Wróciłem do domu wcześnie. Gospodarze kupili wino na Nowy Rok. W białym mieście było pełno muzykantów. Pamiętam, że gdy półtora roku temu kończyłem „The Fall of the Towers”, powiedziałem sobie: masz dwadzieścia jeden lat, jesteś już za stary, by być cudownym dzieckiem; twoje osiągnięcia są ważniejsze niż wiek, w jakim ich dokonałeś. Ciągle jednak prześladowały mnie obrazy i bohaterowie mojej młodości: Chatterton, Greenburg, Radiguet. Mam nadzieję, że kończąc „Punkt Einsteina”, rozstaną się z nimi. Ostatnim z nich będzie Bilfy Kid. Snuje się po kartach tej powieści jak jedno z szalonych dzieci na wzgórzach Krety. Lobey upoluje cię, Bilfy. Jutro, jeśli pogoda dopisze, wrócę do Delos, aby zwiedzić ruiny wokół Tronu Śmierci, znajdujące się w centrum wyspy leżącej naprzeciw nekropolii, za wodami Rhenii.

Dziennik pisarza, Mykeny, grudzień 1965


W przeciągu całej niemal historii ludzkości jasno zdawano sobie sprawę ze znaczenia rytuałów, ponieważ to właśnie dzięki aktom rytualnym człowiek potwierdzał swój związek z odnawialnymi siłami przyrody, a jednocześnie akty te pomagały mu przejść na wyższe stadia rozwoju osobowości i wzbogacały jego wiedzę.

Masters i Houston. Odmiany doświadczeń psychodelicznych


Żółte światła Branning okryła mgiełka, gdy zraniona noc rozpoczęła błękitny odwrót w chłodzie poranka. Na wschodzie niebo oświetlały pierwsze promienie słońca, podczas gdy na zachodzie wciąż widoczne były gwiazdy. Batt rozniecał ognisko. Trzy smoki udały się na przechadzkę w stronę szosy, pognałem więc za nimi i zawróciłem je. Jedliśmy w milczeniu, jeśli nie brać pod uwagę pochrząkiwań.

Z powodu bliskości oceanu poranek był wilgotny. Na morzu widać było liczne łodzie kierujące się w stronę wysp. Wsiadłem na Mojego Wierzchowca i ruszyliśmy szlakiem. Smoki syczały, gdy je poganialiśmy, ale wkrótce zaczęły iść zgodnie i równo.

Pająk zobaczył ich pierwszy.

— Tam, przed nami. Kim oni są?

Jacyś ludzie biegli szosą; inni szli za nimi. Przydrożne latarnie zgasły. Było już zupełnie widno.

Zaciekawiony, pojechałem w kierunku czoła stada.

— Oni śpiewają! — krzyknąłem.

Pająk wyglądał niewyraźnie.

— Słyszysz muzykę? — zapytał.

Skinąłem głową.

Głowa Pająka pozostawała nieruchoma; podczas jazdy kołysała się reszta jego ciała. Przerzucał pejcz z ręki do ręki; pomyślałem, że to spokojny i ładny sposób okazywania zdenerwowania. Zagrałem dla niego melodię, ponieważ śpiew ludzi jeszcze do nas nie dotarł.

— Czy oni śpiewają razem? — spytał Pająk.

— Tak — odpowiedziałem. — To chóralna pieśń.

— Zielonooki! — krzyknął Pająk. — Trzymaj się mnie!

Opuściłem maczetę.

— Czy coś jest nie w porządku? — zapytałem.

— Być może — powiedział Pająk. — To hymn rodu Zielonookiego. Wiedzą, że tu jest.

Spojrzałem pytająco.

— Chcemy, żeby dojechał do Branning w spokoju. — Pająk poklepał swego smoka po skrzelach. — Jestem ciekaw, skąd się dowiedzieli, że on przyjeżdża właśnie dzisiaj.

Popatrzyłem na Zielonookiego. On jednak nie patrzył na mnie. Spoglądał na ludzi na drodze. Nic innego nie przyszło mi do głowy, więc zacząłem grać. Nie chciałem mówić Pająkowi o człowieku z wózkiem, którego spotkałem w nocy.

Dotarły do nas głosy.

W tym momencie zdecydowałem, że jednak powiem Pająkowi. Nie odzywał się jednak.

Nagle Zielonooki popędził swego smoka. Pająk usiłował go powstrzymać, ale nie udało mu się. W jego bursztynowych oczach pojawiła się troska. Wierzchowiec Zielonookiego był już daleko.

— Myślisz, że on powinien iść do tych ludzi? — zapytałem.

— Wie, co robi — odparł Pająk. Tłum gęstniał na drodze. — Mam nadzieję.

Patrzyłem na zgromadzonych, wspominając Pistoleta. Jego przerażenie musiało się rozprzestrzenić w nocy po całym Branning niczym plama oleju. Naprzeciwko gromady smoków wędrowała gromada ludzi.

— Co się stanie? — spytałem.

— Teraz będą go witać z uwielbieniem — odrzekł Pająk. — Co będzie dalej, kto wie?

— Ze mną — powiedziałem. — Pytałem, co się stanie ze mną.

Pająk był zaskoczony.

— Muszę znaleźć Frizę. Nic się nie zmieniło. I muszę zniszczyć Dziecko Śmierć.

Przypomniał mi się wyraz twarzy Pistoleta, gdy zobaczył demonicznego rudzielca. Twarz Pająka — to mną wstrząsnęło — wyrażała taki sam strach. Ale było w niej jeszcze coś: siła. Tak, Pająk był potężnym mężczyzną.

— Nie obchodzi mnie Zielonooki ani nikt inny. — W moich słowach brzmiało zdecydowanie i wola walki. — Zamierzam znaleźć tu Frizę i zamierzam ją stąd zabrać.

— Ty… — zaczął Pająk, a następnie w jego oczach pojawił się wyraz akceptacji. — Życzę ci szczęścia. — Znów spojrzał na Zielonookiego, kołyszącego się na wierzchowcu daleko na przodzie, już blisko tłumu.

Patrząc na Pająka, widziałem, że jakaś jego część jest tam z przodu, razem z tym chłopcem. A jednak, co mnie zaskoczyło, druga jego część pozostała ze mną.

— Wykonałeś dobrą robotę, Lobey — powiedział. — Gdy zagnamy stado na miejsce, dostaniesz swoją zapłatę… — U-rwał. Coś przyszło mu do głowy. — Przyjdź po pieniądze do mojego domu.

— Do twojego domu?

— Tak. Do mojego domu w Branning-at-sea. — Pająk zwinął pejcz i popędził swego smoka.

Minęliśmy kolejną tablicę. Białowłosa kobieta o zimnych wargach i ciepłych oczach patrzyła na mnie.


GOŁĘBICA MÓWI: „CZEMU MIEĆ TYLKO DZIEWIĘĆDZIESIĘCIU DZIEWIĘCIU, SKORO MOŻNA MIEĆ ICH DZIEWIĘĆ TYSIĘCY?”


Odwróciłem wzrok od jej twarzy i pomyślałem, jak wielu ludzi zgromadziło się przed nami w ciągu poranka. Stali wzdłuż drogi. Gdy rozpoznali młodego poganiacza, ich pieśń zmieniła się w wiwaty. Wjechaliśmy w tłum.

Dżungla to tysiące pojedynczych drzew, pnączy i krzewów; przechodząc przez nią, widzi się to wszystko jako jedną zieloną masę. Tłum odbiera się podobnie: najpierw pojedyncza twarz (stara kobieta powiewająca zielonym szalem), potem druga (mrużący oczy chłopiec, odsłaniający w uśmiechu braki w uzębieniu) i następne (trzy gapiące się dziewczęta podtrzymujące się nawzajem za ramiona). A potem wokół roje łokci, uszu, języków zdrapujących słowa z dna jamy ustnej i wyrzucających je na zewnątrz: „… ruszaj się!”, „Och, zabierz swoje…”, „…nie widzę…”, „Gdzie on jest? Czy to on…”, „Nie!”, „Tak…”. Smoki przedzierały się przez falujące morze głów. Tłum wiwatował. Ludzie unosili ramiona. Pomyślałem, że moja robota jest skończona. Co chwila ktoś potrącał Mojego Wierzchowca. „Czy to on? Czy to…”. Smoki były zaniepokojone. Tylko dzięki oddziaływaniu Pająka spokojnie parły naprzód. Wraz z tłumem przekroczyliśmy bramę Branning-at-sea. A potem zdarzyło się całe mnóstwo rzeczy.

Nie wszystkie z nich rozumiałem. To, co się stało w ciągu kilku pierwszych godzin, przydarzyłoby się każdemu, kto nie widział nigdy więcej niż pięćdziesiąt osób naraz, a znalazł się nagle wśród ulic, alei i placów, po których krążą tysiące ludzi. Stado smoków pozostawiło mnie (czy też to raczej ja się od niego odłączyłem); szedłem z zadartą głową, otwartymi ustami, co sprawiało, że ciągle się potykałem. Przechodnie bez przerwy na mnie wpadali i krzyczeli: „Uważaj!”, a przecież to właśnie usiłowałem robić — tylko że próbowałem zwracać uwagę na wszystkie rzeczy naraz. Co byłoby trudne, nawet gdyby wszystko wokół było nieruchome. Gdy starałem się coś obserwować, coś innego w tym czasie czaiło się za mymi plecami lub usiłowało mnie przejechać.

Muzyka milionów stapiała się w hymn, podobnie jak wówczas, gdy próbujemy zasnąć, a coś dzwoni nam w uszach. W wiosce, gdy widzisz jakąś twarz, to jest ci ona znana, wiesz, jaka jest i czego się można po niej spodziewać; wiesz, jak się śmieje, jak przeklina, jakie miny lubi, a jakich unika. Tu jedna twarz ziewa, inna je, kolejna jest wystraszona, następna pragnie miłości, a jeszcze inna wrzeszczy; każda z nich jest otoczona tysiącem innych i żadnej nie widzi się więcej niż raz. Starasz się jakoś uporządkować sobie w głowie, aby znaleźć miejsce dla wszystkich tych twarzy; znaleźć jakieś miejsce, gdzie można by złożyć te wszystkie ćwierćemocje. Kiedy przekraczasz bramy Branning-at-sea, opuściwszy prowincję, mimo wszystko z miejscem, z którego pochodzisz, łączy cię słownictwo, za pomocą którego próbujesz opisać to, co cię otacza: rzeki mężczyzn i strumienie kobiet, burze głosów, deszcze palców i dżungle ramion. Ale to nie jest w porządku w stosunku do Branning. Ani też w stosunku do prowincji.

Wędrowałem ulicami miasta z wiszącą u boku maczetą, na której nie dawało się grać. Gapiłem się na budynki pięciopiętrowe, dopóki nie ujrzałem budynków dwudziestopiętrowych. Na te gapiłem się z kolei, dopóki nie zobaczyłem budynku o tak wielu piętrach, że nie byłem w stanie ich policzyć, ponieważ w połowie liczenia (czyli gdy doliczyłem do około dziewięćdziesięciu) zgubiłem się, wciąż popychany przez tłumy.

Było tam kilka pięknych ulic, gdzie drzewa ocierały się liśćmi o ściany. Było też wiele brudnych zaułków, gdzie śmiecie gromadziły się na chodnikach, a domy były tak stłoczone i wąskie, że nawet powietrze nie mogło się w nich poruszać, nie mówiąc już o ludziach. Nieruchome powietrze, nieruchomi ludzie — wszystko tam gniło.

Na murach wisiały poobrywane plakaty przedstawiające Gołębicę. Gdzieniegdzie były też inne plakaty. Minąłem grupkę chłopców trącających się łokciami przed plakatem marszczącym się na ogrodzeniu. Przecisnąłem się między nimi, aby go obejrzeć.

Z pstrokatego tła spoglądały dwie kobiety o głupkowatym wyrazie twarzy. Napis głosił:


TE DWIE IDENTYCZNE BLIŹNIACZKI NIE SĄ TAKIE SAME


Dzieciaki chichotały i popychały się. Coś musiałem na tym plakacie przeoczyć. Odwróciłem się i powiedziałem do jednego z chłopców:

— Nie rozumiem tego.

— Co? — Chłopak miał piegi i sztuczną rękę. Podrapał się po czole plastykowymi palcami. — Jak to, nie rozumiesz?

— Co jest śmiesznego w tym plakacie?

Najpierw niedowierzanie, a potem śmiech.

— Jeśli nie są takie same — wybuchnął chłopak — to znaczy, że są i n n e!

Wszyscy się roześmieli. Ich lubieżny śmiech był urozmaicony szyderczymi parsknięciami.

Oddaliłem się. Szukałem muzyki, ale nic nie było słychać. Poszukiwanie i nasłuchiwanie, gdy chodniki i tłumy nie są w stanie znieść więcej twoich pytań — oto czym jest samotność, Frizo. Ściskając maczetę, błąkałem się ulicami aż do wieczora, samotny, zagubiony w Wielkim Mieście.


Nakładające się na siebie dźwięki sonaty wiolonczelowej Kodaly’ego! Obróciłem się na pięcie. Płyty chodnika były tu czyste i nie popękane. Na rogach ulic rosły drzewa. Budynki piętrzyły się wysoko za mosiężnymi bramami. Muzyka rozwijała się wewnątrz mej głowy. Mrugając spoglądałem na bramy. Wybrałem jedną z nich. Chwiejnym krokiem wszedłem na niewysokie stopnie i uderzyłem rękojeścią maczety w kraty.

Rozległ się dzwonek, który przestraszył mnie, ale mimo to uderzyłem ponownie.

Nabijane mosiężnymi ćwiekami drzwi budynku uchyliły się. Po chwili odblokowana została brama i z grzechotem odsunęła się na bok. Ostrożnie ruszyłem chodnikiem, zerkając w cień za drzwiami. Wreszcie wszedłem do środka, oślepiony słońcem; towarzyszyła mi tylko muzyka.

Moje oczy przyzwyczajały się do przyćmionego światła. W górze było okno z witrażem przedstawiającym smoka na wysokiej skale.

— Lobey?

Загрузка...