Czymże zatem jest abstrakcja doskonała? Polega ona na wyodrębnieniu, w pierwszej kolejności, pierwiastków najistotniejszych i najbardziej reprezentatywnych dla danej rzeczy, po wtóre zaś, na uwzględnieniu pozostałych pierwiastków odpowiednio do ich znaczenia (w taki mianowicie sposób, ażeby w procesie abstrahowania nie tyle zupełnie odrzucać pewne pierwiastki, ile raczej uzyskiwać większą ich kondensację). Należy przy tym używać środków artystycznych oddziaływujących jak najskuteczniej na duszę odbiorcy, nie troszcząc się o dosłowną prawdę przedstawienia.

John Ruskin, Kamienie Wenecji


Wiersz jest maszyną do dokonywania wyborów.

John Ciardi, Czym jest wiersz


Kilka godzin później — mogły to być równie dobrze dwie godziny, jak i dwanaście — wytoczyłem się spod pulpitu i wstałem chrząkając, ziewając i drapiąc się. Kiedy wyszedłem z sali, światło zgasło.

Nie ruszyłem z powrotem do wyjścia, lecz przed siebie. Na górnych poziomach podziemi było wiele dziur, przez które prześwitywało niebo. Postanowiłem wędrować, dopóki nie ujrzę światła poranka. Wtedy dopiero zamierzałem wydostać się na zewnątrz. W pół godziny później zobaczyłem metrowej długości jasną smugę w sklepieniu, częściowo przesłoniętą czarnymi liśćmi. Podskoczyłem. Ma się parę w tych mięśniach.

Wygramoliłem się na zewnątrz na osypujący się grunt porośnięty jeżynami. Potknąłem się o pnącze, ale jakoś sobie poradziłem — „jakoś” brzmi skromniej niż „świetnie”, dlatego użyłem tego określenia. Na zewnątrz było chłodno i mglisto. W odległości pięćdziesięciu metrów błyszczało pluskające jezioro. Przedarłem się przez gąszcz na otwartą plażę. Bloki skalne zmieniły się tu w żwir i piasek. Jezioro było wielkie. Z jednej strony plaży zaczynało się bagno z trzcinowiskiem, z drugiej zaś rozciągała się porośnięta janowcami równina. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Ponieważ nie chciałem wchodzić w bagno, ruszyłem w stronę równiny.

Trzask, trzask, klap!

Zatrzymałem się.

Trzask! W dżungli coś się kłębiło: toczyła się jakaś walka i najwyraźniej jeden z przeciwników był już prawie pokonany; nagłe zrywy aktywności przedzielone były długimi okresami przerw. (Sssssss!) Ciekawość, głód i żądza przygód sprawiły, że pognałem naprzód z uniesioną maczetą. Wspiąłem się na skałę i spojrzałem w dół na polanę.

Atakowany przez rośliny smok umierał. Kwiaty tkwiły w jego łuskach, a kolczaste pędy oplatały mu nogi. Patrzyłem, jak próbował się od nich uwolnić zębami, ale rośliny odsuwały się, drapiąc mu skórę i smagając jego rozbiegane żółte oczy.

Jaszczur (dwukrotnie większy od Easy’ego i oznakowany krzyżem wypalonym po lewej stronie zadu) próbował chronić swoje zewnętrzne płucoskrzela trzepoczące wzdłuż szyi. Rośliny już prawie go unieruchomiły, ale kiedy jeden z kwiatów zaatakował jego układ oddechowy, smok zamachnął się i uderzył jedyną wolną uzbrojoną w pazury łapą. W trakcie walki musiał zmiażdżyć całe mnóstwo kwiatów; ich poszarpane płatki zaścielały zrytą ziemię.

Znak krzyża oznaczał, że zwierzę nie zrobi mi krzywdy (oswojony jaszczur, nawet gdy zdziczeje, jest wobec człowieka przyjazny), więc zeskoczyłem ze skały.

Pełznący do ataku pęd, zaskoczony, opróżnił z impetem pęcherz powietrzny o centymetry od mej stopy.

Sssss…

Posiekałem go na kawałki, i nerwowy śluz (nerwowy w tym sensie, że wypełniał nerwy rośliny) falami wyciekł na ziemię. Kolczaste pnącza zaczęły smagać mnie po nogach. Jak już mówiłem, mam tam mocną skórę. Muszę uważać tylko na brzuch i wnętrza dłoni; nogi są w porządku. Stopą chwyciłem jeden z pędów oplatających jaszczura (mikroskopijne, zabarwione krwią ząbki rośliny ciągle kłapały klik-klik-klik, gdy odrywałem je od skóry zwierzęcia, w którą się wpiły), podłożyłem pod spód maczetę, nacisnąłem i… trach! Zielony sok pociekł po skórze jaszczura. Drapieżne rośliny musiały porozumiewać się z sobą w jakiś sposób i postanowiły mnie zaatakować. Jedna z nich nagle uniosła czułki i sycząc skoczyła w moją stronę. Wbiłem maczetę w jej mózg.

Krzyknąłem zachęcająco do smoka, żeby dodać mu odwagi, i posłałem pokrzepiający uśmiech. W odpowiedzi zajęczał coś po gadziemu. Lo Hawk byłby ze mnie dumny.

Grzebień jaszczura otarł się o moje ramię. Smok zmiażdżył zębami jeden z kwiatów, białe czułki rośliny zwisały mu z pyska. Przez chwilę żuł, zdecydował, że mu to nie smakuje, i wypluł ciernie. Oderwałem dwa następne pędy i uwolniłem smokowi nogę.

— Ssssss…

Spojrzałem w prawo.

I to był błąd, bo niebezpieczeństwo nadeszło z lewej.

Coś długiego i kłującego otoczyło moją kostkę i usiłowało poderwać mnie do góry. Na szczęście nie jest to takie proste. To coś wbiło mnóstwo małych ząbków w moją łydkę i zaczęło ssać. Obróciłem się, chwyciłem białe płatki kwiatu (ta roślina była albinotyczna) i wyrwałem je. Ssanie jednak nie ustawało. Moja uzbrojona ręka była uniesiona. Opuściłem ją, ale zaplątała się w sieć jeżyn. Coś z tyłu zadrapało mnie w szyję. Moja skóra w tym miejscu nie jest najtwardsza.

Podobnie jak (przyszło mi na myśl) w pasie, pod brodą, pomiędzy nogami, pod pachami, za uszami — robiłem szybki przegląd wszystkich wrażliwych miejsc. Te diabelne rośliny poruszają się na tyle wolno, że dają czas na myślenie.

Nagle coś długiego i gorącego zaśpiewało obok mojej nogi. Płatki kwiatów pofrunęły w powietrze. Roślina przestała ssać i z nerwowym czknięciem uwolniła moją kostkę.

Coś przy mej ręce zadźwięczało: pinnnnng! i ręka była wolna. Zatoczyłem się i odciąłem kolejny pęd. Inny ześliznął się z nogi smoka i odpełzł, szukając kryjówki. Tak, te rośliny komunikowały się z sobą, a przekazywały: strach i ucieczka. Muzyka! Boże, to sprawiła muzyka!

Obróciłem się, aby spojrzeć w górę, na skały. Ktoś stał tam, a za nim różowiało poranne niebo. Nieznajomy zerwał z jaszczura ostatni z oplatających pędów (sssss-cmok!) i zwinął pejcz. Potarłem łydkę. Uwolniony smok zajęczał.

— Twój? — zapytałem, wskazując na bestię.

— Był mój — odpowiedział nieznajomy. Oddychał głęboko. Jego płaska i koścista pierś zapadała się podczas oddychania, a szeregi żeber łączyły się i rozłączały na przemian niczym żaluzje. — Jeśli pójdziesz z nami, będzie twój; możesz go używać jako wierzchowca. Jeśli nie, będzie z powrotem mój.

Smok otarł się skrzelami o moje biodro.

— Czy dasz radę być poganiaczem smoków? — zapytał nieznajomy.

Wzruszyłem ramionami.

— Tylko raz widziałem kogoś takiego. Było to sześć lat temu, kiedy kilku poganiaczy zabłądziło w nasze strony.

Wszyscy wspięliśmy się wtedy na Beryl Face i obserwowaliśmy, jak pędzili smoki przez Przełęcz Zielonego Szkła. Kiedy Lo Hawk poszedł porozmawiać z nimi, udałem się tam wraz z nim. Wtedy właśnie dowiedziałem się o istnieniu tych łagodnych potworów i o znakowaniu ich.

Nieznajomy uśmiechnął się.

— Tak, to się czasem zdarza. Teraz też zbłądziliśmy. Myślę, że zboczyliśmy ze szlaku o jakieś dwadzieścia pięć kilometrów. Chcesz dostać pracę i jaszczura pod wierzch?

Spojrzałem na podeptane kwiaty.

— Zgoda.

— W porządku. Oto twój wierzchowiec, a twoim zadaniem na początek będzie doprowadzenie go do stada.

— Aha.

(No dobra, zastanówmy się: pamiętam, że poganiacze sadowili się pomiędzy wypukłościami na barkach smoków, ze stopami wetkniętymi w łuskowate pachy bestii i trzymali się dwu przypominających wąsy wyrostków sterczących ze skrzeli. To gdzieś tam… piekielnie wysoko!).

Po piętnastu minutach prób, taplania się w błocie i wykrzykiwania poleceń, nauczyłem się mnóstwa przekleństw. W końcu obaj zaczęliśmy się śmiać. Smok stał teraz na plaży i zupełnie mimowolnie zrzucił mnie do wody — kolejny raz.

— Naprawdę myślisz, że kiedykolwiek nauczę się na nim jeździć?

Nieznajomy jedną ręką wyciągnął mnie z wody, drugą trzymał mego wierzchowca za wąsy, trzecią zwijał swój pejcz, a czwartą drapał się w wełnistą głowę.

— Nie dawaj za wygraną. Ja wcale nie radziłem sobie lepiej, gdy zaczynałem. Właź.

Wlazłem. Tym razem utrzymałem się na grzbiecie podczas nierównego kłus u tam i z powrotem wzdłuż plaży. Z dołu mogło to nawet wyglądać na płynną jazdę. Ale ja c z u-ł e m s i ę tak, jakbym zataczając się, biegł na szczudłach.

— No, już całkiem nieźle.

— A teraz powiedz mi, gdzie jest stado i kim jesteś? — zapytałem.

Stał po kostki w jeziorze. W jasnym świetle poranka na jego piersi i barkach błyszczały krople wody, którą go opryskałem. Uśmiechnął się i otarł twarz.

— Jestem Pająk — powiedział. — Ale nie usłyszałem twojego imienia…

— Lo Lobey — odpowiedziałem, wyciągając się wygodnie pomiędzy łuskowatymi garbami na grzbiecie smoka.

— Nigdy nie mów „Lo” do żadnego poganiacza — rzekł Pająk. — Nie ma takiej potrzeby.

— Taki mamy zwyczaj w naszej wiosce.

— U nas on nie obowiązuje — odparł i wskoczył na grzbiet smoka; usadowił się za moimi plecami.

Pająk miał włosy koloru bursztynu, cztery ręce i był trochę garbaty. Miał ponad dwa metry wzrostu i wyglądał tak, jakby skóra naciągnięta na jego połączone długimi, wąskimi mięśniami kości była na niego trochę za ciasna. Był opalony na czerwono, a potem na brązowo, ale czerwień prześwitywała jeszcze w niektórych miejscach. I śmiał się tak, jakby wewnątrz jego piersi przesypywały się suche liście. W milczeniu okrążaliśmy jezioro. I ta muzyka!

Stado liczyło około dwustu pięćdziesięciu jęczących smoków (wyjaśniono mi, że był to dźwięk wyrażający zadowolenie) stłoczonych w górskiej dolinie. Młodość wyidealizowała romantyczny obraz poganiacza w mojej pamięci. Ci tutaj stanowili przedziwną zbieraninę. Zrozumiałem, dlaczego nietaktem byłoby używanie przy nich tytułów „Lo” czy „La”. Nie mogłem pojąć, jak niektórzy z nich byli w stanie utrzymywać się na grzbietach smoków. Mimo wszystko dołączyłem do nich pełen najlepszych chęci.

Jeden z poganiaczy był inteligentny: można było to wywnioskować ze spojrzenia jego zielonego oka, zręczności w posługiwaniu się batem i sposobu obchodzenia się ze smokami. Był jednak niemy. Czy właśnie dlatego czułem się przygnębiony i myślałem o Frizie?

Był też inny facet, przy którym Whitey wyglądałby na kogoś zupełnie normalnego. Miał coś z gruczołami, co powodowało, że śmierdział. I to właśnie on postanowił opowiedzieć mi historię swego życia (nie kontrolował ruchów ust i kiedy był podekscytowany, bryzgał wokoło śliną).

Wolałbym, żeby to Śmierdziel był niemy, a Zielonooki mógł mówić. Ciekawe, gdzie był, co widział; znał kilka pięknych pieśni.

W nocy smoki się gubią i rano trzeba je zaganiać na miejsce. Krążyłem więc w poszukiwaniu zbłąkanych bestii. Przy śniadaniu dowiedziałem się od Śmierdziela, że zastąpiłem w gronie poganiaczy kogoś, kto poprzedniego popołudnia zginął złą, smutną i paskudną śmiercią.

— Przeżywają tu tylko najdziwniejsi — powiedział Pająk w zadumie. — A inni nie dają rady. Wyglądała bardziej normalnie niż ty. Ale już jej nie ma. Zresztą, sam zobaczysz, jak tu jest.

Zielonooki spojrzał na mnie spod czarnych, opadających na czoło włosów; zauważył, że go obserwuję i powrócił do splatania pejcza.

— Kiedy te smocze jaja wreszcie się upieką? — niecierpliwił się Nóż, grzebiąc szarymi rękami między kamieniami ogniska.

Pająk kopnął go, i poganiacz odskoczył.

— Poczekaj, aż wszyscy zasiądziemy do jedzenia!

Ale po kilku minutach Nóż znowu się podczołgał i zaczął gładzić kamienie.

— Są już ciepłe — wymruczał przepraszająco, gdy Pająk usiłował go znowu kopnąć.

— Zabierz te łapy!

— Dokąd je prowadzicie? — wskazałem na stado. — I skąd je bierzecie?

— Wylęgają się w Gorącym Bagnie, około dwustu kilometrów na zachód. Pędzimy je przez Wielkie Miasto do Branning-at-sea. Tam bezpłodne sztuki są zarzynane. Samicom odbiera się jaja i zapładnia je, a my zabieramy je z powrotem i umieszczamy w bagnie.

— Branning-at-sea? — zapytałem. — Co oni tam z nimi robią?

— Większość z nich zjadają. Innych używają do pracy. Fantastyczne miejsce dla kogoś urodzonego w lasach. Byłem w Branning-at-sea tyle razy, że czuję się tam jak u siebie w domu. Mam tam dom, żonę i troje dzieci; drugą rodzinę mam na Gorącym Bagnie.

Zjedliśmy jaja, smażone smocze sadło oraz gorące płatki zbożowe z mnóstwem soli i kawałkami papryki. Kiedy skończyłem, zacząłem grać.

Tę muzykę!

To była cała masa dźwięków, układających się w skomplikowane, splecione z sobą melodie. Aby zagrać, musiałem wybrać jedną z nich. Po kilku taktach Pająk spojrzał na mnie zaskoczony.

— Gdzie to słyszałeś? — zapytał.

— Myślę, że sam to wymyśliłem.

— Naprawdę?

— Melodie po prostu dźwięczą mi w głowie.

— Zagraj to jeszcze raz — poprosił.

Zagrałem. Pająk zaczął gwizdać jakiś motyw, który współbrzmiał z tym, który grałem. Obie melodie wibrowały i splatały się.

Gdy skończyliśmy, Pająk zapytał:

— Jesteś inny, prawda?

— Tak mówią — odparłem. — Powiedz, jak nazywa się ta pieśń? Jest niepodobna do muzyki, jaką znam.

— To „Sonata wiolonczelowa” Kodalye’go.

Poranny wiatr zakołysał janowcami.

— Co? — zapytałem. Za nami jęczały smoki.

— Wydobyłeś to z mojej głowy? — zapytał Pająk. — Nie mogłeś tego przedtem słyszeć, chyba żebym mruczał to sobie pod nosem. Ale nie można zamruczeć potrójnego crescendo.

— Wydobyłem to z ciebie? — powtórzyłem zdumiony.

— Ta muzyka chodzi mi po głowie od tygodnia. Słyszałem ją zeszłego lata na koncercie w Branning-at-sea, w przeddzień powrotu z jajami na bagno. A potem znalazłem płytę z tym kawałkiem w dziale muzycznym zrujnowanej starożytnej biblioteki w Haifie.

— Nauczyłem się tego od ciebie? — zapytałem i nagle całe mnóstwo rzeczy stało się dla mnie jasne. Jak na przykład: skąd La Dire wiedziała, że jestem inny, i dlaczego Nativia wiedziała to od razu, gdy tylko zacząłem grać Bill Bailey.

— Muzyka — powiedziałem. — To w taki właśnie sposób uczę się muzyki. — Oparłem maczetę czubkiem na ziemi i pochyliłem się nad nią.

Pająk wzruszył ramionami.

— Myślę jednak, że nie jest to jedyny sposób, w jaki mogę tworzyć muzykę — odezwałem się po namyśle, marszcząc brwi. — Jestem inny? — Przeciągnąłem kciukiem po ostrzu maczety, a palcami nóg przebiegłem wzdłuż dziurek.

— Ja także jestem inny — rzekł Pająk.

— Jak to?

— Spójrz.

Zamknął oczy i splótł obie pary ramion. Maczeta umknęła z moich rąk i poszybowała w powietrze. Wykonała w górze obrót i spadła, wbijając się z drżeniem w pień leżący przy ognisku. Pająk otworzył oczy i głęboko odetchnął.

Moje usta były otwarte. Więc je zamknąłem.

Wszyscy zebrani uważali, że było to zabawne.

— I ze zwierzętami — dodał Pająk.

— Co ze zwierzętami?

— Smoki. Powoduję, że są spokojne i trzymają się mniej więcej razem; potrafię też odstraszać niebezpieczne stworzenia.

— Friza — wyszeptałem. — Jesteś jak Friza.

— Kim jest Friza?

Spojrzałem na maczetę. Hymn żałobny, który zagrałem dla niej, to była moja własna melodia.

— Nikim — odpowiedziałem. — Kimkolwiek.

Ta melodia była moja!

— Czy kiedykolwiek słyszałeś o Dziecku Śmierci? — spytałem.

Pająk opuścił nogę, wyciągnął wszystkie ręce przed siebie i pochylił głowę. Jego długie nozdrza zadrgały i stały się okrągłe. Ponieważ nie chciałem patrzeć na jego przerażenie, odwróciłem wzrok. Pozostali obserwowali mnie jednak, więc ponownie spojrzałem na Pająka.

— Co chcesz wiedzieć o Dziecku Śmierci?

— Chcę go znaleźć i… — Wyrzuciłem maczetę w powietrze, obracając ją podobnie jak Pająk, tylko użyłem w tym celu ręki. Schwyciłem ją stopą, gdy spadała. — Tak czy inaczej, chcę go znaleźć. Opowiedz mi o nim.

Roześmieli się. Pierwszy Pająk, potem Śmierdziel, bryzgając wokół śliną. Nóż wydał niski syk, a inni zawtórowali mu chichocząc i chrząkając. Zakończył Zielonooki. W jego zielonym oku zgasło światełko i odwrócił wzrok.

— Czeka cię ciężka przeprawa — powiedział w końcu Pająk, wstając od ogniska. — Ale zmierzasz we właściwym kierunku.

— Opowiedz mi o nim — poprosiłem ponownie.

— Będzie czas, aby o tym porozmawiać. Teraz pora wziąć się do pracy. — Wstał, sięgnął do brezentowej torby i rzucił pejcz.

Złapałem go.

— Możesz zostawić maczetę. To także śpiewa — powiedział Pająk, a jego bicz zaszczebiotał mi nad głową.

Wszyscy wsiedli na swe wierzchowce, a Pająk wyjął z innej torby uzdę i strzemiona. Uprząż, opięta wokół barków smoka, doskonale pasowała do wszystkich nierówności na jego grzbiecie. Zrozumiałem, dlaczego szef poganiaczy chciał, abym na początek spróbował jazdy na oklep. Teraz, z siodłem i strzemionami, jazda na jaszczurze wydała się niemal przyjemna.

— Prowadźcie je szlakiem! — krzyknął Pająk.

Ruszyliśmy. Starałem się we wszystkim naśladować poganiaczy. Smoki zaroiły się w blasku słońca. Naoliwione pejcze ze świstem uderzały o pokryte łuskami grzbiety. Cały świat zaczął rytmicznie podrygiwać w takt kroków niosącego mnie zwierzęcia. Drzewa, wzgórza, janowce, głazy i jeżyny drżały zgodnie z rytmem ruchu, wszystko wokoło klaskało i tupało do taktu. Dżungla, moja publiczność, aplauzem witała dudniącą muzykę stada biegnących jaszczurów.

Jęki. To znaczy, że są szczęśliwe.

Czasami syk, co znaczy: uwaga!

Pokrzykiwania i pochrząkiwania, co znaczy, że poganiacze też są szczęśliwi.

Nauczyłem się mnóstwa rzeczy tego poranka, poruszając się w różnych kierunkach pomiędzy zwierzętami. Pięć lub sześć z nich było przywódcami, reszta szła za nimi. Wystarczyło pilnować, aby przywódcy szli we właściwym kierunku, i problem z głowy. Smoki mają tendencję do skręcania w prawo. Najżywszą ich reakcję wywołuje uderzanie w zad. Później dowiedziałem się, że znajdujące się tam zwoje nerwowe są większe niż mózg smoków.

Jeden z przywódców stada stale zawracał i nagabywał pewną samicę z nadwagą (miała raka jajników i była wyładowana sterylnymi jajami, jak mi wyjaśnił Pająk), i musieliśmy go ciągle odganiać. Spędziłem wiele czasu (naśladując Zielonookiego) na patrolowaniu skraju stada, dbając o to, aby zaciekawione czymś zwierzęta nie odłączały się od grupy.

Zacząłem się już orientować, o co chodzi w tym wszystkim, kiedy około dwudziestu smoków utknęło w miętowym bagnie (bo tak chyba można nazwać trzęsawisko porośnięte dużą, miotaną przez wiatr miętą). Pająk, trzaskając z bata, skierował resztę stada na bok, a pięciu z nas musiało wejść w błoto, aby wygonić smoki, nim utkną tam na dobre.

— Nie powinno być już więcej takich bagien! — krzyknął Pająk, gdy znów cwałowaliśmy. — Odbiliśmy za bardzo na zachód. Jeżeli tylko nie zboczyliśmy zbytnio, wkrótce przejedziemy przez Miasto.

Bolało mnie ramię.

Po dwudziestu minutach jazdy w milczeniu obok Zielonookiego odezwałem się:

— Czy to nie głupi sposób na marnowanie życia, kolego?

Wyszczerzył do mnie zęby.

Dwa przyjazne smoki, jęcząc, wpadły galopem pomiędzy nas. Pot zalewał mi oczy i czułem się tak, jakbym miał naoliwione pachy. Uprząż powodowała, że nieco lepiej miało się wnętrze moich ud; dopiero po pewnym czasie obtarłem je sobie do krwi. Ledwie widziałem cokolwiek i na wpół oślepiony usłyszałem głos Pająka:

— Jesteśmy znów na szlaku! Przed nami Miasto!

Spojrzałem przed siebie, ale nowa fala potu zalała mi oczy, a upał sprawił, że wszystko dookoła migotało. Skierowałem smoki w stronę, skąd doszedł głos. Popędziliśmy przez rzednące janowce.

Ziemia wylatywała spod smoczych pazurów. Nie rosła tu roślinność, więc słońce, aby się trochę ochłodzić, wbijało swe złote igły w nasze karki. Gorąco promieniowało też od piasku.

Jaszczury musiały zwolnić. Pająk zatrzymał się na chwilę obok mnie, by przetrzeć zalane potem oczy.

— Zazwyczaj wybieramy Aleję McClellana — powiedział, patrząc na wydmy. — Ale myślę, że jesteśmy bliżej Ulicy Głównej. Przecina ona Aleję o kilka mil dalej. Zatrzymamy się na skrzyżowaniu i odpoczniemy do zmroku.

Syk smoków rozlegał się wśród piasków Miasta. Te stworzenia wychowane na bagnach nie były przyzwyczajone do warunków pustynnych. Gdy wściekli i krańcowo wycieńczeni w milczeniu brnęliśmy wraz ze smokami przez to starożytne miejsce, przeżyłem niespodziewanie chwilę grozy. Wśród tego żółtego pustkowia wyobraziłem sobie nagle, że jestem otoczony przez milionowe tłumy tłoczące się na ulicach i że wśród sadzy i dymu wrzeszczę z przerażenia wraz z przedstawicielami wymarłej starej rasy.

Strzeliłem z bicza i wrażenie znikło. Słońce wsączało się w piasek.

Dwa smoki zaczęły zaczepiać się nawzajem i musiałem je rozdzielić. Oburzone, usiłowały uchwycić pyskami mój pejcz, ale nie udało im się to. Odetchnąłem pełną piersią. Gdy smoki się oddaliły, stwierdziłem, że uśmiecham się. Samotni, harowaliśmy do końca dnia, zadowoleni i przerażeni jednocześnie.

Загрузка...