* * *

W numerze hotelowym natychmiast otworzył barek, nalał sobie dżinu i wypił jednym haustem jak lekarstwo. Z włosów, po twarzy i za kołnierz spływała woda — okazało się, że zapomniał włożyć kaptur. Spodnie przemokły do kolan — prawdopodobnie szedł wprost po kałużach na nic nie zważając. Straszliwie chciało mu się palić — zdaje się, że ani razu nie zapalił przez te dwie godziny z hakiem…

Akceleracja, powtarzał sam sobie, kiedy zrzucił wprost na podłogę mokry płaszcz, przebierał się, wycierał głowę ręcznikiem. To tylko akceleracja, uspokajał się, zapalając papierosa i zaciągając się chciwie. To jest właśnie akceleracja w praktyce, myślał z przerażeniem, wspominając pewne siebie dziecięce głosy wypowiadające niemożliwe teksty. Boże, ratuj dorosłych, Boże ratuj ich rodziców, oświeć ich, spraw, aby zmądrzeli, to ostatni moment… Ze względu na Ciebie samego błagam cię, Boże, bo inaczej zbudują ci wieżę Babel, kamień nagrobny dla wszystkich głupców, których wypuściłeś na tę Ziemię, aby się płodzili i rozmnażali nie przemyślawszy jak należy skutków akceleracji… Okazałeś się prostaczkiem, bracie Boże…

Wiktor wypluł niedopałek na dywan i zapalił nowego papierosa. A właściwie dlaczego tak się zdenerwowałem? — pomyślał. Rozhulała mi się wyobraźnia… No dobra, dzieci, no dobra — akceleracja, no dobra, rozwinięte ponad wiek. Co to, nie widziałem dzieci ponad wiek rozwiniętych? Skąd mi przyszło do głowy, że one same to wszystko wymyśliły? Napatrzyły się w mieście wszelakiego paskudztwa, naczytały się książek, wszystko uprościły i naturalnie doszły do wniosku, że należy zbudować nowy świat. I wcale nie wszystkie są takie. Mają przywódców, krzykaczy — Bol-Kunac… ten pryszczaty… i jeszcze ta śliczna dziewczynka. Liderzy. A reszta — dzieci jak dzieci, siedziały, słuchały, nudziły się… Wiedział, że to nieprawda. No, powiedzmy, nie nudziły się, słuchały z ciekawością — to jednak prowincja, znany pisarz… Diabła tam, w ich wieku nie czytałbym moich książek. Diabła tam, w ich wieku poszedłbym gdzieś — tylko nie na film ze strzelaniną albo do wędrownego cyrku — oglądać gołe nogi tancerki na linie. Równo zwisał mi stary świat i nowy świat, nie miałem o tym zielonego pojęcia — piłka nożna do kompletnego wyczerpania, wykręcić gdzieś żarówkę i trzasnąć nią o ścianę, albo dorwać gdzieś jakiegoś eleganta i nakłaść mu po ryju… Wiktor rozwalił się w fotelu i wyciągnął nogi. Wszyscy wspominamy z rozczuleniem szczęśliwe dzieciństwo i jesteśmy przekonani, że od czasów Tomka Sawyera tak było, jest i będzie. Powinno być. A jeśli tak nie jest, to znaczy, że dziecko nienormalne, budzi, jeśli popatrzeć na nie z boku, lekką litość a przy bezpośrednim zderzeniu — pedagogiczne oburzenie. A dziecko łagodnie patrzy na ciebie i myśli: ty oczywiście jesteś dorosły, duży, możesz mi przyłożyć, jednakże jak od najwcześniejszego dzieciństwa byłeś głuptakiem, tak głuptakiem pozostaniesz i głuptakiem umrzesz, ale nawet tego ci mało, jeszcze i ze mnie chcesz zrobić głuptaka…

Wiktor nalał nową porcję dżinu i zaczął wspominać, jak to wszystko wyglądało i musiał pośpiesznie sobie golnąć, żeby nie zawyć ze wstydu. Jak przyszedł do tych dzieciaków zadowolony i pewny siebie, patrzący z góry, modny bęcwał, jak na dzień dobry uczęstował je szlachetną głupotą, płaskimi dowcipami i pseudobohaterskim gaworzeniem, jak go usadzono, ale nie uspokoił się i nadal demonstrował swoją ostrą niewydolność intelektualną, jak uczciwie próbowano skierować go na właściwą drogę i ostrzegano go, a on nadal plótł trywialne banały, wciąż licząc, że jakoś wyjdzie na swoje, że co tam, nie ma co się przesadnie wysilać — a kiedy wreszcie straciwszy cierpliwość dali mu po mordzie, małodusznie zaczai szlochać i skarżyć się, że go źle potraktowano… kiedy zaś z litości poproszono go o autografy, wpadł w taką euforię, że aż wstyd pomyśleć… I Wiktor zaryczał, wiedząc, że o tym, co się dziś wydarzyło, bez względu na swoją wysiloną uczciwość nigdy nikomu nie ośmieli się opowiedzieć, że za jakieś pół godziny przekona sam siebie o konieczności zachowania równowagi duchowej i tak wszystko sprytnie poprzekłada, aby wszystko nieprzyjemne, co z nim dzisiaj uczyniono, obróciło się w największy triumf jego życia albo ostatecznie w zwyczajne i niezbyt interesujące spotkanie z prowincjonalnymi wunderkindami, które — a niby czego się po nich spodziewać? — są dziećmi i dlatego nie najlepiej orientują się w literaturze i w życiu… Należałoby posłać mnie do departamentu oświaty, pomyślał z nienawiścią. Tacy zawsze są tam potrzebni… Mam tylko jedną pociechę, pomyślał. Takich dzieci jest jeszcze bardzo mało i jeżeli akceleracja będzie się rozwijać w takim samym tempie, to do tego czasu kiedy będzie ich dużo, ja już dzięki Bogu szczęśliwie umrę. Jak to dobrze — umrzeć we właściwym czasie!

Ktoś zapukał do drzwi. Wiktor krzyknął „Proszę!”. Wszedł Pawor w podrabianym bucharskim szlafroku, rozstrojony, ze spuchniętym nosem.

— Nareszcie — powiedział zakatarzonym głosem, usiadł naprzeciwko, wydobył zza pazuchy wielką, mokrą chustkę do nosa i zaczął smarkać i kichać. Było to żałosne widowisko — nic nie zostało z dawnego Pawora.

— Co — nareszcie? — zapytał Wiktor. — Chce pan dżinu?

— Och, nie wiem… — odparł Pawor siąkając i pochlipując. — To miasto mnie wykończy… R-r-rum-czż-ż-żach! Och…

— Na zdrowie — powiedział Wiktor.

Pawor popatrzył na niego załzawionymi oczami.

— Gdzie się pan podziewał? — zapytał kapryśnie. — Trzy razy pukałem do pana, chciałem wziąć coś do czytania. Ja tu przepadnę, jedyne moje zajęcie — to kichanie i wycieranie nosa… w hotelu nie ma żywego ducha, poszedłem do portiera, to ten stary idiota zaproponował mi książkę telefoniczną i jakieś prospekty sprzed lat… „Witamy w naszym słonecznym mieście”. Ma pan coś do czytania?

— Raczej wątpię — rzekł Wiktor.

— Co u diabła, przecież jest pan pisarzem! No, rozumiem, kolegów pan nie czyta, ale siebie chyba pan od czasu do czasu przegląda… Wszyscy dookoła wciąż powtarzają: Baniew, Baniew… Jak to tam u pana się nazywa? „Śmierć po południu”? „Północ po śmierci”? Nie pamiętam…

— „Nieszczęście przychodzi o północy” — powiedział Wiktor.

— O to to. Niech pan da poczytać.

— Nie dam. Nie mam — kategorycznie odparł Wiktor. — A gdybym miał, to i tak bym nie dał. Zasmarkałby mi pan książkę. I do tego nic nie zrozumiał.

— A to dlaczego — nie zrozumiałbym? — zainteresował się Pawor z oburzeniem. — podobno to coś z życia homoseksualistów, co tu można nie zrozumieć?

— Sam pan… — powiedział Wiktor. — Lepiej napijmy się dżinu. Z wodą?

Pawor kichnął, coś mruknął, rozpaczliwie rozejrzał się dookoła, odrzucił głowę do tyłu i znowu kichnął.

— Głowa mi pęka — poskarżył się. — O w tym miejscu… A gdzie pan był? Podobno na spotkaniu z czytelnikami? Z miejscowymi homoseksualistami?

— Gorzej — powiedział Wiktor. — Miałem spotkanie z miejscowymi wunderkindami. Wie pan, co to jest akceleracja?

— Akceleracja? To coś, co jest związane z przedwczesnym dojrzewaniem. Słyszałem, jakiś czas temu było o tym bardzo głośno, ale potem w naszym departamencie powołano komisję i ta komisja udowodniła, że to rezultat osobistej troski pana prezydenta o dorastające pokolenie lwów i marzycieli, tak że wszystko znalazło się na swoim miejscu. Aleja wiem, o czym pan mówi, bo widziałem tych miejscowych wunderkindów. Zachowaj nas Boże od takich lwów, ponieważ ich właściwe miejsce jest w gabinecie osobliwości.

— A może to moje i pana miejsce jest w gabinecie osobliwości? — zaprotestował Wiktor.

— Niewykluczone — zgodził się Pawor. — Tylko że akceleracja nie ma z tym nic wspólnego. Akceleracja — to problem biologiczny i fizjologiczny. Wzrost wagi noworodków, a one potem nieprzytomnie rosną, gdzieś do dwóch metrów, jak żyrafy, a kiedy mają dwanaście lat, już potrafią się rozmnażać. A tutaj — dzieci są najzwyczajniejsze, za to ich nauczyciele…

— Co — nauczyciele?

Pawor kichnął.

— Za to nauczyciele — niezwyczajni — powiedział przez nos. Wiktor przypomniał sobie dyrektora gimnazjum.

— Co też niezwykłego jest w tutejszych nauczycielach? — zapytał — że zapominają rozpiąć rozporka?

— Jaki rozporek? — spytał Pawor ze zdumieniem gapiąc się na Wiktora. — Oni w ogóle nie mają rozporków.

— I co jeszcze? — zapytał Wiktor.

— W jakim sensie?

— Co jeszcze jest w nich niezwykle?

Pawor długo wycierał nos, a Wiktor popijał dżin i patrzył na niego z litością.

— Jak widzę, nie ma pan o niczym pojęcia — rzekł Pawor oglądając zasmarkaną chustkę. — Jak słusznie twierdzi pan prezydent, główną właściwością naszych pisarzy jest nieznajomość życia i oderwanie od interesów narodu… Jest pan już tu ponad tydzień. Czy był pan gdziekolwiek oprócz knajpy i sanatorium? Rozmawiał pan z kimś oprócz tego pijanego bydlaka, Kwadrygi? Diabli wiedzą, za co bierze pieniądze…

— Dobra, dosyć tego — powiedział Wiktor. — Wystarczą mi gazety. Znalazł się usmarkany krytyk, nauczyciel bez rozporka…

— A — a — a, nie podoba się? — stwierdził Pawor z zadowoleniem. — Jeżeli tak, to już nie będę… Niech pan opowie o spotkaniu z wunderkindami.

— Nie ma o czym opowiadać — odparł Wiktor. — Wunderkindy, jak wunderkindy…

— A jednak?

— No więc przyszedłem. Zadali mi kilka pytań. Ciekawe pytania, zupełnie dorosłe. … — Wiktor umilkł.

— No więc, jeśli mam być całkiem szczery, nieźle mi dali popalić.

— A jakie były pytania? — zapytał Pawor. Patrzył na Wiktora z prawdziwym zainteresowaniem i zdaje się ze współczuciem.

— Nie chodzi o pytania — westchnął Wiktor. — Jeżeli mam mówić otwarcie, to najbardziej mną wstrząsnęło, że te dzieci są jak dorośli, i to nie zwyczajni dorośli, ale jak dorośli najwyższej klasy… Jakaś choroba, piekielna dysproporcja… — Pawor ze współczuciem kiwał głową. — Słowem, źle mi tam było — powiedział Wiktor. — Nie mam ochoty o tym mówić.

— Rozumiem — oznajmił Pawor. — Nie pan pierwszy, nie pan ostatni. Muszę panu powiedzieć, że rodzice dwunastoletniego dziecka — to zawsze istoty godne litości z tysiącem kłopotów na głowie. Ale tutejsi rodzice to coś szczególnego. Przypominają mi tyły armii okupacyjnej w rejonie aktywnych działań partyzantów… No więc, o co pana pytano?

— No, na przykład, co to jest postęp.

— Tak. Więc, ich zdaniem, co to takiego postęp?

— Ich zdaniem, postęp to nadzwyczaj proste. Posłać nas wszystkich do rezerwatów, żebyśmy się nie plątali pod nogami, a wówczas oni na wolności będą mogli spokojnie studiować Zurtzmansora i Spenglera. Ja w każdym razie odniosłem takie wrażenie.

— No cóż, to bardzo możliwe. — powiedział Pawor. — Jaki ksiądz, taka i parafia. Pan tu opowiada — akceleracja, Zurtzmansor… A czy wie pan, co na ten temat mówi naród?

— Kto?!

— Naród!… Naród mówi, że wszystkie nieszczęścia są przez mokrzaków. Dzieci ześwirowały — przez mokrzaków…

— To dlatego, że w mieście nie ma Żydów — zauważył Wiktor. Potem przypomniał sobie mokrzaka, który wszedł na salę, jak dzieci wstały i jaką twarz miała Irma. — Pan poważnie? — zapytał.

— To nie ja — oznajmił Fawor. — To glos narodu. Vox populi. Koty uciekły z miasta, a dzieciaki uwielbiają mokrzaków, łażą za nimi do leprozorium, siedzą tam dniami i nocami, rodziców mają za nic, nikogo nie słuchają. Kradną w domu pieniądze i kupują książki… Podobno na początku rodzice bardzo się cieszyli, że dzieci zamiast drzeć spodnie na płotach, cicho siedzą w domu i czytają książki. Tym bardziej że pogoda jakby nie najlepsza. Ale teraz już wszyscy widzą, do czego to doprowadziło i kto to wszystko zaczął. Teraz już nikt się nie cieszy. Jednakże boją się mokrzaków jak dawniej i tylko warczą im w ślad…

Głos narodu, pomyślał Wiktor. Głos Loli i pana burmistrza. Słyszeliśmy ten głos… Koty, deszcze, telewizory. Krew chrześcijańskich niemowląt…

— Nie rozumiem — powiedział — pan to serio czy z nudów?

— To nie ja! — powtórzył Pawor z uczuciem. — Tak mówią w mieście.

— Co mówią w mieście, jest dla mnie jasne — rzekł Wiktor. — A co pan sam o tym myśli? Pawor wzruszył ramionami.

— Życie płynie — powiedział mgliście. — Plotki pół na pół z prawdą. — Popatrzył na Wiktora znad chustki. — Proszę mnie nie uważać za idiotę — powiedział. — Niech pan lepiej przypornni sobie te dzieci — gdzie jeszcze widział pan takie dzieci? Albo ostatecznie, tyle takich dzieci?

Fakt, pomyślał Wiktor, takie dzieci… Koty kotami, ale ten mokrzak na sali — to już nie koty pół na pół z deszczem… Jest takie określenie — twarz rozświetlona od wewnątrz. Właśnie taką twarz miała Inna, a kiedy rozmawia ze mną, jej twarz oświetlona jest tylko z zewnątrz. Z matką zaś w ogóle nie rozmawia — cedzi coś przez zęby z pobłażliwą odrazą… Ale jeżeli to tak, jeżeli to prawda, a nie wstrętne gadanie, to sprawa wygląda wyjątkowo paskudnie. Czego oni chcą od dzieci? To przecież chorzy ludzie, skazani… i w ogóle to świństwo podjudzać dzieci przeciwko rodzicom, nawet przeciwko takim rodzicom jak ja i Lola. Wystarczy nam pan prezydent — naród jest ważniejszy niż macierzyństwo i ojcostwo, Legia Wolności waszą matką i ojcem, więc dzieciak biegnie do najbliższego sztabu i zawiadamia, że ojciec nazwał pana prezydenta dziwnym człowiekiem, a matka nazwała wyprawy Legii rujnującym przedsięwzięciem. A teraz jeszcze na domiar złego pojawia się czarny, mokry facet i nie owijając w bawełnę oznajmia, że twój ojciec — to pijak i bezmózgie bydlę, a matka — kretynka i dziwka. Powiedzmy nawet, że tak jest naprawdę, ale to wszystko jedno świństwo, należy to robić inaczej, nie ich pieski interes, nie oni za to odpowiadają i nikt ich nie prosi, żeby zajmowali się tego rodzaju oświatą… Patologia jakaś i tyle… Jeżeli to tylko oświata i nic poza tym. A jeśli coś gorszego? Dziecię zaczyna różanymi usteczkami szczebiotać o postępie, zaczyna mówić straszne, okrutne rzeczy, nie wiedząc co szczebiocze, ale już od pieluch przyucza się do intelektualnego okrucieństwa, najgorszego okrucieństwa, jakie można wymyślić, a tamci, zamotawszy czarnymi szmatami łuszczące się fizjonomie, stoją za sceną i pociągają za sznurki… to zaś znaczy, że nie ma żadnego nowego pokolenia, za to jest stara i brudna zabawa w marionetki, a ja byłem podwójnym osłem, kiedy zamierałem dziś na tej scenie… Ależ to paskudna zabawa — ta nasza cywilizacja…

— …kto ma oczy niechaj zobaczy — mówił Pawor. — Nie wpuszczają nas do leprozorium. Drut kolczasty, żołnierze, w porządku. Ale coś niecoś można zobaczyć i tutaj wmieście. Widziałem, jak mokrzaki rozmawiają z dziećmi i jak się przy tym zachowują te dzieci, jak zamieniają się nieomal w anioły, a zapytaj takiego jak się idzie do fabryki — wyleje na ciebie kubeł pogardy…

Nie wpuszczają nas do leprozorium, myślał Wiktor. Drut kolczasty, a mokrzaki swobodnie spacerują sobie po mieście. Ale przecież nie Golem to wymyślił… Ojciec narodu. Co za ścierwo, pomyślał. Co za kanalia. Więc to jego robota. Najlepszy przyjaciel dzieci… Całkiem niewykluczone, to bardzo do niego podobne. A wie pan, panie prezydencie, na pańskim miejscu urozmaiciłbym, a przynajmniej próbowałbym urozmaicić swoje sztuczki. Zbyt łatwo odróżnić pański ogon od wszystkich innych ogonów. Drut kolczasty, żołnierze, przepustki — czyli pan prezydent, czyli bez najmniejszej wątpliwości jakieś paskudztwo…

— Na diabła tam drut kolczasty? — zapytał Wiktor.

— A skąd ja mogę wiedzieć? — odparł Pawor. — Nigdy przedtem drutu kolczastego w tym miejscu nie było.

— To znaczy, że pan tam już kiedyś był?

— Dlaczego? Nie byłem. Ale nie jestem tu pierwszym inspektorem sanitarnym… zresztą nie chodzi o drut kolczasty, czy to mało na świecie kolczastego drutu? Dzieci tam wpuszczają bez żadnych przeszkód, mokrzaków wypuszczają bez przeszkód, ale ani pana, ani mnie nie wpuszczają — i to jest dziwne.

Nie, to chyba jednak nie prezydent, myślał Wiktor. Prezydent i czytanie Zurtzmansora, a może jeszcze i Baniewa — to nijak do siebie nie pasuje. Do tego ta destrukcyjna ideologia… Gdybym ja coś takiego napisał, chyba by mnie ukrzyżowali — Niepojęte, niezrozumiałe… Nieczysta sprawa… Trzeba będzie zapytać Irmy, pomyślał. Po prostu zapytam i zobaczę, co ona zrobi… Zresztą chyba i Diana powinna coś niecoś wiedzieć.

— Pan mnie nie słucha? — zapytał Pawor.

— Przepraszam, zamyśliłem się.

— Mówię, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby miasto zastosowało jakieś środki. Zresztą, jak przystoi miastu, środki okrutne.

— Ja też bym się nie zdziwił — wymamrotał Wiktor. — Nie zdziwię się, nawet jeśli ja sam zechcę zastosować jakieś środki.

Pawor wstał i podszedł do okna.

— Ale pogoda — powiedział zgnębiony. — Wyjechać by stąd jak najprędzej… Da mi pan książkę, czy nie?

— Nie mam żadnych książek — powiedział Wiktor. — Wszystko co przywiozłem, jest w sanatorium… Niech pan posłucha, a po co mokrzakom nasze dzieci?

Pawor wzruszył ramionami.

— To przecież chorzy ludzie — odpowiedział. — Skąd możemy wiedzieć? My przecież jesteśmy zdrowi. Zapukano do drzwi i wszedł Golem — ciężki i mokry.

— Zapytamy Golema — powiedział Pawor. — Golem, po co mokrzakom nasze dzieci?

— Wasze dzieci? — zapytał Golem, uważnie oglądając etykietkę na butelce z dżinem. — A pan ma dzieci, Pawor?

— Pawor twierdzi — odparł Wiktor — jakoby mokrzaki buntowały miej skie dzieci przeciwko rodzicom. Co pan wie na ten temat, Golem?

— Hm… mruknął Golem. — Gdzie pan ma czyste szklanki? Aha… Mokrzaki buntują dzieci? No cóż… Nie oni pierwsi, nie oni ostatni. — Nie zdejmując płaszcza opadł na kozetkę i powąchał dżin w szklance. — A niby dlaczego w naszych czasach nie buntować dzieci przeciwko rodzicom, jeżeli białych szczuje się na czarnych, żółtych na białych, a głupich szczują na mądrych… Co pana właściwie dziwi?

— Pawor twierdzi — powtórzył Wiktor — że pańscy pacjenci włóczą się po mieście i uczą dzieci różnych dziwnych rzeczy. Ja też zauważyłem coś podobnego, chociaż na razie jeszcze niczego nie twierdzę. Tak więc, niczemu się nie dziwię, tylko pytam pana — czy to prawda, czy nie?

— O ile wiem — powiedział Golem odpijając ze szklanki — mokrzaki od wieków mieli prawo chodzić po mieście. Nie wiem, co pan ma na myśli mówiąc o uczeniu dziwnych rzeczy, ale niech mi będzie wolno zapytać pana jako tubylca — czy zna pan zabawkę, która nazywa się „zła fryga”?

— No, oczywiście — odrzekł Wiktor.

— Miał pan taką zabawkę?

— r Ja oczywiście nie miałem… ale koledzy, o ile pamiętam, chyba tak… — Wiktor zamilkł. — Tak, rzeczywiście — powiedział. — Chłopcy mówili, że tego bączka podarował im mokrzak. O to panu chodzi?

— Tak, właśnie o to. I „pogodnik” — i „drewnianą rękę”…

— Pardon — wtrącił Pawor. — Czy ja, przybysz ze stolicy, mógłbym się dowiedzieć, o czym rozmawiają tubylcy?

— Nie mógłby pan — odparł Golem. — To nie leży w pańskiej kompetencji.

— Skąd pan wie, co leży, a cc) nie leży w moich kompetencjach? — zapytał Pawor urażonym tonem.

— Wiem — powiedział Golem. — Zgaduję, bo tak mi się podoba,… i niech pan przestanie łgać, przecież próbował pan kupić u Teddyego „pogodnik”, więc świetnie pan wie, co to takiego.

— Niech pan idzie do diabła — kapryśnie oznajmił Pawor. — Nie chodzi mi o „pogodnik”…

— Chwileczkę, Pawor — niecierpliwie przerwał mu Wiktor. — Golem, nie odpowiedział pan na moje pytanie.

— Czyżby? A mnie się wydawało, że odpowiedziałem… Widzi pan, Wiktorze, mokrzaki to ciężko i beznadziejnie chorzy ludzie. To straszna rzecz — choroba genetyczna. Ale pomimo wszystko zachowują dobroć i mądrość, więc nie trzeba ich krzywdzić.

— Kto ich krzywdzi?

— Czyżby pan ich nie krzywdził?

— Na razie nie. Na razie nawet wręcz przeciwnie.

— No to w takim razie wszystko w porządku — stwierdził Golem i wstał. — W takim razie jedziemy. Wiktor wytrzeszczył oczy.

— Dokąd jedziemy?

— Do sanatorium. Jadę do sanatorium, pan jak widzę też się wybiera do sanatorium, a Pawor niech się kładzie do łóżka. Dość zarażania grypą. i Wiktor spojrzał na zegarek.

— Czy nie jest za wcześnie?

— Jak pan chce. Tylko niech pan pamięta, że od dzisiejszego dnia autobus nie chodzi. Jest nierentowny.

— A może najpierw zjemy obiad?

— Jak pan chce — powtórzył Golem. — Ja nigdy nie jadani obiadów. I panu nie radzę. Wiktor pomacał się po brzuchu.

— Tak — powiedział. Potem popatrzył na Pawora. — Chyba pojadę.

— Nic mi do tego — odparł Pawor. Był obrażony. — Niech pan przynajmniej książki przywiezie.

— Na pewno — obiecał Wiktor i zaczął się ubierać.

Kiedy wsiedli do samochodu, pod wilgotny brezent, do wilgotnej, śmierdzącej tytoniem, benzyną i lekarstwami kabiny, Golem zapytał:

— Czy rozumie pan aluzje?

— Czasami — odpowiedział Wiktor. — Kiedy wiem, że to aluzja. A bo co?

— A więc zwracam panu uwagę: aluzja. Niech pan mniej gada.

— Hm — wymamrotał Wiktor. — I jak mam to rozumieć?

— Jako aluzję. Niech pan przestanie trzaskać dziobem.

— Z przyjemnością — powiedział Wiktor i popadł w zamyślenie.

Przejechali miasto, minęli fabrykę konserw, przecięli pusty miejski park, zapuszczony, mizerny, na wpół zgniły z wilgoci, przemknęli obok stadionu, na którym umorusani, w błotnych cętkach jak żyrafy, „Bracia w sapiencji” uparcie kopali mokrymi, napęczniałymi butami napęczniałą piłkę i wytoczyli się na szosę prowadzącą do sanatorium. Dookoła, za kurtyną deszczu leżał mokry, płaski jak stół step, niegdyś suchy, wypalony i kłujący a teraz z wolna przemieniający się w grząskie mokradła.

— Pana aluzja — rzekł Wiktor — przypomniała mi pewną rozmowę, moją rozmowę z jego ekscelencją panem referentem pana prezydenta do spraw państwowej ideologii. Jego ekscelencja wezwał mnie do swego skromnego — trzydzieści metrów na dwadzieścia — gabinetu i zainteresował się: „Wiktor, czy chce pan nadal mieć swój kawałek chleba z masłem?” Ja, naturalnie odpowiedziałem twierdząco. „No to niech pan przestanie brzdąkać!” — ryknął jego ekscelencja i odprawił mnie skinieniem dłoni.

Golem uśmiechnął się.

— A właściwie na czym pan brzdąkał?

— Jego ekscelencja miał na myśli moje ćwiczenia na banjo w młodzieżowych klubach. Golem spojrzał na niego zezem.

— A właściwie skąd pan ma pewność, że nie jestem szpiclem?

— A ja wcale nie mam takiej pewności — zaprzeczył Wiktor. — Po prostu mi to zwisa. Poza tym teraz nie mówi się „szpicel”. „Szpicel” to archaizm. Teraz wszyscy kulturalni ludzie mówią „kabel”.

— Nie wyczuwam różnicy — zauważył Golem.

— Praktycznie, ja również — powiedział Wiktor. — A więc przestajemy trzaskać dziobem. Czy pana pacjent wyzdrowiał?

— Moi pacjenci nigdy nie wracają do zdrowia.

— Pan ma wspaniałą opinię! Ale ja pytam o tego nieszczęśnika, który wpadł w potrzask. Jak jego noga?

Golem milczał chwilę, a potem zapytał:

— Którego z nich ma pan na myśli?

— Nie rozumiem — odparł Wiktor. — Naturalnie, że tego, który wpadł w potrzask.

— Było ich czterech — stwierdził Golem wpatrzony w drogę zalaną deszczem. — Jeden wpadł w potrzask, drugiego niósł pan na plecach, trzeciego zabrałem samochodem, a z powodu czwartego niedawno rozpętał pan skandaliczną bójkę w restauracji.

Wiktor milczał, oszołomiony. Golem milczał również. Świetnie prowadził samochód, objeżdżając niezliczone wyboje na starym asfalcie.

— No, no, niech się pan tak nie męczy — oznajmił wreszcie Golem. — Żartowałem. On był jeden. I jego noga zagoiła się tej samej nocy.

— To także żart? — zapytał Wiktor. — Ha — ha — ha. Teraz rozumiem, dlaczego pańscy chorzy nigdy nie wracają do zdrowia.

— Moi chorzy — powiedział Golem — nigdy nie wracają do zdrowia z dwóch powodów. Po pierwsze, ja, jak zresztą każdy przyzwoity lekarz, nie umiem leczyć genetycznych chorób. A po drugie, oni nie chcą wyzdrowieć.

— Zabawne — wymamrotał Wiktor — Tyle już się nasłuchałem o tych pańskich mokrzakach, że teraz, jak Boga kocham, jestem w stanie uwierzyć we wszystko — i w deszcze, i w koty, i w to, że zgruchotana kość może się zrosnąć w ciągu jednej nocy.

— No tak — rzekł Wiktor. — Dlaczego w mieście nie ma kotów? Przez mokrzaki. A Teddyego niedługo zjedzą myszy… Mógłby pan zaproponować mokrzakom, żeby przy okazji wyprowadzili z miasta również i myszy.

— A la szczurołap z Hamelin? — zapytał Golem.

— Tak — lekkomyślnie potwierdził Wiktor. — Właśnie a la — potem przypomniał sobie czym skończyła się historia ze szczurołapem z Hamelin. — Nie ma w tym nic śmiesznego — powiedział. — Byłem dzisiaj w gimnazjum. Widziałem dzieci. — I widziałem, jak się zachowywały, kiedy pojawił się jakiś tam mokrzak. Teraz wcale się nie zdziwię, jeśli pewnego pięknego dnia wyjdzie na miejski rynek mokrzak z akordeonem i wyprowadzi dzieci diabli wiedzą dokąd.

— Nie zdziwi się pan — powiedział Golem. — A co jeszcze pan zrobi?

— Nie wiem… może zabiorę mu akordeon.

— I sam pan zagra?

— Tak — westchnął Wiktor. — To prawda. Nie mam czym przyciągnąć tych dzieci, zrozumiałem to dzisiaj . Ciekawe, czym oni je przyciągają? Przecież pan to wie, Golem.

— Wiktor, niech pan przestanie brzdąkać — powiedział Golem.

— Jak pan sobie życzy — odparł Wiktor. — Bardzo starannie, i mniej lub bardziej zręcznie uchyla się pan od odpowiedzi na moje pytania, świetnie to zauważyłem. Bez sensu. Dowiem się tak czy inaczej, a pan straci sposobność, aby nadać informacji wygodne dla pana zabarwienie emocjonalne.

— Tajemnica lekarska! — wyrzekł Golem. — A poza tym, ja nic nie wiem. Mogę się tylko domyślać.

Przyhamował. Przed nimi, za welonem deszczu, pojawiły się na drodze jakieś sylwetki. Trzy szare sylwetki i szary słup przydrożny z drogowskazami „Leprozorium — 6 km” i „Sanatorium Gorące źródła — 2,5 km”. Sylwetki cofnęły się na pobocze — dorosły mężczyzna i dwoje dzieci.

— Niech się pan zatrzyma — powiedział Wiktor ochrypłym nagle głosem.

— Co się stało? — Golem zahamował.

Wiktor nie odpowiedział. Patrzył na ludzi obok słupa, na rosłego czarnego mokrzaka w dresie przesiąkniętym wodą, na chłopca, który również był bez płaszcza i na dziewczynkę, bosą, w sukience oblepiającej ciało. Następnie gwałtownie otworzył drzwi i wyskoczył na szosę. Deszcz i wiatr uderzyły go po twarzy, aż się zachłysnął, ale nie zauważył tego. Czuł niepohamowaną wściekłość, kiedy »na się ochotę tłuc i łamać, ale jeszcze ma się świadomość własnego szaleństwa. Na sztywnych nogach podszedł do mokrzaka. »

— Co tu się dzieje? — wycedził przez zęby. A potem do córki patrzącej na niego ze zdziwieniem: — Irma, natychmiast do samochodu! — A potem znowu do mokrzaka: — Niech pana diabli wezmą, co pan wyprawia? — i znowu do Irmy: Marsz do samochodu, do kogo mówię!

Irma nie ruszyła się z miejsca. Wszyscy troje stali nadal, oczy mokrzaka nad czarną opaską spokojnie mrugały. A potem Irma powiedziała z niepojętą intonacją „To mój ojciec” i Wiktor nagle zrozumiał, rdzeniem pacierzowym zrozumiał, że tu nie można wrzeszczeć, wymachiwać pięściami, nie można grozić, chwytać za kołnierz, ciągnąć… i w ogóle nie można się wściekać. Powiedział bardzo spokojnie:

— Irma, idź do samochodu, jesteś cała mokra. Bol-Kunac, na twoim miejscu też poszedłbym do samochodu.

Był pewny, że Irma posłucha i rzeczywiście posłuchała. Ale niezupełnie tak, jakby sobie tego życzył. Nie, nie to, żeby choćby spojrzeniem poprosiła mokrzaka o zgodę, ale powstał cień wrażenia, że jednak coś zaszło, jakaś wymiana poglądów, jakaś krótka narada, w wyniku której podjęto decyzję na jego korzyść. Irma zadarła nos i poszła w kierunku samochodu, a Bol-Kunac odparł grzecznie:

— Jestem panu niezmiernie wdzięczny, panie Baniew, ale doprawdy lepiej będzie jeżeli zostanę.

— Jak chcesz — stwierdził Wiktor. — Bol-Kunac mało go wzruszał. Teraz trzeba jeszcze było powiedzieć coś na pożegnanie temu mokrzakowi. Wiktor z góry wiedział, że to będzie coś bardzo głupiego, ale cóż począć? — tak zwyczajnie odejść po prostu nie mógł. Ze względów czysto prestiżowych. I powiedział.

— Pana zaś, łaskawco — oznajmił wyniośle — nie zapraszam. Najwidoczniej czuje się pan tu jak ryba w wodzie.

Następnie odwrócił się i rzuciwszy wyobrażoną rękawicę, odmaszerował. Wypowiedziawszy te słowa, myślał z obrzydzeniem, hrabia oddalił się z godnością…

Inna wlazła z nogami na przednie siedzenie i wyżymała wodę z warkoczyków. Wiktor wcisnął się do tyłu, pochrząkując ze wstydu, a kiedy Golem ruszył, powiedział:

— Wypowiedziawszy te słowa, hrabia oddalił się… Wsuń tutaj nogi, Irma, to ci je rozetrę.

— Po co? — z ciekawością zapytała Irma.

— Chcesz złapać zapalenie płuc? Daj tu nogi!

— Bardzo proszę — odrzekła Irma, zwinęła się na siedzeniu i przesunęła do tyłu jedną nogę.

Już z góry zadowolony z siebie, że oto nareszcie zrobi coś pożytecznego i właściwego, Wiktor ujął obiema rękami tę chudą, dziewczyńską nogę — mokrą i wzruszającą, już przymierzył się, żeby ją rozcierać — do czerwoności, do purpury, dobrymi ojcowskimi dłońmi, tę brudną, zlodowaciałą nogę, odwieczne źródło katarów, gryp, stanów zapalnych dróg oddechowych i obustronnych zapaleń płuc — kiedy stwierdził, że jego dłonie są chłodniejsze niż jej stopy. Siłą inercji wykonał jeszcze kilka ruchów masujących, a następnie ostrożnie tę stopę wypuścił. Przecież wiedziałem, pomyślał nagle, przecież wiedziałem o tym jeszcze wtedy, kiedy stałem przed nimi, wiedziałem, że tu się kryje jakiś podstęp, że dzieciom nic nie grozi, żadne katary i zapalenia, tylko nie chciałem w to uwierzyć, ale chciałem ratować, wyrywać ze szponów, płonąć sprawiedliwym gniewem, spełniać obowiązek i znowu napuścili mnie na wodę, i znowu wyszedłem na idiotę, drugi raz tego samego dnia…

— Zabieraj swoją nogę — rzekł do Irmy. Irma zabrała nogę i zapytała:

— Dokąd jedziemy — do sanatorium?

— Tak — powiedział Wiktor i spojrzał na Golema czy ten aby nie zauważył jego hańby. Ale Golem z niewzruszonym spokojem patrzył na drogę, ciężki, rozlany, siedział spokojnie przy kierownicy siwy, niechlujny, przygarbiony i wszystkowiedzący.

— A po co? — zapytała Irma.

— Przebierzesz się w suche ubranie i położysz do łóżka.

— Jeszcze czego! — powiedziała Irma. — Coś ty wymyślił?

— Dobra, dobra… — wymamrotał Wiktor. — Dam ci książki i będziesz sobie czytać.

Rzeczywiście, po jakiego diabla wiozę ją tam? — pomyślał. Diana… No, to się jeszcze zobaczy. Żadnego picia i w ogóle nic z tych rzeczy, ale jak ja ją odwiozę z powrotem? E tam, wezmę jakikolwiek samochód i odwiozę… Dobrze by było coś sobie łyknąć.

— Golem… — zaczął, ale się opamiętał. Nie wypada, do diabla.

— Tak? — zapytał Golem nie odwracając się.

— Nie, nic — westchnął Wiktor, wpatrzony w szyjkę butelki sterczącej z kieszeni Golema. — Irma — powiedział znużonym głosem. — Co robiliście na tych rozstajach?

— Myśleliśmy mgłę — odpowiedziała Irma.

— Co?

— Myśleliśmy mgłę — powtórzyła Irma.

— O mgle — poprawił Wiktor — albo na temat mgły.

— A to po co — o mgle? — zapytała Irma.

— Myśleć — to czasownik nieprzechodni — objaśnił Wiktor — a więc wymaga przyimka. Czy przerabialiście czasowniki przechodnie?

— Zależy, jak na to popatrzeć — odparła Irma. — Myśleć mgłę — to jedno, a myśleć o mgle — to zupełnie coś innego… i nie wiadomo komu to potrzebne — myśleć o mgle.

Wiktor wyjął papierosa i zapalił.

— Poczekaj — powiedział. — Myśleć mgłę — tak się nie mówi, to niegramatycznie. Są takie czasowniki — nieprzechodnie, myśleć, biegać, chodzić… Zawsze wymagają przyimka. Chodzić po ulicy. Myśleć o… no o czymś tam…

— Myśleć głupstwa — podpowiedział Golem.

— No, to jest wyjątek — stwierdził Wiktor nieco stropiony.

— Szybko chodzić — powiedział Golem.

— Szybko — to nie jest rzeczownik — zapalczywie oznajmił Wiktor. — Niech pan nie mąci dziecku w głowie, Golem.

— Tato, czy możesz nie palić? — zainteresowała się Irma.

Zdaje się, że Golem wydał z siebie jakiś dźwięk, a być może to silnik kichnął wspinając się pod górę. Wiktor zgniótł papierosa i rozdeptał go obcasem. Podjeżdżali do sanatorium, a z boku od stepu na spotkanie deszczu sunęła nieprzejrzysta biała ściana.

— No i masz mgłę — rzekł Wiktor. — Możesz ją myśleć. A także wąchać, biegać i chodzić. Irma chciała coś powiedzieć, ale wtrącił się Golem.

— Nawiasem mówiąc — stwierdził — czasownik „myśleć” występuje jako przechodni także w zdaniach podrzędnie złożonych. Na przykład — myślę, że… i tak dalej.

— To zupełnie inna sprawa — nie zgodził się Wiktor. Obrzydło mu. Miał okropną ochotę wypić i zapalić. Zachłannie popatrzył na szyjkę butelki.

— Nie jest ci zimno, Irma? — zapytał z niejasną nadzieją.

— Nie. A tobie?

— Trochę mnie trzęsie — przyznał się Wiktor.

— Trzeba wypić dżinu — zauważył Golem.

— Tak, byłoby nieźle… A może pan ma?

— Mam — powiedział Golem. — Ale już prawie jesteśmy na miejscu.

Jeep wjechał w bramę i zaczęło się to, o czym Wiktor jakoś nie pomyślał. Pierwsze smugi mgły dopiero zaczęły przesączać się przez kratę ogrodzenia i widoczność była znakomita. Na drodze przed samochodem leżała postać w przemokniętej piżamie, leżała z taką miną jakby spoczywała tu już od wielu dni i nocy. Goleni ostrożnie objechał ciało, minął gipsową wazę ozdobioną nieskomplikowanymi rysunkami i odpowiednimi napisami i przyłączył się do stada samochodów stłoczonych przed wejściem do prawego skrzydła. Irma otworzyła drzwi i natychmiast jakaś zapita morda wychyliła się z okna najbliższego samochodu i wybeczała: „Dziecino, chcesz, to ci się oddam?” Wiktor wysiadł zamierając. Irma z ciekawością rozglądała się dookoła. Wiktor mocno ujął ją za rękę i poprowadził do wejścia. Na schodkach, pod deszczem siedziały dwie dziwki w bieliźnie i ulicznymi głosami śpiewały o okrutnym aptekarzu, co to nie chce im sprzedać heroiny. Na widok Wiktora umilkły, ale kiedy przechodził obok, jedna z nich spróbowała złapać go za spodnie. Wiktor wepchnął Irmę do holu. Było tu ciemno, okna zasłonięte, śmierdziało dymem tytoniowym i jakimś kwaskiem, trzeszczał projektor i na białej ścianie podskakiwały pornograficze obrazki. Wiktor z zaciśniętymi zębami deptał po cudzych nogach ciągnąc za sobą potykającą się Irmę, a za nimi biegły gniewne, niecenzuralne okrzyki. Pokonali wreszcie hol i Wiktor, przeskakując po trzy stopnie, pobiegł po pokrytych dywanem schodach. Irma milczała i Wiktor bał się na nią spojrzeć. ”

Na podeście czekał już na niego z otwartymi objęciami Roscheper Nant. „Wiktor! — zachrypiał — Przy — yyjacielu! — w tym momencie zauważył Irmę i wpadł w entuzjazm. — Wiktor! I ty też! Na małoletnie małolatki!” Wiktor przymknął oczy, mocno nadepnął mu na nogę i pchnął w pierś — Roscheper upadł na plecy przewracając kosz na śmieci. Zlany potem Wiktor pomaszerował korytarzem. Irma bezszelestnymi susami sadziła obok. Pchnął drzwi Diany — były zamknięte, klucza nie było. Załomotał wściekle, i Diana natychmiast się odezwała: „Wynoś się do wszystkich diabłów! — wrzasnęła z furią. — Śmierdzący impotent! Gówniarz, łajno zasrane!” „Diana — zaryczał Wiktor. — Otwieraj!” Diana zamilkła i drzwi się otwarły. Stała na progu z importowanym parasolem w pogotowiu. Wiktor odsunął ją, wepchnął Irmę do pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi.

— A, to ty — powiedziała Diana. — A ja myślałam, że znowu Roscheper. — Czuć było od niej alkoholem. — Boże — powiedziała. — Kogoś ty przyprowadził?

— To jest moja córka — z trudem odparł Wiktor. — Irma. Irmo, to jest Diana.

Patrzył Dianie w oczy z rozpaczą i nadzieją. Dzięki Bogu, zdaje się, że nie była pijana. Albo z miejsca wytrzeźwiała.

— Ty chyba oszalałeś — rzekła cicho.

— Irma przemokła — wydusił z siebie. — Przebierz ją w suche rzeczy, połóż do łóżka i w ogóle…

— Nie położę się — oznajmiła Irma.

— Irma — powiedział Wiktor. — Bądź łaskawa słuchać, bo inaczej zaraz kogoś spiorę…

— Niektórych z tu obecnych rzeczywiście należałoby sprać — stwierdziła Diana beznadziejnym głosem.

— Diano — rzekł Wiktor. — Proszę cię.

— Dobra — powiedziała Diana. — Idź do siebie. Damy sobie radę.

Wiktor wyszedł z ogromną ulgą. Poszedł prosto do swojego pokoju, ale i tam nie było spokoju. Na początek musiał wyrzucić na korytarz absolutnie nieznaną parę, która się tam zagnieździła oraz uświnioną bieliznę pościelową. Potem zamknął drzwi, zwalił się na goły materac, zapalił wilgotnego papierosa i zaczął się zastanawiać, co też właściwie narozrabiał.

Загрузка...