GÓRY SKALISTE, LATO 1859
Pułkownik Harrison po raz drugi przeczytał list, potem odchylił się na krześle i uśmiechnął.
Bóg wysłuchał moich modlitw – pomyślał. Tylko tak można to ująć: Bóg wysłuchał moich modlitw.
Żeby się upewnić, czy rzeczywiście dobrze zrozumiał, zerknął ponownie na kartkę. Oto generał Yovington przysyła z Waszyngtonu rozkaz, aby porucznik L. K. Surrey z Drugiej Kompanii Dragonów został oddelegowany do innych, specjalnych zadań. Ponieważ jednak porucznik Surrey zmarł tydzień temu, pułkownik Harrison będzie musiał znaleźć kogoś innego do wypełnienia misji.
Pułkownik Harrison uśmiechnął się jeszcze szerzej. Na miejsce porucznika Surreya wybrał kapitana C. H. Montgomery'ego. Misja porucznika, którego miał teraz zastąpić – kapitan Montgomery, polegała na eskortowaniu zagranicznej śpiewaczki operowej przez terytorium Kolorado, gdzie znajdowały się złotonośne pola. Kapitan winien zostać z nią i towarzyszącymi jej muzykami oraz służbą tak długo, jak owa dama sobie zażyczy. Miał strzec jej przed wszelkimi niebezpieczeństwami i robić, co w jego mocy, aby podróż upłynęła jej spokojnie i przyjemnie.
Pułkownik odłożył list niczym cenną relikwię i usta rozciągnęły mu się w uśmiechu od ucha do ucha. Pokojówka – zacierał w duchu ręce. Oto, kim będzie teraz dumny i wyniosły kapitan Montgomery. Zwykłą pokojówką. A co więcej, w ten sposób pozbędę się go z Fort Breck! Pułkownik Harrison kilka razy głęboko odetchnął i pomyślał o tym, że wreszcie sam będzie rządził fortem, że nie będzie musiał dzień w dzień mieć do czynienia z chodzącą doskonałością i chłodną wiedzą, których uosobieniem jest kapitan Montgomery. Nigdy więcej jego podwładni nie będą spoglądali na kapitana, szukając u niego potwierdzenia każdego rozkazu, który wydał Harrison, upewniając się, czy mają wykonać polecenie pułkownika.
Pułkownik Harrison wrócił pamięcią do dnia, kiedy rok temu przyjechał do Fort Breck. Jego poprzednik, pułkownik Collins był starym, głupim opojem, który marzył wyłącznie o tym, żeby dożyć emerytury, wynieść się z tych nawiedzanych przez Indian terenów i wrócić do Wirginii, gdzie mieszkają cywilizowani ludzie. Dlatego też ochoczo złożył całą odpowiedzialność za fort na barki swego zastępcy, kapitana Montgomery'ego. Bo i czemu nie? Jak dotąd kapitan miał wspaniałe rekomendacje. Od osiemnastego roku życia służył w armii i przez te osiem lat przeszedł wszystkie szczeble kariery. Zaczął od szeregowca, potem odznaczył się wyjątkowym bohaterstwem na polu bitwy, za co został mianowany oficerem. W ciągu zaledwie trzech lat awansował ze starszego sierżanta na kapitana i jeśli utrzyma to tempo, za kilka lat może być starszy rangą od pułkownika Harrisona.
Bez dwóch zdań kapitan w pełni zasłużył na swoje stanowisko. Zdaniem pułkownika Harrisona kapitan Montgomery był po prostu' doskonały: opanowany w czasie bitwy, nigdy nie tracił głowy. Wielkoduszny, uczciwy, rozumiał prostych żołnierzy, w zamian, za co ci traktowali go jak właściwego zwierzchnika fortu. Oficerowie przychodzili doń ze swoimi problemami, ich towarzyszki wodziły za nim wzrokiem i szukały u niego rady we wszelkich kwestiach towarzyskich. Kapitan Montgomery nie pił, nie moralizował na temat dziwek, mieszkających poza obozami, nikt nie widział, żeby kiedykolwiek stracił nad sobą panowanie. Umiał zrobić po prostu wszystko. Jeździł konno jak szatan, potrafił w pełnym galopie, z odległości prawie stu metrów trafić w oko indyka. Znał język migowy Indian, opanował podstawy języków kilkunastu plemion. Do licha, nawet Indianie go lubili, twierdzili, że mogą mu ufać i wierzyć. Nikt nie wątpił, że kapitan Montgomery pierwej by umarł, niżby złamał dane słowo.
Wszyscy jak jeden mąż lubili, szanowali, poważali, a nawet czcili kapitana Montgomery'ego. To znaczy wszyscy, z wyjątkiem pułkownika Harrisona. Pułkownik Harrison z całego serca nienawidził tego człowieka. Nie nie lubił, nie niecierpiał, on go po prostu nienawidził. Wszystko, co kapitan umiał, a pułkownik nie, sprawiało, że ta nienawiść jeszcze bardziej się pogłębiała, Żołnierze już po tygodniu jego rządów zorientował się, że Harrison nie ma pojęcia o Dzikim Zachodzie, prawda zaś była taka, że pierwszy raz w życiu znalazł się po zachodniej stronie Missisipi. Kapitan Montgomery nie zaproponował zwierzchnikowi, że go wprowadzi w tutejsze środowisko, nie, na to był zbyt dobrze wychowany, ale w końcu pułkownik musiał się do niego zwrócić o pomoc w pewnych kwestiach. Kapitan zawsze miał gotową odpowiedź, zawsze znał najlepszy sposób rozwiązania problemu.
Po pięciu miesiącach pobytu w Fort Breck pułkownik Harrison zaczął nienawidzić człowieka, który potrafił sobie ze wszystkim poradzić. A to, że jego szesnastoletnią córka niemal mdlała na widok kapitana, dodatkowo pogarszało sytuację.
Niechęć pułkownika Harrisona sięgnęła szczytu pewnego letniego dnia, kiedy wściekły nakazał ukarać chłostą szeregowca, który zaspał na apel. Pijaństwo żołnierzy doprowadzało go do szału i tych dwadzieścia batów miało się dla nich stać nauczką. Nie zwrócił uwagi na pełne nienawiści spojrzenia podwładnych, ale w środku coś go ścisnęło. Nie był złym człowiekiem, po prostu chciał zaprowadzić dyscyplinę w swoim forcie; kiedy kapitan Montgomery wystąpił, aby zaprotestować przeciwko karze, pułkownika ogarnęła szewska pasja. Poinformował zastępcę, że to on, pułkownik, jest tutaj zwierzchnikiem i kapitan ma się trzymać od sprawy z daleka, chyba ze chce sam przyjąć na siebie karę żołnierza. Dopiero, kiedy Montgomery zaczął ściągać kurtkę munduru, Harrison zdał sobie sprawę, jakie są zamiary kapitana.
To był najgorszy ranek w karierze pułkownika i Harrison oddałby wszystko, żeby wrócić do łóżka i zacząć ten dzień od początku. Kapitan Montgomery -jak zwykle nieustraszony i bez skazy – przyjął na swoje plecy chłostę szeregowca. Przez moment pułkownik obawiał się, że sam będzie musiał wymierzyć chłostę, bo wszyscy odmówili. Wreszcie zgodził się jakiś podporucznik, a skończywszy, rzucił batem o ziemię i spojrzał z nienawiścią na pułkownika.
– Coś jeszcze… panie pułkowniku? – wysyczał.
Przez dwa tygodnie prawie nikt w forcie nie odzywał się do pułkownika – nawet jego żona i córka. Kapitan zaś, zamiast poleżeć przynajmniej kilka dni, następnego ranka stawił się normalnie na służbę i najmniejszym skrzywieniem nie okazał straszliwego bólu, który z pewnością musiał odczuwać przy każdym ruchu. To była ostatnia kropla. Od tej pory pułkownik Harrison nawet nic próbował ukryć nienawiści do kapitana. Oczywiście kapitan nigdy nie okazał swoich uczuć wobec zwierzchnika. Nie, taki ideał jak on takich rzeczy nie robi. Po prostu nadal był wzorowym oficerem, przyjacielem wszystkich i czarującym towarzyszem dam. Człowiekiem, któremu wszyscy ufali. Człowiekiem, który, przynajmniej zdaniem pułkownika Harrisona, był kompletnie pozbawiony uczuć. Człowiekiem, który zawsze wszystko robił tak jak trzeba. Który nigdy nie zaplątał nogi w strzemię, ani nie chybił celu. Kimś, kto zapewne uśmiechałby się w obliczu śmierci. Ale teraz – myślał pułkownik Harrison,- teraz pozbędę się tego zbioru cnót- Generał Yowington żąda eskorty dla jakiejś śpiewaczki operowej, a ja wyślę z tą misją przykładnego kapitana Montgomery’ego. – Mam nadzieję, że jest gruba – powiedział na głos. – Mam nadzieję, że jest straszliwie gruba.
– Słucham, panie pułkowniku? – Odezwał się kapral zza swojego biurka w kącie pokoju,
– Nic – warknął pułkownik. – Sprowadźcie tutaj kapitana Montgomery'ego i zostawcie nas samych.
Nie zwrócił uwagi na spojrzenie, jakie posłał ran podwładny.
Kapitan Montgomery jak zwykle natychmiast stawił się u przełożonego. Pułkownik usiłował się nie skrzywić na jego widok. Na ciemnoniebieskim, eleganckim mundurze kapitana nie dało się dopatrzyć nawet pyłka kurzu. Zresztą pułkownik podejrzewał, że mundur ten został uszyty na miarę, specjalnie dla jego mierzącego prawie metr dziewięćdziesiąt podwładnego.
– Wzywał mnie pan, pułkowniku? – Spytał kapitan, stając na baczność.
Pułkownik zastanawiał się, czy ten człowiek w ogóle potrafi się garbić.
– Przyszły rozkazy od generała Yovingtona. Znacie to nazwisko?
– Tak jest, panie pułkowniku.
A czego on się spodziewał, że Montgomery nie będzie czegoś wiedział? Pułkownik wstał zza biurka, założył ręce za plecy i zaczął krążyć po pokoju. Starał się, żeby w jego głosie nie brzmiała radość.
– Jak wiecie, generał Yovington jest wysoko postawionym człowiekiem i z pewnością wie, co robi. Nie zdradza ludziom takim jak ja czy wy motywów swojego postępowania, w końcu jesteśmy zwykłymi żołnierzami, którzy mają słuchać rozkazów i wypełniać je, nie starając się; zgłębić, o co w nich chodzi.
Zerknął na kapitana. Na twarzy zastępcy nie malowała się niecierpliwość bądź rozdrażnienie, jak zwykle był spokojny. Może uda się wreszcie zniszczyć tę powłokę. Oddałby za swój miesięczny żołd. Podszedł do biurka i wziął list- Dziś rano przez specjalnego wysłańca otrzymałem tę oto wiadomość. Zdaje się, że chodzi o sprawę szczególnej wagi. Z powodów znanych tylko sobie generał otacza szczególną, hm… troską pewną śpiewaczkę operową, a teraz owa… dama postanowiła się udać w Góry Skaliste, żeby dawać koncerty wśród poszukiwaczy złota. Generał życzy sobie, aby zapewniono jej wojskową eskortę.
Pułkownik bacznie wpatrywał się w kapitana Montgomery'ego, żeby nie przegapić jego reakcji.
– Generał wybrał do tej misji porucznika Surreya, ale, jak doskonale wiecie, ów nieszczęśnik nie może wykonać tego zadania. Dlatego musiałem wyznaczyć kogoś innego. Po drugim i głębokimi namyśle mój wybór padł na was.
Pułkownik Harrison omal nie podskoczył z radości, widząc jak Montgomery mruga i zaciska wargi.
– Macie chronić ją przed niebezpieczeństwami, dopilnować, żeby nic jej nie zagroziło ze strony Indian, powstrzymywać osadników przed niewczesnymi awansami, dbać o jej wygody, co, jak przypuszczam, oznacza, że macie doglądać, żeby nie zabrakło jej jedzenia, a woda do kąpieli nie była zbyt gorąca…
– Z całym szacunkiem, nie mogę przyjąć tej misji, panie pułkowniku – odezwał się kapitan Montgomery. Stał wyprostowany, wpatrzony prosto przed siebie, co oznaczało, że jego wzrok był utkwiony w jakiś punkt kilkanaście centymetrów nad głową pułkownika.
Serce pułkownika zalała błogość.
– To nie jest prośba, kapitanie, to rozkaz. Nikt was nie prosi, rozkazuję wam, więc nic możecie odmówić, odrzucić, jak jakiegoś zaproszenia.
Ku zdumieniu pułkownika, Montgomery porzucił postawę służbisty i nie pytając o pozwolenie usiadł na krześle, wyciągając z kieszeni cienkie cygaro.
– Śpiewaczka operowa? A co ja, u licha, mam do śpiewaczek operowych?
Pułkownik wiedział, że powinien upomnieć kapitana, ale przez ten rok zdążył się nauczyć jednej rzeczy: że armia na zachodzie w niczym nie przypomina armii na wschodzie, gdzie ściśle przestrzega się regulaminu. A poza tym zbyt wielką rozkosz sprawiało mu obserwowanie konsternacji kapitana.
– Ależ kapitanie, powinniście się domyślić. Któż by się lepiej nadawał niż wy? Przez dwadzieścia lat służby nie spotkałem nikogo, kto mógłby się poszczycić równie wspaniałym przebiegiem służby, Zasłużony na placu boju, prawa ręka każdego oficera. Walczyliście z białymi i Indianami. Ścigaliście przestępców i rabusiów. Prawdziwy mężczyzna, który równocześnie potrafi doradzić damom, jak nakryć do stołu. A z tego, co słyszałem, również zawołany z was tancerz.
Uśmiechnął się, kiedy kapitan Montgomery posiał mu mściwe spojrzenie. Nie udało mu się zniszczyć tej maski nawet owego pamiętnego dnia, gdy kapitanowi wymierzono dwadzieścia batogów.
– A co Yovingtonowi do niej?
– Pan generał Yovintgon mi się nie zwierzał, jedynie przysłał rozkaz. Macie wyjechać rano. Z tego, co wiem, kobieta sama dotarła w góry, Rozpoznacie ją… – Wziął list, za wszelką cenę starając się ukryć uśmiech. – Podróżuje ulepszonym zaprzęgiem Concorda. Wóz jest czerwony i ma… zaraz niech sprawdzę, duży napis, „La Reina". La Reina to imię tej kobiety. Z tego, co słyszałem, jest bardzo dobra. Oczywiście w śpiewaniu. O reszcie nic mi nie wiadomo, generał o tym nie wspominał.
– Podróżuje dyliżansem?
– Czerwonym. – Pułkownik pozwolił sobie na lekki uśmieszek. – No, kapitanie, przecież to nie jest zła misja. Pomyślcie, jak to będzie wspaniale wyglądać w raportach. Dokąd was może doprowadzić. Jeśli dobrze się wywiążecie z zadania, może będziecie eskortować generalskie córki. Jestem przekonany, że moja własna córka dałaby wam świetne rekomendacje.
Kapitan Montgomery gwałtownie wstał z krzesła.
– Z należnym szacunkiem, ale nie mogę tego zrobić panie pułkowniku. Zbyt dużo tu się ostatnio dzieje, jestem potrzebny na miejscu. Trzeba chronić białych osadników a biorąc pod uwagę wzburzenie i poruszenie w związku z kwestią zniesienia niewolnictwa i niebezpieczeństwa wybuchu wojny domowej, nie wydaje mi się, żebym mógł porzucić służbę…
Pułkownika Harrisona opuściło poczucie humoru.
– Kapitanie, to nie jest prośba. To rozkaz. Czy się wam to podoba czy nie zostaliście wyznaczeni do tej misji, I to na czas nieokreślony. Macie przebywać z tą kobietą tak długo, jak będzie sobie tego życzyła, jechać, gdzie ona zechce, wykonywać wszelkie jej polecenia, nawet gdyby miały one polegać na wyciąganiu jej powozu z błota. Jeśli nie usłuchacie, wsadzę was do wiezienia, postawię przed sąd polowy i skażę za niewykonanie rozkazu. I jeśli będzie trzeba, sam pociągnę za spust zrozumiano? Czy jasno się wyraziłem?
– Bardzo jasno, panie pułkowniku – odparł z trudem kapitan Montgomery:
– A więc idźcie się pakować. Macie wyjechać jutro o świcie.
Pułkownik widział, że kapitan usiłuje coś powiedzieć.
– O co jeszcze chodzi? – warknął.
– Toby.
Tylko tyle udało się wydusić kapitanowi przez zaciśnięte z wściekłości zęby.
Okazuje się, że kapitan jednak ma coś w rodzaju duszy – pomyślał pułkownik. Przez chwilę kusiło go, żeby jeszcze bardziej rozdrażnić kapitana i stwierdzić, że jego rozkazy nie obejmują gadatliwego, zasuszonego szeregowca, który praktycznie na krok nie odstępował Montgomery'ego. Zbyt dobrze jednak pamiętał gniew żołnierzy w dniu, kiedy kapitan przyjął chłostę za jednego z niech.
– Weźcie go – odparł. – Tutaj i tak się na nic nie przyda.
Kapitan podziękował skinieniem głowy, bez słowa obrócił się na pięcie i wyszedł z gabinetu. Po jego odejściu pułkownik opadł na krzesło i z ulgą odetchnął, choć równocześnie ogarnął go lekki niepokój Czy poradzi sobie z fortem, gdzie większość „żołnierzy" rekrutowała się spośród farmerów, którzy zapisali się do armii jedynie po to, żeby napełnić żołądki? Połowa niemal cały czas chodziła pijana, a dezercja była na porządku dziennym. Przez ten rok radził sobie świetnie, zdawał sobie jednak sprawę, że to w głównej mierze zasługa kapitana Montgomery'ego. Czy będzie umiał sam pokierować fortem?
– Niech go licho porwie! – powiedział głośno i gniewnie zatrzasnął szufladę. Oczywiście, że będzie umiał pokierować swoim własnym fortem!
Ring Montgomery dłuższą chwilę przyglądał się kobiecie przez lunetę, po czym zamknął przyrząd ze złością.
– To ona? – spytał Toby zza jego pleców. – Jesteś pewien, że to ta?
Był o głowę niższy od Ringa, żylasty, z twarzą koloru orzecha.
– A słyszałeś o innej idiotce, która sama by się wybrała do miasta, zamieszkanego przez czterdzieści tysięcy mężczyzn?
Toby zabrał Ringowi lunetę i spojrzał w dół. Stali na szczycie wzgórza nad dolinką, w której zatrzymał się nowy, jaskrawoczerwony dyliżans, lśniący w promieniach zachodzącego słońca. Niedaleko od niego rozbito namiot. Przed wozem rozstawiono stół, przy którym siedziała kobieta. Jadła kolację, do której usługiwała jej szczupła blondynka.
Toby opuścił lunetę.
– Jak myślisz, co ona je? Ma coś zielonego na talerzu. Może to groszek? Albo fasola? A może po prostu zielone mięso, jak to w wojsku?
A co mnie to obchodzi? Niech sobie je, co chce. Żeby licho porwało Harrisona! Niech go piekło pochłonie! Głupi ciemięga! Tylko dlatego, że nie potrafi sam sobie poradzić z fortem wielkości Breck, wysyła mnie, żebym za niego odwalił tę brudną robotę.
Tony ziewnął. Słyszał to już tysiąc razy. Towarzyszył Ringowi od jego dzieciństwa. Inni mogli uważać go za stoika, ale Tony wiedział swoje.
– Powinieneś być mu wdzięczny. Dzięki niemu wyrwaliśmy się z tego przeklętego fortu i jedziemy do krainy pełnej złota.
– Mam misję i muszę ją wypełnić.
– Owszem, ty masz misję. Ja nie przynależę do armii.
Ring chciał przypomnieć Toby'emu o noszonym przez niego mundurze, ale wiedział, że szkoda wysiłku. Toby wstąpił do armii wyłącznie, dlatego, że zrobił to Ring. Wojsko jako takie, jego cele i zadania nic dla Toby'ego nie znaczyły.
Znaczyły jednak wiele dla Ringa. Wstąpił do armii jako młody chłopak i zawsze starał się robić wszystko jak należy, postępować uczciwie, szukać zadań i wypełniać je. Aż do ubiegłego roku to mu się udawało i niczego mu nie brakowało do szczęścia. Wtedy jednak jego bezpośrednim przełożonym został pułkownik Harrison. Harrison – niedoświadczony głupiec, który całe życie spędził za biurkiem i nie miał pojęcia, jak wygląda życie na zachodzie. Gniew za własną nieudolność wyładowywał na kapitanie, zrzucając na niego winę za wszystko, czego nie umiał zrobić.
– I jeszcze coś tam ma – ciągnął Toby, patrząc przez lunetę. – Może to sałata, jak uważasz? A może marchewka? Myślisz, że to coś innego niż suchy prowiant?
– A co mnie, u licha, obchodzi, co ona je?
Cofnął się znad krawędzi.
– Musimy wymyślić jakiś plan. Po pierwsze albo jest dobrą kobietą albo złą. Jeśli dobrą, to nie ma powodów, żeby zapuszczać się tu samotnie. A jeśli złą, nie potrzebuje eskorty. Ani w pierwszym, ani w drugim wypadku nie jestem jej potrzebny.
– Co tam stoi wypisane na drzwiach?
Ring przystanął i uśmiechnął się krzywo. – La Reina, Śpiewająca Księżniczka,
Znowu spojrzał na czerwony wóz.
– Toby, musimy coś zrobić. Nie możemy pozwolić, żeby la młoda kobieta zapuściła się w te okolice. Jestem przekonany, że nie zdaje sobie sprawy, na co się porywa. Gdyby nasza primadonna wiedziała, ile niebezpieczeństw ją czeka, z pewnością wróciłaby do domu.
– Nasza, kto?…
– Primadonna, śpiewaczka operowa.
– Wiesz, zastanawiałem się, jak jej się udało dojechać samej aż tak daleko. Jak myślisz, sama kieruje tym wozem?
– Skąd! Concorda trudno prowadzić.
– W takim razie, gdzie się podziali jej woźnice?
– Nie wiem – machnął lekceważąco ręką Ring. – Może ją porzucili, żeby szukać złota. Może będzie mi wdzięczna, jeśli jej wyjaśnię, jakie niebezpieczeństwa czyhają na nią w tej podróży.
– Phi! – prychnąl Toby. – Nie słyszałem jeszcze o kobiecie, która byłaby za coś wdzięczna.
Ring zabrał mu lunetę i znowu przyjrzał się kobiecie.
– Widziałeś ją, jak sobie spokojniej je? I o ile mnie wzrok nie myli, to je z wytwornej porcelanowej zastawy. Nie wygląda na kogoś przyzwyczajonego do twardych warunków życia w osadach poszukiwaczy złota.
– Jak dla mnie to wygłąda całkiem nieźle. Ma czym oddychać. Lubię kobiety, które mają to i owo na górze. Niżej zresztą też. Nie widać stąd jej twarzy.
– To śpiewaczka operową – burknął Ring – a nie jakaś tancerka.
– Rozumiem, tanecznice śpią z prostymi chłopami, a śpiewaczki operowe z generałami.
Ring popatrzył na niego srogo, ale Toby nie odwrócił wzroku. W końcu Ring oznajmił:
– Dobra, oto nasz płatu pokażemy jej, jak naprawdę wygląda życie na zachodzie, damy przedsmak tego, co ją może spotkać w obozach poszukiwaczy złota Chyba nie chcesz na niej potrenować?
– Oczywiście, że nie. Może ją tylko trochę przestraszyć, żeby wreszcie przejrzała na oczy.
– Świetnie – westchnął Toby. – A wtedy będziemy mogli wrócić do fortu i pułkownika Harrisona. Założę się, że na twój widok ucieszy się, jakby się natknął na bandę Apaczów. Nie można powiedzieć, żeby za tobą przepadał.
– Z wzajemnością. Tak, wrócimy do Fort Breck, ale zażądam przeniesienia.
– Doskonale. Za jakieś cztery, pięć lat może uda się nam stamtąd wyrwać. Ale jeśli nie przestaniesz odstawiać bohatera, do tego czasu na twoich plecach nie zostanie już nawet skrawek skóry.
– Ktoś to musiał zrobić, więc zrobiłem ja – wyrecytował Ring, jakby powtarzał to Toby'emu tysięczny raz. Bo i zresztą tak było.
– Dobra, a teraz jak chcesz przestraszyć tę damulkę? Dlaczego po prostu jej nie powiesz, że nie chcesz się z nią plątać wśród poszukiwaczy złota?
– Ona sama musi podjąć decyzję o powrocie do cywilizowanego świata. Inaczej będę nadal zobligowany rozkazem.
– A więc może to ty sam się boisz i wcale ci nie zależy na jej bezpieczeństwie?
– Masz bardzo pesymistyczne spojrzenie na świat. Powiadam ci, dla nas obu byłoby najlepiej, gdyby zdecydowała się zawrócić. No to jak? Jedziesz ze mną czy zostajesz?
– Zostaję? Za żadne skarby świata! Może da nam coś jeść. Choć mam nadzieję, że nie zacznie śpiewać. Nie lubię opery jak licho.
Ring wygładził mundur i poprawił długą, ciężką szablę u boku.
– Dobra, pora z tym skończyć. Mam wystarczająco dużo zajęć w forcie.
– Na przykład unikanie śmierci z ręki Harrisona, co?
Ring bez słowa dosiadł konia.