Pisk zegarka zbudził Takagishiego z głębokiego snu. Japończyk nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Usiadł na łóżku i przetarł oczy. Alarm zbudził go po zaledwie pięciu godzinach snu. Ubrał się nie zapalając światła. Podniósł z ziemi torbę i grzebał w niej przez dłuższą chwilę. Jej zawartość najwidoczniej go usatysfakcjonowała, bo przewiesił ją sobie przez ramię i ostrożnie wystawił głowę na zewnątrz. Rozejrzał się dookoła. W żadnym namiocie nie paliło się światło. Takagishi wziął głęboki oddech i cicho stąpając ruszył przed siebie.
Badacz Ramy opuścił obóz i ruszył w kierunku Morza Cylindrycznego. Dotarł do brzegu i ostrożnie, po wykutych w skale schodach, zszedł z pięćdziesięciometrowego zbocza. Usiadł na ostatnim stopniu i wyjął z torby specjalne płytki, które przymocował do butów. Zanim rozpoczął marsz po lodzie, dokonał jeszcze kalibracji urządzenia nawigacyjnego.
Oddaliwszy się od brzegu o jakieś dwieście metrów, wyjął z kieszeni monitor meteorologiczny.
Monitor wyśliznął mu się z ręki i upadł na lód. Takagishi podniósł go i uruchomił; temperatura wynosiła minus dwa stopnie Celsjusza, słaby wiatr wiał z szybkością ośmiu kilometrów na godzinę. Zaciągnął się zimnym powietrzem i poczuł znajomy zapach. Bardzo się zdumiał. Ponownie wciągnął powietrze i nie miał już żadnych wątpliwości: dym z papierosa!
Zgasił latarkę i znieruchomiał. Jego umysł gorączkowo szukał jakiegoś wytłumaczenia tego zjawiska. Francesca Sabatini była jedynym członkiem załogi palącym papierosy. Czyżby go śledziła? Czy widziała światło latarki, gdy włączał monitor meteorologiczny?
Takagishi wsłuchał się w ciszę, ale nie zmącił jej żaden niepokojący dźwięk. Wciąż stał bez ruchu. Minęło kilkanaście minut, zapach dymu z papierosa dawno już rozpłynął się w powietrzu. Zdecydował się iść dalej.
Ruszył do przodu, co kilka kroków zatrzymując się, aby sprawdzić, czy nie jest śledzony. Wreszcie nabrał pewności, że Francesca nie idzie za nim. Mimo to ostrożny Japończyk nie włączył latarki, dopóki nie oddalił się od brzegu o ponad kilometr.
Dotarcie do drugiego brzegu zajęło mu czterdzieści pięć minut. Gdy zostało już nie więcej niż sto metrów, Takagishi wyjął z torby dużą latarkę.
Silny snop światła przesunął się po wieżowcach. Przeszedł go zimny dreszcz. Nareszcie tutaj dotarł! Wreszcie znajdzie odpowiedzi na wszystkie pytania, nie troszcząc się o „rozkłady dnia” układane przez Browna. Dobrze znał swój cel; każdy z trzech kolistych sektorów podzielony był na mniejsze części. Na środku każdego z nich był plac, przypominający rynek. Jeszcze jako mały chłopiec Takagishi przeczytał wszystkie publikacje, dotyczące pierwszego Ramy. Zastanawiał się, jakie to jest uczucie: stać na rynku miasta Obcych i przyglądać się ich budowlom…
Był pewien, że klucza do zagadek Ramy należało szukać w Nowym Jorku. Wiedział, że tam właśnie znajdzie odpowiedź na podstawowe pytanie: w jakim celu zbudowano ten ogromny międzygwiezdny statek?
Mapa Nowego Jorku sporządzona przez pierwszych badaczy przypominała Takagishiemu Kyoto, gdzie się wychował i gdzie spędził większą część swojego życia. Z dziewięciu sektorów, z których składało się miasto, tylko jeden został dokładnie opisany. Członkowie pierwszej wyprawy założyli, że pozostałe części miasta są identyczne.
Takagishi szedł dalej. Dostrzegał coraz więcej szczegółów różniących Nowy Jork od miasta opisanego: przez ekipę Nortona, która badała inny sektor. Układ głównych ulic był taki sam. Ale zbliżywszy się do rynku zauważył, że małe uliczki mają inny układ. Będąc prawdziwym naukowcem Takagishi nie mógł przejść nad tym do porządku dziennego; zatrzymał się i wprowadził swoje spostrzeżenia do kieszonkowego komputera.
Znajdował się teraz w okolicy sąsiadującej bezpośrednio z rynkiem, gdzie ulice zbiegały się w koncentrycznych kołach. Minął trzy dalsze przecznice i znalazł się naprzeciwko wielkiego ośmiościanu o stumetrowej średnicy i lustrzanej powierzchni. Światło latarki odbijało się od gmachu i padało na inne budynki. Doktor Takagishi powoli ruszył w tę stronę, szukając wejścia.
Ale wejścia nie było. Na środku rynku, po drugiej stronie ośmiościennego gmachu, znajdowały się ustawione w krąg wysokie budynki. Shigeru Takagishi szedł powoli, uważnie rozglądając się na boki. Nie znał przeznaczenia tych dziwnych budowli. Zbliżał się do rynku nie natrafiwszy na nic niezwykłego. Mimo to wprowadził do swojego komputera informacje o metalicznych, trudnych do opisania „pudłach” dzielących rynek na sektory. Znów znalazł się przed ośmiościanem. Sięgnął do torby i wyjął z niej sześciokątną płytkę, przenośną stację badawczą.
Położył ją w pewnej odległości od gmachu i sprawdził działanie wszystkich przyrządów.
Gdy skończył, szybko opuścił rynek i ruszył w kierunku Morza Cylindrycznego.
Był na wysokości drugiej koncentrycznej ulicy, gdy od strony rynku doszedł go jakiś głośny dźwięk. Obrócił się. Po kilku sekundach usłyszał inny odgłos. Pamiętał go z drugiej misji; składał się na niego chrzęst metalu oraz wysoki, wibrujący pisk. Takagishi skierował w stronę rynku snop światła. Pisk urwał się prawie natychmiast. Naukowiec zgasił latarkę i czekał. Minęło kilkanaście minut. Od strony rynku znów dobiegł go chrzęst metalu, więc ruszył z powrotem na palcach.
Dotarł już prawie do rynku, gdy nagle z jego torby rozległ się pisk; to czujniki dawały znać przez radio, że stacja, którą zostawił pod ośmiościanem, przestała działać. Takagishi szybko wyłączył alarm; w Nowym Jorku zaległa cisza. Czekał cierpliwie, ale tym razem nie usłyszał już żadnego dźwięku. Odetchnął głęboko, żeby się nieco uspokoić.
Kolejny już raz ciekawość pokonała strach. Nie mógł się powstrzymać, żeby nie powrócić na rynek. Koniecznie chciał zobaczyć, co stało się z pozostawionym przez niego sprzętem. Najpierw się zdumiał: czyżby urządzenie zniknęło`? Co mogło się z nim stać? Co lub kto je stąd zabrał? Miał przeczucie, że zaraz dokona niebagatelnego odkrycia. Włączył latarkę w nadziei, że uda mu się rozwiązać zagadkę. Snop światła odbił się od jakiegoś metalicznego przedmiotu, leżącego trzydzieści czy czterdzieści metrów dalej. Takagishi domyślił się, że to jego własna stacja badawcza. Podszedł do niej, ukląkł i przyjrzał się elektronicznym obwodom. Nie było śladu mechanicznych uszkodzeń. Wyjął z torby nadajnik, żeby sprawdzić działanie obwodów, gdy nagle ujrzał jakiś dziwny, gruby sznur, mniej więcej pięciocentymetrowej średnicy. Ruszył jego śladem. Sznur miał złoto — czarne pasy i znikał za jedną z metalowych „szop” czterometrowej wysokości. Takagishi pomacał go. Sznur był dość miękki. Chciał go obrócić i wtedy „sznur” poruszył się, zaczął pełzać, wydając przy tym znajomy chrzęst.
Takagishi słyszał głośne bicie własnego serca. Po raz kolejny miał ochotę rzucić się do ucieczki. Pomyślał o naukach zen pobieranych w młodości i postanowił: nie będzie się bał. Wydał swoim nogom rozkaz, aby ruszyły w kierunku „szopy”. Czarno — złoty sznur zniknął. Na rynku zapanowała cisza. Takagishi zbliżał się do szopy oświetlając latarką miejsce, w którym jeszcze przed chwilą widział sznur. Obszedł szopę i skierował snop światła do jej wnętrza. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Budynek wypełniała plątanina czarno — złotych macek.
Nagle ciszę przerwał wysoki, wibrujący świst. Takagishi obejrzał się przez ramię i zamarł w niemym przerażeniu. Oczy wyszły mu z orbit, a jego krzyk został zagłuszony przez narastający pisk. W jego stronę wysunęły się trzy macki. Serce Japończyka nie wytrzymało takiego napięcia. Gdy macki istoty oplatały się wokół jego ciała, doktor Takagishi już nie żył…