Thomas Prorok

Rozdział 1 Światło księżyca, światło gwiazd, światło pochodni

Jak długo będzie trwać ta noc? Mrok jest gęsty, mimo że usiłuje rozproszyć go światło księżyca, światło gwiazd, światło pochodni. W dolinie śpiewają. Gorzki dym pochodni dociera aż na wzgórze, gdzie stoi Thomas w otoczeniu swych najwierniejszych uczniów. Urywki starych pieśni rozbrzmiewają wśród drzew. „Przedwieczna skało, w Twych szczelinach…”, „Boże, nasze Wspomożenie w wiekach minionych”, „Jezu, ukochany mej duszy, pozwól mi biec ku Tobie”. Thomas jest ośrodkiem wszystkiego. Jakaś niewidzialna aura spowija jego ciężką, potężną sylwetkę jak nieuchwytne pole elektryczne. Saul Kraft stojący u jego boku wydaje się przyćmiony, przytłoczony. Drobny, delikatny mężczyzna, teraz znajdujący się na drugim planie, ale nie bez znaczenia dla wydarzeń tej nocy. „Bliżej, mój Boże, do Ciebie”. Thomas zaczyna nucić melodię. Później już śpiewa. Jego głos, chociaż głęboki i magiczny, prawdziwie charyzmatyczny, przeskakuje przypadkowo z jednej tonacji w drugą. Prorok nie ma ucha do muzyki. Kraft uśmiecha się kwaśno pod wpływem dźwięków wydawanych przez Thomasa.

Hej, strażniku, powiedz już,

Jakie dary niesie noc.

Hej, wędrowcze pośród wzgórz,

Spójrz na blasku gwiazdy moc!

Z dołu dobiegają zmieszane okrzyki, westchnienia, kaszel. Która godzina? Jest późno. Thomas przeczesuje dłońmi swoje długie, splątane włosy szarpiąc, gładząc i układając długie pasma na swych potężnych ramionach. Był to powszechnie znany gest, uwielbiany przez tłumy. Zastanawia się, czy powinien się ukazać. Wzywają go po imieniu. Słyszy rytmiczne okrzyki przebijające się przez dźwięki pieśni. Tho-mas! Tho-mas! Tho-mas! W głosach brzmi histeria. Chcą, żeby wystąpił, rozłożył ramiona i zmusił niebo do poruszenia się, tak jak przedtem zmusił je do zatrzymania się. Thomas opiera się jednak przed dokonaniem tego wielkiego, acz pustego gestu. Jakże łatwo odgrywać rolę proroka! Nie on spowodował, że niebo zatrzymało się, i wie, ze nie jest w stanie spowodować, by się znowu poruszyło. W każdym razie nie tylko przy użyciu własnej woli.

— Która godzina? — pyta.

— Za kwadrans dziesiąta — odpowiada Kraft i po chwili namysłu dodaje: — Wieczorem.

Minęło zatem już prawie dwadzieścia cztery godziny. Niebo w dalszym ciągu tkwi nieruchomo. I cóż, Thomas? Czyż nie o to ci chodziło? Padnijcie na kolana, wołałeś, i błagajcie Go o znak, który udowodni nam, że On jest wciąż z nami w potrzebie. Wznieście do Niego wielki okrzyk. I ludzie w całym kraju padli na kolana i prosili, i wznosili okrzyki. Znak został dany. Skąd zatem to przeczucie nieszczęścia? Skąd ten strach? Ta noc z pewnością minie. Spójrz na Krafta. Uśmiecha się. Kraft nigdy nie miał wątpliwości. Te zimne oczy, te szerokie usta o wąskich wargach, ten wyraz spokoju na twarzy.

— Powinieneś do nich przemówić — sugeruje Kraft.

— Nie mam nic do powiedzenia.

— Kilka słów pocieszenia.

— Poczekajmy na to, co się stanie. Cóż mogę im powiedzieć w tej chwili?

— Zabrakło ci słów? Tobie, który zawsze pełen byłeś przepowiedni?

Thomas wzrusza ramionami. Bywają chwile, kiedy Kraft wprawia go we wściekłość. Ten człowieczek zawsze go do czegoś namawiał, coś kombinował, przygadywał mu, nigdy nie rezygnował i zawsze popychał tę krucjatę ku sobie tylko znanemu celowi. Intensywność wiary Krafta męczy Thomasa. Zirytowany prorok odwraca się od niego. Widzi tu i ówdzie ogniska rozrzucone aż po horyzont. Spotkania modlitewne? Rozruchy? Patrząc na odległe płomienie Thomas bawi się od niechcenia gałką radia.

— …kończąc bezprecedensowy okres dwudziestoczterogodzinnego dnia na większości półkuli wschodniej, nie kończący się świt na Bliskim Wschodzie, nie kończące się południe na Syberii,, we wschodnich Chinach, na Filipinach i w Indonezji, podczas gdy Europa Zachodnia i Ameryki są pogrążone w nie kończącej się nocy…

— …Wtedy, a było to w dniu, kiedy Pan wydał Amorejczyków w ręce synów izraelskich, powiedział Jozue do Pana wobec Izraela: Słońce, zatrzymaj się w Gibeonie, a ty, księżycu, w dolinie Ajalon! I zatrzymało się słońce, i stanął księżyc, dopóki naród nie zemścił się na swoich nieprzyjaciołach. Czyż nie jest to zapisane w Księdze Powtórzonego Prawa? I zatrzymało się słońce pośrodku nieba, i nie spieszyło się do zachodu nieomal przez cały dzień…

— …zaskakująca kulminacja kampanii prowadzonej przez Thomasa Dayidsona z Reno w Newadzie, zwanego powszechnie Thomasem Prorokiem. Ten samozwańczy apostoł pokoju z rozczochraną brodą i długimi włosami doprowadził swą krucjatę wiary do punktu kulminacyjnego w postaci światowego programu równoczesnej modlitwy, która wydaje się przyczyną…

Hej, strażniku, czy promienie Są zwiastunem nam wesela? Tak, wędrowcze, są spełnieniem Obietnic dla Izraela.

— Thomas, czy słyszysz, co oni śpiewają? — mówi Kraft ostro. — Musisz do nich przemówić. Ty ich w to wrobiłeś. Teraz chcą, żebyś powiedział im, jak z tego wybrnąć.

— Jeszcze nie, Saul.

— Nie możesz przegapić tej chwili. Udowodnij im, że Bóg wciąż przemawia przez ciebie!

— Kiedy Bóg będzie gotów przemówić — odpowiada lodowato Thomas — wypowiem Jego słowa. Nie wcześniej.

Thomas patrzy na Krafta i szuka innej stacji.

— …kontynuował spotkania w Waszyngtonie, ale nie ogłoszono żadnego komunikatu. Tymczasem w ONZ…

— …oto On nadchodzi wśród chmur i ujrzy Go każde oko i wszystkie ludy świata łzy będą wylewać przez Niego. Amen…

— …zanotowano też przypadki rabunków w Caracas, Mexico City, Oakland i Vancouver. Na oświetlonej półkuli nie zanotowano większych niepokojów, chociaż nie potwierdzone doniesienia z Moskwy…

— …i kiedy to, bracia, słońce zatrzymało się? O szóstej rano, bracia, o szóstej czasu jerozolimskiego! A którego dnia to się stało? Oczywiście szóstego czerwca. Szóstego dnia, szóstego miesiąca! Sześć — sześć — sześć! A co mówią nam święte księgi, moi umiłowani, w rozdziale trzynastym Apokalipsy? Z morza wyjdzie smok mający siedem głów i dziesięć rogów, a na jego głowach siedem diademów i święte księgi wspominają jeszcze, o umiłowani, numer owego smoka, który jest sześćset sześćdziesiąt sześć i znów napotykamy owe znamienne cyfry — sześć, sześć, sześć! Któż może zaprzeczyć, że nie są to nasze ostatnie dni, że nadchodzi czas Apokalipsy? W tym czasie rozpaczy i ognia siedząc na tej zmartwiałej planecie, czekając na Jego sąd, musimy…

— …najnowsze informacje napływające z obserwatoriów potwierdzają, że nie zanotowano poważniejszych efektów zmiany momentu, gdy Ziemia zmieniła szybkość rotacji. Naukowcy są zgodni, że zwolnienie obrotów wokół osi powinno było spowodować globalną katastrofę, która mogła nawet zniszczyć wszelkie życie. Jak dotąd jednak zanotowano jedynie niewielkie zmiany przypływów. Dwie godziny łomu Raymond Bartell, doradca naukowy prezydenta, złożył następujące oświadczenie:

Obliczenia wykazują, że obecna prędkość obrotu Ziemi dookoła osi zrównała się z prędkością obrotu dookoła słońcu. To znaczy, że dzień i rok trwają tak samo długo. Oznacza to dalej, że Ziemia pozostanie w obecnym położeniu w stosunku do Słońca, tak że oświetlona strona pozostanie oświetlona już zawsze, zaś druga półkula pozostanie w wiecznym mroku. Inne efekty, jakie mogły towarzyszyć zwolnieniu obrotów, to zalanie terenów przybrzeżnych, zawalenie się większości budynków, trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. W tej chwili nie mamy racjonalnego wyjaśnienia tego zjawiska i muszę przyznać, że chyba rzeczywiście Thomas Prorok sprawił cud, ponieważ nie ma innego sposobu…

— Jestem Alfą i Omegą, początkiem i końcem, mówi Pan, który jest, który był i który przyjdzie, Wszechmogący…

Gniewnym naciśnięciem Thomas ucisza wszystkie głosy płynące z radia. Alfa i Omega! Apokaliptyczna bzdura! Bełkot rozhisteryzowanych klechów wylewający się z tysięcy stacji nadawczych zatruwających powietrze! Thomas pogardza tymi wszystkimi zwiastunami zagłady. Żaden z nich nic nie rozumie. Jego gardło wypełnia natłok gniewnych, bezładnych słów. Prawie go dławi. W ustach ma metaliczny smak. Kraft znów namawia go, żeby przemówił. Dlaczego Kraft nie przemówi sam chociaż raz? On wierzy mocniej niż ja. On jest prawdziwym prorokiem. Pomysł ten jednak jest głupi. Zanudziłby wszystkich na śmierć. Skinął na niego ręką.

— Mikrofon — mruczy. — Daj mi mikrofon. W jego otoczeniu rozlega się szmer podniecenia.

— On chce mikrofon — szepczą. — Dajcie mu mikrofon.

Zamieszanie wśród techników. Kraft wciska płytkę zimnego metalu w dłoń proroka, uśmiecha się, mruga porozumiewawczo.

— Uraduj ich serca — szepcze. — Oczaruj ich.

Wszyscy czekają. W dolinie pochodnie poruszają się w górę i w dół, w lewo i w prawo. Czy oni tam tańczą? Wysoko nad ich głowami księżyc tkwi w swojej części nieba jak przymarznięty. Gwiazdy również tkwią w miejscu. Thomas nabiera powietrza w płuca. Czuje, jak powietrze wpływa do wnętrza, czuje, jak uderza mu do głowy. Czeka, aż pojawi się to lekkie oszołomienie, które rozwiąże mu język. Czuje, że gotów jest mówić. Słyszy rozpaczliwe skandowanie: Tho-mas! Tho-mas! Tho-mas! Już ponad pół dnia minęło, gdy przemawiał ostatni raz. Jest napięty i pusty. Przez cały Dzień Znaku pościł i oczywiście nie spał. Nikt nie spał.

— Przyjaciele — zaczyna. — Przyjaciele, mówi Thomas. Wzmacniacze wyrzucają jego głos w powietrze. Tysiące głośników unoszących się w powietrzu podchwytuje jego słowa, które zaczynają rozbrzmiewać w całej dolinie i wracają echem. Słyszy okrzyki, dziwne wrzaski. Nawet jego własne imię powraca zniekształcone: Too-mis! Too-mis!

— Minął już prawie cały dzień od czasu, gdy Pan dał nam Znak, o który prosiliśmy. Dla nas był to długi okres ciemności, dla innych był to okres dziwnego światła, a dla wszystkich był to okres strachu. Ale chciałbym wam powiedzieć: NIE… BÓJCIE… SIĘ. Bóg jest dobry, a my do mego należymy.

Thomas przerywa. Nie tylko dla efektu. W gardle czuje szaleństwo. Daje gwałtowny znak Kraftowi marszcząc brwi i ten podaje mu butelkę. Thomas pociąga głęboki łyk czerwonego, chłodnego, mocnego wina. Ach. Patrzy na pobliski okran. Jest transmisja z doliny. Co tam się dzieje! Spoceni, półnadzy lub nawet zupełnie nadzy szaleńcy z wytrzeszczonymi oczami podskakujący… podskakujący. Wzywają jego imienia, jakby był bóstwem. Too-mis! Too-mis!

— Są tacy, którzy wam mówią — ciągnie dalej Thomas — że zbliża się koniec świata, że nadchodzi sąd ostateczny. Mówią o Apokalipsie i gniewie Bożym. A co ja na to mówię? Ja mówię: NIE… BÓJCIE… SIĘ. Bóg jest litościwy. Prosiliśmy Go o znak i znak był dany. Czyż nie powinniśmy się cieszyć? Teraz możemy być pewni Jego obecności, Jego pomocy. Nie zwracajcie uwagi na to krakanie. Odrzućcie obawy. Jesteśmy otoczeni Jego miłością!

Znowu Thomas przerywa. Po raz pierwszy od kiedy pamięta, czuje, że nie panuje nad audytorium. Czy dociera do nich? Czy uderza we właściwe struny? Czy może już zaczyna ich tracić? Może to był błąd, że pozwolił Kraftowi namówić się na zabranie głosu tak wcześnie. Myślał, że jest gotów. Może jednak nie był. Widzi, że Kraft patrzy na niego •konaternowany. Bez słów, gestami sygnalizuje, żeby mówił dalej. Pewność siebie Thomasa na chwilę znika. Strach zalewa mu duszę. Wie, ze jeżeli w tej chwili zawiedzie, może zostać zniszczony przez siły, które sam rozpętał. Stojąc na brzegu przepaści szuka rozpaczliwie swego zwykłego spokoju. Gdzież jest ten żelazny szyk słów, który potrafił ruszyć nie proszony z głębin jego umysłu? Jeszcze jeden łyk wina. Prędko. Dobrze. Kraft nerwowo zaciera ręce, próbuje przesłać mu uśmiech zachęty. Thomas poprawia włosy, prostuje ramiona, wypina pierś. Nie bój się! Czuje, że powraca samokontrola po tej przerażającej chwili jej braku. Oni są jego. Ci wszyscy, którzy go słuchają. Zawsze byli jego. Co oni tam krzyczą w dolinie? To nie jest już jego imię. To jakiś nowy okrzyk. Wysila słuch. Inne słowo. Jakie?

— Słońce — mówi Kraft.

Tak, oni chcą słońca Słoń-ca! Słoń-ca! Słoń-ca!

— Słońce — mówi Thomas. — Tak. Dzisiaj słońce stoi nieruchomo. To Jego znak dla nas. NIE BÓJCIE SIĘ! To On zadecydował, że trwać będzie długi świt nad Jerozolimą, a u nas trwać będzie długa noc. Ale nie aż tak długa. Wkrótce się zakończy.

Thomas czuje nareszcie przypływ mocy. Kraft kiwa do niego, a Thomas odpowiada mu skinieniem i spluwa winem pod jego stopy. Zdaje sobie sprawę z ryzyka, jakie związane jest z przepowiedniami, i z radości z tym ryzykiem związanej. Powiem, co myślę, i zaufam Bogu, że to urzeczywistni. Godząc się na ryzyko i triumfując nad zwątpieniem, Thomas ciągnął dalej:

— Dzień, w którym dano znak, zakończy się za kilka minut. Znów Ziemia zacznie się obracać a księżyc i gwiazdy ruszą w swoją drogę po niebie. Odłóżcie pochodnie, idźcie do domu i wznieście do Niego modły dziękczynne, gdyż ta długa noc przeminie i świt o wyznaczonej godzinie nadejdzie.

Skąd to wiesz, Thomas? Skąd ta pewność? Oddaje mikrofon Kraftowi i prosi o wino. Wokół twarze stężałe od napięcia, wytrzeszczone oczy, zaciśnięte usta. Thomas uśmiecha się. Wchodzi w tłum. Klepie ludzi po plecach, rozdaje kuksańce, śmieje się, bierze ich w objęcia, mruga znacząco, puka ich wesoło palcem w piersi. Bądźcie dobrej myśli, o wy, którzy idziecie za mną! Czyż nie podzielacie mojej wiary w Niego? Pyta Krafta, jak mu poszło. Świetnie. Tylko to wahanie w połowie przemówienia. Thomas uderza Krafta w plecy z taką siłą, jakby chciał mu obluzować zęby. Poczciwy, stary Saul. Moje natchnienie, mój doradca, moje światło w ciemności. Thomas wyciąga raka z butelką do Krafta. Kraft kręci przecząco głową. Kraft ma swoje żelazne zasady odnośnie picia i w ogóle sposobu postępowania. Thomas wręcz przeciwnie. Masz mi za złe, prawda, Saul? Potrzebujesz jednak mojej charyzmy. Potrzebujesz mojej energii i mojego potężnego głosu. To bardzo źle, Saul, że prorocy nie są tak porządni i dobrze wychowani, jakbyś chciał.

— Dziesiąta — mówi ktoś. — To już trwa dwadzieścia cztery godziny.

— Księżyc! — woła jakaś kobieta. — Popatrzcie! Czy nie poruszył się?

— Tego nie można zauważyć gołym okiem — mówi Kraft. — Nie ma na to sposobu.

— Ja czuję, że Ziemia się obraca! — woła jeden z techników.

— Spójrzcie na gwiazdy!

— Thomas! Thomas!

Wszyscy biegną do niego. Thomas, rozpromieniony, wyciąga do nich swe potężne ramiona, potwierdza, że on też już to czuje. Tak. Znowu zapanował ruch we wszechświecie. Może poruszenia ciał niebieskich są zbyt powolne, żeby zauważyć je na pierwszy rzut oka, może będzie trzeba godziny lub dwóch, żeby się upewnić, ale już wie, jest pewien, absolutnie pewien. Pan cofnął swój Znak. Ziemia znów ule obraca.

— Możemy teraz iść spać — mówi Thomas radośnie — • powitać jutrzenkę w weselu.

Rozdział 2 Taniec Miłośników Apokalipsy

Każdego popołudnia zespół Miłośników Apokalipsy spotyka się nad cuchnącym brzegiem jeziora Erie, aby tańcem uczcić zachód słońca. Ich twarze są groteskowo pomalowane w przerażające pasy, wygląd ich jest dziki, poruszają się gwałtownymi, chwiejnymi krokami, wiją się konwulsyjnie — prawdziwy taniec śmierci. Dwa potężne, złociste głośniki umieszczone jak jakieś bóstwa na szczycie metalowych drągów, wbitych w przesiąkniętą wodą ziemię dudnią abstrakcyjnymi rytmami. Lider zespołu stojąc zanurzony aż po uda w brudnej wodzie podśpiewuje, wymachuje rękami i kieruje zespołem wydając krótkie, chrapliwe okrzyki: Ludzie… święci ludzie… ludzie wybrani… ludzie błogosławieni… ludzie prześladowani… tańczcie…! tańczcie…! koniec się zbliża! Więc tańczą. Palce wyprężone w powietrzu, łokcie rozpierające pustą przestrzeń, wznoszone wysoko kolana. Zbliżają się do jeziora, cofają się, znowu się zbliżają, jak gdyby wahali się dostąpić zbawienia.

Spotykają się tu od początku roku siedem razy w tygodniu. Rozpoczęli w owym pamiętnym roku, ale większą grupę widzów udało im się zebrać jedynie w tygodniu, w którym był dany Znak. Na początku, w mroźnych dniach stycznia nikomu nie chciało się przychodzić, żeby oglądać tuzin szaleńców podskakujących na smaganym wiatrem lodzie. Później, od czasu do czasu, pokazywano obrządki w telewizji i to sprowadziło nielicznych ciekawskich. Z nastaniem łagodniejszych, kwietniowych wieczorów może około trzydziestu tancerzy i ze dwudziestu gapiów można było spotkać na brzegu jeziora. Teraz jest jednak czerwiec, ów pamiętny czerwiec, w którym Pan w całym swym majestacie ujawnił się i z pobliskich przedmieść Cleveland zbiegają się tysiące, by oglądać tancerzy co wieczór. Szeregi policjantów utrzymują tłum w bezpiecznej odległości. Telewizja kablowa przekazuje obraz na obrzeża tłumu, skąd i tak nic zobaczyć nie można. Nad tłumem unoszą się helikoptery sieci telewizyjnych czyhających na jakieś niezwykłe wydarzenie — śmierć jednego z tancerzy, rozruchy w tłumie, masowe nawrócenia, jakiś cud, cokolwiek. Dzisiaj powietrze jest chłodne. Czerwieniejące słońce przysłonięte lekką mgiełką zawsze obecną w tym rejonie chyli się nad jeziorem. Tancerze poruszają się w szalonych układach. Pierwszy szereg zbliża się do wody, moczy stopy, cofa się. Lider uderza w wodę, wzbijają się bryzgi, wzywa tancerzy wysokim, pełnym wysiłku głosem.

— Ludzie… ludzie święci, ludzie wybrani…

— Alleluja! Alleluja!

— Podejdźcie a otrzymacie stygmat! Ludzie błogosławieni… ludzie prześladowani… przybądźcie… otrzymacie stygmat od Boga!

— Alleluja!

Widzowie poruszają się niepewnie. Niektórzy trącają się łokciami i chichoczą. Niektórzy, patrząc uporczywie, trzymają się za ręce. Usta niektórych poruszają się cichą modlitwą lub cichymi przekleństwami. Niektórzy wyglądają, jak gdyby chcieli przyłączyć się do tancerzy. Niektórzy przyłączą się. Co wieczór kilka osób wysuwa się z tłumu. Również co wieczór kilka osób próbuje przerwać kordon policyjny i zaatakować tancerzy. Tylko w czerwcu siedmiu widzów miało atak serca, z czego pięć przypadków było śmiertelnych.

— Sługi Boże! — krzyczy człowiek stojący w wodzie.

— Alleluja! — odpowiadają tancerze.

— Rok mija! Nadchodzi czas!

— Alleluja!

— Zagrzmią trąby i zostaniemy zbawieni!

— Tak! Tak! Tak! Tak!

Cóż za szał tańca! Cóż za dzikość na twarzach! Wymalowane pasy krzywią się i spływają w miarę, jak pot spłukuje gęste i tłuste barwniki. Można by było rozsypać rozżarzone węgle na brzegu jeziora, a tancerze i tak by po nich stąpali, nieświadomi i szczęśliwi. Choreografia tej wiary pochłania ich całkowicie i nic nie jest im w stanie przeszkodzić. Tak mało zostało czasu i tyle świętego wysiłku trzeba dokonać, zanim nastąpi koniec! Czerwiec już prawie minął. Minęło już pół roku. Zbliża się styczeń, początek nowego tysiąclecia, l stycznia 2000 nastąpi za sześć i pół miesiąca, a On dał już swój Znak, że koniec świata się zbliża. Tańczą. Ekstatyczne ruchy prowadzą do zbawienia.

— Bójcie się i chwalcie Boga! Nadchodzi dzień sądu!

— Alleluja! Amen!

— Chwalcie Tego, który stworzył niebo i ziemię, i morze, i źródła wody!

— • Alleluja! Amen!

Tańczą. Muzyka staje się coraz bardziej natarczywa. Ostre dźwięki wypełniają powietrze. Widzowie zaczynają rytmicznie klaskać i bujać się. Zbliża się pierwszy nawrócony tego wieczora. To kobieta w średnim wieku. Szuka drogi przez kordon policji. Elektroniczne urządzenie sprawdza, czy nie ma ukrytej broni i materiałów wybuchowych. Jest niegroźna. Przekracza kordon i biegnie potykając się, żeby przyłączyć się do tancerzy.

— Nadchodzi dzień Jego gniewu! Któż mu się oprze?

— Amen!

— Przyjmijcie jego stygmat, a zostaniecie zbawieni!

— Stygmat… stygmat… otrzymamy stygmat… będziemy zbawieni…

— Potem widziałem czterech aniołów stojących na czterech krańcach ziemi powstrzymujących cztery wiatry ziemi, aby nie wiał wiatr na ziemię ani na morze, ani na żadne drzewo! — wrzeszczy mężczyzna stojący w wodzie. — Widziałem też innego anioła wstępującego od wschodu słońca, który miał stygmat Boga żywego i który zawołał głosem donośnym na czterech aniołów, którym zezwolono wyrządzić szkodę ziemi i morzu, mówiąc: nie wyrządźcie szkody ani ziemi, ani morzu, ani drzewom, dopóki nie opatrzymy stygmatem sług Boga naszego na czołach ich.

— Stygmat! Alleluja! Amen!

— I usłyszałem liczbę tych, których opatrzono stygmatem: sto czterdzieści cztery tysiące ze wszystkich plemion Izraela.

— Stygmat! Stygmat!

— Przybądźcie, a otrzymacie stygmat! Tańczcie, a otrzymacie stygmat!

Słońce zapada w jezioro. Czerwień zachodu rozlewa się na horyzoncie. Tancerze wrzeszczą ekstatycznie i rzucają się w wodę. Ochlapują się, chrzczą, piją wodę, wypluwają i piją znowu. Otaczają lidera. Oczekują jego błogosławieństwa. Wśród widzów wybucha gniewny pomruk. Są niezadowoleni z tej histerycznej demonstracji wiary. Menażeria! Cyrk! Szaleńcy. Po co tu przyszliśmy? Pogardzamy nimi.

A jeżeli mają rację? A jeżeli świat rzeczywiście skończy się l stycznia, a my pójdziemy do piekła, podczas gdy oni zostaną zbawieni? Niemożliwe. Potworne. Absurdalne. A jednak, kto może to potwierdzić? Przecież w zeszłym tygodniu Ziemia zatrzymała się na całą dobę. Jesteśmy w ręku Boga. Zawsze byliśmy, ale teraz już nie możemy w to wątpić. Nie możemy już zaprzeczać, że On jest tam w górze. Patrzy i słucha. Myśli o nas. A jeżeli koniec rzeczywiście nadchodzi, jak można się do tego przygotować? Czy przyłączyć się do tancerzy? Boże, dopomóż! Zapada noc. Spójrzcie na tych idiotów taplających się w jeziorze.

— Alleluja! Amen!

Rozdział 3 Gdy rozum śpi, budzą się upiory

Kiedy miałem około siedmiu lat, czyli gdzieś w latach sześćdziesiątych, pewnego niedzielnego poranka bawiłem się przed domem, polując na motyle. Nagle pojawiło się trzech piegowatych irlandzkich chłopców z sąsiedztwa. Wracali z kościoła. Najmłodszy był w moim wieku, starsi mieli może po osiem lub dziewięć lat. W moim pojęciu byli to duzi chłopcy, zahartowani, silni, śmiali i obcy. Mój ojciec był profesorem na wyższej uczelni, ich zaś konduktorem autobusu lub górnikiem. Byli więc dla mnie zupełnie obcy, tak jak mogli być turyści z Patagonii. Zatrzymali się i przyglądali mi się może przez minutę, a później najstarszy wywołał mnie na ulicę i zapytał, jak to się stało, że nigdy nie spotkali mnie w niedzielę w kościele.

Najprostszą i najbardziej taktowną rzeczą, jaką mogłem im powiedzieć, było, że nie należałem do kościoła rzymskokatolickiego. To była prawda. Myślę, że chcieli jedynie dowiedzieć się, jakiego byłem wyznania, ponieważ nie chodziłem do ich kościoła, czy byłem Żydem, muzułmaninem, prezbiterianinem, baptystą, czy kim? W owym czasie byłem jednak zadowolonym z siebie, małym cwaniakiem i zamiast wyjść dyplomatycznie z sytuacji, powiedziałem im z zadowoloną miną, że nie chodzę do kościoła, ponieważ nie wierzę w Boga.

Popatrzyli na mnie, jak gdybym właśnie wysmarkał nos w amerykańską flagę.

— Powtórz to — zażądał najstarszy.

— Nie wierzę w Boga — powiedziałem. — Religia to oszustwo. Tak mówi mój tata, i myślę, że ma rację.

Zmarszczyli brwi, cofnęli się o kilka kroków i zaczęli naradzać się przyciszonymi, poważnymi głosami często rzucając spojrzenia w moim kierunku. Widocznie byłem pierwszym ateistą, jakiego spotkali. Przypuszczałem, że zaraz rozpoczniemy debatą na temat istnienia Istoty Boskiej. Spróbują wytłumaczyć mi powody, dla których tracili tak wiele cennego czasu w Kościele Naszej Pani Wszystkich Trosk, a później ja będę próbował wykazać im, jak głupio było tak bardzo przejmować się niewidzialnym staruszkiem w niebie. Dysputy teologiczne nie były jednak w ich stylu. Skończyli naradę i ruszyli w moim kierunku. Nagle w ich oczach dostrzegłem groźbę i kiedy dwóch młodszych rzuciło się na mnie, wyminąłem ich i zacząłem uciekać. Mieli dłuższe nogi, ale ja byłem zwinniejszy, a poza tym byłem w swojej dzielnicy i lepiej znałem teren. Przebiegłem kawałek ulicą, skręciłem w boczną alejkę, później przez dziurę za garażem Allertonów, zawróciłem w ich kierunku równoległą uliczką i wróciłem do domu kuchennymi drzwiami. Przez kilka następnych dni nie oddalałem się od domu i zachowywałem czujność, ale pobożni Irlandczycy nigdy już nie pojawili się, by ukarać bluźniercę. Od tego czasu nauczyłem się ostrożniej wyrażać opinie na tematy religijne. Nigdy nie zostałem wierzącym. Miałem naturalne skłonności do sceptycyzmu. Jeżeli czegoś nie można zmierzyć, to ta rzecz nie istnieje. To dotyczyło nie tylko Boga Ojca i Jednorodzonego Syna, ale również wszelkiego mistycyzmu, który ludzie tak lubili w tych latach napięć, jak latające talerze, buddyzm Zeń, kult Atlantydy, Hare Krishna, makrobiotyka, telepatia i inne rodzaje pojmowania ponadzmysłowego, jak teozofia, entropia, astrologia i tym podobne dziedziny. Gotów byłem uznać istnienie neutrino, kwazarów, dryfowania kontynentów i różnych rodzajów kwarków, ponieważ odczuwałem szacunek wobec dowodów ich istnienia. Nie mogłem zaakceptować zjawisk nieracjonalnych stanowiących opium dla mas. Kiedy księżyc jest w siódmym domu… nie, dziękuję. Trzymałem się ścieżki rozumu w trakcie trudnego okresu dojrzewania i uparty, mały Billy Gifford, cwany zbieracz owadów, pozostał z dala od kościoła i stał się profesorem dr Williamem F. Giffordem z Wydziału Mzyki Uniwerystetu Harvarda. Nie byłem nastawiony wrogo do religii. Po prostu ją ignorowałem tak, jak ignorowałem sprawozdania prasowe z gier narodowych w Afganistanie.

Zazdrościłem wierzącym ich wiary. Gdy nadchodziły złe czasy, jak dobrze byłoby pobiec do Naszej Pani Wszystkich Trosk po pociechę. Oni mogli się modlić, oni mieli złudzenie, że Boży plan kierował tym najlepszym ze światów, podczas gdy ja pozostawałem w bezbarwnej i burzliwej pustce posępnie zdając sobie sprawę, że świat nie ma sensu i że jedyna uniwersalna prawda, która nim rządzi, to ta, ze entropia w końcu zwycięży.

Były okresy, kiedy szczerze pragnąłem umieć się modlić, kiedy byłem zmęczony korzystaniem z wyłącznie mojego kapitału egzystencjonalnego, kiedy chciałem paść na twarz i zawołać: Panie, poddaję się, teraz Ty coś zrób. Mogłem Go prosić o tyle rzeczy. Boże, pozwól, aby gorączka mojej córeczki spadła. Nie pozwól, żeby mój samolot się rozbił. Nie dopuść, żeby zastrzelili i tego prezydenta. Naucz rasy żyć ze sobą w pokoju, zanim czarni zaczną podpalać domy na mojej ulicy. Nie pozwól, żeby miłujący pokój, oświeceni studenci podłożyli bombę w ośrodku obliczeniowym w tym semestrze. Niechaj kolejny skandal z narkotykami nie wydarzy się w szkole, do której chodzi mój syn. Niech baranek spoczywa spokojnie wraz ze lwem. Poruszając się w tym chaosie miałem często taką samą skłonność do pobożności, jak pobożni do grzechu. Jednakże moja miłość rozumu nie pozwalała mi opowiedzieć się za rzeczami nieracjonalnymi. Czy to był upór, czy przerost ambicji, ale niezależnie od tego, jak źle układała się sytuacja, Bili Gifford nie miał zamiaru poddać się tyranii. Nawet łaskawej tyranii. Nawet kiedy miałem prosić o łaskę. Można było prosić o tak wiele, chociaż wiary było tak mało. Uczciwość intelektualna przede wszystkim, Gifford! Nawet jeżeli każdy następny rok był gorszy niż poprzedni.

Gdy dorastałem w latach siedemdziesiątych, było w modzie, by poważni i wykształceni ludzie spotykali się i przekonywali nawzajem, że zachodnia cywilizacja upada. Niemcy mają na to odpowiednie słowo — Schadenfreude, czyli przyjemność, jaką można wyciągnąć z katastrofy, a lata siedemdziesiąte były właśnie naznaczone katastrofami prawdziwymi lub oczekiwanymi — wzrost zanieczyszczenia środowiska, eksplozja demograficzna, Wietnam i wszystkie inne małe Wietnamy, transport ponaddźwiękowy, czarny separatyzm, retorsje białych, niepokoje studenckie, ekstremistyczny ruch wyzwolenia kobiet, neofaszyzm i nowa lewica, neonihilizm i nowa prawica, setki różnych innych wariantów dynamicznego braku racjonalizmu — mnóstwo pokarmu dla Schadenfreude. Tak — mówili moi rodzice i ich cywilizowani przyjaciele z powagą, smutkiem i satysfakcją — wybuch się zbliża, wszystko się rozleci i trafi do rynsztoka. Przez opary sobotniego drinka przebijały cytaty z Yeatsa: „Wszystko się wali, centrum się nie utrzyma, anarchia opanuje świat”. Co wtedy zrobimy? Nie mamy już na to wpływu. Czy mamy się modlić? Wznieść do Niego wołanie? Nie rnogę. Czuję się jak idiota. Wybacz mi, Boże, ale muszę odmówić. Najlepszym zabrakło wiary, zaś najgorsi są pełni pasji.

Oczywiście wszystko okazało się jeszcze gorsze, niż przewidywali pesymiści z lat siedemdziesiątych. Nawet ci, którzy zachłystywali się wyliczaniem klask, jakie jeszcze miały nadejść, pod swą ponurą radością kryli iskierkę nadziei, że rozsądek jeszcze zatriumfuje. Najbardziej ponury z proroków miał cichą nadzieję, że szlachetne rezolucje ekologiczne zostaną w końcu przemienione w działanie, że szaleńcza spirala urodzeń zostanie powstrzymana, że niezliczone grupy protestu powstrzymają swą retorykę i zmodyfikują swe rewolucyjne podejście, jeżeli ich pierwsze cele zostaną osiągnięte. Tak się jednak nie stało. Przyszły lata osiemdziesiąte — • dziesięciolecie, kiedy stałem się młodym mężczyzną — i histeria jeszcze się powiększyła. Wtedy to zaczęły się dni masek gazowych. Wprowadzono planowe wyłączenia elektryczności, sprawnie rozpętano międzynarodowy chaos działaniami Grupy Dobrobytu Ludności Krajów Trzeciego Świata. Nastąpiły rozruchy na lotniskach. Spadły czarne deszcze. Wypowiedziano wojnę komputerom. Przeprowadzono pacyfikację Brazylii. Wprowadzono indeks Claude’a Harkinsa i w związku z tym przeprowadzono akcję palenia książek. Wkroczyła do akcji policja ekologiczna. Powstała Liga Czystości Genetycznej i jej jeszcze bardziej przerażający murzyński odpowiednik. Zorganizowano Krucjatę Dzieci do Świętości. Rozgorzała wojna dziewięciotygodniowa. Zdarzyła się Noc Laserów. Centrum się nie utrzymało. Świat znalazł się na równi pochyłej. Wśród tego całego zamętu skończyłem studia, ożeniłem się, urodziły mi się dzieci, zrobiłem karierę, zwalczałem codzienne przeciwności i jak każdy czekałem na ostateczną, nieuchronną katastrofę.

Któż mógł mieć wątpliwości, czy katastrofa taka nadejdzie? Ani ty, ani ja. Nie wątpili w nią też ci dziwni ludzie o dzikich oczach, którzy pojawili się wśród nas jak pleśń na gnijącym pniu, Miłośnicy Apokalipsy, którzy podnieśli Schadenfreude do rangi sakramentu i utworzyli ekstatyczną religię zagłady. Koniec świata — twierdzili — nastąpi l stycznia 2000 roku i w tym dniu 144 000 wybranych, którzy uzyskali stygmat od Boga za swoje oddanie i dobre uczynki, zostanie zbawionych. Reszta biednych grzeszników będzie zawleczona przed Sąd. Rozumiałem, o co im chodzi. Chociaż odrzucałem całą tę ich gadaninę o Drugim Przyjściu, już dawno odrzuciwszy Pierwsze, i chociaż ani nie podzielałem ich pewności co do dokładnej daty Apokalipsy, ani nie zgadzałem się co do teorii wyboru tych, co mają przeżyć, zgadzałem się, że koniec już bliski. Fakt, że przez ponad ćwierć wieku rozmawialiśmy wyłącznie na ten temat na cocktailach, nie gwarantował, że cywilizacja zachodnia upadnie. Jednakże rzeczy, o których ludzie gadają na cocktailach, okazują się czasami prawdziwe. Jako fizyk dobrze rozumiejący teorię entropii dostrzegałem z łatwością oznaki rozkładu społeczeństwa. Przez ponad wiek funkcje społeczeństwa stawały się coraz bardziej skomplikowane. Wymagało to coraz wyższego poziomu organizacji, podczas gdy przez cały czas zmierzaliśmy do uniwersalnej demokracji, do świata składającego się z kilku miliardów samorządnych republik, składających się z maksimum trzech osób każda. Jakikolwiek system zamknięty, który doświadcza równocześnie szybkiego wzrostu złożoności mechanicznej i entropii, musi się rozpaść na długo przedtem, zanim nastąpi maksymalna dystrybucja energii. System uzgodnień i umów, na którym oparta jest cywilizacja, zostaje zniszczony. Wszelkie stosunki społeczne, poczynając od parkowania samochodu po rozstrzyganie międzynarodowego sporu granicznego, stają się problemem, który może być rozwiązany jedynie przy użyciu siły, ponieważ wszystkie sposoby „cywilizowane” załatwiania sporów zostały zawieszone lub zarzucone. Kiedy dostarczenie poczty staje się przedmiotem negocjacji pomiędzy obywatelem a listonoszem, czy można oczekiwać, że zapanuje rozsądek? Gdzieś i kiedyś minęliśmy punkt, poza którym nie ma możliwości powrotu. Było to może w 1984, a może w 1972 roku, a może tego okropnego listopadowego dnia w 1963 roku. Teraz nic już nie mogło powstrzymać nas od stoczenia się w przepaść.

Nic?

W Newadzie pojawił się Thomas, kudłaty Thomas, Thomas Prorok. Wyszedł spomiędzy automatów do gry i rulety i zawołał: Jeżeli wierzysz, będziesz zbawiony! Był przeciwnikiem Miłośników Apokalipsy, jego przesłaniem było, że cywilizację można jeszcze ocalić, że jeszcze nie jest za późno. Głos nadziei, wróg entropii, nowy Apostoł Pokoju. Dla ludzi takich jak ja wyglądał tak samo dziko, kosmato i niebezpiecznie jak zwolennicy zagłady, ponieważ podobnie jak Miłośnicy Apokalipsy zajmował się siłami działającymi poza strefą zdrowego rozsądku. Można było przypuszczać, że wychynął z jakichś zalesionych zakątków Arkansas lub z bardziej zwariowanych miasteczek Kalifornii. Tak jednak nie było. Pojawił się w Newadzie, na pustyni, jak Jan Chrzciciel. Prawdziwy prorok naszych czasów. Obszarpany, grubiański, zapity, cyniczny. Potrafił rozpocząć telewizyjne kazanie transmitowane na cały świat od beknięcia. Były żołnierz, który z całym spokojem obrzucał napalmem różne prowincje w czasie pacyfikacji Brazylii. Zajmował się tez dorywczo przemytem środków halucynogennych. Był ekspertem od kradzieży kieszonkowych i wirusów komputerowych. Zajął się ewangelizacją, ponieważ widział w niej łatwe pieniądze. Sprzedawał Ewangelię i wykradał pieniądze z tacy. Twierdził później jednak, że przydarzyła mu się dziwna rzecz. Ujrzał Pana i zrozumiał błędy, jakie popełnił. Rozgorzało w nim poczucie prawości. Nie ukrywając swej nieciekawej przeszłości podawał się za żywy przykład nawrócenia. Popatrzcie, jeżeli ja mogę być wyzwolony od grzechu, każdy może mieć nadzieję! Zainteresowały się nim środki masowego przekazu. Ten jego wspaniały głos, ta burza włosów, te oczy, ta hipnotyczna pewność siebie — idealny. Wędrował od Kalifornii po Florydę i mówił o nadchodzącym tysiącleciu. Zbierał zwolenników. Było ich tysiące, później miliony. Rekrutowali się spośród tych, którzy nie byli jeszcze gotowi na to ostateczne rozstrzygnięcie. Wzywał ich do modlitwy. Organizował spotkania, które były transmitowane do Karaczi i Katmandu, Addis Abeby i Szanghaju. Nie stosował się do żadnej konkretnej teologii, żadnych konkretnych tekstów. Jego podejście było ekumeniczne i do zaakceptowania dla każdego, czy to wyznawcy konfucjanizmu, muzułmanina czy hinduisty. Słuchajcie — mówił Thomas — Bóg istnieje. Istnieje jakaś wszechpotężna istota, której boski plan rządzi wszechświatem. Ona nas obserwuje. Nie może być inaczej! Jest to istota dobra, która nie dopuści, aby przytrafiło nam się zło, jeżeli tylko będziemy postępować według ustalonych przez nią zasad. Wypróbowuje nas, zsyłając nam problemy, żeby sprawdzić głębię naszej wiary. A zatem, bracia, pokażmy Jej naszą wiarę! Módlmy się razem i wznieśmy do Niej wielki głos! Ona da nam z pewnością jakiś znak, niewierni zostaną w końcu nawróceni i nadejdzie era czystości. Ludzie myśleli — czemu nie spróbować? Mamy wiele do zyskania, a nic do stracenia. Była to zwulgaryzowana wersja rozumowania Pascala: jeżeli On tam jest, to może nam pomóc. Jeżeli Go nie ma, to straciliśmy jedynie trochę czasu. Ustalono godzinę wielkiej prośby.

Wśród naukowców dobrze bawiliśmy się tym całym pomysłem będąc gruboskórnymi racjonalistami. Czasami jednak do żartów wkradała się pewna nerwowość i w śmiechu przebijała sztuczna wesołość, jak gdybyśmy podejrzewali, że w rozumowaniu Pascala mogła być przewaga po stronie pozytywnej, zaś Thomas może miał trochę racji. Ja oczywiście znajdowałem się wśród sceptyków, chociaż, jak zwykle, zatrzymywałem swoje opinie dla siebie. Było to wynikiem lekcji, której nauczyłem się jeszcze w dzieciństwie, uciekając przed Irlandczykami. Nie zwracałem większej uwagi na Thomasa i jego przesłanie, podobnie jak na wyniki rozgrywek piłki nożnej czy telewizyjne programy dla dzieci. Nie wchodziły w sferę moich zainteresowań i mnie nie dotyczyły. Kiedy jednak zbliżył się dzień modlitwy, zaczęły przemawiać dawne skłonności. Poddaj się wreszcie, Gifford. Pochyl głowę i spłać daninę. Nawet gdyby On był mitem, jak zawsze to twierdziłeś, zrób to. Zrób to! Dyskutowałem ze sobą. Mówiłem do siebie: nie bądź idiotą. Nie poddawaj się odwiecznym przesądom. Przypominałem sobie święte wojny, Inkwizycję, rozpustnych papieży renesansu i wszystkie zbrodnie popełnione przez pobożnych. Cóż z tego, Gifford? Czy nie możesz być zwykłym, skromnym, bogobojnym człowiekiem chociaż raz w życiu? Padnij na kolana wraz z twymi braćmi. Przeczytaj Pascala. A jeżeli On istnieje i nasłuchuje, a twoja odmowa przeważy szalę na niekorzyść ludzkości? To przecież tak niewiele. W dalszym ciągu zwalczałem ten przebiegły głosik. Wiara to absurd — wykrzykiwałem. Nie mogę dopuścić do tego, żeby desperacja popchnęła mnie do odrzucenia rozsądku nawet w tak krytycznej chwili. Thomas to przebiegły cwaniak, a jego zwolennicy to rozhisteryzowani prostacy. A ty jesteś aroganckim członkiem elity, Gifford, który może nie pożyć wystarczająco długo, żeby tę arogancję odpokutować. Była to wojna psychologiczna. Gifford walczył z Giffordem. Rozum walczył z wiarą.

W końcu rozum przegrał. Byłem roztrzęsiony, wytrącony z równowagi, zdemoralizowany. Najmniej spodziewane osoby opowiadały się po stronie Thomasa Proroka i czułem się w coraz większym stopniu odizolowany, zimny człowiek o kamiennym sercu, wiejski ateista krzywiący się na widok wieńców, przybijanych na drzwiach na Boże Narodzenie. Do ostatniej chwili nie wiedziałem, co zrobię, ale kiedy nadeszła godzina, znalazłem się sam w swoim gabinecie, zamknąłem drzwi na klucz, aby odseparować się od żony i dzieci — którzy stwierdzili, że i tak będą uczestniczyć w modlitwie — i padłem na kolana z policzkami płonącymi rumieńcem, a usta moje poruszały się wymawiając słowa modlitwy. Modliłem się. Na całym świecie miliardy wierzących modliły się wraz ze mną. Modliłem się zakłopotany własną słabością, a ból i wstyd ściskały mnie za gardło. Pan wysłuchał nas i dał Znak. Przez jeden dzień i przez jedną noc Ziemia nie poruszała się wokół Słońca i wokół własnej osi. Prawa bezwładności uległy zaprzeczeniu, podobnie jak moje poglądy. Następnie Ziemia ruszyła w dalszą drogę, jak gdyby nie zdarzyło się nic niezwykłego. Wyobraźcie sobie moją rozterkę. Chciałbym znowu spotkać owych irlandzkich chłopców. Powinienem ich przeprosić.

Rozdział 4 Thomas naucza na rynku

Słyszą, co mówicie. Mówicie, że jestem prorokiem, mówicie, że jestem świętym. Niektórzy nawet twierdzą, że jestem Synem Bożym, który ponownie pojawił się na Ziemi. Mówicie, że spowodowałem, iż Słońce zatrzymało się nad Jerozolimą. Otóż nie. Uczynił to Bóg Wszechmogący, Pan Zastępów. To Jego wola okazana w odpowiedzi na wasze modlitwy. Ja jestem jedynie drogą, po której wędrują do Niego wasze modlitwy. Nie jestem żadnym świętym. Nie jestem Synem Bożym. Nie jestem nikim, za kogo mnie uważacie. Jestem po prostu Thomas. Kim jestem?

Jestem tylko głosem, rzecznikiem, narzędziem, za pomocą którego ujawniła się Jego wola. Nie prezentuję tu przed wami, przyjaciele, swojej skromności. Chcę, żebyście dojrzeli prawdę. Kim jestem?

Powiem wam, kim byłem, chociaż to już i tak wiecie. Byłem bandytą, byłem złym człowiekiem. Postępowałem wbrew prawu. Byłem zabójcą, kłamcą, pijakiem, oszustem! Robiłem, co chciałem. Sam stanowiłem własne prawa. Gdyby mnie złapano, na pewno nie prosiłbym o litość. Plułbym na sędziów i przyjmowałbym wyroki z podniesioną głową, ale nigdy nie zostałem złapany, ponieważ miałem szczęście i ponieważ mamy takie czasy, że złym ludziom dobrze się powodzi^ źli ludzie kwitną, a cnotliwi są wdeptywani w błoto. Byłem poza prawem! Thomas — przestępca. Thomas — bandyta szydzący z prawa. Zło było moją religią przez cały czas, kiedy posługiwałem się miotaczami płomieni w Brazylii, kiedy drenowałem wasze kieszenie w naszych miastach, kiedy dokonywałem oszustw komputerowych. Jeżeli człowiek kiedykolwiek należał do Szatana, to byłem nim ja. I co się wtedy stało? Pan przyszedł do Szatana i powiedział: Szatanie, oddaj mi Thomasa, potrzebuję go. I Szatan oddał mnie Jemu, ponieważ Szatan jest również sługą Bożym.

I Pan wziął mnie i potrząsnął mną, i powiedział: — Thomas, jesteś śmieciem!

A ja powiedziałem: — Wiem o tym, Panie, ale kto mnie takim uczynił?

A Pan zaśmiał się i powiedział: — Jesteś odważny, Thomas, jeżeli odpowiadasz mi w ten sposób. Lubię ludzi odważnych. Ale mylisz się, przyjacielu. Dałem ci możliwość bycia świętym lub grzesznikiem, a ty wybrałeś grzech z własnej woli! Czy myślisz, że trudziłbym się tworząc złych ludzi? Ja nie tworzę marionetek. Tworzę istoty ludzkie. Dałem ci wybór, a ty wybrałeś zło. Czyż nie tak, Thomas? Czy to nie jest prawda?

A ja powiedziałem: — Tak, Panie, może to i prawda. Nie wiem.

I Pan Bóg znów się na mnie rozgniewał i znów mną potrząsnął, a kiedy się pozbierałem, miałem rozciętą wargę i krew mi kapała z nosa, a Pan zapytał jak bym postąpił, gdybym mógł zacząć wszystko od początku, a ja popatrzyłem Mu w oczy i powiedziałem: — Panie, jak dotąd zło bardziej mi się opłacało. Pędziłem wygodne życie, miałem wszystkie swoje radości i nie spędziłem ani dnia za kratkami. Powiedz mi zatem, Panie, dlaczego nie miałbym być dalej grzesznikiem, skoro dotąd wszystko mi się udawało?

A On odrzekł: — Ponieważ już wszystko zrobiłeś, a teraz czas, żebyś zrobił coś innego.

— A co takiego, Panie? — spytałem.

— Chciałbym, żebyś zrobił dla mnie coś ważnego, Thomas — odparł Pan. — Świat pełen jest ludzi, którzy utracili wiarę, którzy nie mają żadnej nadziei, którzy uznali, że już nie warto próbować i że nadchodzi koniec świata. Chciałbym jakoś dotrzeć do tych ludzi i powiedzieć im, że się mylą. Chciałbym pokazać im, że mogą wziąć swój los we własne ręce i jeżeli wierzą w siebie i we Mnie, mogą zbudować lepszy świat.

— To łatwe, Panie — odparłem. — Dlaczego nie ukażesz się na niebie i nie powiesz im tego sam, jak to powiedziałeś mnie?

A On roześmiał się i powiedział: — O, nie, Thomas. To za łatwe. Powiedziałem ci, że nie tworzę marionetek. Oni muszą chcieć odrzucić rozpacz. To oni muszą zrobić pierwszy krok. Czy rozumiesz Mnie, Thomas?

— Tak, Panie, ale co ja mam zrobić?

A On powiedział: — Idź do nich, Thomas. Opowiedz im o swoim zmarnowanym, bezużytecznym, sprzecznym z zasadami życiu i o tym, jak Pan dał ci szansę dokonania dla odmiany czegoś wartościowego, a ty pokonałeś własne zło i skorzystałeś z okazji. Następnie wezwij ich, by zebrali się i modlili o przywrócenie wiary i poproś o znak. Jeżeli cię wysłuchają, jeżeli będą się szczerze modlić, to obiecuję, że znak będzie dany, że ujawnię swoją obecność i wszystkie wątpliwości znikną i opadną łuski z ich oczu. Czy zrobisz to dla mnie, Thomas?

Otóż, przyjaciele, wysłuchałem Pana i stwierdziłem, że cały drżę i zlany jestem potem i w mgnieniu oka nie byłem już dawnym, brudnym Thomasem. Byłem kimś nowym i czystym. Byłem człowiekiem o szczytnych celach, człowiekiem wierzącym w coś większego i lepszego niż własna zachłanność i własne pragnienia. Tak zmieniony przyszedłem do was. Opowiedziałem wszystko. Dalszy ciąg znacie, jak to zebraliśmy się dobrowolnie i oddaliśmy Mu nasze serca i jak On uczynił dla nas cud dwa tygodnie temu, dając nam znak, i od tej pory patrzy na nas.

Cóż jednak teraz możemy zobaczyć, teraz, jak już znak został nam dany? Cóż możemy zobaczyć?

Gdzież jest nowy świat wiary? Gdzież jest ten nowy sen o nadziei? Czy ludzie stoją ramię przy ramieniu chwaląc Pana i pracują razem dla osiągnięcia światłości?

Cóż więc widzimy? Widzimy gnijącą planetę, sczerniałą

1 popękaną aż do rdzenia. Widzimy raka zwątpienia. Widzimy wirusa zamętu. Widzimy, że znak Jego jest opacznie tłumaczony na każdym kroku, a jego piękno jest zdeptane i zniszczone.

Wciąż widzimy wymalowanych szaleńców tańczących i bijących w bębny, wrzeszczących, że świat się skończy pod koniec tego 1999 roku. Cóż to za szaleństwo? Czyż Bóg nie przemówił? Czyż nie przekazał nam radosnej nowiny? Bóg jest z nami. Bóg jest dobry. Dlaczego Miłośnicy Apokalipsy nie zaakceptowali prawdy Jego znaku?

Gorzej! Codziennie pojawiają się nowe szaleństwa! Czym są owe kulty pojawiające się wśród nas? Kim są ci ludzie, którzy żądają od Boga, aby powrócił i przedstawił swoje zamiary, jak gdyby znak im nie wystarczał? Kim są owi tchórzliwi bluźniercy, którzy twierdzą, że winniśmy paść w trwodze i wylewać łzy żalu, ponieważ przywołaliśmy nie Boga, lecz Szatana i zmierzamy ku zagładzie? Popatrzcie na wyniosłych przedstawicieli kleru, którzy odziani w szaty kapłańskie i lśniące tiary usiłują wyjaśnić znak jakimś zjawiskiem natury. Cóż to za słowa? Czy rzeczywiście pochodzą od sług Bożych? Popatrzcie na dawnych bezbożników, którzy wrzeszczą jak przerażone małpy, ponieważ ich bezbożność została im wydarta! Cóż widzimy? Widzimy wszędzie szaleństwo i trwogę, chociaż wszędzie powinniśmy widzieć radość.

Proszę was, przyjaciele, uważajcie. Spojrzyjcie głęboko w wasze dusze. Błagam was, niech wasze myśli będą jasne właśnie teraz, jeżeli w ogóle myślicie. Wybierzcie właściwą drogę, przyjaciele, ponieważ inaczej odrzucicie całą chwałę dnia znaku i zaprzepaścicie nasze największe osiągnięcie. Nie dopuszczajcie do siebie sił ciemności. Trzymajcie się z daleka od tych przekupniów handlujących opętańczą wiarą. Starajcie się odzyskać piękno tej chwili, kiedy ludzkość przemawiała jednym głosem. Proszę — jak możecie wątpić w Niego właśnie teraz? Proszę — wiara — triumf wiary — nie pozwólmy — nie — dopuśćmy — nie…

(O Boże, moje gardło! Tyle krzyku. Czuję się, jakbym łykał ogień. Daj tę butelkę! Pośpiesz się! Wino. Wino. No, lepiej! O, tak! Znacznie lepiej. Poczekaj, jeszcze jej nie zabieraj. Przestań się tak na mnie gapić, Saul.)

Dlatego błagam was dziś, bracia i siostry, w imię Pana… bracia i siostry (co ja takiego miałem powiedzieć?)… wzywam was, byście poświęcili się… byście zobowiązali się do… (nie mogę sobie przypomnieć do czego)… do nowej krucjaty wiary. Tego właśnie nam trzeba. Musimy odrzucić wszystkie wątpliwości, wszelkie wahania i wszystkie nasze… (O Jezu, Saul, zgubiłem się, nie pamiętam, co miałem zrobić. Zacznijcie grać! Szybko! O, tak! Głośniej! Jeszcze głośniej!) Zaśpiewajmy, bracia! Wznieśmy do Niego nasz radosny głos!

Będę chwalił Pana, mego Boga,

Źródło wszelkiej mocy…

Właśnie tak! Śpiewajcie! Wszyscy śpiewajcie!

Rozdział 5 Ceremonie niewinności

Na całym świecie trwały poszukiwania najwłaściwszej reakcji na wydarzenia z 6 czerwca. Dotąd nie znaleziono zadowalającego wyjaśnienia zaistniałych zjawisk, chociaż wysuwano wiele propozycji. Emocje rosły, coraz trudniej było utrzymać nerwy na wodzy, zaskakująco wzrosła ilość przypadków użycia siły. Stawało się oczywiste, że chwilowe wstrzymanie obrotu Ziemi dookoła osi spowodowało szczególny emocjonalny stres u ludności całego świata, wywołując poważne napięcia, które trwały w ciągu następnych tygodni, a nawet się nasiliły. Przypadki przestępstw popełnianych bez żadnego motywu, a szczególnie podpaleń i wandalizmu, stały się znacznie częstsze. Władze Brazylii, Indii, Zjednoczonej Republiki Arabskiej i Włoch sugerowały, że tajne organizacje rewolucyjne lub kontrrewolucyjne stały za tymi zdarzeniami korzystając z powszechnego poczucia niepewności i podsycając niezadowolenie. Jak dotąd nie ujawniono jednak żadnych dowodów w tej sprawie. Nasiliła się wrogość wobec religii. Zjawisko to nie doczekało się jeszcze wyjaśnienia. Niektórzy socjologowie wskazywali, że ta gwałtowna reakcja antyklerykalna wynikała z tego, iż większość kościołów nie przedstawiła oficjalnej interpretacji tak zwanego cudu z 6 czerwca. Doniesienia o niszczeniu przez motłoch kościołów różnych wyznań oraz o zranieniu lub nawet zabójstwach księży nadchodziły z Meksyku, Danii, Burmy, Puerto Rico, Portugalii, Węgier, Etiopii i z Filipin, a na terenie Stanów Zjednoczonych z Alabamy, Colorado i z Nowego Jorku. Przywódcy głównych wyznań przyrzekli przedstawić oficjalne stanowisko w najbliższym czasie. Tymczasem jednak w niektórych kołach kościelnych pojawiła się tendencja do mechanistycznej lub racjonalistycznej interpretacji wydarzeń z 6 czerwca. We wtorek, na przykład, arcybiskup Yorku zaznaczając, że zabiera głos jako prywatny obywatel, a nie jako członek hierarchii Kościoła anglikańskiego, stwierdził, że nie powinniśmy całkowicie wykluczyć możliwości manipulacji ruchem Ziemi przez jakieś istoty na wyższym stopniu rozwoju pochodzące z innej planety, które chciały wywołać zamęt przygotowując inwazję. Teologowie, stwierdził arcybiskup, nie uznają, aby akt stworzenia powołujący istoty rozumne na innej planecie lub nawet w innej galaktyce był niemożliwy. Nie można też wykluczyć, kontynuował arcybiskup, że celem Pana może być oczyszczenie grzesznej ludzkości przez przybyszów z innej planety. A zatem, zwolnienie obrotu Ziemi dookoła osi może być dziełem wrogów z kosmosu, którzy pragną wyciągnąć korzyści z emocji wywoływanych kampanią prowadzoną przez Thomasa Proroka. Rzecznik koptyjskiego patriarchy Aleksandrii komentując przychylnie dwa dni później wypowiedź arcybiskupa Yorku dodał, że według prywatnych poglądów patriarchy istnienie istot rozumnych poza Ziemią jest bardziej prawdopodobne niż to, że cud z 6 czerwca mógł być wywołany powszechnym życzeniem ludzi. Wielu innych przywódców religijnych również wypowiadających się nieoficjalnie ostrzegało przed zbyt szybkim uznaniem, że zdarzenia z 6 czerwca dokonały się za sprawą Boga, nie przyjmując jednak sugestii arcybiskupa Yorku. W piątek dr Nathan F. Scharf, przewodniczący Konferencji Rabinów Amerykańskich, zaapelował do uczonych amerykańskich i izraelskich o przedstawienie modelu komputerowego prezentującego sposób, w jaki naturalne działanie sił w kosmosie mogło spowodować zjawisko z 6 czerwca. Jedyną odpowiedzią na jego apel była wypowiedź ministra nauki Chińskiej Republiki Ludowej Hsiangju, który stwierdził, że specjalna grupa składająca się z kilkuset astronomów chińskich pracuje już nad takim programem. Natomiast jego radziecki odpowiednik, akademik N. W. Posilipow wezwał do rewizji marksistowsko-leninowskiej teorii astronomii i wzięcia pod uwagę „możliwości interwencji jak dotąd nie określonych sił, nawet pochodzenia nadnaturalnego, w ruchy ciał niebieskich”. Możemy zatem stwierdzić, że sytuacja pozostaje płynna. Obserwatorzy są zgodni, że na wypadkach z 6 czerwca skorzystały jak dotąd głównie nowo powstałe sekty apokaliptyczne, które obecnie uznają tak zwany Dzień Znaku jako oznaką zbliżającej się zagłady życia na Ziemi. Bez wątpienia ostatnio narastające gwałty i inne formy nieracjonalnego zachowania mogą być powiązane z nasilającą się aktywnością tych sekt. W ostatnich tygodniach nasilił się również rozwój wszelkiego rodzaju sekt związanych z Kościołem zielonoświątkowców. W świecie protestanckim odrodził się fenomen glosolalii, polegający na osiąganiu ekstazy lub stanu jasnowidzenia poprzez wykrzykiwanie niezrozumiałych wyrazów: illalum gha ghollim ve illalum ghollim ghaznim kroo! Aiha! Kroo illalum nildar sitamon ghaznim. Wartość takiej praktyki jest co najmniej mehigioo camaleelee honistar zam i jest przedmiotem sporów w kołach religijnych od wielu stuleci.

Rozdział 6 Kobieta o złamanym sercu karci Thomasa

Wiedziałam, że był w naszym kraju i musiałam się z mm spotkać, ponieważ to właśnie on był źródłem wszystkiej moich kłopotów. Wyruszyłam do jego kwatery głównej, czyli do miejsca, skąd transmitowano wszystkie jego programy w tym tygodniu, i ujrzałam go w otoczeniu grupy zwolenników. Był to bardzo przystojny mężczyzna, chociaż wyglądał zbyt nieświeżo i dziko, jak na mój gust, ale gdyby się ogolił i ostrzygł, mógł być, według mnie, całkiem pociągający. Był duży i silny i kiedy się patrzyło na mego, chciałoby się rzucić mu w objęcia, chociaż wtedy byłam w takim nastroju, że i tak bym tego nie zrobiła a poza tym nigdy tak nie postępuję. Szłam prosto w jego kierunku. Na ulicy był ogromny tłum, ale ja się łatwo me zniechęcam. Mój mąż nazywa mnie czasami „mały buldożek”. Przepychałam się przez tłum trochę kopiąc, trochę rozpychając łokciami i zdaje mi się, że nawet kogoś ugryzłam. Wreszcie udało mi się. Byli tam Thomas i ten mały, chudy człowiek, który zawsze mu towarzyszy, Saul Kraft. Wydaje mi się, że jest jego agentem prasowym czy czymś w tym rodzaju. Jak się zbliżyłam, jego trzech ochroniarzy popatrzyło na mnie, a następnie wymieniło między sobą spojrzenia. Pomyśle pewnie, och, oto kolejna wariatka. Otoczyli mnie i zaczęli odsuwać. Thomas nie patrzył w moją stronę. Zaczęłam krzyczeć, że chcę z nim porozmawiać, że mam cos ważnego do powiedzenia. Wtedy ten Saul Kraft powiedział, żeby mnie zostawili i przeprowadź mnie. Sprawdzili, czy me mam przy sobie ukrytej broni, i wtedy Thomas spytał mnie, czego chcę.

Byłam bardzo zdenerwowana. Taki sławny człowiek. Stanęłam jednak mocno na nogach, podniosłam głowę, jak nauczył mnie tata i powiedziałam:

— To ty jesteś wszystkiemu winien. Zniszczyłeś mnie, Thomas. Wpędziłeś mnie w taką sytuację, że nie wiem, co mam ze sobą zrobić.

Uśmiechnął się do mnie krzywo.

— Ja?

— Powiem ci, jak to było. Chodziłam co tydzień z rodziną na mszę do Kościoła Odkupiciela na Wilson Avenue. Dawaliśmy datki, robiliśmy, co trzeba, żeby wieść dobre, chrześcijańskie życie. Inna rzecz, że Bogiem za bardzo się nie przejmowaliśmy. Nie myślałam wcale o tym, czy On mnie słucha, kiedy odmawiam Ojcze nasz. Myślałam, że On jest zbyt zajęty, zęby się mną przejmować, ja zaś też dłużej się nad tym nie zastanawiałam, ponieważ On przekracza moje pojmowanie. Rozumiesz? Zamiast tego modliłam się do ojców. Dla mnie ojciec McDermott był jak sam Pan Bóg. Chcę powiedzieć, że zwyczajni ludzie nie są zbyt związani z Bogiem. Z Kościołem, z księżmi, tak, ale nie z Bogiem. Potem pojawiasz się ty i mówisz, że na świecie panuje bałagan i trzeba się modlić do Boga, aby pojawił się jak w dawnych czasach. Pytam się ojca McDermotta, a on powiedział, że to jest nawet w porządku, chociaż ten pomysł nie pochodzi z Rzymu. To dobrze, że świat się będzie modlić. Modliłam się i ja, i Słońce się zatrzymało. To ty spowodowałeś, że 6 czerwca Słońce się zatrzymało.

— To nie ja, to On.

Thomas znów uśmiechał się do mnie i patrzył na mnie, jak gdyby mógł odczytać wszystko zapisane w mej duszy.

— Wiesz, co mam na myśli — odparłam. — To w każdym razie był cud. Największy cud od… nie wiem… od czasu Zmartwychwstania. Następnego dnia czuliśmy, że potrzebujemy pomocy, porady. Poszłam z mężem do kościoła. Kościół jest zamknięty. Zamknięty na cztery spusty. Obeszliśmy go dookoła i chcieliśmy znaleźć ojców. Nie ma nikogo, tylko gospodyni. Jest przerażona. Nie otwiera. Dlaczego kościół zamknięty? Boją się rozruchów. Gdzie ojciec McDermott? Pojechał do archidiecezji na naradę. Wszyscy pojechali. Idźcie sobie, nikogo tu nie ma — mówi gospodyni. Rozumiesz, Thomas? Największy cud od czasu Zmartwychwstania, a oni następnego dnia zamykają kościół.

— Myślę, że się zdenerwowali — powiedział Thomas.

— Zdenerwowali się? Jasne, że się zdenerwowali. I o to mi chodzi. Gdzie byli ojcowie, kiedy potrzebowaliśmy ich najbardziej? Na naradzie w archidiecezji. Kardynał zwołał naradę w związku z kryzysem. Z kryzysem — rozumiesz, Thomas? Bóg czyni cud, a dla Kościoła to jest kryzys! Co mam teraz zrobić? W jakim jestem położeniu? Potrzebuję Kościoła. Kościół zawsze zapewniał mnie o tym, a teraz nagle zamyka przede mną drzwi i mówi: Przemyśl to sobie sama. Wydamy biuletyn za kilka dni. Kościół przestraszył się! Myślę, że przestraszyli się, że Pan przyjdzie i powie, iż księża nie są już potrzebni, a ta zorganizowana forma religii i tak nie zdała egzaminu, możemy więc o niej zapomnieć w nowym tysiącleciu.

— Wszystkie wielkie i niezwykłe wydarzenia wytrącają z równowagi ludzi u władzy — powiedział Thomas wzruszając ramionami. — Kościół przecież znowu działa.

— Jasne. Ale minęły cztery dni. Prowadzi normalną działalność, ale mamy nie zadawać pytań na temat 6 czerwca. Nie otrzymali jeszcze instrukcji z Rzymu. Śmieszne. Minęły prawie trzy tygodnie od tych wydarzeń, a kardynałowie wciąż radzą nad stanowiskiem, jakie Kościół powinien zająć. To głupie. Jeżeli papież nie może rozpoznać cudu, przed którym stoi, to po co nam taki Kościół?

— Dobrze — powiedział Thomas — ale gdzie tu moja wina?

— Zabrałeś mi mój Kościół. Nie mogę już więcej ufać tym ludziom. Nie wiem, w co mam wierzyć. Stoimy twarzą w twarz z Bogiem, a Kościół już nami nie kieruje. Co teraz mamy zrobić? Jak postąpić?

— Zachowaj wiarę, dziecko — powiedział — i módl się o zbawienie, i twardo trzymaj się swoich przekonań.

Jeszcze długo coś mówił w tym sensie beznamiętnie jak zaprogramowany komputer, który ma udzielać błogosławieństw. Czułam, że nie jest szczery. Nie próbował udzielić mi odpowiedzi. Chciał mnie tylko uspokoić i chciał się mnie pozbyć.

— Nie — przerwałam mu. — To już na nic. Zachowaj wiarę. Módl się. Robiłam to przez cale życie. Modliliśmy się, żeby Bóg dał znak, i tak się stało. Co dalej? Jaki masz program? Powiedz mi. Co mamy robić? Zabrałeś nam nasz Kościół. Co dajesz w zamian?

Widziałam, że nie miał żadnej odpowiedzi. Twarz nabiegła mu krwią i zaczął bawić się pasmami włosów patrząc na Saula Krafta, jak gdyby wzrokiem chciał mu przekazać „a nie mówiłem!” Spojrzał na mnie i w jego twarzy dostrzegłam albo żal, albo trwogę. Nie byłam pewna, co to było. Właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że Thomas jest taką samą istotą ludzką, jak ty i ja, przestraszoną istotą ludzką, która niezupełnie rozumie, co się dzieje, i nie wie, co ma dalej robić. Usiłował udawać. Powiedział mi znowu, żebym się modliła i nigdy nie lekceważyła potęgi modlitwy i tak dalej, i tak dalej, ale w jego słowach brakowało serca. Był zagubiony. „Jaki masz program?” Nie miał żadnego. Nie przemyślał spraw poza moment otrzymania znaku. Teraz nie może nam pomóc. Tak wygląda Thomas Prorok. Boi się. Wszyscy boimy się, a on jest tylko jednym z nas. Nie jest ani inny, ani mądrzejszy. Wczoraj wieczorem Miłośnicy Apokalipsy spalili dom towarowy. Wiecie, że gdybyście mnie spytali pół roku temu, jak bym się czuła, gdyby Bóg dał nam znak, że istnieje i czuwa nad nami, odpowiedziałabym, że byłaby to najcudowniejsza rzecz od czasu narodzenia Jezusa w żłobie. Znak został nam dany. Teraz waham się. Mam uczucie, jak gdyby lada chwila ziemia miała rozstąpić się pod nogami. Nie wiem, co się z nami stanie. Bóg pojawił się i powinno być pięknie, a jest strasznie. Nigdy nie przypuszczałam, że to tak będzie. O Boże, Boże! Czuję się taka zagubiona, taka pusta.

Rozdział 7 Poglądy analityków

Przemawianie przed audytorium nie jest dla mnie, oczywiście, nowością. Po tych długich latach spędzonych w salach wykładowych na cierpliwym pouczaniu coraz to nowych generacji rozczochranej młodzieży o tajnikach teorii obrotów, ładunków cząsteczkowych i równań czasowych. Również i audytorium nie było szczególnie obce ani napawające strachem. Składało się z pracowników naukowych Harvardu, M.I.T. oraz magistrantów i kilku prawników, psychologów i przedstawicieli kilku innych specjalności z Cambridge. Wszyscy zatem byliśmy przedstawicielami świata naukowego. Było to audytorium, które mogło zebrać się, by zaprotestować przeciwko kolejnemu przypadkowi zanieczyszczenia środowiska lub manipulacji politycznych. Niepokoił mnie jednak jeden aspekt roli, jaką miałem odegrać tego wieczora. Było to właściwie spotkanie religijne. Spotykaliśmy się, by przedyskutować istotę Boga i osiągnąć zrozumienie naszego stosunku do Niego. Miałem wygłosić główny referat, ja, stary Bili Gifford, który prawie przez cztery dziesięciolecia traktował Boga jak przestarzały rupieć. Byłem pasterzem tej trzódki. Dziwnie się czułem.

Wierzę, że wielu z was jest w tej samej sytuacji — powiedziałem im. — Jesteście ludźmi, dla których religijność była czymś zupełnie obcym, których życie było kompletne l wypełnione, chociaż modlitwy i rytuały były w nim nieobecne, którzy traktowali pojęcie Istoty Najwyższej jako rzecz bez znaczenia i którzy traktowali nawyk chodzenia do kościoła jako przejaw przesądów klas niższych i świętoszkowatości klas średnich. Nadeszło jednak wielkie zaskoczenie w dniu 6 czerwca zmuszające nas do przeanalizowania doktryn, które wyszydzaliśmy, zmuszające nas do przemyślenia naszych struktur filozoficznych i do poszukiwania takiego wyjaśnienia zjawiska, które dotąd uznawaliśmy za niemożliwe, które byłoby do przyjęcia. Wy wszyscy, podobnie jak i ja, znaleźliście się nagle pogrążeni w nieznanych wam| metafizycznych wodach.

Grupa zebrała się po raz pierwszy w tydzień po wyda-1 rżeniu i od tego czasu spotykała się dwa, trzy razy w tygodniu. Z początku grupa nie miała żadnej formalnej struktury organizacyjnej, nie miała nazwy, nie miała określonej polityki. Było to po prostu spotkanie inteligentnych, wyrafinowanych obywateli Nowej Anglii, którzy uznali, że sami nie mogą sobie poradzić ze zmienioną rzeczywistością i potrzebowali wzajemnej pomocy i wsparcia. To był powód naszych spotkań. Jednak już po dziesięciu dniach zaczęliśmy poszukiwać bardziej pozytywnego celu. Nie chcieliśmy już tylko uczyć się, jak zaakceptować to, co przydarzyło się ludzkości, ale także znaleźć sposób wykorzystania wydarzeń w jakiś przydatny sposób. Zacząłem wysuwać tego rodzaju poglądy w rozmowach prywatnych i nagle kilku członków grupy zwróciło się do mnie, abym przedstawił swoje poglądy publicznie na kolejnym spotkaniu.

Miało miejsce zadziwiające wydarzenie — ciągnąłem. — Wysunięto wiele pomysłowych teorii, by wyjaśnić to zjawisko. Na przykład, że Ziemia została zatrzymana działaniem siły telekinetycznej wywołanej równoczesną koncentracją całej ludności świata. Słyszeliśmy również wyjaśnienia oparte na astronomii, że gwiazdy i planety znalazły się w wyjątkowej konfiguracji wywołując taki efekt. Twierdzono również, że wypadki z 6 czerwca były wynikiem działania istot z kosmosu. Twierdzenia te pochodziły z najbardziej zaskakujących źródeł. Propozycja telekinezy na pierwszy rzut oka wygląda atrakcyjnie z wyjątkiem tego, że badania prowadzone w przeszłości nie wykazały zdolności telekinetycznych u człowieka lub grup ludzkich. Możliwe, że równoczesny wysiłek podjęty przez całą ludność mógł wywołać pewne siły, których nie mogły ujawnić mniejsze grupy, ale ten sposób rozumowania musi prowadzić do niepożądanego rozmnożenia się hipotez. Wierzę, że większość zgodzi się ze mną, iż inne propozycje wyjaśnienia wydarzeń z 6 czerwca nie dają odpowiedzi na jedno istotne pytanie — dlaczego zwolnienie obrotów Ziemi nastąpiło tak szybko, jak gdyby w odpowiedzi na kampanię światowej modlitwy prowadzoną przez Thomasa Proroka? Czy można uwierzyć, że wyjątkowa konfiguracja sił astronomicznych zdarzyła się właśnie w godzinie modlitwy? Czy można uwierzyć, że potwory pozagalaktyczne po prostu przypadkiem zaczęły eksperymentować z obrotami Ziemi właśnie tego dnia? Element zbiegu okoliczności konieczny dla przyjęcia wszystkich teorii jest dla nich zabójczy.

Co nam zatem zostaje? Zostaje nam tylko wyjaśnienie, że Bóg Wszechmogący wysłuchawszy próśb ludzkości uczynił cud, abyśmy zostali utwierdzeni w wierze.

To jest moja konkluzja. Podobnie myśli wielu z was. Czy wynika jednak z tego, że ponura historia religii ze świętymi wojnami, absurdalnymi dogmatami, dziecinnymi rytuałami, postami i bierzmowaniami jest usprawiedliwiona? Ponieważ zarówno wy, jak i ja przeżyliśmy 6 czerwca szok l zostaliśmy wyrwani z naszego sceptycyzmu przez wypadki, które nie mają racjonalnego wyjaśnienia, czy powinniśmy biec od razu do kościołów, synagog i meczetów i przyłączyć wie do wybranej ortodoksji? Myślę, że nie. Twierdzę, że nasze sceptyczne i racjonalistyczne postawy były właściwe, chociaż źle skierowane. Odrzucając pokazową, trywialną otoczkę zorganizowanej wiary, omijając kościoły, w których pobożnie klęczą nasi sąsiedzi, popełnialiśmy błąd odwracając się również od spraw, które tkwią u podstaw ich wiary, czyli istnienia istoty najwyższej, której boski plan reguluje działanie wszechświata. Kręcenie kołami modlitewnymi i odmawianie Credo wydawało się nam tak puste, że w naszej niechęci do takich działań doszliśmy do odrzucenia wszystkich pojęć wyższego rzędu z dziedziny teologii i przyjęliśmy koncept w pełni przypadkowego kosmosu. Wtedy Ziemia unieruchomiała na cały dzień i na całą noc.

Jak to się stało? Przyznajemy, że było to dzieło Boga, chociaż jesteśmy zdumieni, iż to właśnie my mówimy. To nic wyjaśnione wydarzenie skłoniło nas do sformułowania togo poglądu. Co jednak rozumiemy pod pojęciem Bóg? Kim On jest? Czy jest to starzec z długą, białą brodą? Gdzie Go można znaleźć? Gdzieś między orbitami Marsa i Jowisza?

Czy jest istotą nadnaturalną, czy tylko pozaziemską? Czy On ma też jakąś władzą nad sobą? W ten sposób wyłaniają się coraz to nowe pytania. Nie mamy żadnej wiedzy co do Jego istoty, chociaż teraz mamy świadomość Jego istnienia.

Dobrze. Mamy obecnie wielką okazję, my, analitycy oddani działalności intelektualnej. Wokół nas świat dostał j szału. Miłośnicy Apokalipsy mdleją z zachwytu nad nadchodzącą katastrofą, glosalolianie bełkocą w maniackiej radości, głowy hierarchii kościelnych są skonsternowane. Wszystko jest płynne, wszystko jest nowe i dziwne. Pojawiają się nowe religie, upadają stare. Nadeszła nasza chwila. Wystąpmy i wymieńmy łatwowierność i przesądy na rozsądek, Połóżmy koniec kultom, teologii, ślepej wierze. Niechaj naszym zadaniem będzie powiązanie wydarzeń tego strasznego dnia z jakimiś rozsądnymi zasadami i rozwinięcie przydatnego, dynamicznego i racjonalnego ruchu odrodzenia. Nie ma to być religia, a raczej wiara oparta na koncepcie, że istnieje boski plan, że żyjemy pod władzą istoty najwyższej, czy wyższej, i musimy nawiązać z tą istotą jakieś racjonalne stosunki.

Mieliśmy już moralną odwagę przyznać, że nasz dawny, intuicyjny sceptycyzm był błędny. Zaoferujmy teraz atrakcyjną alternatywę tym, którzy nadal uznają rytualną ortodoksję za nie do przyjęcia, ale którzy również obawiają się całkowitego załamania się porządku publicznego, jeżeli stan ducha ludności nie ulegnie poprawie. Stwórzmy, o ile to możliwe, czysto świecki ruch, religię niereligijną, która da nadzieję na ustanowienie znaczącego dialogu między nami a Nim. Opracujmy plany. Znajdźmy potężne symbole, które mogą przyciągnąć niezdecydowanych i zagubionych. Wyruszmy jak krzyżowcy w dramatycznym wysiłku mającym na celu ocalenie ludzkości przed utratą rozsądku i przed rozpaczą.

I tak dalej w tym tonie. Jak na kogoś, kto nie przywykł do wygłaszania przemówień, było to całkiem niezłe. Streszczenie tego przemówienia pojawiło się w miejscowej gazecie, a następnego dnia przedrukowała je cała prasa. Mój zwrot o nas jako o analitykach zwrócił na siebie uwagę i stał się źródłem nazwy nie nazwanego dotąd ruchu. Zaczęto nazywać nas analitykami. Kiedy już mieliśmy nazwę, zmienił się nasz status. Przestaliśmy być grupą zaniepokojonych obywateli. Staliśmy się ośrodkiem kultu, sceptycznym, racjonalnym ruchem występującym przeciwko przesądom, sektą, najnowszym zjawiskiem w lawinowo narastającym szaleństwie ostatnich dni.

Rozdział 8 Nadzieje oczekujących

Wiem, że wiara w Boga nie była w modzie przez te ostatnie dwadzieścia, trzydzieści czy czterdzieści lat i ludzie nie przestrzegali Bożych przykazań. Ja jednak zawsze się do nich stosowałem. Nawet kiedy byłem małym chłopcem, szczerze wierzyłem i kochałem Go, i cały czas chciałem chodzić do kościoła, nawet w środku tygodnia. Prawdziwie lubiłem klękać, modlić się i czuć się blisko Niego. Mama mówiła jednak: „Nie, Davey, musisz poczekać do niedzieli, a dziś jest dopiero środa”. Sprawy Boże — jak to się mówi — j nie są mi zatem zupełnie obce i gdy przyszło wezwanie do modlitwy, modliłem się z całego serca, żeby Bóg dał nam znak. Nie jestem jednak głupi i nie przyjmuję wszystkiego, co mi wciskają, i zadaję pytania, mam wątpliwości, wszystko sprawdzam i badam i nie jestem, jak te zwykłe cepy wiejskie, które przyjmują wszystko na wiarę. Można by chyba powiedzieć, że należę do tych nielicznych analityków, chociaż w żadnym przypadku nie jestem analitykiem. Nie czuję najmniejszej sympatii do tej bandy ateistów. W każdym razie modliliśmy się wszyscy i znak został dany, i moją pierwszą reakcją była radość. Wcale nie wstydzę się przyznać, że płakałem ze szczęścia, kiedy zatrzymało się słońce. Czułem, że wiara całego mojego życia została potwierdzona, a bezbożnicy powinni drżeć z trwogi. Jednakże następnego dnia znowu zacząłem o tym myśleć i zadałem sobie pytanie, skąd właściwie wiemy, że znak pochodzi od Boga? Skąd możemy mieć pewność, że istota, którą wezwaliśmy, jest rzeczywiście po naszej stronie? Takie właśnie pytania sobie zadałem i oczywiście nie mogłem znaleźć odpowiedzi. Tak samo dobrze mogliśmy przywołać przeklętego Szatana i to, co uznawaliśmy za cud, było po prostu sztuczką z głębin piekielnych, wiodącą nas ku zagładzie. Pojawili się teraz analitycy twierdzący, że żałują swego ateizmu, ponieważ teraz już wiedzą, że Bóg jest rzeczywistością i jest On z nami. Analitycy są jednak aż tak naiwni, iż biorą pod uwagę możliwości, że to Szatan zastawił pułapkę i oszukuje nas. Nie możemy mieć pewności, absolutnie nie możemy mieć pewności. Znak może pochodzić od Boga lub od Diabła i nie będziemy tego wiedzieć, dopóki nie otrzymamy kolejnego znaku, na który czekamy i który, wierzę, otrzymamy w najbliższej przyszłości. Co powie nam drugi znak? Wierzę, że Najwyższy jeszcze nie podjął decyzji w tej sprawie. Drugi znak może zwiastować całkowite potępienie lub może zwiastować nadejście raju na ziemi i musimy oczekiwać go z pokorą i w modlitwie, przyjaciele. Musimy modlić się i oczyścić, aby przygotować się na najgorsze albo na najlepsze. Z przyjemnością myślę o tym, że niedługo Bóg we własnej Osobie stanie przed nami i nie okaże się nam w sposób pośredni, jak wtedy, gdy zatrzymał Słońce, ale bezpośrednio, jako Bóg Ojciec lub Syn Boży, i wówczas zostaniemy zbawieni. Stanie się tak jednak tylko wtedy, jeżeli zachowamy prawość. Jeżeli zaś poddamy się błędom i złu, sprowadzimy na siebie Diabła, ponieważ — jak sam Thomas powiedział — nasz los jest w naszych rękach i w Jego rękach i wierzę, że pierwszy znak to dopiero początek procesu, którego rozwiązaniem w najbliższym czasie będzie dobro lub zło. Wzywam was zatem ja, Davey Stafford, trzymajcie się, przyjaciele, ścieżki wiary, ponieważ nie możemy zachwiać się w nadziei, że Ten Który Nadejdzie przyniesie nam miłość. Twierdzę, że nadeszła dla nas chwila próby i jeżeli się nie sprawdzimy, może się okazać, że to Szatan przyjdzie po nasze dusze. Powtarzam wam jeszcze raz, że nie możemy interpretować pierwszego znaku. Możemy jedynie wierzyć, że prawdziwie pochodzi od Boga, i musimy modlić się, by tak rzeczywiście było, czekając na ostateczny wyrok nieba. W związku z tym wynajęliśmy pusty sklep spożywczy przy Coshocton Avenue, który nazwaliśmy Pierwszy Kościół Oczekujących Odkupienia i będziemy się tam modlić przez całą dobę. Jest nas już siedemnaścioro i będziemy zmieniać się co trzy godziny, po pięcioro. Nasza ilość będzie się zwiększać i to szybko, bo ufam, że do nas dołączycie. Musimy się modlić. To jest konieczne. Nie ma innej nadziei. Musimy błagać o to, by Ten, Który Nadejdzie był łaskawy. Proszę was, módlcie się i niech ufność zagości w waszych sercach w ten czas oczekiwania.

Rozdział 9 Płacz proroków

Kraft wszedł do pokoju w momencie, kiedy Thomas odkładał słuchawkę telefonu.

— Z kim rozmawiałeś? — spytał.

— Z Giffordem Analitykiem. Dzwonił z Bostonu.

— Dlaczego sam odebrałeś telefon?

— Nikogo innego nie było.

— Było trzech apostołów w sąsiednim pokoju. Mogli odebrać telefon.

— I tak przekazaliby go mnie — Thomas wzruszył ramionami. — Dlatego odebrałem. Cóż w tym złego?

— Musisz zachować dystans. Nie możesz zajmować się sprawami codziennymi. Musisz pozostawać na piedestale, a nie odbierać telefony.

— Spróbuję, Saul — powiedział Thomas z westchnieniem.

— Czego chciał Gifford?

— Chciałby połączyć się z nami.

— Połączyć się? Połączyć się! — Oczy Krafta rozbłysły. — A czy my jesteśmy jakieś przedsiębiorstwo produkcyjne? Jesteśmy ruchem. Jesteśmy siłą duchową. Takie połączenie to nonsens.

— Chciałby pracować z nami. Twierdzi, że powinniśmy zjednoczyć się, ponieważ jesteśmy po tej samej stronie.

— O co mu dokładnie chodzi?

— Występujemy przeciwko Miłośnikom Apokalipsy. Powinniśmy razem pracować dla zachowania społeczeństwa i uchronić je przed rozpadem.

— To jest uproszczenie — stwierdził Kraft. — My zajmujemy się wiarą, a oni równaniami. My wierzymy w Istotę Boską, a oni w świętość rozumu. Gdzie tu są punkty wspólne?

— Pożary w Cincinnati i Chicago są naszym wspólnym punktem. Miłośnicy Apokalipsy szaleją, a teraz jeszcze ci oczekujący, ci rzecznicy Szatana… Nie. Musimy działać. Jeżeli będę do jego dyspozycji…

— Do jego dyspozycji?

— Chce, abym złożył oświadczenie popierające jeżeli nie treść, to chociaż ducha filozofii Analityków. Myśli, że to trochę uspokoi nastroje.

— Chce cię wykorzystać do swoich celów.

— Dla potrzeb ludzkości, Saul.

— Jakiś ty naiwny — zaśmiał się Saul chrapliwie. — Gdzie masz rozum? Nie można zawierać sojuszu z ateistami. Chcą cię przekształcić w swoją marionetkę.

— Wierzą w Boga tak samo, jak…

— To ty masz władzę, Thomas. Masz ją w głosie, w oczach. Oni jej nie mają. To tylko banda profesorów. Chcą skorzystać z twojej władzy. Chcą cię wykorzystać do swoich celów. Oni nie chcą ciebie, Thomas. Chcą twojej charyzmy. Zabraniam tego sojuszu.

Thomas drżał. Wznosił się jak góra nad Kraftem, ale był roztrzęsiony, podczas gdy tamten pozostawał spokojny.

— Jestem taki zmęczony, Saul — powiedział wreszcie Thomas.

— Zmęczony?

— Cały ten zamęt, rozruchy, pożary… Dźwigam zbyt wielki ciężar. Gifford może mi pomóc. Potrafi planować, ma pomysły. To są bardzo inteligentni ludzie. -

— Przecież ja ci mogę pomóc.

— Nie, Saul. Co powtarzałeś mi przez cały czas? Że modlitwa jest dobra na każdą okazję! Wiara! Wiara! Wiara! Wiara przenosi góry! No i co? Miałeś rację. Tak. Rozgłaszałeś swą wiarę za moim pośrednictwem i osiągnęliśmy cud, ale co dalej? Co właściwie osiągnęliśmy? Wszystko się rozpada i potrzebujemy sił, by budować i odbudowywać, a ty nie proponujesz niczego nowego. Ty…

— Bóg da…

— Na pewno? Na pewno, Saul? Ile osób zginęło od 6 czerwca? Ile zniszczeń? Rząd jest sparaliżowany. Transport się załamał. Nowe religie, nowi prorocy. Pojawia się Gifford i mówi: Połączmy siły, Thomas, pracujmy razem, a ty mi mówisz…

— Zabraniam.

— Wszystko już uzgodnione. Gifford przyleci pierwszym samolotem i…

— Zadzwonię, do niego. On tu nie może przyjechać. Jeżeli przyjedzie, nie dopuszczą go do ciebie. Zawiadomię apostołów, żeby go nie wpuszczali.

— Nie, Saul.

— Nie potrzebujemy go. Jeżeli on się tu pokaże, będziemy zrujnowani.

— Dlaczego?

— Ponieważ on jest bezbożnikiem, a cała siła naszego ruchu pochodzi od Boga! Co się z tobą stało, Thomas? Gdzie twój ogień? Gdzie twój zapał? Gdzie jest stary, dumny Thomas, który dyskutował z Bogiem? Bekaj, Thomas, pluj na podłogę, drap się po brzuchu, przeklinaj. Dam ci wina. Nie mogę patrzeć na ciebie, kiedy tak biadolisz i narzekasz, jaki to jesteś zmęczony i przestraszony.

— Ostatnio nie mam z czego być dumny, Saul.

— Do cholery, bądź dumny mimo wszystko! Cały świat patrzy na ciebie! Posłuchaj, przygotuję dla ciebie nowe przemówienie, które wygłosisz w pełnej gali jutro wieczorem. Wymanewrujemy Gifforda i jego bandę. To my ich przyjmiemy. Słuchaj, Thomas, wezwiesz do dokonania nowego aktu wiary, jakiejś masowej demonstracji, czegoś potężnego i symbolicznego, czegoś, co wyzwoli ludzi od rozpaczy i zniszczenia. Będziemy stosować rozumowanie Analityków poszerzone o nasz element wiary. Potępisz wszystkie fałszywe nowe kulty i wezwiesz wszystkich do — niech pomyślę — odbycia jakiejś pielgrzymki? Do jakiegoś zjednoczenia? Masowego chrztu? O, właśnie! Marsz do morza. Wszyscy wykąpią się w morzu stworzonym przez Boga. Zmyją z siebie wszelkie wątpliwości i grzechy. Dobrze? To będzie takie potwierdzenie wiary.

Kraft miał twarz rozpaloną, jego czoło lśniło od potu. Thomas przyglądał mu się z niechęcią.

— Przestań się krzywić — ciągnął dalej Kraft. — Zrobisz to i uda się! To oderwie ludzi od Miłośników Apokalipsy. Pozytywne cele — takie powinno być nasze podejście! Thomas Prorok wzywa, że wszyscy powinniśmy działać wspólnie w ramach praw Bożych. Tak. Obiecuję ci, że zaprowadzimy porządek w ciągu dziesięciu dni. Napij się i odpręż. Muszę zadzwonić do Gifforda, a później przygotuję twój nowy apel. Skończ z tą ponurą miną, Thomas! Mamy w swych rękach ogromną władzę. Dzierżymy miecz Boży. Chcesz to wszystko oddać grupie Gifforda? A teraz idź i odpocznij.

Rozdział 10 Upadek Kościoła Przebłagania

WSZYSCY PRZEWODNICZĄCY PARAFII. DO POWIELENIA I ROZPROWADZENIA. Wielebny August Hammacher do wielce umiłowanych braci i sióstr w Chrystusie, członków Autentycznego Kościoła Doktryny Przebłagania. Pozdrowienia i błogosławieństwa z Przybytku Centralnego. Powiadamiam niniejszym, iż poinformowaliśmy Przełożonego Daveya Stafforda z Pierwszego Kościoła Oczekujących Odkupienia, że poczynając od dnia dzisiejszego przestajemy utrzymywać łączność z jego Kościołem ze wzglądu na nie dające się pogodzić różnice doktrynalne. Zabrania się zatem członkom Kościoła Autentycznego uczestniczenia w jakichkolwiek obrzędach Kościoła Oczekujących i utrzymywania jakichkolwiek kontaktów o charakterze religijnym z jego wyznawcami, chociaż zachowamy członków Kościoła Oczekujących w naszych modlitwach i będziemy błagać o ich zbawienie tak, jak gdyby byli naszymi współwyznawcami.

Schizma pomiędzy naszym Kościołem a Kościołem Oczekujących, która narastała już od ponad tygodnia, wynika z zasadniczego braku porozumienia co do istoty znaku. Jesteśmy oczywiście przekonani, a ostatnie wypadki nas w tym przekonaniu utwierdzają, że znak pochodzi od Szatana i oznacza, iż w niebie nastąpiła zmiana sytuacji z potencjalną korzyścią dla sił diabelskich. Oczekując szybkiego zapanowania Ciemnych Potęg na Ziemi, składamy nasz skromny hołd Szatanowi, drugiemu wcieleniu Chrystusa, w nadziei, że gdy nadejdzie, uzna nasze posłuszeństwo i ocali od ostatecznej zagłady.

Kościół Oczekujących zajął agnostyczne stanowisko, twierdząc, iż nie można mieć pewności, czy znak pochodził od Boga, czy od Szatana i oczekując pełnego wyjaśnienia musimy modlić się, jak dawniej do Ojca i Syna i istnieje możliwość, że naszą pobożnością możemy w ogóle uniemożliwić nadejście Szatana. Istnieje pewna powierzchowna zbieżność pomiędzy ich i naszymi poglądami, wyrażająca się niechęcią do uznania poglądów Thomasa Proroka z jednej strony i analityków z drugiej, że znak pochodził od Boga. Widać jednak, że pomiędzy nami a Kościołem Oczekiwania istnieje podstawowy konflikt doktrynalny, ponieważ odmawiają oni zrozumienia naszej nauki dotyczącej możliwości okazania przez Szatana łaski. Trwają na stanowisku, które może okazać się niebezpiecznie obraźliwe dla Niego. Nie chcąc opowiedzieć się po żadnej stronie mają nadzieję trzymać się środka, nie zdając sobie sprawy, że gdy Czarny nadejdzie, ukarze wszystkich, którzy nie pojęli prawdziwego znaczenia objawienia z 6 czerwca. Mieliśmy nadzieję, że Kościół Oczekiwania przejdzie na naszą stronę. Ich postawa jednak stawała się coraz bardziej obraźliwa w miarę, jak obnażaliśmy ich doktrynalne niekonsekwencje i obecnie nie mamy już wyboru. Musimy obłożyć ich ekskomuniką. Cóż bowiem mówi Apokalipsa: „Znam uczynki twoje, żeś ani zimny, ani gorący. Obyś był zimny albo gorący! A tak, żeś letni, a nie gorący, ani zimny, wypluję cię z ust moich”. Nie możemy zatem ryzykować, że zostaniemy skażeni przez owych letnich wyznawców Kościoła Oczekiwania, którzy nie są gotowi paść na kolana przed Czarnym, chociaż uznają możliwość (a nie nieuchronność) Jego nadejścia. -

Jednakże, umiłowani przyjaciele w Chrystusie, zawiadamiam Was z przyjemnością, że w dniu dzisiejszym nawiązaliśmy wstępne porozumienie ze Zjednoczonym Diaboliczno-Apokaliptycznym Kościołem Zielonoświątkowców Stanów Zjednoczonych z siedzibą w Los Angeles w Kalifornii. Nie muszę tu omawiać głębokiej przepaści doktrynalnej dzielącej nas od sekt apokaliptycznych w ogóle, ale chociaż potępiamy ich niektóre nauki, nawet i owej sekty diabolicznej, uznajemy, że uda nam się oczyścić ją z czasem z błędów. Nie należy tego w żadnym przypadku interpretować jako zgodę na to, aby członkowie Kościoła Przebłagania uczestniczyli w obrzędach apokaliptycznych, nawet tych nieszkodliwych. Pragnę jednak powiadomić Was, że istnieje możliwość nawiązania ściślejszych stosunków przynajmniej z jedna grupą apokaliptyczną w momencie zerwania naszych związków z Kościołem Oczekiwania. Przesyłamy Warn wszystkim naszą miłość i padamy kornie przed Czarnym, którego triumf już następuje. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego oraz Tego, Który Nadejdzie. Amen.

Rozdział 11 Marsz do morza

Była to najbardziej przerażająca rzecz, jaka mnie kiedykolwiek spotkała. To było jak inwazja obcych wojsk, jak szarańcza, która pojawiła się w Egipcie na skinienie Mojżesza. Opisuje to Księga Wyjścia: „Pokryła ona całą powierzchnię ziemi, tak że ziemia pociemniała. I pożarła całą roślinność ziemi i cały owoc drzew, który pozostawił grad. Nie pozostała żadna roślinność w całej ziemi egipskiej”. To było jak koszmar nocny. Lucy i ja byliśmy Egipcjanami. Wszyscy ludzie Thomasa byli szarańczą.

Lucy chciała się w to zaangażować od samego początku. Dla niej Thomas był jak święty, Boży prorok, od chwili, kiedy zaczął nauczać, chociaż próbowałem przekonać ją, że to szarlatan i niebezpieczny szaleniec z przeszłością kryminalną. Przyjrzyj się jego twarzy — mówiłem. — Popatrz na te oczy! Nic nie pomagało. Zbierała o nim wycinki prasowe, jak gdyby był gwiazdą filmową, a ona piętnastolatką, a nie kobietą po siedemdziesiątce. Miała jego fotografie i teksty wszystkich przemówień. Gniewała się na mnie, gdy mówiłem, że jest szalony lub bez skrupułów. Nasza największa kłótnia w ciągu ostatnich może trzydziestu lat wybuchła, gdy chciała wysłać mu pięćset dolarów, żeby przyczynić się do pokrycia kosztów, jakie ponosił na programy telewizyjne, a ja absolutnie odmówiłem. Oczywiście po dniu, w którym Znak był dany, uznała, że miał rację i zaliczał się do tej samej kategorii co Mojżesz, Eliasz i Jan Chrzciciel, czyli był jednym z prawdziwych powołanych głoszących słowa Pana i wydaje mi się, że ja też zacząłem go za takiego uważać wbrew sobie. Chociaż nie lubiłem go i mu nie ufałem, czułem, że obdarzony jest specjalną mocą. Kiedy wszyscy modlili się o znak, modliłem się i ja, nie dlatego że spodziewałem się, iż będzie dany, ale żeby uniknąć kłopotów z moją Lucy. W każdym razie modliłem się szczerze, a kiedy Ziemia zatrzymała się, przebiegł mnie dreszcz i, przeżyłem taki wstrząs, że myślałem, iż dostanę wylewu. Przeprosiłem Lucy za wszystko, co mówiłem na temat Thomasa. Wciąż podejrzewałem, że był szaleńcem i szarlatanem, ale nie mogłem zaprzeczyć, że miał w sobie coś ze świętego i proroka. Myślę, że jest taka możliwość, iż człowiek jest równocześnie świętym i szarlatanem. Wszystko jest możliwe. Słyszałem, że jedna z tych nowych religii twierdzi, iż Szatan jest w rzeczywistości ucieleśnieniem Jezusa, czy też czwartym członkiem Świętej Trójcy, czy coś w tym rodzaju. Naprawdę.

Później zaczęły się te wszystkie rozruchy i podpalenia, kiedy nadeszła fala upałów i wydawało się, że świat zwariował, a wszystko zaczęło iść gorzej, a nie lepiej po tym, jak Bóg dał znak i Thomas wezwał do odbycia Dnia Ponownego Oddania Się, i wszyscy mieli iść do morza i zmyć grzechy. Miał to być prawdziwy, starodawny obrządek całkowitego obmycia się. Wszyscy mieli się spotkać, potępić nowe kulty i przywrócić dawny porządek rzeczy.

Lucy przyszła do mnie bardzo przejęta i powiedziała, żebyśmy poszli i że musimy w tym uczestniczyć. Miejsca spotkań były rozrzucone po całych Stanach Zjednoczonych. Wyznaczono Nowy Jork, Houston, San Diego, Seattle, Chicago i nie pamiętam jakie jeszcze miasta. Thomas miał uczestniczyć w głównej uroczystości, która miała odbyć się w Atlantic City, położonym niedaleko nas. Uroczystość miała być transmitowana przez telewizję na żywo do innych miejsc spotkań w Stanach Zjednoczonych i za granicą. Lucy nigdy nie widziała Thomasa we własnej osobie. Powiedziałem jej, że to szaleństwo, żeby ludzie w naszym wieku pchali się w tak wielki tłum, jaki zawsze otacza Thomasa. Zgniotą nas, zadepczą — powiedziałem. — Z pewnością zginiemy. Słuchaj — powiedziałem jej — mieszkamy tuż przy morzu. Ocean zaczyna się o pięćdziesiąt kroków od naszej werandy. Po co pchać się w kłopoty? Zostaniemy tutaj i będziemy obserwować wszystko w telewizji, a kiedy wszyscy zaczną wchodzić do morza w celu oczyszczenia, zejdziemy na naszą plażę. Będziemy uczestniczyć bez wystawiania się na ryzyko. Widziałem, że Lucy była rozczarowana, iż nie zobaczy Thomasa bezpośrednio, ale jest rozsądną kobietą, a mnie stuknęła osiemdziesiątka w listopadzie. Zgodziła się, zwłaszcza dlatego, że wiedzieliśmy, iż różne rzeczy dzieją się przy okazji spotkań zwoływanych przez Thomasa.

Nadszedł wreszcie ten wielki dzień. Włączyłem telewizor i pierwszą rzeczą, jaką się dowiedzieliśmy, było, że Atlantic City w ostatniej chwili nie zgodziło się na spotkanie zwołane przez Thomasa ze względów bezpieczeństwa. Poprzedniego wieczora wielki tankowiec uległ awarii niedaleko wybrzeża i plama ropy zbliżała się do plaż, stwierdził burmistrz. Takie spotkanie na brzegu morskim uniemożliwiłoby walkę z zanieczyszczeniami, a ropa zagroziłaby zdrowiu wszystkich, którzy weszliby do wody. Wszystkie plaże w Atlantic City zostały zamknięte, sprowadzono dodatkowe oddziały policji, postawiono bariery laserowe i inne zabezpieczenia. W rzeczywistości plama ropy wcale nie była blisko Atlantic City i dryfowała w przeciwnym kierunku, a kiedy burmistrz troszczył się o bezpieczeństwo, nie miał na myśli łudzi zebranych przez Thomasa, ale bezpieczeństwo swego miasta i nie chciał, aby kilka milionów ludzi niszczyło chodniki i wybijało szyby. Atlantic City było zatem zamknięte, a Thomas zebrał już nieprzebrane tłumy, które nadeszły z Filadelfii, Trenton, Wilmington, a nawet z Baltimore. Tłum był tak wielki, że liczył pięć, sześć, a może nawet dziesięć milionów ludzi. Pokazywali ten tłum z helikoptera. Wszyscy stali ramię przy ramieniu na przestrzeni może dwudziestu mil w tę stronę i pięćdziesięciu w przeciwną. Tak to przynajmniej wyglądało. Jedyne wolne miejsce było tam, gdzie znajdował się Thomas. Może pięćdziesiąt jardów pustej przestrzeni otoczonej ciasnym pierścieniem przez chroniących Thomasa apostołów.

Gdzie ten tłum miał się podziać, jeżeli nie mógł iść do Atlantic City? To proste — powiedział Thomas — niech każdy uda się w kierunku wybrzeża stanu Jersey pomiędzy Long Beach Island i Sandy Hook. Kiedy to usłyszałem, chciałem wskoczyć do samochodu i ruszyć choćby do Montany. Było jednak za późno. Uczestnicy marszu już ruszyli. Wszystkie drogi były zablokowane. Wyszedłem z lornetką na balkon i zobaczyłem pierwsze szeregi przekraczające groblę. Ludzie szli po siedemdziesięcioro, osiemdziesięcioro w rządzie, a dalej całe morze twarzy sięgające gdzieś, hen, w głąb lądu aż po Manahawkin, a nawet dalej. Zupełnie jak mongolskie hordy Dżyngis Chana. Jedna grupa zawróciła na południe w kierunku Beach Haven, druga zaś przez Surf City, Loyelaadies i Hervey Cedars szła w naszym kierunku. Tysiące, tysiące i tysiące. Nasza miejscowość położona jest na długim i wąskim piaszczystym cyplu i zabudowana dość ciasno zarówno od strony zatoki, jak i otwartego morza. Nie ma tu żadnych otwartych przestrzeni, a jedynie wąskie uliczki i po prostu nie było miejsca dla tylu ludzi. Oni jednak wciąż napływali i patrząc przez lornetką odniosłem wrażenie, że kręci mi się w głowie, ponieważ zdawało mi się, że niektóre domy idą wraz z nimi. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że domy rzeczywiście się ruszały. Napór masy ludzkiej spychał mniej solidne konstrukcje z fundamentów. Domy przewracały się i były miażdżone pod stopami. Czy możecie to sobie wyobrazić? Powiedziałem Lucy, żeby się modliła, ale ona i tak już to robiła bez mojej sugestii. Schwyciłem strzelbę w nadziei, że będę przynajmniej się jakoś bronić. Powiedziałem też Lucy, że jest to prawdopodobnie ostatni dzień naszego życia. Ucałowaliśmy się i powiedzieliśmy sobie, jak dobre były te pięćdziesiąt trzy lata, które spędziliśmy razem. Wtedy tłum dotarł do naszej części osiedla. Pędzili ku plaży. Rozszalała”, ogłupiała tłuszcza.

Thomas był tam także, bardzo blisko naszego domu. Był wyższy niż myślałem. Włosy i brodę miał w nieładzie, twarz czerwoną i opaloną. Był tak blisko, że widziałem skórę złu-szczoną słońcem. Wciąż otaczał go pierścień apostołów. Krzyczał coś przez megafon, ale mimo potężnych głośników zamontowanych na krążących helikopterach nie można było zrozumieć ani słowa. Saul Kraft był razem z nim. Był blady i przerażony. Ludzie biegli do wody, niektórzy w ubraniach, inni nadzy wypełnili całe morze aż do linii, przy której załamywały się fale. Gdy coraz więcej ludzi tłoczyło się do wody, ci stojący z przodu zaczęli tracić grunt pod nogami. Myślę, że właśnie wtedy zaczęły sią utonięcia. Sam widziałem ludzi walczących z falami, wzywających pomocy i spychanych w morze. Thomas pozostał na brzegu krzycząc coś przez megafon. Musiał zdać sobie sprawę, że utracił panowanie nad tłumem, ale już nic nie mógł zrobić. Aż do tej chwili cały tłum parł do przodu, ku morzu. Teraz nastąpiła jednak zmiana. Ci, którzy znajdowali się w wodzie, usiłowali powrócić na ląd. Myślałem, że czynią to z obawy przed utonięciem, zobaczyłem jednak czarne plamy na ich odzieży i zrozumiałem: plama ropy! Nie dotarła do Atlantic City, ale była tu i przesuwała się ku brzegowi. Ludzie grzęźli w niej, mieli ją na twarzach i we włosach, nie mogli jednak wrócić na brzeg ze względu na tłum prący w przeciwną stronę. Wielu ludzi stratowano, kiedy wychodzący z wody, kaszlący, duszący się i oślepieni ropą przewracali się pod nogi innych, wciąż usiłujących wejść do morza.

Kiedy spojrzałem na Thomasa, wyglądał, jak gdyby wpadł w szał. Twarz miał dziką. Odrzucił megafon i krzyczał coś. Na szyi i czole wystąpiły mu węzły żył. Saul Kraft podszedł do niego i coś powiedział. Thomas odwrócił się do niego w gniewie, podniósł ręce i opuścił je jak dwie maczugi na głowę Krafta. Wiecie, że Kraft to niewielki człowiek. Padł jak martwy. Jego twarz zalana była krwią. Dwóch czy trzech apostołów podniosło go i zaniosło do jednego z domów przy plaży. Wtedy właśnie udało się komuś prześliznąć przez kordon apostołów. Ruszył biegiem w stronę Thomasa. Był niski, otyły, odziany w szaty Kościoła Oczekiwania czy Przebłagania, nie wiem którego. Miał w ręku laserowy toporek. Krzyknął coś do Thomasa i podniósł broń. Thomas ruszył w jego kierunku. W porównaniu z nim był tak ogromny, iż zdawało się, że zabójca się skurczył. Był tak przerażony, że znieruchomiał. Thomas wyciągnął rękę, wyrwał mu z dłoni toporek i odrzucił go w piach. Później zaczął go bić. Uderzał krótkimi, potężnymi ciosami. Bach, bach, bach. Wydawało się, że napastnikowi odpadnie głowa. Thomas zupełnie zatracił ludzki wygląd. Był jak jakaś niszcząca maszyna. Krzyczał i wył. Z ust ciekła mu piana, jak gdyby ten śmiertelny rytm ciosów upajał go. Bach, bach, bach. Wreszcie przestał, schwycił tego człowieka za ręce i rzucił nim o piasek, jak szmacianą lalką. Mężczyzna przeleciał w powietrzu jakieś dwadzieścia stóp, upadł i leżał nieruchomo. Jestem pewien, że Thomas pobił go na śmierć. Taki to jest ten święty prorok, człowiek Boży. Nagle cały jego wygląd zmienił się. Stał się śmiertelnie spokojny, lodowaty. Stał na plaży przygarbiony, z opuszczonymi rękami. Jego pierś wznosiła się i opadała przyspieszonym oddechem po wysiłku. Zaczął płakać. Wyraz jego twarzy zmienił się nagle i zobaczyłem łzy. Tego nigdy nie zapomnę. Thomas Prorok samotny wśród tego całego szaleństwa na plaży, płaczący jak młoda wdowa.

Później już nic nie widziałem. Na dole rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Schwyciłem strzelbę i pobiegłem zobaczyć, co się stało. Na podłodze w salonie leżało może z piętnaście osób, które zostały wepchnięte przez panoramiczne okno przez napierający z zewnątrz tłum. Byli pokaleczeni szkłem, niektórzy bardzo poważnie. Wszędzie pełno było krwi i coraz więcej ludzi wpadało przez dziurę, gdzie kiedyś było okno. Usłyszałem krzyk Lucy. Moja strzelba wypaliła i już nie pamiętam, co się stało później. Oprzytomniałem w środku nocy w naszym całkowicie zrujnowanym domu. Zobaczyłem helikopter lądujący na plaży i ekipy przystępujące do zbierania ciał. Tylko na naszym odcinku brzegu było ich kilkaset. Topielcy, stratowani, zaduszeni ropą, ofiary ataków serca. Ciała już posprzątano, ale osiedle jest w ruinie. Chcemy, aby rząd ogłosił go rejonem klęski. Nie wiem, czy nam się uda. Czy obrzęd religijny można nazwać klęską? My uważamy, że można. Tak wyglądał wasz Dzień Potwierdzenia Wiary — klęska. Modlitwa i oczyszczenie, by zebrać wszystkich pod sztandarami Pana. Niech mnie piorun trzaśnie, jeżeli nie mówię szczerej prawdy, ale wolałbym, żeby Pan i wszyscy jego prorocy zniknęli i zostawili nas w spokoju. Jak na razie mamy dość religii.

Rozdział 12 Głos z nieba

Saul Kraft zabezpieczony urządzeniami elektronicznymi wartymi ponad dziewięć tysięcy dolarów, czujnikami, skanerami, zapadniami zastanawiał się, czemu wszystko idzie tak źle. Może wybór Thomasa był błędem? Zdał sobie teraz sprawę, że Thomas miał zbyt skomplikowaną osobowość. Jego reakcje były nieprzewidywalne. Miał jak gdyby podwójną duszę, w której diabeł i anioł byli wymieszam po równo. W każdym razie początki krucjaty były dość obiecujące. Działając za pośrednictwem Thomasa udało mu się skłonić Boga Wszechmogącego, by zareagował na modlitwy ludzkości. Co jeszcze można było zrobić?

Ale co teraz? Wszędzie panuje ta potworna atmosfera karnawału. Pojawiają się nowe kulty, nowi prorocy. Tysiące interpretacji wydarzeń, których znaczenie powinno być kryształowo jasne. Płoną stosy. Szaleństwo rzucało łunę na niebo jak błyskawice. Może to był błąd Thomasa? Od początku prorok nie otrzymał prawdziwej łaski. Możliwe, że jakikolwiek ruch masowy, ześrodkowany wokół proroka takiego, jak Thomas, był od początku skazany na chaos?

A może błąd był mój?

Kraft trwał w samotności od wielu dni, może tygodni. Zatracił poczucie czasu. Z nikim się nie spotykał, nawet z Thomasem, który chciałby go przeprosić. Rany Krafta zagoiły się i nie czuł już żalu do Thomasa. Niepowodzenie Dnia Potwierdzenia Wiary spowodowało u wszystkich kryzys psychiczny tam, na plaży, i wybuch Thomasa był zrozumiały, jeżeli nie usprawiedliwiony. Mogło się to nawet stać z inspiracji Boga, który ukarał jego, Krafta, za grzechy, używając Thomasa jako swego narzędzia, a jego grzechy to głównie pycha. Odepchnięcie Gifforda, zorganizowanie Dnia Potwierdzenia Wiary w oparciu o tak cyniczne motywy…

Kraft boi się o swoją duszę. Boi się też o duszę Thomasa. Teraz Kraft nie może się zdobyć na spotkanie z Thomasem, dopóki nie odzyska duchowej równowagi. Thomas jest zbyt gwałtowny, wzburzony, emanuje silną wolą. Kraft musi przedtem odzyskać siły moralne. Chce się teraz w pełni oddać modlitwie. Modlitwa jednak nie przychodzi. Kraft czuje się oderwany od Wszechmogącego jak nigdy dotąd. Niepowodzenie jego świętej krucjaty musiało wywołać niezadowolenie Pana. Powstała przepaść. Kraft czuje się porzucony i bezsilny. Już nie usiłuje modlić się. Snuje się zdenerwowany po całym mieszkaniu, nasłuchuje, czy ktoś nie usiłuje się włamać, sprawdza urządzenia zabezpieczające. Włącza wewnętrzne systemy telewizyjne spodziewając się ujrzeć pożary na ulicy, ale wszędzie panuje spokój. Słucha wiadomości przez radio. Wszędzie chaos i bałagan. Mówi się, że Thomas nie żyje. Mówi się, że Thomas tego samego dnia był w Istambule, Karaczi, Johannesburgu, San Francisco. Kościół Przebłagania ogłosił, że według ich obliczeń Szatan pojawi się na ziemi dwudziestego czwartego listopada, by przejąć władzę. Papież nareszcie przerwał milczenie i oznajmił, że nie wie, jaka moc mogła spowodować zaskakujące wydarzenia z 6 czerwca, ale myśli, że przypisywanie ich bezpośredniej interwencji Boga bez uzyskania dalszych dowodów byłoby przedwczesne. Papież zatem również stał się Oczekującym — uśmiecha się Kraft. Wspaniale! Kraft zastanawia się, czy arcybiskup Canterbury uczestniczy w obrzędach Kościoła Przebłagania, lub czy dalajlama nawiązał kontakty z Miłośnikami Apokalipsy. Teraz już wszystko może się zdarzyć. Gog i Magog buszują po świecie. Krafta już nic nie może zaskoczyć. Nie czuje również zdumienia, gdy włącza radio późnym popołudniem i stwierdza, że przez radio przemawia Bóg we własnej osobie.

Głos Boga jest bogaty i majestatyczny. Przypomina Kraftowi nieco głos Thomasa, ale ton głosu jest nieco mniej żarliwy, nieco mniej ewangeliczny. Mówi w sposób poważny i zrozumiały, jak senator prowadzący kampanię wyborczą na piątą kadencję. W głosie Boga można zauważyć trudny do uchwycenia akcent wschodni. Mógłby być senatorem z Pensylwanii lub Ohio. Zdecydował się przemówić — wyjaśnia — w nadziei, że uda mu się przywrócić porządek na świecie. Chciałby zapewnić każdego, że nie planuje się żadnej apokalipsy, a ci, którzy oczekują szybkiej zagłady świata, postępują nierozsądnie. Nie należy również słuchać tych, którzy twierdzą, że ostatni znak był dziełem Szatana. Oczywiście, że nie był — stwierdza Pan Bóg. Przebłaganie Złego nie jest wcale potrzebne. Oczywiście, należy oddać diabłu to, co mu się należy, ale nic poza tym. Wstrzymując obroty Ziemi dookoła osi miałem zamiar udowodnić, że jestem, że dbam o wasze interesy. Chciałem, abyście wiedzieli, że w przypadku prawdziwych kłopotów zadbam…

Kraft z ciasno zaciśniętymi ustami szuka innych stacji. Dźwięczny baryton stale mu towarzyszy.

…że pokój zostanie utrzymany, a siły sprawiedliwości zostaną wzmocnione…

Kraft włącza telewizor. Na ekranie ukazuje się jedynie znak rozpoznawczy stacji. U góry ekranu lśni jasnozielony napis:


RZEKOMY GŁOS BOGA

a poniżej szkarłatny podtytuł:


TRANSMISJA Z KSIĘŻYCA

Bóstwo tymczasem przeszło gładko na nowe tematy. Wszystkie problemy świata — stwierdziło — wynikają z powstania i rozwoju ateistycznego socjalizmu. Fałszywy prorok, Karol Marks, któremu pomagał anarchista Lenin, oraz pomniejsze demony, Stalin i Mao, rozprzestrzenili w świecie plagę bezbożności, która skaziła cały wiek dwudziesty, a teraz, u progu dwudziestego pierwszego wieku musi zostać pokonana. Przez długi czas wierny lud Boży świata opierał się bolszewickim doktrynom — kontynuował Pan Bóg głosem przejrzystym i tchnącym rozsądkiem — ale w ciągu ostatnich dwudziestu lat nastąpiło porozumienie z siłami ciemności, co pozwoliło na rozprzestrzenienie się zgnilizny nawet do takich prawych krajów, jak Japonia, Brazylia, Republika Federalna Niemiec, a nawet do umiłowanych przez Boga Stanów Zjednoczonych Ameryki. Nieuczciwa filozofia współistnienia krok po kroku spętała siły dobra i w rezultacie…

Kraft stwierdza, że wszystko to jest bardzo dziwne. Czy Bóg mówi do wszystkich po angielsku, czy też do Japończyków po japońsku, po hebrajsku do obywateli Izraela, po chorwacka do Chorwatów, a po bułgarsku do Bułgarów? Od kiedy to Bóg stał się tak zagorzałym obrońcą etyki kapitalistycznej? Kraft przypomina sobie, że przecież dawno temu wypędził przekupniów ze świątyni. Jak głos Boży żądać może świętej wojny z komunizmem? Kraft słyszy, jak wzywa, by legiony wiernych atakowały marksistowskiego wroga wszędzie tam, gdzie podnosi się czerwony sztandar, paliły domy działaczy lewicowych, niszczyły ambasady, konsulaty, biblioteki i inne źródła niebezpiecznej propagandy. Wszystko to mówi cywilizowanym, bezbarwnym tonem.

Nagle, w pół zdania, głos Wszechmogącego znika z fal eteru. W kilka chwil później spiker nie mogący ukryć swego zakłopotania wyjaśnił, że program był żartem wymyślonym przez znudzonych techników satelitarnej stacji przekaźnikowej. Wdrożono dochodzenie w celu stwierdzenia, w jaki sposób tak wiele stacji radiowych i telewizyjnych dało się skłonić na transmisję tego programu jako ważnej wiadomości. Dla wielu bezbożnych marksistów komunikat ten pojawił się jednak za późno. Napady i rabunki, do których wzywano, miały miejsce w kilkunastu miastach. Setki dyplomatów, strażników i urzędników zostało zamordowanych przez rozwścieczony tłum spełniający wolę Bożą. Straty materialne były ogromne. Świat ogarnął kryzys międzynarodowy. Są doniesienia o wypadkach odwetu na obywatelach amerykańskich w kilku krajach Europy Wschodniej. Żyjemy w dziwnych czasach — myśli Kraft. Modli się. Za siebie, za Thomasa, za całą ludzkość. Boże, zmiłuj się. Amen. Amen. Amen.

Rozdział 13 Pogrzeb wiary

Trasa marszu zaczyna się od granicy miasta i biegnie w kierunku zachodnim, i wtapia się w labirynt przedmieść. Maszeruje około tysiąca osób. Kroczą energicznie, mimo że panuje przygniatający, wilgotny upał. Mijają park okryty gęstym, ciemnozielonym listowiem późnego lata. Mijają wielopoziomowe skrzyżowanie autostrad i rząd wypalonych moteli i stacji benzynowych. Mijają zbombardowany zbiornik wodny, cmentarz i kierują się na miejskie wysypisko.

Gifford kierujący tą procesją ubrany jest w odzież, jaką zwykle nosi do pracy — zużyte spodnie koloru khaki, luźną, szarą koszulę i stare, skórzane sandały. Z początku proponowano, aby bardziej wybitni Analitycy ubrali się w szaty akademickie. Gifford sprzeciwił się jednak temu twierdząc, że taki strój nie odpowiadałby duchowi ceremonii. W tym dniu miały być pogrzebane wszystkie stare przesądy i ceremonie, czemu więc główni obrazoburcy mieliby ubierać się w hieratyczne kostiumy, jak gdyby byli kapłanami, jak gdyby nowa wiara miała być tak samo pełna aktorstwa, jak przestarzałe religie, które miała zastąpić?

Ponieważ uczestnicy marszu są tak skromnie ubrani, tym bardziej uderzający jest kontrast pomiędzy ich odzieżą a bogatymi, dekoracyjnymi atrybutami kościelnymi, które niosą. Nikt nie przyszedł z pustymi rękami. Każdy ma jakiś symbol, jakiś święty przedmiot, jakąś księgę. Na lewym ramieniu Gifforda przewieszona jest duża, biała, pięknie haftowana, lniana alba, z której zwiesza się jedwabny pas. Człowiek idący za nim niesie dalmatykę diakona. Trzeci z maszerujących ma piękny ornat, czwarty wspaniałą kapę. Reszta szat liturgicznych była niesiona tuż za nimi. Czapka, stuła, manipularz. Jakaś kobieta posunięta w latach, o lodowatych oczach wymachiwała pastorałem. Człowiek idący obok niej miał na głowie mitrę przekrzywioną pod zawadiackim kątem. Sutanny, komże, habity, pelerynki i inne elementy strojów. Właściwie wszystko z wyjątkiem papieskiej tiary. Ludzie niosą kielichy, krucyfiksy, kadzielnice, chrzcielnice. Trzech mężczyzn chwieje się pod fragmentem pięknie rzeźbionej ambony. Grupa uczestników marszu niesie przedmioty i szaty liturgiczne należące do Kościoła prawosławnego. Widać surowe szaty Kościoła prezbiteriańskiego przemieszane z jarmułkami, tałesami. Są też bardziej egzotyczne przedmioty, jak koła modlitewne, bożki chyba z pięćdziesięciu wyznań, przedmioty czczone przez konfucjonistów, szintoistów, parsów, buddystów Małego i Wielkiego Wozu, dżainów, sikhów, animistów i wielu innych. Ludzie niosą świeczniki, tacki komunijne, nawet tace do zbierania darów. Żaden element nie został zignorowany. Są też oczywiście święte księgi całego świata. Niezliczona ilość egzemplarzy Starego i Nowego Testamentu, Koran, Bhgawadgita, Upaniszady, Tao Te Ching, Wedy, Yedanta Sutra, Talmud, Księga Zmarłych i wiele, wiele innych. Gifford nie był przekonany, jeśli chwilowo chodziło o niszczenie książek, ponieważ miało to niesmaczne podteksty. Były to jednak czasy ekstremizmu i trzeba było stosowaać odpowiednie metody. Zgodził się więc nawet i na to.

Większość przedmiotów niesionych przez uczestników marszu była dostarczana dobrowolnie przez rozczarowanych członków kongregacji, niektóre nawet przez niezadowolonych duchownych. Inne przedmioty pochodziły z kościołów i muzeów obrabowanych podczas rozruchów. Analitycy jednak nie zrabowali nic. Przyjmowali jedynie darowizny i zbierali przedmioty, które rabusie porzucili na ulicach. Gifford zastosował tu żelazną zasadę. Zdobywanie przedmiotów kultu siłą było zakazane. Dlatego szaty i emblematy nowych wyznań są nieliczne, ponieważ ani członkowie Kościoła Oczekiwania, ani Przebłagania, ani im podobni nie chcieli się przyczynić do festiwalu zniszczenia organizowanego przez Gifforda.

Dotarli wreszcie do wysypiska. Jest to rozległy kawał płaskiego ugoru wyglądający zaskakująco aseptycznie. Duże połacie łąki, a jeszcze nie zregenerowane części wysypiska zostały starannie wyrównane i przykryte darnią. Uczestnicy marszu poodkładali niesione przedmioty, a główni Analitycy wystąpili naprzód, by wziąć szpadle i łopaty z ciężarówki, która przybyła za maszerującymi. Gifford patrzy w górę. Nad tłumem unoszą się helikoptery najeżone kamerami telewizyjnymi. To wydarzenie znajdzie szerokie odbicie w mediach. Odwraca się do uczestników marszu i rozpoczyna przemówienie.

— Niechaj ta ceremonia oznacza koniec wszystkich ceremonii. Niechaj ten obrządek rozpocznie czasy bez żadnych obrządków. Niechaj od dzisiaj zacznie rządzić rozum.

Gifford sam wykopał pierwszą grudę ziemi. Inni też zabierają się do pracy. Przygotowują wykop na trzy stopy głęboki i szeroki na dziesięć, dwanaście stóp. Wierzchnia warstwa ziemi schodzi łatwo, ale pod spodem ukazują się puszki, połamane zabawki, zepsute telewizory, opony samochodowe, połamane narzędzia. Zaczyna rosnąć góra śmieci w miarę, jak postępuje praca kopiących. Wkrótce pojawia się płytki wykop. Chociaż jest już późne popołudnie, upał się nie zmniejsza, a ci, którzy kopią, zalewają się potem. Często odpoczywają oddychając ciężko i opierając się na łopatach. Ci, którzy nie kopią, stoją spokojnie i trzymają przedmioty, które przynieśli.

Zbliżał się zmrok, zanim Gifford zadecydował, że wykop był wystarczający. Znowu spojrzał w górę na helikoptery i znowu odwrócił się do tłumu.

— Dokonujemy dzisiaj pogrzebu stu tysięcy lat przesądów. Odkładamy na spoczynek stare bożki, stare złudzenia, stare błędy i kłamstwa. Czasy wiary skończyły się nieodwracalnie. Rozpoczyna się era pewności. Nie potrzebujemy już teologów zastanawiających się nad właściwym sposobem uwielbiania Boga. Nie potrzebujemy już duchownych, aby pośredniczyli pomiędzy nami a Nim. Nie potrzebujemy już tekstów pisanych ręką ludzką, które usiłują wyjaśnić nam naturę Boga. Wszyscy odczuliśmy dotyk Jego dłoni i nadszedł czas, by zbliżyć się do Niego z jasnymi oczami i otwartym umysłem. Oddajemy zatem ziemi te szczątki minionych epok i wzywamy wszystkie rozsądne kobiety i wszystkich mężczyzn, aby przyłączyli się do nas w tej ceremonii odrzucenia.

Gifford daje sygnał. Jeden po drugim analitycy podchodzą do skraju wykopu. Jeden po drugim pozbywają się swego ciężaru, Alby, ornaty, kapy, mitry, Koran, Upaniszady, jarmułki, krucyfiksy. Nikt się nie spieszy. Pogrzeb wiary jest uroczystością poważną. W czasie jej trwania daleko za horyzontem zaczyna rozbrzmiewać głuchy werbel grzmotu. Nadchodzi burza? Może to grzmoty spowodowane upałem — -myśli Gifford. Ceremonia trwa. Manipularz, sutanna. Znowu grzmi. Tym razem głośniej, wyraźniej. Niebo ciemnieje. Gifford próbuje przyspieszyć przebieg ceremonii. Przywołuje gestem Analityków, żeby prędzej składali swój łup. Błyskawica przecina niebo i tym razem grzmot następuje prawie natychmiast. Spadło kilka kropel deszczu. Prognoza była błędna. Niedogodność, ale nic złego się nie stało. Ogromna błyskawica. Grzmot! Ten piorun musiał uderzyć zaledwie o kilkaset jardów stąd. Ktoś śmieje się nerwowo.

— Rozgniewaliśmy Zeusa — ktoś się odzywa. — Zaczyna ciskać piorunami.

Gifforda to nie bawi. Lubi ironię, ale nie teraz. Nie teraz. Zdaje sobie nagle sprawę, że od 6 czerwca zyskał tyle wiary, iż zaczyna się nieco niepokoić, czy Wszechmogący nie szykuje się ukarać świętokradczej grupy Analityków. Znowu błysk. Grzmot. Teraz chmury rozdarły się i strumienie deszczu runęły na ziemię. W kilka chwil koszule poprzyklejały się do ciał, dno dołu zmieniło się w błoto, a na całym wysypisku zaczęły się tworzyć małe strumyczki.

Wtedy właśnie, jak gdyby wykorzystywał burzę do swoich celów, na wysypisku pojawił się tłum ludzi w uroczystych szatach i o gniewnych twarzach. Wymachują pałkami, widłami, trzonkami łopat, tasakami i inną przygodną bronią. Krzyczą bezładnie jakieś niezrozumiałe slogany. Wpadają między analityków, rozdając razy. Śmierć bezbożnym bluźniercom! To właśnie krzyczą. Kim oni są? — zastanawia się Gifford. Oczekujący, Przebłagańcy, Sataniści, Miłośnicy Apokalipsy, a może cała ich koalicja? Helikoptery telewizji zniżają się, żeby zapewnić lepsze ujęcie dla kamer i wiszą nieruchomo dwadzieścia czy trzydzieści stóp nad walczącym tłumem. Ich potężne reflektory rzucają przerażający blask. Gifford czuje czyjeś ręce na swym gardle. Rozszalała kobieta, wrzeszcząca, groteskowa. Odpycha ją, a ona wpada do wykopu na stos unurzanych w błocie Biblii. Wybucha popłoch. Ludzie Gifforda rozbiegli się we wszystkie strony ścigani przez mściwe sługi Pana, którzy wymachują bronią w uniesieniu. Gifford widzi swych przyjaciół, jak padają ranni, może nawet zabici. Gdzie jest policja? Dlaczego nas nie chronią? Zabić wszystkich bluźnierców! — wrzeszczy jakiś histeryczny głos w pobliżu. Odwraca się gotów do obrony. Widły. Czuje dziwną, zimną jasność myśli i rusza do ataku. Unik. Chwyt za trzonek wideł. Wyrywa je przeciwnikowi. Deszcz nasila się. Potoki wody oddzielają Gifforda od napastników. Po chwili jest sam na skraju wykopu. Widoczność poprawia się. Rzuca widły do wykopu i natychmiast zaczyna żałować tego czynu. Trzech napastników zbliża się ku niemu. Zaczyna biec. Stara się ich wyminąć, przyspiesza nagle i ślizga się w błocie. Upada w kałużę. Czuje błoto w ustach. Traci oddech. Jest przerażony. Nie może wstać. Rzucają się na niego.

— Czekajcie — mówi Gifford. — To szaleństwo! Jeden z nich ma pałkę.

— Nie — szepcze Gifford. — Nie. Nie. Nie. Nie.

Rozdział 14 Siódma pieczęć

1. A gdy zdjął siódmą pieczęć, nastało w niebie milczenie na około pół godziny.

2. I wdziałem siedmiu aniołów, którzy stoją przed Bogiem i dano im siedem trąb.

3. I przyszedł inny anioł, i stanął przy ołtarzu mając złotą kadzielnicę, dano mu wiele kadzidła, aby je ofiarował wraz z modlitwami wszystkich świętych na złotym ołtarzu przed tronem.

4. I wzniósł się z ręki anioła dym z kadzideł z modlitwami świętych przed Boga.

5. A anioł wziął kadzielnicę i napełnił ją ogniem z ołtarza, i rzucił ją na ziemię, l nastąpiły grzmoty donośne i błyskawice, i trzęsienie ziemi.

6. A owych siedmiu aniołów mających siedem trąb sposobiło się do tego, by zatrąbić.

7. I zatrąbił pierwszy. J powstał grad i ogień przemieszane z krwią i zostały rzucone na ziemią; i spłonęła jedna trzecia ziemi, spłonęła też jedna trzecia drzew, i spłonęła wszystka zielona trawa.

8. I zatrąbił drugi anioł; i coś jakby wielka góra ziejąca ogniem zostało wrzucone do morza; a jedna trzecia morza zamieniła się w krew.

9. I jedna trzecia zwierząt żyjących w morzu zginała, a jedna trzecia okrętów uległa zniszczeniu.

10. I zatrąbił trzeci anioł; i spadła z nieba wielka gwiazda płonąca jak pochodnia, i upadła na trzecią część rzek i na źródła wód.

11. A imię gwiazdy tej brzmi Piołun, l jedna trzecia wód zamieniła się w piołun, a wielu ludzi pomarło od tych, wód, dlatego że zgorzkniały.

12. I zatrąbił czwarty anioł; i ugodzona została jedna trzecia słońca i jedna trzecia księżyca, i jedna trzecia gwiazd, tak iż jedna trzecia ich część zaćmiła się i dzień przez jedną trzecią część swoją nie jaśniał; podobnie i noc.

13. I spojrzałem, i usłyszałem, jak jeden orzeł lecący środkiem nieba wołał głosem donośnym: Biada, biada, biada mieszkańcom ziemi, gdy rozlegną się pozostałe głosy trąb trzech aniołów, którzy jeszcze mają trąbić!

Rozdział 15 Ucieczka proroka

Wszystko, wszystko skończone. Thomas płacze. Miasta płoną. Nawet płoną jeziora. Tyle tysięcy zabitych. Miłośnicy Apokalipsy tańczą, bo chociaż rok jeszcze się nie zakończył, koniec świata widać już wyraźnie. Kościół rzymski rzucił klątwę na Thomasa, zaprzeczają zaistnieniu cudu. Jest antychrystem — stwierdził papież. Oznaki i zapowiedzi końca świata można dostrzec wszędzie. Rodzą się cielęta z dwiema głowami i psy o kocich pyszczkach. Pojawili się nowi prorocy. Objawienia różnią się między sobą. Jedni twierdzą, że Bóg wkrótce powróci, inni, że nie. Wielu ludzi modli się obecnie, aby nastał już koniec tym objawieniom i cudom. Oczekujący już nie oczekują. Obecnie błagają, aby oszczędzono nam ponownego przyjścia. Nawet sataniści i członkowie Kościoła Przebłagania krzyczą obecnie: Nie przychodź, Lucyperze! Ci, którzy błagali o Znak od Boga w czerwcu, obecnie cieszyliby się jedynie z jego długiej nieobecności. Niechaj o nas zapomni. Niech przestanie o nas myśleć. Jest to okres pochodni i hymnów. Wieści o barbarzyńskich wojnach nadchodzą z różnych zakątków świata. Mówi się, że w Boliwii użyto bomby neutronowej. Kilku pozostałych, nielicznych zwolenników Thomasa zwróciło się do niego, by jeszcze raz porozmawiał z Bogiem w nadziei, że wciąż jeszcze można wszystko naprawić. Thomas jednak odmawia. Połączenie z Bóstwem zostało przerwane. Nie ma odwagi ponownie go nawiązać. Czyż nie widzicie, ile to spowodowało nieszczęść? Odrzuca swój status proroka. Niechaj inni bawią się w charyzmatyczny mistycyzm, jeżeli mają na to ochotę. Niechaj inni klękają przed płonącym krzewem lub pocą się w blasku słupów ognistych, ale nie Thomas. Jego powołanie zniknęło. Wszystko skończone. Wszystko, wszystko skończone.

Thomas chce pozostać anonimowy. Goli brodę i przycina włosy. Zdobywa nową odzież, zwyczajną, niczym się nie wyróżniającą. Zmienia kolor oczu. Uczy się chodzić zgarbiony, by nie wyróżniać się wzrostem. Może jeszcze nie utracił swych umiejętności kieszonkowca. Będzie działał w miastach, po cichu, polegając na sprawności palców. Może jakoś przetrwa. Życie będzie miał spokojniejsze.

Samotnie i w przebraniu Thomas wyrusza w drogę. Wędruje z miejsca na miejsce. Nikt mu nie przeszkadza. Śpi, gdzie popadnie, jada w podejrzanych knajpach. W Chicago spędził Długi Sabat, w Milwaukee Noc Krwi, a w St. Louis Przywołanie Ognia. Wydarzenia te nie wywierają na nim żadnego wrażenia. Wędruje dalej. Rok dobiega końca. Liście opadają z drzew. Jeżeli Miłośnicy Apokalipsy mają rację, ludzkość ma przed sobą zaledwie kilka tygodni istnienia. Gniew Boga lub Szatana spadnie na Ziemię, kiedy po grudniu nastąpi rok 2000. Thomas nie przejmuje się tym. Aby go tylko nikt nie rozpoznał. Nie będzie miał nic przeciw temu, gdy świat zacznie się walić.

— Jak myślisz — zapytał go ktoś na ulicy w Los Angeles — czy Bóg przyjdzie na Nowy Rok?

Grupa obiboków nie mających nic do roboty. Jest pewien, ze go nie rozpoznali. Chcą jednak odpowiedzi.

— ’No, jak myślisz?

— Nie ma mowy — mówi niewyraźnie Thomas niskim, chrapliwym głosem. — Nigdy się już nami nie będzie przejmować. Zrobił dla nas cud i co z tego wyszło?

— Tak myślisz?

— Bóg odwrócił się do nas plecami — potwierdza Thomas. — Powiedział; dałem wam dowód mego istnienia, pozbierajcie się więc i zróbcie coś. Jednak wszystko się rozpadło. Tak to właśnie jest. Załatwiliśmy się. To już koniec.

— Hej, może masz rację!

Uśmiechy. Mrugnięcia. Rozmowa Thomasowi nie odpowiada. Zaczyna cofać się, przepychać z pochyloną głową i zgarbionymi plecami. Stara się utrzymać w wybranej roli.

— Poczekaj — mówi jeden z nich. — Zostań, pogadamy. Thomas waha się.

— Słuchaj, stary, myślę, ze masz rację. Narobiliśmy strasznego bałaganu. Powiem ci jeszcze coś. Nigdy nie powinniśmy byli w ogóle tego zaczynać. Prośba o Znak. Zatrzymanie się Ziemi. Byłoby znacznie lepiej, gdyby ten Thomas dalej zajmował się okradaniem ludzi. Mówię ci!

— Zgadzam się z tobą w stu procentach — mówi Thomas uśmiechając się — a teraz przepraszam…

Znowu zaczyna się cofać. Już dziesięć kroków. Nagle otwierają się drzwi pobliskiego biurowca. Niski, drobny mężczyzna wychodzi na ulicę. O Boże, Saul! Thomas zakrywa twarz ręką i odwraca się. Za późno. Kraft rozpoznaje go mimo wszystkich zmian. Jego oczy lśnią.

— Thomas! — wykrzykuje.

— Pan się myli. Nazywam się…

— Co się z tobą działo? Wszyscy cię szukają. Zrobiłeś nam świństwo odchodząc. Zostawiłeś nam całą robotę, a przecież tylko ty miałeś dość sił, żeby poprowadzić ludzi. Tylko ty…

— Ciszej — mówi Thomas ostro, bo już nie ma co udawać. — Na miłość boską, Saul, przestań wrzeszczeć! Przestań powtarzać moje imię! Czy chcesz, żeby wszyscy dowiedzieli się…

— Właśnie tego chcę — odpowiada Kraft.

Zebrał się już niemały tłum. Dziesięć, może dwanaście osób.

— Nie poznajecie go? — wołał Kraft. To jest Thomas Prorok! Ogolił się, ostrzygł, ale czyż nie widzicie jego twarzy? Oto wasz prorok! Oto złodziej, który rozmawiał z Bogiem!

— Saul, nie!

— Thomas? — zapytał ktoś z tłumu. Wszyscy zaczęli pomrukiwać. Thomas? Kiwali głowami, pokazywali palcami. Thomas?

Otoczyli go. Przyglądają się. Chce ich odepchnąć, ale jest ich za dużo i nie ma już apostołów. Kraft stoi na skraju tłumu. Uśmiecha się. Mały Judasz!

— Cofnijcie się — mówi Thomas. — Mylicie się. Ja nie jestem Thomasem. Sam bym chciał dostać go w ręce. Ja… (Wstrętny Judasz).

— Saul! — krzyczy Thomas i wtedy wszyscy rzucają się na niego *.


* Tłumaczenie tekstów biblijnych w oparciu o Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, BFBS (Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne), Warszawa 1982 (przyp. tłum.).

Загрузка...