— Wielcy bogowie…
— Tak. Ten troll musi być silny, nie ma co…
Victor przyjrzał się psu dokładnie.
Przecież nie mógł się odezwać. Na pewno to tylko wytwór wyobraźni. Ale ostatnio też mu się tak wydawało, prawda?
— Ciekawe. Jak masz na imię? — rzucił i poklepał zwierzaka po głowie.
— Gaspode — przedstawił się Gaspode.
Dłoń Victora znieruchomiała w pół głaśnięcia.
— Dwa pensy — mruczał pies zniechęcony. — Jedyny na tym nędznym padole pies grający na harmonijce. I dwa pensy.
To przez słońce, myślał Victor. Nie nosiłem kapelusza. Za chwilę obudzę się w chłodnej pościeli.
— Wiesz, nie grałeś za dobrze. Nie umiałem rozpoznać melodii — oświadczył, rozciągając wargi w straszliwym uśmiechu.
— Nie oczekuje się od ciebie rozpoznawania żadnej piekielnej melodii — odparł Gaspode. Usiadł i zaczął pracowicie drapać się tylną nogą za uchem. — Przecież jestem psem. Oczekuje się, że będziesz piekielnie zdumiony, fo w ogóle wydobywam z tego draństwa jakiś pisk.
Jak to wyrazić? — zastanawiał się Victor. Czy mam powiedzieć: przepraszam, ale wydało mi się, że jesteś gada… Nie, raczej nie.
— Ehm — zaczął.
…Wiesz, zastanawiał się dalej, jesteś całkiem rozmowny jak na…
Nie.
— Pchły — wyjaśnił Gaspode, zmieniając ucho i nogę. — Wściec się można.
— Rozumiem…
— I jeszcze te trolle. Nie mogę przy nich wytrzymać. Źle pachną. Przeklęte chodzące głazy. Sprófujesz takiego ugryźć, a za chwilę plujesz zęfami. To nie jest naturalne.
…Skoro już mowa o naturalności, trudno nie zauważyć…
— Ofrzydliwa pustynia, cała ta okolica — stwierdził Gaspode. …Jesteś gadającym psem!
— Przypuszczam, że się zastanawiasz, jakim cudem potrafię mówić. — Gaspode znowu zwrócił na Victora swe przenikliwe oczy.
— Nawet mi to nie przyszło do głowy — zapewnił Victor.
— Mnie też nie. Dopiero parę tygodni temu. Przez całe życie nie wymówiłem ani jednego nędznego słowa. W mieście pracowałem dla jednego gościa. Sztuczki i różne takie. Trzymałem piłkę na nosie. Chodziłem na tylnych łapach. Skakałem przez ofręcz. Potem chodziłem dookoła z kapeluszem w pysku. No wiesz: showfiznes. Aż raz taka fafa klepie mnie po głowie i mówi: „Ojej, jaki śliczny pieseczek, wygląda, jakby rozumiał każde nasze słowo”. A a myślę: „Daj spokój, paniusiu, nie chce mi się już nawet prófować” i słyszę te słowa, jak wyfiegają mi z pyska. Złapałem tylko kapelusz i wiałem co sił, póki tamci się gapili.
— Dlaczego? — zdziwił się Victor. Gaspode przewrócił oczami.
— A jakie życie czeka prawdziwego gadającego psa? W ogóle nie powinienem otwierać tej swojej głupiej paszczy.
— Przecież ze mną rozmawiasz — zauważył Victor. Gaspode spojrzał na niego chytrze.
— Nify tak, ale sprófuj to komuś opowiedzieć. Poza tym jesteś w porządku. Dofrze ci z oczy patrzy. Poznam takiego na milę.
— Niby co to ma znaczyć?
— Wydaje ci się, że nie panujesz nad swoim losem, co? I jeszcze, że coś innego prófuje za ciefie myśleć. Zgadiem?
— Na bogów…
— I przez to wyglądasz trochę na nawiedzonego. — Gaspode podniósł kapelusz. — Dwa pensy — wymamrotał niewyraźnie. — Nify i tak nie mam jak ich wydawać, ale… dwa pensy…
Po psiemu wzruszył ramionami.
— Jak wyglądam na nawiedzonego? — dopytywał się Victor.
— Wszyscy tak wyglądacie. Wielu wezwano, nielicznych wyfrano. Coś w tym sensie.
— Jak wyglądam?
— Jakfyś został powołany, ale nie wiesz dlaczego. — Gaspode znowu podrapał się w ucho. — Widziałem, jak grasz Cohena Farfarzyń-cę — dodał.
— Ee… I co o tym myślisz?
— Moim zdaniem, dopóki stary Cohen się o tym nie dowie, nic ci chyfa nie grozi.
— Pytałem, jak dawno tu był! — krzyknął Dibbler.
Na maleńkiej scenie Ruby gruchała coś głosem podobnym do syreny statku we mgle i w poważnych kłopotach.
— GrooOOowwonnogghrhhooOOo…[6]
— Dopiero co wyszedł! — ryknął Skallin. — Chcę posłuchać tej piosenki, dobrze?
— …OowoowgrhffrghooOOo…[7]
Gardło Sobie Podrzynam szturchnął Detrytusa, który usiadł na ławie i patrzył, szeroko rozdziawiwszy usta. Życie starego trolla było do tej chwili całkiem proste; ludzie płacili mu pieniądze, a on bił innych ludzi.
Teraz wszystko zaczynało się komplikować; Ruby mrugnęła do niego. Dziwne, nieznane dotąd emocje szalały w zmaltretowanym sercu Detrytusa.
— …groooOOOooohoofooOOoo…[8]
— Idziemy — warknął Gardło.
Detrytus podniósł się ciężko i raz jeszcze tęsknie spojrzał na scenę.
— …ooOOOgooOOmoo. OOhhhooo…[9]
I Ruby posłała mu całusa. Detrytus zarumienił się jak świeżo oszlifowany granat.
Gaspode poprowadził go z zaułka i dalej, przez ponure pustkowie karłowatych krzewów i skąpej, pożółkłej trawy, już poza miastem.
— W tym miejscu dzieje się coś niedofrego — mruczał.
— Jest inne — zaprotestował Victor. — Dlaczego od razu niedobre?
Gaspode spojrzał na niego, jakby miał ochotę splunąć.
— Weźmy na przykład mnie — mówił dalej, nie zwracając uwagi na słowa Victora. — Pies. Przez całe życie nie marzyłem o niczym, prócz gonienia różnych rzeczy. I seksu, ma się rozumieć. A tu nagle przychodzą do mnie sny. W kolorze. Przeraziły mnie śmiertelnie. Nigdy jeszcze nie widziałem kolorów, rozumiesz? Psy widzą na czarno-fiało; pewnie to wiesz, skoro jesteś taki oczytany. Czerwony naprawdę mną wstrząsnął, mówię ci. Przez całe życie wierzysz, że twój ofiad jest fiały jak kość, z różnymi odcieniami szarości, aż nagle się okazuje, że przez lata jadałeś te potworne, czerwone i fioletowe ochłapy.
— Jakie sny? — zapytał Victor.
— To dość krępujące. W jednym na przykład jest taki most, co go porwała rzeka, a ja muszę fiec i wyszczekać ostrzeżenie. Alfo inny, kiedy w jakimś domu wyfucha pożar, a ja wyciągam dzieciaki. I jeszcze, kiedy inne dzieciaki gufią się w jaskiniach, a ja je znajduję i doprowadzam ratowników… A przecież nie cierpię dzieciaków. Rozumiesz, mam już siedem lat, stwardnienie podeszew, łupież i pchły jak nie wiem co. Nie muszę zostawać fohaterem, jak tylko zasnę.
— Niech to… Życie jest ciekawe — stwierdził Victor. — Kiedy ogląda sieje z perspektywy kogoś innego.
Gaspode zerknął na niego zaropiałym żółtym okiem.
— Ehm… Dokąd właściwie idziemy? — spytał Victor.
— Spotkać się z paroma osofami ze Świętego Gaju. Fo tu naprawdę dzieje się coś dziwnego.
— Na wzgórze? Nie wiedziałem, że tam mieszkają jacyś ludzie.
— To nie są ludzie — odparł Gaspode.
Małe ognisko płonęło na zboczu wzgórza Świętego Gaju. Victor rozpalił je, bo… no, bo dodawało otuchy. Bo takie rzeczy robią ludzie. Koniecznie musiał sobie przypominać, że jest człowiekiem, i to prawdopodobnie nie obłąkanym.
Nie o to chodzi, że rozmawiał z psem. Ludzie często rozmawiają z psami. Każdy może rozmawiać z kotem. A nawet z królikiem. Ale rozmowę z myszą i kaczorem należy uznać za nieco dziwną.
— Myślisz, że chcieliśmy mówić? — burknął królik. — Jeszcze niedawno byłem zwykłym królikiem, bardzo z tego zadowolonym, aż tu nagle… łubudu! — zaczynam myśleć. Uwierz mi, to poważna przeszkoda dla kogoś, kto szuka króliczego szczęścia. Jako królik masz ochotę na trawę i seks, a nie myśli typu Jaki w tym wszystkim jest sens, jeśli się dobrze zastanowić?”.
— Ale przynajmniej możesz jeść trawę — zauważył Gaspode. — Trawa nic nie mówi. Ostatnie, czego ci trzefa, kiedy jesteś głodny, to etyczne zamieszanie na talerzu.
— Myślisz, że masz kłopot — dodał kot, jakby czytał mu w myślach. — Mnie żoształo tylko jedzenie ryb. Kładziesz łapę na obiedzie, a on wrzeszczy „Ratunku!”. To jeszt dopiero ciężka szytuaczja. Zapadła cisza. Wszyscy trzej spojrzeli na Victora. A wraz z nimi mysz. I kaczor. Kaczor patrzył ze szczególną niechęcią — pewnie słyszał o jabłkach i majeranku.
— Właśnie. Weź nas — odezwała się mysz. — Ściga mnie… to… — wskazała siedzącego obok kota. — Po kuchni. Drapanie, skrobanie, piski, panika. Nagle coś mi skwierczy w głowie, widzę patelnię… Rozumiesz? Jeszcze przed sekundą nie miałem pojęcia, co to jest patelnia, a teraz łapię uchwyt, ten wybiega zza rogu, brzdęk! A on zatacza się i woła: „Co mnie uderzyło?”. Odpowiadam: „Ja”. Wtedy oboje pojmujemy: zaczęliśmy mówić.
— Konczeptualiżować — dodał kot.
Był czarny, miał białe łapy, uszy jak rzutki do strzelania i podrapaną mordkę kota, który osiem żywotów przeżył już w pełni.
— Co tu gadać, mały… — mruknęła mysz.
— Powiedzcie, co zrofiliście później — poprosił Gaspode.
— Przybyliśmy tutaj — odparł kot.
— Z Ankh-Morpork? — zdziwił się Victor.
— Tak.
— To prawie trzydzieści mil!
— Tak, i możesz mi wierzyć, że kotu niełatwo znaleźć transzport.
— Widzisz? — zawołał Gaspode. — Takie rzeczy zdarzają się fez przerwy. Różni tacy przyjeżdżają do Świętego Gaju. Nie wiedzą, dlaczego wyruszyli, ale są pewni, że powinni fyć tutaj. I nie zachowują się tak, jak gdziekolwiek indziej na świecie. Ofserwowałem. Dzieje się coś dziwnego.
Kaczor zakwakał. W tym kwakaniu były ukryte jakieś słowa, ale przez niedostosowanie gardła i dzioba tak niewyraźne, że Victor nic nie zrozumiał.
Zwierzęta słuchały z sympatią.
— No i co, Kaczorku? — rzucił królik.
— Kaczor mówi — przetłumaczył Gaspode — że to przypomina migracje. Takie samo uczucie jak przy migracji. Tak mówi.
— Tak? Ale my nie musieliśmy daleko podróżować — zauważył królik. — I tak mieszkaliśmy na tych wydmach. — Westchnął. — Przez trzy szczęśliwe lata i cztery nędzne dni — dodał.
Victorowi wpadła do głowy pewna myśl.
— W takim razie wiesz o tym starym człowieku na plaży? — zapytał.
— A, o tym. Tak, wiem. Zawsze wchodził tu na górę.
— Jaki był?
— Słuchaj, mądralo, przecież jeszcze cztery dni temu mój słownik składał się z dwóch czasowników i jednego rzeczownika. Myślisz, że co o tym starym myślałem? Wiem tylko tyle, że nas nie gonił. Wydawało nam się pewnie, że to głaz z nogami albo co.
Victor pomyślał o ukrytej w kieszeni książce. Modły i rozpalanie ognia. Kto mógł się tym zajmować?
— Nie wiem, co się tu dzieje — wyznał. — I chciałbym to odkryć. Czy nie macie jakichś imion? Głupio się czuję, kiedy rozmawiam z osobami bez imion.
— Tylko ja — odpowiedział Gaspode. — Jako pies. Wiesz, dostałem imię po sławnym Gaspode.
— Dzieciak nazywał mnie kiedyś Mruczkiem — dodał z powątpiewaniem kot.
— Myślałem, że macie jakieś imiona we własnym języku — powiedział Victor. — No wiecie, jakieś Silne Łapy albo… albo Chyży Łowca. Coś takiego.
Uśmiechnął się zachęcająco.
Zwierzęta spojrzały na niego, wyraźnie nie pojmując.
— On czyta książki — wyjaśnił wreszcie Gaspode. — Widzisz, proflem polega na tym — dodał, drapiąc się energicznie — że normalne zwierzęta nie przejmują się imionami. Przecież wiemy, kim jesteśmy.
— Chociaż Chyży Łowca mi się podoba — przyznała mysz.
— Moim zdaniem to imię bardziej odpowiednie dla kota. — Victor zaczął się pocić. — Myszy mają krótkie, miłe imiona… Na przykład Pip.
— Pip? — powtórzyła lodowatym tonem mysz. Królik uśmiechnął się.
— I… i zawsze myślałem, że króliki nazywają się na przykład Puszek. Albo Tuptuś.
Królik przestał się uśmiechać i zastrzygł uszami.
— Posłuchaj no, chłopcze… — zaczął.
— A wiecie — przerwał mu Gaspode, próbując ożywić rozmowę — słyszałem o takiej legendzie, że pierwsza para ludzi na świecie nadała imiona wszystkim zwierzętom. Ciekawe, co?
By ukryć zakłopotanie, Victor sięgnął po książkę. Modlitwy i rozpalanie ognia. Trzy razy dziennie.
— Ten starzec… — zaczął.
— A czemu jest taki ważny? — zdumiał się królik. — On tylko wchodził na wzgórze i wydawał dźwięki. Po parę razy dziennie. Można by według niego nastawiać… nastawiać… — Zawahał się. — No, zawsze o tej samej porze. Każdego dnia kilka razy.
— Trzy razy. Trzy seanse. Jak w teatrze? — Victor przesuwał palcem po stronie.
— Nie umiemy zliczyć do trzech — odparł z irytacją królik. — To idzie tak: raz… dużo. Dużo razy. — Spojrzał wrogo na Victora. — Tuptuś — dodał z gryzącą ironią.
— Ludzie z daleka przywozili mu ryby — ciągnął Victor. — Nikt tu w pobliżu nie mieszka. Musieli żyć wiele mil stąd. Płynęli bardzo daleko, żeby tylko dostarczyć mu ryby. Całkiem jakby nie chciał jeść ryb z tej zatoki. A przecież aż się tu od nich roi. Kiedy pływałem, widziałem takie homary, że byście nie uwierzyli.
— I jak je nazwałeś? — spytał Tuptuś. Nie należał do królików, które łatwo zapominają urazy. — Ciachusiami?
— Właśnie. Chcę to od razu wyjaśnić — pisnęła mysz. — W domu byłem główną myszą, mogłem spuścić lanie każdej innej. I chcę dostać odpowiednie imię, mój mały. Kto spróbuje nazwać mnie Pipusiem — mysz spojrzała znacząco na Victora — sam się prosi o głowę w kształcie patelni. Czy wyrażam się jasno?
Kaczor zakwakał z naciskiem.
— Chwileczkę — rzucił Gaspode. — Kaczor twierdzi, że wszystko to są oznaki tego samego zjawiska. Ludzie, trolle i wszyscy, którzy tu przyfywają; zwierzęta, które nagle potrafią mówić… Kaczor uważa, że przyczyna znajduje się tutaj.
— Skąd kaczor może o tym wiedzieć? — zdziwił się Victor.
— Słuchaj no, przyjacielu — odparł królik. — Kiedy tobie uda się przelecieć nad oceanem i jeszcze na końcu znaleźć przynajmniej ten sam kontynent, to będziesz mógł wygadywać takie rzeczy na kaczki.
— Och… Chodzi o tajemnicze zmysły zwierząt, tak? Patrzyli na niego niechętnie.
— Wszystko jedno. To się musi skończyć — podsumował Gaspode. — Cale to myślenie i mówienie nadaje się dla was, ludzi. Jesteście przyzwyczajeni. Dlatego ktoś musi odkryć tę przyczynę. Nadal patrzyli na niego.
— Wiecie — rzekł niepewnie Victor. — Może ta książka mogłaby nam pomóc? Pierwsze fragmenty napisane są w jakimś starożytnym języku. Mógłbym… — Urwał. Magowie w Świętym Gaju nie cieszyli się popularnością. Nie powinien chyba wspominać o Niewidocznym Uniwersytecie ani o swoich studiach. — To znaczy — podjął, starannie dobierając słowa — znam chyba w Ankh-Morpork kogoś, kto potrafiłby je odczytać. On też jest zwierzęciem. Małpą.
— A jak mu idzie w dziedzinie tajemniczych zmysłów? — zainteresował się Gaspode.
— Aż bulgocze od tajemniczych zmysłów.
— W takim razie… — mruknął królik.
— Cisza! — przerwał mu Gaspode. — Ktoś idzie.
Na zboczu poruszał się płomień pochodni. Kaczor poderwał się niezgrabnie w powietrze i odleciał. Pozostali zniknęli w mroku. Tylko pies się nie ruszył.
— Nie zamierzasz się stąd ulotnić? — syknął Victor. Gaspode uniósł brew.
— Hau? — powiedział.
Pochodnia sunęła zygzakiem między zaroślami, niby świetlik. Czasami zatrzymywała się na chwilę, po czym ruszała w całkiem innym kierunku. Była bardzo jasna.
— Co to jest? — szepnął Victor. Gaspode pociągnął nosem.
— Człowiek — odparł. — Samica. Ma tani zapach. — Zmarszczył nos. — To się nazywa Igraszka Namiętności. — Znowu powąchał powietrze. — Świeża fielizna, fez krochmalu. Stare futy. Dużo makijażu ze studia. Fyła u Forgle’a i jadła… — Nos poruszył się znacząco. — Jadła potrawkę. Mały talerz.
— I pewnie umiesz też wyniuchać, jaka jest wysoka? — mruknął Victor.
— Pachnie na jakieś pięć stóp i dwa cale — zaryzykował Gaspode. — Może dwa i pół.
— Daj spokój…
— Przefiegnij milę na tych łapach, a wtedy możesz mnie nazwać kłamcą.
Victor zasypał piaskiem niewielkie ognisko i ruszył w dół.
Światło znieruchomiało, kiedy się zbliżył. Przez moment dostrzegł kobiecą postać, przytrzymującą jedną ręką szal, a drugą wznoszącą wysoko pochodnię. Potem światło zgasło tak szybko, że pozostawiło tańczące w oczach niebieskie i fioletowe plamy. Za nimi drobna postać była tylko ciemną sylwetką w mroku.
— Co robisz w moim… — powiedziała. — Goja… Skąd się wziąłeś w… Gdzie… — Potem, jakby wreszcie zorientowała się w sytuacji, zmieniła ton i o wiele bardziej znajomym głosem zapytała: — Co ty tu robisz?
— Ginger? — zdziwił się Victor.
— Tak.
Victor zawahał się. Co właściwie powinien odpowiedzieć w tych okolicznościach?
— Ehm… — zaczął. — Ładna okolica, zwłaszcza wieczorami. Nie sądzisz?
Zerknęła niechętnie na Gaspode.
— To ten okropny pies, który kręci się po wytwórni, prawda? — spytała. — Nie znoszę małych psów.
— Szczek-szczek — powiedział Gaspode.
Ginger spojrzała na niego zdumiona. Victor mógłby niemal czytać jej w myślach: powiedział „Szczek-szczek”. Jest psem, a przecież psy szczekają, prawda?
— Osobiście wolę koty — oznajmiła wymijająco.
— Tak? Tak? — zabrzmiał cichy głos. — I też się myjesz własną śliną?
— Co to było?
Victor cofnął się i zamachał rękami.
— Nie patrz na mnie! — zawołał. — Ja tego nie powiedziałem.
— Aha! To pewnie pies, tak?
— Kto? Ja? — zdziwił się Gaspode.
Ginger znieruchomiała. Skierowała wzrok na bok i w dół, do miejsca, gdzie Gaspode od niechcenia drapał się w ucho.
— Hau? — powiedział.
— Ten pies mówił… — zaczęła Ginger, wyciągając drżący palec.
— Wiem — uspokoił ją Victor. — To znaczy, że cię lubi. Spojrzał ponad jej ramieniem. Kolejne światełko zbliżało się do wzgórza.
— Przyprowadziłaś kogoś ze sobą? — zapytał.
— Ja?
Ginger odwróciła się nerwowo.
Z okolic światełka zabrzmiały trzaski suchych gałązek, po czym z ciemności wynurzył się Dibbler. Detrytus szedł za nim jak wyjątkowo ponury cień.
— Aha! — zawołał Dibbler. — Przyłapałem zakochane ptaszki, co? Victor wytrzeszczył oczy.
— Kogo?
— Kogo? — powtórzyła Ginger.
— Wszędzie was szukałem — mówił dalej Dibbler. — Ktoś powiedział, że widział, jak idziecie tutaj. Bardzo romantyczne. Może da się wykorzystać. Dobrze by wyglądało na plakatach. Właśnie. — Objął oboje ramionami. — Idziemy.
— Po co? — zapytał Victor.
— Kręcimy z samego rana.
— Ale pan Silverfish mówił, że w tym mieście nie będę już pracował…
Dibbler otworzył usta; wahał się tylko przez moment.
— Ach. Tak. Ale dam wam jeszcze jedną szansę. — Tym razem, dla odmiany, mówił bardzo powoli. — Tak. Szansę. Wiecie, jesteście młodzi. Zapalczywi. Sam kiedyś byłem młody. Dibbler, pomyślałem, choćbyś miał sobie gardło poderżnąć, daj im szansę. Niższa pensja, naturalnie. Dolar dziennie. Co wy na to?
Victor dostrzegł wyraz nadziei na twarzy Ginger.
Otworzył usta…
— Piętnaście dolarów — zażądał jakiś głos. Nie jego. Zamknął usta.
— Co? — nie zrozumiał Dibbler. Victor otworzył usta.
— Piętnaście dolarów. Możliwa podwyżka po pierwszym tygodniu. Piętnaście dolarów alfo nic.
Victor zamknął usta, przewracając oczami.
Dibbler machnął mu palcem przed nosem, ale się zawahał.
— To mi się podoba! — stwierdził w końcu. — Twardy negocjator! Dobrze. Trzy dolary.
— Piętnaście.
— Pięć to moja ostateczna propozycja, chłopcze. W mieście są tysiące ludzi, którzy z pocałowaniem ręki wezmą tę robotę. Jasne?
— Proszę wymienić choć dwoje.
Dibbler zerknął na Detrytusa, pogrążonego w marzeniach o Ruby. Potem spojrzał na Ginger.
— Zgoda — rzekł. — Dziesięć. Tylko dlatego że was lubię. Ale naprawdę gardło sobie podrzynam.
— Zgoda.
Gardło wyciągnął rękę. Victor przyjrzał się własnej, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. Potem uścisnął prawicę Dibblera.
— A teraz wracajmy — zaproponował tamten. — Trzeba jeszcze dużo zorganizować.
Ruszył między karłowate drzewka. Victor i Ginger szli za nim pokornie, oboje w stanie szoku.
— Zwariowałeś? — syknęła Ginger. — Tak się upierać? Mogliśmy stracić szansę.
— Nic nie mówiłem — bronił się Victor. — Myślałem, że to ty. Spojrzeli sobie w oczy. Oboje spuścili wzrok.
— Szczek-szczek — powiedział Gaspode, Cudowny Pies. Dibbler obejrzał się.
— Co to za hałas? — zapytał.
— To tylko… to tylko pies. Znaleźliśmy go tutaj — wyjaśnił pospiesznie Victor. — Nazywa się Gaspode. Na pamiątkę słynnego Gaspode, wie pan.
— Umie robić sztuczki — dodała złośliwie Ginger.
— Piec cyrkowy? — Dibbler schylił się i poklepał Gaspode po głowie.
— Wark-wark.
— Zdziwiłby się pan, widząc, co potrafi — zapewnił Victor.
— Bardzo by się pan zdziwił — przyznała Ginger.
— Co prawda brzydki jest, jak nie wiem co… — Dibbler przyjrzał się Gaspode uważnie. Równie dobrze mógłby wyzywać stonogę na turniej kopania w tyłek. W pojedynku spojrzeń Gaspode potrafił zwyciężyć lustro.
Dibbler wyraźnie wpadł na jakiś pomysł.
— A wiecie… Przyprowadźcie go rano. Ludzie lubią się pośmiać — rzekł.
— On jest bardzo śmieszny — zapewnił Victor. — Popłakać się można.
Ruszyli dalej. Po chwili Victor usłyszał za sobą cichy glos:
— Dorwę cię za to. A poza tym jesteś mi winien dolara.
— Za co?
— Honorarium agenta — wyjaśnił Gaspode, Cudowny Pies.
Nad Świętym Gajem świeciły gwiazdy. Były to ogromne kule wodoru, rozgrzane do milionów stopni, tak gorące, że nie mogły się nawet palić. Wiele z nich miało powiększyć się wielokrotnie przed śmiercią, a potem skurczyć do maleńkich, urażonych karłów, pamiętanych jedynie przez sentymentalnych astronomów. Tymczasem jednak błyszczały dzięki metamorfozom będącym poza zasięgiem alchemików i zmieniały zwykłe, nieciekawe pierwiastki w światło.
W Ankh-Morpork jak zwykle padał deszcz. Najstarsi magowie zebrali się wokół dzbana ze słoniami. Na rozkaz Ridcully’ego przeniesiono go z powrotem na korytarz.
— Pamiętam Riktora — oświadczył dziekan. — Chudy taki. Trochę jednotorowy umysł. Ale sprytny.
— Hę, hę. Pamiętam jego mysi licznik — odezwał się Windle Poons ze swego starożytnego wózka inwalidzkiego. — Liczył myszy.
— Sam dzban to… — zaczął kwestor i urwał. — Co to znaczy: liczył myszy? Wsuwało się je do środka na małym taśmociągu czy jak?
— Nie. Trzeba było go nakręcić, rozumiesz, a potem warczał cicho i liczył wszystkie myszy w budynku, mm… i wysuwały się małe kółka z cyferkami.
— Po co?
— Myślę, że po prostu chciał policzyć wszystkie myszy. Kwestor wzruszył ramionami.
— Ten dzban — stwierdził — to dość stara waza Ming. Czekał z napięciem.
— Dlaczego się nazywa Ming? — zapytał nadrektor, jakby na dany znak.
Kwestor stuknął w dzban, który zadźwięczał: ming!
— I te wazy plują na ludzi ołowianymi kulkami, tak? — upewnił się Ridcully.
— Nie, mistrzu. Riktor wykorzystał ją tylko, żeby włożyć do środka, włożyć… mechanizm. Jakiś mechanizm. Który coś robi.
…whumm…
— Chwileczkę… Zakołysał się… — powiedział dziekan.
…whumm… whumm…
Magowie spojrzeli po sobie, nagle zdjęci paniką.
— Co się dzieje? Co się dzieje? — pytał nerwowo Windle Poons. — Dlaczego nikt, mm… nie chce mi powiedzieć, co się dzieje?
…whumm… whumm…
— Uciekajmy! — zaproponował dziekan.
— Którędy? — chciał wiedzieć kwestor.
…whummWHUMM…
— Jestem starym człowiekiem i żądam, żeby mi wytłumaczyć… Cisza.
— Kryć się! — krzyknął nadrektor.
Plib!
Coś odłupało okruch kamienia z kolumny za jego plecami.
Podniósł głowę.
— Na bogów, mieliśmy szczęście, że…
Plib!
Druga kulka ścięła mu czubek kapelusza.
Przez kilka minut drżący magowie leżeli na posadzce.
— Myślicie, że to już wszystko? — zapytał w końcu dziekan. Nadrektor podniósł głowę. Twarz, zawsze czerwona, teraz wręcz mu błyszczała.
— Kwestooor!
— Tak, mistrzu?
— To właśnie nazywam strzelaniem!
Victor odwrócił się na drugi bok.
— Wzstf — powiedział.
— Już szósta rano, trzeba wstać i cieszyć się dniem! Tak mówi pan Dibbler — oznajmił Detrytus. Chwycił pościel i ściągnął ją na podłogę.
— Szósta rano? To jeszcze noc! — jęknął Victor.
— Pan Dibbler mówi, że czeka nas długi dzień — wyjaśnił troll.
— Pan Dibbler mówi, że masz być na planie o wpoi do siódmej. Tak będzie.
Victor wciągnął spodnie.
— Mam prawo do śniadania? — spytał z sarkazmem.
— Pan Dibbler mówi, że pan Dibbler kazał przygotować jedzenie — odparł Detrytus.
Pod łóżkiem coś cicho zarzęziło. Gaspode wynurzył się w obłoku zapachów starego dywanu i zabrał się do porannego drapania.
— Co… — zaczął i zobaczył trolla. — Szczek-szczek — poprawił się zaraz.
— O, mały piesek! — ucieszył się Detrytus. — Lubię małe pieski.
— Hau.
— Na surowo — dodał troll.
Nie zdołał jednak wyrazić głosem należnej złośliwości. Wizja Ruby w boa z piór i paru akrach czerwonego aksamitu falowała mu w myślach.
Gaspode energicznie drapał się w ucho.
— Hau — powiedział cicho. — Tonem dyskretnej groźfy — dorzucił jeszcze, kiedy Detrytus wyszedł.
Kiedy zjawił się Victor, zbocze wzgórza roiło się od ludzi. Wzniesiono parę namiotów. Ktoś trzymał wielbłąda. Kilka demonów w klatce mamrotało w cieniu drzewa.
Pośrodku tego chaosu stali Dibbler i Silverfish. Kłócili się. Dibbler obejmował Silverfisha za ramiona.
— To go zdradza. Ten gest — oświadczył głos z poziomu kolan Victora. — A przez te lepkie łapy fiedak fędzie musiał oddać rzeczy do pralni.
— Dla ciebie to awans, Tom — mówił Dibbler. — Pomyśl, jak wielu ludzi w Świętym Gaju może nazywać się wiceprezesami do spraw kierowniczych?
— Tak, ale to jest moja firma! — krzyczał Silverfish.
— Oczywiście. Oczywiście. To właśnie oznacza tytuł wiceprezesa do spraw kierowniczych.
— Naprawdę?
— Czy kiedykolwiek cię okłamałem? Silverfish zmarszczył brwi.
— No… Wczoraj na przykład mówił pan…
— Ale metaforycznie — uzupełnił Dibbler szybko.
— Aha. No tak. Metaforycznie? Chyba nie…
— Sam widzisz. A teraz… Gdzie ten malarz? Dibbler odwrócił się, wywołując wrażenie, że Silverfish został nagle wyłączony.
Podbiegł jakiś człowiek z teczką pod pachą.
— Słucham, panie Dibbler…
Gardło wyjął z kieszeni skrawek papieru.
— Afisze mają być gotowe na dziś wieczór, jasne? — polecił. — Tutaj masz tytuł migawki.
— Cienie wśród pisków — przeczytał malarz. Zmarszczył brwi. Był wykształcony ponad potrzeby Świętego Gaju. — To o myszach? — zapytał.
— O piaskach — rzucił Dibbler, ale właściwie go nie słuchał. Szedł już na spotkanie Victora. — Victor! — zawołał. — Mój chłopcze!
— Dorwało go — stwierdził spokojnie Gaspode. — Gorzej niż innych tutaj, moim zdaniem.
— Co go dorwało? — syknął Victor. — I skąd o tym wiesz?
— Częściowo dzięki suftelnym ofjawom, których najwyraźniej nie potrafisz dostrzec. A częściowo dlatego, że zachowuje się jak zupełny czufek.
— To świetnie, że cię widzę — cieszył się Dibbler. Oczy błyszczały mu szaleńczo.
Objął Victora za ramiona i na wpół poprowadził, na wpół powlókł w stronę namiotów.
— To będzie wspaniały obraz — zapewnił.
— Dobrze — odparł słabym głosem Victor.
— Grasz herszta bandytów — tłumaczył Dibbler. — Ale miłego chłopca, grzecznego dla dam i w ogóle; napadasz na tę wioskę i porywasz niewolnicę, a kiedy patrzysz jej w oczy, rozumiesz, od razu się zakochujesz, potem następuje atak i setki ludzi na słoniach ruszają do szturmu…
— Na wielbłądach — poprawił chudy młodzik za plecami Dibblera. — To są wielbłądy.
— Zamawiałem słonie!
— Ale dostałeś wielbłądy.
— Wielbłądy czy słonie… — mruknął lekceważąco Dibbler. — Chodzi o egzotykę, jasne? I…
— I mamy tylko jednego — dokończył chłopak.
— Jednego co?
— Wielbłąda. Znaleźliśmy tylko jednego wielbłąda.
— Ale mam tu dziesiątki facetów w prześcieradłach na głowach! Wszyscy czekają na wielbłądy! — wrzasnął Dibbler i zamachał rękami. — Mnóstwo wielbłądów. Zrozumiano?
— Mamy tylko jednego wielbłąda, ponieważ w Świętym Gaju jest tylko jeden wielbłąd, a i to tylko dlatego że pewien człowiek z Klatchu jechał na nim przez całą drogę.
— Dlaczego nie posłałeś po więcej?
— Pan Silverfish powiedział, że nie trzeba. Dibbler zawarczał.
— Może jeśli zacznie się szybko ruszać, będzie wyglądał jak więcej wielbłądów — pocieszył go chłopak.
— Może przejechać na wielbłądzie przed pudłem obrazkowym, potem korbowy zatrzyma demony, przeprowadzimy wielbłąda z powrotem, wsadzimy innego jeźdźca, znowu uruchomimy pudło i przejedzie jeszcze raz? — zaproponował Victor. — Można tak zrobić?
Dibbler patrzył na niego z szeroko otwartymi ustami.
— A nie mówiłem? — rzekł, zwracając się do nieba. — Chłopak jest geniuszem. W ten sposób możemy mieć sto wielbłądów za cenę jednego, mam rację?
— Ale to by znaczyło, że bandyci na pustyni jeżdżą gęsiego — zauważył chłopak. — Nie wygląda to jak, no wiesz, zmasowany atak.
— Pewnie, pewnie. — Dibbler machnął ręką. — To ma sens. Wystawimy planszę, że ich herszt mówi… mówi… — Zastanowił się szybko. — Mówi: „Za mną, jeden za drugim, bwanas, żeby oszukać znienawidzonego wroga”. Może być?
Skinął na Victora.
— Poznałeś już mojego bratanka Solla? — zapytał. — Bystry chłopak. Prawie chodził do szkoły i w ogóle. Sprowadziłem go wczoraj. Jest wiceprezesem do spraw produkcji obrazków.
Soli i Victor kiwnęli sobie głowami.
— „Bwanas” to chyba nie jest dobre słowo, wujku — stwierdził Soli.
— Przecież to po klatchiańsku.
— Formalnie rzecz biorąc tak, ale z niewłaściwej części Klatchu. Może „efendiowie” albo co?
— Byle brzmiało zagranicznie — zdecydował Dibbler tonem świadczącym, że sprawa jest zakończona. Raz jeszcze poklepał Victora po plecach. — No dobrze, mały, wskakuj w swój kostium. — Zachichotał. — Sto wielbłądów! Co za głowa!
— Przepraszam, panie Dibbler — odezwał się malarz plakatów, czekający nerwowo za nimi. — Nie rozumiem tego kawałka… Dibbler wyrwał mu papier.
— Którego? — burknął.
— Tego, gdzie opisuje pan pannę De Syn…
— To oczywiste. Chcemy wywołać egzotyczny, kuszący, romantyczny, choć daleki obraz Klatchu pełnego piramid. Jasne? Musimy zatem użyć symbolu tajemniczego, nieznanego kontynentu, jasne? Czy wszystkim muszę bez przerwy wszystko tłumaczyć?
— Myślałem tylko… — zaczął malarz.
— Rób to i nie gadaj!
Malarz spojrzał na skrawek papieru.
— O twarzy — przeczytał — godnej Finxa.
— Właśnie — zgodził się Dibbler. — Bardzo dobrze.
— Pomyślałem, że może chodzi o Sfinksa…
— Można powiedzieć: „twarz jak z Finxa”, ale „godna Finxa” lepiej brzmi. To był ten artysta, który rzeźbił klatchiańskie piękności. I różne stwory. A teraz do roboty. Te afisze mają wisieć na mieście jutro o świcie.
Malarz rzucił mu udręczone spojrzenie, które Victor zaczynał już rozpoznawać. Po pewnym czasie wszyscy w otoczeniu Dibblera tak patrzyli.
— Oczywiście, panie Dibbler — powiedział.
— I dobrze. — Dibbler zwrócił się do Victora. — Dlaczego się nie przebrałeś?
Victor szybko ukrył się w namiocie. Starsza pani[10] o kształtach bezy pomogła mu włożyć kostium zrobiony chyba z prześcieradeł, niewprawnie pofarbowanych na czarno. Chociaż, biorąc pod uwagę stan pokojów noclegowych w Świętym Gaju, były to prawdopodobnie zwykłe prześcieradła, ściągnięte z przypadkowo wybranych łóżek. Potem wręczyła mu zakrzywiony miecz.
— Dlaczego jest krzywy? — zapytał.
— Myślę, że taki miał być, mój drogi — odparła bez przekonania.
— Sądziłem, że miecze muszą być proste — mruknął Victor. Z zewnątrz słyszał Dibblera, który pytał niebo, dlaczego wszyscy są tacy głupi.
— Może zaczynają jako proste, a potem krzywią się od zużycia — powiedziała starsza pani i poklepała go po ręku. — Jak wiele innych rzeczy.
Uśmiechnęła się promiennie.
— Jeśli jesteś już gotów, mój drogi, pójdę pomóc tej młodej panience, żeby jej nie podglądały żadne skrzaty.
Wyszła. Z sąsiedniego namiotu zabrzmiało metaliczne brzękanie i płaczliwy głos Ginger.
Victor na próbę ciął kilka razy mieczem. Gaspode obserwował go, przechylając głowę.
— Kim nify masz ryć? — zapytał.
— Hersztem bandy pustynnych robójników. Romantycznym i rozbrajającym.
— Kogo rozfrajającym?
— Po prostu rozbrajającym. Tak ogólnie. Gaspode, o co ci chodziło, kiedy mówiłeś, że coś dorwało Dibblera? Pies przygryzł łapę.
— Przyjrzyj się, jakie ma oczy — poradził. — Jeszcze gorsze niż ty.
— Ja? Co ci się nie podoba w moich oczach? Troll Detrytus wsunął głowę pod klapę namiotu.
— Pan Dibbler mówi, że jesteś potrzebny teraz — oznajmił.
— Moje oczy — mruczał Victor. — Co z moimi oczami?
— Hau.
— Pan Dibbler mówi… — zaczął Detrytus znowu.
— Dobrze, dobrze! Już idę!
Wyszedł z namiotu w tej samej chwili, kiedy Ginger stanęła przed swoim. Zamknął oczy.
— Ojej, przepraszam — wymamrotał. — Wrócę i zaczekam, aż się ubierzesz…
— Jestem ubrana.
— Pan Dibbler mówi… — powtórzył jeszcze raz Detrytus.
— Chodź. — Ginger złapała Victora za rękę. — Wszyscy na nas czekają.
— Ale jesteś… Twoje… — Victor spuścił wzrok, co jednak niewiele pomogło. — Masz pępek w swoim diamencie — zaryzykował.
— Już się przyzwyczaiłam — odparła Ginger. Wzruszyła ramionami, żeby wszystkie elementy kostiumu jakoś się poukładały. — Tylko te dwie pokrywki od rondli naprawdę mi przeszkadzają. Teraz rozumiem, jak cierpiały nieszczęsne dziewczęta w haremach.
— I nie przeszkadza ci, że ludzie cię tak zobaczą? — zdziwił się Victor.
— A czemu? To przecież ruchome obrazki. Nic tu nie jest naprawdę. Zresztą byłbyś zdumiony wiedząc, do czego muszą się posuwać dziewczęta za o wiele mniej niż dziesięć dolarów dziennie.
— Dziewięć — poprawił ją Gaspode, następujący Victorowi na pięty.
— Zbierzcie się wszyscy! — krzyknął przez tubę Dibbler. — Synowie Pustyni tam, jeśli można. Niewolnice… Gdzie są niewolnice? Dobrze. Korbowi?
— Nigdy nie widziałam tylu ludzi w jednej migawce — szepnęła Ginger. — To musiało kosztować więcej niż sto dolarów!
Victor przyjrzał się Synom Pustyni. Wyglądali, jakby Dibbler zajrzał do Borgle’a i wynajął dwadzieścia osób siedzących najbliżej drzwi, nie dbając o to, czy się nadają. A potem dał im to, co uważał za nakrycie głowy pustynnego bandyty. Byli wśród nich trollowi Synowie Pustyni — Skallin poznał go i pomachał dyskretnie ręką, krasnoludzi Synowie Pustyni oraz wlokący się na końcu mały, kudłaty i drapiący się wściekle Syn Pustyni w nakryciu głowy sięgającym mu do łap.
— …chwytasz ją, zostajesz oczarowany jej urodą, potem przerzucasz przez łęk — przedarły się do jego świadomości instrukcje Dibblera.
Victor rozpaczliwie powtórzył je sobie w pamięci.
— Przez co? — zapytał.
— To część siodła — syknęła Ginger.
— Aha.
— A potem odjeżdżasz w noc, z Synami Pustyni podążającymi za tobą i śpiewającymi raźną piosenkę pustynnych rozbójników…
— Nikt ich nie usłyszy — dodał Soli tonem wyjaśnienia. — Ale jeśli będą otwierać i zamykać usta, pomoże to stworzyć, no wiecie, atmosferę.
— Przecież to nie pasuje — zauważyła Ginger. — Jest jasny dzień. Dibbler wytrzeszczył na nią oczy. Raz czy dwa razy bezgłośnie otworzył usta.
— Soli! — wrzasnął.
— Nie możemy kręcić w nocy, wuju — odparł pospiesznie bratanek. — Demony nic nie będą widziały. Ale możemy przecież pokazać planszę z napisem „Noc” na początku sceny, żeby…
— To nie jest magia ruchomych obrazków — warknął Dibbler. — To tylko jakieś nędzne sztuczki.
— Przepraszam — wtrącił Victor. — Przepraszam, ale to chyba bez znaczenia. Demony na pewno mogłyby namalować niebo czarne i z gwiazdami.
Wszyscy umilkli. Dibbler spojrzał na Halogena.
— Mogą? — zapytał.
— Nie — odparł krótko korbowy. — I tak wściekle trudno je zmusić, żeby malowały to, co widzą. Co tu gadać o tym, czego nie widzą.
Dibbler podrapał się w nos.
— Jestem skłonny do negocjacji — rzekł. Korbowy wzruszył ramionami.
— Nie zrozumiał pan, panie Dibbler. Po co im pieniądze? Tylko by je zjadły. A jeśli zaczniemy im tłumaczyć, żeby malowały to, czego nie ma, zaczną się poważne…
— To może będzie bardzo jasny księżyc? — zaproponowała Ginger. — W pełni?
— Rozsądny pomysł — pochwalił ją Dibbler. — Zrobimy planszę, na której Victor mówi do Ginger coś w rodzaju: Jakże jasny księżyc świeci tej nocy, bwana”.
— Coś w tym rodzaju — zgodził się dyplomatycznie Soli.
Nadeszło południe. Wzgórze Świętego Gaju jaśniało w blasku słońca niczym częściowo wyzuta guma do żucia o smaku szampana. Korbowi kręcili korbami, statyści z entuzjazmem biegali tam i z powrotem, Dibbler wściekał się na wszystkich, a historia kinematografii tworzyła się za pomocą ujęcia trzech krasnoludów, czterech ludzi, dwóch trolli i psa, dosiadających tego samego wielbłąda i wrzeszczących ze zgrozą, żeby się zatrzymał.
Victor został zwierzęciu przedstawiony. Wielbłąd mrugał, trzepocząc długimi rzęsami. Ślinił się, jakby żuł mydło. Klęczał i sprawiał wrażenie wielbłąda, który ma za sobą ciężki ranek i dla nikogo nie będzie się wysilał. Kopnął już trzech ludzi.
— Jak ma na imię? — zapytał ostrożnie Victor.
— Nazywamy go Złośliwym Psim Synem — odparł nowo mianowany wiceprezes do spraw wielbłądów.
— Nie brzmi to jak imię.
— Dla wielbłąda to bardzo dobre imię — zapewnił z przekonaniem poganiacz.
— Nie ma nic złego w fyciu psim synem — odezwał się jakiś głos za ich plecami. — Sam jestem psim synem. Mój ojciec też fył psim synem, ty frudny łofuzie w nocnej koszuli.
Poganiacz uśmiechnął się nerwowo do Victora i obejrzał. Za nim nie było nikogo. Spojrzał w dół.
— Hau — powiedział Gaspode i pomachał czymś, co prawie było ogonem.
— Słyszałeś, jak ktoś coś mówił? — spytał niepewnie poganiacz.
— Nie — odparł Victor. Pochylił się do ucha wielbłąda i szepnął, na wypadek gdyby był to specjalny wielbłąd ze Świętego Gaju: — Bądźmy przyjaciółmi. Zgoda?
Złośliwy Psi Syn zastrzygł uchem grubym jak dywan[11].
— Jak się na nim jeździ?
— Kiedy chcesz jechać do przodu, klniesz na niego i walisz kijem, a kiedy chcesz się zatrzymać, klniesz na niego i mocno walisz kijem.
— A gdybym chciał skręcić?
— To jest pytanie z podręcznika dla zaawansowanych. Najlepiej wtedy zsiąść i odwrócić go ręcznie.
— Jesteście gotowi?! — ryknął Dibbler przez tubę. — Masz podjechać do namiotu, zeskoczyć z wielbłąda, pokonać wielkich eunuchów, wedrzeć się do środka, wyciągnąć dziewczynę, wskoczyć n; wielbłąda i odjechać. Zrozumiałeś? Dasz radę?
— Jakich wielkich eunuchów? — spytał Victor, wsiadając. Wielbłąd zaczął wolno rozplątywać nogi i podnosić się z piasku. Jeden z wielkich eunuchów nieśmiało podniósł rękę.
— To ja, Morry — powiedział.
— Aha. Cześć, Morry.
— Cześć, Vic.
— I ja, Skallin — dodał drugi wielki eunuch.
— Cześć, Skallin.
— Cześć, Vic.
— Wszyscy na miejsca — polecił Dibbler. — Zaraz… O co chodzi Skallin?
— Tego… Zastanawiałem się, panie Dibbler… Jaka jest moja motywacja w tej scenie?
— Motywacja?
— Tak. Właśnie… Muszę to wiedzieć, rozumie pan.
— To może: wyrzucę cię, jeśli nie zagrasz jak należy? Skallin uśmiechnął się szeroko.
— Słuszna racja, panie Dibbler — stwierdził.
— W porządku — rzucił Dibbler. — Wszyscy gotowi? Kręcimy!
Złośliwy Psi Syn odwrócił się niezgrabnie, wystawiając nogi pod dziwacznymi wielbłądzimi kątami, po czym ruszył skomplikowanym truchtem.
Korba wykonała obrót…
Powietrze zamigotało.
I Victor się obudził. Przypominało to powolne wynurzanie się z różowego obłoku albo cudowny sen, który — choćby nie wiem jak się starać — ulatnia się z umysłu, kiedy wkracza dzień, i pozostawia tylko dojmujące poczucie straty; człowiek instynktownie wie, że nic, ale to nic, co może go spotkać w ciągu dnia, nie będzie nawet w połowie tak przyjemne jak to we śnie.
Zamrugał. Wizje odpłynęły. Zdał sobie sprawę z bólu mięśni — jakby niedawno je nadwerężył.
— Co się stało? — wymamrotał. Spuścił wzrok.
— Oj — powiedział.
Powierzchnia ledwie okrytego pośladka zajęła miejsce, gdzie uprzednio znajdowała się wielbłądzia szyja. Była to znaczna poprawa.
— Dlaczego leżę na wielbłądzie? — spytała Ginger lodowatym tonem.
— Mnie nie pytaj. A nie chciałaś?
Zsunęła się na piasek i spróbowała poprawić kostium.
W tej właśnie chwili oboje uświadomili sobie, że mają publiczność.
Był Dibbler. Był bratanek Dibblera. Był korbowy. Byli statyści. Byli rozmaici wiceprezesi i inni ludzie, najwyraźniej przywołani do istnienia przez sam fakt kreacji ruchomych obrazków[12]. I był Gaspode, Cudowny Pies.
I wszyscy — z wyjątkiem psa, który chichotał — rozdziawiali usta.
Korbowy wciąż kręcił korbą. Wreszcie spojrzał na swą dłoń, jakby widział ją pierwszy raz w życiu, i znieruchomiał.
Dibbler wyrwał się chyba z transu czy też tego, w czym był pogrążony.
— Ho, ho… — powiedział. — Nieźle.
— Magia — szepnął Soli. — Prawdziwa magia. Dibbler szturchnął korbowego.
— Masz to wszystko? — upewnił się.
— Co wszystko? — spytali chórem Ginger i Victor.
Wtedy dopiero Victor zauważył, że Morry siedzi na piasku i ma odłupany spory kawałek ramienia. Skallin nakładał coś do rany. Troll zauważył minę Victora i rzucił mu mdły uśmieszek.
— Myślisz, że jesteś Cohenem Barbarzyńcą, co? — mruknął.
— Właśnie — poparł go Skallin. — Wcale nie musiałeś go tak nazywać, jak nazwałeś. A gdybyś dalej chciał tak fikuśnie machać mieczem, to zażądamy dodatkowego dolara dziennie jako wynagrodzenia za Odłupywanie Różnych Kawałków.
Miecz Victora miał na klindze kilka szczerb. A Victor w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, skąd się tam wzięły.
— Słuchajcie — rzekł zrozpaczony. — Niczego tu nie rozumiem. Nikogo nijak nie nazywałem. Czy zaczęliśmy już kręcić?
— Siedzę spokojnie w namiocie, a w następnej chwili oddycham wielbłądzią sierścią — rzekła nadąsana Ginger. — Czy za wiele wymagam, kiedy chcę się dowiedzieć, co się dzieje?
Zdawało się, że nikt ich nie słucha.
— Dlaczego nie ma sposobu, żeby dołączyć dźwięk? — narzekał Dibbler. — To był świetny dialog. Nie zrozumiałem ani słowa, ale dobry dialog umiem rozpoznać od razu.
— Papugi — odparł spokojnie korbowy. — Takie zwykłe howondalandzkie zielone. Zadziwiające ptaki. Mają pamięć jak słonie. Wystarczy zebrać parę tuzinów różnej wielkości, a mamy pełny zestaw wokalny…
Pogrążyli się w technicznej dyskusji.
Victor zsunął się z grzbietu wielbłąda i przemknął pod jego szyją, żeby dotrzeć do Ginger.
— Posłuchaj — szepnął z naciskiem. — To zupełnie tak jak poprzednio. Tylko mocniej. Jak we śnie. Korbowy zaczął robić obrazki, a reszta była jak sen.
— Tak, ale co my robiliśmy? — spytała.
— Robiliście tyle — odparł Skallin — że Victor pogalopował wielbłądem pod sam namiot, zeskoczył, ruszył na nas jak wiatrak…
— …skakał po kamieniach i śmiał się… — uzupełnił Morry.
— Tak. I powiedziałeś do Morry’ego: „A masz, Ohydny Czarny Sługusie” — mówił dalej Skallin. — A potem walnąłeś go mieczem w ramię, aż zabrzęczało, wyciąłeś dziurę w namiocie…
— Szermierka była niezła — pochwalił Morry. — Trochę na pokaz, ale całkiem niezła.
— Przecież ja nie potrafię… — zaczął Victor.
— …i ona leżała tam cała sennie mentalna, a ty porwałeś ją, a ona powiedziała…
— Sennie mentalna? — powtórzyła niepewnie Ginger.
— Sentymentalna — wyjaśnił Victor. — Jemu chodziło o sentymentalną.
— …ona powiedziała: „Ależ to Złodziej z… Złodziej z…” — Skallin zawahał się. — Bok Taty, tak chyba mówiłaś.
— Bak Dziada — poprawił go Morry, rozcierając ramię.
— Właśnie; a potem powiedziała: „Grozi ci wielkie niebezpieczeństwo, gdyż ojciec mój przysiągł, że cię zabije”, a ty na to: „Teraz, najpiękniejsza różo, mogę ci wyznać, żem w istocie jest Cieniem Pustyni…”.
— Jak to: sentymentalna? — spytała podejrzliwie Ginger.
— I jeszcze: „Uciekaj ze mną do kazby” czy jakoś tak, a potem dałeś jej to coś, no, to co wy, ludzie, robicie z wargami…
— Gwizdnąłem? — spytał Victor bez wielkiej nadziei.
— Nie, to drugie. Brzmi jak korek wyskakujący z butelki.
— Pocałunek — stwierdziła zimno Ginger.
— O, właśnie. Nie znam się na tym specjalnie — przyznał Skallin — ale miałem wrażenie, że trwa dość długo. Bardzo był, no wiecie, pocałunkowy.
— Mnie tam się wydawało, że potrzefne fędzie wiadro wody — odezwał się cichy psi głos.
Victor kopnął do tyłu, ale nie trafił.
— Później znowu wskoczyłeś na wielbłąda, wciągnąłeś ją, a pan Dibbler zaczął krzyczeć: „Stop! Stop! Co się tu dzieje, do demona, dlaczego nikt mi nie mówi, co się tu dzieje” — tłumaczył Skallin. — A wtedy ty powiedziałeś: „Co się stało?”.
— Nie wiem, kiedy ostatnio widziałem taką szermierkę — oświadczył Morry.
— Tego… Dziękuję — odparł Victor.
— I te krzyki: „Ha!” i „A masz, psie”. Bardzo profesjonalne.
— Rozumiem — mruknął Victor. Sięgnął w bok i chwycił Ginger za rękę. — Musimy porozmawiać — szepnął. — Na osobności. Za namiotem.
— Jeśli myślisz, że pójdę gdzieś z tobą sama… — zaczęła.
— Słuchaj, to nie pora, żeby się zachowywać jak… Victor poczuł ciężką dłoń na ramieniu. Obejrzał się i zobaczył sylwetkę Detrytusa, przesłaniającą cały świat.
— Pan Dibbler chce, żeby nikt nie odchodził — oznajmił troll. — Wszyscy zostają, dopóki pan Dibbler nie powie.
— Straszne z tobą utrapienie — westchnął Victor.
Detrytus obdarzył go szerokim, wysadzanym klejnotami uśmiechem[13].
— Pan Dibbler mówi, że mogę zostać wiceprezesem — pochwalił się.
— Do jakich spraw?
— Do spraw wiceprezesów.
Gaspode, Cudowny Pies, zawarczał cicho w głębi krtani. Wielbłąd, leniwie obserwujący niebo, przesunął się trochę i nagle kopnął z całej siły, trafiając Detrytusa w kark. Troll jęknął. Gaspode obrzucił cały świat spojrzeniem pełnym usatysfakcjonowanej niewinności.
— Chodź — rzekł stanowczo Victor. — Póki troll szuka czegoś, czym mógłby uderzyć wielbłąda.
Po chwili usiedli w cieniu za namiotem.
— Chciałam tylko zaznaczyć — oznajmiła zimno Ginger — że nigdy w życiu nie starałam się wyglądać sentymentalnie.
— Może warto spróbować — mruknął Victor.
— Słucham?
— Przepraszam. Wiesz, nie rozumiem, co każe nam tak się zachowywać. Przecież ja nie potrafię używać miecza. Zawsze tylko machałem nim dookoła. Co wtedy czułaś?
— Wiesz… Tak jak się czujesz, kiedy nagle słyszysz, że ktoś coś mówi, i zdajesz sobie sprawę, że śniłeś na jawie.
— Jakby własne życie odpływało i jakieś inne zajmowało jego miejsce.
Zastanawiali się w milczeniu.
— Myślisz, że to ma jakiś związek ze Świętym Gajem? — spytała po chwili.
Victor przytaknął. Nagle rzucił się w bok i wylądował na Gaspode, który obserwował ich pilnie.
— Auu! — powiedział Gaspode.
— Dość tych aluzji — syknął mu Victor prosto do ucha. — Co takiego w nas zauważyłeś? Bo inaczej oddam cię Detrytusowi. Z musztardą.
Pies wił się w uścisku.
— Albo możemy ci założyć kaganiec — zaproponowała Ginger.
— Nie jestem groźny! — jęczał Gaspode, drapiąc pazurami piasek.
— Moim zdaniem gadający pies jest bardzo groźny — stwierdził Victor.
— Straszliwie — potwierdziła Ginger. — Nigdy nie wiadomo, co powie.
— Widzisz? Widzisz? — poskarżył się żałośnie Gaspode. — Wiedziałem. Jak tylko pokażę, że umiem mówić, fędę miał same kłopoty. Coś takiego nie powinno spotykać porządnego psa.
— Ale spotka — zagroził Victor.
— No dofrze, dofrze — wymruczał Gaspode. — Chociaż nie wiem, co wam z tego przyjdzie.
Victor puścił go. Gaspode usiadł i otrzepał się z piasku.
— I tak nie zrozumiecie — narzekał. — Inny pies fy zrozumiał, ale nie wy. Widzicie, chodzi o doświadczenie gatunkowe. Jak całowanie. Wy wiecie, jak to jest, a ja nie. To nie należy do psich doświadczeń. — Zauważył ostrzegawcze spojrzenie Victora i wrócił do tematu: — Chodzi o to, że wyglądacie, jakfy tutaj fyło wasze miejsce. — Przyglądał im się przez chwilę. — Widzicie? Widzicie? Mówiłem, że nic z tego nie fędzie. Chodzi o… o terytorium, jasne? Przejawiacie wszystkie oznaki fycia właśnie tam, gdzie fyć powinniście. Prawie każdy tutaj jest ofcy, oprócz was. Hm… Na przykład, na pewno zauważyliście, że niektóre psy szczekają na was, kiedy jesteście w nowym miejscu. To nie tylko zapach; mamy taki zadziwiający zmysł przemieszczenia. Tak jak niektórzy ludzie źle się czują, kiedy widzą krzywo powieszony ofrazek. To coś w tym rodzaju, tylko gorzej. I tutaj… tak jakfy jedynym miejscem, gdzie powinniście się znaleźć w tej chwili, fyło właśnie to.
Raz jeszcze przyjrzał się im z uwagą, po czym podrapał się w ucho.
— Do licha — mruknął. — Kłopot polega na tym, że umiem to wytłumaczyć po psiemu, ale wy słuchacie tylko ludzkiego.
— Brzmi dość tajemniczo — uznała Ginger.
— Mówiłeś coś o moich oczach — przypomniał Victor.
— A tak. Przyglądałeś się swoim oczom? — Gaspode skinął głową na Ginger. — Ty też, panienko.
— Nie bądź głupi — zirytował się Victor. — Jak mogę się przyglądać własnym oczom?
Gaspode potrząsnął łbem.
— Możecie ofejrzeć je sofie nawzajem — zaproponował. Spojrzeli na siebie odruchowo.
Trwało to długą chwilę. Gaspode wykorzystał ją, by głośno oddać mocz na kołek namiotu.
— O rany — szepnął w końcu Victor.
— Moje też? — upewniła się Ginger.
— Tak. Czy to boli?
— Powinieneś wiedzieć.
— Sami widzicie — odezwał się Gaspode. — I przyjrzyjcie się Difflerowi, kiedy znów go spotkacie. Ale dokładnie się przyjrzyjcie. Victor przetarł oczy, które zaczynały mu łzawić.
— To tak jakby Święty Gaj wezwał nas tutaj, coś z nami zrobił i jeszcze nas…
— …napiętnował — dokończyła Ginger z goryczą. — Właśnie tak.
— Kiedy to, hm, wygląda całkiem atrakcyjnie — zapewnił ją szarmancko Victor. — Jakby się skrzyły. Cień upadł na piasek.
— A, tu jesteście — ucieszył się Dibbler.
Kiedy wstali, objął oboje za ramiona i lekko uścisnął.
— Wy, młodzi, zawsze gdzieś się chowacie razem — powiedział żartobliwie. — Piękna rzecz. Wspaniała rzecz. Bardzo romantyczna. Ale musimy kończyć migawkę, a na planie wielu ludzi czeka już tylko na was, więc bierzmy się do pracy.
— Widzisz, o co mi chodziło? — wymruczał cichutko Gaspode. Kiedy się wiedziało, czego szukać, nie można było nie zauważyć. W samym środku oczu Dibblera tkwiły maleńkie złote gwiazdki.
W sercu wielkiego czarnego kontynentu Klatchu powietrze było ciężkie, ciężarne obietnicą nadchodzącego monsunu.
Żaby rechotały w sitowiu[14] na brzegach leniwej, brunatnej rzeki. Krokodyle drzemały na błotnistych mieliznach.
Natura wstrzymywała oddech.
Z gołębnika Azhurala N’choate, handlarza bydła, rozległo się gruchanie. Azhural przerwał drzemkę na werandzie i poszedł sprawdzić, jaka jest przyczyna takiego podniecenia.
W rozległych zagrodach za chatą czekało kilka wyliniałych, gnuśnych gnu, przeznaczonych do szybkiej sprzedaży. Ziewały i przeżuwały w upale. Teraz ze zdumieniem podniosły głowy, gdy N’choate jednym skokiem pokonał stopnie werandy i pognał w ich stronę.
Okrążył zagrody zebr i stanął przed swym asystentem, M’Bu, który powoli czyścił zagrodę strusi.
— Ile… — urwał i zaczął rzęzić.
M’Bu, który miał dwanaście lat, rzucił łopatę i z całej siły klepnął go po karku.
— Ile… — spróbował jeszcze raz Azhural.
— Znowu się szef przepracował? — spytał zatroskany M’Bu.
— Ile mamy słoni?!
— Właśnie z nimi skończyłem. Mamy trzy.
— Jesteś pewien?
— Tak, szefie — odparł spokojnie chłopak. — Trzy słonie łatwo policzyć.
Azhural przykucnął na czerwonej zapylonej ziemi i zaczai kreślić patykiem cyfry.
— Stary Muluccai musi mieć przynajmniej pół tuzina — mamrotał. — A Tazikel trzyma zwykle koło dwudziestu. Ludzie w delcie mają pewnie…
— Ktoś chce słoni, szefie?
— …ma piętnaście sztuk, tak mówił, a dochodzi jeszcze obóz drwali, sprzedadzą chyba tanio, powiedzmy: dwa tuziny…
— Ktoś chce dużo słoni, szefie?
— …mówił, że koło T’etse jest całe stado, nie powinno być problemów, potem wszystkie doliny aż do… M’Bu oparł się o płot i czekał.
— Koło dwustu… dziesięć więcej czy mniej, nieważne. — Azhural odrzucił patyk. — I tak o wiele za mało.
— Dziesięć słoni mniej albo więcej musi być ważne, szefie — oświadczył stanowczo M’Bu.
Wiedział, że liczenie słoni jest zajęciem bardzo precyzyjnym. Człowiek może nie być pewien, ile posiada żon, ale nigdy tego, ile posiada słoni. Słonia albo się ma, albo nie.
— Nasz agent w Klatchu dostał zamówienie na… — Azhural przełknął ślinę. — Na tysiąc słoni. Tysiąc! Natychmiast! Płatne gotówką! Upuścił papier na ziemię.
— Dostawa do miejsca zwanego Ankh-Morpork — dodał przygnębiony i westchnął. — Szkoda.
M’Bu podrapał się po głowie, patrząc na ciemne chmury gromadzące się nad szczytem F’twangi. Wkrótce wysuszona sawanna zahuczy gromem i deszczem.
Potem schylił się i podniósł patyk.
— Co robisz? — spytał Azhural.
— Rysuję mapę, szefie — odpowiedział M’Bu. Azhural pokręcił głową.
— Nie warto, chłopcze. Do Ankh mamy, o ile wiem, trzy tysiące mil. Trochę mnie poniosło. Za dużo mil, za mało słoni.
— Możemy pójść przez równiny, szefie. Na równinach żyje dużo słoni. Wyślijmy przodem gońców. Po drodze możemy zebrać mnóstwo słoni. Całe równiny są wręcz zatłoczone słoniami.
— Nie, musielibyśmy iść dookoła, wzdłuż brzegu — odparł handlarz, kreśląc w kurzu długą zakrzywioną linię. — Bo dżungla rośnie tutaj… — stuknął patykiem wyschniętą ziemię — …i tutaj… — stuknął znowu, trafiając lekko w wychodzącą właśnie szarańczę, która pierwsze stuknięcie optymistycznie wzięła za początek deszczu. — W dżungli nie ma dróg.
M’Bu odebrał mu patyk i wyrysował prostą linię przez dżungle.
— Kiedy tysiąc słoni chce gdzieś iść — oświadczył — nie potrzebują żadnej drogi.
Azhural przemyślał to sobie. Potem wziął patyk i narysował zygzak w poprzek dżungli.
— Ale tutaj są Góry Słońca. Bardzo wysokie. Mnóstwo głębokich wąwozów. I żadnych mostów.
M’Bu odebrał mu patyk, wskazał dżunglę i uśmiechnął się.
— Wiem, gdzie leży właśnie wyrwane z ziemi mnóstwo dobrego drewna, szefie.
— Tak? No dobrze, mój chłopcze, dobrze, ale i tak musimy jakoś dotrzeć do gór.
— Całkiem przypadkiem tysiąc bardzo silnych słoni będzie zmierzać w tamtą stronę, szefie.
M’Bu uśmiechnął się znowu, odsłaniając zęby. Członkowie jego plemienia ostrzyli sobie zęby w szpic[15]. Oddał Azhuralowi patyk. Azhural wolno otworzył usta.
— Na siedem księżyców Nasreem — szepnął. — Możemy tego dokonać. Tą trasą tylko… zaraz, tylko tysiąc trzysta, może tysiąc czterysta. Albo nawet mniej. Tak… naprawdę możemy.
— Tak, szefie.
— Wiesz, zawsze chciałem dokonać w życiu czegoś wielkiego. Czegoś… naprawdę — wyznał Azhural. — Rozumiesz, tutaj struś, tam żyrafa… To nie są rzeczy, za które będą człowieka pamiętali. — Wbił wzrok w fioletowoszary horyzont. — Możemy, prawda? — upewnił się.
— Jasne, szefie.
— Wprost przez góry!
— Jasne, szefie.
Kiedy wytężał wzrok, widział, że ta fioletowoszarość zwieńczona jest bielą.
— To bardzo wysokie góry… — W jego głosie znów zabrzmiało zwątpienie.
— Zbocze idzie w górę, zbocze opada w dół — stwierdził gnomicznie M’Bu.
— To fakt — zgodził się Azhural. — Czyli, przeciętnie, jest płasko na całej trasie.
Raz jeszcze spojrzał na góry.
— Tysiąc słoni — mruczał. — A wiesz, chłopcze, kiedy budowali grobowiec króla Leonida z Efebu, używali stu słoni, żeby ciągnęły głazy? A dwustu słoni, jak uczy historia, użyto przy budowie pałacu Rhoxie w mieście Klatch.
W oddali zahuczał grom.
— Tysiąc słoni — powtórzył Azhural. — Ciekawe, na co im są potrzebne.
Reszta dnia upłynęła Victorowi jak w transie.
Znowu galopował i walczył, i znowu zmieniał upływ czasu. Nadal trudno mu było to pojąć. Najwyraźniej błonę można później pociąć i skleić z powrotem tak, żeby zdarzenia następowały we właściwym porządku. A niektóre wcale nie musiały nastąpić. Zauważył, jak malarz rysuje planszę z napisem „W Królewskim Pałacu, godzinę późniey”.
Jedna godzina zniknęła ze strumienia Czasu — ot, tak. Oczywiście wiedział, że nie została chirurgicznie wycięta z jego życia. Zresztą takie rzeczy bez przerwy zdarzały się w książkach. Na scenie także. Oglądał kiedyś występ wędrownej trupy aktorskiej. Akcja przedstawienia przenosiła się magicznie z „Pola Bitwy w Tsorcie” do „Efebiańskiej Fortecy, Tej Samej Nocy”, po krótkim tylko opuszczeniu workowej kurtyny oraz intensywnym stukaniu i przeklinaniu przy zmianie dekoracji.
Ale tutaj wyglądało to inaczej. Dziesięć minut po nakręceniu sceny musiał grać kolejną, rozgrywającą się poprzedniego dnia i całkiem gdzie indziej, ponieważ Dibbler wynajął namioty do obu scen i nie chciał przepłacać. Trzeba więc było zapomnieć o wszystkim prócz Teraz, co nie jest łatwe, kiedy w dodatku w każdej chwili oczekuje się tego dziwnego uczucia oderwania…
Nie nadeszło. Po kolejnej zagranej bez przekonania scenie bitwy Dibbler oznajmił, że to już koniec.
— Mamy jeszcze dokręcić zakończenie — przypomniała mu Ginger.
— Zagraliście je dziś rano — odparł Soli.
— Aha.
Rozległy się piski — to demony zostały wypuszczone z pudła. Teraz siedziały na brzegu pokrywy, machały w powietrzu nóżkami i podawały sobie z ręki do ręki malutkiego papierosa. Statyści ustawili się w kolejce po wypłatę. Wielbłąd kopnął wiceprezesa do spraw wielbłądów. Korbowi wyjęli z pudeł wielkie szpule błony i odeszli do tajemniczego cięcia i klejenia, jakim korbowi zajmują się po zmroku. Pani Cosmopilite, wiceprezes do spraw garderoby, zebrała wszystkie kostiumy i podreptała gdzieś — możliwe, że chciała położyć je do łóżek.
Kilka akrów porośniętego karłowatymi krzakami terenu na tyłach wytwórni przestało być falującymi wydmami Wielkiego Nefu i stało się znowu placem na tyłach wytwórni. Victor miał uczucie, że z nim dzieje się coś podobnego.
Pojedynczo i parami twórcy ruchomych obrazków odchodzili; śmiali się, żartowali i umawiali na spotkanie u Borgle’a.
Ginger i Victor pozostali sami w coraz szerszym kręgu pustki.
— Tak się czułam, kiedy pierwszy raz widziałam, jak odjeżdża cyrk — powiedziała Ginger.
— Dibbler mówił, że jutro kręcimy następny — przypomniał Victor. — Jestem pewien, że wymyśla je na poczekaniu. Ale dostajemy po dziesięć dolarów za dzień… Minus to, co jesteśmy winni Gaspode — dodał uczciwie. I uśmiechnął się niezbyt mądrze. — Nie martw się — powiedział. — Przecież robisz to, co zawsze chciałaś robić.
— Nie bądź głupi. Parę miesięcy temu nie wiedziałam nawet, że istnieją ruchome obrazki. Bo ich nie było. Ruszyli spacerem w stronę miasta.
— A kim chciałaś zostać? — zapytał. Wzruszyła ramionami.
— Nie wiedziałam nic prócz tego, że nie chcę być dojarką. Dojarki pamiętał z domu. Spróbował sobie przypomnieć jakieś szczegóły.
— Dojenie krów zawsze wydawało mi się całkiem ciekawym zajęciem — mruknął. — No wiesz, jaskry… I świeże powietrze…
— Jest zimno, mokro, a kiedy skończysz, krowa zawsze kopie w wiadro. Nawet mi nie mów o dojeniu. Ani o pasaniu owiec. Czy gęsi. Tak naprawdę to nienawidziłam naszej farmy.
— Aha.
— I jeszcze chcieli, żebym wyszła za kuzyna, kiedy skończyłam piętnaście lat.
— Czy to dozwolone?
— Oczywiście. Tam, skąd pochodzę, wszystkie dziewczyny wychodzą za kuzynów.
— Dlaczego? — zdziwił się Victor.
— Myślę, że przynajmniej nie trzeba się martwić, co robić w sobotnie noce.
— Aha.
— A czy… ty… chciałeś kimś zostać? — spytała Ginger, wkładając w krótkie dwie litery pogardę godną całego zdania.
— Właściwie nie — przyznał Victor. — Wszystko wygląda na interesujące, dopóki człowiek nie zacznie tego robić. Wtedy przekonuje się, że to praca jak każda inna. Założę się, że nawet taki Cohen Barbarzyńca wstaje rano, myśląc: „No nie, kolejny dzień deptania moją ciężką stopą tronów wysadzanych klejnotami”.
— Tym się zajmuje? — spytała Ginger, wbrew sobie zaciekawiona.
— Według legend, tak.
— Ale dlaczego?
— Nie mam pojęcia. Pewnie taką ma pracę.
Ginger nabrała w dłoń piasku. Były w nim maleńkie muszle, które pozostały jej w ręku, gdy piasek przesypał się między palcami.
— Pamiętam, jak do naszej wsi przyjechał cyrk — powiedziała. — Miałam dziesięć lat. Dziewczyna w rajtuzach wyszywanych cekinami chodziła po linie; robiła nawet salta. Wszyscy bili brawo i krzyczeli. Mnie nie pozwalali wejść na drzewo, ale ją oklaskiwali. Wtedy podjęłam decyzję.
— Rozumiem — rzekł Victor, starając się nadążyć za psychologicznym wątkiem opowieści. — Wtedy postanowiłaś być kimś.
— Nie bądź głupi. Postanowiłam być więcej niż tylko kimś. — Rzuciła muszelkę w stronę zachodzącego słońca i roześmiała się. — Zamierzam być najsłynniejszą osobą na świecie, wszyscy będą mnie kochać i będę żyła wiecznie.
— Zawsze dobrze jest wiedzieć, o co człowiekowi chodzi — odparł dyplomatycznie Victor.
— Wiesz, co jest największą tragedią tego świata? — Ginger wcale nie zwracała na niego uwagi. — Ludzie, którzy nigdy nie odkryli, co naprawdę chcą robić i do czego mają zdolności. Synowie, którzy zostają kowalami, bo ich ojcowie byli kowalami. Ludzie, którzy mogliby fantastycznie grać na flecie, ale starzeją się i umierają, nie widząc żadnego instrumentu muzycznego, więc zostają oraczami. Ludzie obdarzeni talentem, którego nigdy nie poznają. A może nawet nie rodzą się w czasie, w którym mogliby go odkryć.
Odetchnęła głęboko.
— To są ludzie, którzy nigdy się nie dowiedzą, kim naprawdę mogliby zostać. Zmarnowane szansę. A Święty Gaj jest moją szansą, rozumiesz?
Victor nie rozumiał.
— Tak — powiedział jednak.
Magia dla zwykłych ludzi, jak to nazwał Silverfish. Człowiek kręci korbą i całe życie ulega zmianie.
— I nie tylko moją — podjęła Ginger. — To szansa dla nas wszystkich. Dla ludzi, którzy nie są magami, królami ani bohaterami. Święty Gaj jest jak wielki, bulgoczący garnek z potrawką, tylko że teraz na wierzch wypływają inne składniki. Nagle można robić całkiem nowe rzeczy. Czy wiesz, że kobietom nie pozwalają występować w teatrach? A Święty Gaj pozwala. W Świętym Gaju trolle mogą znaleźć zajęcie, nie ograniczające się do bicia ludzi. A co robili korbowi, zanim pojawiły się korby do kręcenia?
Machnęła ręką mniej więcej w kierunku Ankh-Morpork.
— Teraz próbują do ruchomych obrazków dołączyć jakoś głos. A tam żyją ludzie, którzy będą znakomicie wytwarzać… głosowce. Jeszcze o tym nie wiedzą, ale są tam. Wyczuwam ich. Są…
Jej oczy lśniły złociście. Może to tylko zachód słońca, pomyślał Victor, ale…
— Dzięki Świętemu Gajowi setki ludzi dowiadują się, kim naprawdę chcieli zostać — mówiła Ginger. — A tysiące, wiele tysięcy może dzięki temu zapomnieć o sobie na mniej więcej godzinę. Cały ten przeklęty świat trzęsie się w posadach.
— No właśnie — przerwał jej Victor. — To mnie martwi. Jakbyśmy byli przypisani do miejsca. Wydaje ci się, że wykorzystujesz Święty Gaj, ale to on ciebie używa. Nas wszystkich.
— Jak? Dlaczego?
— Nie wiem, ale…
— Spójrz na magów. — Głos Ginger wibrował poczuciem urazy. — Co dobrego przyszło komuś z ich magii?
— Magia tak jakby utrzymuje świat w całości — zaczął Victor.
— Całkiem dobrze im wychodzą magiczne ognie i różne takie, ale czy potrafią stworzyć bochenek chleba? — Ginger wyraźnie nie miała ochoty słuchać niczyich argumentów.
— Nie na długo — przyznał bezradnie Victor.
— Co to znaczy?
— Coś rzeczywistego, jak chleb, zawiera bardzo dużo… bardzo dużo… no, ty chyba nazwałabyś to „energią” — tłumaczył Victor. — Trzeba naprawdę być niezłym magiem, żeby stworzyć bochenek, który przetrwa w naszym świecie dłużej niż małą część sekundy. Ale rozumiesz, w magii chodzi o coś innego — dodał szybko. — Ponieważ świat jest…
— Kogo to obchodzi? — przerwała mu Ginger. — Nie widzisz tego? Możemy do czegoś dojść. Możemy kimś zostać. Dzięki Świętemu Gajowi. Świat otwiera się przed nami niby…
— Homar — dokończył Victor. Z irytacją machnęła ręką.
— Jaki chcesz skorupiak — rzuciła. — Właściwie to myślałam o ostrygach.
— Naprawdę? Ja pomyślałem o homarach.
— Kwestoor!
Nie powinienem tak biegać w moim wieku, myślał kwestor, sunąc korytarzem, by odpowiedzieć na ryk nadrektora. Właściwie czemu on się tak interesuje tym paskudztwem? Przeklęty dzbanek!
— Już idę, mistrzu! — zawołał.
Biurko nadrektora zaścielały stare dokumenty.
Kiedy umierał mag, wszystkie jego papiery składano w którejś z zewnętrznych rubieży Biblioteki. Kolejne półki murszejących kartek — siedlisko dziwnych robaków — ciągnęły się na nieodgadnioną odległość. Wszyscy powtarzali, że to prawdziwy skarbiec dla badaczy, jeśli tylko znajdą czas, żeby je zbadać.
Kwestor był poirytowany. Nigdzie nie mógł znaleźć bibliotekarza. Ostatnio małpy w ogóle nie było widać, przez co musiał grzebać w archiwach osobiście.
— To już chyba wszystko, nadrektorze — oświadczył, zrzucając na biurko lawinę zatęchłych papierzysk.
Ridcully zamachał rękami na chmurę moli.
— Papier, papier, papier… — mruczał pod nosem. — Ile nieszczęsnych kartek papieru jest w tych stosach?
— Ee… dwadzieścia trzy tysiące osiemset trzynaście, nadrektorze — odparł kwestor. — Notował je.
— Popatrz tylko… Numerator gwiazd, Miernik wieleb. do użytku w obszarach eklezjastycznych… Bagnomierz… Bagnomierz! Ten człowiek był wariatem!
— Miał bardzo staranny umysł.
— Na jedno wychodzi.
— Czy to, hm, ważna sprawa, nadrektorze? — spytał kwestor.
— To paskudztwo strzelało we mnie kulkami — wyjaśnił Ridcully.
— Dwa razy!
— Jestem pewien, że nie było to zamiarem…
— Chcę wiedzieć, jak to działa, człowieku! Pomyśl o zastosowaniach myśliwskich!
Kwestor spróbował pomyśleć o zastosowaniach.
— Jestem przekonany, że Riktor nie planował stworzenia żadnej broni ofensywnej — stwierdził bez wielkich nadziei.
— Kogo obchodzi, co on planował? Gdzie to jest teraz?
— Kazałem służbie ułożyć dookoła worki z piaskiem.
— Dobry pomysł. To… …whumm… whumm…
Z korytarza dobiegł stłumiony hałas. Obaj magowie wymienili znaczące spojrzenia.
…whumm… whumm WHUMM.
Kwestor wstrzymał oddech.
Plib.
Plib.
Plib.
Nadrektor zerknął na stojącą nad kominkiem klepsydrę.
— Robi to już co pięć minut — zauważył.
— I strzela po trzy razy — dodał kwestor. — Muszę zamówić więcej worków z piaskiem.
Przełożył kilka arkuszy. Jakieś słowo przyciągnęło jego uwagę.
„Rzeczywistość”.
Spojrzał na ręczne pismo, pokrywające stronę. Litery były małe, ciasno stłoczone i z wyglądu bardzo stanowcze. Ktoś mówił mu kiedyś, że to dlatego iż Licznik Riktor stale cierpiał na obstrukcję analną. Kwestor nie wiedział, co to znaczy, i miał nadzieję nigdy się nie dowiedzieć.
Sąsiednie słowo brzmiało: „Pomiar”. Kwestor podążył wzrokiem w górę i przeczytał cały podkreślony tytuł: „Uwagi o Obiektywnym Pomiarze Rzeczywistości”.
Na stronie był wykres. Kwestor przyjrzał mu się uważnie.
— Znalazłeś coś? — spytał nadrektor, nie podnosząc głowy.
— Nic ważnego — zapewnił go kwestor.
W dole huczał przybój (…a jeszcze niżej, pod powierzchnią wody, homary spacerowały tyłem po zatopionych ulicach…).
Victor cisnął do ognia następny kawałek drewna. Obrośnięte solą, paliło się błękitnym płomieniem.
— Nie rozumiem jej — powiedział. — Wczoraj zachowywała się całkiem normalnie, a dzisiaj coś uderzyło jej do głowy.
— Suki… — mruknął współczująco Gaspode.
— Nie, to stanowczo za mocne — sprzeciwił się Victor. — Jest po prostu oględna.
— Oględna… — powiedział współczująco Gaspode.
— Tak właśnie inteligencja wpływa na życie seksualne — stwierdził I Nie Mów Do Mnie Tuptuś. — Króliki nie mają takich problemów. Szybki numer pod ostatnim krzakiem i po sprawie.
— Mógłbyś ofiarować jej mysz — zaproponował kot. — Ż wyłączeniem tu obecznych, naturalnie — dodał, czując na sobie gniewne spojrzenie Absolutnie Nie Pipa.
— Inteligencja nie przydała mi się też w życiu towarzyskim — rzekł z goryczą Tuptuś. — Tydzień temu: najmniejszych kłopotów. A teraz nagle mam ochotę pogadać, a oni wszyscy siedzą tylko i marszczą na mnie nosy. Czuję się jak idiota.
Rozległo się zduszone kwakanie.
— Kaczor pyta, co zrofiłeś z książką — przetłumaczył Gaspode.
— Obejrzałem ją w przerwie obiadowej.
— Kaczor mówi: no dofrze, ale co zrofiłeś w sprawie książki?
— Przecież nie mogę ot tak wyjechać do Ankh-Morpork — mruknął niechętnie Victor. — To zajmie parę godzin! A przez cały dzień kręcimy.
— Poproś o dzień wolnego — poradził Tuptuś.
— W Świętym Gaju nikt nie prosi o dzień wolnego! Już raz mnie wyrzucili. Dziękuję bardzo.
— A potem przyjęli cię znowu, za większe pieniądze — przypomniał mu Gaspode. — To zafawne. — Podrapał się w ucho. — Powiedz mu, że twój kontrakt przewiduje dzień wolnego.
— Wiesz dobrze, że nie mam żadnego kontraktu. Pracujesz, dostajesz pieniądze. Prosta sprawa.
— Tak… — mruknął Gaspode. — Tak. Tak? Kontrakt ustny. Prosta sprawa. Podofa mi się.
Noc dobiegała końca. Troll Detrytus czaił się w cieniach przy tylnym wyjściu Błękitnego Liasu. Przez cały dzień dziwne uczucia targały jego ciałem. Kiedy tylko zamykał oczy, widział postać o kształtach niewielkiego pagórka.
Musiał spojrzeć w oczy faktom. Był zakochany.
Owszem, wiele lat spędził w Ankh-Morpork, bijąc ludzi za pieniądze. Owszem, stosował przemoc i nie miał przyjaciół. Był samotny. Pogodził się już ze zgorzkniałą starością w stanie kawalerskim, gdy nagle Święty Gaj dał mu szansę, o jakiej nawet nie marzył.
Został wychowany surowo i niejasno przypominał sobie wykład, jaki wygłosił ojciec, kiedy Detrytus był jeszcze młodym trollem. Jeśli zobaczysz dziewczynę, którą polubisz, nie rzucaj się na nią. Takie rzeczy załatwia się we właściwy sposób.
Poszedł więc na plażę i znalazł kamień. Ale nie byle jaki kamień. Szukał pilnie i wreszcie trafił na duży, wygładzony przez morze, z żyłkami różowego i białego kwarcu. Dziewczęta lubią takie rzeczy.
A teraz czekał nieśmiało, aż Ruby skończy pracę.
Próbował wymyślić, co mógłby powiedzieć. Nikt go nigdy nie nauczył, co się mówi w takich sytuacjach. I nie należał do tych bystrych trolli w rodzaju Skallina i Morry’ego, którzy radzili sobie ze słowami. W zasadzie nigdy nie potrzebował czegoś, co można by nazwać słownictwem. Przygnębiony kopał nogą piasek. Jaką ma szansę z taką światową damą?
Zatupały ciężkie stopy i drzwi otworzyły się. Obiekt jego pożądania wyszedł na zewnątrz i odetchnął głęboko, co wywarło na Detrytusie takie wrażenie, jakby ktoś rzucił mu kostkę lodu na kark.
W panice spojrzał na swój kamień — teraz, kiedy z bliska ocenił rozmiary wybranki, nie wydawał się już dość duży. Ale może najważniejsze jest to, co się z nim robi…
Cóż, nie ma wyjścia. Podobno nigdy nie zapomina się pierwszego razu…
Zamachnął się i trafił ją kamieniem prosto między oczy.
I wtedy wszystko zaczęło iść nie tak, jak powinno.
Tradycja mówiła, że dziewczyna — kiedy tylko zdoła na powrót zogniskować wzrok i jeśli kamień okaże się odpowiedni — powinna zgodzić się na wszystko, co zaproponuje troll. To znaczy na człowieka przy świecach, tylko we dwoje… Chociaż teraz już się nie robi takich rzeczy, szczególnie gdy ktoś mógłby ich na tym przyłapać.
Nie powinna zmrużyć powiek ani przyłożyć mu w ucho tak, że gałki oczne zastukały w oczodołach.
— Ty głupi troll! — krzyknęła, kiedy Detrytus się zatoczył. — Czemu tak robić? Myślisz, że ja prosta dziewczyna prosto z góra? Dlaczego nie robić jak należy?
— Ale… Ale… — zaczął przerażony jej gniewem Detrytus. — Nie mogłem spytać twojego ojca o pozwolenie, żeby cię uderzyć kamieniem. Nie wiem, gdzie on mieszka…
Ruby wyprostowała się dumnie.
— Całe te staromodne zwyczaje teraz bardzo niekulturalne — parsknęła. — To nie nowocześnie. Ja nie interesować się żaden troll — dodała — który nie nowoczesny. Cios kamieniem w głowę może i sentymentalny — mówiła dalej i z wolna traciła pewność siebie, studiując dalszy ciąg tego zdania — ale diamenty są najlepszym przyjacielem dziewczyny.
Zawahała się. Nie brzmiało to dobrze, nawet dla niej.
— Co? Chcesz, żebym sobie wybił zęby?
— No, niech będzie, nie diamenty — zgodziła się Ruby. — Ale odpowiednie nowoczesne sposoby. Masz robić zaloty. Detrytus się rozpromienił.
— Ale ja… — zaczął.
— Nie tak, że mnie podrzucać, a ja latać — przerwała mu ze znużeniem. — Teraz być odpowiednie, nowe sposoby. Musisz…
Urwała.
Nie była całkiem pewna, co takiego musi Detrytus. Ale spędziła już w Świętym Gaju kilka tygodni, a Święty Gaj zmieniał wszystkich. W Świętym Gaju zanurzyła się w szerokim, międzygatunkowym kobiecym wolnomularstwie, którego istnienia wcześniej nawet nie podejrzewała. I uczyła się szybko. Wiele rozmawiała z sympatycznymi ludzkimi dziewczętami. I krasnoludami. Nawet krasnoludy znają lepsze rytuały godowe, na miłość bogów[16]. A to, co wymyślają ludzie, jest wręcz zadziwiające.
Dziewczyna trolli natomiast mogła liczyć najwyżej na szybkie uderzenie w głowę i resztę życia w pokorze, przy gotowaniu tego, co samiec przywlecze do jaskini.
To się zmieni. Kiedy następnym razem Ruby wróci do domu, góry trolli aż się zatrzęsą — najmocniej od czasu ostatniego zderzenia kontynentów. A tymczasem miała zamiar rozpocząć nowe życie.
Machnęła potężną dłonią.
— Musisz śpiewać pod oknem dziewczyna — wyjaśniła. — I… I masz jej dawać oograah.
— Oograah?
— Tak. Ładne oograah[17]. Detrytus poskrobał się po głowie.
— Czemu?
Ruby na moment wpadła w panikę. W żaden sposób nie mogła sobie przypomnieć, dlaczego wręczanie niejadalnej roślinności jest takie ważne. Nie miała jednak zamiaru się do tego przyznawać.
— Zabawne, że ty nie wiedzieć — rzuciła zjadliwie. Sarkazm nie trafił do Detrytusa. Jak większość rzeczy.
— Dobrze — rzekł. — Ja nie taki niekulturalny, jak myślisz. Będę nowoczesny. Zobaczysz.
Stuk młotków wznosił się pod niebo. Budynki wyrastały wokół nienazwanej głównej ulicy, sięgając między wydmy. Nikt nie posiadał tu żadnej ziemi; jeśli była pusta, stawiał na niej dom.
Dibbler miał już dwa gabinety. Jeden, w którym krzyczał na ludzi, i drugi, większy, tuż obok, gdzie ludzie sami na siebie krzyczeli. Soli krzyczał na korbowych. Korbowi krzyczeli na alchemików. Demony kręciły się po wszystkich płaskich powierzchniach, tonęły w kubkach kawy i krzyczały na siebie nawzajem. Para doświadczalnych zielonych papug krzyczała do siebie. Ludzie w dziwacznych elementach kostiumów zaglądali tutaj i po prostu krzyczeli. Silverfish krzyczał, bo zupełnie nie mógł zrozumieć, dlaczego ma teraz biurko w zewnętrznym gabinecie, chociaż jest właścicielem wytwórni.
Gaspode stał obojętnie przy drzwiach do wewnętrznego gabinetu. W ciągu ostatnich pięciu minut zarobił odruchowego kopniaka, wilgotny herbatnik i pogłaskanie po łbie. Uznał, że wychodzi na swoje — z psiego punktu widzenia.
Starał się słuchać wszystkich rozmów jednocześnie. Były wyjątkowo pouczające. Choćby dlatego, że niektórzy z tych, co wchodzili tu i krzyczeli, wnosili worki pieniędzy…
— Co?!
Krzyk dobiegł z wewnętrznego gabinetu. Gaspode nadstawił ucha.
— Ja, tego… chciałbym wolny dzień, panie Dibbler — powtórzył Victor.
— Wolny dzień? Nie chcesz pracować?
— Tylko jeden dzień, panie Dibbler.
— Ale nie myślisz chyba, że będę płacił ludziom za branie dni wolnych. Wiesz, nie jestem wypchany pieniędzmi. Przecież nie osiągamy jeszcze zysków. Równie dobrze mógłbyś przystawić mi kuszę do głowy. Proszę, nie krępuj się.
Gaspode zerknął na worki przed Sollem, który z zacięciem sumował stosy monet. Cynicznie uniósł brew.
Za drzwiami panowało milczenie. No nie, pomyślał Gaspode; ten młody idiota zapomniał roli.
— Nie chcę zapłaty, panie Dibbler. Gaspode odetchnął.
— Nie chcesz zapłaty?
— Nie, panie Dibbler.
— Ale pewnie chciałbyś nadal tu pracować, kiedy wrócisz? — zapytał drwiąco Dibbler.
Gaspode wstrzymał oddech. Długo musiał Victora szkolić.
— Liczę na to, panie Dibbler. Ale myślałem też, że sprawdzę, co mogą zaproponować Unitarni Alchemicy.
Rozległ się dźwięk przypominający stuk oparcia uderzającego o ścianę. Gaspode złośliwie wyszczerzył zęby.
Przed Sollem wylądował kolejny worek pieniędzy.
— Unitarni Alchemicy?
— Wygląda na to, że robią postępy z głosowcami, panie Dibbler — wyjaśnił potulnie Victor.
— Ale to amatorzy! I oszuści!
Gaspode zmarszczył nos. Nie udało mu się wyćwiczyć Victora dalej niż do tego etapu.
— No i bardzo dobrze, panie Dibbler.
— A to czemu?
— Byłoby straszne, gdyby okazali się oszustami i zawodowcami.
Gaspode pokiwał głową. Nieźle, całkiem nieźle…
Usłyszał kroki obiegające biurko. Kiedy Dibbler znów się odezwał, mógłby w swoim głosie postawić pompę i sprzedawać go po dziesięć dolarów za baryłkę.
— Victor… Vic, czy nie byłem dla ciebie jak wujek?
To prawda, pomyślał Gaspode. Jest jak wujek dla większości ludzi tutaj. Ponieważ są jego bratankami.
Przestał podsłuchiwać, bo już wiedział, że Victor dostanie wolny dzień i pewnie jeszcze Dibbler mu zapłaci. W dodatku właśnie wszedł do pokoju inny pies.
Wielki i lśniący. Jego sierść błyszczała jak miód.
Gaspode rozpoznał w nim czystej krwi psa myśliwskiego z Ramtopów. Przybysz usiadł obok niego. Był jak piękny i smukły jacht regatowy, który stanął w porcie obok barki węglowej.
Gaspode usłyszał głos Solla:
— Więc to jest najnowszy pomysł wuja? Jak ma na imię?
— Laddie — odparł opiekun.
— Ile kosztował?
— Sześćdziesiąt dolarów.
— Za psa? Robimy nie w tym interesie, co trzeba.
— Hodowca twierdził, że zna wszystkie sztuczki. I jest chytry jak lis. Właśnie taki, jakiego szukał pan Dibbler.
— Dobra, przywiąż go tutaj. A jeśli ten drugi kundel spróbuje tego nowego ugryźć, wykopiesz go na dwór.
Gaspode przyjrzał się Sollowi z uwagą. Potem, kiedy nikt już nie zwracał na nich uwagi, przysunął się do nowego.
— Po co cię sprowadzili? — zapytał.
Nowy odpowiedział mu spojrzeniem pełnym eleganckiego niezrozumienia.
— Znaczy, należysz do kogoś tutaj czy co?
Nowy zaskomlał cicho.
Gaspode przeszedł na psi podstawowy, będący mieszaniną skomleń i sapnięć.
— Hej — powiedział. — Jest tam kto?
Ogon nowego poruszył się niepewnie.
— Karma jest tutaj obrzydliwa. Nowy uniósł swój rasowy pysk.
— Co za miejsce? — zapytał.
— To Święty Gaj. Jestem Gaspode. Nazwany tak na pamiątkę słynnego Gaspode. Gdybyś czegoś potrzebował, to…
— Wszyscy dwunodzy. Tam… Co za miejsce?
Gaspode wytrzeszczył na niego oczy.
W tej chwili otworzyły się drzwi gabinetu Dibblera. W progu stanął Victor. Kaszlał, trzymając w ustach koniec cygara.
— Świetnie, świetnie — stwierdził Dibbler, wychodząc za nim. — Wiedziałem, że dojdziemy do porozumienia. Nie marnuj tego, chłopcze, nie marnuj… Kosztują dolara za pudełko. O, widzę, że przyprowadziłeś swojego pieska.
— Hau — odparł Gaspode z irytacją.
Drugi pies szczeknął krótko i usiadł; posłuszna czujność promieniowała z każdego włoska jego sierści.
— Aha — ucieszył się Dibbler. — Widzę, że mamy naszego cudownego psa.
Nędzna imitacja ogona Gaspode drgnęła raz czy dwa. Dopiero po chwili zrozumiał, jaka jest prawda. Spojrzał niechętnie na większego psa, otworzył pysk, by coś powiedzieć, opanował się w ostatniej chwili i zdołał zmienić słowa w krótkie:
— Szczek?
— Wpadłem na ten pomysł wczoraj w nocy, kiedy zobaczyłem twojego — mówił Dibbler. — Pomyślałem, że przecież ludzie lubią zwierzęta. Ja na przykład lubię psy. Pies dobrze się kojarzy. Ratuje życie. Najlepszy przyjaciel człowieka i takie rzeczy.
Victor dostrzegł wściekłą minę Gaspode.
— Gaspode jest bardzo mądry — powiedział.
— Rozumiem, że tak uważasz. Ale przyjrzyj się im obu. Z jednej strony mamy to sprytne, bystre, piękne zwierzę, a z drugiej kłąb kurzu na kacu. Żadna konkurencja. Mam rację?
Cudowny pies zaszczekał głośno.
— Co za miejsce? Dobry Laddie!
Gaspode przewrócił oczami.
— Widzisz, o co mi chodzi? — dokończył Dibbler. — Wystarczy dać mu odpowiednie imię, trochę przeszkolić i rodzi się gwiazda. — Klepnął Victora po ramieniu. — Miło było cię widzieć, naprawdę miło, wpadnij znowu, kiedy tylko zechcesz, byle nie za często, a teraz już idź… Soli!
— Idę, wujku!
Victor został nagle sam — jeśli nie liczyć dwóch psów i pokoju pełnego ludzi. Wyjął z ust cygaro, napluł na rozżarzony koniec i starannie ukrył je za doniczką.
— Wykluła się gwiazda — odezwał się cichy głos z dołu.
— Co mówi? Co za miejsce?
— Nie patrz tak na mnie — poprosił Victor. — Nie miałem z tym nic wspólnego.
— Może mu się przyjrzysz? Jesteśmy w Mieście Tępaków czy co? — prychnął Gaspode.
— Dobry Laddie!
— Chodźmy — zaproponował Victor. — Za pięć minut powinienem być na planie.
Gaspode powlókł się za nim, mamrocząc coś pod nosem. Do Victora dobiegały takie określenia jak „stary futrzak”, „najlepszy przyjaciel człowieka” i „piekielnie cudowny piekielny pies”. Wreszcie nie mógł już tego wytrzymać.
— Jesteś zwyczajnie zazdrosny — stwierdził.
— Nify jak? O tego przerośniętego szczeniaka z jednocyfrowym ilorazem inteligencji?
— Ale też ze lśniącą sierścią i z rodowodem długim jak twoja… jak moja ręka.
— Rodowód? Rodowód? Cóż to jest rodowód? Zwykła hodowla. Ja też miałem ojca, wiesz? I dwóch dziadków. I czterech pradziadków. A wielu z nich fyło nawet tym samym psem. Więc nie opowiadaj mi o rodowodach.
Zatrzymał się, żeby zadrzeć nogę przy jednej z podpór nowej tablicy „Siedziba Wytwórni Ruchomych Obrazków Wieku Nietoperza”.
Był to kolejny element, który zastanawiał Thomasa Silverfisha. Przyszedł rano do pracy i odkrył, że ręcznie malowany szyld „Ciekawa i Pouczająca Kinematografia” zniknął, zastąpiony przez tę ogromną tablicę. Teraz siedział w gabinecie, podpierał głowę rękami i usiłował sam siebie przekonać, że to jego pomysł.
— To mnie wezwał Święty Gaj — mruczał smętnie Gaspode. — Przyfyłem z tak daleka, a oni wyfrali to wielkie, kudłate zwierzę. I pewnie jeszcze zgodzi się pracować za miskę mięsa dziennie.
— Wiesz co? A może Święty Gaj nie wezwał cię po to, żebyś został cudownym psem? — zastanowił się Victor. — Może zaplanował dla ciebie coś innego?
To śmieszne, pomyślał. Dlaczego opowiadam takie rzeczy? Przecież miejsce nie myśli. Nie może nikogo do siebie wzywać… No, chyba że się tęskni za domem… Ale nie może budzić nostalgii miejsce, którego się jeszcze nigdy nie widziało; to przecież logiczne. A ludzie mieszkali tu ostatnio pewnie tysiące lat temu…
Gaspode obwąchał ścianę.
— Powiedziałeś Difflerowi wszystko, tak jak ci kazałem? — zapytał.
— Tak. Bardzo się zdenerwował, kiedy wspomniałem, że pójdę do Unitarnych Alchemików. Gaspode parsknął drwiąco.
— I powiedziałeś, że ustny kontrakt nie jest wart papieru, na którym został spisany?
— Tak. Nie zrozumiał, o co mi chodzi. Ale dał mi cygaro. I obiecał, że zapłaci za mój i Ginger W)jazd do Ankh-Morpork. Już niedługo. Mówił, że planuje naprawdę wielki obrazek.
— Jaki? — spytał podejrzliwie Gaspode.
— Nie powiedział.
— Posłuchaj, mały — rzekł Gaspode. — Diffler robi tu majątek. Policzyłem wszystko. Na fiurku Solla fyło pięć tysięcy dwieście siedemdziesiąt trzy dolary i pięćdziesiąt dwa pensy. Tyje zarofiłeś. To znaczy ty i Ginger.
— O rany…
— Dlatego chciałfym, żefyś nauczył się paru nowych słów. Myślisz, że dasz radę?
— Mam nadzieję.
— Procent wpływów frutto — powiedział Gaspode. — Tyle. Zapamiętasz?
— Procent wpływów brutto — powtórzył Victor.
— Zuch chłopak.
— Ale co to znaczy?
— O to się nie martw. Masz tylko powiedzieć, że tego właśnie chcesz. Kiedy nadejdzie właściwa chwila.
— A kiedy nadejdzie? — spytał Victor. Gaspode uśmiechnął się złośliwie.
— Hm… Najlepsza chyfa wtedy, kiedy Diffler fędzie miał pełne usta jedzenia.
Święty Gaj przypominał mrowisko. Od strony morza Jodłowe Studio pracowało nad Trzecim gnomem. Mikrolityczne Obrazki, prowadzone niemal wyłącznie przez krasnoludów, przygotowywały Poszukiwaczy złota 1457, po których planowano Gorączkę złota. W Dryfującym Pęcherzu — Ruchomych Obrazkach szykowali Indycze uda. U Borgle’a był tłok.
— Nie wiem, jaki będzie tytuł, ale robimy teraz coś o wyprawie na spotkanie z magiem. Coś o pójściu za stogiem żółtej cegły — tłumaczył sąsiadowi w kolejce mężczyzna w połówce kostiumu lwa.
— Myślałem, że w Świętym Gaju nie ma magów.
— Ten nikomu nie przeszkadza. Nie jest zbyt dobry w magowaniu.
— Jak oni wszyscy!
Dźwięk — to był najważniejszy problem. W całym Świętym Gaju w szopach pracowali alchemicy; krzyczeli na papugi, przekonywali gadające szpaki, konstruowali niezwykłe butelki, by uwięzić w nich głos i odbijać między ściankami do chwili, kiedy trzeba będzie go wypuścić. Do huku wybuchającej czasem oktocelulozy dołączyły teraz znużone szlochy albo wrzaski bólu, kiedy zirytowana papuga brała nieostrożny kciuk za orzeszek.
Papugi nie przyniosły rozwiązania, na które wszyscy liczyli. Owszem, pamiętały, co się do nich mówi, i powtarzały to — w pewnym sensie. Ale nie dało się ich wyłączyć, w dodatku miały zwyczaj dodawania innych zasłyszanych słów. Dibbler podejrzewał, że słów tych uczą je złośliwi korbowi. W efekcie krótkie fragmenty romantycznego dialogu przerywały wrzaski „Brrrawo! Pokaż majtki!”, a Dibbler twierdził, że nie zamierza robić takich ruchomych obrazków. Przynajmniej na razie.
Glos… mówiono, że kto pierwszy wprowadzi głos, będzie władał Świętym Gajem. Publiczność tłoczyła się na migawkach, ale publiczność jest kapryśna. Kolor okazał się łatwiejszy — to tylko kwestia wyhodowania demonów, które potrafiły odpowiednio szybko malować. Ale głos byłby prawdziwym przełomem.
Tymczasem próbowano innych sposobów. Krasnoludzie studio zrezygnowało z powszechnej praktyki wypisywania dialogów na planszach pomiędzy kolejnymi scenami i wynalazło napisy w dole ekranu. Sprawdzały się doskonale, pod warunkiem że aktorzy pamiętali, by nie wychodzić za daleko do przodu i nie przewracać liter.
Ale jeśli nawet brakowało głosu, to ekrany od brzegu do brzegu powinna wypełniać prawdziwa uczta dla oczu. Stukanie młotków zawsze było dźwiękowym tłem Świętego Gaju, a teraz stało się dwa razy głośniejsze…
W Świętym Gaju wznoszono miasta z całego świata.
Zaczęli Unitarni Alchemicy, budując drewniano-płócienną kopię Wielkiej Piramidy Tsortu w skali jeden do dziesięciu. I wkrótce na placach wytwórni zaczęły rosnąć całe ulice Ankh-Morpork, pałace z Pseudopolis, zamki z krain osiowych. W niektórych przypadkach pałace były namalowane na tylnych powierzchniach ulic, tak że książąt od chłopów dzieliła tylko grubość farby i płótna.
Victor do końca dnia pracował przy jednoszpulowcu. Ginger prawie się do niego nie odzywała, nawet po obowiązkowym pocałunku, kiedy ocalił ją przed tym, czym miał być Morry. Jeśli Święty Gaj wywierał na nich czarodziejski wpływ, dzisiaj z tego zrezygnował. Victor ucieszył się, kiedy wreszcie skończyli.
Potem przyglądał się, jak treser ćwiczy z Laddie, Cudownym Psem.
Kiedy patrzył, jak pełne gracji zwierzę niczym strzała przelatuje nad przeszkodami i chwyta tresera za dobrze owiniętą poduszkami rękę, nie miał wątpliwości, że pies ten został właściwie przez samą Naturę stworzony do ruchomych obrazków. Nawet szczekał fotogenicznie.
— A wiesz, co on mówi? — odezwał się niechętny głos obok jego nogi. Był to Gaspode, obraz krzywonogiej żałości.
— Nie. Co? — spytał Victor.
— Ja Laddie. Ja dofry piesek. Dofry Laddie” — przetłumaczył Gaspode. — Rzygać się chce od tego, prawda?
— Niby tak, ale potrafiłbyś przeskoczyć nad sześciostopowym płotem?
— Inteligencja, nieprawdaż… Ja zawsze ofchodzę przeszkody fokiem. Co oni teraz rofią?
— Chyba dają mu obiad.
— To coś nazywają ofiadem?
Gaspode podszedł i zajrzał do psiej miski. Laddie zerknął na niego z ukosa. Gaspode szczeknął cicho. Laddie zaskomlał. Gaspode szczeknął znowu.
Nastąpiła dłuższa wymiana ujadań.
Potem Gaspode wrócił i usiadł obok Victora.
— Patrz uważnie — powiedział.
Laddie chwycił miskę w zęby i odwrócił ją dnem do góry.
— Ofrzydliwe paskudztwo — stwierdził Gaspode. — Same żyły i flaki. Psu fym tego nie dał, a przecież sam nim jestem.
— Namówiłeś go, żeby wyrzucił swój obiad? — upewnił się wstrząśnięty Victor.
— Posłuszny chłopak, muszę przyznać — odparł z satysfakcją Gaspode.
— To bardzo brzydko…
— Ależ nie. Udzieliłem mu też pewnej rady. Laddie szczeknął rozkazująco do otaczających go ludzi. Victor słyszał, jak rozmawiają między sobą.
— Pies nie je obiadu — dobiegł głos Detrytusa. — Pies będzie głodny.
— Nie bądź głupi. Pan Dibbler mówi, że jest więcej wart od nas wszystkich.
— Może nie do tego jest przyzwyczajony. Wiecie, taki elegancki pies i w ogóle. To żarcie wygląda dość obrzydliwie.
— To jest psie żarcie! Coś takiego jedzą psy!
— Tak, ale czy to żarcie dla cudownych psów? Czym się żywią cudowne psy?
— Pan Dibbler nakarmi go tobą, jeśli będą z nim jakieś kłopoty.
— Dobrze już, dobrze. Detrytus, skocz do Borgle’a. Zobacz, co tam mają. Ale nie to, co dają zwykłym klientom.
— Właśnie to dają zwykłym klientom.
— O to mi chodziło.
Po pięciu minutach Detrytus wrócił, niosąc ogromny surowy stek. Wrzucił go do miski. Treserzy spojrzeli na Laddiego wyczekująco.
Laddie zerknął dyskretnie na Gaspode, który prawie niedostrzegalnie skinął głową.
Wielki pies przytrzymał stek łapą, chwycił w zęby i oderwał spory kawałek. Potem przekroczył ogrodzenie i z szacunkiem złożył mięso przed Gaspode, który ocenił je wyrachowanym spojrzeniem.
— Sam nie wiem — mruknął w końcu. — Powiedz, Victor, czy to jest dziesięć procent?
— Negocjowałeś jego obiad?!
— Moim zdaniem dziesięć procent to uczciwe honorarium — wymamrotał Gaspode z pyskiem pełnym mięsa. — Fardzo skromne w tych okolicznościach.
— Wiesz, naprawdę chytry z ciebie sukinsyn — stwierdził Victor.
— I jestem z tego dumny — zapewnił niewyraźnie pies. Przełknął resztkę jedzenia. — Co fędziemy teraz rofić?
— Powinienem wcześnie iść spać. Jutro z samego rana ruszamy do Ankh.
— Nie posunąłeś się dalej z tą książką?
— Nie.
— To daj, ofejrzę ją.
— Umiesz czytać?
— Nie wiem, nigdy nie prófowałem.
Victor rozejrzał się. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Jak zwykle — kiedy korby przestawały się kręcić, nikt nie przejmował się aktorami. Całkiem jakby chwilowo stawali się niewidzialni.
Usiadł na stosie desek, otworzył książkę na przypadkowej stronie, blisko początku, i przytrzymał przed pyskiem Gaspode.
— Jest tu mnóstwo różnych znaczków — oświadczył po chwili pies.
Victor westchnął.
— To pismo — wyjaśnił. Gaspode przyjrzał się jeszcze raz.
— Co? Te wszystkie ofrazki?
— Wczesne pismo tak właśnie wyglądało. Ludzie rysowali małe obrazki, żeby przedstawić różne idee.
— Czyli… jeśli jest dużo jakiegoś ofrazka, to przedstawia jakąś ważną ideę?
— Co? Tak, chyba tak.
— Na przykład martwy człowiek. Victor stracił wątek.
— Martwy człowiek na plaży?
— Nie. Martwy człowiek na papierze. Zofacz, wszędzie tu jest martwy człowiek.
Victor spojrzał na niego ze zdziwieniem, po czym odwrócił książkę i obejrzał pismo.
— Gdzie? Nie widzę tu żadnych martwych ludzi. Gaspode parsknął.
— Popatrz uważnie. Na całej stronie — powiedział. — Wygląda jak te grofy, co sieje spotyka w starych świątyniach i różnych takich. Nie wiesz? Kiedy rofią posąg sztywniaka, jak leży na płycie ze skrzyżowanymi rękami i trzyma miecz. Martwy władca…
— Na bogów! Masz rację! Rzeczywiście wygląda jak, no… martwy…
— I pewnie całe to pismo opowiada, jakim świetnym facetem fył za życia — stwierdził z powagą Gaspode. — Wiesz, Pogromca Tysięcy i takie różne. Na pewno zostawił kapłanom dużo pieniędzy, żefy się modlili, palili świece, zafijali kozły ofiarne i wszystko co trzefa. Dużo jest takich, co to przez całe życie piją, gwałcą i rofią co chcą, a kiedy Mroczny Żniwiarz zacznie ostrzyć kosę, nagle stają się pofożni i płacą kapłanom za szyfkie pranie i czyszczenie duszy, i w ogóle za powtarzanie fogom, jakimi to fyli przyzwoitymi ludźmi.
— Gaspode… — odezwał się Victor z kamiennym spokojem.
— Słucham?
— Byłeś psem cyrkowym. Skąd wiesz o takich sprawach?
— Fo nie fyłem tylko ładną fuzią.
— Nawet nie masz ładnej buzi, Gaspode. Pies wzruszył ramionami.
— Zawsze miałem oczy i uszy — odpowiedział. — Zdziwiłfyś się, co można zofaczyć i usłyszeć, kiedy się jest psem. Oczywiście, wtedy nie wiedziałem, co to wszystko znaczy. Teraz wiem.
Victor znowu obejrzał zapisaną stronicę. Rzeczywiście, powtarzał się na niej pewien kształt, który — oglądany spod zmrużonych powiek — był bardzo podobny do posągu rycerza z dłońmi opartymi na mieczu.
— Może nie chodzi o człowieka — powiedział. — Pismo piktograficzne nie zawsze tak funkcjonuje. Rozumiesz, wszystko zależy od kontekstu. — Poszukał w pamięci informacji z książek, jakie kiedyś czytał. — Na przykład w języku agatejskim znaki „kobiety” i „niewolnika” napisane obok siebie oznaczają „żonę”.
Przyjrzał się dokładniej. Martwy człowiek — albo śpiący człowiek, albo leżący człowiek, albo stojący człowiek wsparty na mieczu — postać była zanadto stylizowana, by mieć pewność — pojawiał się zwykle obok innego znaku. Victor przesunął palcem wzdłuż linii piktogramów.
— Popatrz — powiedział. — Możliwe, że ta ludzka postać to tylko część słowa. Widzisz? Zawsze jest po prawej stronie innego obrazka, który wygląda jak… trochę jak brama albo coś takiego. To może oznaczać… — zawahał się. — Brama/człowiek? — spróbował.
Przekręcił książkę.
— Może to jakiś dawny król? — zgadywał Gaspode. — I razem to znaczy jakieś: Człowiek z Mieczem Uwięziony, alfo coś w tym rodzaju. A może: Uważaj, za Drzwiami Czeka Człowiek z Mieczem? Właściwie to może znaczyć wszystko.
Victor raz jeszcze obejrzał tekst.
— Zabawne — mruknął. — On nie wygląda na martwego. Tylko na… nie żyjącego. Czeka, by ożyć? Czekający człowiek z mieczem?
Zbadał wzrokiem maleńką ludzką postać. Nie miała właściwie żadnych rysów, a mimo to zdołała wyglądać odrobinę znajomo.
— Wiesz co? — powiedział. — Jest całkiem podobny do mojego wuja Osrica.
Klikaklikaklika. Klik.
Szpula znieruchomiała. Rozległ się grzmot oklasków i tupanie, runęła kanonada pustych torebek po pukanych ziarnach.
W pierwszym rzędzie na widowni Odium bibliotekarz wpatrywał się w pusty już ekran. Już po raz czwarty tego popołudnia obejrzał Cienie wśród pisków, ponieważ w trzystufuntowym orangutanie jest coś takiego, co zniechęca do prób wyrzucenia go z sali między pokazami. Przy jego stopach powstał już niewysoki łańcuch górski z łupinek fistaszków i zgniecionych papierowych torebek.
Bibliotekarz uwielbiał migawki. Przemawiały do jakiegoś zakątka jego duszy. Zaczął nawet pisać opowiadanie, świetnie się nadające — tak uważał — na ruchomy obrazek[18]. Wszyscy, którym je pokazywał, twierdzili, że jest doskonałe; często jeszcze zanim zdążyli je przeczytać.
Ale w tej migawce coś go niepokoiło. Przesiedział cztery pokazy i nadal był niespokojny.
Wstał wreszcie z trzech miejsc, które zajmował, i podpierając się dłońmi ruszył między fotelami do małego pokoiku, gdzie Bezam przewijał film.
Bezam podniósł głowę, słysząc skrzypienie drzwi.
— Wynocha… — zaczął, po czym uśmiechnął się z wysiłkiem. — Dzień dobry panu. Ciekawa migawka, prawda? Za chwilę zaczniemy kolejny pokaz i… Co ty wyprawiasz, do demona? Nie wolno tak!
Bibliotekarz wyrwał z projektora wielką rolkę błony i podnosząc ją do światła, przesuwał między palcami. Bezam spróbował mu ją wyrwać, ale został odepchnięty i usiadł mocno na podłodze, a zwoje błony spływały mu na głowę.
Patrzył z przerażeniem, jak wielka małpa stęka, oburącz chwyta błonę i dwoma kłapnięciami zębów wycina kawałek.
Potem bibliotekarz podniósł go, otrzepał z kurzu, pogłaskał po głowie, wcisnął w ręce rozwiniętą migawkę i wyszedł pospiesznie. Kilka klatek błony zwisało mu z wielkiej łapy.
Bezam spoglądał za nim bezradnie.
— Masz zakaz wstępu! — krzyknął, kiedy uznał, że małpa oddaliła się bezpiecznie poza zasięg głosu.
Potem obejrzał dwa rozerwane końce.
Przerwy w błonie nie były niczym niezwykłym. Bezam wiele razy spędzał po kilka gorączkowych minut, tnąc i klejąc, gdy publiczność radośnie tupała nogami i entuzjastycznie ciskała w ekran orzeszkami, nożami i ciężkimi toporami.
Zrzucił z siebie zwoje błony i sięgnął po nożyczki i klej. Przynajmniej — co odkrył, przysuwając oba końce do latarni — bibliotekarz nie zabrał żadnego ciekawego kawałka. Bezam sądził, że małpa byłaby zdolna do porwania klatki, na której dziewczyna pokazywała stanowczo zbyt dużą część odsłoniętej piersi, albo jednej ze scen walki. Ale zniknął tylko fragment pokazujący Synów Pustyni galopujących ze swej górskiej fortecy, rzędem, na identycznych wielbłądach.
— Nie wiem, po co mu to było — mruknął do siebie Bezam. — Widać tylko kupę kamieni.
Victor i Gaspode stali wśród wydm na plaży.
— Tutaj była ta chata. — Victor pokazał palcem. — A jeśli się dobrze przyjrzysz, możesz dostrzec taką jakby drogę prowadzącą prosto do wzgórza. Ale na tym wzgórzu niczego nie ma, tylko stare drzewa.
Gaspode spojrzał na Zatokę Świętego Gaju.
— Zafawne, że jest taka okrągła — zauważył.
— Też tak myślę — zgodził się Victor.
— Słyszałem, że kiedyś fyło miasto tak zepsute, że fogowie zmienili je w kałużę roztopionego szkła — oświadczył Gaspode, nie całkiem na temat. — Jedyna osofa, która to widziała, zmieniła się w słup soli za dnia i maszynkę do sera nocą.
— O rany… Co ci ludzie tam robili?
— Nie wiem. Pewnie nic wielkiego. Niewiele trzefa, żefy zirytować fogów.
— Ja dobry! Dobry Laddie!
Pies nadbiegł przez wydmy niczym smuga, kometa złocistej i pomarańczowej sierści. Wyhamował przed Gaspode i zaczął podskakiwać z podnieceniem. Ujadał.
— Uciekł i teraz chce, żefym się z nim fawił — wyjaśnił zrezygnowany Gaspode. — Śmieszne, prawda? Żefyś padł, Laddie!
Laddie posłusznie upadł na grzbiet, wyciągając w górę cztery łapy.
— Widzisz? Rozumie każde moje słowo — mruczał Gaspode.
— Lubi cię — uznał Victor.
— Ha — parsknął Gaspode. — Jak psy chcą do czegoś dojść, jeśli tylko skaczą w kółko i wielfią różnych takich, fo dostały porządny ofiad? Co nify mam z tym zrofić?
Laddie upuścił patyk przed Gaspode i teraz patrzył na niego wyczekująco.
— Chce, żebyś rzucił ten patyk — wyjaśnił Victor.
— Po co?
— Żeby mógł go przynieść z powrotem.
— Jednego nie rozumiem — oświadczył Gaspode, kiedy Victor podniósł patyk i rzucił z całej siły, a Laddie pognał za nim jak strzała. — Tego, że podofno pochodzimy od wilków. Przecież taki przeciętny wilk to fystrzak, nie? Sprytu w nim po uszy i w ogóle. Mówimy o szarych łapach mknących przez fezkresną tundrę… Rozumiesz, o co mi chodzi.
Spojrzał tęsknie w stronę dalekich gór.
— I nagle, ledwie po paru pokoleniach, mamy słodkiego szczeniaczka z zimnym nosem, flyszczącymi oczami i mózgiem przestraszonego śledzia.
— I ciebie — dodał Victor.
Laddie przybiegł z powrotem z chmurze piasku, upuścił mu pod nogi wilgotny patyk. Victor podniósł go i rzucił znowu. Laddie ruszył w pościg, szczekając z radości.
— Nify tak — zgodził się Gaspode, maszerując na krzywych nogach. — Tylko że ja potrafię o siefie zadfać. To świat, gdzie pies psu jest wilkiem… Myślisz, że ten głupawy kundel przetrwałfy chociaż pięć minut w Ankh-Morpork? Postawiłfy tylko łapę na ulicy, a już fyłfy trzema parami rękawiczek i Chrupkim Smażonym nr 27 w najfliższym klatchiańskim całonocnym farze.
Victor znów rzucił patyk.
— Powiedz — poprosił — kim był ten sławny Gaspode, po którym dostałeś imię?
— Nie słyszałeś o nim?
— Nie.
— Fył strasznie sławny.
— Był psem?
— Tak. Wiele lat temu. Żył kiedyś w Ankh-Morpork taki gość, który kopnął w kalendarz, a należał do jednej z tych starych religii, gdzie człowieka po śmierci zakopują w ziemi. Więc go zakopali, a jego pies…
— …imieniem Gaspode…
— Tak, więc ten pies fył jego jedynym towarzyszem, a kiedy już go pochowali, położył się na jego grofie i wył, i wył. Parę tygodni. Warczał, jeśli ktoś chciał podejść za flisko. A potem zdechł. Victor znieruchomiał z patykiem w ręku.
— To bardzo smutne — stwierdził.
Rzucił. Laddie pomknął pod patykiem i zniknął w kępie karłowatych drzew na zboczu.
— Owszem. Wszyscy powtarzają, że dowodzi to niewinnej i dozgonnej miłości psa do pana — stwierdził Gaspode, wypluwając słowa, jakby to był popiół.
— Ale ty w to nie wierzysz?
— Właściwie nie. Uważam, że każdy pies fy tam został i wył, gdyfy mu upuścili na ogon płytę nagrofną. Usłyszeli wściekłe ujadanie.
— Nie przejmuj się. Laddie znalazł pewnie jakieś groźne kamienie alfo coś w tym rodzaju — powiedział Gaspode. Znalazł Ginger.
Bibliotekarz przemaszerował przez labirynt Biblioteki Niewidocznego Uniwersytetu i zszedł po schodach do półek najwyższego zagrożenia.
Prawie wszystkie tomy w Bibliotece były — jako magiczne — uważane za bardziej niebezpieczne od zwykłych książek. Większość przykuto do półek łańcuchami, żeby nie trzepotały dookoła.
Ale na niższych poziomach…
Na niższych poziomach trzymano książki dzikie, książki, których zachowanie albo zawartość wymagały dla nich całej półki, nawet całego pokoju. Książki kanibale, które — zostawione obok swych słabszych kuzynów — na drugi dzień stałyby pośród dymiących popiołów, grubsze i bardziej zadowolone z siebie. Książki, których sam spis treści potrafił zmienić nieprzygotowany umysł w szary twaróg. Książki, które nie były po prostu książkami o magii, ale książkami magicznymi.
O magii krąży wiele fałszywych poglądów. Ludzie opowiadają o mistycznych harmoniach, kosmicznej równowadze i jednorożcach, które jednak wobec prawdziwej magii są tym, czym drewniana kukiełka wobec Royal Shakespeare Company.
Prawdziwa magia to dłoń na pile elektrycznej, to iskra rzucona w baryłkę z prochem, tunel podprzestrzenny łączący z sercem gwiazdy, ognisty miecz, który płonie cały, łącznie z rękojeścią. Lepiej żonglować pochodniami w smolnym dole niż zadawać się z prawdziwą magią. Lepiej położyć się na drodze tysiąca słoni.
Przynajmniej tak twierdzą magowie i dlatego właśnie żądają tak druzgocąco wysokich opłat za zajmowanie się czymś podobnym.
Ale tutaj, na dole, w mrocznych tunelach nie można się było schować za amuletami, gwiaździstymi szatami i szpiczastymi kapeluszami. Tutaj człowiek albo miał w sobie to coś, albo nie. A jeśli nie miał, mógł dostać — zwykle za swoje.
Bibliotekarz słyszał dziwne odgłosy dobiegające zza okratowanych drzwi, które mijał po drodze. Raz czy dwa coś rzuciło się na te drzwi, aż zagrzechotały.
Słyszał hałasy…
Zatrzymał się przed łukowo sklepionym przejściem, zamkniętym drzwiami nie z drewna, ale z kamienia, i tak wyważonymi, że można je było bez trudu otworzyć z zewnątrz, ale wytrzymałyby ogromny nawet nacisk od środka. Zastanowił się chwilę, po czym sięgnął do niewielkiej niszy, wyjął maskę z żelaza i okopconego szkła, którą zaraz włożył, oraz parę skórzanych rękawic wzmocnionych stalową siatką. Była tam również żagiew z nasączonych olejem szmat — zapalił ją od piecyka w korytarzu.
W głębi niszy znalazł mosiężny klucz.
Odetchnął głęboko.
Wszystkie Księgi Mocy przejawiały własną, specyficzną naturę. Octavo było surowe i władcze. Grimoire Skuterów lubił płatać zabójcze psikusy. Radości Seksu Tantrycznego trzeba było trzymać w lodowatej wodzie. Bibliotekarz znał je wszystkie i umiał z nimi postępować.
Ta była inna. Ludzie widywali zwykle dziesiąte czy dwunaste kopie, tak się mające do oryginału, jak rysunek wybuchu do… no, do wybuchu. Ta księga promieniowała czystym, grafitowoszarym złem swej tematyki.
Tytuł dzieła wykuto nad łukiem przejścia, na wypadek gdyby ludzie i małpy zapomnieli.
NECROTELICOMNICON.
Orangutan wsunął klucz do zamka i zmówił gorącą modlitwę do bogów.
— Uuk — powiedział żarliwie. — Uuk.
Drzwi stanęły otworem.
W ciemności usłyszał cichy brzęk łańcucha.
— Oddycha — oznajmił Victor.
Laddie skakał wokół nich i ujadał wściekle.
— Może powinieneś rozpiąć jej suknię alfo co — zaproponował Gaspode. — Tak tylko pomyślałem — dodał. — Nie musisz tak na mnie patrzeć. Jestem psem, co mogę wiedzieć?
— Chyba nic jej nie dolega, ale… Spójrz na jej ręce. Do licha, co ona tu robiła?
— Prófowała otworzyć te wrota — odparł Gaspode.
— Jakie wrota?
— Te tutaj.
Fragment zbocza osunął się i teraz z piasku wystawały wielkie kamienne bloki. Połamane starożytne kolumny sterczały jak fluorowane zęby.
Między dwoma filarami otwierało się łukowo sklepione przejście, trzy razy wyższe niż Victor i zamknięte bladoszarymi wrotami z kamienia lub z drewna, które po latach stwardniało na kamień. Jedno skrzydło było nieco uchylone, ale nie mogło się otworzyć z powodu nawianego piasku. W tym piasku ktoś gorączkowo wyrył głębokie bruzdy — to Ginger próbowała odgarnąć go gołymi rękami.
— Bez sensu tak się męczyć w upale — stwierdził ogólnikowo Victor. Spojrzał na drzwi, potem na błękitne morze i na Gaspode.
Laddie rozkopywał piasek i podniecony ujadał na szczelinę we wrotach.
— Dlaczego on się tak zachowuje? — zapytał Victor, nagle przejęty dreszczem. — Sierść mu stanęła dęba. Nie wydaje ci się, że ogarnęło go to tajemnicze zwierzęce przeczucie zła?
— Myślę, że jest głupi jak poduszka — odparł Gaspode. — Zamknij się, Laddie!
Zabrzmiał głośny skowyt. Laddie odskoczył od wrót, stracił równowagę na sypkim piasku i potoczył się po zboczu. Kiedy tylko poderwał się na nogi, znowu zaczął szczekać — ale tym razem nie było to zwykłe szczekanie głupiego psa, ale prawdziwy jazgot typu „kot na drzewie”.
Victor pochylił się i dotknął wrót. Były zimne, mimo wiecznego upału Świętego Gaju; wyczuwał leciutką sugestię wibracji.
Przesunął palcami po powierzchni. Była nierówna, jakby rzeźbiona, ale lata całkiem zatarły wizerunek.
— Takie wrota… — odezwał się za nim Gaspode. — Takie wrota, jeśli chcesz poznać moje zdanie, takie wrota, takie wrota… — Nabrał tchu. — Wróżą.
— Hm. A co wróżą?
— Nie muszą wróżyć niczego konkretnego. Możesz mi wierzyć, wystarczy sam fakt wróżenia.
— Musiały być ważne. Wyglądają trochę jak w świątyni — zauważył Victor. — Dlaczego próbowała je otworzyć?
— Osuwa się kawałek zfocza i odsłania tajemnicze wejście. — Gaspode pokręcił głową. — To fardzo wróżenie. Chodźmy gdzieś daleko stąd i zastanówmy się poważnie. Zgoda?
Ginger jęknęła cicho. Victor przykucnął.
— Co powiedziała?
— Nie wiem.
— Brzmiało jak „Postawcie mnie z mamą”.
— To głupie. Pewnie słońce tak na nią podziałało, moim zdaniem — stwierdził mądrym tonem Gaspode.
— Może masz rację. Rzeczywiście jest rozgorączkowana. — Victor podniósł Ginger i zachwiał się lekko pod jej ciężarem. — Chodźmy — wysapał. — Pójdziemy do miasta. Niedługo zrobi się ciemno.
Przyjrzał się karłowatym drzewom. Wrota stały w płytkim zagłębieniu, które zapewne wychwytywało dość rosy, by roślinność była tutaj mniej wysuszona niż gdzie indziej.
— Wiesz co? To miejsce wygląda znajomo — stwierdził. — Tutaj kręciliśmy naszą pierwszą migawkę. Tutaj pierwszy raz ją spotkałem.
— Fardzo romantyczne — przyznał Gaspode, oddalając się szybkim krokiem. Laddie skakał wesoło wokół niego. — Jeśli przez te wrota wyjdzie coś okropnego, fędziecie mogli to nazwać Naszym Potworem.
— Hej! Zaczekaj!
— To się pospiesz.
— Dlaczego chciała stać, jak myślisz? I dlaczego niby akurat teraz zatęskniła za mamą?
— Nie mam pojęcia.
Kiedy odeszli, zagłębienie na powrót wypełniła cisza.
Trochę później zaszło słońce. Ostatnie promienie padły na wrota, zmieniając drobne zadrapania w głębokie rzeźbienia. Z pomocą wyobraźni mogłyby tworzyć wizerunek człowieka.
Z mieczem.
Zabrzmiał najcichszy szelest, kiedy — ziarnko po ziarnku — piasek odsuwał się od wrót. Do północy otworzyły się o co najmniej jedną szesnastą cala.
Holy Wood śniło.
Śniło o przebudzeniu.
Ruby wygasiła ogień pod kotłami, ustawiła ławy na stołach i już miała zamykać Błękitny Lias. Zanim jednak zdmuchnęła ostatnią lampę, przystanęła jeszcze przed lustrem.
On na pewno czeka dzisiaj przed wyjściem. Jak co wieczór. Był w lokalu i uśmiechał się do siebie. Na pewno coś planował.
Ruby poradziła się kilku pracujących w migawkach dziewcząt i jako dodatek do boa z piór zainwestowała w kapelusz z szerokim rondem i jakimś oograah — nazywały to chyba kwiatem wiśni. Zapewniły ją, że efekt jest porażający.
Kłopot — musiała przyznać — polegał na tym, że był z niego kawał trolla. Przez miliony lat kobiety trollów czuły naturalny pociąg do trolli zbudowanych jak monolity z jabłkiem na czubku. Odwieczne instynkty wysyłały wiadomości wzdłuż kręgosłupa Ruby, zdradziecko przekonując, że długie kły i krzywe nogi to wszystko, czego trollowa dziewczyna może wymagać od partnera.
Takie trolle jak Skallin czy Morry były oczywiście bardziej nowoczesne, potrafiły używać noża i widelca… Ale Detrytus miał w sobie coś… coś uspokajającego. Może to, jak kostki palców dynamicznie ciągnął po ziemi… A poza wszystkim innym Ruby była pewna, że jest mądrzejsza od niego. Dostrzegała w nim rodzaj bezmyślnej przebojowości, która wydała jej się fascynująca. To znowu działał instynkt — inteligencja nigdy nie była u trolli cechą szczególnie pożądaną.
Musiała też przyznać, że niezależnie od prób z boa i stylowymi kapeluszami, dobiegała już stuczterdziestki i miała czterysta funtów więcej, niż dopuszczała moda.
Gdyby tylko zdołał rozwinąć pewne myśli…
A przynajmniej jedną…
Może warto by spróbować makijażu, o którym opowiadały dziewczęta.
Westchnęła, zgasiła lampę, otworzyła drzwi i wyszła w plątaninę korzeni.
Gigantyczne drzewo leżało wzdłuż całej długości zaułka. Detrytus musiał je ciągnąć tu przez wiele mil. Nieliczne ocalałe gałęzie przebijały okna albo żałośnie falowały w powietrzu.
A pośrodku tego wszystkiego Detrytus siedział dumnie na pniu, z uśmiechem jak cząstka arbuza. Rozłożył ręce.
— Tralaa! — powiedział.
Ruby westchnęła ciężko. Romanse nie są rzeczą łatwą, kiedy jest się trollem.
Bibliotekarz z wysiłkiem przewrócił stronę i przycisnął ją łańcuchem. Książka usiłowała przytrzasnąć mu palce. To zawartość uczyniła ją taką. Złą i zdradziecką.
Księga zawierała zakazaną wiedzę.
A właściwie nie tak dokładnie zakazaną. Nikt nie posunął się do tego, by jej zakazać. Poza wszystkim innym, musiałby ją poznać, żeby wiedzieć, czego zakazuje. Jednak księga zawierała takie informacje, że człowiek, który je poznał, natychmiast tego żałował[19].
Legenda głosiła, że każdy człowiek śmiertelny, który przeczyta więcej niż kilka linijek oryginalnego egzemplarza, umrze obłąkany.
Z pewnością była to prawda.
Legenda głosiła także, że księga zawiera ilustracje, od których mózg silnego mężczyzny wycieka mu przez uszy.
Prawdopodobnie to również była prawda.
Legenda mówiła dalej, że samo otworzenie Necrotelicomniconu sprawi, że ciało człowieka popełznie z jego dłoni w górę ramienia.
Nikt właściwie nie wiedział, czy to prawda, ale brzmiało to dostatecznie przerażająco i nikt nie zamierzał tego sprawdzać.
Legenda miała sporo do powiedzenia na temat Necrotelicomniconu, ale nie wspominała nic o orangutanach, które potrafiłyby podrzeć książkę na małe kawałeczki i przeżuć ją, nie dbając o żadne legendy. Najgorsze, co spotkało bibliotekarza, kiedy do niej zaglądał, to lekki ból głowy i niewielka egzema — jednak nie zamierzał z tego powodu zapominać o środkach ostrożności. Poprawił wizjer z okopconego szkła i przesunął palcem w czarnej rękawicy wzdłuż indeksu; słowa jeżyły się, kiedy je mijał, i próbowały kąsać.
Od czasu do czasu podnosił do światła pasek błony.
Wiatr i piasek wygładziły kamienie, ale bez wątpienia były na nich jakieś rzeźby. A bibliotekarz widział już wcześniej takie rysunki.
Znalazł poszukiwany odnośnik i po krótkiej walce, w czasie której musiał pogrozić Necrotelicomniconowi pochodnią, zmusił książkę do otworzenia się na właściwej stronie.
Przyjrzał się dokładnie.
Dobry stary Ahmed Czasem Tylko Boli Mnie Głowa…
…a we wzgórzu tym, jest powiedziane, Wrota tego świata zostały odnalezione, a ludzie z miasta oglądali To, co Widzialne było za nimi, nie wiedząc, iż Groza czeka między wszechświatami…
Palec bibliotekarza przejechał od prawej do lewej przez ilustracje i zatrzymał się na następnym akapicie.
…gdyż Inni odkryli Wrota Holy Woodu i opadli Świat, aż jednej nocy Wszelkie Szaleństwa zapanowały, Chaos zwyciężył, a Miasto zatonęło w Morzu i jednym się stało z rybami i homarami, prócz tych mieszkańców jego, co uciekli…
Odwinął wargę i zaczął czytać niżej na stronie.
…Złoty Wojownik, który przepędził Monstra i Świat ocalił, i rzeki: Gdzie Wrota są, Tam i Ja Jestem; Jestem Tym, co Zrodził się z Holy Woodu, by strzec Dzikiej Idei. A oni rzekli na to: Co czynić nam trzeba, by Wrota Zniszczyć na Wieczność; odparł im: Tego Uczynić nie Możecie, gdyż nie Są One Rzeczą. Oni zaś, jako że nie Urodzili się Wczoraj, i lękając się Lekarstwa bardziej niż Choroby, spytali go: Czegóż Zażądasz od Nas za to, że Strzec będziesz Wrót. A on rósł, aż stał się wysoki jak drzewo, i odparł im: Tylko waszej Pamięci, abym Nie Usnął. Trzy razy dziennie będziecie wspominać Holy Wood. Inaczej Miasta Świata Zadrżą i Upadną, a Największe z nich zobaczycie w Płomieniach. Powiedziawszy to, Złoty Człowiek chwycił swój złoty miecz i poszedł do Wzgórza, by stać u Wrót po Wieczność. Ludzie zaś powiadali jeden do drugiego: Zabawne, on wygląda całkiem jak mój wujek Osbert…
Bibliotekarz przewrócił kartkę.
…Żyli jednakże, pośród ludzi i zwierząt zarówno, dotknięci magią Holy Woodu. Przekazywana jest ona z pokolenia na pokolenie niczym pradawna klątwa, póki kapłani nie zaprzestaną Pamiętania i Złoty Człowiek uśnie. A wtedy niech lęka się świat…
Bibliotekarz zatrzasnął księgę.
Nie była to jakaś wyjątkowa legenda. Czytał już o niej, a przynajmniej przeczytał większą jej część, i to w książkach o wiele mniej groźnych niż ta. Warianty tej historii powtarzano praktycznie we wszystkich miastach Równiny Sto. Pośród mgieł prehistorii istniało kiedyś wielkie miasto, większe niż Ankh-Morpork, jeśli coś takiego jest możliwe. Jego mieszkańcy zrobili… coś. Popełnili jakąś przerażającą zbrodnię, nie przeciwko Ludzkości czy bogom, ale przeciwko samej naturze wszechświata — zbrodnię tak potworną, że pewnej burzliwej nocy miasto zatonęło w morzu. Tylko niewielka grupka ocalała z katastrofy, by ponieść do barbarzyńskich plemion Dysku wszelkie sztuki i zdobycze cywilizacji, takie jak lichwa czy tkanie dywanów.
Nikt nigdy nie traktował tej historii poważnie. Była jednym z mitów typu „oślepniesz, jeśli nie przestaniesz”, które cywilizacje zwykle przekazują swoim spadkobiercom. W końcu samo Ankh-Morpork uważano powszechnie za najbardziej zepsute miasto, jakie może poznać marynarz, przez rok wyłącznie schodząc na ląd. A jednak udało mu się jakoś uniknąć nadprzyrodzonej kary i zemsty, choć możliwe, że miała ona miejsce, ale nikt tego nie zauważył.
Legenda zawsze umieszczała bezimienne miasto gdzieś bardzo daleko.
Nikt nie wiedział, gdzie się znajdowało, ani nawet czy w ogóle istniało.
Bibliotekarz raz jeszcze przyjrzał się rysunkom.
Były znajome. Pokrywały stare ruiny w całym Świętym Gaju.
Azhural stał na niskim pagórku i obserwował przesuwające się w dole morze słoni. Tu i tam wóz z zaopatrzeniem kołysał się między szarymi cielskami jak łódź bez steru. Na przestrzeni mili sawanna została zdeptana i zmieniona w wilgotne bagnisko, pozbawione trawy, chociaż — sądząc po zapachu — gdy tylko nadejdą deszcze, stanie się najzieleńszym terenem na Dysku.
Przetarł oczy skrajem szaty.
Trzysta sześćdziesiąt trzy… Kto by pomyślał?
Powietrze wibrowało od dumnego trąbienia trzystu sześćdziesięciu trzech słoni. A że grupy łowieckie wyruszyły już przodem, wkrótce będzie ich więcej. Tak uważał M’Bu. I Azhural nie miał zamiaru się z nim spierać.
Właściwie to zabawne. Przez całe lata uważał M’Bu za coś w rodzaju chodzącego uśmiechu. Chłopak owszem, szybki z łopatą i miotłą, ale wcale nie wyjątkowo zdolny do wielkich czynów.
Aż nagle ktoś gdzieś chce tysiąca słoni i chłopak podnosi głowę, oko mu błyska… widać, że pod tym uśmiechem kryje się sprawny kilopachydermatolista, gotów odpowiedzieć na wezwanie. Zabawne. Można znać kogoś przez całe życie i nie zdawać sobie sprawy, że bogowie zesłali go na ten świat, by mógł przetransportować po nim tysiąc słoni.
Azhural nie miał synów. Zdecydował już, że wszystko, co posiada, pozostawi swemu asystentowi. W tej chwili to „wszystko” składało się z trzystu sześćdziesięciu trzech słoni i — trudno zapomnieć — mamuciego debetu na koncie. Jednak ważna była sama myśl.
M’Bu zbliżył się ścieżką. Pod pachą mocno ściskał notatnik.
— Wszystko gotowe, szefie — oznajmił. — Wystarczy, że powiesz słowo.
Azhural wyprostował się. Spojrzał na falującą sawannę, na odległe pnie baobabów, na fioletowe góry. Ach tak… góry. Góry wciąż go niepokoiły. Wspomniał o tym M’Bu, który odpowiedział tylko: „Będziemy przekraczać mosty, kiedy już do nich dotrzemy”. A kiedy Azhural przypomniał mu, że nie ma tam żadnych mostów, chłopak spojrzał mu prosto w oczy i oświadczył stanowczo: „Najpierw zbudujemy mosty, a potem je przekroczymy”.
Daleko za górami leżało Okrągłe Morze, Ankh-Morpork i to dziwne miejsce zwane Świętym Gajem. Dalekie miejsca o dziwnych nazwach…
Wiatr dmuchnął nad sawanną, nawet tutaj niosąc ciche szepty.
Azhural podniósł laskę.
— Od Ankh-Morpork dzieli nas półtora tysiąca mil — rzekł. — Mamy trzysta sześćdziesiąt trzy słonie, pięćdziesiąt wozów z paszą, nadchodzi pora monsunów i nosimy… nosimy… takie ze szkła, tylko że ciemne… ciemne szklane rzeczy na oczach…
Umilkł. Zmarszczył czoło, jak gdyby właśnie słuchał własnego głosu i nie zrozumiał ani słowa.
Powietrze zdawało się migotać.
Zauważył, że M’Bu mu się przygląda.
Wzruszył ramionami.
— Ruszajmy — powiedział.
M’Bu złożył dłonie. Przez całą noc opracowywał porządek marszu.
— Sekcja Niebieska pod wodzą wujka N’gru… Naprzód! — krzyknął. — Sekcja Żółta pod ciocią Googool… Naprzód! Sekcja Zielona pod kuzynem! Kckiem!… Naprzód!
Godzinę później sawanna pod niskim pagórkiem opustoszała. Pozostał tylko miliard much i żuk gnojnik, który nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu.
Coś plusnęło w czerwony pył, pozostawiając mały krater.
I jeszcze raz. I znowu.
Błyskawica rozszczepiła pień rosnącego nieopodal baobabu.
Nadeszła pora deszczowa.
Victora zaczął boleć grzbiet. Noszenie na rękach młodych kobiet w bezpieczne miejsce może wydawać się dobrym pomysłem na papierze, ale już po pierwszych pięćdziesięciu sążniach sprawia poważne kłopoty.
— Wiesz może, gdzie ona mieszka? — zapytał. — I czy to gdzieś blisko?
— Nie mam pojęcia — odparł Gaspode.
— Wspominała kiedyś, że nad sklepem z ubraniami.
— To w alejce obok Forgle’a.
Gaspode i Laddie prowadzili go wąskimi uliczkami, a potem po chwiejnych schodach na zewnątrz ściany budynku. Może wywęszyli pokój Ginger. Victor nie miał ochoty spierać się z tajemniczymi zwierzęcymi zmysłami.
Wspinał się po schodach jak najciszej. Niejasno zdawał sobie sprawę, że miejsca, gdzie ludzie wynajmują pokoje, często nawiedzane są przez Gospodynie Pospolite, zwane też Niezwykle Podejrzliwymi. Uznał, że i tak ma już dość kłopotów.
Za pomocą stóp Ginger otworzył drzwi.
Pokój był mały, niski, wyposażony w smętne, wyblakłe meble, jakie spotyka się we wszystkich wynajętych pokoikach w multiwersum. A przynajmniej tak było na początku.
Teraz umeblowany był Ginger.
Zachowała wszystkie plakaty. Nawet te z pierwszych filmów, gdzie była wpisana małymi literkami jako Dziewczyna. Wisiały przypięte do ścian. Twarze Ginger — i jego własna — spoglądały na Victora ze wszystkich stron.
Na drugim końcu ciasnego pokoju wisiało duże lustro, a przed nim stało kilka nadpalonych świec.
Victor ostrożnie ułożył Ginger na wąskim łóżku i rozejrzał się czujnie. Szósty, siódmy i ósmy zmysł krzyczały do niego ostrzegawczo. Znalazł się w miejscu magicznym.
— To coś w rodzaju świątyni — powiedział. — Świątyni… jej samej.
— Dreszcz mnie od tego przechodzi — wyznał Gaspode.
Victor patrzył. Owszem, udawało mu się dotąd uniknąć wręczenia szpiczastego kapelusza i wielkiej laski, jednak zdołał nabyć instynkty maga. W jego głowie pojawiła się nagle wizja miasta pod morzem, z ośmiornicami rozwijającymi macki w zatopionych bramach i homarami obserwującymi ulice.
— Los nie lubi, kiedy ludzie zajmują więcej miejsca, niż powinni. Wszyscy o tym wiedzą.
„Zamierzam być najsłynniejszą osobą na świecie”, przypomniał sobie. Tak powiedziała.
Potrząsnął głową.
— Nie — zaprzeczył głośno. — Ona po prostu lubi plakaty. To zwykła próżność.
Nawet w jego własnych uszach nie zabrzmiało to wiarygodnie. Pokoik aż brzęczał od…
…czego? Nigdy jeszcze czegoś takiego nie odczuwał. Jakaś moc, to oczywiste. Coś muskało kusząco jego zmysły… Nie całkiem magia, a przynajmniej nie taka, do jakiej był przyzwyczajony. Ale to coś wydawało się całkiem podobne, choć nie takie samo — jak cukier w porównaniu z solą: ten sam kształt, ten sam kolor, a jednak…
Ambicja nie jest magiczna. Potężna, owszem, ale nie magiczna… Na pewno?
Magia nie jest trudna. To największa tajemnica, jaką miała ukrywać wzniesiona przez magów barokowa hierarchia. Kto tylko posiadał choć odrobinę inteligencji i dostateczny upór, mógł dokonywać czarów; właśnie dlatego magowie przesłaniali ten fakt rytuałami i całą tą zabawą ze szpiczastymi kapeluszami.
Sztuka polegała na tym, żeby czarować i wyjść z tego cało.
Całkiem tak jakby rasa ludzka była polem kukurydzy, a magia pomagała jej użytkownikom wyrosnąć nieco wyżej, tak że wystawali ponad resztę. A to ściągało na nich uwagę bogów i… Victor zawahał się… i różnych Stworów spoza tego świata. Ludzie, którzy zajmowali się magią, nie wiedząc, co robią, kończyli zwykle lepko.
Czasem nawet rozmazani po całym pokoju.
Wyobraził sobie Ginger, wtedy na plaży. „Zamierzam być najsłynniejszą osobą na świecie”. Jeśli się dobrze zastanowić, może w tym tkwił nowy element. Ktoś pragnął nie złota, władzy, ziemi ani żadnej z tych rzeczy, które stanowiły znajome elementy świata ludzi. Nie, pragnął po prostu być sobą, tak wielkim, jak to tylko możliwe. Nie mieć, ale być…
Pokręcił głową. Przecież to zwykły wynajęty pokoik w tanim domku, w jakimś miasteczku mniej więcej tak rzeczywistym, jak… jak… powiedzmy, jak grubość migawki. Nie miejsce, żeby snuć takie myśli.
Najważniejsze to pamiętać, że Święty Gaj w ogóle nie jest rzeczywistym miejscem.
Raz jeszcze spojrzał na plakaty. Ma się tylko jedną szansę, mówiła. Człowiek może przeżyć siedemdziesiąt lat i jeśli ma szczęście, dostanie jedną szansę. Wystarczy pomyśleć o utalentowanych narciarzach, którzy przyszli na świat na pustyni. O genialnych kowalach, którzy urodzili się setki lat przed wynalezieniem konia. Nigdy nie wykorzystane zdolności, zmarnowane szansę…
Mam szczęście, pomyślał smętnie, że przypadkiem żyję akurat w tych czasach.
Ginger odwróciła się na bok. Jej oddech stał się bardziej regularny.
— Chodźmy — ponaglał Gaspode. — Nie wypada, żefyś przerywał sam w fuduarze damy.
— Nie jestem sam — zauważył Victor. — Ona jest ze mną.
— O to właśnie chodzi.
— Hau — dodał lojalnie Laddie.
— A wiesz — odezwał się Victor, schodząc za psami po schodach — zaczynam wyczuwać, że coś tu jest nie w porządku. Coś się dzieje, a ja nie wiem co. Po co próbowała dostać się pod wzgórze?
— Pewnie jest w zmowie z mrocznymi Potęgami — domyślił się Gaspode.
— Miasto, wzgórze, ta stara książka i w ogóle… — Victor nie zwracał na niego uwagi. — Wszystko to miałoby sens, gdybym tylko wiedział, co je łączy.
Wyszedł na ulicę, we wczesny wieczór, w światła i gwar Świętego Gaju.
— Jutro pójdziemy tam za dnia i sprawdzimy, co to za wrota — oświadczył.
— Nie, nie pójdziemy — sprzeciwił się Gaspode. — Jutro jedziemy do Ankh-Morpork. Zapomniałeś?
— My? — zdziwił się Victor. — Jedziemy Ginger i ja. O tobie pierwszy raz słyszę.
— Laddie też jedzie. A ja…
— Dobry Laddie!
— Tak, tak. Słyszałem rozmowę treserów. Więc i ja muszę z nim jechać, żefy nie wpadł w jakieś kłopoty i w ogóle. Victor ziewnął.
— Wszystko jedno. Idę do łóżka. Pewnie trzeba będzie wcześnie wyjechać.
Gaspode rozejrzał się niewinnie po ulicy. Gdzieś niedaleko otworzyły się drzwi i zabrzmiał pijacki śmiech.
— Pomyślałem, że przed snem moglifyśmy się przespacerować — powiedział. — Pokażę Laddie…
— Dobry Laddie!
— …widoki i różne rzeczy…
Victor przyjrzał mu się podejrzliwie.
— Tylko niech nie wraca za późno — uprzedził. — Będą się martwić.
— Pewnie, oczywiście — uspokoił go Gaspode. — Dofranoc. Patrzył za odchodzącym Victorem.
— Ha — mruknął pod nosem. — Ciekawe, czy o mnie ktoś fy się martwił. — Zerknął na Laddie, który posłusznie się poderwał. — No dofrze, szczeniaku — rzekł. — Pora na naukę. Lekcja Pierwsza: Zdofywanie Darmowych Drinków w Farach. Masz szczęście — dodał — że mnie spotkałeś.
Była północ. Dwie psie sylwetki sunęły chwiejnie środkiem.
— To my, dwa małe jagniątka… — wył Gaspode — które zgubiły drogę…
— Hau! Hau! Hau!
— Jesteśmy małe owieczki, co się… co się… — Gaspode usiadł i podrapał się w ucho, a przynajmniej w miejsce, gdzie niejasno pamiętał, że powinno być ucho. Łapa pomachała niepewnie w powietrzu.
Laddie spojrzał na niego ze współczuciem.
Wieczór okazał się niezwykle udany. Gaspode zawsze zdobywał drinki, po prostu siedząc i patrząc na ludzi z naciskiem, aż poczuli zakłopotanie i nalewali mu trochę piwa na spodek, w nadziei że wypije i sobie pójdzie. Technika była powolna i nużąca, ale skuteczna. Jednak Laddie…
Laddie robił sztuczki. Laddie umiał pić z butelki. Laddie wyszczekiwał, ile palców ktoś mu pokazuje. Gaspode też to potrafił, oczywiście, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, że takie wyczyny zasługują na nagrodę.
Laddie mógł podejść do młodej kobiety, zaproszonej na kolację przez ambitnego adoratora, położyć jej głowę na kolanach i rzucić obojgu tak wyraziste spojrzenie, że adorator kupował mu miseczkę piwa i torbę herbatników w kształcie złotych rybek, żeby tylko zrobić wrażenie na potencjalnej ukochanej. Gaspode nie mógłby osiągnąć tego efektu, ponieważ był za niski względem kolan, a zresztą gdyby nawet próbował, wywołałby jedynie zdegustowane okrzyki.
Siedział więc pod stołem z początku zakłopotany i pełen niesmaku, a później pijany, zakłopotany i pełen niesmaku, gdyż Laddie — jeśli chodziło o dzielenie się piwem — był wcieleniem wielkoduszności.
Teraz, kiedy wyrzucili ich już z baru, Gaspode uznał, że przyszła pora na wykład prawdziwej psiowości.
— Nie wolno tak się nanizać… polizać… poniżać wofec ludzi — oświadczył. — W ten sposóf kompletujesz… kompromitujesz wszystkich. Nigdy nie zrzucimy kajdan zależności od ludzi, jeśli takie psy jak ty tylko fiegają i fez przerwy się cieszą na widok człowieka. Muszę zaznaczyć, że poczułem się osofiście narażony… porażony… urażony, kiedy rofiłeś ten numer z leżeniem na grzfiecie i udawaniem trupa.
— Hau.
— Jesteś psem łańcuchowym ludzkiego imperializmu — dodał oskarżycielskim tonem Gaspode.
Laddie zakrył łapami nos.
Gaspode spróbował wstać, potknął się o własne nogi i usiadł ciężko. Po chwili dwie wielkie łzy spłynęły mu po pysku.
— No tak… — powiedział. — Ja nigdy nie miałem takiej szansy, ot co. — Zdołał jakoś stanąć na wszystkich czterech łapach. — Pomyśl, jaki start miałem w życiu, Ciśnięty do rzeki w worku… W zwyczajnym worku. Śliczny mały szczeniaczek otwiera oczęta, spogląda w zachwycie na świat i w ogóle, i nagle trafia do worka. — Łzy kapały mu z nosa. — Przez dwa tygodnie myślałem, że cegła jest moją mamusią.
— Hau — odpowiedział Laddie ze współczuciem i całkowitym brakiem zrozumienia.
— Takie już moje szczęście, że wrzucili mnie do Ankh — mówił dalej Gaspode. — W każdej innej rzece fym utonął i poszedł do psiego niefa. Słyszałem, że kiedy zdychasz, przychodzi do ciebie taki wielki, czarny, widmowy pies i mówi: Nadszedł twój czas. Choć… Chodź.
Gaspode zapatrzył się na nic szczególnego.
— W Ankh nie można utonąć — stwierdził po namyśle. — Twarda rzeka z tej Ankh.
— Hau.
— Nawet psu fym tego nie życzył. Metaforycznie.
— Hau.
Gaspode spojrzał w bystre, czujne i nieodmiennie głupie oczy Laddiego.
— Nie zrozumiałeś ani słowa z tego, co ci mówiłem, co? — mruknął.
— Hau — odpowiedział Laddie i zaczął służyć.
— Szczęściarz — westchnął Gaspode.
Przy wylocie zaułka dostrzegł jakiś ruch. Usłyszał ludzki głos.
— Tam jest! Tutaj, Laddie, do nogi! Słowa wręcz ociekały ulgą.
— To Człowiek — warknął Gaspode. — Nie musisz iść.
— Dobry Laddie! Laddie dobry! — zaszczekał Laddie i posłusznie, choć trochę chwiejnie potruchtał na spotkanie ludzi.
— Wszędzie cię szukaliśmy — mruknął jeden z treserów i podniósł kij.
— Nie bij go — powstrzymał go drugi. — Wszystko popsujesz. Spojrzał w głąb zaułka i napotkał biegnący w przeciwną stronę wzrok Gaspode.
— To ten worek pcheł, który stale się kręci w pobliżu — stwierdził. — Dreszczy dostaję na jego widok.
— Rzuć w niego czymś — poradził pierwszy.
Treser schylił się po kamień, ale kiedy się wyprostował, zaułek był pusty. Pijany czy trzeźwy, w pewnych sytuacjach Gaspode reagował błyskawicznie.
— Widziałeś? — burknął treser, badając wzrokiem cienie. — Jakby czytał w myślach.
— To zwykły kundel — uspokoił go towarzysz. — Nie przejmuj się. Weźmy tego na smycz i wracajmy, zanim pan Dibbler coś odkryje.
Laddie posłusznie szedł za nimi aż do Wieku Nietoperza i pozwolił przypiąć się łańcuchem do budy. Może mu się to nie spodobało, ale trudno mieć pewność wśród tego labiryntu obowiązków, odruchów i niejasnych emocjonalnych cieni, które tworzyły coś, co z braku lepszego określenia można nazwać jego umysłem.
Na próbę raz czy dwa szarpnął łańcuch, po czym położył się i czekał na rozwój wydarzeń.
Po chwili z drugiej strony ogrodzenia odezwał się cichy, chrapliwy głos:
— Mógłfym posłać ci kość z ukrytym w środku pilnikiem, ale pewnie fyś go zjadł.
Laddie podniósł głowę.
— Dobry Laddie! Dobry Gaspode!
— Cicho! Cicho! Powinni przynajmniej pozwolić ci porozmawiać z adwokatem. Przykuwanie kogoś łańcuchem stanowi złamanie przyrodzonych praw psa.
— Hau!
— Zresztą odpłaciłem im. Poszedłem za tym okropnym do jego domu i ofsiusiałem mu całe drzwi.
— Hau!
Gaspode westchnął i odszedł. Czasami w głębi serca rozważał, czy nie byłoby przyjemniej do kogoś należeć. Nie być czyjąś własnością, nie być uwiązanym przez kogoś na łańcuchu, ale naprawdę należeć, cieszyć się na jego widok, przynosić mu w zębach kapcie, tęsknić, kiedy umrze i tak dalej.
Laddie naprawdę lubił takie rzeczy, jeśli można to nazwać lubieniem, skoro miał te uczucia wbudowane w same kości. Gaspode myślał ponuro, czy nie tym jest prawdziwa psiowość… Zawarczał głucho. Nie, nie tym, jeśli on ma w tej sprawie coś do powiedzenia. Prawdziwa psiowość to nie żadne kapcie, spacery i tęsknoty za ludźmi; tego Gaspode był pewien. Psiowość to być twardym, niezależnym i sprytnym.
Tak.
Gaspode słyszał, że wszystkie psy mogą się ze sobą krzyżować; wszystkie — aż do oryginalnych wilków. To oznacza, że gdzieś w głębi każdy pies jest wilkiem. Można wilka przemienić w psa, ale nie można psa przemienić w wilka. Kiedy łapy bolą coraz bardziej, pchły dokuczają nieznośnie, a ruchy są ociężałe, taka myśl daje pocieszenie.
Pomyślał, jak by tu skrzyżować się z wilkiem i co by go czekało, gdyby przestał.
To zresztą nieważne. Liczy się to, że prawdziwe psy nie biegają w kółko i nie wariują ze szczęścia tylko dlatego, że człowiek coś do nich powie.
Tak.
Warknął na stos śmieci, jakby wyzywał go, by spróbował się nie zgodzić.
Fragment stosu poruszył się nagle i na Gaspode spojrzała kocia mordka z martwą rybą. Pies miał właśnie zaszczekać, choć bez entuzjazmu, tak tylko dla zachowania tradycji, kiedy kot wypluł rybę.
— Cześć, Gaszpode — powiedział. Gaspode uspokoił się.
— Och… cześć, kocie. Nie chciałem cię urazić. Nie wiedziałem, że to ty.
— Nie znoszę ryb — oświadczył kot. — Ale przynajmniej nie gadają. Poruszył się kolejny fragment stosu śmieci i z ciemności wynurzyła się mysz Pip.
— Co tu roficie? — zdziwił się Gaspode. — Mówiliście przecież, że na wzgórzu jest fezpieczniej.
— Już nie — wyjaśnił kot. — Robi się za bardzo nieszamowicie. Gaspode zmarszczył brwi.
— Jesteś kotem — zauważył z dezaprobatą. — Powinieneś fyć przyzwyczajony do niesamowitości.
— Tak, ale to nie obejmuje złotych iszkierek sztrzelajączych z futra ani ziemi, która czały czasz się trzęsie. Ani dziwnych głoszów, czo to myślisz, że pewnie gadają w twojej głowie. Tam się robi sztrasznie.
— Dlatego wszyscy zeszliśmy — dokończył Pip. — Tuptuś i kaczor chowają się na wydmach…
Drugi kot zeskoczył z płotu tuż obok nich. Był duży, żółty i nie pobłogosławiony inteligencją Holy Woodu. Wytrzeszczył oczy, widząc mysz stojącą spokojnie obok kota.
Pip szturchnął kota w łapę.
— Pozbądź się go — powiedział. Kot spojrzał groźnie na przybysza.
— Szpadaj — rzucił. — No, już cię nie ma. Bogowie, to poniżającze…
— Nie tylko dla ciefie — mruknął Gaspode, kiedy drugi kot odszedł, kręcąc ze zdziwienia głową. — Gdyfy jakieś psy w tym mieście zofaczyły, że gawędzę sofie z kotem, moja opinia ległafy w gruzach.
— Pomyśleliśmy — tłumaczył kot, od czasu do czasu zerkając nerwowo na Pipa — że może trzeba jednak usztąpić i zobaczyć… zobaczyć… zobaczyć…
— On próbuje powiedzieć, że może znajdzie się dla nas zajęcie w ruchomych obrazkach — dokończył Pip. — Co o tym myślisz?
— Jako zespół? — upewnił się Gaspode. Przytaknęli.
— Nie ma szans — stwierdził. — Kto zechce płacić dofre pieniądze za oglądanie, jak kot i mysz się gonią? Ich nawet psy interesują tylko wtedy, kiedy przez cały czas podlizują się ludziom; na pewno nie zechcą patrzeć, jak kot goni mysz. Możecie mi wierzyć. Znam się na ruchomych ofrazkach.
— W takim razie najwyższa pora, żeby ci twoi ludzie wymyślili, o czo tu chodzi, i żebyśmy mogli w kończu wrócić do domu — warknął gniewnie kot. — Ten chłopak nicz nie robi.
— Jest bezużyteczny — dodał mysz.
— Jest zakochany — wyjaśnił Gaspode. — To trudna sprawa.
— Tak… Wiem, jak to jeszt — wyznał kot ze współczuciem. — Ludzie rzuczają w ciebie butami i różnymi rzeczami.
— Butami? — zdziwiła się mysz.
— We mnie zawsze rzuczali, kiedy byłem zakochany.
— U ludzi jest inaczej — powiedział niezbyt pewnym tonem Gaspode. — Nie rzucają w ciefie futami ani nie leją wody. Chodzi raczej o kwiaty, kłótnie i różne takie.
Zwierzęta spojrzały po sobie ponuro.
— Przyglądałem się im — oświadczył Pip. — Ona uważa go za idiotę.
— Tak właśnie z nimi jest — dodał Gaspode. — Nazywają to romansem.
Kot wzruszył ramionami.
— Wolę już buty. Ż butem wiesz, na czym sztoisz.
Migotliwy duch Holy Woodu wypływał na świat już nie wąską strużką, ale wzburzoną rzeką. Bulgotał w żyłach ludzi, a nawet zwierząt. Był przy korbowych, kiedy kręcili korbami. Kiedy cieśle wbijali gwoździe, robili to dla Holy Woodu. Holy Wood był w potrawce u Borgle’a, w piasku, w powietrzu… I rósł. I zamierzał rozkwitać…
Gardło Sobie Podrzynam Dibbler, czy też G.S.P., jak wolał, by go nazywano, usiadł na łóżku i wpatrzył się w ciemność. W jego głowie płonęło miasto.
Pospiesznie wymacał przy łóżku zapałki, zdołał jakoś zapalić świecę i po chwili znalazł pióro.
Nie było papieru. Wyraźnie przecież polecił, żeby papier zawsze leżał przy jego łóżku, na wypadek gdyby obudził się z pomysłem. Najlepsze pomysły przychodzą przecież do głowy właśnie wtedy — przez sen.
Miał przynajmniej pióro i atrament…
Obrazy przewijały się pod powiekami. Musiał je pochwycić, bo odpłyną już na zawsze…
Złapał za pióro i zaczął pisać na pościeli. Mężczyzna i Kobieta w Ogniu Namyętności, w Mieście Rozdartem Woyną Domową!
Pióro skrzypiało i chlapało na szorstkim lnie. Tak! Tak! Właśnie!
On im pokaże — im wszystkim, z tymi nędznymi gipsowymi piramidami i pałacami po pensie za tuzin. Zrobi obrazek, któremu będą próbowali dorównać! Kiedy ktoś zacznie pisać historię Świętego Gaju, wskaże ten właśnie i powie: Oto Ruchomy Obrazek, który Pokonał Wszystkie Ruchome Obrazki!
Trolle! Bitwy! Romanse! Mężczyźni z cienkimi wąsikami! Żołnierze fortuny! I kobieta, walcząca, by zachować… Dibbler zawahał się… zachować to czy tamto, co kocha, jutro o tym pomyślimy… w świecie ogarniętym szaleństwem!
Pióro podskakiwało, szarpało się i pędziło naprzód. Brat przeciwko bratu! Kobiety w krynolinach policzkujące ludzi! Upadek potężnej dynastii!
Miasto w ogniu! Nie namyętności, zanotował na marginesie, ale pożaru.
Może nawet…
Przygryzł wargę.
Tak! Na to właśnie czekał. Tak!
Tysiąc słoni!
(Soli Dibbler powiedział później:
— Wiesz co, wujku? To świetny pomysł: wojna domowa w Ankh-Morpork. Żaden problem. Słynne wydarzenie historyczne, jasna sprawa. Tyle że żaden z historyków nie zanotował obecności tysiąca słoni.
— To była wielka wojna — bronił się Dibbler. — Nie wszystko można zauważyć.
— Ale tysiąc słoni raczej tak.
— Kto jest szefem tej wytwórni?
— Chciałem tylko…
— Teraz ty posłuchaj — rzekł Dibbler. — Może i nie mieli tam tysiąca słoni, ale my będziemy mieli tysiąc słoni, ponieważ tysiąc słoni jest bardziej realistyczne, jasne?).
Prześcieradło stopniowo zapełniało się nerwowym pismem. Dibbler dotarł do końca i kontynuował na deskach łóżka.
Na bogów, to będzie prawdziwa wojna! Koniec z małymi, udawanymi bitwami! Będą potrzebowali wszystkich korbowych w Świętym Gaju!
Wyprostował się, zdyszany, ale szczęśliwy.
Teraz widział już całość. Praktycznie skończoną.
Potrzebował jeszcze tytułu. Czegoś, co dobrze zabrzmi. Czegoś, co ludzie zapamiętają. Czegoś… poskrobał się piórem po brodzie… co da do zrozumienia, że sprawy ludzi są jak pyłek w wielkich sztormach historii. Sztormy, o to chodzi. Dobry obraz, taki sztorm. Gromy. Błyskawice. Deszcz. Wiatr.
Wiatr! To jest to!
Poczołgał się na górę prześcieradła i bardzo starannie wykaligrafował:
Victor rzucał się i przewracał w wąskim łóżku. Nie mógł zasnąć. Wizje sunęły przez jego na wpół uśpiony umysł. Były tam wyścigi rydwanów, pirackie statki, jakieś obiekty, których nie zdołał zidentyfikować, a pośród tego wszystkiego coś wspinało się na wieżę. Coś wielkiego i strasznego, rzucającego wyzwanie całemu światu. I ktoś krzyczał…
Poderwał się, zlany potem.
Po kilku minutach zsunął nogi na podłogę, wstał i podszedł do okna.
Ponad światłami miasta wzgórze Świętego Gaju drzemało w pierwszych bladych promieniach świtu. Zapowiadał się kolejny piękny dzień.
Sny Holy Woodu płynęły po ulicach wielkimi, złocistymi, niewidzialnymi falami.
I Coś przypłynęło wraz z nimi.
Coś, co nigdy, ale to nigdy nie śniło. Coś, co nigdy nie zasypiało.
Ginger wstała z łóżka i także spojrzała na wzgórze, choć można wątpić, czyje widziała. Poruszając się jak niewidoma, przeszła po schodach i pobiegła śladem odpływającej nocy.
Nieduży pies, kot i mysz obserwowali ją z cienia.
— Widzieliście jej oczy? — upewnił się Gaspode.
— Świeciły — potwierdził kot. — Fuj!
— Idzie na wzgórze — stwierdził Gaspode. — Wcale mi się to nie podofa.
— Co z tego? — zapytał Pip. — Zawsze się kręci koło wzgórza. Przychodzi co noc i wzdycha tam dramatycznie.
— Co?
— Każdej nocy. Myśleliśmy, że chodzi o te romanse.
— Ale przecież choćfy po tym, jak się rusza, widać, że coś jest nie w porządku — przekonywał zrozpaczony Gaspode. — Ona nie idzie normalnie, tylko się zatacza. Jakfy coś ją popychało, jakiś wewnętrzny głos alfo co.
— Wcale tak nie uważam — odparł Pip. — Według mojego słownika, chodzenie na dwóch nogach to właśnie zataczanie.
— Popatrzcie tylko na jej twarz! Coś z nią jest nie tak!
— Oczywiście, że coś z nią jest nie tak. Jest człowiekiem — burknął Pip.
Gaspode rozważył możliwości. Nie miał ich wiele. Oczywistym rozwiązaniem byłoby odszukanie Victora i sprowadzenie go tutaj.
Odrzucił ten pomysł. Przypominał głupie nadskakiwanie Laddiego. Sugerował, że najlepsze, co mógł zrobić pies, gdy stanie wobec zagadki, to znaleźć człowieka, żeby ją rozwiązał.
Podbiegł i chwycił w zęby wlokący się po ziemi skraj nocnej koszuli Ginger. Szła dalej, ciągnąc go za sobą. Gaspode usłyszał śmiech kota, trochę zbyt ironiczny jak na jego gust.
— Pora się zfudzić, panienko — warknął, puszczając koszulę. Ginger nie zatrzymała się nawet.
— Widzisz? — zawołał kot. — Wysztarczy dać im przeciwsztawny kciuk, a już uważają się za czoś lepszego.
— Pójdę za nią — oświadczył Gaspode. — Samotna dziewczyna nocą nie jest fezpieczna.
— No i masz te pszy — zwrócił się kot do myszy. — Zawsze nadszkakują ludziom. Mówię ci, nasztępnym razem będzie już miał diamentową obrożę i miszkę że szwoim imieniem.
— Jeśli szukasz okazji, żefy stracić trochę sierści z pyska, to trafiłeś we właściwe miejsce, koteczku — warknął Gaspode, odsłaniając swoje spróchniałe zęby.
— Nie mam zamiaru tego szłuchać — oświadczył kot, z wyższością zadzierając nos. — Chodź, Pip, szprawdzimy tamten sztosz odpadków. Tam nie ma tylu śmieci.
Gaspode obserwował ich spod zmrużonych powiek.
— Mruczuś! — krzyknął jeszcze.
Potem pobiegł za Ginger. Sam siebie nienawidził.
Gdyfym fył wilkiem, myślał, którym technicznie przecież jestem, stanowczo rozdarłfym ją szczękami i tak dalej. Każda dziewczyna włócząca się samotnie, i to po ciemku, fyłafy w poważnych kłopotach. Mógłfym zaatakować, mogę zaatakować, kiedy tylko zechcę, po prostu nie mam ochoty. Coś, czego na pewno nie rofię, to jej nie pilnuję. Wiem, Victor prosił, żefym na nią uważał, ale nikt mnie nie przyłapie na wykonywaniu rozkazów ludzi. Jeszcze nie widziałem ludzi, którzy moglify mi rozkazywać. Gardło fym rozdarł i tyle. Ha. A gdyfy coś jej się stało, on fy chodził smętny całymi dniami i pewnie zapominał mnie nakarmić. Co prawda takie psy jak ja nie potrzefują ludzi, żefy ich karmili, mogę przecież powalać renifery, skakać im na grzfiety i przegryzać tętnice, ale o wiele wygodniej jest dostawać wszystko na talerzu.
Ginger szła dość szybko. Gaspode wywiesił język, próbując dotrzymać jej kroku. Głowa go bolała.
Zaryzykował kilka spojrzeń na boki, by sprawdzić, czy nie widzą go inne psy. Gdyfy tak, pomyślał, zawsze mogę udawać, że ją gonię.
Zresztą to właśnie robił. Kłopot w tym, że nigdy nie był zbyt sprawny, nawet w najlepszych czasach, i coraz trudniej mu było nadążyć. Powinna mieć odrobinę przyzwoitości i zwolnić trochę.
Ginger zaczęła się wspinać na zbocze.
Gaspode pomyślał, czyby głośno nie zaszczekać. Gdyby potem ktoś się zainteresował, zawsze mógłby tłumaczyć, że chciał ją przestraszyć. Ale powietrza w płucach pozostało mu najwyżej na groźne rzężenie.
Ginger pokonała grzbiet i zniknęła w zagłębieniu między drzewami.
Gaspode powlókł się za nią, wyprostował się, otworzył pysk, żeby zaskomleć ostrzegawczo, i niemal połknął własny język.
Wrota otworzyły się na kilka cali. Na jego oczach z niewielkiej wydmy spłynęła strużka piasku.
I słyszał głosy. Miał uczucie, że nie wymawiają słów, ale kości słów, znaczenia bez żadnej osłony. Brzęczały wokół jego spłaszczonej głowy niczym żebrzące moskity, proszące, kuszące i…
…był najsławniejszym psem na świecie. Sierść wygładziła mu się, wytarte miejsca wypuściły lśniące włosy, futro porosło zwinną nagle postać i przestało wchodzić w zęby. Przed nim pojawiały się półmiski, pełne nie wielobarwnych i tajemniczych organów, jakie zwykle mu dawano do jedzenia, ale ciemnoczerwonych steków. Była też słodka woda, nie, to piwo w misce z wypisanym jego imieniem. Kuszące zapachy w powietrzu sugerowały, że kilka psich dam chętnie się z nim zapozna, kiedy już zje i wypije do syta. Tysiące ludzi uważało, że jest wspaniały. Miał obrożę ze swoim imieniem i…
Nie, to się nie zgadza. Nie obrożę. Jeśli nie wyznaczy się granicy przy obrożach, następnym razem to będzie piszcząca gumowa zabawka.
Wizja rozwiała się w chaosie i teraz…
…stado pędziło między ciemnymi, zasypanymi śniegiem drzewami, pędziło za nim, rozdziawiając czerwone paszcze. Długie łapy pożerały dystans. Uciekający saniami ludzie nie mieli żadnych szans; jeden wypadł, kiedy płoza podskoczyła na gałęzi, i leżał teraz na drodze; wrzeszczał, kiedy dopadł go Gaspode i wilki…
Nie, tutaj też coś jest nie tak, myślał ogłupiały. Przecież naprawdę nie je się ludzi. Owszem, ma się ich po uszy, to prawda, bogowie świadkami, ale żeby ich zjadać…
Zamęt instynktów groził spięciem w jego schizofrenicznym psim umyśle.
Głosy z niesmakiem zrezygnowały z ataku i skupiły się na Ginger, która próbowała metodycznie odgarniać jak najwięcej piasku.
Pchła ukąsiła mocno Gaspode. Pewnie śniła, że jest największą pchłą na świecie. Odruchowo podniósł łapę, żeby się podrapać… i zaklęcie opadło.
Zamrugał.
— Niech to demony… — jęknął.
Coś takiego dzieje się z ludźmi? Ciekawe, jakie sny zsyłają na nią…
Włosy stanęły mu dęba na grzbiecie.
Nie potrzebował żadnych tajemniczych zwierzęcych instynktów. Całkiem zwyczajne, ogólne instynkty zupełnie wystarczały, by go przerazić.
Za wrotami czaiło się coś potwornego. A ona próbowała to wypuścić.
Musiał ją obudzić.
Ugryzienie nie było najlepszym pomysłem. Zęby miał już nie takie jak kiedyś. Wątpił też, czy szczekanie odniesie lepszy skutek. Pozostała więc tylko jedna możliwość.
Piasek poruszał się dziwnie pod łapami — może śnił, że jest kamieniami? Karłowate drzewa wokół zagłębienia spowijały fantazje sekwoi. Nawet powietrze owiewające spłaszczoną głowę Gaspode płynęło leniwie, choć trudno zgadnąć, o czym może śnić powietrze.
Gaspode podbiegł do Ginger i przycisnął nos do jej łydki.
Wszechświat dopuszcza liczne sposoby straszliwego przebudzenia, na przykład ryk tłumu wyłamującego drzwi frontowe, wycie syren straży pożarnej czy nagła świadomość, że dziś jest właśnie poniedziałek, który jeszcze w piątek wieczorem wydawał się przyjemnie odległy. Wilgotny psi nos nie jest — ściśle rzecz ujmując — najgorszą możliwością; posiada jednak własną, niezwykłą straszność, którą koneserzy koszmarów oraz właściciele psów dobrze poznali i nauczyli się jej lękać. To jakby ktoś przycisnął człowiekowi do skóry kawałek zamrożonej i tającej powoli wątróbki.
Ginger zamrugała. Lśnienie w jej oczach przygasło. Spojrzała w dół i wyraz grozy na jej twarzy zmienił się w zdumienie, a potem, kiedy dostrzegła Gaspode, w zwykły, przyziemny strach.
— Dzień dofry — powiedział przymilnie Gaspode.
Cofnęła się, w obronnym geście wznosząc ręce. Piasek spływał jej między palcami. Zerknęła zdumiona na swe dłonie i znowu spojrzała na Gaspode.
— Bogowie, to potworne — szepnęła. — Co się dzieje? Skąd się tu wzięłam? — Zasłoniła dłonią usta. — O nie! — jęknęła. — Znowu…
Przyglądała mu się przez chwilę, obejrzała się na wrota, po czym odwróciła się, uniosła nocną koszulę i pobiegła do miasta spowitego w poranne mgły.
Gaspode pospieszył za nią; wyczuwał gniew w powietrzu i rozpaczliwie usiłował jak najbardziej oddalić się od wrót.
Jest tu coś paskudnego, myślał. Pewnie jakieś Stwory z mackami, które zdzierają twarz aż do kości. Przecież kiedy znajduje się tajemnicze wrota w starym wzgórzu, to chyba jasne, że to, co przez nie wylezie, nie ucieszy się na widok znalazcy. Złe Stwory, których nie powinien znać Człowiek, a pewien pies też woli nie wiedzieć. Dlaczego ona…
Narzekał przez całą drogę.
Za nim wrota przesunęły się o maleńki ułamek cala.
Święty Gaj przebudził się jeszcze przed Victorem i stuk młotków w wytwórni Wieku Nietoperza wznosił się pod samo niebo. Wozy z drewnem czekały w kolejce przed bramą. Victor przepychał się między zaaferowanymi malarzami i stolarzami. Wewnątrz robotnicy krzątali się wokół pogrążonych w dyskusji Silverfisha i G.S.P. Dibblera.
Victor dotarł do nich i usłyszał zdumiony głos Silverfisha.
— Całe miasto?
— Możesz opuścić te kawałki na obrzeżach — odparł Dibbler. — Ale chcę mieć całe centrum. Pałac, Uniwersytet, gildie… wszystko, co tworzy prawdziwe miasto. Rozumiesz? I musi być podobne.
Miał zaczerwienioną twarz. Za nim stał troll Detrytus i jedną ręką cierpliwie trzymał nad głową coś, co przypominało łóżko; wyglądał jak kelner z tacą. Dibbler przewiesił sobie przez ramię pościel. Dopiero teraz Victor zauważył, że nie tylko pościel, lecz całe łóżko pokryte jest pismem.
— Ale koszty… — protestował Silverfish.
— Jakoś zdobędziemy pieniądze — przerwał mu spokojnie Dibbler. Silverfish nie byłby chyba bardziej przerażony, gdyby Dibbler przyszedł do wytwórni w sukience. Próbował dyskutować.
— Jeśli tak się upierasz, Gardło…
— Tak jest!
— …możemy chyba jakoś to zorganizować. Spróbujemy rozłożyć koszt na kilka migawek, albo nawet wynajmować je później…
— O czym ty gadasz? — zirytował się Dibbler. — Budujemy przecież do Porwanego wiatrem!
— No tak, naturalnie — uspokajał go Silverfish. — Ale potem możemy…
— Potem? Nie będzie żadnego potem! Nie czytałeś scenariusza? Detrytus, pokaż mu scenariusz!
Detrytus posłusznie opuścił między nimi łóżko.
— To twoje łóżko, Gardło.
— Łóżko czy scenariusz, co za różnica. Popatrz… o, tutaj… Nad rzeźbieniem.
Na chwilę zapadło milczenie. Przedłużało się. Silverfish nie był przyzwyczajony do lektury czegoś, czego nie spisano w kolumnach, z sumą łączną na samym dole.
— Chcesz… — odezwał się wreszcie — to wszystko… podpalić?
— To historia. Nie można się kłócić z historią — odparł z satysfakcją Dibbler. — Miasto spłonęło w czasie wojny domowej. Wszyscy o tym wiedzą.
Silverfish wyprostował się z godnością.
— Miasto może i spłonęło — oświadczył. — Aleja nie muszę tego finansować. To bezsensowna rozrzutność.
— Ja za to zapłacę — odparł spokojnie Dibbler.
— Jednym słowem: nie-możliwe.
— To dwa słowa.
— Absolutnie nie mam zamiaru przy czymś takim pracować! — rzekł Silverfish, ignorując to spostrzeżenie. — Próbowałem zrozumieć twój punkt widzenia, naprawdę próbowałem. Ale ty bierzesz ruchome obrazki i usiłujesz zamieniać je… w sny! Nie takie miały być! Możesz mnie wliczyć poza tym wszystkim!
— Jak chcesz. — Dibbler obejrzał się na trolla. — Pan Silverfish właśnie wychodzi — powiedział.
Detrytus skinął głową, a następnie powoli, lecz stanowczo złapał Silverfisha za kołnierz.
Silverfish zbladł.
— Nie pozbędziesz się mnie w ten sposób — oznajmił.
— Chcesz się założyć?
— Żaden alchemik w Świętym Gaju nie zechce dla ciebie pracować! Zabierzemy ze sobą korbowych! Będziesz skończony!
— Słuchaj mnie! Po tej migawce cały Święty Gaj zacznie szukać u mnie pracy! Detrytus, wyrzuć tego dupka!
— Się robi, panie Dibbler — zahuczał troll i mocniej złapał kołnierz Silverfisha.
— To jeszcze nie koniec, ty… ty fałszywy, oszukańczy megalomanie! Dibbler wyjął z ust cygaro.
— Dla ciebie: panie Megalomanie — odrzekł krótko. Wsadził cygaro w zęby i skinął znacząco trollowi, który łagodnie, ale pewnie chwycił Silverfisha również za nogę.
— Tknij mnie choćby palcem, a już nigdy nie będziesz pracował w tym mieście! — krzyczał Silverfish.
— Mam już posadę, panie Silverfish — odparł grzecznie troll, niosąc Silverfisha w stronę bramy. — Jestem wiceprezesem do spraw wyrzucania ludzi, którzy nie spodobają się panu Dibblerowi.
— To będziesz musiał znaleźć sobie kogoś do pomocy.
— Mam siostrzeńca, którzy marzy o karierze. Miłego dnia.
— No dobrze. — Dibbler zatarł ręce. — Soli! Soli wynurzył się zza ustawionego na kozłach blatu, zawalonego zwojami planów. Wyjął z ust ołówek.
— Słucham, wujku.
— Ile to potrwa?
— Jakieś cztery dni, wujku.
— Za długo. Wynajmij więcej ludzi. Ma być gotowe na jutro, zrozumiano?
— Ale wujku…
— Bo cię zwolnię — zagroził Dibbler. Soli chyba się przestraszył.
— Jestem twoim bratankiem, wujku — przypomniał. — Nie możesz zwalniać bratanków.
Dibbler rozejrzał się i chyba po raz pierwszy zauważył Victora.
— Aha, Victor. Ty sobie radzisz ze słowami. Czy mogę zwolnić bratanka?
— Hm… Raczej nie. Bratanków trzeba wydziedziczyć albo coś w tym rodzaju — odpowiedział niepewnie Victor. — Ale…
— Bardzo dobrze! — przerwał mu Dibbler. — Zuch chłopak. Wiedziałem, że jest takie słowo. Wydziedziczyć. Słyszałeś, Soli?
— Tak, wujku — przyznał zniechęcony Soli. — Spróbuję poszukać cieślów, dobrze?
— Dobrze.
Soli rzucił Victorowi na pożegnanie spojrzenie pełne zalęknionego podziwu. Dibbler zaczął poganiać grupkę korbowych. Instrukcje płynęły z jego ust niczym woda z fontanny.
— Chyfa nikt dzisiaj nie pojedzie już do Ankh-Morpork — odezwał się głos z wysokości Victorowego kolana.
— Rzeczywiście, Dibbler jest dzisiaj bardzo… ambitny. Zupełnie do siebie niepodobny.
Gaspode podrapał się w ucho.
— Muszę ci o czymś powiedzieć. Zaraz, co to fyło? A, już wiem. Twoja dziewczyna jest opętana przez demoniczne moce. Nocą widzieliśmy ją na wzgórzu, prawdopodofnie zamierzała połączyć się z diaflem. Co o tym myślisz?
Wyszczerzył zęby. Był dumny ze sposobu, w jaki przedstawił sprawę.
— To miło — odparł z roztargnieniem Victor. Dibbler zachowywał się dzisiaj jeszcze bardziej dziwacznie niż zwykle. A nawet bardziej niż zwykle mieszkańcy Świętego Gaju.
— No tak… — Gaspode nieco się zirytował tą reakcją. — Hasa pewnie po nocach z przerażającymi, okultystycznymi Inteligencjami z Tamtej Strony… Wcale rym się nie zdziwił…
— Dobrze — odpowiedział Victor.
Normalnie nikt niczego w Świętym Gaju nie pali. Raczej zachowuje na później i zamalowuje drugą stronę. Wbrew sobie, zaczynał odczuwać zaciekawienie.
— …tysiące statystów — mówił Dibbler. — Nie obchodzi mnie, skąd ich weźmiemy. Jak będzie trzeba, zatrudnimy cały Święty Gaj, jasne? I jeszcze…
— Pomaga im w nienawistnych staraniach zmierzających do przejęcia władzy nad całym światem, jeśli mam wyrazić swoją opinię — stwierdził Gaspode.
— Rzeczywiście? — spytał Victor.
Dibbler rozmawiał z dwoma uczniami alchemików. Co? Dwudziestoszpulowiec? Przecież nikt dotąd nawet nie myślał o przekroczeniu granicy pięciu szpul…
— Tak; kopała u wrót, fo chciała przefudzić je z pradawnego snu, fy mogły szerzyć zniszczenie, i takie rzeczy — tłumaczył Gaspode. — Pewnie z pomocą kotów, zapamiętaj moje…
— Słuchaj, czy nie mógłbyś się na chwilę uciszyć? — przerwał mu z irytacją Victor. — Chcę wiedzieć, o czym oni mówią.
— No to przepraszam fardzo… Prófowałem tylko ocalić świat — mruczał Gaspode. — A kiedy już upiorne Stwory sprzed Zarania Czasu zaczną machać do ciefie spod łóżka, nie przychodź do mnie się skarżyć.
— O czym ty gadasz?
— Nic ważnego.
Dibbler obejrzał się i dostrzegł Victora z wyciągniętą szyją. Skinął na niego.
— Hej, chłopcze! Chodź no tutaj. Czyżbym miał dla ciebie rolę?
— Ma pan? — spytał Victor, przeciskając się przez tłum.
— Przecież mówię.
— Nie. Pytał pan… — zaczął Victor i zrezygnował.
— A gdzie panna Ginger, jeśli wolno spytać? Jak zawsze się spóźnia?
— …pewno zaspała… — mamrotał ponury, całkowicie ignorowany głos, wydobywający się spomiędzy lasu nóg. — Pewnie takie grze-fanie się w okultyzmie męczy…
— Soli, poślij kogoś, żeby ją sprowadził.
— Tak, wujku.
— …ale czego tu się dziwić, hm, tacy, co lufią koty, są zdolni do wszystkiego, nie można takim ufać…
— I znajdź kogoś, kto przepisze łóżko.
— Tak, wujku.
— …ale czy ktoś mnie słucha? Nie oni. Jakfym miał lśniące futro, fiegał w kółko i szczekał, wtedy fy słuchali, jasne…
Dibbler otworzył usta, żeby jeszcze coś powiedzieć, ale nagle zmarszczył brwi i uniósł rękę.
— Co to za mamrotanie? — zapytał.
— …pewnie ocaliłem dla nich świat i słusznie mi się należy jakiś pomnik, ale nie, nie, panie Gaspode, fo nie jest pan odpowiednią osofą, więc…
Narzekanie ucichło. Ludzie rozstąpili się, odsłaniając małego szarego psa na krzywych nogach, który spojrzał spokojnie na Dibblera.
— Szczek? — powiedział z niewinną miną.
W Świętym Gaju wydarzenia zawsze biegły prędko, ale praca nad Porwanym wiatrem mknęła naprzód niczym kometa. Wszystkie inne migawki Wieku Nietoperza zostały wstrzymane. Podobnie jak większość innych w mieście, ponieważ Dibbler podkupiał aktorów i korbowych, płacąc im dwa razy więcej niż inni.
Między wydmami powstawało coś w rodzaju Ankh-Morpork. Byłoby taniej, narzekał Soli, gdyby zaryzykować gniew magów, zrobić parę obrazków w prawdziwym Ankh-Morpork, a potem wsunąć komuś garść dolarów, żeby podłożył ogień w mieście.
Dibbler się nie zgadzał.
— Poza wszystkim innym — mówił — nie wyglądałoby to jak należy.
— Przecież to prawdziwe Ankh-Morpork, wujku — protestował Soli. — Jest dokładnie takie, jak należy. Jak może wyglądać inaczej?
— Ankh-Morpork, rozumiesz, wcale nie wygląda tak znowu naturalnie — oświadczył po namyśle Dibbler.
— Przecież jest naturalne! — krzyknął Soli. Więzy rodzinne naprężyły się do granicy pęknięcia. — Naprawdę tam stoi! Jest naprawdę sobą! Nie można zrobić bardziej naturalnego Ankh-Morpork! Jest tak naturalne, jak to tylko możliwe!
Dibbler wyjął z ust cygaro.
— Nie jest — rzucił krótko. — Zobaczysz.
Ginger pojawiła się koło południa. Była tak blada, że nawet Dibbler na nią nie krzyczał. Cały czas z niechęcią zerkała na Gaspode, który starał się schodzić jej z drogi.
Zresztą Dibbler i tak był zajęty. Siedział w gabinecie i tłumaczył Fabułę.
Zasadniczo była całkiem prosta i rozwijała się wzdłuż typowych wątków: Chłopak Spotyka Dziewczynę, Dziewczyna Spotyka Innego Chłopaka, Chłopak Traci Dziewczynę… Tyle że tutaj akurat w środku tego wszystkiego trwała wojna domowa…
Przyczyny wybuchu Ankh-Morporkańskiej Wojny Domowej (od 20:32, 3 Grune’a 432 r. do 10:45, 4 Grune’a 432 r.) zawsze były tematem gorących dyskusji historyków. Istnieją dwie główne teorie:
1) Prosty lud, nękany podatkami przez wyjątkowo głupiego i niemiłego króla, uznał, że starczy już tego i czas zrezygnować z przestarzałej koncepcji monarchii, by zastąpić ją — jak się potem okazało — ciągiem despotycznych władców, którzy nadal nękali podatkami, ale mieli przynajmniej tyle przyzwoitości, żeby nie udawać, iż bogowie dali im do tego prawo;
albo 2) Jeden z graczy w Okalecz Pana Cebulę oskarżył w tawernie innego gracza, że ma w ręku więcej asów, niż zwykle występuje w talii, sięgnięto po noże, potem ktoś uderzył kogoś innego ławą, potem ktoś jeszcze dźgnął kogoś, zaczęły fruwać strzały, ktoś zaczął się huśtać na żyrandolu, nieostrożnie ciśnięty topór trafił kogoś na ulicy, później wezwano Straż, ktoś podłożył ogień w lokalu, ktoś jeszcze uderzył wiele innych osób stołem, aż w końcu wszyscy stracili cierpliwość i zaczęły się walki.
W każdy razie przyczyny te doprowadziły do wojny domowej, która niezbędna jest każdej dojrzałej cywilizacji[20]…
— Widzę to tak — mówił Dibbler. — Jest taka szlachetnie urodzona dziewczyna, mieszkająca całkiem sama w wielkim domu, jasne, a jej chłopak odchodzi, by walczyć z buntownikami, rozumiecie, ona spotyka innego, więc zaczynają działać między nimi różne reakcje chemiczne…
— Wybuchają? — zdziwił się Victor.
— To znaczy, że się zakochują — wyjaśniła lodowato Ginger.
— Coś w tym stylu. — Dibbler kiwnął głową. — Oczy spotykają się w zatłoczonym pokoju i w ogóle. A jest całkiem sama, jeśli nie liczyć służby i, pomyślmy, może jej psa…
— To będzie Laddie? — upewniła się Ginger.
— Tak. I oczywiście robi wszystko, co może, żeby zachować rodzinną kopalnię, więc tak niby flirtuje z oboma, chłopakami znaczy, nie z psem, a potem jeden z nich ginie na wojnie, a ten drugi ją rzuca, ale to nic nie szkodzi, bo w głębi serca jest twarda. — Wyprostował się. — Co o tym myślicie? — zapytał.
Ludzie w gabinecie z zakłopotaniem spoglądali na siebie nawzajem.
Trwało niespokojne milczenie.
— Brzmi świetnie, wujku — oświadczył wreszcie Soli, który wolał już dzisiaj nie mieć kłopotów.
— Technicznie bardzo wymagające — dodał Halogen. Rozległ się chór wspierających go z ulgą głosów.
— Sam nie wiem — odezwał się wolno Victor.
Wszyscy obecni zwrócili ku niemu oczy w taki sposób, w jaki widzowie wokół areny z lwami spoglądają na pierwszego skazańca, który ma zostać wepchnięty zza żelaznej kraty.
Victor mówił dalej:
— To już wszystko? Niezbyt to, jak by to powiedzieć, skomplikowane jak na taką długą migawkę. Ludzie się zakochują, kiedy w tle toczy się wojna domowa… Nie bardzo widzę, jak można z tego zrobić obrazek.
Znowu zapadła cisza. Ludzie stojący obok Victora zaczęli się lekko odsuwać. Dibbler patrzył na niego nieruchomo.
Spod krzesła Victora dobiegał niemal niesłyszalny cichy głos:
— …och, oczywiście, zawsze jest jakaś rola dla Laddie… Co on ma takiego, czego mnie frakuje, tego chciałfym się… Dibbler wciąż patrzył na Victora.
— Masz rację — stwierdził w końcu. — Masz rację. Victor ma rację. Dlaczego nikt inny tego nie zauważył?
— Tak właśnie myślałem, wujku — rzekł pospiesznie Soli. — Musimy trochę to nadmuchać. Dibbler machnął cygarem.
— Możemy dołożyć coś w czasie pracy, żaden problem. Na przykład… no… Co powiecie na wyścig rydwanów? Ludzie zawsze lubili wyścigi rydwanów. Trzymają w napięciu. Czy ktoś wypadnie, czy urwą się koła? Tak. Wyścig rydwanów.
— Wujku… Wiesz, tego… czytałem trochę o wojnie domowej — powiedział ostrożnie Soli — i raczej nikt nie wspominał, że…
— Nie było tam wyścigów rydwanów. Mam rację? — zapytał Dibbler uprzejmym tonem, kryjącym jednak brzytwy groźby. Soli zgarbił się.
— Skoro tak stawiasz sprawę, wujku… Tak, masz rację.
— I jeszcze… — Dibbler się zamyślił. — Moglibyśmy spróbować… wielkiego, ogromnego rekina?
Nawet on sam wydawał się nieco zaskoczony tym pomysłem. Soli zerknął z nadzieją na Victora.
— Jestem prawie pewien, że rekiny nie walczyły w Ankh-Morporkańskiej Wojnie Domowej — oświadczył Victor.
— Jesteś pewien?
— Jestem pewien, że ludzie by zauważyli.
— Słonie by je stratowały — mruknął pod nosem Soli.
— No tak — westchnął smętnie Dibbler. — To była tylko sugestia. Sam nie wiem, po co o tym mówiłem.
Przez chwilę wpatrywał się w pustkę, po czym energicznie potrząsnął głową.
Rekin, myślał Victor. Wszystkie złote rybki własnych myśli pływają sobie wesoło, aż nagle woda porusza się i z zewnątrz nadpływa wielki rekin idei. Zupełnie jakby ktoś myślał za nas.
— Nie potrafisz się zachować — powiedział do Gaspode Victor, kiedy zostali sami.
— Przez cały czas słyszałem, jak marudzisz pod krzesłem.
— Może i nie potrafię, ale przynajmniej nie wzdycham do dziewczyny, która wpuszcza do naszego świata jakieś straszliwe Stwór; Ciemności — odparł Gaspode.
— Mam nadzieję, że nie wzdychasz — mruknął Victor. I dodał: — O co ci chodzi?
— Aha! Teraz słucha. Twoja dziewczyna…
— Ona nie jest moją dziewczyną!
— Niedoszła dziewczyna — poprawił się Gaspode — wychodzi co noc i prófuje otworzyć wrota we wzgórzu. Wczoraj też prófowała, kiedy już poszedłeś. Zofaczyłem ją. I powstrzymałem — dodał wyzywająco. — Oczywiście, nie oczekuję pochwał. Ale tam jest coś strasznego, a ona chce to wypuścić. Nic dziwnego, że stale się spóźnia i rano jest zmęczona, skoro całe noce tylko kopie w piasku.
— Skąd wiesz, że są straszne? — spytał Victor słabym głosem.
— Ujmę to w ten sposóf — rzekł Gaspode. — Jeśli coś siedzi w jaskini pod wzgórzem, za wielkimi, ciężkimi wrotami, to nie dlatego że ludzie chcą, fy co wieczór wychodziło i zmywało naczynia, prawda? Oczywiście — dodał łaskawie — nie twierdzę, że ona wie, co rofi. Prawdopodofnie opanowali jej słafy, kofiecy, kotolufny umysł i kierują nim wedle swej złej woli.
— Czasami opowiadasz straszne bzdury — stwierdził Victor, ale nawet sobie nie wydał się przekonujący.
— No to ją zapytaj — poradził pies.
— Zapytam!
— I dofrze!
Ale jak? — zastanawiał się Victor, kiedy wyszli na słońce. Przepraszam, panienko, mój pies twierdzi, że… nie. Cześć, Ginger, podobno wychodzisz nocami i… nie. Hej, Gin, jak to się stało, że mój pies cię widział… nie.
Może powinien zwyczajnie zacząć rozmowę i czekać, aż w naturalny sposób dojdą do potworów Spoza Pustki?
Ale rozmowa musiała zaczekać, ponieważ właśnie toczyła się kłótnia.
Chodziło o trzecią główną rolę w Porwanym wiatrem. Victor miał oczywiście zagrać bohatera przystojnego i rozbrajającego, Ginger była jedyną możliwą do głównej roli kobiecej, ale druga rola męska — tego nudnego, ale solidnego — sprawiała problemy.
Victor nigdy jeszcze nie widział, żeby ktoś tupał nogą ze złości. Zawsze uważał, że takie rzeczy zdarzają się tylko w książkach. Ale Ginger właśnie to robiła.
— Bo będę wyglądać jak idiotka, oto dlaczego! — mówiła. Soli, który w tej chwili czuł się już jak piorunochron w burzliwy dzień, rozpaczliwie wymachiwał rękami.
— Przecież jest idealny do tej roli — tłumaczył. — To ma być ktoś solidny…
— Solidny? Oczywiście, że jest solidny! Przecież jest z kamienia! — krzyczała Ginger. — Może nosić kolczugę i sztuczny wąsik, ale wciąż będzie trollem!
Skallin, który wyrastał monolitycznie nad obojgiem, chrząknął głośno.
— Przepraszam bardzo — powiedział. — Mam nadzieję, że nie wpadamy tutaj w elementalizm.
Teraz Ginger zamachała rękami.
— Lubię trolle — oświadczyła. — To znaczy jako trolle. Ale chyba nie mówisz poważnie, przekonując mnie, że mam zagrać romantyczną scenę ze… ze skarpą.
— Jedną chwileczkę — przerwał jej Skallin. Jego głos wznosił się powoli, niby ramię miotacza. — Chcesz powiedzieć, że można pokazywać trolle, jak biją ludzi maczugami, ale nie można pokazywać, że trolle mają też bardziej wyrafinowane uczucia, nie mniej wyrafinowane od gąbczastych ludzi?
— Ona wcale tego nie powiedziała — zaprotestował zrozpaczony Soli. — Ona nie…
— Jeśli mnie zranisz, czy nie będę krwawił? — przerwał mu Skallin.
— Nie, nie będziesz — odparł Soli. — Ale…
— No tak, ale mógłbym. Gdybym miał krew, zachlapałbym nią tu wszystko dookoła.
— I jeszcze jedno — wtrącił się krasnolud, szturchając Solla w kolano. — W scenariuszu stoi napisane, że ona jest właścicielką kopalni pełnej zadowolonych, wesołych, rozśpiewanych krasnoludów. Zgadza się?
— Tak — potwierdził Soli, odsuwając od siebie problem trolli. — O co chodzi?
— To trochę stereotypowe, nie? Znaczy założenie, że krasnoludy oczywiście są górnikami. Nie rozumiem, czemu przez cały czas obsadzają nas w takich charakterystycznych rolach.
— Przecież większość krasnoludów jest górnikami…
— Niby tak, ale wcale nie jesteśmy z tego powodu szczęśliwi — oświadczył inny krasnolud. — No i nie śpiewamy przez cały czas.
— Ma rację — dodał trzeci krasnolud. — Chodzi o bezpieczeństwo, rozumiesz? Jak zaczniesz śpiewać, możesz sobie zwalić na głowę cały strop.
— I jeszcze w pobliżu Ankh-Morpork nie ma żadnych kopalni — stwierdził krasnolud, być może ten pierwszy, chociaż Sollowi wydawali się identyczni. — Wszyscy o tym wiedzą. Miasto stoi na iłach. Będziemy pośmiewiskiem, jeśli nasi zobaczą, że kopiemy za klejnotami w okolicach Ankh-Morpork.
— Nie powiedziałbym, że mam twarz jak skarpa — huknął Skallin, który potrzebował czasu, żeby coś przetrawić. — Urwistą, może. Ale nie skarpową.
— Chodzi o to — rzekł jeden z krasnoludów — że nie rozumiemy, dlaczego ludzie dostają wszystkie dobre role, a my tylko takie drobiazgi.
Soli zaśmiał się sztucznie, jak ktoś zapędzony do ślepego zaułka, kto ma nadzieję, że jakiś żart poprawi atmosferę.
— To dlatego — wyjaśnił — że jesteście…
— Tak? — spytały krasnoludy chórem.
— Ehm… — odpowiedział Soli i szybko zmienił temat. — Widzicie, cała akcja, jak rozumiem, opiera się na tym, że Ginger zrobi absolutnie wszystko, żeby utrzymać rezydencję i kopalnię, więc…
— Mam nadzieję, że zaraz zaczniemy — odezwał się Halogen. — Za godzinę muszę wyczyścić chochlikom klatkę.
— Aha, rozumiem — mruknął Skallin. — To ja jestem to „absolutnie wszystko”, tak?
— Nie utrzymuje się kopalni — orzekł jeden z krasnoludów. — To kopalnie utrzymują ciebie. Ty wyciągasz z nich skarby. Nie wkładasz ich do środka. To podstawowa zasada kopalnianego interesu.
— No to może ta kopalnia jest już wyczerpana — tłumaczył nerwowo Soli. — Poza tym ona…
— W takim razie nie warto jej trzymać — oświadczył inny krasnolud tonem kogoś, kto zamierza wygłosić solidny, długi wykład. — Należy ją porzucić, oczywiście stemplując i podpierając tam, gdzie to konieczne, a potem wydrążyć nowy szyb na linii głównego pokładu…
— Uwzględniając progi tektoniczne i struktury izoklinowe — wtrącił inny krasnolud.
— Oczywiście, uwzględniając progi tektoniczne i struktury izoklinowe, a potem…
— I ogólne przesunięcia skorupy.
— No dobrze, a potem…
— Chyba że się rąbie na podsadzkę, naturalnie.
— Ma się rozumieć, ale…
— Nie rozumiem — zaczął Skallin — dlaczego można nazywać moją twarz…
— CISZA! — wrzasnął Soli. — Wszyscy mają się zamknąć! CISZA! Następna osoba, która się odezwie, już nigdy nie będzie pracować w tym mieście. Zrozumiano? Czy wyrażam się JASNO? Dobrze. — Odkaszlnął i mówił dalej, już normalnym głosem: — Doskonale. Spróbujcie zrozumieć, że to Zapierający Dech, Przebojowy, Romantyczny ruchomy obrazek o kobiecie, która walczy, by ocalić swoją… — Zajrzał do notatek i mężnie kontynuował: — Ocalić wszystko, co kocha, na tle Świata Ogarniętego Szaleństwem, i nie chcę już słyszeć żadnych narzekań.
Któryś z krasnoludów niepewnie podniósł rękę.
— Można?
— Słucham?
— Dlaczego właściwie ruchome obrazki pana Dibblera zawsze mają w tle świat ogarnięty szaleństwem? Soli zmrużył oczy.
— Ponieważ pan Dibbler — warknął — jest człowiekiem bardzo spostrzegawczym.
Dibbler miał rację. Nowe miasto było starym miastem wydestylowanym. Wąskie zaułki były węższe, wysokie budynki wyższe. Gargulce wydawały się straszniejsze, a dachy bardziej strome. Wznosząca się nad Niewidocznym Uniwersytetem Wieża Sztuk — choć cztery razy mniejsza od oryginału — okazała się tutaj jeszcze wyższa i wznosiła się bardziej imponująco; sam Niewidoczny Uniwersytet sprawiał wrażenie silniej barokowego, z liczniejszymi przyporami, a pałac Patrycjusza miał więcej kolumn. Stolarze biegali po konstrukcji, która — po dokończeniu — uczyni Ankh-Morpork nędzną kopią samego siebie. Tyle że budynki w oryginalnym mieście nie były zwykle wymalowane na płótnie rozpiętym na deskach i nie miały na ścianach starannie naniesionego brudu. Budynki w Ankh-Morpork brudziły się same z siebie.
Ankh-Morpork w Świętym Gaju wyglądało bardziej jak Ankh-Morpork, niż kiedykolwiek prawdziwe Ankh-Morpork.
Ginger musiała pobiec do namiotów garderobianych, zanim Victor zdążył z nią porozmawiać. Potem zaczęli kręcić i było już za późno.
W Wieku Nietoperza (a teraz na tablicy dopisano trochę mniejszymi literami: „Więcej Gwiazd, niż Jest Ich na Niebie”[21]) uważano, że produkcja migawki powinna zajmować około dziesięć razy mniej czasu, niż jej oglądanie. Porwane wiatrem miało być inne. Zaplanowano bitwy. Zaplanowano sceny nocne, a chochliki malowały wściekle przy świetle pochodni. Krasnoludy pracowały wesoło w kopalni, jakiej nikt wcześniej ani później nie widział, gdzie w gipsowe ściany powtykano fałszywe złote samorodki wielkości kurczaków. Ponieważ Soli uznał, że powinny poruszać wargami, śpiewały nieprzyzwoitą wersję piosenki Hejho hejho, która zyskała popularność wśród krasnoludzich mieszkańców Świętego Gaju.