu! – powiedział, kiedy Heniek rozprostował papierki. – O Jezu, zostaw coś. Naharowałem się.
Heniek z namysłem przeglądał papierki. Nic ci nie będzie. – Wsadził sobie zmiętą pięćdziesięciozłotówkę do kieszeni.
– Tylko szkoda twarzy – ojciec przejechał ręką po zadrapaniach i zasyczał. – Dałbyś stówę. Z tą twarzą to ja sam dla niepoznaki.
– Stary sposób – odwrócił się Heniek.
– Ty łobuzie! – doleciało jeszcze z łóżka.
Zasunął kotarę. Tamten coś jeszcze zabełkotał i zaczął się podnosić. Matka bez słowa schowała pieniądze. Podała Heńkowi zadrukowany blankiet. – Podejdziesz tam? Podejdź może…
Babka skończyła już wycierać talerze i teraz wyciągała, sapiąc, deskę do prasowania. Rozłożyła ją koło okna.
– Ty, Heniu, masz przecież swój rozum. Nie chcesz, nie idź… Ale może idź…
Długa, pomalowana w czerwono-żółto-zieloną kratę sala kinowa Domu Kultury zapełniona była mniej więcej do połowy. Paweł usiadł z matką na dobrych miejscach, w samym środku dziesiątego rzędu. Przyszli trochę przed szóstą i na estradzie kończył się właśnie, reklamowany plakatami, poprzedzający film pokaz stołecznej mody jesiennej. Teraz defilowali mężczyźni-modele. Uśmiechnięty konferansjer w przeciętym srebrzystym krawatem czarnym garniturze zręcznie wyłuskiwał odpowiednie karteczki z rąk stąpających uroczyście panów. Przy pianinie uśmiechał się nauczyciel śpiewu z miejscowego liceum, wypełniający właśnie obowiązkową pracę społeczna.
Dzień zrobił się ja kiś zatłoczony, nerwowy. Ekonomista i jeszcze teraz matka. Czego tamten może od niego chcieć?
– Skończył się, proszę panów, okres spodni amerykańskich typu dżinsy bądź farmery. Mężczyzna 1969, czyli okresu gospodarczej stabilizacji, przykuwa wzrok pań solidną, swobodną wytwornością…
Z tyłu Paweł usłyszał miarowe uderzenia. Jeden z dwóch siedzących parę rzędów za nimi żołnierzy wprawnie odbijał butelkę wina.
– Powinieneś wyjechać gdzieś na wakacje, tam najłatwiej jest o taką właśnie znajomość – pochyliła się do niego matka, nieduża, tęgawa, o czerstwej twarzy, otoczonej siwymi włosami, nadającymi jej wygląd matrony. – Właśnie Kazik…
Znowu Kazik. Już przedtem opowiadała o tej historii z Kazikiem, który chodził z nim razem do szkoły, potem w ogóle nie studiował, tyle, że miał maturę. Ostatnio pojechał na wakacje na Mazury i tam poznał dziewczynę, która się okazała córką, ho, ho, jak wysoko postawionej osobistości.
– Przyjemny garnitur elana de luxe, koszulka z usztywnionym kołnierzykiem bez prasowania, wytworny szelest ortalionowego płaszcza zwraca uwagę pań…
– I ożenił się z nią… – zaszeptała matka. – Przeprowadził się do stolicy, mam zapisany dla ciebie jego adres, w samym centrum. Nowe budownictwo własnościowe.
Zbiorowa parada rozkołysanych wdzięcznie modeli zakończyła pokaz.
– Na tym finalizujemy nasz prowizoryczny przegląd i następnie życzymy państwu przyjemnej zabawy na filmie o tragicznie zagubionym w mrokach historii pokoleniu. Dziękujemy…
Konferansjer zszedł z estrady. Przy pianinie kłaniał się nauczyciel śpiewu, potem zgasło światło. Paweł nieuważnie patrzył na ekran. Już po wyzwoleniu dwaj bojowcy z podziemia zlikwidowali nie tego, kogo chcieli zlikwidować.
Z prawej doleciał do niego stłumiony chichot, uderzyły wysoko odsłonięte, obciśnięte czarnymi pończochami uda.
Z tyłu zabulgotało wino. – Do kreski – przestrzegł jeden z pijących, zagłuszając rozmowę przy barze, w czasie której młodszy z dwóch z podziemia zapalał spirytus w szklankach mówiąc, że czasy wtedy, w powstanie, były lepsze, bo wiedzieli, czego chcą i z kim walczą.
– Tamten Kazik cztery razy jeździł na Mazury, cztery lata, i dopiero właśnie za czwartym razem się udało. Mają trzy pokoje z kuchnią, samochód. Najlepiej właśnie na Mazury, tam ubiór nie jest najważniejszy, wszyscy równi. Masz kąpielówki? – zainteresowała się nagle.
Za dwadzieścia minut ten film powinien się skończyć. O co chodziło ekonomiście? Znowu spotęgowało się zdenerwowanie tą sprawą.
Młodszy zamachowiec z pod ziemia miał już niedużo czasu na wykonanie wyroku… Z tyłu coś zabulgotało. To jeden z żołnierzy wymiotował do czapki.
– To skandal – powiedział ktoś z boku dżinsy w czterdziestym piątym, roku. Nieznajomość podstawowych realiów.
Matka odwróciła się z niesmakiem.
– Widzisz, ty chamie pieprzony, wstyd mnie przynosisz przed tą panią – rozzłościł się drugi żołnierz.
– Pierdol się – odpowiedział tamten z godnością.
Film wyraźnie zbliżał się do końca. Chłopak, trafiony w brzuch zupełnie przypadkowo, w czasie niepotrzebnej ucieczki, biegł teraz, ślizgając się rękami po murze, biegł ciągle, a ścigający go żołnierze nie mogli go znaleźć. Wypadł wreszcie na wielkie wysypisko śmieci i zataczał się na nim, bełkocząc coś i jęcząc, aż wreszcie upadł, objął głowę rękami i długo, skulony, kopał ziemię; zanim znieruchomiał ostatecznie. Potem zabłysły światła.
– Tak więc pomyśl koniecznie o Mazurach, przecież uczyłeś się lepiej od Kazika – powiedziała matka. Z tyłu chwiejnie podnosili się żołnierze.
– Hołota – powiedziała bileterka patrząc na leżące na podłodze butelki. Obejrzała markę wina. – Hołota.
– To rzuciliście tę pracę po jednym dniu? – poruszył się na krześle pochylony nad aktami delegat z Dzielnicy.
– Po półtora – poprawił Heniek.
– No cóż – sprawdził tamten – istotnie, macie rację. Po półtora. Nie za wcześnie?… Do poprzedniej nie stawiliście się w ogóle.
Heniek przeniósł wzrok wyżej. Nad stołem, koło estrady, kolorowe plakaty zapowiadały przyjazd artystów i zachęcały do wzięcia udziału w konkursie recytatorskim. Stół, przy którym siedział mając naprzeciw siebie tamtych trzech, stał pośrodku głównej sali Domu Kultury, gdzie dwie godziny temu skończono wyświetlanie filmu, a za godzinę miała się odbyć próba chóru.
– Nie słyszeliście pytania towarzysza? – poruszył się ze złością urzędnik z wydziału zatrudnienia. Pokręcił z oburzenia głową i podciągnął suwak swetra, ozdobnie wyszywanego w trójkąty i kwadraty.
– Nie odpowiadała… – Heniek przeniósł teraz spojrzenie na dwa krasnoludki smażące coś na patelni. „Rys. Andrzejek, kl. II” – przeczytał. Spodziewał się tych wszystkich pytań, wiedział, że są niezbędne, należą do tej całej ceremonii, że tamci są w porządku. Oczywiście, cała sprawa skończy się tak, że trzeba będzie wziąć skierowanie do jakiejś pracy, do której nie zgłosi się wcale albo przyjdzie jeden raz, ale tak od razu wyładuje tam komuś, że go wyrzucą. Za jakieś dwa miesiące akta jego wrócą znowu tutaj, dostanie pierwsze wezwanie, potem drugie. Wiedział też, że ci siedzący naprzeciw niego mieli również świadomość ostatecznego wyniku, ale jednakże rozumieli, że rozmowa taka odbyć się powinna i że ma trwać nie krócej niż piętnaście minut. Odprawiali więc ją teraz rzetelnie, przewidując pewnie, ile jeszcze czasu upłynie, zanim wydadzą skierowanie, wejdzie ktoś następny z grupy czekających i zanim rozpocznie się wreszcie próba chóru.
– Czyli mówicie, że wam ta praca nie odpowiadała – powiedział delegat z Dzielnicy. – A dlaczego?
Drzwi sali otworzyły się, do stołu podszedł plutonowy MO. – Aha – spojrzał na Heńka jesteście. Resztę wezwań doręczyliśmy, jeden i czeka w korytarzu doprowadzony.
– Dobra – powiedział delegat z Dzielnicy. – Dziękuję wam, w porządku. Tamten zakręcił się niepewnie i wyszedł.
– Za ciężka – powiedział Heniek – przy piachu, przy łopacie…
– Tak? A wyglądacie na silnego chłopa.
– Bić to umiał słabszych, towarzyszu, miał siły – podrzucił gorliwie przedstawiciel wydziału zatrudnienia.
– Czekajcie – przerwał tamten niechętnie. Sprawdził, czy kołnierzyk wyłożony na marynarkę nie zagina się. – Tak nie można. Długoście siedzieli? Wtedy, za to pobicie i za budkę „Ruchu”?
– Dwieście trzydzieści cztery dni.
– Tak. Czy zdajecie sobie sprawę – położył na stole ciężkie ręce – że do innej pracy, jak by to ująć, nie macie, powiedzmy, kwalifikacji? Ile klas skończyliście?
– Pięć.
– No, widzicie. Gdybyście mieli siedem, dałoby się może coś wyszukać, ale tak…
Chudy, krostowaty nauczyciel chrząknął, rozumiejąc, że teraz przyszła jego kolej. – Pozwolicie, że się wtrącę?… Dziękuję – odpowiedział na serdeczny ruch delegata z Dzielnicy.
Heniek spojrzał na niego z pewnym zainteresowaniem. Poprzednim razem nie było go tutaj.
– Wie pan zapewne, że mamy szkoły dla pracujących. Mógłby pan tam w trybie, dajmy na to, przyspieszonym, kto wie, może w ciągu roku, machnąć te dwie brakujące klasy, oczywiście pracując, a potem zarysowałyby się możliwości pracy bardziej interesującej. Zakład szedłby panu na rękę.
– No właśnie – przytaknął delegat. – Nie chcielibyście mieć wykształcenia? Nie? Dlaczego? – zapytał na przeczący ruch Heńka.
– Nie mam głowy – powiedział obojętnie Heniek.
– No i widzicie – przyjaźnie uśmiechnął się do nauczyciela delegat z Dzielnicy i rozłożył ręce. – Ile tam was jest w domu? Pięć osób, tak? Ktoś pracuje?
– Tak. Matka.
– Ile przynosi?
– Tak dokładnie to nie wiem.
– No to powiem wam: tysiąc trzysta. Nie za mało na te pięć osób? Ojciec pije, wy pijecie, za co? Heniek wzruszył ramionami.
– Nie chcecie, nie mówcie. Moje prawo pytać, wasze nie odpowiadać. Ale posłuchajcie. Są skargi na was, na ojca, pijecie, demoralizujecie. Wy musicie wziąć się za coś, trudno. Rozumiecie mnie?
– Można jeszcze na chwilę? – pochylił się do niego nauczyciel.
– Zawsze – uśmiechnął się delegat.
– Czasem coś dorobię gdzieś z ojcem.
– Chodzi pan do kina – często? A lubi pan karty? – spytał nauczyciel.
– Dosyć.
– Organizujemy tutaj u nas kącik brydżowy. Umie pan grać w tę grę? Nie? No właśnie. A to świetna gra, interesująca i można wygrać, nie mając dobrych kart, dzięki znajomości prawideł gry i różnym fortelom.
– Ja nie oszukuję.
– Co? Ach, nie zrozumiał mnie pan – zarumienił się nauczyciel. Spojrzał niepewnie na mężczyzn obok siebie, ale twarze ich zachowały poważny, dostojny wyraz. – Więc gdyby pan chciał, jutro o szesnastej? To by pana na pewno wzięło. Będzie kawa i porozmawiamy może jeszcze o tej pana nauce.
– Duże pomieszczenie zajmujecie? – wtrącił delegat.
– Cztery i pół na pięć na parterze od ulicy – podsunął przedstawiciel wydziału zatrudnienia.
„Jeszcze jakieś siedem minut – pomyślał Heniek. – Siedem minut, zanim dadzą mi to skierowanie. Już mają dosyć.” Namacał w kieszeni pięćdziesiąt złotych. Można będzie gdzieś wyjść. Przejechał paznokciem po składanym nożu, który dziś rano zabrał bratu. Nawet przyjemny, wykładany jakąś masą. Mały nic nie zauważył, na pewno zresztą też komuś podebrał. Gdyby nie miał tej pięćdziesiątki, mógłby za to dostać dużą wódkę na dworcu, może nawet półtorej.
– Tak – powiedział delegat – no, czyli czas już przejść do wniosków. Otóż trzeba będzie jednak, abyście tę pracę podjęli. Czy odmawiacie podjęcia w ogóle?
– Nie – powiedział Heniek – w ogóle nie.
– No, widzicie – powiedział obojętnie delegat. – Rozmowa nasza jednakże może wam coś dała. To co my tam mamy dla was? Jest tak…
– Przy piasku, przy żwirze, czyli ładowanie na barki, i w kopalni, na poczcie i na konwojenta – sprawdził urzędnik z zatrudnienia.
– No… prawda – przerwał delegat – ten konwojent to może raczej nie dla was. Ale inna praca… No jak? Nie najgorsze. Więc gdzie was pchnąć? – zastanowił się. – Może kopalnia… Listy dostajemy z podziękowaniami. O!
– pokazał zmiętą kartkę – pisze tu jeden: „Oświadczam, że lepszej pracy nie ma jak górnika na dole. Na wyższy poziom życia zostałem postawiony i wielu kolegów pokupiło sobie samochody”…
Heniek wzruszył ramionami.
– W kopalni to nie. Może przy maszynach gdzieś…
– Wspominał wam towarzysz, że nie macie wykształcenia – zniecierpliwił się ten z zatrudnienia.
– No właśnie – chrząknął nauczyciel – no właśnie. Niech pan pomyśli, jaką rodzice mieliby niespodziankę, gdyby pan ukończył siedem klas. A może pan chciałby recytować?
– No, to może na listonosza? Nie? To przy żwirze. Niezła praca, na powietrzu, przy wodzie… No, bierzecie czy nie?
– Może wezmę – zastanowił się Heniek.
– To w porządku – odchylił się na krześle delegat z Dzielnicy. – Mam nadzieję, że nieprędko się zobaczymy. Wypiszcie skierowanie. – Wyciągnął papierosa, uważnie zapalił. – To teraz weźmiemy tego doprowadzonego.
Nauczyciel z niepokojem spojrzał na zegarek, po czym zaszeptał coś do delegata.
– No, to przesuniecie trochę próbę chóru. „To tyle – pomyślał Heniek. – Można zajrzeć do «Dworcowej», a potem zobaczyć jeszcze coś.” Właściwie źle rozegrał tę sprawę z Danką. Gdyby wrócił do niej, można by dobrze zjeść, późno wstać. Do domu nie bardzo mu się chciało wracać, stary na pewno zasypał go za te pięćdziesiąt złotych, a mały rozedrze się o nożyk. Właściwie można by mu nawet zwrócić. Tak, to rozegrał głupio. Byłby u Danki, wezwanie by nie doszło, nie musiałby się dziś zgłaszać.
– Gdyby pan jednak chciał, to jutro o szesnastej, przypominam o brydżu, wypożyczyłbym panu podręcznik Culbertsona.
– Proszę to skierowanie. Tylko może jednak bez kawałów – powiedział przedstawiciel wydziału zatrudnienia.
– Już na skierowania dla was las wycięliśmy…
– No, to pozdrowienia i wszystkiego najlepszego – podniósł się delegat. – I poproście tam tego następnego. Wychodząc Heniek zatrzymał jeszcze wzrok na czerwonych, dymiących kominach fabrycznych, między którymi prześlizgiwały się samoloty. „Rysio, III c” – przeczytał. Na korytarzu poruszyło się parę osób.
– Wziąłeś? – zapytał doprowadzony.
– Tak – powiedział Heniek – przy żwirze. Tamten wzruszył ramionami i wszedł do środka.
– Bo wiecie, co jest w Belgradzie najciekawsze? Najciekawsze i najwspanialsze? – Dyrektor przedsiębiorstwa sięgnął po kieliszek.
– Proszę bardzo, niech pan kosztuje.
Paweł pochylił się nad tacą i wyciągnął rękę w miejsce, gdzie w sporą kanapkę z szynką celował purpurowy paznokieć żony ekonomisty. Przysiadł na skraju plecionego fotela. Ciągle nie mógł się zorientować, po co go tu ściągnięto i czego będą za to od niego wymagać. W każdym razie musiał być zapowiedziany, bo nikt z obecnych nie wyraził zdziwienia.
– Więc jak sądzicie, co jest w tym Belgradzie najwspanialsze? – rozjaśniła się znów w uśmiechu szeroka, starannie wygolona twarz.
– Może muzea? – skwapliwie wtrącił podkreślający nerwowym węzłem krawata artystyczny charakter swojej pracy rzecznik prasowy przedsiębiorstwa, wychylając się do przodu z kanapy. Widząc, jak z wyższością zakołysała się przecząco głowa dyrektora, gorączkowo szukając innej odpowiedzi spojrzał ze złością na siedzącą obok bladą chudą żonę.
– Belgradzka ulica – powiedział dyrektor i jeszcze przez parę chwil delektował się wywołanym wrażeniem. – Jej klimat, proszę państwa, niepowtarzalny.
– Ogromnie trafne spostrzeżenie – zgodził się rzecznik. A jego żona, w amerykańskiej niebieskiej sukni z ogromną czerwoną różą, spojrzała na niego z cierpkim uśmiechem.
– Koniak, winiak, jarzębiak czy soplica? – znów przesunęła się obok Pawła żona ekonomisty.
– Niech pan się czuje jak u siebie w domu – poklepał go po ramieniu gospodarz.
– Proszę bardzo, niech pan kosztuje – znów zbliżyła się taca.
– Właśnie dyrektor przywiózł ogromnie ciekawą grę, którą nabył w czasie swojego pobytu w Jugosławii. Jestem ogromnie zaciekawiony – życzliwie uśmiechnął się w stronę Pawła rzecznik.
Na stojącym w kącie orzechowym stoliku dyrektor rozwijał z kolorowego papieru sporą tarczę z plecionki, podzieloną, podobnie jak tarcze strzelnicze, na szereg numerowanych kręgów w czarno-czerwonych kolorach. Obok rozłożył zakończone ciężkim stalowym ostrzem nylonowe strzałki, zakończone barwnymi lotkami.
– Jakie ładne! – ucieszyła się żona ekonomisty.
– To ogromnie ciekawe – pochylił się rzecznik.
– Proszę, niech pan kosztuje… – Żona ekonomisty powstrzymała ruch Pawła, który poderwał się, aby dopomóc przy umocowaniu tarczy. – Niech pan siedzi, dadzą sobie radę sami. – Przysunęła się bliżej, wysoko zakładając nogę na nogę. – Koniak, winiak, jarzębiak czy soplica?
Wypił starając się nie patrzeć na jej nogi. Ile w ogóle mogła mieć lat? Może czterdzieści? Trochę za gruba, starannie wepchnięta w obcisłą błyszczącą suknię, wypełniała dokładnie fotel. Twarz też miała jakby opuchniętą, za dużą, jeszcze te nogi najlepsze, i ona o tym wiedziała. Kiedyś na pewno mogła być bardzo dobra. Spojrzał na jej męża myśląc, że tamten wtedy miał ją całą dla siebie codziennie w tym mieszkaniu albo w innym, równie puszystym, mógł kłaść ją na tapczanie, jeśli tylko miał na to ochotę. Zakrztusił się wódką. W każdym razie to picie pomoże na przeziębienie, to chociaż na pewno. Gardło nie stawiało już żadnego oporu. Nieufnie parę razy z rzędu przełknął ślinę.
– Pan tutaj pierwszy raz? – Zobaczył obojętną twarz wychylającą się zza wielkiej czerwonej róży nad chudym dekoltem.
– Tak, rzeczywiście…
– Aha – żona rzecznika wyłączyła się z rozmowy.
– Następnie, prawda, ustala się dystans, o, na przykład taki, i rzuca do tej tarczy starając się trafić jak najbliżej środka, przy czym fragmenty czerwone premiowane są dodatkowo. To typowo jugosłowiańska gra – dyrektor uśmiechnął się z satysfakcją. – Wyrabia pewność ręki, ćwiczy oko, hartuje nerwy, napawa nawykiem fizycznym.
– Ogromnie interesujące.
– To proszę, niech pan może rozpocznie, dyrektorze – powiedziała żona ekonomisty.
– Bardzo ci dziękuję, Stefan, uroczy prezent.
– Tak myślisz? – ucieszył się dyrektor ściskając dłoń gospodarza.
– Ale to musi być bardzo drogie – załamała ręce żona ekonomisty. – Na pewno tyle pieniędzy pan wydał!
– Co też pani mówi! Chociaż, oczywiście, nie przeczę, ma to swoją wartość. Kupiłem to z myślą o tobie, Erneście. Pamiętasz, dawniej miałeś oko i rękę, że pozazdrościć.
– Koniak, winiak, jarzębiak czy soplica?
– Ogromnie interesujące.
– Nie, Stefan, muszę zaprotestować. Najlepszym snajperem w całym plutonie byłeś ty. Pamiętasz wtedy w oknie trzeciego piętra, przed nami barykada…
– No to, dyrektorze, niech pan rozpoczyna. Jestem ogromnie zainteresowany.
Tamten skupił się, ważył przez chwilę strzałkę w dłoni, zmrużył oko, odchylił się do tyłu, wreszcie rzucił trafiając w sam dół tarczy.
– Świetnie! – wykrzyknęła żona ekonomisty.
– Ogromnie udany rzut.
– No, lepiej byłoby, prawda, bliżej środka. Dyrektor, nieco zakłopotany, rzucił następną, a gdy wbiła się tuż koło pierwszej, machnął niechętnie ręką.
– Ogromna regularność, jaki mały rozrzut. – A może pani też spróbuje.
– Och, nie, to taka męska gra! – uśmiechnęła się żona ekonomisty. – Jak długo był pan w Jugosławii?
– No cóż, konferencja trwała tydzień. To ciekawy kraj. O – zmiął w palcach rękaw marynarki – tam kupione. I widzicie, nie gniecie się. Ciekawy kraj!
– A – wtrącił się rzecznik – czy widział pan tam w Belgradzie pewien lokalik, notabene ogromnie nieprzyzwoity?
– Ależ co pan! – żachnął się dyrektor.
– A jak tam z hotelami? – włączył się ekonomista próbując odwrócić uwagę od swoich niezbyt udanych rzutów.
– Daj nam Boże takie hotele. Oczywiście nie musicie zaraz tego gdzieś chlapnąć – spojrzał ostro na rzecznika. – Mówię to między nami.
– A jak kobiety? – spytała kokieteryjnie żona ekonomisty.
– Och, absolutnie nie tak piękne jak u nas. Podniósł kieliszek. – W pani ręce perswaduję.
– Bynajmniej – uśmiechnęła się z satysfakcją gospodyni.
– To nie był pan w tym lokaliku ogromnie nieprzyzwoitym, o którym wspominałem? – Rzecznik był już mocno rozkołysany wypitym alkoholem. – Zwłaszcza, prawda, po dwunastej dzieją się tam rzeczy ogromnie zajmujące – zachichotał nerwowo.
– Co wy, co wy!…
Rzecznik rozpaczliwie zmobilizował się:
– A… tego… budownictwo?
– No, nieźle; trzeba przyznać, nieźle. Oczywiście nie mamy powodu się wstydzić naszego dumnego budownictwa, ale, prawda, organizacja to daj nam Boże. Tylko nie chlapnijcie gdzieś tego… Ależ pan ma oko, kolego – zwrócił się do Pawła, który umieścił właśnie strzałkę w samym centrum tarczy – czy pan się gdzieś przygotowywał?
– Nie, nie… – Paweł, przestraszony swoim sukcesem, odłożył strzałki.
– Koniak, winiak, jarzębiak czy soplica? – zbliżyła się na moment żona ekonomisty i naraz delikatnie przesunęła mu ciepłą, trochę wilgotną dłoń po policzku i ustach.
Cofnął się gwałtownie. Jeśli jej mąż to widział… Przecież zaraz go stąd wyrzucą. Co ona wyprawia? Jeżeli tamten nawet chciał mu coś zaproponować, to teraz, o ile widział, wszystko już przepadło. Odważył się spojrzeć w jego stronę. Tak, widział to chyba na pewno, nie ma się co łudzić. O co im w ogóle chodzi? O co im wszystkim chodzi? Poczuł roztkliwienie nad sobą. Już po dziesiątej, do domu pół godziny. Jeśli wcześniej wyjdzie, to może łatwiej dogada się z Wandą, szybciej będzie mógł zakończyć całą sprawę.
– A, panie dyrektorze, w tym lokaliku nieprzyzwoitym… – rzecznik zakołysał się na krześle i urwał. – Przy okazji – rozpoczął znowu – dyrektorze, mam taką prywatną sprawę…
– Na miłość boską, nie tutaj – zniecierpliwił się tamten.
Rzecznik odwrócił się do niego bokiem i wypił jeden po drugim dwa kieliszki.
– Idiota! – wypłynęło znad suchego dekoltu.
– O, ósemka – ucieszył się dyrektor. – Popatrz, Erneście, ósemka. – Przystanął przy oknie. – Tutaj tak miło, ciepło, a na dworze chłodny dzień. Przypomina mi to inny wieczór, zaraz po powstaniu. Pamiętasz, Erneście? Spotkaliśmy się – sami koledzy. Jeden rodzinę stracił, drugi dom, trzeci – zastanowił się – wszystko.
– W tym lokaliku… – rozpoczął rzecznik i machnął ręką. – Wie pan co? Ja mam w dupie zagranicę – poufnie zwierzył się Pawłowi. Co mi się pan tak przygląda? Toż pana wykołują. Myśli pan, że się pan przy niej długo utrzyma? Niesłusznie. – Skrzywił się i pokręcił przecząco głową. – Może i jestem idiota – spojrzał na żonę – może i jestem, ale uczciwy. Napijemy się? – Niezdarnie rozlewając wódkę napełnił kieliszki.
A może właśnie dziś – Paweł zacisnął ręce – zastanie mieszkanie puste? Puste mieszkanie i kartka od niej. Krótka, ordynarna. Że dłużej nie wytrzymuje, że się zabiera, że ma dosyć takiego… Albo może właśnie kiedy wróci, ona będzie się pakować. Im później wróci, tym szanse są większe. No bo rzeczywiście może się na to zdecydować. Odgrażała się przecież, że go zostawi, że dopiero wtedy on zrozumie, czym dla niego była, co w ogóle znaczyła w jego życiu. Może jest jednak jakaś szansa…
– …Więc jeden rodzinę stracił, żonę drugi, siedzimy, wspominamy, nagle lekarz pewien, zasłużony człowiek, poważny, podnosi się z zapalonym papierosem i wychodzi do pokoju obok…
– Otóż mówię panu – zabełkotał rzecznik – że długo się pan przy niej nie utrzyma. A w ogóle to nie pan pierwszy i nie ostatni jest sprowadzony, ma temperament. Chociaż – przyjrzał się uważnie Pawłowi – jak jej pan dobrze dogodzi – mrugnął porozumiewawczo – a on się z nią rozejdzie, to i mieszkanie może zostawi… – Wykonał jeszcze jeden skomplikowany grymas, podniósł się, zakołysał i rzucił strzałkę w kierunku tarczy, odłupując spory kawał tynku pod czarno-białym obrazem. Żona gospodarza przykucnęła tam zaraz, oglądając wyrwaną strzałką dziurę.
– Panie kolego, usiądźcie – z niesmakiem pokręcił głową dyrektor.
– Bardzo panią przepraszam – spróbowała się uśmiechnąć żona rzecznika.
– Ach, nic nie szkodzi – odpowiedziała tamta nieszczerze.
Matce też udało się z tym wyjazdem na Mazury. Swoją drogą ciekawe, jaka ona jest, córka tej osobistości. Samochód, trzy pokoje. Może jeszcze ładna, to możliwe, chociaż jednak trochę byłoby tego za dużo, za dobrze dla tamtego, bo za co?
Nagle zaczęły do niego docierać sława rzecznika.
– Właściwie to o czym pan mówi?
Tamten machnął ręką i napełnił wódką trzy kieliszki. Potem dostawił jeszcze jeden.
– …I wtedy z drugiego pokoju słyszymy strzał. Biegniemy tam wszyscy, otwieramy drzwi i widzimy, że nasz lekarz trzyma w jednej ręce dymiący pistolet, w drugiej dymiącego papierosa, zaciąga się dymem i ten dym wydobywa się przez dziurę w płucach. Potem upadł. – Dyrektor zamyślił się.
Przed Pawłem przesunęła się żona ekonomisty, oparła się na moment o jego fotel i przeszła dalej, ale on odczuł to jak ostre ukłucie. Począł zastanawiać się nad słowami rzecznika. Napotkał wzrok ekonomisty, napięty, czujny, i jeszcze wydawało mu się, że tamten, jakby próbując się uśmiechnąć, przyzwalająco kiwa głową.
Rzecznik wyciągnął z kieszeni zapalniczkę, usiłując zapalić ustawione rzędem kieliszki z wódką. – Franek – zabełkotał – Łysy!…
– Wódka się nie zapali – podniósł się z krzesła ekonomista, zastygając z opuszczonymi sztywno w dół rękami. Podobnie uroczyście znieruchomiał dyrektor. Paweł także podniósł się na wszelki wypadek.
– Ma pani spirytus? – wymówił z trudem rzecznik. – Zresztą – machnął ręką – do spirytusu teraz dolewają wody.
Paweł podniósł się, zrobił parę kroków i uświadomił sobie, że nie jest pijany. Spojrzał na rzecznika, który otrząsnął się i znów próbował włączyć się do rozmowy.
Stanął przy wielkim ekranie telewizora, ustawionego w drugim końcu pokoju. „Teraz – pomyślał – teraz ktoś do mnie podejdzie.” I zaraz poczuł, że tamta stoi tuż koło niego. Pochyliła się, przekręciła gałkę, poczuł dłoń ześlizgującą się po jego czarnej marynarce i wiedział już, że rzecznik ma rację. Przewidywał dalsze słowa i zastanawiał się, co zrobić. Poczuł żal, że nie wypił więcej, a kiedy zobaczył jej twarz, nagle poczerwieniałą, i usłyszał, że ma wyjść z tamtymi i potem wrócić, pokręcił przecząco głową. Co teraz powinien zrobić? Odepchnąć ją? Zadenuncjować przed mężem? Może jutro na przykład wyznać mu poufale, po znajomości, jaką to ma żonę, i zasłużyć sobie jego wdzięczność? Tymczasem ona mówiła szybko, przytłumionym głosem, udając, że manipuluje gałkami, żeby był spokojny o męża i o pracę, bo mąż w tym celu go tu przyprowadził, wybranego przez nią parę dni temu, i dalej, o wynikających z tego dla niego korzyściach. Jej oczy były teraz proszące, pokorne.
Znowu zaczął padać deszcz. Heniek podniósł kołnierz lotniczej bluzy, podciągnął dwa z sześciu suwaków.
– Heniek! – Wyskoczył za nim z drzwi „Dworcowej” miniaturowy, wychudzony, z precyzyjnie zwichrzonymi rzadkimi włosami. – Heniek! Czekaj! – Widząc, że oddala się, dogonił go i szedł obok, ciężko dysząc. Dwie bruzdy na policzkach wydłużały jeszcze bardziej jego jajowatą głowę, postarzały twarz. – Ty, Heniek! One pójdą, ale z tobą. Bez ciebie nie pójdą! – Uczepił się jego ramienia. Deszcz przyklepał mu włosy, spływał na wystrzępioną marynarkę. Nie zważając na to dreptał obok.
– Zmęczony jestem – mruknął Heniek. Właściwie od rana nic nie jadł, wypił niby nie tak dużo, ale w ogóle nie czuł się dobrze. Zdecydował, że pójdzie do domu. Nie miał ochoty na dalszą zabawę z tamtymi dwiema i z Cześkiem. Mieli iść do Władki,.ale u niej była tylko jedna amerykanka z rozwalonymi sprężynami. Tak, w ogóle by się wyciągnął. Odtrącił piszczącego Cześka, który odleciał o parę metrów.
– O Jezu, Heniu! Bez ciebie one nie pójdą, a ja już miesiąc nic… Wiesz, cały miesiąc ani-ani… – plątał się dwa metry z tyłu.
– Za ciasno – rzucił Heniek.
– Damy radę. Ty, Heniu, wygodnie, a my jak leci, byle jak. Ty leżysz, ona na tobie, a ja ją… – Przystanął zrezygnowany i powlókł się w stronę „Dworcowej”. Heniek skręcił w boczną ulicę. Kiedy przed swoim domem zobaczył Dankę, było już za późno, żeby cofnąć się albo cokolwiek wymyślić, zresztą był zmęczony. Zainteresowało go nawet, co ona tu robi, wyraźnie chyba na niego czeka, ale o co w ogóle chodzi? Nic jej nie wziął wtedy z domu, więc to nie, a że nie przyszedł, o to chyba afery nie będzie robić, bo to do niej nie pasuje. Zatrzymał się.
– Masz co do mnie? Nie przyszedłem, bo mi coś wypadło.
– Nie przyszedłeś, twoja sprawa. Nie chciałeś, nie przyszedłeś, zgrywałeś się tylko głupio i niepotrzebnie – mówiła zupełnie spokojnie.
– Ja? – zaprotestował. Jeszcze nie wiedział, co na niego szykowała, trzeba ją wyczuć, podpuścić.
– Daj spokój – podsunęła się bliżej ściany. Pochyły dach zasłaniał przed deszczem. – Widziałam, jak szedłeś do mnie przez podwórze, i zabrałam pieniądze spod wazonu. Potem chciałam się z tobą położyć. – Zobaczyła w jego oczach uznanie.
– Ale – zastanowił się – po co żeś tu przyszła? Po co tu stoisz? Znacznie łatwiej wymawiała już teraz dokładnie obmyślone zdania:
– Pomyślałam, że jak nie znalazłeś nic, to nie wrócisz. Dlatego mówię ci, że jak przyjdziesz, to może jednak coś znajdziesz.
– Coś ty – powiedział.
Wyciągnęła z kieszeni płaszcza zmięte pięćdziesiąt złotych.
– Masz. Przyjdziesz, znajdziesz więcej, zjesz coś, pośpisz. Kupiłam wino…
Przyglądał się jej czujnie. Za łatwo się to wszystko układało, za dobrze. Ale w końcu właściwie co mu zależy? O co chodzi?
– Głupio wypadłem – powiedział.
– Ja też się zgrywałam – wzruszyła ramionami. – Wszystko jedno.
– Ale ty mnie tak przekręciłaś – skrzywił się z niedowierzaniem. – Ty…
Jednak coś nie pasowało. Dlaczego jej aż tak zależało, żeby przyszedł dzisiaj? Stała, czekała, może już długo czekała, jeszcze na deszczu… Z drugiej strony, z tą forsą tak go odkryła, tak dobrze to odegrała, dorzuciła mu, to pewne, w ogóle zresztą jest czas, żeby się zastanowić, zwłaszcza że tak stawia sprawę, że ryzyka właściwie nie ma. Bo co mu zrobi? Dała pięćdziesiąt, trzeba pomyśleć. Przespać się u niej, zjeść byłoby całkiem dobrze.
– No to co, idziesz?
– Może – przeciągnął – może przyjdę, ale później.
Zobaczył, jak się szarpnęła, i wyczuł, że znów ma przewagę.
– Dobrze – odwróciła się. – Przyjdź później, jak chcesz. Coś dostaniesz.
– Tak – powiedział zadowolony – później chyba przyjdę.
Patrzył, jak oddala się spokojnym, równym krokiem. Trzeba się zastanowić. Coś bardzo jej zależy. Obejrzał pięćdziesiąt złotych i zawrócił w stronę „Dworcowej”.
– Otóż, proszę pana, nie należy ufać ludziom na ogół – zatoczył się lekko rzecznik prasowy przedsiębiorstwa
– Ja tam wspomniałem panu o takiej historii…
Paweł poczuł jego czujne spojrzenie i zastanowił się, czy tamten rzeczywiście był aż tak pijany.
Krążyli razem już z pół godziny w okolicy domu ekonomisty nowymi ulicami, nie pokrytymi jeszcze chodnikiem, ślizgając się po gliniastych wzgórkach i balansując między kałużami na porozrzucanych płytach. Deszcz padał coraz większy i Paweł poczuł naraz ochotę na szybki odwrót do domu, gdzie była wprawdzie Wanda, ale po pół godzinie wszystko wróciłoby do normy, byłoby coś ciepłego do picia i w ogóle wszystko byłoby znajome, od dawna ułożone i oczywiste. Minęło sporo czasu, odkąd wyszli. Powinien już tam wrócić, wejść po schodach, zadzwonić, ona otworzyłaby mu drzwi, może już w rozchylonym szlafroku.
Bez rezultatu starał się przywołać uczucie podniecenia.
– Ekonomistę znam od dawna, jest to człowiek wybitnie zasłużony dla przedsiębiorstwa. Poznałem go w minionym okresie. Wiatr hulał ulicami stolicy, przenosił stare gazety, ludzie mieli podniesione kołnierze i niespokojne oczy…
Szedł obok w oblepionych gliną luksusowych butach, z pewnością za wiedzą i namową żony, która powiedziała zresztą wyraźnie, że gdyby się przeszedł, dobrze by mu to zrobiło. Ekonomista nie wyszedł razem z nimi, został na górze, ale ostentacyjnie podkreślał przedtem, że wzywają go ważne sprawy i dziś jeszcze odwiedzić musi przyjaciela zza granicy, który zatrzymał się w hotelu, i kto wie, czy nie pozostanie z nim do rana. Paweł poczuł dla niego coś w rodzaju współczucia i sympatii, że opuścić musi własny dom w taką pogodę, włóczyć się gdzieś, i wyobraził sobie, jak tamten podchodzi do żony i pyta, czy on, Paweł, przyjdzie. Brała go sobie dość swobodnie, jeszcze za pośrednictwem męża. Co on o tym właściwie myśli? Jak się będzie w stosunku do niego zachowywał? Czy rzeczywiście go będzie popierał i na ile? Co mu załatwi? A jeżeli nie będzie go chciała na dłużej, to jak on się zachowa? Wyrzuci go? Czy przeciwnie, może polubi? Właściwie – gdyby nie Wanda – toby może tam nie poszedł, to znaczy, gdyby czekał ktoś inny zamiast Wandy. Ale tak to nawet będzie jakiś protest przeciw Wandzie, przeciw temu życiu z nią, posłusznemu i płaskiemu. Raczej go polubi i będzie chyba go popierał, raczej tak.
– Po studiach widzę przed panem świetnie, naprawdę świetnie – zakołysał się na nierównej płycie rzecznik. – Rozkopali, cholera! Dawno mieli skończyć i takie porządki.
Paweł zatrzymał się. Tak, teraz powinien zawrócić, odczepić się od niego i iść do tamtej. A gdyby mu się nie udało odczepić? Wtedy byłby właściwie usprawiedliwiony, mógłby wrócić do Wandy, autobus jest nawet niedaleko. Ale jak by się wtedy zachował ekonomista?
– No – zatrzymał się także rzecznik – to bardzo miło było mi pana poznać. Mieszkam tu – pokazał odległy o kilkadziesiąt metrów blok. Naprawdę bardzo miło.
– To jeszcze odprowadzę pana kawałek – powiedział szybko Paweł. Zawsze jeszcze opóźni się wszystko, jeszcze i dwieście kroków i potem osiemset czy dziewięćset z powrotem. Nogi kompletnie mokre, gardło znowu kłuło. No tak, chyba mam gorączkę – dotknął czoła – chyba tak. Najlepsze będzie, jak się u niej rozchoruję. Ta woda w butach! Jak w ogóle zdejmować takie buty?
Z drugiej strony zbliżały się w ich kierunku jakieś postacie.
– To jak, Heniu, będzie co z tego? O Jezu, co ci zależy? Wrzucisz sobie, i co takiego? – zachlapał w kałuży Czesiek. – Cały zmokłem – zastanowił się. Heniek pośliznął się na glinie i zaklął.
– Gub się stąd – powiedział – już! Jestem umówiony.
Kiedy po rozmowie z Danką wrócił do „Dworcowej”, tamten znów się przykleił, lazł za nim spory kawał.
– Coś ty, Heniu, coś ty?
Z przeciwnej strony nadchodziło dwóch mężczyzn. Heniek pośliznął się znowu. Jednak wypił dzisiaj sporo. Niewyraźnie rozróżniał sylwetki. Jeden był wyższy, młodszy. Słyszał za sobą dreptanie Cześka. Opuścił głowę, przechodząc potrącił jednego z nich.
– Co za zachowanie! Chuligaństwo jakieś! – wykrzyknął rzecznik.
– Niech pan zostawi – zaniepokoił się Paweł, rozglądając się niepewnie.
– Trzeba, proszę pana, tępić na każdym kroku – zaczął tamten. Urwał nagle, uderzony z dołu przez Heńka, zatoczył się na płot i osunął pod nim na ziemię.
Paweł zrobił krok w jego stronę, myśląc ze wściekłością, że to przez tego idiotę i jego głupie gadanie ta cała historia, potem odwrócił się i czując krew w ustach upadł w kałużę. Leżąc uświadomił sobie, że tamten uderzył go z tyłu bardzo mocno, chyba miał coś w ręku. Naokoło wzbierało lepkie zimno. „W tym stanie już w ogóle nie mogę tam iść” – przestraszył się. Tamci odsunęli się parę metrów; chyba dadzą już spokój. Podniósł się, dotknął ostrożnie dłonią twarzy, przestraszył się silnego bólu, czerwonych śladów na dłoni. Bolały go plecy – padając uderzył o coś twardego. Podniósł prostokątną bazaltową kostkę, obejrzał ją ze zdziwieniem; nie czuł jej ciężaru.
– Uważaj, Heniu, ma kamień, uważaj! – zapiszczał jakiś głos. Ten, który uderzył go przedtem, szeroki w skórzanej kurtce, szedł w jego stronę manipulując przy kieszeni. Tak, Paweł widział to już teraz wyraźnie – miał w ręku nóż.
Rzecznik podnosił się wolno. Tamten ostrożnie przystanął.
Po co ten nóż? Po co? Nie, to przecież niemożliwe, żeby pomyślał, że rzuci w niego kamieniem, to niemożliwe! Może by upuścić kamień na ziemię? Tamten by zrozumiał… Albo zacząć uciekać już, nagle, po tej płycie na lewo – tam dalej jest trochę suchego. Są chyba pijani, nie dogoniliby go. Jakieś dwieście kroków i klatka schodowa… Spojrzał błagalnie na tamtego. Nie widział wyraźnie jego twarzy. Tak, upuścić kamień. A może upaść? Wtedy chyba dałby spokój. To jeszcze pewniejsze od kamienia. Spojrzał na ziemię.
Nagle zatupotały kroki. Kątem oka zobaczył, że rzecznik biegnie w stronę domu.
– Chodź, Heniu! Trzaśnij i chodź. Bez ciebie w ogóle się nie ruszą, a ja już… – nadpłynął piskliwy głos.
Nie mógł się przewrócić, nie mógł upuścić kamienia, mięśnie miał zupełnie sztywne. Zresztą jeśli upadnie, tamten zacznie go kopać. Poczuł straszliwą słabość. Poruszył nogami – jednak mógł wykonać jakiś ruch. A gdyby rzucić? Rzucić w tę twarz przed nim? Zamazać ją jeszcze bardziej? Nie, nie zdążyłby nawet zamachnąć się. Tamten mógłby się uchylić. Wyciągnął dłoń z kamieniem do przodu, chcąc jakby oddać go tamtemu, a jednocześnie przytrzymać go na odległość ręki. Wtedy Heniek uderzył. Dwa razy, mocno, starannie. Paweł zabełkotał coś i wolno usiadł w kałuży. Opierając się o płot podniósł się na zgiętych nogach, pochylony, zrobił parę kroków. Ślizgając się rękami po deskach i zataczając począł biec. Słyszał ich za sobą. Ciągle nie wierzył, że to może być koniec. Właściwie nie biegł już, tylko słaniał się po rozkopanej ulicy, czując krew w ustach i na przyciśniętych do brzucha dłoniach. Zrobił jeszcze parę kroków i upadł. Spróbował się podnieść, przyklęknął i naraz ciężko poleciał na twarz, kopiąc rozmokłą ziemię.
– O Jezu, Heniu! Coś ty, coś ty, Heniu mały, przemoknięty Czesiek wycofywał się wzdłuż płotu. – On się kończy.
Heniek obejrzał zabrany rano bratu nóż, wytarł go ręką, złożył i schował do kieszeni. Czesiek oderwał się od płotu, ostrożnie wyminął leżącego.
– Złapią cię, Heniu.
– Dlaczego akurat mają złapać? Tamten chyba nie rozpozna – spojrzał w stronę bloków. Zawahał się chwilę i ruszył w przeciwną stronę. Nie widziałeś mnie od wyjścia z „Dworcowej”. Tak?
– Tak, Heniu. – Czesiek spiesznie dreptał obok. – Tak jest, Heniu. – Obejrzał się. – Ale jak cię jednak złapią…
– Pewnie konopie. – Heniek zatrzymał się nad wylotem ścieku, wyciągnął z kieszeni nóż i uważnie celując wrzucił go do otworu.
– Myślisz? – zatrząsł się Czesiek. – Powieszą?
– On pewnie nie żyje albo mu niedużo brakuje – zastanowił się Heniek. – Widocznie tak miało być. No już. Skręcił w ulicę, na której mieszkała Danka.
– No już! Wracaj i wiesz, co masz mówić.
– Tak jest. Jednakże, Heniu, może byś zawrócił ze mną, wiesz… z tymi dwoma… bo bez ciebie nie ma co… A i tak, jak idziesz…
– Jazda! – machnął na niego Heniek. Mówiłem, jestem umówiony. I nie widziałeś mnie.
Wszedł na chodnik, spojrzał na zabłocone buty, podniósł kawał mokrej gazety i uważnie usunął z nich glinę. Miało tak być – pomyślał – trudno.
Skręcił w otwartą jeszcze bramę.
List do pani Władysławy M. zamieszkałej w R., województwo P.
Kochana Mamo!
Nie wiem, czy się Pani nie obrazi, że tak Panią nazywam. Ale dla mnie to najlepiej, i mnie z tym dobrze. Piszę do Pani ten list mając nadzieję, że może jakoś dotrze on do Henia. Marzę, aby kiedyś otrzymać od niego list, choćby krótki, byłby dla mnie teraz moją radością i moim szczęściem i zwiastowałby mi Henia.
Co oni z niego robią? Czy w ogóle nie ma na świecie żadnej sprawiedliwości? Proszę mi wierzyć, że nie mogę się w żaden sposób skupić, kiedy pomyślę, jak mu się ta pętla zaciska na gardle, ale muszę jednak to napisać do Pani i tym się z Panią podzielić. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę mogła kogoś kochać. Prawdę mówiąc, nie znałam Henia bliżej, jak tylko z ekranu szklanego w czasie nadawania zeznania, i poczułam od razu, że coś się dzieje ze mną niezwykłego. Już czytając uprzednio gazety informowana byłam o tej sprawie. Tak więc skupiliśmy się tego wieczora przy odbiorniku z zaproszonymi osobami, bo na to oczekiwali wszyscy w naszym miasteczku, więcej nawet niż na jakąkolwiek inną okazję, taką jak „Kobra” albo Simon Templer, przez to, że to miało być naprawdę. Podczas nadawania tej audycji był więc przy tym mój ojciec, matka, mąż siostry ojca i jeszcze jeden, który pracuje z ojcem w Radzie Narodowej, ale jest o wiele młodszy, ma lat 25, podczas gdy ja sama mam 16. A ja wtedy od razu poczułam, że przyszła miłość, ale jakaś dziwna, tylko wtedy nie mówiłam nic, chociaż myślałam, że oszaleję, kiedy Henio opowiadał, jak wyjął nóż i jak, to uderzył. A tego drugiego żeby zmory zjadły w więziennej celi za to, że Henia nie zatrzymał, że narobił tyle krzywdy biednemu Heniowi i kochanej Pani. Matka moja podczas audycji mówiła o chuligaństwie i że obawiałaby się wyjść na ulicę, ojciec potwierdzał, a pan Kazio, że on się nie boi i że z chuliganami, jak którego spotka, to trzeba tak: za kudły i o kolano, a potem poprawił się, że najpierw łba, a potem dopiero za te kudły. Myślał, że mnie tym przyjemność sprawia, a ja patrzyłam tylko na Henia, na ten jego uśmiech smutny i tę rękę z piratem, na co matka też mówiła, że to bandziorstwo robić sobie takie ręce. A ja czułam, jak napadają mnie bolesne chwile, które rozdrapują mi serce na kawałki, bo omawialiśmy teraz poemat lorda Jerzego Byrona Korsarz w budzie, a oni tego nie rozumieją, a sam ojciec wykłuł sobie w powstaniu kotwicę pod łokciem. I tak Henio też chciał walczyć, bo mu to życie nie odpowiadało, tyle że nie umiał, ale musiała w nim być ta potrzeba, której inni ludzie nie rozumieją, jak zawsze w takich sytuacjach, co jest ogólnie wiadome. Bez Henia brakuje mi czegoś. Z falą popłynąć nie można i niepodobna. A ja poprzez męty uczuć mych sentyment widzę, słyszę. Przepadnę, i on także, bo uważam, że jedyną bronią przeciw fatum naszego życia jest dobra gra: zdolność oszukiwania ludzi i siebie aż do ostatka i ostatniego tchnienia. Ale on był do tego za uczciwy i dlatego musi zginąć, dlatego rozpamiętuję teraz jego uśmiech, włosy, oczy, które miał chyba czarne. Czy tak? Że też Henio nie mógł się zahamować przedtem. Żeby nie pił z tamtym drugim i z tymi lafiryndami, ancymonkami, panienkami z miasta ulic! Podłe dziewuchy, bo inaczej chyba nie mogę tego ohydztwa nazwać. Mąż Stasi, czyli siostry ojca, niby mądry, mówi o tym wszystkim, że to przekroczenie prawa i bezczelna niemoralność. A ja jego widziałam, jak wchodził do sąsiadki obok, która też jest niezła obrzympała, i przebywał u niej długie chwile. Niby kupując od niej nasiona, które ona ma najlepsze, hoduje kwiaty, zwłaszcza róże, o czym pisali w gazecie. Ja to podejrzałam nie z ciekawości, tylko tak się złożyło, ale nikomu nie powiedziałam i tak zostało z tym kłamstwem i oszczerstwem. Po audycji opowiedziałam wszystko tatusiowi, który poczuł, że coś się dzieje ze mną niedobrego. Począł mi tłumaczyć, że to nic, tylko chwilowe oczarowanie, bo rodzice dzieci nie zrozumią, a ja w parę dni schudłam 3 kilo. Bardzo przepraszam za ten mój list, ale nie panuję nad sobą. Profesorowie dziwią się, co się ze mną dzieje. Z powszechnie lubianej Gosi zrobiło się ze mnie nie wiem co. Ciągle krzyczę: „Dajcie mi Henia, dajcie mi wielkiego uczucia tchnienie szerokie.” Koleżanka z mojej klasy nie chciała uwierzyć, żebym ja coś takiego odczuwała, ale ona jest inna i ma narzeczonego w naszej klasie. Czasem słyszę jakieś szepty, szmery, stąpania. Ale słyszą to także moi rodzice i pilnują mnie na każdym kroku, boją się o mnie, ja natomiast drwię sobie z tego. Lubię te chwile, pieszczę się nimi, bawię się gorączką wyobraźni, co mi serca tętno tak rozkosznie przyspiesza. Mogę się Pani zdradzić w zaufaniu, że ja, kończąc szkołę, postanowiłam ostatecznie, że będę pracowała jako oficer śledczy – detektyw. Już za trzy lata, jeśli będziemy do siebie pisywały, zobaczy mnie pani jako oficera. Ja również pragnę, aby Henio dostał mniejszy wyrok. Wszystko by wyglądało inaczej, oczekiwałabym go, a on by się jakiegoś fachu wyuczył. Z Heniem nie bałabym się niczego i nikogo i byłabym przy nim jako rozumiejąca przyjaciółka do czasu śmierci. Ale to byłoby tylko możliwe, gdyby się zgodziła Rada Państwa na ułaskawienie. Na razie wysłałam tam prośbę, ale mój tatuś zmartwił mnie okropnie mówiąc, że jest to niemożliwe. A ja widziałam w telewizji, jak zabijają dzieci nawet młodzi żołnierze amerykańscy, i nic im za to. Ja sądzę osobiście, że młodej dziewczyny uczucia więcej znaczą niż wszystkie inne. Jeżeli ta prośba ich nie wzruszy, to są zupełnymi głazami bez serca. Jak nie przyjmą mnie do tej szkoły, to pójdę do więzienia jako inspektor, i też musi grać, na nie? Wtedy ja bym zagrała rolę. Byłabym bezlitosna i w ten sposób pomściłabym Henia. Może to nieładnie, ale ja złożyłam taką przysięgę i jej dotrzymać muszę, choćbym miała głową mur zburzyć. Opuściły mnie siły moje, ciało czuję, ból czuję, w piersiach dławi, dusi. Rodzice mi wyższość zdrowego zwierzęcia współczuciem okazują. Nienawidzę współczucia, brzydzę się nim, chcę być sama. Każdy mówi – zapomnij. Nie, ja nie zapomnę. To się odradza, to powstaje. „Miłość, co była już w grobie chłodna, krew poczuła, spod ziemi wygląda, zemsty żąda i jak upiór powstaje” – tak samo jest z moim uczuciem. Teraz smutek jest moją trzeźwością. Poszłam do księdza i opowiedziałam mu wszystko to, co wiedziałam. I zgodził się na mszę świętą. Będzie to w niedzielę najbliższą o jedenastej rano, po mszy młodzieżowej. Teraz już muszę kończyć pisanie, bo nadchodzi matka, która zaraz zwróciłaby uwagę na to, do kogo piszę, i byłyby przykrości. Kończę, bo mogę tym Panią znudzić. Czekam na odpowiedź i żegnam Panią, kochana Mamo, jako wiernego korespondenta i bliską osobę. Pozostaję kochająca Panią Gosia.