* * *

— Oczywiście, być może chuligani — powiedział Wiktor. — Tylko w moich czasach żaden chuligan nie zadzierałby z okularnikiem. Rzucić w niego kamieniem — proszę bardzo, ale łapać, gdzieś ciągnąć, w ogóle dotykać… Baliśmy się ich jak zarazy.

— Przecież powtarzam panu — to jest choroba genetyczna — powiedział Golem. — Oni w ogóle nie są zaraźliwi.

— Jak to, niezaraźliwi — powiedział Wiktor — kiedy dostaje się od nich brodawek jak od ropuch! Wszyscy o tym wiedzą.

— Od ropuchy nie dostaje się brodawek — dobrodusznie powiedział Golem. — I od mokrzaków też się nie dostaje. Wstyd, panie pisarzu. Zresztą wiadomo, że pisarze to ignoranci.

— Jak i cały naród. Naród jest ciemny, ale mądry. I jeśli naród twierdzi, że od ropuch i okularników dostaje się brodawek.

— A oto nadchodzi mój inspektor — powiedział Golem. Prosto z ulicy wszedł Pawor w mokrym płaszczu.

— Dobry wieczór — powiedział. — Cały przemokłem, chcę się napić.

— Znowu śmierdzi od niego iłem — z niezadowoleniem powiedział R. Kwadryga zbudzony z alkoholowego transu. — Wiecznie śmierdzi iłem. Jak w stawie. Rzęsa.

— Co panowie pijecie? — zapytał Pawor.

— Którzy? — zainteresował się Golem. — Ja na przykład jak zawsze piję koniak. Wiktor pije dżin. A doktor — wszystko po kolei.

— Hańba! — z oburzeniem powiedział doktor R. Kwadryga. — Łuska! I głowy.

— Podwójny koniak! — krzyknął Pawor do kelnera.

Twarz miał mokrą od deszczu, jego gęste włosy zlepiały się i ze skroni po ogolonych policzkach spływały błyszczące smużki. Też twarda twarz, wielu na pewno mu zazdrości. Skąd taka twarz do inspektora sanitarnego? Twarda twarz to znaczy — leje deszcz, reflektory, latają cienie po mokrych wagonach, załamują się… wszystko jest czarne, błyszczące, wyłącznie czarne i wyłącznie błyszczące, nie ma żadnych rozmów, żadnego gadania tylko rozkazy i wszyscy się podporządkowują… niekoniecznie wagony, być może samoloty, lotnisko i potem nikt nie wie, gdzie był i skąd przyszedł… dziewczyny padają na wznak, a mężczyźni mają ochotę zachować się prawdziwie po męsku — powiedzmy wyprostować ramiona i wciągnąć brzuch. Na przykład Goleniowi przydałoby się wciągnąć brzuch, tylko raczej nic z tego, gdzie on go wciągnie, wszystko tam ma zajęte. Doktor R. Kwadryga — tak, ale za to nie rozprostuje już ramion, od bardzo wielu dni jest zgarbiony na wieki. Wieczorami zgarbiony nad stołem, rankiem nad miską, a we dnie przez chorą wątrobę. A to znaczy, że tutaj tylko ja jestem w stanie wciągnąć brzuch i rozprostować ramiona, ale lepiej golnę sobie szklaneczkę dżinu.

— Nimfoman — smutnie powiedział do Pawora doktor R. Kwadryga. — Rusałkoman. I wodorosty.

— Niech pan się zamknie, doktorze — powiedział Pawor. Wycierał twarz papierowymi serwetkami, gniótł je i rzucał na podłogę. Potem zaczai wyciekać ręce.

— Z kim się pan pobił? — zapytał Wiktor.

— Zgwałcony przez okularnika — oznajmił doktor R. Kwadryga z męką starając się rozprowadzić we właściwym kierunku oczy, które skupiły mu się u nasady nosa.

— Na razie jeszcze z nikim — odparł Pawor i uważnie popatrzył na doktora, ale R. Kwadryga tego nie zauważył.

Kelner przyniósł koniak: Pawor powoli wycedził kieliszek i wstał.

— Pójdę się umyć — powiedział równym głosem. — Za miastem błoto, cały się uświniłem. — I odszedł, zaczepiając po drodze o krzesła.

— Coś się dzieje z moim inspektorem — powiedział Golem. Prztyknięciem zrzucił ze stołu zmiętą serwetkę. — Coś na wszechświatową skalę. Nie wie pan przypadkiem, co konkretnie?

— Pan powinien lepiej wiedzieć — odpowiedział Wiktor. — Pawor jest pańskim inspektorem a nie moim. A poza tym pan przecież wie wszystko. A propos, Golem — , skąd pan to wszystko wie?

— Nikt nic nie wie — zaprzeczył Golem. — Niektórzy się domyślają. Bardzo niewielu — tylko ci, którzy mają ochotę. Ale tak nie można postawić pytania — skąd oni się domyślają — bo to jest gwałt nad językiem. Dokąd spada deszcz? Czym wstaje słońce? Czy wybaczyłby pan Szekspirowi, gdyby napisał coś podobnego? Zresztą Szekspirowi pan by wybaczył. Szekspirowi wiele wybaczamy, co innego Baniew… Niech pan posłucha, panie beletrysto, mam pewien pomysł. Ja się napiję koniaku, a pan skończy z tym dżinem. Czy może ma pan już dość?

— Golem — powiedział Wiktor — przecież pan chyba wie, że ja jestem człowiekiem z żelaza?

— Domyślam się.

— A co z tego wynika?

— Że boi się pan zardzewieć.

— Załóżmy — powiedział Wiktor. — Ale nie o to mi chodzi. Chodzi mi o to, że mogę pić dużo i długo nie tracąc równowagi moralnej.

— Ach, więc w tym rzecz — powiedział Golem nalewając sobie z karafki. — No dobrze, wrócimy jeszcze do tego tematu.

— Nie pamiętam — odezwał się nagle jasnym głosem doktor R. Kwadryga. — Czy się panom przedstawiłem już czy jeszcze nie? Mam honor — Rem Kwadryga, malarz, doktor honoris causa, członek honorowy. … Ciebie pamiętam — powiedział do Wiktora. — Myśmy z tobą razem studiowali i jeszcze coś… A ;a to pana, proszę mi wybaczyć…

— Nazywam się Jul Golem — niedbale powiedział Golem.

— Bardzo mi przyjemnie. Hehbiarz?

— Nie. Lekarz.

— Chirhurg?

— Jestem naczelnym lekarzem leprozorium — cierpliwie wyjaśnił Golem.

— Ach tak! — powiedział doktor R. Kwadryga potrząsając głową jak koń. — Oczywiście. Proszę mi wysączyć Jul… Tylko dlaczego jest pan taki tajemniczy? Jaki tam z pana lekarz? Pan przecież hoduje mokrzaki… Załatwić panu odznaczenie… Tacy ludzie są nam potrzebni… Przepraszam — powiedział znienacka. — Zaraz wracam.

Wygrzebał się z fotela i ruszył w stronę wyjścia błądząc między pustymi stolikami. Podbiegł do niego kelner i doktor R. Kwadryga objął go za szyję.

— To wszystko przez te deszcze — powiedział Golem. — Oddychamy wodą. Ale nie jesteśmy rybami i albo umrzemy, albo odejdziemy stąd — z powagą i smutkiem popatrzył na Wiktora. — A deszcz będzie padać na puste miasto, podmywać jezdnie, kapać przez dachy, przez gnijące stropy… potem wszystko rozmyje, roztopi miasto w pierwotnej glebie, i nadal bez końca będzie wciąż padać i padać…

— Apokalipsa — powiedział Wiktor, żeby cokolwiek powiedzieć.

— Tak; Apokalipsa… Będzie padać i padać, a potem ziemia przesyci się i wzejdzie nowe ziarno, jakiego nigdy przedtem nie było. Ale nas już nie będzie, żeby móc zachwycać się nowym wszechświatem…

Gdyby nie te niebieskawe worki pod oczami, gdyby nie ten obwisły galaretowaty brzuch, gdyby ten wspaniały semicki nos nie był taki podobny do mapy topograficznej… Chociaż, jeśli się dobrze zastanowić, wszyscy prorocy byli alkoholikami, ponieważ to okropnie smutne — wszystko wiesz, a nikt ci nie chce uwierzyć. Gdyby w departamentach wprowadzono etaty dla proroków, to powinni mieć tytuł co najmniej tajnego radcy — dla umocnienia autorytetu. Zresztą zapewne i tak by to nic nie pomogło…

— Za systematyczny pesymizm — powiedział Wiktor na głos — prowadzący do poderwania służbowej dyscypliny i wiary w rozum, rozkazuję na przyszłość: tajnego radcę Golema ukamienować w prosektorium.

Golem coś mruknął.

— Jestem zaledwie radcą kolegialnym — oznajmił. — A poza tym, skąd prorocy w naszych czasach? Ja osobiście nie znam ani jednego. Mnóstwo fałszywych proroków i ani jednego proroka. W naszych czasach nie sposób przewidzieć przyszłości — to gwałt na języku. Co by pan powiedział przeczytawszy u Szekspira — przewidzieć teraźniejszość? Czy można przewidzieć szafę we własnym mieszkaniu?… A oto i mój inspektor. Jak pan się czuje, inspektorze?

— Wspaniale — odpowiedział Pawor siadając. — Kelner, podwójny koniak. Tam w holu naszego malarza trzyma czterech — zawiadomił. — Wyjaśniają mu, gdzie jest wejście do restauracji. Postanowiłem się nie wtrącać, ponieważ on nikomu nie wierzy i rwie się do bicia… O jakich szafach mowa?

Był suchy, elegancki, odświeżony, pachniał wodą kolońską.

— Mówimy o przyszłości — odpowiedział Golem.

— Jaki sens ma mówienie o przyszłości? — zapytał Pawor. — O przyszłości się nie mówi, przyszłość się tworzy. Oto kieliszek koniaku. Jest pełny. Sprawię, że będzie pusty. O tak. Pewien mądry człowiek powiedział, że przyszłości nie sposób przewidzieć, ale można ją wynaleźć.

— Inny mądry człowiek powiedział — zauważył Wiktor — że przyszłości w ogóle nie ma, jest tylko teraźniejszość.

— Nie lubię klasycznej filozofii — powiedział Pawor. — Ci ludzie nic nie umieli i niczego nie chcieli. Po prostu lubili filozofować jak Golem — pić. Przyszłość — to dokładnie unieszkodliwiona teraźniejszość.

— Zawsze mam dziwne uczucie — powiedział Golem — kiedy w mojej obecności cywil rozumuje jak wojskowy.

— Wojskowi w ogóle nie rozumują — zaoponował Pawor. — Wojskowi mają wyłącznie odruchy i niewielkie emocje.

— Większość cywilów również — powiedział Wiktor macając kark.

— Teraz nikt nie ma czasu na rozmyślania — powiedział Pawor. — Ani cywile, ani wojskowi. Teraz trzeba umieć szybko zakręcić się koło swoich spraw. Jeżeli interesuje cię przyszłość, musisz tworzyć ją szybko, z marszu, odpowiednio do odruchów i emocji.

— Do diabła z twórcami i wynalazcami — oświadczył Wiktor. Czuł się pijany i wesoły. Wszystko było na swoim miejscu. Nie chciało mu się nigdzie iść, chciał siedzieć tu w tej pustej przyciemnionej sali, jeszcze nie całkiem zdewastowanej, ale już z zaciekami na ścianach, z rozchwierutaną podłogą, z kuchennymi zapachami — szczególnie, jeśli pamiętać o tym, że na zewnątrz na całym świecie pada deszcz, na kocie łby jezdni — deszcz, na strome dachy — deszcz, deszcz zalewa góry i równiny, kiedyś tam wszystko rozmyje, ale będzie to jeszcze nieprędko. Tak mili moi, jak dawno przeminęły te czasy, kiedy przyszłość była repliką teraźniejszości i teraz nie sposób się zorientować, gdzie co jest.

— Zgwałcony przez mokrzaka! — powiedział Pawor ze złośliwą satysfakcją.

W drzwiach restauracji pojawił się doktor R. Kwadryga. Stał kilka sekund, uważnym i ciężkim wzrokiem przyglądając się szeregom pustych stolików, następnie twarz mu się rozjaśniła, gwałtownie zatoczył się do przodu i ruszył na swoje miejsce.

— Dlaczego nazywa ich pan mokrzakami? — zapytał Wiktor. — Co to — zrobili się mokrzy od deszczu?

— A dlaczego nie? — powiedział Pawor. — Jak ich, pańskim zdaniem, mamy nazywać?

— Okularnikami — powiedział Wiktor. — Stara, dobra nazwa. Od stuleci nazywaliśmy ich okularnikami.

Zbliżał się doktor R. Kwadryga. Przód ubrania miał całkiem mokry, najwidoczniej zmywano go nad umywalką. Wyglądał na człowieka rozczarowanego i zmęczonego.

— Diabli wiedzą, co to takiego — powiedział zrzędliwie jeszcze z daleka. — Nigdy dotąd coś takiego mi się nie wydarzyło — nie ma wejścia! Gdzie spojrzysz — wszędzie same okna… Obawiam się, że kazałem panom na siebie czekać. — Padł na swój fotel i ujrzał Pawora. — On tu znowu jest — zawiadomił Golema poufnym szeptem: — Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu… A ze mną, nie uwierzycie panowie, zdarzyła się zdumiewająca historia. Oblano mnie całego wodą.

Golem nalał mu koniaku.

— Dziękuję panu — powiedział R. Kwadryga — ale chyba lepiej będzie, jeżeli przepuszczę kilka kolejek. Chciałbym podeschnać.

— W ogóle jestem zwolennikiem wszystkiego co stare i dobre — oznajmił Wiktor — Niech okularnicy pozostaną okularnikami. I w ogóle niech wszystko zostanie jak było. Jestem konserwatystą… Uwaga! — powiedział głośno. — Proponuję toast za konserwatyzm. Chwila, moment… — nalał sobie dżinu, wstał i oparł dłoń na poręczy fotela. — Jestem konserwatystą — po wiedział. — I z każdym rokiem staję się konserwatywniejszy, nie dlatego że się starzeję, tylko dlatego, że odczuwam taką potrzebę…

Trzeźwy Pawor z kieliszkiem w pogotowiu patrzył na niego z dołu do góry z ostentacyjną uwagą. Golem powoli jadł minogi, a doktor R. Kwadryga, jak się wydawało, nadaremnie starał się zrozumieć, skąd dobiega głos i czyj to głos. Naprawdę było bardzo przyjemnie.

— Ludzie uwielbiają krytykować rządy za konserwatyzm — ciągnął Wiktor. — Ludzie uwielbiają postęp, przepadają za postępem. To są nowomodne pomysły, ale bardzo głupie jak wszystko, co nowe. Ludzie powinni błagać Boga, aby zesłał im możliwie najbardziej zacofaną, obskurancką i konformistyczną władzę…

Teraz również Golem podniósł wzrok i patrzył na Wiktora, i Teddy za swoim kontuarem również przestał wycierać butelki i zaczął słuchać, tylko że znowu zabolał kark i trzeba było odstawić kieliszek i pogładzić guz.

— Aparat państwowy, panowie, we wszystkich czasach za swoje podstawowe zadanie uważał zachowanie status quo. Nie wiem, o ile było to uzasadnione poprzednio, ale teraz funkcja państwa jest po prostu niezbędna. Ja bym tę funkcję określił następująco — na wszelkie możliwe sposoby przeciwdziałać temu, by przyszłość mogła zapuszczać swoje macki w nasze czasy. Trzeba odrąbywać te macki, przypalać je rozpalonym żelazem… Przeszkadzać wynalazcom, popierać scholastyków i tych co gadają od rzeczy… Do gimnazjów wprowadzić obowiązkowe i wyłącznie klasyczne przedmioty. Na najwyższe stanowiska w państwie — starców obciążonych rodzinami i zadłużonych, co najmniej sześćdziesięcioletnich, żeby brali łapówki i spali na posiedzeniach…

— Wiktorze, co też pan wygaduje — powiedział Pawor z wyrzutem.

— Nie, dlaczego — powiedział Golem. — Niezmiernie przyjemnie słuchać takiego umiarkowanego, lojalnego przemówienia.

— Jeszcze nie skończyłem, panowie! Utalentowanych uczonych należy mianować na stanowiska administracyjne i płacić im wysokie pensje. Wszystkie wynalazki bez wyjątku należy przyjmować, płacić za nie możliwie nędznie i kłaść pod sukno. Wprowadzić drakońskie podatki za każdą nowość w gospodarce i produkcji… — A właściwie dlaczego ja stoję? — pomyślał Wiktor i usiadł. — No i co pan o tym myśli? — zapytał Golema.

— Ma pan całkowitą rację — odpowiedział Golem. — Jakoś ostatnio wszyscy u nas są strasznie radykalni. Nawet dyrektor gimnazjum. Konserwatyzm — oto w czym nasz ratunek.

Wiktor łyknął dżinu i powiedział frasobliwie:

— Żadnego ratunku nie będzie. Dlatego, że ci wszyscy kretyńscy radykałowie i radykalni kretyni nie tylko wierzą w postęp, ale na domiar złego ten postęp kochają, wyobrażają sobie, że nie mogą żyć bez postępu. Dlatego, że postęp — poza wszystkim innym — to tanie samochody, użytkowa elektronika i w ogóle możność robić mniej, za to zarabiać więcej. I dlatego rząd jest zmuszony jedną ręką… to znaczy nie ręką, rzecz jasna… jedną nogą przyciskać na hamulec, a drugą na gaz. Jak wyścigowy kierowca na zakręcie. Na hamulec — żeby nie stracić władzy nad kierownicą, a na gaz, żeby nie stracić szybkości, bo inaczej jakiś tam demagog, entuzjasta postępu niezawodnie wypchnie z miejsca przy kierownicy.

— Trudno z panem dyskutować — uprzejmie powiedział Pawor.

— To niech pan nie dyskutuje — powiedział Wiktor. — Nie trzeba dyskutować — prawda rodzi się w dyskusji, niech ją szlag trafi. — Czule pogłaskał guz i uzupełnił. — Zresztą, pewnie moje poglądy to skutek ignorancji. Wszyscy uczeni są zwolennikami postępu, a ja nie jestem uczonym. Ja po prostu jestem dość znanym kuplecistą.

— A dlaczego pan przez cały czas łapie się za kark? — zapytał Pawor.

— Jakiś drań mi przyłożył — powiedział Wiktor. — Kastetem. Czy dobrze mówię, Golem? Kastetem?

— Moim zdaniem kastetem — powiedział Golem. — Zresztą może to była cegła.

— O czym wy opowiadacie? — zdziwił się Pawor. — Jakim kastetem? W tej zatęchłej dziurze?

— No widzi pan — pouczająco powiedział Wiktor. — Postęp!… Lepiej znowu wypijmy za konserwatyzm.

Wezwano kelnera i jeszcze raz wypito za konserwatyzm. Wybiła dziewiąta i na sali pojawiła się znana para — młody mężczyzna w bardzo silnych okularach i jego długi jak żerdź współtowarzysz. Usiedli przy swoim stoliku, zapalili stojącą lampę, pokornie rozejrzeli się dookoła i zaczęli studiować jadłospis. Młody mężczyzna znowu przyniósł ze sobą teczkę, teczkę postawił na wolne krzesło obok siebie. Zawsze był bardzo dobry dla swojej teczki. Podyktowali kelnerowi zamówienie, wyprostowali się i wpatrzyli w przestrzeń.

Dziwna para, pomyślał Wiktor. Zdumiewająca dysproporcja. Wyglądają jak w zepsutej lornetce — jeden w ogniskowej, wtedy drugi się rozpływa i na odwrót. Idealna niezgodność. Z młodym mężczyzną w okularach można by było porozmawiać o postępie, a z wysokim — nie… Ale ja was zaraz uzgodnię. Jakby mi was uzgodnić? No na przykład powiedzmy… Jakiś tam narodowy bank, podziemia… cement, beton, sygnalizacja… ten wysoki nabiera numer na sejfie, stalowa konstrukcja obraca się, wejście do skarbca stoi otworem, obaj wchodzą, wysoki nabiera numer na kolejnej tarczy, odsuwają się drzwi sejfu i młody po łokieć zanurza się w brylantach.

Doktor R. Kwadryga nagle się rozpłakał i złapał Wiktora za rękę.

— Nocować — powiedział. — Do mnie. Co?

Wiktor niezwłocznie nalał mu dżinu. R. Kwadryga wypił, otarł nos dłonią i kontynuował.

— Do mnie. Willa. Fontanna. Co?

— Fontanna — to nieźle pomyślane — zauważył wymijająco Wiktor. — A co jeszcze?

— Piwnica — smutnie powiedział R. Kwadryga. — Ślady. Boję się. Straszy. Sprzedam. Chcesz?

— Lepiej podaruj — zaproponował Wiktor.

R. Kwadryga zamrugał powiekami.

— Kiedy szkoda — powiedział.

— Kutwa — powiedział Wiktor z wyrzutem. — Taki byłeś od dziecka. Willi mu szkoda! No to się udław swoją willą.

— Ty mnie nie kochasz — gorzko skonstatował doktor R. Kwadryga. — I nikt.

— A pan prezydent? — agresywnie zapytał Wiktor.

— „Prezydent — ojciec narodu” — ożywiając się powiedział R…Kwadryga. — Szkic w złotych ramach… „Prezydent na pozycjach”. Fragment obrazu „Prezydent na ostrzeliwanych pozycjach”.

— I co jeszcze? — zainteresował się Wiktor.

— „Prezydent z płaszczem” — powiedział R. Kwadryga z gotowością. — Panneau. Panorama. Wiktor, znudzony, odkroił kawałek minogi i zaczął słuchać Golema.

— A więc Pawor — mówił Golem. — Niechże się pan ode mnie odczepi. Co ja jeszcze mogę zrobić? Sprawozdanie panu przedłożyłem. Pański raport gotów jestem podpisać. Chce się pań skarżyć na wojskowych — niech się pan skarży. Chce się pan skarżyć na mnie…

— Wcale nie chcę się na pana skarżyć — odpowiedział Pawor przyciskając dłoń do piersi.

— To niech się pan nie skarży.

— Ale proszę mi coś poradzić! Czy naprawdę nic mi pan nie może poradzić?

— Panowie — powiedział Wiktor. — Co za nudy. Ja już sobie idę.

Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Odsunął krzesło, wstał i czując, że jest już bardzo pijany, ruszył w kierunku baru. Łysy Teddy przecierał butelki i patrzył na Wiktora bez zainteresowania.

— Jak zawsze? — zapytał.

— Poczekaj — powiedział Wiktor. — O co to ja cię chciałem zapytać… Aha! Jak leci, Teddy?

— Deszcz — krótko powiedział Teddy i nalał mu czystej.

— Przeklęta pogoda zrobiła się w naszym mieście — powiedział Wiktor i oparł się o ladę. — Jak na twoim barometrze?

Teddy wsunął rękę pod ladę i wyjął „pogodnik”. Wszystkie trzy ciernie ściśle przylegały do błyszczącego, jakby polakierowanego trzpienia.

— Beznadziejnie — powiedział Teddy uważnie oglądając „pogodnik”. — Diabelski wymysł. — Następnie dodał po chwili namysłu. — A w ogóle, to jeden Bóg raczy wiedzieć, może on już dawno się zaciął — który to już rok pada deszcz, jak go sprawdzić?

— Można pojechać na Saharę — zaproponował Wiktor. Teddy uśmiechnął się.

— Śmieszne — powiedział. — Ten wasz pan Fawor, śmieszna sprawa, proponuj e mi za tę sztuczkę dwieście koron.

— Pewnie po pijaku — powiedział Wiktor — poco to jemu…

— Tak mu właśnie powiedziałem. — Teddy obrócił „pogodnik” i podniósł go do prawego oka. — Nie oddam — oznajmił kategorycznie. — Niech sobie sam poszuka. — Wsunął „pogodnik” pod ladę, popatrzył jak Wiktor obraca w palcach kieliszek i zawiadomił go. — Twoja Diana przyjeżdżała.

— Dawno? — niedbale zapytał Wiktor.

— Jakoś tak około piątej. Wzięła skrzynkę koniaku; Roscheper wciąż bankietuje, nijak nie może przestać. Goni personel po koniak, nalana morda. Poseł do parlamentu… Ty się o nią nie boisz?

Wiktor wzruszył ramionami. Nagle zobaczył Dianę obok siebie. Pojawiła się przy barze w mokrym płaszczu deszczowym z odrzuconym kapturem, nie patrzyła w stronę Wiktora, widział tylko jej profil i myślał, że ze wszystkich kobiet, które znał do tej pory, ta jest najpiękniejsza i że już nigdy więcej nie będzie takiej miał. Diana stała oparta o ladę baru i twarz miała bardzo bladą i bardzo obojętną i była najpiękniejsza — wszystko w niej było piękne. Zawsze. I kiedy płakała, i kiedy się śmiała, kiedy się złościła, kiedy było jej wszystko jedno, i nawet wtedy, kiedy marzła a już szczególnie — kiedy na nią nachodziło… Ale się zalałem, pomyślał Wiktor i pewnie jedzie ode mnie co najmniej jak od R. Kwadrygi. Wydął dolną wargę i chuchnął sobie pod nos. Nic nie poczuł.

— Drogi są mokre, śliskie — mówił Teddy. — Mgła… A poza tym powiadam ci, ten Roscheper — to na pewno dziwkarz, stary cap.

— Roscheper jest impotentem — powiedział Wiktor nTachinalnie przełykając wódkę.

— Ona ci tak powiedziała?

— Przestań Teddy — powiedział Wiktor. — Odczep się.

Teddy popatrzył na niego uważnie, potem westchnął, odchrząknął, przysiadł na piętach, poszukał czegoś pod ladą i postawił przed Wiktorem buteleczkę z amoniakiem i napoczętą paczkę herbaty. Wiktor spojrzał na zegarek a potem przyglądał się, jak Teddy niespiesznie bierze czystą szklankę, nalewa do niej sodowej, wpuszcza kilka kropli z buteleczki, wciąż równie niespiesznie miesza szklaną pałeczką. Potem podsunął szklankę Wiktorowi. Wiktor wypił, powstrzymał oddech i skrzywił się. Ostro obrzydliwy i obrzydliwie ostry powiew amoniaku uderzył w mózg i rozlał się gdzieś za gałkami oczu. Wiktor wciągnął nosem powietrze, które nagle stało się zimne nie do zniesienia i zanurzył palce w paczce z herbatą…

— Dobra, Teddy — powiedział. — Dziękuję. Zapisz na mój rachunek co tam trzeba. Tamci powiedzą co trzeba. Idę.

Starannie przeżuwając listki herbaty wrócił do swojego stolika. Młody mężczyzna w okularach ze swoim długim współtowarzyszem spiesznie pochłaniali kolację. Stała przed nimi jedna jedyna butelka — z miejscową wodą mineralną. Pawor i Golem zrobili sobie wolne miejsce na obrusie i grali w kości, a doktor R. Kwadryga objął rozczochraną głowę rękami i monotonnie mamrotał: „Legia Wolności opoką prezydenta”. Mozaika… „W szczęśliwym dniu imienin waszej ekscelencji”…, „Prezydent — ojcem naszych dzieci”. Portret — alegoria…

— Idę — powiedział Wiktor.

— Szkoda — powiedział Golem. — Ale życzę szczęścia.

— Pozdrowienia dla Roschepera — powiedział Pawor puszczając perskie oko.

— „Poseł do parlamentu Roscheper Nant” — ożywił się R. Kwadryga. — Portret. Niedrogo. Do pasa. Wiktor wziął swoją zapalniczkę, paczkę papierosów i poszedł do wyjścia. Za jego plecami doktor R.

Kwadryga jasnym głosem, oświadczył: „Uważam panowie że czas, abyśmy się poznali. Jestem Rem Kwadryga doktor honoris causa, ale na przykład pana sobie nie przypominam…” W drzwiach Wiktor zderzył się z grubym trenerem drużyny piłki nożnej „Bracia w sapiencji”. Trener był bardzo zatroskany, bardzo mokry i zszedł Wiktorowi z drogi.

Загрузка...