Odchodząc

Rozdział 1

Wczesną wiosną 2095 roku, gdy zbliżały się jego sto trzydzieste ósme urodziny, Henry Staunt zadecydował nagle, że nadeszła chwila, by odejść. Zawiadomi Biuro Spełnienia, zapewni sobie odpowiedniego Przewodnika i wynajmie pokój w jednym z lepszych Domów Pożegnań. Termin będzie idealny w związku z nadejściem najprzyjemniejszej pory roku. Będzie mógł dokonać wszystkich pożegnań, zamknąć sprawy w ciągu tych chłodnych, zielonych miesięcy i usunąć się, zanim lato rozpali się upałem.

Właśnie wtedy zaczął po raz pierwszy poważnie zastanawiać się nad odejściem. Był nawet nieco zaskoczony, że pomysł ten nasunął się mu tak nagle. Dlaczego — zastanawiał się — pomyślał o tym tego ranka, podczas gdy wcale nie myślał o tym w zeszłym tygodniu, w zeszłym miesiącu czy w zeszłym roku? Jaki próg nieświadomie przekroczył, do jakiej nieuchwytnej strefy decyzji dotarł? Może to był tylko przejściowy nastrój poranny? Może koło południa nabierze ochoty, by przeżyć kolejne sto lat? Nie, nie było to prawdopodobne. Był świadom determinacji tkwiącej, wrośniętej i lśniącej jak okruch kryształu w jego duszy. Zorganizuj swoje odejście, Henry. Było to jednoznaczne. Brzmiała tu pewność. Decyzja była ostateczna. Nie należy się jednak spieszyć — myślał. Muszę najpierw zrozumieć swoje motywy. Nie warto prosić o śmierć bez przemyślenia.

Kiedy pierwszy raz przyszła mu do głowy myśl o śmierci, dowiedział się, że warto zapoznać się z książką Hallama stanowiącą podręcznik umierania, anatomię porzucania świata. Bardzo dobrze. Staunt nacisnął jasno emaliowany przycisk kontrolny i ekran umieszczony naprzeciw okna zapłonął kolorami.

— Czym mogę służyć? — odezwała się maszyna biblioteczna.

— Poproszę książkę Hallama, tę o umieraniu — powiedział Staunt.

— Obrót koła: odejście i pocieszenie?

— Tak.

Natychmiast pierwsza strona pojawiła się na ekranie. Staunt wziął do ręki kontrolną płytkę i przewracał na wyrywki strony. Podziwiał jej elegancję. Druk był czytelny i piękny, marginesy szerokie. Dopiero po chwili zaczął zwracać uwagę na treść.


…istotne, by decyzja, kiedy zostanie podjęta, była podjęta w odpowiedniej porze roku. Chociaż prędzej czy później musimy wszyscy obrócić koło i odejść z tego świata, by dać miejsce tym, którzy chcą nań przyjść, to jednak nikt nie powinien odchodzić z niechęcią i z myślą, że zbyt wcześnie został usunięty z tego świata. Do zadań człowieka cywilizowanego należy dojść we właściwym czasie do konkluzji, że jego życie zostało spełnione. Nikt, kto nie jest w pełni gotów, nie powinien odchodzić. Musimy pamiętać, że stan gotowości powinien być celem naszego życia, a często łudzimy się, że jesteśmy gotowi, podczas gdy w rzeczywistości tak nie jest. Odejście powodowane nieistotnymi lub płytkimi motywami jest błędem. Jaką tragedię przeżywamy, kiedy w momencie odejścia stwierdzimy, że oszukiwaliśmy się, że motywacja była fałszywa i że w rzeczywistości nie jesteśmy gotowi odejść!

Istnieje wiele niewłaściwych powodów odejścia i wszystkie one są klasyfikowane jako chęć ucieczki. Osoba odczuwająca frustrację emocjonalną, trudności w pracy, kłopoty ze zdrowiem lub intensywne rozczarowanie może w momencie słabości zwrócić się do Domu Pożegnań. Jej prawdziwa motywacja jest jednak trywialna. Chce ona ukarać świat uciekając od niego. Nigdy nie należy traktować odejścia jako sposobu odegrania się. Chciałbym jeszcze raz podkreślić, że odejście nie jest zwykłym samobójstwem. Odejście nie jest czynem irracjonalnym powodowanym chęcią zemsty. Jest to pozytywny akt świadomego wyrzeczenia się, głęboko moralny, którego nikt nie powinien traktować lekko, jako możliwości ucieczki. Nie można powiedzieć: nie podoba mi się ten świat, więc odchodzę i cześć. Należy powiedzieć: kocham cię, piękny świecie, ale w pełni zasmakowałem twych radości, a teraz usuwam się, aby inni mogli ich też spróbować. Kiedy zatem po raz pierwszy zaczynamy zastanawiać się nad odejściem, należy zdobyć się na stwierdzenie, czy osiągnęliśmy prawdziwą gotowość, czyli szczerą chęć odejścia z tego świata i zrobienia tego dla innych, czy też chcemy zaspokoić swe ego poprzez gest samobójczy…


Było tam jeszcze więcej w tym samym tonie. Przeczyta to innym razem. Wyłączył ekran.

Tak. Trzeba zatem znaleźć motyw. Chodząc wolno po chłodnych, obszernych pokojach swego starego, podmiejskiego domu Staunt szukał motywów. Zdrowie? Idealne. Był wysoki, szczupły, wciąż silny, miał wciąż własne zęby i gęstą, krótko przystrzyżoną, białą czuprynę. Nie poddał się żadnej poważniejszej operacji od czasu przeszczepu śledziony prawie siedemdziesiąt lat temu. Co roku dokonywał przeglądu arterii i poddawał się regulacji wzroku. Udoskonalał też metabolizm. W jego wieku były to jednak rzeczy normalne. W zasadzie był zdrowy. Przy odpowiedniej opiece lekarskiej, a teraz każdy miał odpowiednią opiekę lekarską, jego ciało mogło sprawnie funkcjonować jeszcze przez długie dziesięciolecia.

Zatem co? Problemy emocjonalne? Wątpliwe. Miał przyjaciół, miał rodzinę, jego życie nigdy jeszcze nie układało się tek pogodnie, jak teraz. Praca? Właściwie już nie pracował. Robił jakieś szkice, jakieś projekty przyszłych kompozycji, ale wiedział, że i tak nigdy się do nich nie zabierze. Niezależnie od tego praca powodowała u niego jedynie miłe skojarzenia. Troska o los świata? Nie, świat rzadko kiedy bywał w lepszej kondycji.

Nuda? Może. Czuł się znużony spokojnym życiem, znużony tym, że był wciąż z czegoś zadowolony, znużony piękną okolicą, znużony życiem. To może być powód. Podszedł do okna salonu i zaczai patrzeć na krajobraz, który dawał mu tyle przyjemności od wielu lat. Trawnik wciąż jeszcze noszący ślady bladości zimowej opadał równo i łagodnie w kierunku strumienia, gdzie rosły kępy przysadzistych roślin.” Pierwsze ślady koloru pojawiały się już na pędach derenia. Krokusy jeszcze nie przekwitły. Ciężkie pąki narcyzów otworzą się koło soboty. Na zewnątrz wszystko było w porządku. Pięknie, jak zawsze o tej porze. Nie wzruszało go to jednak. Myśl, że prawdopodobnie kolejnej wiosny już nie będzie oglądać, wcale go nie zasmuciła. Na tym właśnie polega sprawa — pomyślał Staunt. Chyba dojrzałem do odejścia, bo nie mam ochoty zostać. To prosta sprawa. Zrobiłem wszystko, co chciałem zrobić. Zobaczyłem wszystko, co chciałem zobaczyć. Teraz mogę już odejść. Koło musi się obrócić. Inni czekają na moje miejsce. To najlepsze, co mogę zrobić.

— Połącz mnie z Biurem Spełnienia — zwrócił się do telefonu.

Delikatna twarz kobieca pojawiła się na niewielkim ekranie. Staunt uśmiechnął się.

— Nazywam się Henry Staunt. Wydaje mi się, że jestem gotów do odejścia. Czy możecie przysłać przewodnika możliwie jak najprędzej?

Rozdział 2

W godzinę później, gdy Staunt stał w oknie gabinetu słuchając jednej ze swych ulubionych kompozycji, kwartetu smyczkowego z 2038 roku, zielono-błękitny helikopter opadł na trawnik i zawisł na poduszce powietrznej tuż nad powierzchnią ziemi. Oznakowany był symbolem Biura Spełnienia, kręgiem z poprzeplatanych kół zębatych. Drzwi otworzyły się i ku zdumieniu Staunta z helikoptera wysiadł Martin Bollinger. Bollinger był jego sąsiadem, długoletnim przyjacielem, może najlepszym, jakiego Staunt posiadał. Często odwiedzał Staunta, a ostatnio dyskutowali możliwość napisania przez Staunta muzyki do niektórych wierszy Bollingera. Co jednak robił Bollinger w helikopterze Biura Spełnienia?

Bollinger kroczył zamaszyście w kierunku domu. Był niski, drobny, zwinny, miał błyszczące, ciemne oczy i lśniące, faliste włosy. Staunt oceniał jego wiek na siedemdziesiąt, najwyżej na osiemdziesiąt lat. Jeszcze zupełnie młody. W kwiecie wieku. W obecności Bollingera Staunt również czuł się młodo, chociaż wiedział, że Bollinger nie traktuje siebie jako młodzieniaszka. Również i Staunt nie czuł się jak chłopczyk, kiedy miał osiemdziesiąt lat. Mając jednak sto trzydzieści sześć lat inaczej ocenia się, co jest stare, a co nie.

— Czy można wejść, Henry? — zawołał Bollinger zbliżając się do domu.

— Wpuścić — mruknął Staunt.

. Jeden z czujników odebrał polecenie i przekazał je do frontowych drzwi, które się otwarły.

— Jestem w gabinecie — powiedział Staunt i dom odpowiednio pokierował Bollingerem. Pstryknięciem palców Staunt przyciszył muzykę.

— Zawsze lubiłem ten kwartet — powiedział łagodnie Bollinger, kiwając przyjaźnie głową.

— Ja tez. Miło mi cię widzieć. Staunt objął go na powitanie.

— Dawno nie widzieliśmy się. Ze dwa tygodnie?

— To dobrze, ze przyszedłeś, chociaż, szczerze mówiąc, będę dziś zajęty po południu. Spodziewam się kogoś.

— Tak?

— Kogoś właśnie z tej organizacji, której pojazd pożyczyłeś Jak to się stało, ze używasz ich helikoptera?

— Czemu nie? — zdziwił się Bollinger.

— Nie mogę tego zrozumieć.

— Kiedy udaję się w sprawach służbowych używam służbowego helikoptera.

— W sprawach służbowych?

— Prosiłeś o przewodnika.

— Ty? — Staunt był wstrząśnięty.

— Kiedy powiedzieli mi, kto dzwonił, nalegałem, aby przydzielono mi to zadanie, w przeciwnym razie złożę rezygnację. Dlatego przyjechałem.

— Nie miałem pojęcia, że masz coś do czynienia ze Spełnieniem, Martin!

— Nigdy nie pytałeś.

Staunt uśmiechnął się z zakłopotaniem. — Od jak dawna się tym zajmujesz?

— Niedługo. Osiem czy dziesięć lat. — Dlaczego?

— Poczucie obowiązku. Wszyscy musimy pomagać, żeby koło obracało się płynnie, czyż nie, Henry?

Bollinger podszedł bliżej do Staunta, popatrzył mu prosto w oczy i uśmiechnął się szeroko, zniewalająco, a następnie zapytał szorstkim, agresywnym tonem:

— Co to za historia z tym odejściem, Henry?

— Wpadłem na ten pomysł dziś rano. Wędrowałem sobie po domu, kiedy nagle stwierdziłem, ze właściwie nie ma powodu, żebym tu dłużej pozostawał. Jestem skończony. Dlaczego miałbym się do tego nie przyznać? Koło musi się obrócić. Trzeba zwolnić miejsce.

— Jesteś wciąż stosunkowo młody.

— Mam już prawie sto trzydzieści sześć lat — zaśmiał się Staunt chrapliwie.

— Znam ludzi mających po sto sześćdziesiąt czy sto siedemdziesiąt lat, którym jeszcze nigdy odejście nie przyszło do głowy.

— To ich sprawa. Ja jestem gotów. — Czy jesteś chory?

— Nigdy nie czułem się lepiej.

— Czy masz jakieś kłopoty?

— Żadnych. Moje życie jest niezwykle spokojne. Moje motywy są czyste.

Bollinger wydawał się zaniepokojony. Chodził po gabinecie. Podniósł, obejrzał i odstawił jedną z polinezyjskich rzeźb Staunta. Założył ręce z tyłu.

— Musimy o tym porozmawiać, Henry. Musimy porozmawiać — powiedział wreszcie.

— Nie rozumiem. Czy do obowiązków przewodnika nie należy doprowadzić mnie bezkonfliktowo do końca? Wygląda na to, że chcesz wyperswadować mi odejście.

— Do obowiązków przewodnika należy — wyjaśniał Bollinger — jak najlepiej służyć interesom odchodzącego niezależnie od tego, jakie one są. Przewodnik może próbować wyperswadować odchodzącemu tę decyzję lub opóźnić odejście, jeżeli uzna, że to jest właściwy sposób postępowania.

Staunt pokręcił głową.

— Świat jest pełen młodych, zdrowych ludzi, którzy chcieliby mieć więcej dzieci, a którzy nie mogą ich mieć, dopóki bezużyteczne zabytki, takie jak ja, stoją im na drodze. Chcę dobrowolnie zwolnić miejsce. Czy mam rozumieć, że będziesz przeciwstawiać się mojemu odejściu? Słuchaj, Martin, jeżeli…

— Utrzymanie stałego poziomu ludności jest tylko jednym z aspektów naszej działalności. Interesuje nas również jakość. Nie chcemy, aby przydatni starsi obywatele usuwali się z tego świata tylko po to, żeby zrobić miejsce nowo przybyłym, których możliwości nie możemy przewidzieć. Jeżeli człowiek może wciąż dać coś znaczącego społeczeństwu…

— Ja nie mam nic znaczącego do dania…

— Jeżeli rzeczywiście coś może — ciągnął Bollinger nie przerywając — będziemy starali się wpłynąć na zmianę jego decyzji dopóty, dopóki się da. W twoim przypadku uważam, że odejście jest nieco przedwczesne i dlatego pragnąłem zostać twoim przewodnikiem, żebyś mógł w pełni zdać sobie sprawę z konsekwencji podjętej decyzji i może…

— Jak myślisz, Martin, co ja jeszcze mogę światu ofiarować?

— Muzykę.

— Czyż nie stworzyłem dosyć?

— Nie mamy pewności. Możesz wciąż stworzyć mistrzowskie dzieło lub dwa.

Bollinger znów zaczął chodzić po pokoju.

— Henry, czytałeś książkę Hallama.

— Tak. Rzuciłem na nią okiem dziś rano.

— Czytałeś rozdział wyjaśniający, dlaczego nasze społeczeństwo jest unikalne w skali cywilizacji zachodniej?

— Musiałem go przeoczyć.

— Nasze społeczeństwo jest pierwszym, które uznaje, że samobójstwo jest czynem, godnym — wyjaśnił Bollinger. — Wiesz, że w przeszłości samobójstwo uznawano za akt nieczysty, zły i objaw tchórzostwa. Religie potępiały je jako sprzeciwianie się woli Bożej. Nawet ludzie niewierzący usiłowali przemilczeć sprawę, gdy przyjaciel lub krewny popełnił samobójstwo. Teraz mamy inne podejście. Ponieważ nasza wiedza medyczna rozwinęła się tak wysoko, że prawie nikt nie umiera śmiercią naturalną, nawet metody planowania rodziny nie mogą zapobiec przeludnieniu. Tak długo, jak rodzą się dzieci, a nikt nie umiera, istnieje możliwość niebezpiecznego wzrostu ludności, więc…

— Tak, ale…

— Pozwól mi skończyć. Aby rozwiązać problemy ludnościowe, podjęliśmy wreszcie decyzję, że należy uznać dobrowolne zakończenie życia za szlachetną ofiarę i tak dalej. Stąd powstała cała ta mistyka odejścia. Mimo to jednak nie zatraciliśmy w pełni naszych dawnych postaw moralnych wobec samobójstwa. Nie chcemy, aby wartościowi ludzie odchodzili, ponieważ uważamy, że nie mają prawa marnować talentów i pozbawiać nas tego, co mogą zaoferować. W związku z tym do obowiązków Biura Spełnienia należy pomoc starym i nieprzydatnym w odejściu w sposób godny i cywilizowany, ale także powstrzymanie starych, ale przydatnych od przedwczesnego odejścia. A zatem…

— Rozumiem — powiedział Staunt łagodnie. — Zgadzam się z tą filozofią. Zaprzeczam jedynie temu, że jestem jeszcze przydatny.

— To jest sprawa otwarta.

— Czy nie uważasz, Martin, że sprawy osobiste uniemożliwiają ci właściwą ocenę?

— Co przez to rozumiesz? Że powstrzymuję cię od odejścia, ponieważ tak wysoce cenię sobie twoją przyjaźń?

— Myślałem o mojej obietnicy skomponowania muzyki do twoich wierszy.

Bollinger lekko poczerwieniał.

— To absurd. Czy myślisz, że aż tak bardzo jestem związany z tymi wierszami, że przeszkadzałbym ci w odejściu tylko po to, żebyś… Nie. Wydaje mi się, że moja ocena jest obiektywna.

— Możesz się mylić. Możesz się zdyskwalifikować jako przewodnik. Tylko na podstawie…

— Nie. Będę twoim przewodnikiem.

— Będziemy zatem kłócić się o to, czy mogę odejść?

— Oczywiście, że nie. Chcemy tylko, żebyś zrozumiał znaczenie kroku, który chcesz zrobić.

— Znaczenie jest takie, że umrę. Czy to tak trudno zrozumieć?

Bollinger wydawał się zaniepokojony doborem słów Staunta. Na ogół starano się nie kojarzyć odejścia z umieraniem. Zazwyczaj pozostawano w sferze niedomówień.

— Henry, chcę po prostu stosować się do procedury.

— To znaczy?

— Pojedziesz do Domu Pożegnań. Poprosimy cię tam, byś dokładnie przeanalizował swoje stanowisko i stwierdził, czy rzeczywiście jesteś gotów odejść, tak jak ci się wcześniej zdawało. To wszystko. Ostateczna decyzja pozostaje w twoich rękach. Jeżeli będziesz nalegał, możesz pojechać tam już dziś wieczorem. Nie mamy prawa cię zatrzymywać. Nie mamy. Taki pośpiech byłby jednak niewłaściwy.

— Jeżeli tak uważasz.

— Zalecalibyśmy ci Dom Pożegnań Omega Prime. Jest w Arizonie. Piękny, pustynny kraj. Wokół góry. Personel jest wspaniały. Mógłbym ci dostarczyć broszury o innych domach, ale…

— Zdaję się na ciebie.

— Świetnie. Czy mogę zadzwonić?

Dokonanie rezerwacji zajęło Bollingerowi mniej niż minutę. Po raz pierwszy Staunt zaczai odczuwać, że wypadki wymknęły się spod kontroli. Wyruszał w drogę. Teraz nie było już odwrotu. Nigdy nie zdobędzie się na to, żeby zrezygnować z odejścia, jeżeli już zamieszka w Omega Prime. Zastanawiał się, dlaczego teraz właśnie pojawiło się to wahanie. Czy rzeczywiście Bollinger zaczął wywierać na niego jakiś wpływ?

— Widzisz — powiedział Bollinger. — Twój apartament będzie gotów za godzinę. Czy chciałbyś wyjechać dziś wieczorem?

— Czemu nie?

— Zgodnie z procedurą — stwierdził Bollinger — rodzina zostanie powiadomiona natychmiast po twoim przybyciu. Sam tego dopilnuję. Wyznaczymy opiekuna domu. Zostanie opieczętowany i będzie strzeżony, dopóki nie przejmą go spadkobiercy. W Domu Pożegnań udzielą ci wszelkiej pomocy prawnej, jaka może być potrzebna. Wiesz, podział majątku i tak dalej. Wszystkie sprawy zostaną zamknięte. To będzie bardzo proste.

— Świetnie.

— Na tym kończy się oficjalna część mojej wizyty. Możesz teraz przestać myśleć o mnie jako o swoim przewodniku. Oczywiście dużo czasu spędzimy razem w Domu Pożegnań. Będę prowadził wszystkie twoje sprawy. Będę robił wszystko, żeby ci pomóc. Przez chwilę jednak będę teraz tylko twoim przyjacielem, a nie przewodnikiem. Czy chciałbyś pogadać? Nie o odejściu. Może o muzyce, o polityce, o pogodzie, o czymkolwiek?

— Jakoś nie mam nastroju do rozmów — powiedział Staunt.

— Chcesz zostać sam?

— Myślę, że tak będzie lepiej. Widzą już siebie jako odchodzącego. Chciałbym mieć parę godzin czasu, żeby się pogodzić z tą myślą.

Bollinger skłonił się niezgrabnie.

— To musi być dla ciebie trudna chwila. Nie chciałbym się narzucać. Wrócę wieczorem, dobrze?

— Dobrze — powiedział Staunt.

Rozdział 3

Później, z uczuciem niepewności, Staunt wędrował bez «3Cłu po domu, zastanawiając się, ile czasu upłynie, zanim zmieni zdanie. Nie bardzo wierzył w pełną nadziei i pochlebstwa hipotezę Bollingera, że może stworzyć jeszcze znaczące dzieło dla świata. Staunt wiedział lepiej. Jeżeli miał wobec ludzkości jakiś dług twórczy, to dawno został on już w pełni spłacony. Cywilizacja nie powinna żywić obaw, że straci coś ważnego wraz z jego odejściem. Nawet jednak wtedy może być trudno odciąć się od wszystkiego, co kochał. Czy widok ulubionych przedmiotów może podważyć jego decyzję? Było tu pełno pamiątek z jego długiego, wygodnego życia. Afrykańskie maski, ceramika Indian Pueblo, manuskrypty Mozarta, mały, elżbietański klawesyn, kamień księżycowy, miseczka z dynastii Sung, egipskie naczynia rytualne, perskie miniatury, pistolety pojedynkowe, greckie monety i inne wspaniałe rzeczy, które uzbierał przez lata podróży. Kiedyś myśl, że może się rozstać z tymi cennymi przedmiotami, wydawała mu się nieznośna. Nabierały dla niego życia do tego stopnia, że gdy pewnego dnia niezgrabny robot czyszczący strącił na podłogę i rozbił cypryjską statuetkę, Staunt rozpłakał się nie ze względu na materialną stratę, ale na myśl o bólu i upokorzeniu, jakie odczuwała. Wyobrażał sobie jej wyrzuty: Przeżyłam tysiąc lat, żeby stać się twoją własnością, a ty dopuściłeś, że mnie zniszczono! Tak, jak dziecko udaje, że jego lalki żyją i rozmawia z nimi, tak i on przepraszał za niedopatrzenia. Cały czas to jego przywiązanie do martwych przedmiotów, ta jego troska o ich wygodę i uczucia, mówienie o nich „ten” i „ta”, a nie „to”, ciągła myśl, czy miejsca wybrane dla co cenniejszych przedmiotów je satysfakcjonują, były głupie, sentymentalne, a nawet godne pogardy. Przyjmował do wiadomości nie w pełni jeszcze ukształtowane wrażenie, że z tego zbioru przypadkowych przedmiotów wywodzących się z setki różnych kultur i setki różnych epok stworzył coś, jakby rodzinę.

Teraz, nawet pomimo faktu, iż uzmysłowił sobie przykrą rzeczywistość, że gdy odejdzie, jego „rodzina” ulegnie rozproszeniu, że jego ukochane przedmioty zostaną sprzedane lub rozdane, że niektóre z nich ulegną uszkodzeniu w transporcie, że niektóre trafią na zakurzone półki osób, które wcale nie będą się o nie troszczyć i żadne już nie zazna ciepłych uczuć, jakimi je obdarzał, to okazało się, że go to już po prostu nic nie obchodzi. Z dniem dzisiejszym utraciły dla niego życie. Były tylko maskami, naczyniami, kawałkami kości i papieru, przedmiotami. Owszem, przedmiotami interesującymi, wartościowymi i pięknymi, ale tylko przedmiotami bez uczuć. Nie potrzebowały opieki. Nie musiał troszczyć się. o ich los. Nawet nie zauważył, kiedy te wszystkie rzeczy przestały być jego ulubieńcami i nie czuł najmniejszego bólu na myśl o rozstaniu się z nimi. Chyba rzeczywiście jestem gotów odejść — pomyślał.

Tu, w studio, była jego prawdziwa rodzina — cały zestaw portretowych kubików — żona, syn, córka, ich dzieci i dzieci ich dzieci, każde uwiecznione w lśniącym, plastikowym sześcianie wysokim na kilka cali. Było ich tyle, całe tuziny! Miał tylko dwoje dzieci zgodnie z zasadami, podobnie jak i jego dzieci. Jego wnuki i prawnuki nie miały więcej niż po troje, a ile tych kubików? Ta ilość była najistotniejszym argumentem na rzecz odejścia. Trzeba było po prostu zrobić miejsce, gdyż inaczej wszyscy zostaną zalani potopem młodzieży. Oczywiście w świecie, w którym praktycznie każdy umierał wyłącznie na własne życzenie i to w bardzo późnym wieku, rodziny rozrastały się niezmiernie w miarę pojawiania się nowych generacji. Nawet niewielka rodzina, a w dzisiejszych czasach były tylko takie, musiała stać się ogromna w ciągu osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu lat na skutek stałego, choć kontrolowanego przyrostu. Ciągle się powiększała, nie zmniejszając się lub zmniejszając tylko nieznacznie. Liczby rosły. Ile tych kubików!

Te kubiki były bardzo ciekawe. Komputerowe symulacje osobowości. Każdy robił sobie kubik przynajmniej raz w życiu. Ci, którzy byli zafascynowani tym swoistym rodzajem nieśmiertelności, jaki zapewniały kubiki, robili sobie nowy co kilka lat. Proces oparty był na transferze elektronicznym i trwał około godziny. Skanery zapisywały głos i sposób mówienia, mimikę, sposób poruszania i wszystkie standardowe reakcje. Zestaw zwięzłych, przebiegle dociekliwych testów osobowości dopełniał reszty. Te dane również wprowadzono do kubika. Zupełnie jakby zamknięto duszę w pudełku. Po wprowadzeniu kubika do czytnika na ekranie otrzymywało się ożywiony obraz uśmiechający się, poruszający, rozmawiający. Oczywiście postać na ekranie była nierzeczywista, była technicznym naśladownictwem, falsyfikatem osoby sportretowanej. Była jednak zaprogramowana do uczestniczenia w rozmowie, a nawet jej inicjowania bez wcześniejszych bodźców oraz do przyjmowania informacji i zmiany wyglądu w zależności od ich treści. Zachowywała się nie jak portret, ale jak przekonywająca imitacja osoby żyjącej.

Staunt przyglądał się zbiorowi kubików. Pięć przedstawiało syna, obejmując okres życia Paula od wczesnego wieku średniego do wczesnej starości. Paul regularnie przysyłał ojcu kubik na początku każdego dziesięciolecia. Trzy kubiki przedstawiały jego córkę. Szereg kubików — wnuki. Dumni rodzice przysyłali je, gdy dzieci miały po dziesięć, dwanaście lat, a wnuki, gdy już dorosły, przysyłały swoje dojrzałe wersje. Teraz miał po cztery, pięć kubików dla każdego i co roku pojawiały się nowe — uaktualnienie wcześniejszych lub nowe praprawnuki uwiecznione po raz pierwszy. Wszystkie trafiały na półkę do patriarchy rodu. Stauntowi podobał się ten zwyczaj.

Miał tylko jeden kubik żony. Wynalazku dokonano pięćdziesiąt lat temu, a Edith nie żyła od lat czterdziestu siedmiu. Staunt z żoną byli jednymi z pierwszych, którzy zrobili sobie kubiki i dobrze się stało, ponieważ Edith nie miała już wiele życia przed sobą. Nawet teraz nie wszystkie przypadki śmierci były dobrowolne. Edith zginęła w wypadku helikoptera, a Staunt dobiegając dziewięćdziesiątki nie ożenił się powtórnie. Jej kubik stanowił dla niego wielkie pocieszenie w okresie tuż po jej śmierci. Teraz jednak używał go rzadko ze względu na niedoskonałości techniczne. Proces był zbyt nowy, kiedy kubik był wykonany. Symulacja była jedynie przybliżona, ruchy były gwałtowne i niezgrabne, pozbawione wdzięku typowego dla Edith. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz go włączał. Pod wpływem impulsu wsunął kubik do czytnika.

Ekran rozjaśnił się i pojawiła się Edith. Długie, platynowoblond włosy, czerwona suknia spięta na ramieniu jej ulubioną, złotą broszą. Była wtedy po siedemdziesiątce, ale nie wyglądała na więcej niż pięćdziesiąt. Ich małżeństwo trwało pół wieku. Staunt dopiero niedawno zdał sobie sprawę, że okres jego życia bez niej był prawie tak samo długi, jak z nią.

— Dobrze wyglądasz, Henry — powiedziała, jak tylko pojawiła się na ekranie.

— Nie najgorzej, jak na takiego starucha. Jest rok 2095. Niedługo będę miał sto trzydzieści sześć lat.

— Nie używałeś kubika przez dłuższy czas. Prawie pięć lat.

— Nie, ale to nie znaczy, że nie myślałem o tobie. Chodzi o to, że oddalam się od wszystkiego, co kiedyś kochałem. Jestem jakby lunatykiem. Błąkam się bez celu. Nie wiem, co robić z czasem.

— Dobrze się czujesz?

— Dość dobrze. Jestem zdrowy. Zaskakująco zdrowy. Nie mogę narzekać.

— Komponujesz?

— Bardzo mało. Właściwie wcale. Zrobiłem kilka projektów, ale to wszystko.

— Szkoda. Miałam nadzieję, że zagrasz coś dla mnie.

— Nie. Nic nie mam do zagrania.

W ciągu minionych lat regularnie grał wszystkie swoje nowe utwory dla kubika Edith oraz informował o wydarzeniach w rodzinie i u znajomych, o sytuacji światowej, o wydarzeniach w świecie kultury. Nie chciał, żeby kubik pozostawał na stałe w 2046 roku. Ciągła nauka, zmiany, rozwój pomagały utrzymać wrażenie, że Edith na ekranie to prawdziwa Edith. Zapoznał ją nawet ze szczegółami jej własnej śmierci.

— Jak się mają dzieci? — spytała.

— Świetnie. Często się spotykamy. Paul trzyma się świetnie, chociaż jest już stary. Ma dziewięćdziesiąt jeden lat. Czy to cię nie dziwi, że jesteś matką syna starszego od ciebie?

— Dlaczego miałabym tak myśleć? — roześmiała się. — Jeżeli on ma dziewięćdziesiąt jeden, to ja mam sto dwadzieścia pięć.

Oczywiście. Oczywiście. Jeśli tak sobie życzysz — pomyślał.

— Crystal ma osiemdziesiąt siedem. To trochę dziwne. Zawsze myślę o niej jako o młodej kobiecie. Jej dzieci muszą już być stare, a przecież pamiętani, jak były malutkie.

— Donna ma sześćdziesiąt jeden, David — pięćdziesiąt osiem, Henry — czterdzieści siedem.

— Henry? — powiedziała Edith i jej twarz straciła wszelki wyraz. — O, tak. Trzecie dziecko. Twój imiennik. Zapomniałam o nim przez chwilę.

Henry urodził się wkrótce po wypadku Edith. Staunt poinformował o tym kubik, ale wprowadzanie informacji już po jego wykonaniu nie zawsze było w pełni dokładne. Czasami było trudno do nich dotrzeć. Jak gdyby chciała ukryć zakłopotanie, zaczęła dopytywać się o inne wnuki i prawnuki, cały ten tłum, który pojawił się już po jej śmierci. Cytowała imiona, kojarzyła je z właściwymi rodzicami, przesuwała się w górę i w dół drzewa genealogicznego Stauntów, żeby mu zrobić przyjemność. Staunt wymusił jednak nagłą zmianę tematu.

— Chciałem powiedzieć ci, Edith, że zadecydowałem, iż czas mi odejść — powiedział.

— Odejść? Dokąd? — znowu ten całkowity brak wyrazu.

— Przecież wiesz, co mam na myśli. Odejść.

— Nie. Nie wiem. Naprawdę.

— Do Domu Pożegnań.

— W dalszym ciągu nie wiem, o co ci chodzi. Staunt zmusił się do zachowania spokoju.

— Tłumaczyłem ci te pojęcia już dawno temu. Używane są już od dwudziestu, a może trzydziestu lat. Oznaczają dobrowolne zakończenie życia. Rozmawialiśmy o tym. Każdy podejmuje taką decyzję wcześniej czy później.

— Zdecydowałeś się umrzeć?

— Odejść, tak, umrzeć, odejść.

— Dlaczego?

— Ze względu na nudę, samotność. Żyję dłużej niż większość moich przyjaciół. Mój talent się wyczerpał. Żyję dłużej niż powinienem, a mógłbym pożyć jeszcze z pięćdziesiąt lat. Po co się szarpać? Żyć po to, żeby żyć?

— Biedny Henry. Miałeś zawsze taką wspaniałą umiejętność interesowania się tyloma rzeczami. Dnia ci nie starczało, aby zająć się swoimi zbiorami, książkami, muzyką, podróżami, przyjaciółmi…

— Przeczytałem wszystko, co chciałem przeczytać. Widziałem już cały świat. Kolekcjonerstwo mnie nuży.

— To może miałam jednak szczęście. Rozsądna ilość lat, szczęśliwe życie, szybki koniec…

— Nie. Dobrze było tak żyć. Byłem zdrowy. Nie zestarzałem się. Było dobrze. Tylko ciebie nie było. Teraz wszystko przestało mnie bawić. Nagle zdałem sobie sprawę, że nie ma sensu zostawać tu dłużej. Koło dokonało obrotu. Starzy muszą się usunąć. Gdzieś żyją ludzie, którzy pragną mieć dziecko, czekają na wolne miejsce na tym świecie. Ja mogę takie miejsce stworzyć.

— Czy powiedziałeś Paulowi i Crystal?

— Jeszcze nie. Dopiero dzisiaj podjąłem decyzję. Zawiadomię ich lub ktoś ich zawiadomi w moim imieniu. Przekażę twój kubik Paulowi. Dla odchodzących wszystko załatwiają bardzo sprawnie.

— Jak szybko… odejdziesz?

— Jeszcze nie wiem — Staunt wzruszył ramionami. — Za miesiąc, dwa. Nie ma pośpiechu.

— Odnoszę wrażenie, że wcale nie chcesz tego zrobić.

— Chcę, Edith, ale w sposób cywilizowany. Chcę odejść we właściwy sposób. Żyłem długo. Nie zamknę spraw w jeden dzień, ale długo już nie zostanę.

— Będzie mi ciebie brak, Henry.

Zastanowił się nad znaczeniem tego stwierdzenia. Czy kubik może tęsknić za żywą osobą?

— Paul uruchomi mój kubik dla ciebie, a twój dla mnie — powiedział śmiejąc się. — Będziemy rozmawiać ze sobą za pośrednictwem maszyny. Zawsze będziemy dla siebie istnieć.

Obraz Edith wyciągnął ku niemu rękę. Staunt przeklinał niezręczną sytuację. Delikatnie dotknął czubkami palców ekranu nawiązując z nią kontakt przez dziesięciolecia, przez wszystkie bariery, jakie ich dzieliły. Przesłał jej pocałunek, a po tym, szybko, żeby się nie rozczulić, wyjął kubik z czytnika i położył go obok kubików syna i córki. W pośpiechu o mało co się nie przewrócił i wyszedł do gabinetu.

W tym wielkim pokoju było mnóstwo śladów jego długoletniej kariery. Była tu zapisana muzyka w postaci płyt i kaset z wcześniejszymi utworami i w postaci lśniących kubików z późniejszymi pracami, były manuskrypty oprawne w jednolity, czerwony półskórek, co było dowodem jego próżności Były zbiory wycinków i recenzji z jego programów i koncertów. Były nagrody. Były krytyczne rozprawy, które napisał. Staunt był bardzo aktywny. Patrzył na tytuły utworów wytłoczone na grzbietach manuskryptów: symfonie, kwartety smyczkowe, koncerty, różne utwory kameralne, pieśni, sonaty, kantaty, opery. Tak ich dużo, tak dużo. Wypróbował prawie wszystkie formy. Jego muzyka była gładka, przyjemna, konserwatywna, nawet nieco akademicka. Nie musiał się z tego powodu tłumaczyć. Szedł za głosem wewnętrznym, gdziekolwiek go zaprowadził, a że nie zaprowadził go do buntu i fajerwerków, to i cóż z tego. Swoimi pracami dostarczył słuchaczom przyjemności. Przyczynił się do wzrostu niewielkich zasobów piękna na tym świecie. To było osiągnięcie życiowe godne szacunku. Gdyby miał więcej pasji, więcej buntu, więcej dynamiki, może wstrząsnąłby światem jak Beethoven, jak Wagner. Nigdy nie odpowiadały mu wielkie gesty, robił jednak, co mógł. Osiągnął dość na swój sposób. Niektórzy leczą chorych, inni leczą zbolałe dusze, wymyślają zdumiewające maszyny lub tworzą pieśni i symfonie, ponieważ muszą, ponieważ jest to to, co mogą zrobić dla wzbogacenia świata, na którym przyszło im żyć. Nawet teraz, kiedy płomyk jego życia dogasał, kiedy wszystko nagle zdało mu się bezcelowe i puste, Staunt nie odnosił wrażenia, że zmarnował czas wypełniając ten pokój tym, czym był wypełniony. W ciągu ostatnich stu lat nie minął tydzień bez wykonania gdzieś w świecie jednego z jego utworów. To było wystarczające usprawiedliwienie tworzenia, życia.

Włączył syntetyzer i lekko dotknął palcami klawiatury. Same zaczęły grać pierwsze takty głównego tematu symfonii Wenus, jego pierwszego dojrzałego dzieła z 1989 roku. Jak to było dawno. Wspaniała jesień triumfów, gdy dyrygował tą symfonią w kilku stolicach, zachwyty krytyki i wszyscy od niezadowolonych miłośników Brahmsa po luminarzy awangardy czcili go jako zbawcę muzyki poważnej. Była później reakcja na nadmierne pochwały krytyki, kiedy moderniści uznali, że ktoś tak popularny nie może być dobry, zaś konserwatyści uznali go za zbyt nowoczesnego, ale tego można było oczekiwać. Szedł własną drogą. Inni wreszcie uznali jego geniusz, ograniczony i wyspecjalizowany, ale jednak geniusz. W miarę jak świat wychodził z burzliwej, gorzkiej drugiej połowy dwudziestego wieku, w miarę jak tworzyło się nowe społeczeństwo pokoju i harmonii na gruzach starego, Staunt tworzył muzykę, jakiej potrzebowała nadchodząca, spokojniejsza epoka i stał się jej głosem lirycznym.

Wsunął kubik do odtwarzacza. Rozległy się słodkie dźwięki jego dętego kwintetu. Ten kubik to Trials oj Job — jego pierwsza opera, ten zaś to Three Orbits for Strings and Stasis Generator i jeszcze Polyphonies for Five Worlds. Zaczął wszystkie odtwarzać równocześnie, wywołując dzikie plątaniny dźwięków z głośników rozstawionych w pokoju. Stał na środku drżąc, odbierając tę nawałę dźwięku i starając się uporządkować wszystko we własnym umyśle.

Po czterech minutach wyłączył dźwięk. Nie musiał słuchać muzyki. Miał ją i tak w głowie i mógł ją przywołać, kiedy tylko chciał. Pogładził lekko gładkie, lśniące, czarne grzbiety segregatorów z wycinkami prasowymi, zawierających całą dokumentację jego wszystkich sukcesów i kilku niepowodzeń. Tak wiele. Tak bardzo wiele. Takie twórcze życie. Nie miał prawa narzekać.

Polecił, aby telefon połączył go ponownie z Biurem Spełnienia.

— Moim przewodnikiem jest Martin Bollinger — powiedział. — Czy możecie mu przekazać, że chciałbym udać się do Domu Pożegnań tak szybko, jak to tylko możliwe?

Rozdział 4

Bollinger siedzący w helikopterze obok Staunta przechylił się przez jego fotel i wskazał w dół.

— To jest właśnie Omega Prime. Tuż pod nami.

Dom Pożegnań wyglądał jak szereg przezroczystych, białych pawilonów podobnych do namiotów rozstawionych w kształcie litery U wokół ogrodu na dziedzińcu centralnym. Słońce późnego popołudnia barwiło pawilony złotem i czerwienią. Nagie kły czerwonawych skał otaczały dom od północy i wschodu. Po drugiej stronie Omega Prime rozciągała się aż po horyzont płaska, brązowa pustynia Arizony, której monotonię przerywały tu i ówdzie kaktusy.

Helikopter wylądował w ciszy. Gdy otworzyły się drzwi, Staunt poczuł powiew upału.

— Nie regulujemy tu klimatu zewnętrznego — wyjaśnił Bollinger. — Tak woli większość odchodzących. Kontakt ze środowiskiem naturalnym.

— Nie przeszkadza mi to — powiedział Staunt. — Zawsze kochałem pustynię.

Zanim wysiedli z helikoptera, zebrała się grupa ludzi, żeby ich powitać. Troje przedstawicieli personelu Omega Prime w kurtkach z wyhaftowanym emblematem Spełnienia, czterech staruszków najwyraźniej oczekujących na odejście. Robot transportowy z przygotowanym fotelem. Staunt idąc ostrożnie po nierównej, pokrytej kamieniami powierzchni lądowiska był zakłopotany tym całym zamieszaniem.

— Powiedz im, że nie potrzebuję fotela — powiedział cicho do Bollingera. — Jeszcze mogę chodzić. Nie jestem inwalidą.

Wszyscy zgromadzili się wokół Staunta. Przedstawili się. Doktor James, panna Elliot, pan Falkenbridge należeli do personelu. Czterech odchodzących wyskrzeczało również swoje nazwiska. Staunt był jednak tak zaskoczony ich wyglądem, że nie zwrócił na nie uwagi. Pomarszczone twarze, dłonie powykrzywiane jak szpony, skóra jak pergamin. Czy on też tak wygląda? Od lat nie widział kogoś równego sobie wiekiem. Odnosił wrażenie, że dobrze się trzyma po przeżytych czternastu dziesięcioleciach, ale może było to tylko złudzenie zrodzone z próżności, może rzeczywiście jest taką samą ruiną jak tych czterech. Prawdopodobnie byli znacznie starsi od niego. Mieli może po sto siedemdziesiąt pięć, sto osiemdziesiąt lat, co było obecnie granicą życia ludzkiego. Staunt patrzył na nich zdumiony, oszołomiony i przerażony ich bezzębnymi uśmiechami.

Falkenbridge, potężny, rudowłosy młody człowiek, chyba pielęgniarz, próbował posadzić go na wózku inwalidzkim. Staunt zirytowany odtrącił jego rękę.

— Nie. Nie. Dam sobie radę. Martin, powiedz mu, że nie potrzebuję fotela.

Bollinger szepnął coś Falkenbridge’owi. Młody człowiek wzruszył ramionami i odesłał robota. Wszyscy ruszyli w kierunku Domu Pożegnań, Falkenbridge po prawej stronie Staunta, panna Elliot po lewej. Obydwoje byli przygotowani na to, że się przewróci.

Staunt stwierdził, że opanowało go nieoczekiwane napięcie. Może rezygnacja z fotela była głupotą? Ciężki, suchy upał, zmęczenie półtoragodzinną podróżą przez kontynent i nierówności gruntu powodowały, iż czul, że nogi chwieją się pod nim. Dwukrotnie omal nie upadł. Za pierwszym razem panna Elliot schwyciła go delikatnie pod łokieć i pomogła utrzymać równowagę. Za drugim udało mu się to samemu po potknięciu, które wywołało ostry ból w prawej kostce.

Poczuł nagle, że już jest stary. W ciągu jednego dnia zaczął się chwiać na nogach, jak gdyby decyzja wyjazdu do Domu Pożegnań pozbawiła go wszelkiej energii. Nie. Nie. Odrzucił tę myśl. Był po prostu zmęczony. Po krótkim odpoczynku znowu przyjdzie do siebie. Zaczął iść szybciej mimo wysiłku, jaki go to kosztowało. Pot spływał mu po policzkach, czuł ból w boku, bolała go też cała lewa noga.

Dotarli nareszcie do wejścia do Omega Prime.

Staunt zobaczył teraz, że to, co z powietrza wyglądało jak przejrzyste pawilony, było w rzeczywistości solidnymi, plastykowymi kopułami połączonymi systemem krytych przejść. Dziedziniec, wokół którego były zgrupowane, porośnięty był roślinnością pustynną. Były tu olbrzymie kaktusy wyciągające ku niebu sztywne ramiona, jakieś splątane mięsiste rośliny wypuszczające białe pędy i dziwne, kanciaste i kolczaste krzewy. Cała ta roślinność rozmieszczona była z wdziękiem i subtelnością wokół dziwacznych głazów i gładkich płyt kamiennych, co w efekcie tworzyło kompozycję niezwykłej piękności.

— Nie chciałbyś pójść najpierw do swego apartamentu? — zapytał Bollinger łagodnie. — Ogród może poczekać do wieczora.

Apartament zajmował całą przestrzeń pod jedną z kopuł. Ścianki wewnętrzne dzieliły ją na sypialnię, salon i gabinet. Było dużo przestrzeni zaaranżowanej prosto i ze smakiem. Temperatura była znacznie niższa niż na zewnątrz. Okno wychodziło na ogród.

Personel i odchodzący gdzieś zniknęli. Staunt pozostał sam z przewodnikiem.

— Każdy z mieszkańców ma taki apartament — wyjaśnił Bollinger. — Możesz jadać tutaj, jeżeli będziesz miał ochotę. Jest też wspólna jadalnia w podziemiach pod dziedzińcem. Jest też biblioteka, teatr, sala gier, ale tak samo dobrze możesz spędzać cały czas w apartamencie.

Staunt ostrożnie opuścił się na piankową sofę. Pod wpływem jego ciężaru małe, mechaniczne rączki zaczęły masować mu plecy. Bollinger uśmiechnął się.

— To jest twój terminal komputerowy — powiedział podając Stauntowi miedzianego koloru pręt o długości około ośmiu cali. — To jest standardowa jednostka dostępu. Możesz uzyskać jakąkolwiek książkę z biblioteki i wyświetli ci ją na ekranie. Mają tysiące książek. Możesz grać dowolną muzykę i wybierać połączenia telefoniczne. Możesz połączyć się z kim chcesz. Spróbuj.

— Z moim synem, Paulem — powiedział Staunt.

— No to zlecaj — powiedział Staunt.

Staunt włączył terminal i podał nazwisko i numer Paula. Ekran mógł być równie dobrze lustrem, lustrem, które łagodziło upływ czasu, które mogło przyjąć obraz bardzo starego człowieka i odbić go jako obraz człowieka, który aż tak stary nie był. Staunt patrzył na swoją młodszą wersję, chociaż również niemłodą. Chłodne, szare oczy, wąskie usta, szczupła, koścista twarz, gęsta grzywa siwych włosów.

Twarz Paula była głęboko pobruzdżona, ale wciąż jeszcze pełna energii. W wieku dziewięćdziesięciu jeden lat nie przestał jeszcze pracować w kierowanej przez siebie firmie architektonicznej. Jak długo zdrowie i umysł pozwalały, a praca przynosiła satysfakcję, nie było powodu do przejścia na emeryturę. Kiedy umysł lub ciało zawodziły, kiedy praca przestawała stanowić atrakcję, przychodził czas odejścia.

— Dzwonię z Omega Prime — powiedział Staunt. — A co to jest?

— Nigdy o tym nie słyszałeś? To jest Dom Pożegnań w Arizonie. Wygląda ślicznie. Martin Bollinger przywiózł mnie tu dziś wieczorem.

Paul wyglądał na zaskoczonego.

— Czy myślisz o odejściu, Henry?

— Tak.

— Nigdy nic o tym nie mówiłeś.

— Właśnie teraz ci mówię.

— Jesteś chory?

— Czuję się świetnie — powiedział Staunt. — Wszyscy mnie o to pytają i wszystkim to samo odpowiadam. Jestem zdrów.

— Dlaczego zatem…

— Czy muszę się usprawiedliwiać? Żyję już dość długo. Moje życie skończyło się.

— Zawsze byłeś taki zainteresowany wszystkim, taki zaangażowany…

— To jest moja decyzja. Nie powinieneś kłócić się ze mną na ten temat.

— Ja się nie kłócę. Chcę się tylko pogodzić z tą myślą. Byłeś częścią mojego życia przez dziewięćdziesiąt lat. Nic mnie nie obchodzą układy społeczne. Nie mogę po prostu uśmiechnąć się, pokiwać głową i powiedzieć, że to miło, iż mój ojciec zamierza umrzeć.

— Odejść.

— Odejść. Niech ci będzie. Powiedziałeś Crystal?

— Nie. Jesteś pierwszym członkiem rodziny, który się o tym dowiaduje, oprócz matki.

— Matki?

— Kubik.

— Ach tak, kubik — zaśmiał się Paul nerwowo. — Dobrze. Powiem innym. Teraz będę musiał nauczyć się wreszcie, jak być głową rodziny. Ale nie zrobisz tego natychmiast?

— Naturalnie, że nie. Skąd taki pomysł? Odejdę we właściwy sposób. Elegancko. Łagodnie. Za kilka tygodni, za miesiąc, dwa… Normalna procedura.

— Możemy cię odwiedzić?

— Chciałbym — powiedział Staunt. — To część rytuału.

— Przepraszam, a co z aspektami prawnymi? Podział majątku i tak dalej.

— Wszystko będzie załatwione normalnym trybem. Biuro Spełnienia pomoże mi. Nie martw się. Dostaniesz wszystko, co ci się należy.

— Niezbyt pięknie to sformułowałeś, Henry.

— Nie muszę nic pięknie formułować. Nie muszę nawet przemawiać z sensem. Jestem tylko zwariowanym staruchem szykującym się do odejścia.

— Henry… ojcze…

— Dobrze. Przepraszam. Ta rozmowa jakoś nam nie wychodzi. Zaczniemy od początku?

— Chciałbym — powiedział Paul.

Staunt zdał sobie sprawę, że cały drży. Mięśnie jego twarzy były napięte. Uczynił świadomy wysiłek, by się rozluźnić.

— To jest zupełnie normalny i oczekiwany krok, jaki należy uczynić — powiedział po chwili spokojnie. — Jestem stary, zmęczony, samotny, znudzony. Jestem nieprzydatny ani sobie, ani komukolwiek innemu. Nie ma sensu zawracać głowy lekarzom, żeby utrzymywali mnie przy życiu. Mam więc zamiar odejść. Wolałbym odejść teraz, kiedy jestem w dość dobrym zdrowiu i umysł mam jasny, niż czepiać się życia jeszcze przez kilka dziesięcioleci, dopóki nie zniedołężnieję. Przeniosłem się do Omega Prime i przyjedźcie odwiedzić mnie, zanim odejdę. Mam nadzieję, że będzie to spokojne i piękne odejście. To wszystko. Nie ma się nad czym rozczulać. Za czterdzieści czy pięćdziesiąt lat zrozumiesz to lepiej.

— Rozumiem już teraz — powiedział Paul. — Twój telefon mnie zaskoczył, ale rozumiem oczywiście. Naturalnie nie chcemy cię stracić, ale to tylko nasza egoistyczna postawa. Przeżyłeś piękne życie, no i koło musi się obrócić.

Jak gładko mu to idzie — pomyślał Staunt. Jak łatwo przechodzi do komunałów. Jak szybko zgodził się ze mną po pierwszym odruchowym sprzeciwie. Tak, Henry. Oczywiście, Henry. Słusznie robisz, Henry. Żyłeś już dość długo. Staunt zastanawiał się, co u Paula było pozą. Wstępny sprzeciw wobec pomysłu odejścia czy filozoficzne pogodzenie się^ z nim. Cóż to zresztą za różnica? Dlaczego miałbym czuć się urażony faktem, że mój syn zgadza się ze mną, że czas mi odejść, jeżeli jeszcze dwie minuty temu byłem urażony jego sprzeciwem?

Staunt sam zaczynał tracić pewność siebie. Może rzeczywiście chciał, żeby syn wpłynął na zmianę decyzji? Muszę dokładnie przeczytać Hallama — zadecydował.

— Mam jeszcze dziś wieczorem dużo do zrobienia — powiedział do Paula. — Zadzwonię do ciebie jutro albo ty zadzwoń.

Ekran opustoszał.

— Odniosłem wrażenie, że przyjął to dość dobrze — powiedział Bollinger. — Dzieci nie zawsze godzą się z pomysłem odejścia rodziców. Akceptują teorię odejścia, ale zakładają, że nie dotyczy ich rodziców.

— Chcieliby, żeby ich rodzice żyli wiecznie, nawet jeżeli rodzice nie chcą tu pozostać dłużej?

— Właśnie tak.

— A co się dzieje, jeżeli ktoś chce żyć wiecznie?

— Staramy się nigdy nie wywierać nacisku. Dokonujemy sugestii z całą subtelnością, jeżeli ktoś dobiega stu czterdziestu czy stu pięćdziesięciu i czepia się życia, chociaż jego zdrowie jest całkiem zrujnowane. Czynimy tak też wobec osób w wieku osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu lat, których jedynie lekarze utrzymują przy życiu. Mamy sposoby wpływania na nich przez lekarzy, przyjaciół czy rodzinę. Chcemy przezwyciężyć strach przed śmiercią i zaszczepić im myśl, że ich odejście jest nie tylko najlepsze dla społeczeństwa, ale też i dla nich samych. Nie możemy zrobić nic, jeżeli tego nie rozumieją. Przymusowa eutanazja nie jest częścią tego systemu.

— W jakim wieku są obecnie najstarsi ludzie? — zapytał Staunt.

— Najstarsi dożywają stu siedemdziesięciu pięciu, stu osiemdziesięciu lat. Oznacza to, że urodzili się w pierwszej połowie dwudziestego wieku, w okresie pierwszej wojny światowej. Każdy urodzony wcześniej przeżył zbyt długi okres w dobie przestarzałej medycyny, aby mieć nadzieję na prawdziwą długowieczność. Nawet ktoś, kto urodził się, powiedzmy, w 1920 roku, miał lat pięćdziesiąt pięć, sześćdziesiąt, kiedy rozpoczynała się era przeszczepów, skomputeryzowanej medycyny i chirurgii laserowej i jeżeli miał szczęście być w dobrym zdrowiu w latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych, mógł pociągnąć już znacznie dłużej i dożyć epoki regeneracji tkanek i dalszego postępu. Nieliczni urodzeni w początkach dwudziestego wieku dożyli epoki medycyny totalnej. Niektórzy z nich jeszcze żyją i rezygnują z odejścia.

— Jak długo jeszcze mogą się trzymać?

— Trudno powiedzieć. Nie wiemy po prostu, jakie są praktyczne granice ludzkiego życia. Nasze doświadczenia z medycyną totalną nie trwają wystarczająco długo. Słyszałem opinie, że dwieście, dwieście dziesięć lat to maksimum, ale za dwadzieścia, trzydzieści lat możemy mieć do czynienia z ludźmi, którzy ten wiek osiągnęli i będą mogli żyć dalej. Może nie ma górnej granicy? Szczególnie przy naszych możliwościach regeneracji ciała. Byłaby to jednak z ich strony działalność wybitnie antyspołeczna. Trwać przez stulecia po to tylko, by wypróbować nasze umiejętności medyczne.

— Jeżeli jednak przez te setki lat dawaliby od siebie coś cennego społeczeństwu?

— Jeżeli. Faktem jest jednak, że dziewięćdziesiąt do dziewięćdziesięciu pięciu procent ludzi nie daje społeczeństwu nic nawet w młodym wieku. Zajmują miejsce, wykonują zadania, które maszyny wykonywałyby lepiej, rodzą dzieci, które wcale nie są bardziej uzdolnione niż ich rodzice, i żyją, żyją, żyją. Nie chcemy stracić nikogo wartościowego, Henry. Rozmawialiśmy już o tym. Większość ludzi nie jest jednak wartościowa i jeszcze traci na wartości w miarę upływu czasu. Nie ma najmniejszego powodu, by żyli dłużej niż sto, sto dziesięć lat, a w każdym razie nie dwieście czy trzysta.

— To twarda filozofia, nawet cyniczna…

— Wiem, ale przeczytaj Hallama. Koło musi się obrócić. Osiągnęliśmy średnią długość życia, która wydawała się fantazją jeszcze wtedy, kiedy byłeś dzieckiem, Henry. Nie oznacza to jednak wcale, iż musimy zabiegać o to, by wszyscy byli nieśmiertelni. Chyba, żeby ludzie zrezygnowali z rodzenia dzieci. Ale ludzie tego nie chcą. Nasza planeta stanowi system zamknięty. Jeżeli jest przypływ, to musi być i odpływ i chciałbym, żeby ten odpływ stanowili ci, którzy mają najmniej do zaoferowania społeczeństwu — zgrzybiali, słabi, mało inteligentni, źli. Dzięki Bogu, większość ludzi się z tym zgadza. Na każdego, który nie chce rozstać się z życiem, przypada pięćdziesięciu, którzy odchodzą z satysfakcją, kiedy przekroczą sto lat. Starsi też często zmieniają zdanie, jak to miało miejsce w twoim przypadku. Niewiele osób chce żyć dłużej niż sto pięćdziesiąt lat. Tych nielicznych, którzy pozostają, traktujemy jako eksperyment z dziedziny geriatrii i zostawiamy w spokoju.

— Ile lat mają ci czterej, których spotkałem przy helikopterze?

— Nie umiem ci powiedzieć. Sto dwadzieścia, sto trzydzieści., coś w tym rodzaju. Większość odchodzących obecnie urodziła się w latach 1960 — 1980.

— Należą zatem do mojej generacji.

— Chyba tak.

— Czy ja tak samo źle wyglądam? To żywe mumie. Myślałem, że są z pięćdziesiąt lat starsi ode mnie.

— Bardzo wątpię.

— Ale przecież ja nie wyglądam tak, jak oni, prawda? Mam własne zęby, własne włosy, dobry wzrok. Wyglądam staro, ale przecież nie jak patriarcha. A może sam siebie oszukuję? Czy jestem także taką wysuszoną pokraką? Może po prostu przyzwyczaiłem się do własnego wyglądu? Nie zauważyłem zmian, jakie zachodziły z upływem czasu?

— Masz lustro — powiedział Bollinger. — Odpowiedz sobie sam.

Staunt przyglądał się sobie. Zmarszczki i linie… tak. Konturowa mapa czasu, doliny i wąwozy długiego życia. Plamy na skórze. Błyszczące oczy głęboko zapadnięte, policzki prawie bez ciała odsłaniające kontury czaszki. Stara twarz. Niezmiernie stara. Ale nie taka jak ich. Nie był jeszcze mumią. Zdawało mu się, że człowiek z dwudziestego wieku nie oceniłby go na więcej niż po sześćdziesiątce, a Martina Bollingera po pięćdziesiątce. Tamci czterej demonstrowali swój prawdziwy wiek. Utrzymanie ich przy życiu musiało wymagać cudów ze strony lekarzy. Teraz, znużeni wymigiwaniem się od śmierci, przybyli tutaj, by odejść i skończyć z tą farsą. Ja jestem jednak wciąż silny, mógłbym jeszcze pożyć z łatwością, gdybym tylko chciał.

— No i co? — zapytał Bollinger.

— Trzymam się jeszcze dobrze — powiedział Staunt. — Rezygnuję, kiedy wciąż jeszcze jestem w czołówce. Tak trzeba.

Wziął do ręki terminal komputerowy.

— Ciekaw jestem, czy mają jakieś moje utwory — powiedział.

Złożył zamówienie i po chwili pierwsze akordy XII symfonii wypełniły pokój. Odczuł przyjemność. Zamknął oczy i słuchał. Kiedy utwór przebrzmiał, rozejrzał się po pokoju. Bollingera nie było.

Rozdział 5

Doktor James przyszedł odwiedzić go nieco później, gdy już noc spowijała pustynię. Staunt stał przy oknie obserwując pojawiające się gwiazdy, kiedy system informacyjny powiadomił go o gościu.

Doktor był młodym człowiekiem w wieku czterdziestu, pięćdziesięciu lat. Staunt nie potrafił już trafnie oceniać wieku osób. Jego charakterystyczną cechą był długi, delikatny nos. Sposób bycia zapewniał dobry nastrój podopiecznych.

— Przeglądałem pańską kartę zdrowia — zaczął rozmowę. — Gratuluję. Jest pan w świetnym stanie.

— Muzyka ma to do siebie, że utrzymuje ludzi w dobrym stanie zdrowia — powiedział Staunt.

— Jest pan dyrygentem?

— Kompozytorem. Dyrygowałem jednak swymi utworami dość często. Wymachiwanie batutą jest widać dobrym ćwiczeniem.

— Obawiam się, że mało się znam na muzyce. Któregoś popołudnia musi mi pan przedstawić swoje ulubione utwory — doktor uśmiechnął się wstydliwie. — Oczywiście te łatwiejsze. Muzyka dla prostego lekarza, jeżeli pan coś takiego skomponował. Pan ma rzeczywiście doskonałe wyniki badań — zaczai znowu po chwili milczenia. — Komputer pańskiego lekarza przekazał nam kompletne dane dziś po południu, kiedy dokonano dla pana rezerwacji. Pragniemy oczywiście, żeby przez cały okres pobytu u nas pozostawał pan w tak samo dobrym stanie i w dobrym nastroju. Tutaj będziemy stosować zabiegi takie same, jakie miał pan w domu. Terapia mięśni, równowaga jonowa, zapewnienie drożności naczyń krwionośnych i tak dalej. Naturalnie zastosujemy dodatkową terapię, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Nie oczekuję jednak nic takiego, ponieważ stan pańskiego zdrowia nic takiego nie rokuje.

— Mógłbym pociągnąć jeszcze z pięćdziesiąt lat, prawda? Doktor James wyglądał na zaszokowanego. Jego okrągłe policzki pokryły się rumieńcem.

— To zależy wyłącznie od pana, panie Staunt.

— Niech się pan nie martwi. Nie zamierzam zmieniać planów.

— Nikt pana nie będzie popędzać. Niektórzy goście pozostawali w Omega Prime po trzy, a nawet cztery lata. Odejście jest dla każdego człowieka najważniejszym wydarzeniem w jego życiu. Ma prawo postępować w tej sprawie, jak uważa za stosowne. Może odsuwać się od świata tak małymi etapami, jakie są dla niego najdogodniejsze. Wielu odchodzących zaczyna swoje odejście od wielkiej wyprawy, swego rodzaju pożegnania. Piramidy, Taj Mahal, Notre Damę, Sahara, Antarktyda. Możemy to dla pana zorganizować. Mamy kilka stałych tras wycieczkowych. W takich wycieczkach uczestniczy do dziesięciu odchodzących i kilku przewodników. Miesięczna wycieczka do najbardziej znanych miejsc, dwumiesięczna wycieczka lub trzymiesięczna wycieczka. Trasy są przygotowane z góry, ale możemy wprowadzić zmiany na wniosek odchodzących. Możemy także, jeżeli pan woli, zorganizować wycieczkę indywidualną tylko dla pana i przewodnika do dowolnej części…

Staunt patrzył na doktora ze zdumieniem. Czy był lekarzem, czy agentem biura podróży?

Czy miał ochotę na taką wyprawę? Była nęcąca. Oglądać świątynie Chichen Itza w świetle księżyca za państwowe pieniądze. Przelecieć nad Andami i wylądować w Machu Picchu, czuć zapach goździków na Zanzibarze, patrzeć z dołu na odległą, błękitno-zieloną koronę sekwoi, oglądać hipopotamy taplające się w wodach Nilu, błąkać się po zakurzonych, rozpadających się w proch ulicach Babilonu, unosić się ponad barokowymi sklepieniami wielkiej rafy koralowej, oglądać czerwone, piaskowcowe wieże w Utah, wędrować wzdłuż wielkiego muru chińskiego, pożegnać się z jeziorami, pustyniami, górami i dolinami, z miastami i pustkowiem, z pingwinami i niedźwiedziami polarnymi…

Ale przecież już to wszystko widział. Po co jechać tam jeszcze raz? Po co wysilać się, wlec swe kruche kości z miejsca na miejsce? Raz wystarczy. Miał już swoje wspomnienia.

— Nie — powiedział. — Gdybym chciał gdziekolwiek pojechać, przede wszystkim nie myślałbym o odejściu. Czy pan mnie rozumie? Wszystko straciło dla mnie urok. Nie mam motywacji do wędrowania gdziekolwiek, nawet po to, by dokonać sentymentalnych pożegnań.

— Jak pan sobie życzy, panie Staunt. Większość odchodzących korzysta z wycieczek. Nie ma żadnego przymusu. Jeżeli nie ma pan ochoty podróżować, może pan pozostać na miejscu.

— Dziękuję. A jakie są inne atrakcje związane z odejściem?

— Odchodzący zazwyczaj poszukują przeżyć, które ominęły ich wcześniej lub powtarzają te, które dały im najwięcej satysfakcji. Jeżeli jest jakieś specjalne danie, które pan lubi…

— Nigdy nie byłem smakoszem.

— Dzieła muzyczne, których chciałby pan jeszcze raz wysłuchać, przeżyć…

— Takie by się znalazły — powiedział Staunt. — Niezbyt wiele. Większość mnie nudzi. Kiedy Mozart, Bach i Beethoven zaczynają człowieka nudzić, to znaczy że czas odejść. Czy pan wie, że nawet Staunt wydaje mi się coraz mniej interesujący?

Doktor James nie uśmiechnął się.

— Może być pan pewien, że mamy w programie każdy rodzaj muzyki i jeżeli zauważy pan, że czegoś nie ma, a powinno być, mam nadzieję, że pan nas zawiadomi. To samo dotyczy książek. Ekran wyświetli panu dowolną pracę w dowolnym języku. Wystarczy tylko zamówić. Wielu odchodzących korzysta z okazji, by wreszcie przeczytać Wojnę i pokój czy Ulissesa.

— Lub Encyklopedię Brytannica od „Aardwark” do „Zwingli”.

— Panu zdaje się, że to żart, ale jakieś pięć lat temu mieliśmy tu pacjenta, który chciał właśnie tego dokonać.

— Jak daleko zajechał? — zainteresował się Staunt. — Do „Antymonu”, „Betelgezy”?

— Zdaje się, że do „Magnetyzmu”. Studiował bardzo pilnie.

— Ja też może trochę poczytam, panie doktorze. Może nie encyklopedię, ale przynajmniej Hallama, może Montaigne’a, może Hobbesa i może Bena Jonsona. Od sześćdziesięciu lat chciałem przeczytać Bena Jonsona. To chyba moja ostatnia szansa.

— Do innych możliwości należy ożywienie pamięci.

— Co to jest?

— Chemiczna stymulacja ośrodków pamięciowych. Pozwala przypomnieć sobie rzeczy, o których nie myślał pan przez ostatnie osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat. Przywołuje obrazy, zapachy i kolory wcześniejszych doświadczeń w sposób szczególnie żywy. W pewnym sensie jest to podróż w przeszłość. Nie znam żadnego z odchodzących, który po takim doświadczeniu nie wpadł w rodzaj radosnej ekstazy.

— Myślę, że taki eksperyment może być całkiem bolesny — zastanowił się Staunt. — Niepokojący, przygnębiający.

— Wcale nie. Nigdy. Emocje wspominane są w spokoju. Przeżycia mogły być swego czasu bolesne, ale ich wspomnienia nie. Stymulacja pozwala pogodzić się z tym, co się stało. Znałem ludzi, którzy poprosili o odejście w godzinę po stymulacji i to nie ze względu na to, że byli w depresji, ale żeby odejść w dobrym nastroju.

— Pomyślę o tym — powiedział Staunt.

— Poza wspomnianymi propozycjami, program odejścia zupełnie nie jest zaplanowany. Sam pan o nim decyduje. Będzie pana odwiedzać rodzina, będą przyjeżdżać przyjaciele, będą przyjęcia pożegnalne dla poszczególnych odchodzących i w końcu za miesiąc, za sześć miesięcy, w wybranym przez pana terminie odbędzie się przyjęcie pożegnalne dla pana, no i pan odejdzie. Wie pan, panie Staunt, że codziennie przeżywam podniecenie pracując z tymi wspaniałymi odchodzącymi, pomagając im pięknie przeżyć ostatnie tygodnie i obserwując pogodny nastrój, w jakim odchodzą. Moje odejście nastąpi za jakieś dziewięćdziesiąt, a może nawet sto lat, a jednak, w pewnym sensie, już na nie czekam. Odczuwam pewną niecierpliwość, wiedząc, że najszczęśliwsze godziny mojego życia nastąpią u jego końca. Odejść w pełni zdrowia, odejść dobrowolnie z tego świata w atmosferze spokoju i spełnienia, ze świadomością zakończenia dobrze przeżytego życia najszlachetniejszym z uczynków, pozwalając, by koło obróciło się i udostępniając miejsce młodym. Jakże to wspaniałe!

— Chciałbym — powiedział Staunt — zinstrumentować pańską arię. Drżące tremolo smyczków, żałosne zawodzenie obojów, harfy, sześć harf wydających niebiańskie dźwięki, a później wielkie crescendo puzonów i rogów, narastająca muzyka Walhalli…

— Mówiłem panu, że nie bardzo znam się na muzyce — powiedział doktor James zakłopotany.

— Przepraszam. Nie powinienem z pana żartować. Zgadzam się, że jest to piękne i wspaniałe. Czuję się szczęśliwy, że tu jestem.

— To miło, że pan jest z nami — powiedział doktor James.

Rozdział 6

Staunt nie miał ochoty na kolację we wspólnej jadalni. Odbył długą podróż, przekroczył kilka stref czasowych i nie miał apetytu. Zamówił lekki posiłek, sok, zupę i owoce i kolacja pojawiła się prawie natychmiast przesłana podziemnym systemem transportowym. Zjadł niewiele. Zanim odejdę, obiecywał sobie, zjem befsztyk w sosie pieprzowym, ślimaki, baraninę w curry i inne rzeczy, którymi się nie interesowałem, kiedy byłem młody i mogłem je strawić. James daje mi szansę. Dlaczego z niej nie skorzystać? Stanę się przedśmiertelnym smakoszem, nawet jeżeli miałoby to mnie zabić. Lepiej odejść tak, niż wypić jakiś płyn bez smaku, który dają na koniec.

Po kolacji zapytał, gdzie jest Bollinger.

— Pan Bollinger pojechał do domu — powiedziano Stauntowi. — Wróci pojutrze. Będzie spędzać z panem każdego tygodnia po trzy dni.

Staunt zrozumiał, że nierozsądnie było wymagać, aby przewodnik poświęcił mu cały swój czas. Mógł przynajmniej jednak zostać przez pierwszą noc. Może jednak odchodzący powinien sam przystosować się do życia w Domu Pożegnań.

Bawił się terminalem usiłując zbadać jego możliwości. Przez pewien czas słuchał mniej znanej muzyki, średniowieczne utwory organowe, sonaty Hummela, osiemnastowieczne opery niemieckie, muzykę elektroniczną z połowy dwudziestego wieku. Trudno było przelicytować komputer. Zdawało się, że komputer miał dostęp do wszystkich utworów, jakie kiedykolwiek były nagrane.

Następnie Staunt zainteresował się książkami. Poprosił o Hobbesa, Hallama, Montaigne’a i Jonsona. Nie życzył sobie wyświetlenia, ale wydruku, żeby mieć własne egzemplarze i po kilku minutach nowe, szeleszczące stosy kartek zaczęły pojawiać się dostarczane poprzez ten sam system transportowy, który wcześniej podał mu kolację. Odłożył książki na bok nie oglądając ich. Zastanawiał się nad telefonami. Może do córki, może do kilku przyjaciół. Wszyscy mieszkali jednak albo na wschodzie, albo w Europie, a różnica czasu powodowała, że było tam już bardzo późno. Staunt odrzucił więc pomysł telefonowania do kogokolwiek. Popadł w ponury nastrój. Po co przyjechał tu do tych trzech małych plastikowych pokoików na pustyni opuszczając wygodny dom, swoje zbiory sztuki, swój ogród, książki? Zostawił wszystko dla tej mdłej stacyjki w połowie drogi do śmierci. Mógłbym zadzwonić do doktora Jamesa i powiedzieć, że chciałbym odejść zaraz. Zaoszczędziłbym kłopotów personelowi, zaoszczędziłbym pieniędzy podatników, oszczędziłbym rodzinie kłopotów i rytuałów pożegnalnych. Jak właściwie człowiek odchodzi? Był przekonany, że używano trucizny. Coś miłego i słodkiego i człowiek zasypia. Spokojna śmierć, jak u Sokratesa. Po prostu chłód wspina się szybko od nóg do serca. Dziś wieczorem. Odejść dziś wieczorem.

Nie.

Muszę rozegrać tę grę prawidłowo. Muszę odejść elegancko.

— Chciałbym, żeby ktoś pokazał mi drogę do sali rekreacyjnej — powiedział do terminalu.

Panna Ełliot, pielęgniarka, pojawiła się, jak gdyby czekała pod drzwiami. O ile Staunt mógł to jeszcze ocenić, była przystojna, złotowłosa, z obfitym biustem. Miała jasną skórę i duże, szkliste, błękitne oczy. Było w niej jednak coś odległego, bezosobowego, mechanicznego. Była prawie jak robot.

— Sala rekreacyjna? Oczywiście, panie Staunt. Podała mu rękę. Chciał zrezygnować z jej pomocy, ale pamiętając swoje trudności z dojściem do ośrodka, rozmyślił się. Szedł opierając się na niej. Akceptuję w ten sposób swoją śmiertelność, przyspieszam swój upadek — pomyślał.

Winda zawiozła ich do olbrzymiej, jasno oświetlonej sali gdzieś głęboko pod ziemią. Był tu ruchomy chodnik. Panna Ełliot wprowadziła go nań i przejechali kilkaset metrów. U końca chodnika była duża sala rekreacyjna.

Na jej przeciwległym końcu podzielono ją na mniejsze salki. Staunt zobaczył tam ekrany i terminale, urządzenia do przegrywania oraz inny sprzęt, który każdy odchodzący miał też w swym apartamencie. Przychodzili tu oczywiście z poczucia samotności. Może przyjemniej było słuchać muzyki lub czytać w towarzystwie. Były również różne gry odpowiednie dla ludzi starych. Nic, co wymagało wysiłku lub zręczności. Szachy, podwójna orbita i inne takie gry. W drodze do grobu cofamy się do dzieciństwa.

Około pięćdziesięciu odchodzących znajdowało się w sali rekreacyjnej. Większość z nich wyglądała tak staro, jak owych czterech, którzy wyszli mu na spotkanie. Niektórzy wyglądali jeszcze starzej, chociaż byli również i tacy, którzy wyglądali młodo, jednak nie mniej niż na siedemdziesiąt lat. Staunt myślał z początku, że to może przewodnicy, ale na ich twarzach dostrzegł pewne łagodne rozluźnienie, które wydawało się typowe dla wszystkich odchodzących, wyraz niejasnego, bezmyślnego zadowolenia, rezygnacji, śmierci za życia. Okazuje się, że nie trzeba być posuniętym w latach, żeby czuć gotowość do odejścia.

— Czy mam pana przedstawić niektórym odchodzącym? — zapytała panna Elliot.

— Tak, proszę.

Oprowadziła go wokół. To jest Henry Staunt — powtarzała. — Znany kompozytor. Podawała mu również ich nazwiska. Żadnego z nich nie znał. David Golding, Michael Green, Ella Freeman, Seymour Church, Katherine Parks. Nazwiska. Zwiędłe twarze. Panna Elliot nic o nich nie mówiła, tak jak mówiła o nim. Nie powiedziała Ella Freeman, znana aktorka, ani też David Golding, znany astronauta, czy Seymour Church, znany finansista. Nie byli aktorkami, astronautami czy finansistami. Tylko Bóg jeden wiedział, kim byli. Panna Elliot nie mówiła nic, a Staunt nie miał dość energii, by zapytać. Księgowi, maklerzy, gospodynie domowe, nauczyciele, programiści. Mogli być czymkolwiek lub niczym. Po prostu ludzie. Zabytki minionych epok geologicznych. Tacy starzy. Prawie w żadnym z nich Staunt nie dostrzegł ani iskierki życia i po raz pierwszy zrozumiał, jakie miał szczęście osiągając swój wiek w tak dobrym stanie. Chodzące nieboszczyki. Seymour Church, znany ożywiony trup, Katherine Parks, znana lunatyczka. Zdawało się, że nikt z nich nigdy o nim nie słyszał. Staunt nie był tym zaskoczony. Nawet sławny kompozytor wcześnie dowiaduje się, że będzie sławny jedynie wśród mniejszości swoich rodaków. Ale te nieobecne spojrzenia, te nie patrzące oczy… Miło pana poznać, panie Stout. Jak się pan ma, panie Stint. Hallo. Hallo.

— Czy poznał pan kogoś interesującego? — zapytała panna Elliot przechodząc obok Staunta pół godziny później.

— Jestem bardziej zmęczony, niż przypuszczałem — powiedział Staunt. — Czy nie zechciałaby pani odprowadzić mnie do apartamentu?

Już zaczynał zapominać nazwiska innych odchodzących. Zamienił kilka słów z sześcioma czy siedmioma osobami, ale nie potrafili skoncentrować uwagi na rozmowie. Staunt też nie mógł, jak sam stwierdził. Starość musi być zaraźliwa — pomyślał. Trzydzieści minut wśród odchodzących i już jestem taki sam, jak oni. Muszą się stąd wydostać.

Panna Elliot odprowadziła go do pokoju. Falkenbridge, pielęgniarz, zjawił się nie wzywany i pomógł mu się rozebrać i położyć do łóżka. Staunt długo nie mógł zasnąć w nie swoim łóżku. Jego umysł pracował nieprzerwanie. To różnica czasu — pomyślał. Miał ochotę poprosić o środek nasenny, ale gdy próbował zdobyć się na wysiłek, by usiąść i wezwać pannę Elliot, ogarnął go nagle sen i pogrążył w czarnej otchłani.

Rozdział 7

W ciągu następnych kilku dni udało się Stauntowi poznać jeszcze szereg innych osób. Narzucił sobie takie zadanie. Przez całe życie Staunt usiłował, czasem z trudnością, pokonać granicę pomiędzy skrępowaniem a snobizmem starając się trzymać na uboczu, nie sprawiając równocześnie wrażenia, że odrzuca towarzystwo innych i właśnie teraz zależało mu szczególnie, żeby nie skryć się w samotności. Starał się spotykać z innymi odchodzącymi i robił, co mógł, żeby pokonać bariery oddzielające ich od niego.

Było już jednak trochę za późno na nawiązywanie nowych przyjaźni. Z trudem tylko udawało mu się przekazać im coś o sobie lub uzyskać od nich coś więcej niż informacje o codziennych sprawach. Jak podejrzewał, nie byli zbyt błyskotliwi. Byli to ludzie, którzy poza długowiecznością nie osiągnęli w życiu nic szczególnego. Staunt nie miał im tego za złe. Nie widział najmniejszego powodu, by każdy tryskał geniuszem twórczym, i lubił wiele osób, które nie mogły zaoferować mu niczego oprócz przyjaźni. Ci ludzie jednak, dobiegający właśnie kresu swych dni, byli już wypaleni przez czas i pozostało w nich tak mało, że brakowało im nawet zwykłego, ludzkiego ciepła. Na jego pytania odpowiadali automatycznie i rzadko sami pytali o coś. Kompozytor? A to ciekawe. Swego czasu słuchałem nieraz muzyki. Stauntowi udało się dowiedzieć, że Seymour Church przebywał w Domu Pożegnań od ośmiu miesięcy za namową syna, ale wcale nie miał ochoty odchodzić; że Ella Freeman miała romans (lub jej się tak zdawało) ponad sto lat temu z kimś, kto został później prezydentem, że David Golding był sześciokrotnie żonaty i był niezwykle z tego dumny; że każdy z odchodzących trzymał się kurczowo jakiegoś nieistotnego fragmentu życiorysu, który przydawał mu indywidualności. Staunt nie był jednak w stanie dotrzeć dalej niż do tego właśnie kawałka życiorysu. Albo nie było w nich nic innego, albo nie chcieli lub nie mogli otworzyć się przed nim. Nudne towarzystwo. Staunt nie mógł już jednak dobierać sobie znajomych ze względu na ich zalety.

Większość członków rodziny odwiedziła go w czasie pierwszego tygodnia pobytu w Arizonie. Pierwsi przyjechali Paul i młody Henry, syn Crystal. Zostali przez dwa dni. David, drugi syn Crystal, przyjechał nieco później wraz z żoną, dziećmi i jednym wnukiem. Następnie pojawiły się dwie córki Paula oraz cała grupa młodzieży. Wszyscy, nawet ci najmłodsi, przybierali wyraz słodkiego aż do mdłości szczęścia. Byli zdecydowani traktować odejście Staunta jako piękne wydarzenie. W rozmowach nigdy nie poruszali tematu odejścia opowiadając jedynie o plotkach rodzinnych, wiośnie, kwiatach, wspomnieniach. Staunt grał tę samą grę. Tak, jak i oni nie miał wcale ochoty na jakieś przeżycia emocjonalne. Chciałby wycofać się przyjaźnie z ich życia z uśmiechem, z ukłonem. Uważał zatem, aby w rozmowie nie powiedzieć nic, co by sugerowało, że wkrótce zamierza zakończyć życie. Zachowywał się, jak gdyby przyjechał w to pustynne miejsce na krótkie wakacje.

Jedyną osobą, która go nie odwiedziła, oprócz kilkorga praprawnuków, była jego córka Crystal. Kiedy usiłował do niej zatelefonować, nikt nie odpowiadał. Odwiedzający go goście nic o niej nie wspominali. Czy była chora? — zastanawiał się Staunt. — Może nie żyje?

— Co chcecie przede mną ukryć? — zapytał wreszcie syna. — Gdzie jest Crystal?

— Crystal czuje się dobrze.

— Nie o to pytałem. Dlaczego nie przyjechała?

— Tak naprawdę, to niezbyt dobrze się czuje.

— Tak, jak podejrzewałem. Jest poważnie chora i obawiacie się, że szok po tej wiadomości jeszcze bardziej pogorszy jej stan.

— Wcale tak nie jest — powiedział Paul kręcąc głową.

— Co jej jest? — Staunt pomyślał natychmiast o raku, operacji serca, guzie mózgu. — Poddała się jakimś przeszczepom? Jest w szpitalu?

— To nie jest problem fizyczny. Crystal cierpi z przemęczenia. Pojechała do Luna Dome na odpoczynek.

— Rozmawiałem z nią w zeszłym miesiącu. Wyglądała zupełnie dobrze. Powiedz prawdą, Paul.

— Prawdę?

— Tak, prawdę.

Paul zamknął oczy ze znużeniem i przez chwilę Staunt zobaczył swojego syna takim, jakim był naprawdę. Był starym człowiekiem, chociaż nie tak starym jak on.

— Kłopot polega na tym — powiedział po chwili Paul bezbarwnym głosem — że nie przyjęła dobrze twojej decyzji o odejściu. Dzwoniłem do niej zaraz po rozmowie z tobą. Wpadła w histerię. Wyobraża sobie, że ciebie zmuszają, że twój przewodnik jest częścią spisku. Uważa, że twoja decyzja przyszła przynajmniej o dziesięć, piętnaście lat za wcześnie. Nie może o tym rozmawiać spokojnie. Uznaliśmy zatem, że najlepiej będzie, żeby wyjechała i nie rozmawiała z tobą i żeby ciebie nie niepokoiła. Tak wygląda prawda, której nie chciałem ci powiedzieć.

— Niesłusznie ukrywaliście prawdę.

— Nie chcieliśmy zepsuć twego odejścia tymi wszystkimi sporami.

— Moje odejście nie tak łatwo zepsuć. Chciałbym porozmawiać z nią, Paul. Ona może skorzystać na tej rozmowie. Może zdołam jej pomóc. Jeżeli uda się jej zrozumieć, czym moje odejście jest naprawdę, jeżeli uda mi się przekonać ją, że rozumuje niesłusznie… Paul, zamów dla mnie rozmowę z Luna Dome. Biuro Spełnienia pokryje koszty. Ona mnie potrzebuje. Może zrozumie.

— Jeżeli nalegasz — powiedział Paul.

Problemy techniczne przeszkodziły jednak w jakiś sposób rozmowie tego dnia, a także i następnego. Później Paul wyjechał z Domu Pożegnań. Kiedy Staunt zadzwonił do niego do domu, żeby dowiedzieć się, gdzie na Księżycu przebywała Crystal, Paul zaczął się wykręcać i powiedział, że Crystal przeniosła się do innego sanatorium. Będzie można do niej zatelefonować dopiero za kilka dni. Staunt przestał nalegać, widząc, że Paul był zdenerwowany. Rodzina nie chciała, żeby rozmawiał z Crystal. Uważali, że historia Crystal zrujnuje jego odejście. Niech więc tak zostanie. Nie będzie z nimi walczyć. To jest trudny okres dla całej rodziny. Jeżeli myślą, że Crystal tak go zdenerwuje, to da tymczasem spokój. Może uda się pomówić z nią później. Jeszcze nie nadszedł czas odejścia. Może. Może…

Rozdział 8

Zawsze w poniedziałek, w środę i w piątek, zazwyczaj wczesnym popołudniem, odwiedzał go Martin Bollinger. Staunt przyjmował przeważnie swego przewodnika w apartamencie, chociaż czasami, kiedy było nieco chłodniej, chodzili po ogrodzie. Spotkania dzieliły się niezmiennie na trzyj fazy. Najpierw Bollinger demonstrował żywe zainteresowanie bieżącą działalnością Staunta. Co czytasz? Słuchałeś! muzyki? Czy spotkałeś jakichś interesujących odchodzących, z którymi można pogadać? Czy miałeś ochotę coś skomponować? Czy jest ktoś, z kim chciałbyś się spotkać?

Czy myślałeś o podróżowaniu? I tak dalej. Wciąż te same pytania.

Kiedy Bollinger je wyczerpał, przechodził do drugiej fazy, do rozmowy prowadzonej w spokojnym, jesiennym nastroju na temat dni minionych. Czasami mówił tak, jak gdyby Staunt już odszedł. Mówił o jego utworach w ten sam sposób, jak mówiło się o utworach dawnych mistrzów. Symfonie — mówił Bollinger — cóż to za testament, cóż za potężna, zbiorowa budowla. Od czasów Mahlera nic podobnego nie było. Albo kwartety. Wyraźnie spokrewnione z Beethovenem, ale jakże współczesne. Prawdziwie wyrażają ich twórcę i jego czasy. Staunt kiwał głową przyjmując werdykty Bollingera z dziwną, jakby senną obiektywnością. W ten sam sposób mówili o wspólnych znajomych, analizując ich jak przeczytane książki, a nie jak żywe postaci. Staunt zrozumiał, że Bollinger pomaga mu w ten sposób zachować dystans do życia, jakie wcześniej prowadził. Już czuł się oderwany od życia. Po kilku tygodniach pobytu w Domu Pożegnań zaczynał potrzeć na siebie jak na kogoś, kto doskonale zna biografię Henry’ego Staunta, a nie jak na prawdziwego, żywego Henry’ego Staunta zamieszkującego w jego ciele.

W trzeciej fazie spotkania Bollinger przechodził otwarcie do spraw bezpośrednio związanych z odejściem Staunta. Nalegał bez przerwy, by Staunt przeanalizował swoje motywy, unikał fałszywej delikatności, którą zdawali mu się okazywać wszyscy pozostali. Przewodnik poszukiwał prawdy. Czy rzeczywiście chcesz odejść, Henry? Jeżeli tak, czy pomyślałeś już o terminie? Czy pozostaniesz na tym świecie jeszcze przez trzy tygodnie, dwa miesiące, sześć miesięcy? Nie, nikt cię nie pogania. Możesz zostać jeszcze rok, jeżeli masz ochotę. Zastanawiam się tylko, czy przeanalizowałeś już, co to znaczy odejść? Czy już pojąłeś motywy, jakie tobą kierowały? Odrzuć niedomówienia, Henry. Odejście to śmierć. Koniec wszystkiego. Koniec świata. Czy tego chcesz, Henry? Na pewno? Wcale ci nie utrudniam. Chcę, żeby wszystko było czyste. Prawdziwe duchowe odejście, najrzadziej spotykane. Ale tylko, jak będziesz całkowicie gotów. Czy zdajesz sobie sprawę, że w każdej chwili możesz się wycofać? Rezygnacja z odejścia wcale nie jest dowodem tchórzostwa. Przeczytaj Hallama. Odejście nie jest samobójstwem. Jest odrzuceniem wszystkiego, jest zapewnione tylko tym, którzy w pełni rozumieją swoje motywy. Niektórzy ludzie wyjeżdżają z Domu Pożegnań dwa, a nawet trzy razy, zanim zdecydują się na ostateczny krok. Przechodzą cały rytuał pożegnania prawie do końca i wtedy raptem mówią, że chcą wrócić do domu. I wracają. Nigdy nie wywieramy nacisku. Nie chcemy, aby opuszczały ten świat ofiary. Chcemy, aby ludzie czynili to dobrowolnie z otwartymi oczami. Czy przeczytałeś Hallama, Henry? To jest filozof śmierci. Spojrzyj w siebie, zanim wykonasz ostatni krok. Odpowiedz sobie, czy na pewno tego chcesz.

— Chcę odejść — odpowiadał Staunt. Nie umiał jednak odpowiedzieć Bollingerowi, ile czasu jeszcze upłynie, zanim będzie gotów.

Wydawało się, że istnieje pewien system w tych spotkaniach z przewodnikiem trzy razy w tygodniu. Wyglądało na to, że Bollinger kieruje nim cierpliwie i okrężną drogą w kierunku jakiegoś apokaliptycznego momentu poznania, kiedy będzie mógł powiedzieć, czując się godny Hallama: „Teraz mogę odejść”. Manewry te zdawały się jednak bezowocne. Często żegnał się z Bollingerem w poczuciu zagubienia i przygnębienia i pełen wątpliwości, czy rzeczywiście pragnie odejść.

W ciągu czwartego tygodnia większość czasu Staunt poświęcał na czytanie. Muzyka w dużym stopniu straciła dla niego cały urok. Rodzina po złożeniu pierwszej, obowiązkowej wizyty przestała go odwiedzać. Nie przyjadą już do Domu Pożegnań, dopóki nie otrzymają wiadomości, że Staunt przechodzi już finalne stadium przygotowań do odejścia i jest gotów do ceremonii pożegnalnej. Przyjaciołom powiedział już wszystko, co chciał powiedzieć. Ośrodek rekreacyjny nudził go, a towarzystwo innych odchodzących wpływało nań przygnębiająco. Czytał. Z początku zabierał się do tego starannie, nieco mechanicznie, z obowiązku, usiłując udoskonalić swój umysł w ostatniej chwili, zupełnie jak stary faraon, który chciałby poprawić swój wygląd, zanim zostanie przekazany w ręce mumifikatorów. Staunt chciał upiększyć swą duszę filozofią, kiedy jeszcze mógł. W tym duchu brnął przez teksty Hobbesa, którego poglądy polityczne rozpalały go, gdy miał dziewiętnaście lat, a który obecnie wydawał mu się zawiły i zwietrzały.

Komuś, kto nie przeanalizował dokładnie tych spraw, mogłoby się wydać dziwne, że natura może ulec takiemu rozpadowi i spowodować, że ludzie są zdolni do atakowania i niszczenia siebie nawzajem. I mógłby on, nie ufając takiemu domniemaniu, działając pod wpływem emocji, chcieć szukać potwierdzenia w rzeczywistym doświadczeniu. Pozwólmy mu zatem zastanowić się nad tym, dlaczego wyruszając w podróż zbroi się i szuka dobrej kompanii, dlaczego idąc spać zamyka drzwi i nawet wtedy, gdy jest we własnym domu, zamyka swe kufry, mimo że wie, iż istnieją prawa i uzbrojeni przedstawiciele władz, którzy wezmą odwet za wszystkie jego straty. Jaką ma opinię o swoich współtowarzyszach, skoro podróżuje uzbrojony; o swych współobywatelach, zamykając drzwi; o swych dzieciach i służbie, zamykając kufry? Czy swoimi działaniami nie oskarża ludzi, tak jak ja czynię to słowami? Wzrastając w ciągłym napięciu, w świecie, gdzie ponury pokój był właściwie wojną, Staunt łatwo akceptował ciemne nauki Hobbesa. Teraz nie był aż tak pewien, że konflikt był naturalnym stanem ludzkości i że każdy człowiek był w stanie wojny z wszystkimi pozostałymi ludźmi. Wyglądało na to, że świat zmienił się. A może zmienił się Staunt? Zniechęcony odłożył Hobbesa na bok.

Obawiał się zabrać do Montaigne’a, myśląc, że m0że i drugi wielki przewodnik jego młodości również stracił blask z upływem długich dziesięcioleci. Ale nie. Od razu opanowało go dawne oczarowanie. Nie mogą pogodzić się ze sposobem, w jaki ustalamy długość naszego życia. Zauważyłem, iż mędrcy uznają je za znacznie krótsze, niż się powszechnie uważa. „Co? — powiedział Kato Młodszy do ludzi, którzy usiłowali powstrzymać go od samobójstwa. — Czyż jestem obecnie w wieku, w którym można mi zarzucić, że umieram zbyt wcześnie?” Miał jednak tylko czterdzieści osiem lat. Uważał ten wiek za dojrzały, a nawet zaawansowany, zważywszy, jak niewielu ludzi go dożywało. (Tak! Tak! A dalej:) Gdziekolwiek twe życie kończy się, jest ono kompletne. Korzyść z życia nie polega na jego długości, ale na tym, jak je wykorzystamy. Wielu ludzi żyło długo, a przeżyło mało. Pamiętaj o tym tak długo, jak tu jesteś. To, aby czerpać z życia najlepsze, zależy tylko od twojej woli, a nie od ilości lat. Czy myślałeś, że nigdy nie dotrzesz do miejsca, do którego bez przerwy zmierzałeś? Nie ma takiej drogi, która nie miałaby końca. A jeżeli społeczeństwo jest dla ciebie pocieszeniem, to czyż świat nie zmierza w tę samą stronę, co ty? Tak. Doskonale. Staunt czytał długo w noc i zamówił butelką Chateau d’Yquem z dobrze zaopatrzonej piwniczki Domu Pożegnań. Wypił toast na cześć Montaigne’a winem, które pochodziło z tych samych stron, i czytał aż do rana. Nie ma takiej drogi, która nie miałaby końca.

Kiedy skończył z Montaigne’em, zabrał się do Bena Jonsona. Na początek poszły prace znane. Volpone, The Silent W oman i The Case is Altered. Potem przyszedł czas na czarne, wybuchowe sztuki późniejszego okresu. Bartholomew Fair, The New Inn i The Devil Is Ań Ass. Staunt zawsze odczuwał silny pociąg do autorów elżbietańskich, a szczególnie do Jonsona, tego iskrzącego się, żarliwego człowieka, którego burzliwe, pisane z rozmachem sztuki tchnęły przerażającą intensywnością, jakiej brakowało Shakespeare’owi, chociaż był większym poetą. Tak, jak to zawsze sobie obiecywał, Staunt pogrążył się w Jonsonie, dopóki dźwięk i rytm wiersza Jonsona nie zaczął rozbrzmiewać jak grzmot w jego przeciążonym mózgu, a umysł Jonsona nie zdawał się nakładać na jego własny. The Magnetic Lady, Cynthia’s Re-vels, Catiline his Conspiracy — żadna sztuka nie była zbyt ciemna, zbyt zamknięta dla Staunta w jego zachłanności. Pewnego popołudnia złapał się na nieoczekiwanej czynności. Zamówił w terminalu wydruk ostatnich stron pierwszego aktu The New Inn z szeroko rozstrzelonymi wierszami. Na górze strony napisał starannie The New Inn, opera Henry’ego Staunta według Bena Jonsona. Następnie rozpoczynając od długiego monologu Lovela: „Od tego zależy historia, mój panie”, Staunt zaczął wpisywać ołówkiem nuty poniżej tekstu z początku leniwie, później z coraz większą intensywnością w miarę, jak w jego umyśle zaczynały zarysowywać się kontury linii melodycznej. W ciągu kilku minut cały monolog przemienił w arię i Staunt naniósł nawet na marginesie uwagi odnośnie aranżacji. Styl muzyki wydał mu się obcy, oszczędny, powściągliwy, prowadzący dość surową, ciernistą i skomplikowaną melodię o dziwnie archaicznym posmaku. Tego rodzaju muzykę mógłby stworzyć Alban Berg, gdyby złożył dłuższą wizytę w siedemnastym wieku. Nie brzmiało to jak jego muzyka. Późny Staunt — pomyślał. Prawdopodobnie tej arii nie można było zaśpiewać. Nieważne. Tak chciała muza. Był to utwór skomponowany po wielu latach przerwy. Przyglądał się zakończonej arii z dumą, zdziwiony, że muzyka jeszcze może tak z niego wypływać, tryskając bez świadomego przymusu z jakiegoś głęboko ukrytego źródła.

Przez chwilę miał ochotę wprowadzić utwór do syntetyzera i uzyskać wstępną aranżację. Miał ochotę usłyszeć dźwięki, baryton dominujący nad rozśpiewanymi smyczkami. Mogło to skłonić go do napisania kolejnej i kolejnej strony. Opanował się jednak. Na świecie było już dość oper, których i tak nikt nie słuchał. Kręcąc głową, ze smutnym uśmiechem wypisał na stronie datę, numer opusu. Zrobił to z pamięci, nie mając katalogu i złożywszy stronę na pół, odłożył między papiery. W jego umyśle jednak muzyka nadal się rozwijała.

Rozdział 9

W czasie dziewiątego tygodnia pobytu w Domu Pożegnań Staunt czując, że się dusi, poszukał doktora Jamesa i poprosił o ożywienie pamięci. Wydawało mu się, że była1 to jedyna rzecz do zrobienia poza samym odejściem, a ostatnio nad odejściem prawie się nie zastanawiał. Skończył z Jonsonem i nie miał ochoty zamawiać innych książek. Od czasu do czasu oglądał jedną stronę The New Inn, ale nie wznowił pracy. W rozmowach z Bollingerem i innymi przypadkowymi gośćmi był ostrożny i powściągliwy. Zdał sobie sprawę, że popada w bezczynność przypominającą śmierć nie zbliżając się wcale do momentu odejścia. Nie wróci do poprzedniego życia, ale nie mógł jeszcze poddać się i odejść. Może ożywienie pamięci wytrąci go z tej bezczynności.

— Będzie to wymagało sześciogodzinnych przygotowań — powiedział doktor James pełen entuzjazmu w związku z pomysłem Staunta. — Mózg musi być oczyszczony ze wszystkich produktów zmęczenia, autonomiczny system nerwowy wymaga dostrojenia. Kiedy chciałby pan zacząć?

— Zaraz — powiedział Staunt.

Oczyścili go i dostroili, i zawieźli z powrotem do apartamentu, położyli do łóżka i podłączyli do monitora metabolicznego.

— Jeżeli będzie pan zbyt podniecony — wyjaśnił doktor James — monitor automatycznie dostosuje intensywność emocji.

Staunt chciał zaryzykować normalną intensywność, ale lekarz był stanowczy. Monitor pozostał podłączony.

— Nie obawiamy się bólu psychicznego — kontynuował wyjaśnienia doktor James. — To się nigdy nie zdarza. Czasami jednak nadmiar przypomnianej miłości, wybuch szczęścia może stanowić zbyt wiele.

Staunt skinął głową. Nie będzie się kłócił. Doktor wydobył strzykawkę i przytknął jej naddźwiękową głowicę do ramienia Staunta. Przez chwilę Staunt zastanawiał się, czy to wszystko nie jest jakąś sztuczką i czy lekarstwo nie spowoduje raczej jego odejścia, a nie podróży w czasie, ale odrzucił te nieuzasadnione pomysły. Strzykawka wydała krótki, brzęczący dźwięk i tajemniczy, ciemny płyn wdarł się w jego żyły.

Rozdział 10

Słyszy ostatnie głośne akordy The Trials oj Job i kurtyna w postaci czerwonego, gęstego światła wybucha z podłogi sceny. Aplauz. Publiczność wywołuje śpiewaków. Dyrygent wchodzi na scenę, kłania się, uśmiecha. Wychodzi nawet kierownik chóru. Kaskady aplauzu. Wszystko wokół niego wiruje w migotliwym świetle ruchomych kandelabrów opery w Haifie. Ktoś krzyczy mu do ucha niezrozumiałe, radosne słowa. Staunt zdaje sobie sprawę, że mówi po hebrajsku. Tak. Tak. Bardzo dziękuję. Ludzie chcą, żeby wstał i przyjął owację. Edith siedzi obok niego zarumieniona, podniecona. Jej oczy lśnią. Przypomina sobie datę: 9 września 1999.

— Niech cię zobaczą — szepcze Edith wśród wrzawy. Jakaś ręka spoczywa na jego ramieniu. Jakieś dzikie oczy patrzą mu w twarz. To Mannheim, krytyk.

— Opera stulecia! — woła.

Staunt zmusza się do wstania. Wywołują jego nazwisko. Staunt! Staunt! Staunt! Widownia należy do niego. Ma pod swoją komendą dwa tysiące rozszalałych Izraelczyków. Co ma im powiedzieć? Sieg! Heil! Sieg! Heil! Odrzuca myśl o tym makabrycznym żarcie. Wreszcie nie mówi nic, tylko macha ręką, uśmiecha się i opada na fotel. Edith z miłością klepie go po ramieniu. Jego rozpromieniona żona. Jego wieczór triumfu. W dzisiejszych czasach napisanie opery to ogromna praca. Taka premiera to niebiańskie przeżycie. Teraz widownia domaga się bisów. Dyrygent wraca na miejsce. Kurtyna znika. Hiob sam na scenie. Ostatnia odsłona. Dumny bas brzmi: „Uważaj, jestem grzeszny”, a głos Pana odpowiada mu z tysiąca głośników wypełniając cały świat •dźwiękiem: „Odziej się w majestat i wspaniałość”. Staunt płacze pod wpływem własnej muzyki. Nigdy nie zapomnę tego wieczoru, nawet gdybym miał żyć sto lat — postanawia.

Rozdział 11

— Helikopter spadł tak nagle, panie Staunt. Był prowadzony promieniami stabilizacyjnymi przez cały czas trwania burzy, ale… pan wie, nie zawsze można…

— A moja żona? Co z moją żoną?

— Przykro nam, panie Staunt.

Rozdział 12

Pochyla się nad klawiaturą, rozmyślając o teorii i harmonii. Jego nogi nie są jeszcze dość długie, by sięgnąć do pedałów fortepianu. Kłopot, chociaż przejściowy. Zamyka oczy i uderza w klawiaturę. Tonacja C-dur, łatwa. Tonizujący akord. Dominanta. Dlaczego tak długo nic mu o tym nie mówili? Buduje akord za akordem. Teraz przejdę na D-dur. Modulacja. Zrobię tak, a potem tak i tak. Ma dziewięć lat. Przez całe, długie, upalne popołudnie niedzielne badał język dźwięków. Cała jego rodzina siedzi jak wrośnięta przed telewizorem. „Henry? Henry, już za chwilę wyjdą z ładownika!” Wzrusza ramionami. Cóż może go obchodzić spacer po Księżycu? Księżyc jest martwy i daleki, a tu jest świat D-dur. Teraz on prowadzi własną wyprawę badawczą, „Henry, on wyszedł! Schodzi po drabinie”. Pięknie. Tonizacja Dominanta. To trudne słowa, ale jak łatwo zapuszczać się coraz głębiej i głębiej w labirynt dźwięków.

Rozdział 13

Panie Staunt, wydział i studenci z wielką przyjemnością ofiarowują panu z okazji stuletniej rocznicy urodzin tą pamiątkę po kompozytorze, który był podobnie twórczy, jak pan, choć nie tak długowieczny: oryginalny manuskrypt divertimenta Mozarta, numer katalogu Kochla…

Rozdział 14

Tak, chłopiec. Daliśmy mu na imię Paul, jak ojciec Edith. Jakie to dziwne uczucie pomyśleć, że mam syna. Wiesz, mam już czterdzieści pięć lat. Przeżyłem już prawie pół życia. A teraz… syn.

Rozdział 15

Na niebie wisi ogromne słońce. Na plaży powietrze drży od upału. Tam, gdzie kończy się różowy półksiężyc plaży, zielone Morze Karaibskie ciągnie się aż po horyzont spokojne jak woda w wannie. O tej porze zawsze krył się gdzieś w cieniu, w hamaku, czytając, robiąc notatki, lub rozmyślając nad kolejnym utworem. Znowu ta dziewczyna. Przykucnęła na wybrzeżu nad kałużą pozostawioną przez przypływ, delikatnie igrający z zamieszkującymi ją istotami, strachliwymi anemonami, ślimakami i ruchliwymi krabami pustelnikami. Musi wystawić swoją delikatną skórę na promienie słoneczne, bo już jutro wraca do Nowego Jorku i może to być ostatnia szansa poznania jej. Obserwował ją przez cały tydzień pobytu tutaj. To nie była już dziewczyna. Miała co najmniej dwadzieścia pięć lat. Samodzielna, opanowana, działająca z chłodną precyzją, czujna, elegancka. Budząca pożądanie. Rzadko kiedy czuł tak silny pociąg do kogokolwiek. Przedłużanie okresu kawalerskiego nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Zmieniał kobiety tak łatwo, jak łatwo przychodziło mu przejechać z miasta do miasta. Coś jest jednak w oczach tej Edith, coś jest w jej uśmiechu, co go przyciąga. Wiedział, że robi z siebie idiotą. Wiedział, że to wszystko to czysta fantazja. Nie miał pojęcia, jaka ona właściwie jest, co ją interesuje. To, że była inteligentna i otwarta, mogło być jego własnym wymysłem. Dziewczyna kryjąca się za tą twarzą może w rzeczywistości być nieciekawa i pusta. Może jakaś programistka na wakacjach pogrążona w marzeniach o gwiazdach telewizji. Musi jednak ją poznać. Słońce pali jego delikatną skórę. Dziewczyna podnosi głowę. Uśmiecha się. Czerwony ślimak sunie lekko po jej dłoni. Klęka koło niej. Ona podaje mu ślimaka, a on pozwala mu przesunąć się na jego dłoń. Śmieją się. Ona pokazuje mu różne zwierzątka ukryte w wodzie. Nawiązuje się między nimi jakiś kontakt za pośrednictwem tych istot żyjących w wodzie.

— Jeszcze się nie przedstawiłem — mówi wreszcie Staunt, czując się szalenie niezdarnie. — Jestem Henry Staunt.

— Wiem — mówi Edith. — Kompozytor.

I od tej chwili wszystko poszło łatwiej.

Rozdział 16

…i złoty medal za wybitną pracę w dziedzinie form symfonicznych dla studenta poniżej szesnastu lat, przypuszczam, że każdy już się domyślił, dla Henry’ego Staunta, który…

Rozdział 17

A moja żona? Co z moją żoną? Przykro nam, panie Staunt.

Rozdział 18

Ponieważ nasz wieczór zbliża się do końca, pozwolę sobie, Henry, również na dokonanie małej analizy. Wiesz, na czym polega twój problem? Problem twojej muzyki, twojej duszy, wszystkiego? Nie cierpisz. Nigdy nie odczuwałeś bólu, a nawet jeżeli odczuwałeś, to powierzchownie. Masz czterdzieści lat i zawsze odnosiłeś sukcesy. Twoją muzykę grają wszędzie. To jest osiągnięcie niezwykłe jak na żyjącego kompozytora, a wciąż wyglądasz na lat trzydzieści, czy nawet dwadzieścia siedem. Czas nie zostawia na tobie śladów. Nie zalecani cierpień, ale twierdzę, że cierpienie hartuje duszę artysty. Dodaje bogactwa i głębi, której, przepraszam, że to powiem, tobie, Henry, brakuje. Możesz dożyć bardzo późnego wieku, ponieważ się nie starzejesz i pewnego dnia, kiedy będziesz miał dziewięćdziesiąt siedem czy sto lat, może zdasz sobie sprawę, że nigdy nie zetknąłeś się z rzeczywistością, że byłeś odizolowany i że w pewnym sensie nie żyłeś prawdziwie i w rzeczywistości nic nie stworzyłeś. Wybacz mi, Henry. Cofam to wszystko, mimo że wciąż się uśmiechasz. Nawet przyjaciel nie powinien tak mówić. Nawet przyjaciel.

Rozdział 19

Nagroda Pulitzera w dziedzinie muzyki za rok 2002…

Rozdział 20

— Ja, Edith, biorą sobie ciebie, Henry’ego, za małżonka…

Rozdział 21

— Przecież nie była młodą żoną, Henry. Bóg widzi, że to wielka strata, ale byliście już pięćdziesiąt lat po ślubie. Pięćdziesiąt lat, Henry. Mało kto może marzyć o takim małżeństwie. A że odeszła, cóż… Ciesz się, że przynajmniej miałeś te pięćdziesiąt lat.

— Wolałbym, żebyśmy się razem rozbili.

— Nie bądź dziecinny. Ile masz lat? Osiemdziesiąt pięć? Osiemdziesiąt siedem? Masz jeszcze przed sobą piętnaście czy dwadzieścia zdrowych, twórczych lat, a może nawet więcej, jeżeli będziesz miał szczęście. W dzisiejszych czasach ludzie dożywają niezwykłego wieku. Możesz dociągnąć do stu dziesięciu, stu piętnastu…

— Bez Edith? A co to ma za sens?

Rozdział 22

— Połóż ręce na środku klawiatury. Rozszerz palce, jak tylko potrafisz. Szerzej. Szerzej. Dobrze! Widzisz, Henry, to nazywamy środkowym C…

Rozdział 23

Potykając się w pośpiechu wszedł do gabinetu. W tym wielkim pokoju było mnóstwo śladów jego długoletniej kariery. Była tu zapisana muzyka w postaci płyt i kaset z wcześniejszymi utworami i w postaci lśniących kubików z późniejszymi pracami, były manuskrypty oprawne w jednolity, czerwony półskórek, co było dowodem jego próżności. Były zbiory wycinków i recenzji z jego programów i koncertów. Były nagrody. Były krytyczne rozprawy, które napisał. Staunt był bardzo aktywny. Patrzył na tytuły utworów wytłoczone na grzbietach manuskryptów: symfonie, kwartety smyczkowe, koncerty, różne utwory kameralne, pieśni, sonaty, kantaty, opery. Tak ich dużo, tak dużo. Staunt nie odnosił wrażenia, że zmarnował czas wypełniając ten pokój tym, czym był wypełniony. W ciągu ostatnich stu lat nie minął tydzień bez wykonania gdzieś w świecie jednego z jego utworów. To wystarczające usprawiedliwienie tworzenia, życia. A jednak sto trzydzieści sześć lat to kawał czasu.

Wprowadził równocześnie trzy kubiki do odtwarzaczy wywołując dzikie plątaniny dźwięków z głośników rozstawionych w pokoju. Stał na środku drżąc i odbierając tę nawałą dźwięku. Może po czterech minutach wyłączył dźwięk i polecił, aby telefon połączył go z Biurem Spełnienia.

— Moim przewodnikiem jest Martin Bollinger — powiedział. — Czy możecie mu przekazać, że chciałbym udać się do Domu Pożegnań tak szybko, jak to tylko możliwe?

Rozdział 24

Doktor James powiedział kiedyś Stauntowi, że odchodzący wychodzili ze stanu ożywienia pamięci w ekstazie i często byli w takim nastroju, że nalegali na odejście natychmiastowe, zanim minie im ten dobry nastrój. Wyzwalając się spod działania narkotyku Staunt na próżno oczekiwał ekstazy. Był zupełnie spokojny. Przez kilka minionych godzin, a może minut — nie miał pojęcia, jak długo trwało ożywienie pamięci — posmakował okruchów przeszłości. Powróciły doń urywki rozmów, wycinki krajobrazów, przypadkowe spotkania, nieuporządkowana, pozbawiona chronologii mieszanina wydarzeń. Muzyka i żona. Żona i muzyka. Niezbyt treściwa mieszanka, jak na sto trzydzieści sześć lat. Gdzie były burze? Gdzie huragany? Pojedyncza tragedia, owszem, a poza tym wszystko odbywało się w spokoju. Życie zbyt uporządkowane, zbyt trzeźwe, zbyt puste. Teraz, mając szansę je przeanalizować, zorientował się, że nie wyniósł zeń nic konkretnego poza aplauzem, który przeciekł mu przez palce, i poza miłością do Edith, ale nawet i ona utraciła całą swą magię. Gdzież był ten nadmiar wspomnianej miłości, który według doktora Jamesa mógł się okazać niebezpieczny? Może kontrolowano go zbyt dokładnie obniżając intensywność przeżyć? A może jego przeżycia nie były zbyt mocne? Stary, wysuszony, bezbarwny i rozrzedzony.

W odróżnieniu od innych nie poprosił natychmiast o odejście. Dlaczego miałby odchodzić bez tej ostatecznej ekstazy. Właściwie nie czuł się przygnębiony, ale z pewnością zawiedziony. Podróż w przeszłość wprowadziła go w stan jakiegoś zawieszenia, paraliżu woli, który pozostawił go w próżni wśród splątanych wątków spokojnego życia.

Chociaż Staunt nie był jeszcze gotów do odejścia, sprawy innych wyglądały inaczej.

— Zapraszamy pana na ceremonię pożegnalną Davida Goldinga — powiedziała panna Elliot w dzień po zabiegu ożywienia pamięci.

Golding był tym mężczyzną, który miał sześć żon. Niektóre przeżył, z niektórymi się rozwiódł, inne z nim się rozwiodły. Jego heroiczna męskość już gdzieś zniknęła. Był niski, skurczony, wyschnięty, a ponieważ był prawie ślepy, jego wychudła, nieciekawa twarz została zniekształcona wydatnymi stożkami aparatu optycznego. Mówiono, że miał sto dwadzieścia pięć lat, dla Staunta wyglądał jednak co najmniej na dwieście. Technicy z Domu Pożegnań przekształcili jednak staruszka w coś wspaniałego na ceremonię pożegnalną. Jego twarz jaśniała makijażem zacierającym wyżłobienia, jakie pojawiły się na niej w ciągu dziesięcioleci. Trzymał się prosto, niewątpliwie odzyskawszy nieco swej dawnej męskości pod wpływem jakiegoś narkotyku. Był odziany w lśniącą szatę. W Sali Pożegnań skupiła się wokół niego duża grupa krewnych i znajomych. Sala Pożegnań była obszernym, wesoło udekorowanym pomieszczeniem położonym w podziemiach obok sali rekreacyjnej. Gdy Staunt wszedł do sali, zaskoczyła go ilość osób. Tak dużo ich, tacy młodzi, tacy hałaśliwi.

Ella Freeman przysunęła się do niego i położyła wyschniętą dłoń na jego ramieniu.

— Popatrz, tam są jego dwie żony. Jednej nie widział od sześćdziesięciu lat. Są jego synowie. Wszyscy. Miał dwóch lub trzech z każdą żoną!

Ceremonia prowadzona przez stosunkowo młodego człowieka, który był przewodnikiem Goldinga, była elegijna w tonie, krótka i pogodna. Stojąc pod emblematem Biura Spełnienia — przeplecionymi kołami zębatymi — przewodnik wspomniał krótko filozofię udostępniania miejsca innym i piękno woli odejścia. Następnie w ogólnych słowach chwalił odchodzącego. Przemawiający po nim syn był już bardziej szczegółowy w pochwałach. Na koniec Seymour Church, który został wybrany, by reprezentować towarzyszy Goldinga z Domu Pożegnań, wyskrzeczał krótką, prawie niezrozumiałą mowę pożegnalną. Odchodzący też zabrał głos i w paru bełkotliwych słowach dziękował za długie i szczęśliwe życie. Wydawało się, że Golding niezupełnie rozumie, co się wokół niego dzieje. Siedział rozpromieniony na czymś w rodzaju tronu, ale był jakby śpiący, oderwany od rzeczywistości. Staunt zastanawiał się, czy był pod działaniem narkotyków.

Kiedy skończyły się przemówienia, podano przekąski. Następnie, w towarzystwie najbliższych krewnych, czyli około dwudziestu osób, Golding został przeprowadzony do pomieszczenia wewnętrznego Sali Pożegnań. Drzwi zamknęły się za nim. Przyjęcie trwało nadal.

W ciągu następnych pięciu tygodni odbyły się cztery takie uroczystości. Na dwóch z nich, z okazji odejścia Michaela Greena i Katherine Parks, poproszono Staunta o wygłoszenie mowy pożegnalnej. Z zadania tego wywiązał się z wdziękiem, spokojnym i jak mu się zdawało, wykazał się elokwencją. Na pożegnaniu Michaela Greena przemawiał przez dziesięć minut, na pożegnaniu Katherine Parks prawie przez piętnaście. Nie mówił o odchodzących, których poznał bardzo powierzchownie, ale o całej filozofii odejścia, o pięknie i tajemnicy aktu odrzucenia świata. Osoby wygłaszające przemówienia pożegnalne rzadko zdobywały się na takie wyczyny i wszyscy słuchali zafascynowani. Staunt podejrzewał, że gdyby sytuacja na to pozwalała, nagrodziliby go oklaskami.

Znalazł zatem nowe powołanie, a kilkoro odchodzących, których w ogóle nie znał, przyspieszyło nawet termin odejścia, żeby tylko Staunt przemawiał na uroczystości pożegnalnej. Nadeszło już lato i Arizona skąpana była w rozświetlonych falach upału. Staunt nie wychodził już wcale na zewnątrz. Dużo czasu spędzał w ośrodku rekreacyjnym, zbierając materiały do oratorium, które miał zamiar skomponować. Czytał mało. Muzyki nie słuchał wcale. Popadł w przyjemną, spokojną rutynę. Był w Domu Pożegnań już czwarty miesiąc. Oprócz Seymoura Churcha, który wciąż odmawiał odejścia, był mieszakńcem Domu Pożegnań o najdłuższym stażu. Pod koniec lipca Church wreszcie odszedł. Staunt oczywiście przemawiał wspominając o powolnym zbieraniu się Churcha do odejścia i trudno było mu nie wspomnieć o własnej podobnej postawie. Dlaczego zwlekam? Dlaczego nie wypowiadam tego ostatniego słowa? — zastanawiał się.

Paul odwiedzał go co kilka tygodni. Te spotkania były trudne. Paul wykazywał oznaki napięcia i zdenerwowania. Zdawało się, że za chwilę zapyta: „Dlaczego wreszcie nie odejdziesz?” Staunt nie potrafiłby mu na to odpowiedzieć. Przeczytał Hallama czterokrotnie. Filozoficznie i psychicznie był gotów do odejścia. A jednak nie odchodził.

Rozdział 25

Około połowy sierpnia do apartamentu Staunta wszedł Martin Bollinger trzymając w ręku arkusz papieru.

— Co to jest, Henry? — zapytał.

Staunt przypatrzył się bliżej trzymanej przez Bollingera kartce. Była to fotokopia arii z The New Inn.

— Gdzie to znalazłeś? — chciał się dowiedzieć.

— Ktoś z personelu trafił na nią sprzątając twój pokój.

— Myślałem, że mamy tu prawo do prywatności.

— To nie jest dochodzenie, Henry. Jestem po prostu ciekaw. Znowu zacząłeś komponować?

— To nic niewarte. Napisałem to parę miesięcy temu.

— Ta muzyka jest fascynująca — stwierdził Bollinger.

— Tak myślisz? Mnie wydała się dość toporna i wymuszona.

— Nie. Nie. Wcale nie. Zawsze mówiłeś o operze opartej na utworach Bena Jonsona, prawda? Widzę, że teraz się za to wziąłeś.

— Chciałem wypełnić nudny dzień. Ot, takie bazgroły.

— Henry, nie chciałbyś stąd wyjechać?

— Znowu do tego wracasz?

— Widzę, że wciąż jeszcze możesz tworzyć. Może napiszesz wspaniałą operę?

— Którą ze mnie wyciśniesz? Nie gadaj bzdur. Nic już we mnie nie zostało, Martin. Jestem tu po to, żeby odejść.

— Ale jeszcze nie odszedłeś.

— Zauważyłeś to? — zapytał Staunt.

— Od początku mówiliśmy wyraźnie, że nie będziemy cię poganiać. Zacząłem jednak podejrzewać, że wcale ci nie jest pilno do odejścia, że zabijasz czas zastanawiając się może nad operą, może starając się pogodzić z czymś trudnym, co ci zapadło w duszę. Wszystko jedno. Nie musisz odchodzić. Odeślemy cię do domu. Skończ The New Inn. Myśl, o czym chcesz. Możesz złożyć wniosek o odejście za rok lub dwa.

— Ty chcesz, żebym skomponował tę operę, prawda?

— Chcę, żebyś był szczęśliwy — powiedział Bollinger. — Chcę, żebyś odszedł w odpowiedni sposób. Ta nowa muzyka jest dla mnie informacją o twoim stanie duchowym.

— Nie będzie żadnej opery, Martin. Nie zamierzam również opuścić Omega Prime żywy. Moja rodzina przeżyła dość trudnych chwil, a teraz miałbym wrócić do domu i powiedzieć im, że był to tylko wypad wakacyjny. Nie.

— Jak chcesz — powiedział Bollinger. Uśmiechnął się i odwrócił pozostawiając nie wypowiedziane pytanie wiszące jak miecz między nimi: Jeżeli chcesz odejść, Henry, dlaczego nie odchodzisz?

Rozdział 26

Staunt zdał sobie sprawę, że obecnie zyskał status permanentnego odchodzącego, rezydenta Domu Pożegnań. Oto pędził życie otoczony szacunkiem akceptując usługi tych, którzy mieli zamiar wyprawić go delikatnie na tamten świat, i grając rolę patriarchy wśród ludzkich szczątków, jakimi byli inni pensjonariusze Domu Pożegnań. Co tydzień przybywali nowi. Witał ich z powagą. Pomagał im wtopić się w nowe środowisko i z czasem przewodniczył ich uroczystościom pożegnalnym. Trwał. Dlaczego? Przecież nie bał się śmierci. Dlaczego zatem zaczynał zajmować się odejściem prawie zawodowo?

Może chciał zyskać prestiż bohatera swych czasów — rzecznika szlachetnej rezygnacji, praktyka radosnego odejścia. Wygłaszając gładkie wypowiedzi o obrocie koła i tworzeniu miejsc dla innych był Sydneyem Cartonem dwudziestego pierwszego wieku, stojącym pod gilotyną i chwalącym się, czego to on nie zrobi, i tak się w tej roli rozsmakował, że zapomniał uklęknąć i podstawić szyję pod ostrze.

Może chciał tylko rozpędzić nudę zbyt spokojnego życia tym całym gadaniem o śmierci. Ten cały szum wokół odchodzących wprowadzający ciekawe zmiany do statycznej egzystencji. Czy chęć zmiany, a nie śmierć była jego prawdziwym celem? Tak? Jeżeli to prawda, to jedź, Henry, do domu i skończ swoją operę. Wakacje powinny się skończyć. Już prawie był gotów przywołać Bollingera i poprosić o odesłanie do domu. Pokonał jednak ten impuls. Byłoby zwykłym tchórzostwem opuścić teraz Omega Prime. Był winien światu swoją śmierć. Zamieszkiwał już w swoim ciele wystarczająco długo. Jego miejsce było potrzebne. Wkrótce odejdzie. Wkrótce.

Rozdział 27

W początkach września padało przez cztery dni pod rząd. Rzecz niespotykana w tej części Arizony. Panna Elliot twierdziła, że Indianie Hopi przedobrzyli w czasie dorocznego tańca węża i ściągnęli chmury deszczowe na cały stan. Ku przerażeniu personelu Staunt wychodził codziennie na dwór i stał na deszczu, pozwalając, by chłodne krople wsiąkały w jego szlafrok, i patrząc, jak woda szybko znika w wysuszonej, czerwonej ziemi.

— Umrze pan z przeziębienia — powiedział mu Falkenbridge z powagą. Staunt tylko się roześmiał.

Poprosił o jeszcze jeden egzemplarz szeroko drukowanej The New Inn i próbował skomponować pierwszą scenę. Nic mu nie wychodziło. Nie mógł trafić na właściwą linię melodyczną. Nie mógł również uchwycić dziwnej barwy wcześniej skomponowanej arii. Brzmienie i sens Bena Jonsona uleciały z jego umysłu. Porzucił pracę bez żalu.

W ciągu ośmiu dni miały miejsce trzy uroczystości pożegnalne. Staunt uczestniczył we wszystkich i przemawiał na dwóch.

Wybrał 19 września jako dzień własnego odejścia. Nikogo jednak nie powiadomił o swojej decyzji, więc 19 września nadszedł i minął i nic się nie zmieniło.

Pod koniec miesiąca rozmawiał z Bollingerem.

— Jestem oszustem — powiedział mu. — Nie zbliżyłem się ani na krok do odejścia przez cały okres pobytu tutaj. Wcale nie chciałem odejść. Chcę wciąż żyć, chcę widzieć wydarzenia, coś robić, przeżywać. Przybyłem tu w desperacji, bo byłem zatęchły, znudzony, potrzebowałem zmian. Zabawa ze śmiercią, przeżywanie jej scenariusza… Tego właśnie szukałem. Jakichś podniecających wrażeń, jakiegoś wydarzenia w życiu pozbawionym wydarzeń. Henry Staunt przygotowuje się na śmierć. Wykorzystywałem was wszystkich jak pionki w cynicznej grze.

— Czy chciałbyś, żebym ci załatwił wyjazd do domu, Henry? — spokojnie zapytał Bollinger.

— Nie. Nie. Wezwij doktora Jamesa. Zawiadom rodzinę, że ceremonia pożegnalna odbędzie się za tydzień. Czas odejść.

— Ale jeżeli wciąż jeszcze chcesz żyć…

— Czyż to nie najlepszy czas do odejścia? — zapytał Staunt.

Rozdział 28

Wszyscy przyjechali i byli blisko niego. Przyjechał Paul, a także Crystal, która wróciła już z Księżyca, ale wyglądała na osłabioną. Były wszystkie wnuki i prawnuki. Przyjechali przyjaciele, dyrygenci, młodsi kompozytorzy, kilku krytyków. Ponad sto osób przyjechało, żeby go odprowadzić. Staunt jeszcze nie otumaniony narkotykiem poruszał się spokojnie wśród nich, dziękując im za przybycie na przyjęcie pożegnalne, witając na ceremonii. Zdumiewał go własny spokój. Siedząc na honorowym tronie słuchał ostatnich przemówień i zniósł bez sprzeciwu wiązankę swych najsławniejszych utworów zebranych pospiesznie i zestawionych niezbyt fachowo. Martin Bollinger, wygłaszający główne przemówienie, często cytował Hallama.

— Zbyt często ulegamy złudzeniu, że osiągnęliśmy stan gotowości, podczas gdy w rzeczywistości wcale nie jesteśmy gotowi i decydujemy się odejść, kierując się nieistotnymi lub płytkimi motywami. Jakie to tragiczne osiągnąć moment odejścia i zdać sobie sprawę, że oszukiwaliśmy się, że nasza motywacja była fałszywa, że wcale nie jesteśmy gotowi odejść.

Jakie to prawdziwe — pomyślał Staunt. — A równocześnie, cóż to za fałsz. Oto jestem gotów do odejścia, a równocześnie wcale nie jestem gotów i w moim braku gotowości tkwi gotowość.

Bollinger skończył i jeden z odchodzących, człowiek o nazwisku Bradford, który przybył do Omega Prime w sierpniu, zaczął zmagać się z ostatnim przemówieniem. Jąkał się, kasłał, stracił wątek, ponieważ miał już sto czterdzieści lat i miał odejść w przyszłym tygodniu. Wreszcie jednak udało mu się jakoś dobić do końca. Staunt nie zwracał na przemówienie większej uwagi. Uśmiechał się do syna i córki, całej hordy potomków, admiratorów i lekarzy. Rozumiał teraz, dlaczego odchodzący wydawali się oderwani od własnych ceremonii pożegnalnych — monotonny szum pożegnalnych przemówień szybciej doprowadzał ich do bram raju.

Wreszcie podano przekąski i mieli właśnie przewieźć go do wewnętrznego pomieszczenia, kiedy Staunt zapytał:

— Czy i ja mogę przemówić?

Mówił cicho, tak że wszyscy musieli wytężać słuch.

— Akceptuję koncept obrotu koła i z przyjemnością ustępuję miejsca tym, którzy mają nadejść. Chciałbym wam jednak powiedzieć, że nie jest to zwyczajne odejście. Wiecie, że kiedy tutaj przyjechałem, byłem zmęczony światem i gotów odejść. Jednak zwlekałem. Stałem na krawędzi, opóźniałem, udawałem. Nawet, o czym wie Martin, zacząłem komponować nową operę. Powiedziano mi, że mogę jechać do domu, ale odmówiłem. Niech mi Hallam wybaczy tę odmowę. Ten sposób odejścia nie jest jedyny. Ponieważ życie nadal wydaje się piękne, właśnie dziś z niego rezygnuję. To jest moja ostatnia przyjemność — rezygnacja z jedynej rzeczy, jaka mi została i jaką warto posiadać.

Goście szeptali coś między sobą. Gapili się na niego.

Powiedziałem wszystko źle — pomyślał. — Zepsułem im uroczystość, ale ostatecznie kto tu odchodzi. Dlaczego miałbym się tym przejmować?

— Jeszcze nie jest za późno, Henry — wyszeptał Martin Bollinger, przybliżając twarz do jego ucha. — Możemy jeszcze wszystko odwołać.

— Ostatnia pokusa — powiedział Staunt. — Obronię się przed nią. Czas opuścić kurtynę. Jestem gotów odejść.

* * *

Zawieźli go do wewnętrznego pomieszczenia. Kiedy podali mu kubek, wziął go, mrugnął do Martina Bollingera i wypił duszkiem.

Загрузка...