55.

Zmiażdżony, z opuszczoną głową, szedłem na południowy wschód brzegiem Złotego Rogu, aż dotarłem do labiryntu sklepików, stoisk i gospod niedaleko miejsca, gdzie w przyszłości stanąć miał most Galata i gdzie dziś nadal znajduje się labirynt sklepików, stoisk i gospod. Szedłem wąskimi, krętymi, krzyżującymi się alejkami jak żywy trup nie wiedzący, dokąd idzie i po co. Nie widziałem nic i nic nie myślałem, stawiałem po prostu nogę za nogą, aż wczesnym popołudniem kismet znów złapał mnie za jaja.

Wtoczyłem się do jakiejś zupełnie przypadkowej gospody, piętrowego budynku z surowych desek. Kilku kupców popijało w niej pierwszy tego dnia kielich wina. Opadłem ciężko przy pokrzywionym, chwiejnym stole w pustyni kącie sali. Siedziałem, gapiąc się tępo w ścianę, rozmyślając o Leonie Dukasie i jego ciężarnej żonie, Euprepii.

Przed stolikiem pojawiła się interesująca, nawet z daleka, posługaczka.

— Wina? — spytała.

— Owszem. Im mocniejsze, tym lepiej.

— To może trochę pieczonej baraniny?

— Nie jestem głodny.

— Mamy tu doskonałą baraninę.

— Nie jestem głodny — powtórzyłem, z rosnącym zainteresowaniem przyglądając się jej kostkom. Niezłe były. Podniosłem wzrok na łydki; dalej nie widziałem nic oprócz zwojów prostej, wręcz prostackiej tkaniny. Dziewczyna odeszła, po czym powróciła z winem. Stawiając je przede mną pochyliła się, suknia rozsunęła się pod jej szyją i oto miałem przed oczami dwie jasne, duże, śliczne, chwiejące się swobodnie piersi o różanych sutkach.

Dopiero teraz spojrzałem jej w twarz.

Dziewczyna mogłaby być siostrą bliźniaczką mojej Pulcherii.

Te same ciemne wesołe oczy. Ta sama cudowna oliwkowa cera. Te same pełne usta i ten sam cienki, orli nos. Ten sam wiek, około siedemnastu lat. Różnica między tą dziewczyną a mą Pulcheria była różnicą stroju, postawy, wyrazu. Ta ubrana była prostacko, brakowało jej arystokratycznej elegancji i swobody, sprawiała za to wrażenie wiecznie urażonej, jakby żyła poniżej swego stanu i winiła za to los.

— Mogłabyś być Pulcheria — wyrwało mi się.

— Co za nonsens! — roześmiała się ochryple.

— Znałem dziewczynę, bardzo do ciebie podobną… miała na imię Pulcheria…

— Jesteś szalony czy tylko pijany? Ja mam na imię Pulcheria.

Nie podobają mi się twe żarty, panie nieznajomy.

— Ty… Pulcheria…

— Ależ oczywiście.

— Pulcheria Dukas?

Roześmiała mi się w twarz.

— Mówisz: Dukas? Teraz wiem, że jesteś szaleńcem. Nazywam się Pulcheria Fotis, jestem żoną Herakliusza Fotisa, karczmarza.

— Pulcheria… Fotis… — powtórzyłem, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co mówię. — Pulcheria Fotis… żona Herakliusza Fotisa…

Pochyliła się, po raz drugi podsuwając mi pod nos swe piękne piersi. Już nie kpiąca, lecz raczej przestraszona, powiedziała szeptem:

— Po twym stroju poznać można, że jesteś kimś ważnym. Czego tu chcesz? Czy Herakliusz popełnił jakieś przestępstwo?

— Przyszedłem napić się wina — uspokoiłem ją. — Ale posłuchaj, chcę wiedzieć tylko jedno — czy jesteś tą Pulcheria, która urodziła się jako Pulcheria Botanides?

Spojrzała na mnie, oniemiała ze zdumienia.

— Skąd wiecie, panie?

— A więc tak?

— Tak — przytaknęła ma umiłowana Pulcheria, opadając ciężko na ławę przy moim stole. — Ale… ale już nie jestem Botanides. Już nie… od pięciu lat… od czasu gdy Herakliusz… ten obrzydliwy Herakliusz… — tak się wzruszyła, że aż wypiła wino z mojego kielicha. — Kim jesteś, obcy człowieku? — spytała nagle.

— Nazywam się Grzegorz Markezinis. Pochodzę z Epiru.

To imię nic jej nie powiedziało.

— Jestem kuzynem Temistoklesa Metaxasa — dodałem.

Aż się zachłysnęła.

— Wiedziałam, że musisz być kimś ważnym! — wydyszała. — Czego ode mnie chcesz?

Obecni w gospodzie zaczęli się nam przyglądać, nie ukrywając zainteresowania.

— Czy możemy porozmawiać na osobności? — spytałem wobec tego.

Spojrzała na mnie chłodno, taksujące.

— Momencik — rzuciła i wyszła z gospody. Usłyszałem, jak krzyczy na kogoś, właściwie wrzeszczy niczym uliczna przekupka. Po chwili zobaczyłem wchodzącą na salę obdartą, może piętnastoletnią dziewczynę.

— Zajmij się wszystkim, Anno — poinstruowała ją ma umiłowana. — Ja będę teraz zajęta. — Do mnie zaś powiedziała: — Możemy iść na górę.

Poprowadziła mnie do sypialni na piętrze. Bardzo uważnie zaryglowała za nami drzwi.

— Mój mąż — poinformowała — pojechał do Galary po mięso. Nie wróci wcześniej niż za dwie godziny. A gdy tej obrzydliwej świni nie ma w domu, chętnie dorobię sobie bezana lub dwa. Zwłaszcza gdy mężczyzna jest tajemniczy i przystojny.

Szata upadła na, deski podłogi. Pulcheria stała przede mną bezwstydnie naga. Uśmiechała się wyzywająco i ten uśmiech powiedział mi, że jej dawne ja pozostało nienaruszone, choć otaczający tę dziewczynę świat upokarzał ją na każdym kroku. W oczach płonęło jej namiętne pożądanie.

Ja tymczasem stałem oniemiały, wpatrując się w piękne piersi, których sutki twardniały na moich oczach, w płaski brzuch przy ozdobiony trójkątem ciemnego futerka, w smukłe muskularne uda, w wyciągnięte ku mnie zapraszającym gestem ramiona.

Pulcheria padła na przykrywającą łóżko szorstką tkaninę. Podciągnęła kolana, rozłożyła nogi.

— Dwa bezany — podpowiedziała mi.

Moja bogini, moja ukochana, miłość mojego serca stała się dziwką!

— Na co czekasz? — spytała. — Chodź, panie. Na pokład, marynarzu, niech ta tłusta świnia Herakliusz dorobi się kolejnej pary rogów. O co ci chodzi? Czyżbyś uważał mnie za szpetną?

— Pulcherio… Pulcherio… kocham cię, Pulcherio…

Zachichotała piskliwie, tak się jej to podobało. Pomachała uniesionymi stopami.

— No to chodź! — zachęciła mnie.

— Byłaś żoną Leona Dukasa — wybełkotałem. — Mieszkałaś w marmurowym pałacu, nosiłaś jedwabne szaty, spacerowałaś po mieście pod opieką duenny. Na wydanej przez was uczcie był cesarz, przyszłaś do mnie tuż przed świtem, oddałaś mi cię cała i był to tylko sen, był to tylko sen, czyż nie tak, Pulcherio?

— Jesteś szaleńcem, ale przystojnym szaleńcem. Pragnę poczuć cię między nogami, pragnę także twoich bezanów. Podejdź bliżej. Wstydzisz się? Połóż rękę o, tu, zobacz, jaka gorąca jest dla ciebie Pulcheria, jak cię pragnie, aż do bólu…

Byłem sztywny z pożądania, lecz nie zdobyłem się na to, by jej dotknąć. Nawet palcem nie chciałem tknąć tej Pulcherii, prymitywnej, bezwstydnej, wyuzdanej dziwki, tej wspaniałej kobiety, która wiła się i podrzucała biodrami na szorstkiej tkaninie łóżka. Wyciągnąłem sakiewkę i obsypałem ją — pępek, łono, piersi — deszczem złotych bezanów. Pulcheria krzyknęła ze zdumienia. Usiadła łapiąc pieniądze, pełzała za nimi na czworakach, oczy jej błyszczały, piersi kołysały się kusząco…

Uciekłem.

Загрузка...