Całkiem możliwe, że Soli wiedział, jak to wszystko do siebie pasuje. Victor nie miał pojęcia. Przekonał się zresztą, że najlepiej nie śledzić fabuły żadnej migawki, w której występował. Poza tym Soli kręcił nie tylko od tyłu do przodu, ale też z boków do środka. Całość była straszliwie zagmatwana, tak jak prawdziwe życie.

Kiedy w końcu miał okazję, żeby porozmawiać z Ginger, obserwowali ich dwaj korbowi i wszyscy na planie, którzy akurat nie mieli nic do roboty.

— Uwaga wszyscy — powiedział Soli. — To scena z końca, kiedy Victor spotyka Ginger po tym wszystkim, co razem przeszli, a na planszy będzie mówił… — Spojrzał na duży czarny prostokąt, który mu podano. — Tak, będzie mówił: „Wyznam ci, moja najdroższa, że oddałbym wszystko za porcję… żeberek… wieprzowych… u Hargi… w specjalnym… sosie… curry…”.

Soli mówił coraz wolniej, aż umilkł. Kiedy wypuścił powietrze, przypominał wypływającego na powierzchnię wieloryba.

— Kto to napisał?!

Jeden z malarzy lękliwie podniósł rękę.

— Pan Dibbler mi kazał — wyjaśnił szybko.

Soli przerzucił wielki stos plansz przedstawiających dialogi do większej części migawki. Zacisnął wargi. Skinął na jednego z ludzi z plikami kartek.

— Mógłbyś pobiec do biura i porosić mojego wuja, żeby tu zajrzał, jak tylko znajdzie wolną chwilę? Wyjął ze stosu inną planszę.

— „Tęsknię za starą kopalnią, ale gdybym szukał prawdziwej wiejskiej kuchni, na pewno… poszedłbym… do Najlepszych… Żeberek…”. Rozumiem.

Nie patrząc sięgnął po następną.

— Aha. Widzę, że ostatnie słowa rannego żołnierza rojalistów brzmią: „Ach, cóż bym teraz oddał zajedź Aż Cię Brzuch Rozboli za 1$, specjalność kuchni w… Najlepszych… Żeberkach… Hargi… Mamo!”.

— Uważam, że to wyjątkowo wzruszające — oświadczył Dibbler, stając obok niego. — Cała widownia będzie przecierać zapłakane oczy.

— Wujku… — zaczął Soli. Dibbler podniósł ręce.

— Mówiłem, że zdobędę jakoś pieniądze — przypomniał. — A Sham Harga dostarczył nam nawet jedzenia do sceny z pieczeniem przy ognisku.

— Obiecałeś, że nie będziesz się wtrącał do scenariusza!

— To nie jest wtrącanie — stwierdził Dibbler z kamiennym spokojem. — Nie rozumiem, jak możesz to uznać za wtrącanie. Wygładziłem tylko tu i tam kilka dialogów. Uważam, że dobrze im to zrobiło. Poza tym „Ile Tylko Zdołasz Pożreć — jeden dolar” to rzeczywiście wyjątkowa okazja.

— Ale akcja dzieje się sto lat temu! — krzyknął Soli.

— Noo… To przecież ktoś może powiedzieć: „Zastanawiam się czy za sto lat jedzenie w Najlepszych Żeberkach Hargi też będzie takie dobre”.

— To nie są ruchome obrazki! To prymitywna komercja!

— Mam nadzieję — westchnął Dibbler. — Jeśli nie, wszyscy wpadniemy w kłopoty.

— Posłuchaj… — zaczął groźnie Soli. Ginger zwróciła się do Victora.

— Możemy pójść gdzieś i porozmawiać? — spytała cicho. — Bez twojego psa — dodała już zwykłym głosem. — Stanowczo bez psa.

— Chcesz ze mną rozmawiać? — zdziwił się Victor.

— Ostatnio nie mieliśmy zbyt wielu okazji.

— Rzeczywiście. Masz rację. Gaspode, zostań. Dobry piesek. — Victor odczuł niejaką satysfakcję, widząc na pysku Gaspode wyraz czystego niesmaku.

Za nimi wieczny spór Świętego Gaju nabierał tempa. Soli i G.S.P. stali nos w nos i kłócili się pośrodku kręgu rozbawionego i zaciekawionego personelu.

— Nie muszę się na to godzić. Zawsze mogę zrezygnować!

— Nie możesz! Jesteś moim bratankiem! Nie możesz zrezygnować z bycia bratankiem…

Ginger i Victor usiedli na stopniach rezydencji z płótna i desek. Mogli rozmawiać swobodnie. Nikt nie zamierzał ich podglądać, kiedy tuż obok toczyła się wściekła kłótnia.

— Ehm… — zaczęła Ginger.

Splatała nerwowo palce. Trudno było nie zauważyć, że ma połamane paznokcie.

— Ehm… — powtórzyła.

Jej blada pod charakteryzacją twarz wyrażała cierpienie. Nie jest piękna, pomyślał Victor, ale wiara w to może sprawić pewne kłopoty.

— Ja… tego… nie wiem, jak to powiedzieć. Ale, no wiesz… Czy ktoś może zauważył, że chodzę przez sen?

— Na wzgórze? — upewnił się Victor.

Błyskawicznie jak wąż odwróciła głowę w jego stronę.

— Wiesz? Skąd o tym wiesz? Szpiegowałeś mnie? — rzuciła gniewnie. Znowu była dawną Ginger, pełną ognia, jadu i paranoicznie agresywną.

— Laddie cię znalazł… śpiącą. Wczoraj po południu.

— W biały dzień?

— Tak.

Podniosła dłoń do ust.

— Jest gorzej, niż myślałam — szepnęła. — Coraz gorzej. Pamiętasz, jak spotkaliśmy się na wzgórzu? Zanim znalazł nas Dibbler i pomyślał, że… że się całujemy… — Zarumieniła się. — Nie wiedziałam nawet, skąd się tam wzięłam!

— I wróciłaś wczoraj w nocy — dodał Victor.

— Pies ci powiedział, tak?

— Tak. Przykro mi.

— To się powtarza co noc — jęknęła Ginger. — Wiem, bo nawet jeśli wrócę do łóżka, cała podłoga jest zasypana piaskiem, a paznokcie mam połamane! Chodzę tam każdej nocy i nie wiem po co!

— Próbujesz otworzyć wrota. Widać tam teraz takie wielkie, stare wrota, bo część zbocza się osunęła i…

— Tak, widziałam je. Ale po co?

— Mam kilka pomysłów — stwierdził ostrożnie Victor.

— Powiedz!

— Hm… Słyszałaś o czymś, co nazywa się geniusz loci?

— Nie. — Zmarszczyła brwi. — Jest mądre, tak?

— To coś w rodzaju duszy miejsca. Może być potężna. Może zyskać potęgę dzięki wierze, miłości albo nienawiści, jeśli tylko trwają dostatecznie długo. Zastanawiałem się, czy taki duch miejsca może przyzywać ludzi. Albo zwierzęta. Rozumiesz, Święty Gaj to niezwykłe miejsce, prawda? Ludzie tutaj zachowują się inaczej niż zwykle. Na całym świecie najważniejsi są bogowie albo pieniądze, albo bydło… Tutaj najważniejsze to być kimś ważnym.

Słuchała go z uwagą.

— I co? — rzuciła zachęcająco. — Na razie nie wydaje się to groźne.

— Dochodzę do najgorszego.

— Aha.

Victor przełknął ślinę. Mózg bulgotał mu jak zupa. Na wpół zapamiętane fakty wynurzały się kusząco na powierzchnię i znowu tonęły. Zasuszeni, starzy wykładowcy w wysokich, starych salach opowiadali mu o nudnych, starych faktach, które nagle stały się ważne i niebezpieczne jak klinga miecza. Odgrzebywał je z pokładów zapomnienia.

— Nie jestem… — wychrypiał i odchrząknął. — Nie jestem pewien, czy to prawda — wymówił z wysiłkiem. — To przyszło skądinąd. Może się zdarzyć. Słyszałaś o ideach, dla których nadszedł właściwy czas?

— Tak.

— No więc to są te oswojone. Są też inne: idee tak pełne wigoru, że nie chcą czekać na swój czas. Dzikie idee. Zbiegłe idee. A problem polega na tym, że kiedy taka się trafi, powstaje otwór…

Spojrzał na jej uprzejmą, obojętną minę. Porównania wypływały na powierzchnię jak nasiąknięte zupą grzanki. Wyobraź sobie wszystkie światy, jakie zaistniały, w pewnym sensie sprasowane razem jak kanapka… talia kart… książka… złożona kartka… Jeśli powstaną odpowiednie warunki, coś może się przemieszczać w poprzek, nie wzdłuż… Ale jeśli otworzyć bramę między światami, pojawiają się straszliwe zagrożenia, jak na przykład… Jak na przykład… Jak na przykład… Jak na przykład co?

Wiadomości wypłynęły z pamięci niby kawałek podejrzanej macki, dostrzeżony nagle w chwili, kiedy człowiek już sądził, że może bezpiecznie zjeść zupę.

— Możliwe, że coś innego próbuje przedostać się tą drogą — powiedział Victor. — W tym, no… w niczym pomiędzy różnymi gdzieś… istnieją stwory, których wolałbym ci raczej nie opisywać.

— Właśnie to robisz — zauważyła Ginger z napięciem w głosie.

— I one, wiesz, one zwykle bardzo chcą się przedostać do prawdziwych światów, więc może jakoś nawiązują z tobą kontakt, kiedy zaśniesz, i…

Umilkł. Nie mógł znieść wyrazu jej twarzy.

— Mogę się mylić — zapewnił pospiesznie.

— Musisz rnnie powstrzymać przed otworzeniem wrót — szepnęła. — Mogę być jedną z Nich.

— Nie sądzę — odparł swobodnie. — O ile pamiętam, mają zwykle za dużo ramion.

— Próbowałam rozrzucić na podłodze pinezki, żeby się obudzić.

— Brzmi okropnie. Udało się?

— Nie. Rano wszystkie były w torbie. Musiałam je pozbierać.

Victor ściągnął wargi.

— To może być dobry znak — stwierdził.

— Dlaczego?

— Gdyby przywoływało cię, hm, coś niemiłego, pewnie by się nie przejmowało, po czym chodzisz.

— No, może.

— Nie masz pewnie pojęcia, dlaczego to się dzieje?

— Nie. Ale zawsze nawiedza mnie taki sam sen. — Nagle zmrużyła oczy. — Zaraz… Skąd ty wiesz o takich sprawach?

— Ja… jeden mag mi kiedyś opowiadał.

— A sam nie jesteś magiem?

— Absolutnie — zapewnił ją Victor. — W Świętym Gaju nie ma magów. Jaki to sen?

— Zbyt dziwny, żeby cokolwiek znaczył. Zresztą śnił mi się, kiedy jeszcze byłam mała. Zaczyna się od góry, ale to nie jest normalna góra, bo…

Nagle wyrósł nad nimi troll Detrytus.

— Młody pan Dibbler mówi, że pora znów kręcić — oznajmił grzmiącym głosem.

— Przyjdziesz wieczorem do mojego pokoju? — szepnęła Ginger. — Proszę! Obudzisz mnie, gdybym znów zaczęła chodzić przez sen.

— Ale… twojej gospodyni może się to nie spodobać… — wykrztusił Victor.

— Och, pani Cosmopilite jest bardzo tolerancyjna — zapewniła Ginger.

— Naprawdę?

— Pomyśli tylko, że uprawiamy seks.

— Aha — rzekł głucho Victor. — W takim razie oczywiście.

— Młody pan Dibbler nie lubi, kiedy każe mu się czekać — przypomniał Detrytus.

— Zamknij się — rzuciła Ginger. Wstała i otrzepała sukienkę.

Detrytus zamrugał. Ludzie zwykle nie kazali mu się zamykać. Kilka tektonicznych zmarszczek pojawiło się na jego czole. Odwrócił się i spróbował raz jeszcze groźnie spojrzeć z góry, tym razem na Victora.

— Młody pan Dibbler nie lubi…

— Odczep się — mruknął Victor i poszedł śladem Ginger.

Detrytus został sam. Zezując na własny nos, usiłował myśleć. Oczywiście, ludzie mówili mu czasem takie rzeczy jak „odczep się” albo „zamknij się”, ale zawsze z drżeniem zalęknionej brawury w głosie, więc naturalnie odpowiadał zawsze „cha, cha!” i bił ich. Ale nikt jeszcze nie odezwał się do niego tak, jakby jego istnienie było ostatnią rzeczą, jaką ktokolwiek na świecie mógłby się przejmować. Przygarbił potężne ramiona. Może to chodzenie za Ruby zaczęło źle na niego wpływać…

Soli stał nad malarzem wypisującym litery na planszach. Podniósł głowę, kiedy zbliżyli się Ginger z Victorem.

— Dobrze — uznał. — Wszyscy na miejsca. Przechodzimy do sceny balu.

Wydawał się bardzo zadowolony z siebie.

— Ustaliliście już wszystkie słowa? — spytał Victor.

— Bez problemów — odparł z dumą Soli. Spojrzał na słońce. — Straciliśmy dużo czasu — dodał. — Więc nie marnujmy go więcej.

— Zabawne, że udało ci się tak przekonać G.S.P., aż zrezygnował — zauważył Victor.

— Nie miał żadnych argumentów. Wrócił do biura i teraz pewnie będzie się dąsał. Uwaga wszyscy, bierzemy… Malarz liter pociągnął go za rękaw.

— Zastanawiam się, panie Soli, co mam napisać do wielkiej sceny, skoro Victor nie wspomina już o żeberkach…

— Nie przeszkadzaj nam teraz, człowieku…

— Gdyby pan coś zasugerował…

Soli stanowczo zdjął jego dłoń z rękawa.

— Szczerze mówiąc — oznajmił — niewiele mnie to obchodzi. I odszedł na plan.

Malarz został sam. Chwycił pędzel. Bezgłośnie poruszał wargami, układając je wokół słów.

— Hmm… — mruknął po chwili. — Całkiem niezłe.


* * *

Banani N’Vectifa, najchytrzejszy łowca na rozległych, żółtych równinach Klatchu, wstrzymując oddech umieścił na miejscu ostatni element. Deszcz bębnił o dach jego chaty. Gotowe. To było to.

Nigdy jeszcze nie robił czegoś takiego, ale wiedział, że robi to jak należy.

Chwytał w życiu wszystko, od zebr po thargi, i co z tego miał? Ale wczoraj, kiedy dostarczył do N’Kouf ładunek skór, usłyszał jakiegoś kupca. Przybysz twierdził, że gdyby ktokolwiek zbudował lepszą pułapkę na myszy, świat w pokorze wydeptałby ścieżkę do jego drzwi.

Przez całą noc nie mógł zasnąć ani myśleć o niczym innym. O bladym świcie naszkicował patykiem na ścianie chaty kilka projektów i wziął się do pracy. W mieście skorzystał z okazji i obejrzał parę pułapek na myszy — stanowczo wiele im brakowało do doskonałości. Nie budowali ich łowcy.

Sięgnął po gałązkę i delikatnie wsunął ją w mechanizm.

Trzask!

Idealnie.

Teraz musiał tylko zabrać ją do N’Kouf i sprawdzić, czy kupiec…

Deszcz był rzeczywiście bardzo głośny. Właściwie ten dźwięk bardziej przypominał…

Kiedy Banani się ocknął, leżał w ruinach swej chaty, na półmilowym pasie zdeptanego błota.

Spojrzał otępiały na to, co pozostało z jego domu. Spojrzał na brązową bliznę, sięgającą od horyzontu po horyzont. Spojrzał na ciemną, brudną chmurę, ledwie widoczną na jej końcu.

Potem spojrzał w dół. Lepsza pułapka na myszy była teraz ładnym dwuwymiarowym deseniem, wgniecionym w ziemię pośrodku wielkiego odcisku stopy.

— Nie wiedziałem, że jest aż tak dobra — stwierdził.


* * *

Według dzieł historycznych, decydująca bitwa, która zakończyła wojnę domową w Ankh-Morpork, toczyła się między dwoma garściami śmiertelnie zmęczonych ludzi, o mglistym poranku na bagnie. I chociaż jedna ze stron uznała się za zwycięzców, bitwa zakończyła się rezultatem: Ludzie: O, Kruki: 1000, jak to się zwykle dzieje w przypadku bitew.

Obaj Dibblerowie zgadzali się, że gdyby oni tam dowodzili, nikt nie mógłby przeforsować tak marnej gatunkowo wojny. To zbrodnia, że komuś pozwala się stawać w głównym punkcie zwrotnym historii miasta i nie korzystać z tysięcy żołnierzy, wielbłądów, okopów, wałów, machin oblężniczych, katapult, koni i proporców.

— W dodatku we mgle — dodał Halogen. — W ogóle nie myśleli o poziomie oświetlenia.

Osłaniając dłonią oczy, obejrzał wyznaczone pole bitwy. Miało tu pracować jedenastu korbowych, rejestrujących akcję z każdego możliwego kąta. Jeden po drugim podnosili kciuki do góry.

Halogen stuknął w stojące przed nim obrazkowe pudło.

— Gotowi? — zapytał. Odpowiedział mu chór pisków.

— Świetnie, chłopaki. Sprawcie się dobrze, a dostaniecie dodatkową jaszczurkę do herbaty.

Jedną ręką chwycił korbę, a drugą podniósł do ust megafon.

— Gotowi, kiedy pan każe, panie Dibbler! — wrzasnął.

G.S.P. skinął głową i już miał podnieść rękę, kiedy nagle z boku wystrzeliła dłoń Solla i chwyciła go mocno za przegub. Bratanek przyglądał się uważnie szeregom jeźdźców.

— Chwileczkę — rzucił spokojnie, po czym uniósł dłonie do ust. — Hej, ty tam! Piętnasty rycerz w szeregu! Czy mógłbyś rozwinąć proporzec? Dziękuję. Zgłoś się do pani Cosmopilite po nowy. Dziękuję.

Wznosząc brwi, spojrzał na wuja.

— To… To symbol heraldyczny — powiedział szybko Dibbler.

— Skrzyżowane żeberka na tle liści sałaty?

— Dawni rycerze lubili dobrze zjeść.

— Podobała mi się jego dewiza — rzekł zgryźliwie Soli. — „Prawdziwy rycerz jada tylko w Najlepszych Żeberkach Hargi”. Gdybyśmy mieli głos, ciekawe, jak brzmiałby jego krzyk bojowy.

— Jesteś moim krewnym! — Dibbler smętnie pokręcił głową. — Jak możesz mi to robić?

— Bo jestem z twojej krwi i kości — wyjaśnił Soli. Dibbler rozjaśnił się. Oczywiście, jeśli spojrzeć na to z tej strony, nie mógł właściwie narzekać.


* * *

To Holy Wood. Aby czas mijał szybciej, wystarczy nakręcić zegar z szybko sunącymi wskazówkami…

Na Niewidocznym Uniwersytecie resograf rejetrował już siedem plibów na minutę.


* * *

Późnym popołudniem spalili Ankh-Morpork.

Prawdziwe miasto w swej długiej historii zostało spalone wielokrotnie — z zemsty, z nieuwagi, ze złości, a nawet dla ubezpieczenia. Większość kamiennych budynków, które tak naprawdę czyniły je miastem, a więc odróżniały od zbiorowiska szop ustawionych w jednym miejscu, przetrwała te pożary. Wielu ludzi[22] uważało, że solidny pożar — mniej więcej co kilkaset lat — jest niezwykle ważny dla zdrowia samego miasta, gdyż pozwala pozbyć się szczurów, karaluchów, pcheł i — oczywiście — ludzi nie dość bogatych, żeby mieszkać w kamiennych domach.

Słynny pożar w czasie wojny domowej był niezwykły jedynie dlatego, że ogień wznieciły obie strony równocześnie, nie chcąc dopuścić, by miasto wpadło w ręce przeciwnika.

Poza tym — zgodnie z opinią historyków — nie był szczególnie imponujący. Ankh tego lata osiągnęła bardzo wysoki poziom i większa część miasta okazała się zbyt wilgotna, by stanąć w płomieniach.

Tym razem pożar udał się o wiele lepiej.

Płomienie strzeliły w niebo. Ponieważ działo się to w Świętym Gaju, spaliło się wszystko, jedyną bowiem różnicą między kamiennymi i drewnianymi budynkami było to, co wymalowano na płótnie. Spłonął dwuwymiarowy Niewidoczny Uniwersytet. Spłonęła frontowa i jedyna ściana pałacu Patrycjusza. Nawet redukcyjny model Wieży Sztuk tryskał ogniem niczym rzymska świeca.

Dibbler obserwował to zatroskany.

— Czekasz na coś, wujku? — zapytał po chwili Soli.

— Słucham? Nie, nie. Mam nadzieję, że Halogen skupi się na wieży. To bardzo ważna, historyczna budowla.

— Z całą pewnością. Bardzo ważna. Tak ważna, że w czasie przerwy obiadowej posiałem tam paru chłopców, żeby sprawdzili, czy wszystko jest jak należy.

— Posłałeś? — zaniepokoił się Dibbler.

— Tak. I wiesz, co znaleźli? Odkryli, że ktoś poprzybijał do niej fajerwerki. Mnóstwo fajerwerków z lontami. I dobrze, że je znaleźli, bo gdyby odpaliły, zepsułyby całe ujęcie i nigdy już nie zdołalibyśmy go powtórzyć. Ale wiesz co? Powiedzieli, że wyglądało to tak, jakby sztuczne ognie miały się układać w słowa.

— Jakie słowa?

— Nie wpadło mi do głowy, żeby ich zapytać — zapewnił Soli. — Naprawdę, nawet mi to przez myśl nie przyszło.

Wbił ręce w kieszenie i zaczął pogwizdywać pod nosem. Po chwili zerknął na wuja z ukosa.

— „Najostrzejsze żeberka w mieście” — mruknął. — Też coś. Dibbler zmartwił się wyraźnie.

— Byłby humorystyczny akcent — powiedział.

— Posłuchaj, wujku. To nie może tak trwać — rzekł Soli. — Dość już tych komercyjnych wstawek, dobrze?

— No dobrze.

— Na pewno? Dibbler kiwnął głową.

— Przecież powiedziałem, że dobrze, prawda?

— Chciałbym czegoś więcej, wujku.

— Uroczyście obiecuję, że nie będę się więcej wtrącał do produkcji tej migawki — oświadczył posępnie Dibbler. — Jestem twoim wujem. Jestem rodziną. Czy to ci wystarczy?

— No… no dobrze.

Kiedy zgasł ogień, zagrabili resztę żaru i upiekli kiełbaski na imprezie pod gwiazdami, wydanej z okazji skończenia migawki.


* * *

Aksamitna zasłona nocy opadła na klatkę pełną papug, jaką był Święty Gaj. W takie ciepłe noce zwykle wielu ludzi zajmuje się własnymi sprawami.

Para młodych, idąca przez wydmy, doznała ataku śmiertelnego przerażenia, kiedy ogromny troll wyskoczył na nich zza skały, zamachał rękami i krzyknął groźnie „Aargh!”.

— Przestraszyłem was, prawda? — spytał z nadzieją w głosie. Oboje, bladzi, pokiwali głowami.

— Co za ulga — odetchnął Detrytus. Pogłaskał oboje po głowach, lekko wciskając ich stopy w piasek. — .Bardzo wam dziękuję. Jestem głęboko wdzięczny. Życzę miłej nocy — dodał z żalem.

Patrzył, jak odchodzą, trzymając się za ręce. A potem zalał się łzami.

W szopie korbowych G.S.P. Dibbler przyglądał się, jak Halogen tnie i klei namalowaną dzisiaj błonę. Korbowy czuł się zaszczycony; pan Dibbler nigdy przedtem nie wykazywał najmniejszego zainteresowania techniczną obróbką błony. To zapewne tłumaczyło, dlaczego swobodniej niż zwykle traktował tajemnice gildii, przekazywane z pokolenia na to samo pokolenie adeptów.

— Dlaczego wszystkie te małe obrazki są takie same? — spytał Dibbler, gdy korbowy nawijał błonę na szpulę.

— Tak naprawdę wcale nie są takie same — wyjaśnił Halogen. — Każdy trochę się różni od poprzedniego. Widzi pan? Ludzkie oko ogląda mnóstwo trochę się różniących obrazków i myśli, że patrzy na coś, co się rusza.

Dibbler wyjął z ust cygaro.

— Chcesz powiedzieć, że to tylko sztuczka? — upewnił się oszołomiony.

— Zgadza się. — Korbowy parsknął śmiechem i sięgnął po naczynie z klejem.

Dibbler obserwował go zafascynowany.

— Zawsze myślałem, że to jakiś specjalny rodzaj magii — wyznał z odrobiną rozczarowania. — A teraz mi mówisz, że to coś w rodzaju gry w trzy karty.

— Mniej więcej. To jest tak: ludzie tak naprawdę nie widzą żadnego z tych obrazków. Widzą je wszystkie naraz. Rozumie pan?

— Zaraz, gdzieś się przy tym zgubiłem.

— Każdy obrazek dokłada się do ogólnego efektu. Ludzie nie widzą… hm, jak to ująć… żadnego z pojedynczych obrazków, tylko efekt wywołany przez bardzo dużo obrazków przesuwających się bardzo szybko.

— Naprawdę? To bardzo ciekawe — stwierdził Dibbler. — Naprawdę bardzo ciekawe.

Strzepnął popiół z cygara w stronę demonów. Któryś z nich złapał ten popiół i zjadł.

— A co by się stało — spytał ostrożnie Dibbler — gdyby, powiedzmy, jeden obrazek w całej migawce był inny?

— Zabawne, że pan o to pyta — przyznał Halogen. — To się zdarzyło wczoraj, kiedy kleiliśmy Za Doliną Trolli. Jeden z uczniów wstawił w błonę tylko jeden obrazek z Poszukiwaczy złota, a my przez cały ranek myśleliśmy tylko o złocie. I nie wiedzieliśmy, z jakiego powodu. Całkiem jakby wlazło nam to prosto do głów, chociaż oczy niczego nie zauważyły. Znalazłem ten obrazek tylko dzięki temu, że przypadkiem przeglądałem migawkę bardzo powoli. Oczywiście, spuściłem chłopakowi lanie.

Chwycił pędzel do kleju i skleił kilka prostokątów błony. Po chwili zdał sobie sprawę z nagłego milczenia za plecami.

— Dobrze się pan czuje, panie Dibbler? — zapytał z niepokojem.

— Hm? Aha. — Dibbler myślał intensywnie. — I wystarczył jeden obrazek, żeby wywrzeć taki skutek?

— Tak. Na pewno nic panu nie dolega?

— Nigdy nie czułem się lepiej. — Dibbler zatarł ręce. — Nigdy. A teraz może pogadamy w cztery oczy, ty i ja. Bo wiesz… — Przyjazne położył dłoń na ramieniu Halogena. — Mam przeczucie, że to może być twój szczęśliwy dzień.


* * *

W ciemnym zaułku siedział Gaspode i mruczał do siebie. — Ha… Zostań, powiada. Daje mi rozkazy. Żefy tylko jego dziewczyna nie musiała znosić u siefie w pokoju okropnego cuchnącego psa. I teraz siedzę tuja, najlepszy przyjaciel człowieka, porzucony na deszczu. Gdyfy padało. Fo może i nie pada, ale gdyfy padało, fyłfym cały mokry. Dofrze fy mu zrofiło, gdyfym teraz wstał i sofie poszedł. Mógłfym to zrofić. W każdej chwili. Wcale nie muszę tutaj siedzieć. Nikt nie przypuszcza, mam nadzieję, że tutaj siedzę, fo mi kazali tutaj siedzieć. Chciałfym zofaczyć takiego człowieka, który mógłfy mi rozkazywać. Siedzę tu, fo mam na to ochotę. Otóż to.

Potem poskomlał trochę i podreptał w cień, gdzie była mniejsza szansa, że ktoś go zobaczy.

W pokoju na górze Victor stał twarzą do ściany. To było poniżające. Jakby nie wystarczyło, że na schodach wpadli na panią Cosmopilite. Uśmiechnęła się do niego szeroko i wykonała skomplikowany gest z intensywnym użyciem łokcia; Victor był pewien, że starsze panie nie powinny znać takich gestów.

Słyszał trzaski i od czasu do czasu szelesty — to Ginger szykowała się do snu.

— Jest naprawdę bardzo miła — powiedziała. — Mówiła mi wczoraj, że miała czterech mężów.

— A jak się pozbyła zwłok? — spytał Victor.

— Absolutnie nie rozumiem, co masz na myśli. — Ginger prychnęła z oburzeniem. — Dobrze, możesz się już odwrócić. Jestem w łóżku.

Victor odetchnął i obejrzał się. Ginger podciągnęła kołdrę pod szyję i trzymała ją tam, jak oblężony garnizon utrzymuje ostatnie barykady.

— Musisz mi obiecać — rzekła — że jeśli coś się stanie, nie będziesz próbował wykorzystać sytuacji. Victor westchnął.

— Obiecuję.

— Chodzi mi o to, że muszę pamiętać o karierze. Rozumiesz chyba.

— Tak, rozumiem.

Victor usiadł przy lampie i wyjął z kieszeni książkę.

— Nie żebym była niewdzięczna ani nic podobnego.

Victor przerzucał pożółkłe stronice, szukając miejsca, gdzie ostatnio skończył. Dziesiątki ludzi spędziły całe życie na wzgórzu Świętego Gaju, najwyraźniej wyłączne po to, żeby podtrzymywać ogień i modlić się trzy razy dziennie. Po co? Kto był Strażnikiem u Wrót?

— Co czytasz? — zapytała po chwili Ginger.

— Taką starą książkę, którą znalazłem — odparł krótko Victor. — O Świętym Gaju.

— Aha.

— Na twoim miejscu spróbowałbym się trochę przespać — poradził. Przesunął się trochę, żeby w słabym świetle lepiej widzieć niewyraźne pismo.

Usłyszał, jak ziewa.

— Czy skończyłam ci opowiadać mój sen? — spytała.

— Chyba nie — odpowiedział tonem, który uznał za uprzejmie zniechęcający.

— Zawsze zaczyna się od góry…

— Posłuchaj, nie powinnaś rozmawiać…

— …a wokół niej są gwiazdy, no wiesz, takie na niebie, tylko że jedna spada na dół i to już wcale nie jest gwiazda, tylko kobieta trzymająca nad głową pochodnię…

Victor powoli wrócił na sam początek książki.

— Tak?

— I ciągle próbuje mi coś powiedzieć, coś, czego nie rozumiem, o budzeniu kogoś, a potem jest mnóstwo świateł i coś ryczy, jakby lew albo tygrys. I się budzę.

Palec Victora obrysował sylwetkę góry pod gwiazdami.

— To na pewno tylko sen — stwierdził. — Niczego nie musi oznaczać.

Oczywiście, wzgórze Świętego Gaju nie było szpiczaste. Teraz nie — ale może kiedyś było, w czasach kiedy w miejscu dzisiejszej zatoki wznosiło się miasto. Na bogów, coś musiało tego miasta naprawdę nienawidzić.

— Zapamiętałaś jeszcze coś ze snu? — zapytał z udawaną obojętnością.

Nie odpowiedziała. Na palcach podszedł do łóżka.

Zasnęła.

Wrócił na krzesło, które zapowiadało, że najdalej za pół godziny stanie się irytująco niewygodne. Zgasił lampę.

Coś pod wzgórzem. Tam czaiło się zagrożenie.

Ale zagrożeniem bardziej bezpośrednim był fakt, że on sam też za chwilę zaśnie.

Siedział w ciemności i martwił się. Jak właściwie należy budzić kogoś, kto chodzi przez sen? Niewyraźnie sobie przypominał, że może to być bardzo niebezpieczne. Słyszał historie o ludziach, którzy śnili, że ścinają im głowy, a potem, kiedy ktoś klepnął ich w ramię, głowy naprawdę im odpadały. Skąd ktoś mógł wiedzieć, o czym śnią martwe osoby, nie zostało wyjaśnione. Może ich duchy przychodziły nocą i stawały przy łóżku, żeby się poskarżyć?

Krzesło zaskrzypiało głośno, kiedy zmienił pozycję. Może gdyby wystawił jedną nogę, o tak, mógłby ją oprzeć o brzeg łóżka. Wtedy gdyby nawet zasnął, nie mogłaby wstać, nie budząc go przy tym.

Właściwie to zabawne. Od paru tygodni całymi dniami brał ją w ramiona, ratował przed wszystkim, za co akurat przebrał się Morry, całował i ogólnie odjeżdżał z nią w stronę zachodzącego słońca, żeby żyć potem długo i szczęśliwie, możliwe, że nawet ekstatycznie. Prawdopodobnie nikt, kto oglądał migawki, nie uwierzyłby, że spędził noc w jej pokoju, siedząc na stołku zrobionym z nierównych desek. Takie rzeczy nie zdarzają się w migawkach. Migawki są o Namyętności w Świecie Ogarniętym Szaleństwem. Gdyby to była migawka, to nie siedziałby tak po ciemku na twardym krześle. Raczej by… no, nie siedziałby tak po ciemku na twardym krześle, to pewne.


* * *

Kwestor zamknął na klucz drzwi gabinetu. Nie miał wyjścia. Nadrektor uważał, że pukanie do drzwi to coś, co przytrafia się innym.

Dobrze przynajmniej, że ten straszny człowiek stracił zainteresowanie dla resografu, czy jak tam Riktor nazwał swoje urządzenie. Kwestor przeżył ciężki dzień — próbował jak zwykle kierować sprawami Uniwersytetu, ale przez cały czas nie mógł zapomnieć, że dokument leży w jego pokoju.

Wyjął go spod dywanu, zapalił lampę i zaczął czytać.

Sam chętnie przyznawał, że nie radzi sobie z mechaniką. Szybko więc ominął fragmenty dotyczące osi, oktironowych wahadeł i powietrza sprężanego w miechach.

Od razu odszukał akapit stwierdzający: Jeśli zatem zakłócenie osnowy rzeczywistości wywoła fale rozchodzące się od epicentrum, wahadło odchyli się, spręży powietrze w odpowiednim miechu i sprawi, ze najbliższy epicentrum ozdobny słoń wypuści do naczynia niewielką ołowianą kulkę. Dzięki temu kierunek i skalę zakłócenia…

…whumm… whumm…

Słyszał nawet tutaj. Ułożyli dookoła kolejne worki z piaskiem, ale nikt już nie śmiał ruszać aparatu. Kwestor spróbował wrócić do lektury.

… można ocenić na podstawie liczby, kierunku i siły…

…whumm… whummWHUMMWHUMM!

Kwestor zauważył, że wstrzymuje oddech.

… wyrzucania kulek. Jak oceniam, w przypadku poważnych zakłóceń…

Plib.

…ich liczba może nawet…

Plib.

… przekroczyć dwie kulki…

Plib.

…wyrzucone na kilka cali…

Plib.

…w okresie około…

Plib.

…jednego…

Plib.

… miesiąca.

Plib.


* * *

Gaspode obudził się i szybko stanął w pozycji znamionującej — miał nadzieję — czujność.

Ktoś krzyczał, ale bardzo grzecznie, jakby chciał, żeby mu pomóc, jednak tylko pod warunkiem że nie sprawi tym zbyt wielkiego kłopotu.

Wbiegł na schody. Drzwi były uchylone, więc pchnął je lekko głową.

Victor leżał na plecach, przywiązany do krzesła. Gaspode usiadł i zaczął go pilnie obserwować, na wypadek gdyby zrobił coś ciekawego.

— Wszystko w porządku, co? — zapytał po chwili.

— Nie siedź tak, durniu! Rozwiąż mnie! — odpowiedział Victor.

— Durniem może i jestem, ale nie związanym — zauważył spokojnie Gaspode. — Skoczyła na ciefie?

— Musiałem się na chwilę zdrzemnąć.

— Tak długą chwilę, że zdążyła wstać, podrzeć prześcieradło i przywiązać cię do krzesła?

— Dobrze już, dobrze. Możesz to przegryźć?

— Tymi zęfami? Ale mogę kogoś sprowadzić. — Gaspode uśmiechnął się.

— Hm… To chyba nie jest najlepszy…

— Nie martw się. Zaraz wracam. I Gaspode wybiegł.

— Trudno mi będzie wytłumaczyć… — zawołał jeszcze Victor, ale pies zbiegł już ze schodów.

Przez labirynt zaułków i uliczek dotarł na tyły wytwórni Wieku Nietoperza. Zbliżył się do wysokiego płotu. Z drugiej strony cicho brzęknął łańcuch.

— Laddie? — szepnął chrapliwie. Odpowiedziało mu zachwycone szczekanie.

Dobry Laddie!

— Tak — mruknął Gaspode. — No tak.

Westchnął. Czy on też kiedyś był taki? Jeśli tak, to dzięki bogom, że tego nie pamięta.

Ja dobry piesek!

— Oczywiście, Laddie, na pewno. Fądź cicho. Gaspode przecisnął swe artretyczne ciało pod płotem. Gdy tylko się wynurzył, Laddie polizał go po pysku.

— Za stary już jestem na takie rzeczy — burczał Gaspode. Obejrzał łańcuch.

— Kolczatka — stwierdził. — Głupia kolczatka. Przestań się szarpać, tumanie. Cofnij się. Do tyłu! Dofrze.

Wcisnął łapę w pętlę i przeciągnął łańcuch przez głowę Laddiego.

— Już — stwierdził. — Gdyfyśmy wszyscy wiedzieli, jak się to rofi, moglifyśmy rządzić światem. Przestań fiegać w kółko. Jesteś nam potrzefny.

Laddie stanął na baczność, wywieszając język. Gdyby psy potrafiły salutować, z pewnością by to zrobił.

Gaspode przeczołgał się z powrotem i czekał. Słyszał za płotem kroki Laddiego, ale wielki pies wyraźnie oddalał się od ogrodzenia.

— Nie! — syknął Gaspode. — Za mną!

Zatupały łapy, coś świsnęło, Laddie przefrunął nad płotem i wylądował na czterech łapach przed Gaspode. Gaspode mało się nie zadławił językiem.

— Dofry piesek — wymruczał. — Dofry piesek.


* * *

Victor usiadł i roztarł głowę.

— Stuknąłem o podłogę, kiedy krzesło upadło do tyłu — wyjaśnił.

Laddie siedział, wyraźnie na coś czekając. Resztki prześcieradła zwisały mu z pyska.

— Czego on chce? — spytał Victor.

— Masz mu powiedzieć, że jest dofrym pieskiem. — Gaspode westchnął ciężko.

— A nie spodziewa się kawałka mięsa albo czegoś słodkiego?

Gaspode pokręcił głową.

— Powiedz mu tylko, jakim to dofrym jest pieskiem. U psów to lepsze niż twarda waluta.

— Naprawdę? No dobrze. Dobry piesek, Laddie. Podniecony Laddie podskoczył kilka razy. Gaspode zaklął pod nosem.

— Przepraszam — rzucił. — Ale przyznasz, że to żałosne.

— Dobry piesek… Szukaj Ginger — powiedział Victor.

— Przecież ja też mogę ją znaleźć — przypomniał Gaspode, gdy Laddie zaczął obwąchiwać podłogę. — Ofaj wiemy, dokąd poszła. Nie musisz przecież…

Laddie skoczył do drzwi — ale z gracją. Przystanął u stóp schodów i wydał szczeknięcie typu „za mną”.

— Żałosne — mruknął smętnie Gaspode.


* * *

Gwiazdy nad Świętym Gajem zawsze zdawały się świecić jaśniej. Oczywiście, powietrze było tu czyściejsze niż w Ankh i prawie bez dymu, ale… gwiazdy wyglądały na większe i bliższe — jakby niebo zmieniło się w wielką soczewkę.

Laddie mknął przez wydmy, zatrzymując się co jakiś czas, żeby Victor mógł go dogonić. Gaspode podążał za nimi w pewnej odległości, kołysał się z boku na bok i rzęził.

Trop prowadził do zagłębienia, które było puste. Wrota rozwarły się mniej więcej na stopę. Piasek wokół był rozkopany. Czy coś wyszło na zewnątrz? Ginger w każdym razie weszła do środka.

Victor patrzył.

Laddie siedział przy wrotach i przyglądał mu się z nadzieją.

— On czeka — zauważył Gaspode.

— Na co? — spytał lękliwie Victor. Gaspode jęknął.

— A jak myślisz?

— Aha. No tak. Dobry piesek, Laddie. Laddie zaszczekał i spróbował wykręcić salto.

— Co teraz? — chciał wiedzieć Victor. — Przypuszczam, że powinniśmy tam wejść…

— Możliwe — zgodził się Gaspode.

— Hm… Możemy też zaczekać, aż ona wyjdzie. Widzisz, nigdy specjalnie nie lubiłem ciemności. Znaczy, rozumiesz, noc może być, ale absolutna czerń…

— Założę się, że Cohen Farfarzyńca nie foi się ciemności.

— Niby tak…

— I Czarny Cień Pustyni też się nie foi ciemności.

— Zgadza się, ale…

— A także Howondaland Smith, Łowca Farlgrogów, ten to praktycznie zjada ciemność na śniadanie.

— Tak, aleja nie jestem tymi ludźmi! — zaprotestował Victor.

— Sprófuj to wytłumaczyć tym wszystkim, którzy wydawali swoje pensy, żefy zofaczyć, jak nimi jesteś. — Gaspode drapnął jakąś cierpiącą na bezsenność pchłę. — Fyłafy zafawa, gdyfyśmy mieli tu teraz korfowego — stwierdził radośnie. — Zrofiłfy z tego niezłą migawkę. Fohater nie działa po ciemku… Tak, to dofry tytuł. Lepsza komedia niż Indycze uda. Lepsza nawet niż Noc na arenie. Ludzie ustawialify się w kolejkach, żefy tylko…

— Dobrze, przestań już — przerwał mu Victor. — Może wejdę, ale tylko kawałek. — Rozejrzał się rozpaczliwie po wyschniętych drzewach wokół zagłębienia. — I to z pochodnią — dodał.


* * *

Spodziewał się pająków, wilgoci, a może i węży, jeśli nie czegoś gorszego…

Zamiast nich zobaczył korytarz prowadzący lekko w dół. Powietrze miało słony posmak, sugerujący, że gdzieś dalej tunel łączy się z morzem.

Victor postąpił kilka kroków w głąb i przystanął.

— Chwileczkę. Jeśli pochodnia zgaśnie, możemy się beznadziejnie zgubić.

— Nie, nie możemy — odparł Gaspode. — Zapominasz o psim węchu.

— Sprytne…

Victor wszedł trochę dalej. Ściany pokrywały powiększone wersje ideogramów, które znał z książki.

— A wiesz — powiedział, przesuwając po nich palcami. — To właściwie nie wygląda na pismo. Raczej…

— Idź i przestań szukać pretekstów — rzucił zza jego pleców Gaspode.

Victor kopnął w coś, co potoczyło się w mrok.

— Co to było? — szepnął przerażony.

Gaspode zniknął w ciemności i wrócił po chwili.

— Nie masz się czym przejmować — uspokoił go.

— Naprawdę?

— To tylko czaszka.

— Czyja?

— Nie powiedział.

— Zamknij się!

Coś zachrzęściło pod sandałem Victora.

— A to… — zaczął Gaspode.

— Nie chcę wiedzieć!

— To fyła muszla.

Victor wpatrywał się w kwadrat ciemności. Zaimprowizowana pochodnia jasno płonęła w przeciągu. Kiedy wytężał słuch, słyszał rytmiczny odgłos: albo ryk jakiejś bestii w mroku, albo szum morza w podziemnym tunelu. Wolał to drugie wyjaśnienie.

— Coś ją przyzywało — powiedział głośno. — W snach. Ktoś, kto chce, żeby go wypuścić. Boję się, że zrobi jej krzywdę.

— Nie jest tego warta — oświadczył Gaspode. — Fieganie za dziewczętami pozostającymi pod wpływem Stworów z Pustki się nie opłaca. Możesz mi wierzyć na słowo. Nigdy nie wiesz, ofok czego się ofudzisz.

— Gaspode!

— Przekonasz się, że mam rację.

Pochodnia zgasła.

Victor pomachał nią rozpaczliwie, potem dmuchnął, próbując rozpalić na nowo. Kilka iskierek rozjarzyło się i zniknęło… Zapewne w pochodni nie zostało już dość pochodni.

Nadpłynęła fala ciemności.

Takiej ciemności Victor nie znał. Choćby nie wiadomo jak długo się w nią wpatrywał, oczy nie mogły się przyzwyczaić. Nie istniało w niej nic, do czego mogłyby się przyzwyczajać. To była ciemność — matka wszelkiej ciemności, ciemność absolutna, podziemna, tak gęsta, że niemal dotykalna, niby zimny aksamit.

— Ależ tu ciemno — odezwał się Gaspode.

Zalałem się tym, co nazywają zimnym potem, myślał Victor; zawsze się zastanawiałem, jakie to uczucie. Przesunął się w bok i dotknął ściany.

— Lepiej wracajmy — zaproponował, miał nadzieję, że rzeczowym tonem. — Przed nami może się czaić… rozpadlina albo coś innego. Możemy zebrać więcej pochodni, więcej ludzi i wrócić.

Z głębi tunelu dobiegł głuchy dźwięk.

Umpf!

I zaraz potem rozbłysło światło tak ostre, że rzuciło obraz gałek ocznych na wewnętrzną powierzchnię czaszki Victora. Przygasło po kilku sekundach, ale nadal było nieznośnie jaskrawe. Laddie zaskomlał.

— Sprawa załatwiona — rzucił chrapliwie Gaspode. — Masz już światło, więc wszystko jest w porządku.

— Tak, ale skąd się wzięło?

— Nify ja mam to wiedzieć?

Victor ruszył ostrożnie naprzód; cień, tańcząc, podążał za nim krok w krok.

Po mniej więcej pięćdziesięciu sążniach tunel doprowadził do czegoś, co pewnie było kiedyś naturalną grotą. Światło padało z przejścia po drugiej stronie, było jednak tak jasne, że ukazywało nawet najmniejsze szczegóły.

Grota była większa niż Główny Hol Niewidocznego Uniwersytetu, a kiedyś pewnie także bardziej imponująca. Światło odbijało się od wyszukanych złotych ornamentów i od stalaktytów zwisających ze sklepienia. Stopnie, dostatecznie szerokie dla regimentu wojska, wynurzały się z szarego otworu w podłodze; regularny szum, huk i zapach soli dowodził, że gdzieś w dole morze odnalazło drogę do wejścia. Powietrze było wilgotne.

— Jakaś świątynia? — szepnął Victor.

Gaspode obwąchał ciemnoczerwoną kotarę wiszącą obok wejścia. Rozpadła się w wilgotną masę.

— Fuj — rzeki. — Wszystko tu spleśniało!

Coś wielonożnego przemknęło po podłodze i wpadło do otworu schodów.

Victor delikatnie szturchnął palcem gruby czerwony sznur, zawieszony między pozłacanymi słupkami. Sznur się rozsypał.

Spękane stopnie prowadziły do dalekiego rozświetlonego otworu. Wspięli się na nie, przestępując nad stosami gnijących wodorostów i kawałkami drewna, przyniesionymi tu przez jakiś dawny, wysoki przypływ.

Za przejściem zobaczyli następną wielką jaskinię, podobną do amfiteatru. Rzędy siedzeń ciągnęły się w dół, aż do…

…ściany?

Błyszczała jak rtęć. Gdyby wypełnić rtęcią podłużny basen wielkości domu, a potem przechylić go w bok tak, żeby się nie wylała, powstałoby coś podobnego.

Tylko nie wyglądałoby tak złowieszczo.

To coś było płaskie i czyste, ale Victor poczuł nagle, że jest obserwowany, niby pod mikroskopem.

Laddie zaskomlał.

I wtedy Victor zrozumiał, co go tak niepokoi.

To nie była ściana. Ściany są zwykle do czegoś przyczepione, w przeciwieństwie do tej rzeczy. Wisiała tylko w powietrzu, falowała i marszczyła się jak odbicie w lustrze, tyle że bez lustra.

Światło padało zza niej. Victor dostrzegał je teraz: jaskrawy punkt, przesuwający się w cieniu po przeciwnej stronie groty.

Ruszył w dół przejściem między rzędami kamiennych siedzeń. Psy biegły mu przy nogach; położyły płasko uszy i podkuliły ogony. Szli po czymś, co kiedyś mogło być dywanem; rozrywał się z wilgotnym trzaskiem i rozpadał pod stopami.

— Nie wiem, czy zauważyłeś — odezwał się po chwili Gaspode — ale niektóre…

— Wiem — przerwał mu posępnie Victor.

…miejsca nadal są…

— Wiem.

…zajęte.

— Wiem!

Ludzie — te rzeczy, które kiedyś były ludźmi — siedzieli w rzędach. Jakby oglądali migawkę.

Dotarł już niemal do tego dziwnego obiektu, który migotał teraz w górze — prostokąt mający długość i wysokość, ale bez grubości.

Tuż przed nim, niemal dokładnie pod srebrnym ekranem, kilka wąskich stopni prowadziło w dół do okrągłego otworu, w połowie wypełnionego gruzem. Victor wspiął się i zajrzał za ekran w miejsce, skąd padało światło.

To była Ginger. Stała nieruchomo, wznosząc rękę nad głową. Pochodnia, którą trzymała, jaśniała jak fosfor.

Patrzyła na ciało na kamiennej płycie — ciało olbrzyma. A przynajmniej podobne do ciała olbrzyma. Może była to tylko zbroja z leżącym na niej mieczem, przysypana kurzem i piaskiem.

— To jest to coś z książki — syknął. — Na bogów, co ona sobie myśli?

— Nie wydaje mi się, żefy cokolwiek myślała — stwierdził Gaspode.

Ginger odwróciła się nieco i Victor zobaczył jej twarz. Uśmiechała się.

Za kamienną płytą dostrzegł jakiś duży, zaśniedziały dysk. Na szczęście wisiał jak należy, na umocowanych do stropu łańcuchach, nie zaprzeczając sile grawitacji.

— Dość tego — rzekł Victor. — Zamierzam natychmiast to przerwać. Ginger!

Głos zahuczał echem między ścianami. Słyszał, jak odbija się w korytarzach i jaskiniach: …er, …er, …er. Z tyłu stuknął spadający kamień.

— Tylko cicho! — szepnął Gaspode. — Całe sklepienie może się na nas zawalić.

— Ginger! — syknął Victor. — To ja!

Odwróciła się i spojrzała na niego albo poprzez niego, albo w niego, do wnętrza.

— Victorze — rzekła słodko. — Odejdź stąd. Odejdź daleko. Inaczej zdarzy się wielkie zło.

— Zdarzy się wielkie zło — powtórzył Gaspode. — To wróżfne słowa, nie ma co.

— Nie wiesz, co robisz — tłumaczył Victor. — Sama prosiłaś, żebym cię zatrzymał. Wracajmy. Odprowadzę cię do domu.

Spróbował się wspiąć…

…i coś zapadło się pod jego stopą. Gdzieś w dali rozległ się bulgot, metaliczne brzęknięcie, wreszcie jedna wodnista, muzyczna nuta wezbrała wokół i odbiła się echem od ścian jaskini. Victor szybko przesunął nogę, ale nastąpił na inną część gzymsu, która opadła tak jak pierwsza, budząc drugą nutę.

Usłyszał też jakiś zgrzyt. Stał w niewielkim otworze i nagle uświadomił sobie z przerażeniem, że wznosi się do góry przy wtórze grzmiących akordów oraz stukotu i jęków starożytnej maszynerii. Nerwowo wyciągnął ręce na boki. Uderzył w zardzewiałą dźwignię, która wywołała odmienny akord i pękła z trzaskiem. Laddie zaczął wyć. Victor dostrzegł, że Ginger upuszcza pochodnię, by rękami zatkać uszy.

Kamienny blok wyrwał się ze ściany i powoli runął na siedzenia. Odłamki skały zabębniły o podłogę, a głuchy huk sugerował, że hałas zmienia rozkład całej jaskini.

I nagle huk ucichł z długim, zduszonym bulgotem i z ostatnim sieknięciem. Szarpnięcia i zgrzyty świadczyły, że uruchomiona przez Victora pradawna machina dała z siebie wszystko, nim się rozpadła.

Powróciła cisza.

Victor zsunął się powoli z muzycznej platformy, sterczącej teraz kilka stóp nad podłogą, i podbiegł do Ginger. Osunęła się na kolana i płakała.

— Chodź — powiedział. — Musimy się stąd wydostać.

— Gdzie ja jestem? Co się dzieje?

— Nie mogę nawet zacząć ci tłumaczyć.

Pochodnia na podłodze strzelała iskrami. Zgasł gdzieś niesamowity ogień; teraz był to tylko kawałek zwęglonego, prawie wypalonego drzewa. Victor chwycił ją i machał, póki nie pojawił się mętny żółty płomień.

— Gaspode! — rzucił.

— Słucham?

— Wy, psy, prowadzicie.

— Och, dziękuję ci fardzo.

Ginger przylgnęła do niego, kiedy szli przejściem między siedzeniami. Mimo narastającej grozy Victor musiał przyznać, że jest to bardzo miłe uczucie. Rozejrzał się, popatrzył na nielicznych siedzących na miejscach i zadrżał.

— Wyglądają, jakby umarli podczas oglądania migawki — zauważył.

— Owszem. Komedii — odezwał się biegnący przodem Gaspode.

— Dlaczego tak uważasz?

— Fo wszyscy szczerzą zęby.

— Gaspode!

— Trzeba patrzeć na wszystko od jasnej strony — mruknął pies. — Nie można się zadręczać tylko dlatego, że trafiliśmy do zapomnianego podziemnego grofowca, w towarzystwie ofląkanej miłośniczki kotów i z pochodnią, która lada chwila zgaśnie…

— Prędzej! Biegiem!

Potykając się, wbiegli po schodach; ślizgając się po wodorostach, ruszyli do przejścia prowadzącego ku cudownej obietnicy świeżego powietrza i światła dnia. Pochodnia zaczęła parzyć Victora w rękę. Odrzucił ją. W korytarzu nie było żadnych pułapek; wystarczy trzymać się jednej ściany i nie robić niczego nierozsądnego, a muszą dotrzeć do wrót. Zresztą wstał już pewnie świt, a to znaczy, że wkrótce zobaczą światło.

Wyprostował się z dumą. Zachował się naprawdę bohatersko. Co prawda nie musiał walczyć z potworami, ale pewnie nawet potwory zgniłyby tutaj już całe wieki temu. Oczywiście, trochę to było przerażające, ale w końcu okazało się… właściwie okazało się archeologią. Miał to już za sobą i nic nie wydawało się straszne…

Biegnący przodem Laddie zaszczekał ostro.

— Co mówi? — spytał Victor.

— Mówi — odparł Gaspode — że tunel jest zaflokowany.

— No nie…

— To pewnie twój recital organowy zawalił strop.

— Naprawdę zablokowany?

Naprawdę.

Victor wczołgał się na stos głazów. Kilka wielkich bloków ze stropu runęło, pociągając za sobą tony skalnych odłamków. Próbował naciskać i ciągnąć za jeden czy dwa głazy, ale doprowadził tylko do kolejnych zawałów.

— Może jest jakieś inne wyjście? — zastanowił się. — Psy mogłyby pewnie je znaleźć…

— Zapomnij o tym, kolego. Zresztą jedyna inna droga do wyjścia musi prowadzić w dół, po schodach. Czyli do morza, zgadza się? Możecie płynąć w głąf i mieć nadzieję, że płuca wytrzymają.

Laddie zaszczekał.

— Nie ty — rzucił krótko Gaspode. — Nie mówiłem do ciefie. Nigdy do niczego nie zgłaszaj się na ochotnika. Victor wciąż grzebał w osypisku.

— Nie jestem pewien — odezwał się po chwili — ale wydaje mi że widzę jakieś światło. Jak sądzisz? Usłyszał, jak Gaspode wdrapuje się po kamieniach.

— Możliwe — przyznał z rezerwą pies. — Wygląda na to, że parę floków się zaklinowało i zostało trochę miejsca.

— Dosyć, żeby ktoś mały się przecisnął?

— Wiedziałem, że to powiesz — mruknął Gaspode.

Po chwili Victor usłyszał skrobanie pazurów na luźnych kamieniach.

— Trochę się poszerza — zabrzmiał stłumiony głos. — Znowu ciasno… Niech to…

Zapadła cisza.

— Gaspode! — zawołał niespokojnie Victor.

— Nic mi nie jest. Przeszedłem. I widzę wrota.

— Świetnie.

Victor poczuł lekki podmuch i usłyszał drapanie. Ostrożnie wyciągnął rękę i trafił palcami na przeciskające się gorączkowo owłosione ciało.

— Laddie próbuje iść za tobą!

— Jest za duży. Utknie.

Rozległo się psie sieknięcie, wściekłe kopanie, które obsypało Victora żwirem, i ciche, tryumfalne szczeknięcie.

— Oczywiście, jest trochę chudszy ode mnie — przyznał po chwili Gaspode.

— A teraz biegnijcie obaj i sprowadźcie pomoc — polecił Victor. — My zaczekamy tutaj.

Słyszał, jak odbiegają. Dalekie szczekanie Laddiego dowodziło, że dotarli do otwartej przestrzeni. Usiadł.

— Teraz pozostaje nam tylko czekać — oświadczył.

— Jesteśmy pod wzgórzem, prawda? — dobiegł z ciemności głos Ginger.

— Tak.

— Skąd się tu wzięliśmy?

— Przyszedłem za tobą.

— Prosiłam, żebyś mnie powstrzymał.

— Tak, ale potem mnie związałaś.

— Nie zrobiłam tego!

— Związałaś mnie — powtórzył Victor. — A potem przyszłaś tutaj, otworzyłaś wrota, zrobiłaś jakąś dziwną pochodnię i dotarłaś aż do… do tamtego miejsca. Boję się myśleć, co byś zrobiła, gdybym cię nie obudził.

Przez chwilę trwało milczenie.

— Naprawdę? — spytała niepewnie Ginger.

— Naprawdę.

— Ale ja nic takiego nie pamiętam.

— Wierzę ci. Ale tak było.

— A jakie… Gdzie my jesteśmy?

Victor przesunął się trochę w ciemności, szukając wygodniejszej pozycji.

— Sam nie wiem — przyznał. — Z początku myślałem, że to jakaś świątynia. Mam wrażenie, że ludzie wykorzystywali ją do oglądania ruchomych obrazków.

— Przecież wyglądała, jakby miała setki lat!

— Raczej tysiące.

— To niemożliwe! — oświadczyła Ginger niepewnym głosem osoby, która usiłuje zachować rozsądek, choć szaleństwo tasakiem rąbie drzwi. — Alchemicy wpadli na ten pomysł dopiero kilka miesięcy temu.

— Owszem. Jest się nad czym zastanawiać. Wyciągnął rękę i znalazł ją — była sztywna jak posąg; drgnęła, kiedy jej dotknął.

— Tutaj jesteśmy bezpieczni — dodał. — Niedługo Gaspode sprowadzi jakąś pomoc. Nie ma się o co martwić.

Próbował nie myśleć o morzu chlupiącym na schodach, o wielonogich stworzeniach biegających po posadzce w ciemności. Starał się tłumić myśli o ośmiornicach przelewających się wolno przez siedzenia przed tym żywym, falującym ekranem. Usiłował zapomnieć o widzach siedzących w mroku, gdy nad nimi mijały stulecia. Może czekali, aż zjawi się ktoś, kto sprzeda im pukane ziarna i gorące kiełbaski.

Całe życie jest jak oglądanie migawki, pomyślał. Tylko zawsze wygląda tak, jakby człowiek przyszedł o dziesięć minut spóźniony i nikt nie chce mu opowiedzieć, o co chodzi, więc musi sam się wszystkiego domyślać.

I nigdy, ale to nigdy nie zdarza się okazja, żeby zostać na drugi pokaz.


* * *

W korytarzu Niewidocznego Uniwersytetu zamigotała świeca. Kwestor nigdy nie uważał się za człowieka odważnego. Najszczęśliwszy czuł się wtedy, kiedy siadał nad kolumnami liczb; zresztą talent do liczb doprowadził go wyżej w uniwersyteckiej hierarchii, niż mógłby dotrzeć dzięki magii. Ale czegoś takiego nie mógł zlekceważyć.

…whumm… whumm… whummwhummwhummWHUMMWHUMM.

Schowany za filarem, naliczył jedenaście kulek. Nad workami wykwitały maleńkie wachlarze piasku. Kanonada następowała już w odstępach dwuminutowych.

Podbiegł do stosu worków i pociągnął za róg pierwszego. Rzeczywistość nie jest taka sama we wszystkich punktach. To oczywiste; każdy mag jest tego świadomy. Zresztą nigdzie na Dysku rzeczywistość nie zalega zbyt grubą warstwą, a tu i tam jest nader cienka. Dlatego działa magia. Riktor uważał, że potrafi mierzyć zmiany rzeczywistości, wskazywać miejsca, gdzie to, co rzeczywiste, nagle staje się nierzeczywiste. A każdy mag dobrze wiedział, co może się zdarzyć, jeśli rzeczy stają się dostatecznie nierzeczywiste, by uformować przejście.

Ale przecież, myślał, szarpiąc worki, trzeba do tego ogromnych ilości magii. Musielibyśmy zauważyć tyle magii. Rzucałaby się w oczy jak… jak… jak mnóstwo magii.

Musiało już chyba upłynąć z pięćdziesiąt sekund.

Spojrzał na wazę za ścianą worków z piaskiem.

Ojej.

Miał nadzieję, że się myli.

Wszystkie kulki zostały wystrzelone w jednym kierunku i gęsto podziurawiły pół tuzina worków. A Licznik sądził, że dwie kulki na miesiąc wskazują groźny przyrost nierzeczywistości…

Kwestor poprowadził w myślach linię od wazy, przez podziurawione worki, aż do końca korytarza.

…whumm… whumm…

Odskoczył nerwowo, ale zaraz uświadomił sobie, że nie musi się obawiać. Wszystkie kulki wystrzeliwały z ozdobnej głowy słonia po drugiej stronie wazy. Uspokoił się.

…whumm… whumm…

Waza zakołysała się gwałtownie, gdy w jej wnętrzu poruszyła się tajemnicza maszyneria. Kwestor przysunął ucho… Tak, bez wątpienia słyszał jakieś syczenie, jakby ściskanego powietrza… Jedenaście kulek z dużą prędkością trafiło w worek.

Waza odchyliła się w przeciwną stronę, zgodnie ze słynną zasadą reakcji. Zamiast uderzyć o worek z piaskiem, uderzyła w kwestora.

Ming-ng-ng…

Zamrugał. Cofnął się o krok. I upadł.

Ponieważ zakłócenia rzeczywistości ze Świętego Gaju sięgały słabymi, ale upartymi czułkami aż do Ankh-Morpork, kilka małych, niebiesko upierzonych ptaszków przez chwilę krążyło kwestorowi nad głową i ćwierkało. Potem zniknęły.


* * *

Laddie biegał wokół i szczekał ponaglająco. Gaspode leżał na piasku, ciężko dysząc.

— Wyszliśmy — wykrztusił wreszcie, wstał i otrząsnął się. Laddie szczekał i wyglądał niezwykle fotogenicznie.

— Dofrze już, dofrze — westchnął Gaspode. — A może poszukalifyśmy jakiegoś śniadania, potem trochę się przespali i dopiero wtedy… Laddie szczeknął krótko.

— Niech ci fędzie. Jak sofie chcesz. Ale pamiętaj, i tak nikt ci nie podziękuje.

Wielki pies pomknął po piasku. Gaspode ruszył za nim spokojniejszym, równym krokiem. Bardzo się zdziwił, kiedy Laddie zawrócił, podniósł go delikatnie za skórę na karku i znów pobiegł w stronę miasta.

— Rofisz mi to tylko dlatego, że jestem mały — narzekał Gaspode, kołysząc się z boku na bok. — Nie, nie tędy! Ludzie o tej porze do niczego się nie nadają. Potrzefujemy trolli. Na pewno jeszcze nie śpią, a znają się na podziemnej rofocie. Następna w prawo. Szukaj Fłękitnego Liasu. A niech to!

Uświadomił sobie nagle, że będzie zmuszony mówić. I to publicznie.

Całe wieki można starannie ukrywać swoje głosowe talenty, aż nagle bęc, zdarza się coś niezwykłego i trzeba przemówić. W przeciwnym razie młody Victor i Kobieta-Kot będą tam pleśnieli przez wieczność. Młody Laddie pewnie upuści go komuś pod nogami i Gaspode będzie musiał wytłumaczyć. A potem resztę życia spędzi w klatce jako dziwoląg.

Laddie przebiegł przez ulicę do zadymionego wejścia Błękitnego Liasu. Wewnątrz był tłok. Pies przemknął przez labirynt nóg podobnych do pni drzew. Dotarł do baru, zaszczekał głośno i upuścił Gaspode na podłogę.

Wyglądał, jakby na coś czekał.

Gwar rozmów ucichł z wolna.

— To ten Laddie — stwierdził jakiś troll. — Co on chce? Gaspode podszedł z wahaniem do najbliższego trolla i uprzejmie pociągnął zwisający pasek zardzewiałej kolczugi.

— Przepraszam fardzo — powiedział.

— On piekielnie mądry pies — oświadczył inny troll, niedbale odsuwając Gaspode nogą. — Ja widział go w migawka wczoraj. Udaje trup i liczy do pięć.

— To o dwa więcej od ciebie. Odpowiedzią był rubaszny rechot[23].

— Cicho! — zawołał pierwszy troll. — Ja myślę, on chce coś powiedzieć!

— Przepraszam fardzo…

— Wystarczy patrzyć, jak on skacze i szczeka.

— Zgadza się. Ja widział go wczoraj w migawka; on pokazał ludzie, gdzie znaleźć zagubione dzieci w jaskinia.

— Przepraszam fardzo… Zmarszczka przecięła czoło trolla.

— Znaczy, żeby je zjeść?

— Nie, żeby wyprowadzić na zewnątrz.

— Niby na ognisko albo co?

— Przepraszam fardzo!

Kolejna stopa trafiła Gaspode w bok jego spłaszczonej głowy.

— Może on by znalazł jeszcze jakieś. Patrzcie, jak on biega z powrotem i tam, do drzwi. On mądry pies.

— Możemy poszukać — uznał pierwszy troll.

— Dobry pomysł. Od wieki nie miałem nic do herbata.

— Słuchaj no, nie wolno jeść ludzie w Święty Gaj. To nam psuje opinia! A do tego Liga Obrony Dobre Imię Krzemu spadnie na ciebie jak tona prostokątne rzeczy do budowa.

— Tak, ale może być nagroda albo co.

— PRZEPRASZAM FARDZO…

— Właśnie. I jeszcze poprawa wizerunek trolli i stosunki z ludzie, jak my znajdziemy zgubione dzieci.

— A jak nawet nie, zawsze możemy zjeść pies. Tak?

Bar opustoszał. Wewnątrz pozostały tylko zwykłe kłęby dymu, kociołki roztopionych trollowych drinków, Ruby, bezmyślnie zeskrobująca z kubków zastygłą lawę, i mały, zmęczony, wyliniały pies.

Mały, zmęczony, wyliniały pies myślał o różnicy między wyglądaniem i zachowywaniem się jak cudowny pies a byciem cudownym psem.

— Niech to demon — powiedział.


* * *

Victor pamiętał, że kiedy był mały, bał się tygrysów. Na próżno przekonywano, że najbliższy tygrys żyje trzy tysiące mil od niego. Pytał wtedy: „Czy jest jakieś morze między nami a miejscem, gdzie żyją tygrysy?”. Ludzie odpowiadali: „No nie, ale…”, na co stwierdzał: „W takim razie to tylko kwestia odległości”. Z ciemnością było podobnie. Wszystkie straszne, ciemne miejsca łączyła ze sobą natura samej ciemności. Ciemność istniała zawsze i wszędzie; czekała tylko, aż zgasną światła. Właściwie była całkiem podobna do Piekielnych Wymiarów. Czekających tylko, aż pęknie rzeczywistość.

Tulił do siebie Ginger.

— Już nie trzeba — powiedziała. — Jakoś się trzymam.

— To dobrze.

— Kłopot w tym, że i ty mnie trzymasz. Mocno. Rozluźnił uścisk.

— Zimno ci? — zapytała.

— Trochę. Bardzo tu wilgotno.

— Czy to twoje zęby tak szczękają?

— A czyje inne? Nie — dodał szybko. — Nawet się nad tym nie zastanawiaj.

— Wiesz — zaczęła po chwili — nie pamiętam, żebym cię wiązała. Wcale się nie znam na węzłach.

— Były całkiem udane — zapewnił ją Victor.

— Pamiętam tylko sen. Jakiś głos powtarzał mi, że muszę obudzić… obudzić śpiącego?

Victor przypomniał sobie postać w zbroi na kamiennej płycie.

— Przyjrzałaś mu się? — spytał. — Jak wyglądał?

— Nie wiem, jak dzisiaj — odparła ostrożnie. — Ale w snach zawsze trochę przypominał mojego wujka Oswalda.

Victor pomyślał o mieczu, dłuższym niż on sam. Cięcia takim mieczem nie można odparować; przerąbie wszystko. Trudno jakoś sobie wyobrazić cokolwiek podobnego do wujka Oswalda z takim mieczem.

— A dlaczego ci przypomina wujka Oswalda?

— Bo wujek Oswald też tak leżał nieruchomo. Ale widziałam go tylko raz: na jego pogrzebie.

Victor otworzył usta… i wtedy rozległy się dalekie, niewyraźne głosy. Poruszyło się kilka kamieni.

— Hej, małe dzieci! Tędy! — zakwilił ktoś, teraz już trochę bliżej.

— To Skallin! — zawołała Ginger.

— Ten głos poznałbym wszędzie — zgodził się Victor. — Hej, Skallin! To ja, Victor!

Zapadła niespokojna cisza.

— To mój przyjaciel Victor! — zahuczał głos Skallina.

— Znaczy my go nie zjemy?

— Nikomu nie wolno zjadać mojego przyjaciela Victora! Wykopiemy go, bardzo szybko!

Rozległo się chrupanie. Po chwili jakiś inny troll poskarżył się:

— Oni nazywają to piaskowiec? Ja to nazywani paskudztwo. Znowu zgrzytanie.

— Nie rozumiem, czemu nie możemy go zjeść — odezwał się trzeci głos. — Kto się dowie?

— Ty prymitywny trollu! — zganił go Skallin. — O czym ty myślisz? Zjadasz ludzi, a wszyscy śmieją się z ciebie i mówią: „To jakiś uszkodzony troll, nie umie się zachować w grzecznym towarzystwie”. Przestają ci płacić po trzy dolary dziennie i odsyłają w góry.

Victor wydał z siebie coś, co — miał nadzieję — zabrzmiało jak swobodny śmieszek.

— Zabawni są, prawda?

— Boki zrywać — mruknęła Ginger.

— Oczywiście, całe to gadanie o jedzeniu ludzi to zwykłe przechwałki. Prawie nigdy tego nie robią. Nie musisz się martwić.

— Nie martwię się. W każdym razie nie tym. Martwię się, ponieważ chodzę przez sen i nie mam pojęcia dlaczego. Z tego, co mówisz, wynika, że chcę obudzić jakąś śpiącą istotę. To straszna myśl. Coś wdarło mi się do głowy.

Zgrzytały odciągane na boki głazy.

— Wiesz, co mnie dziwi? — spytał Victor. — Kiedy ludzie są, no wiesz… opętani, to ta, no… moc opętująca zwykle się nie przejmuje ani tymi ludźmi, ani nikim innym. Rozumiesz, nie kazałaby ci mnie związać, ale raczej walnąć czymś w głowę.

W ciemności chwycił ją za rękę.

— Ten olbrzym na płycie — powiedział.

— Tak?

— Widziałem go wcześniej. W tej książce, którą znalazłem. Są tam dziesiątki jego portretów, a ci ludzie musieli uznać za bardzo ważne, żeby trzymać go za zamkniętymi wrotami. Tak mówią piktogramy… myślę. Wrota… człowiek. Człowiek za bramą. Więzień. Widzisz, jestem pewien, że to był powód, dla którego wszyscy ci kapłani, kaznodzieje czy kto tam jeszcze musieli wychodzić na wzgórze i trzy razy dziennie wznosić modły…

Blok tuż przy jego głowie został nagle odsunięty na bok i przez otwór wlało się słabe światło, a zaraz wczołgał się Laddie, próbując równocześnie lizać Victora po twarzy i szczekać.

— Tak, tak. Dobra robota, Laddie. — Victor starał się go odepchnąć. — Dobry piesek. Dobry Laddie.

Dobry Laddie! Dobry Laddie!

Szczekanie strąciło ze stropu kilka kamiennych odłamków.

— Aha! — zawołał Skallin.

Victor i Ginger wyjrzeli przez otwór. Za Skallinem dostrzegli głowy kilku innych trolli.

— To nie małe dzieci — stwierdził ten, który narzekał na zakaz jedzenia. — Wyglądają łykowate.

— Już ci mówiłem — przypomniał groźnie Skallin. — Nie wolno jeść ludzi. Są z tego same kłopoty.

— A może tylko noga? Wszyscy będą…

Skallin podniósł półtonowy kamienny blok, zważył go w ręku i uderzył drugiego trolla tak mocno, że kamień pękł.

— Mówiłem — zwrócił się do leżącej postaci. — Trolle takie jak ty psują nam opinię. Jak możemy zająć należne nam miejsce w społeczności istot myślących, jeśli takie uszkodzone trolle jak ty cały czas przynoszą nam wstyd?

Sięgnął przez otwór i wyciągnął Victora na zewnątrz.

— Dzięki, Skallin. Hm… Tam jest jeszcze Ginger.

Skallin szturchnął go porozumiewawczo, znacząc żebra siniakami.

— Rozumiem — powiedział. — I to w pięknym jedwabnym nagoliżu. Znaleźliście dobre miejsce, żeby bliżej się poznać. A potem Dysk się dla was zakołysał, co?

Pozostałe trolle uśmiechnęły się ze zrozumieniem.

— Hm, no tak, myślę… — zaczai Victor.

— To nieprawda! — warknęła Ginger, przeciskając się przez otwór. — Wcale nie…

— Owszem, prawda — przerwał Victor, dając jej nerwowe znaki rękami i brwiami. — Szczera prawda. Masz absolutną rację, Skallin.

— Tak — odezwał się jeden z trolli za plecami Skallina. — Widziałem oni w migawki. On ją cały czas całuje i porywa.

— Chwileczkę… — zaczęła Ginger.

— A teraz uciekajmy stąd szybko — rzekł Skallin. — Cały strop wygląda mi na uszkodzony. W każdej chwili może się zawalić.

Victor podniósł głowę. Kilka bloków osunęło się niebezpiecznie.

— Masz rację — przyznał.

Chwycił protestującą Ginger za rękę i pociągnął ją korytarzem. Trolle podniosły powalonego ziomka, który nie potrafił się zachować w grzecznym towarzystwie, i ruszyły za nimi.

— To było obrzydliwe — szepnęła Ginger. — Sugerowałeś, że my…

— Cicho bądź! — rzucił Victor. — Co miałem im powiedzieć? Jakie wytłumaczenie by do nich przemówiło? O czym, twoim zdaniem, powinni się wszyscy dowiedzieć?

Zawahała się.

— No dobrze — ustąpiła. — Ale mogłeś przecież wymyślić coś innego. Mogłeś powiedzieć, że badaliśmy ten tunel, że szukaliśmy, na przykład skamielin…

Umilkła.

— Tak, w środku nocy, z tobą w jedwabnym nagoliżu… A właściwie co to jest nagoliż?

— On chciał powiedzieć: w negliżu.

— Nieważne. Wracajmy do miasta. Potem zdążę się może parę godzin przespać.

— Co to znaczy: potem?

— Musimy postawić tych chłopcom po dużym drinku… Spod wzgórza rozległ się grzmot. Chmura pyłu wypłynęła przez wrota i spowiła trolle. Pozostała część stropu runęła.

— I po wszystkim — odetchnął Victor. — Sprawa skończona. Możesz to jakoś wytłumaczyć tej swojej części, która chodzi przez sen? Nie warto przedzierać się do środka, nie ma już drogi. Zasypało ją. Zniknęła. Dzięki bogom.


* * *

Taki bar można znaleźć w każdym mieście. Jest słabo oświetlony, a pijący tutaj, chociaż mówią, nie kierują swoich słów do nikogo. I nie słuchają. Zagadują tylko wewnętrzny ból. To bar dla wyrzutków, pechowców i wszystkich tych, którzy z wyścigowego toru życia musieli zjechać do boksów. Taki bar zawsze ma dużo klientów.

Tego dnia o świcie smętni goście siedzieli wzdłuż lady, każdy we własnym obłoku smutku, każdy przekonany, że jest najnieszczęśliwszym osobnikiem na świecie.

— Ja je stworzyłem — oświadczył ponuro Silverfish. — Myślałem, że będą edukować. Mogły poszerzać ludziom horyzonty. Nie zamierzałem przerabiać ich na… na… na cyrk. Z tysiącem słoni — dodał złośliwie.

— Tak — zgodził się Detrytus. — Sama nie wie, czego chce. Robię, co mi każe, a ona wtedy mówi, że to nie tak, jesteś trollem bez wyższych uczuć, nie rozumiesz, czego dziewczynie trzeba. Mówi: Dziewczyna chce lepkich rzeczy do jedzenia w pudełku z kokardą, ja robię pudełko z kokardą, ona otwiera, krzyczy i mówi, że obdarty ze skóry koń to nie to, co myślała. Nie wie, czego chce.

— Tak — odezwał się głos spod krzesła Silverfisha. — Mielify za swoje, gdyfym odszedł i przystał do wilków.

— Weźmy choćby to Porwane wiatrem — ciągnął Silverfish. — Przecież to nieprawda. Wszystko działo się inaczej. To zwykłe kłamstwa. Każdy potrafi opowiadać kłamstwa.

— Tak — zgodził się Detrytus. — Albo mówi: Dziewczyna chcieć muzyka pod okno, więc gram jej muzykę pod oknem, cała ulica się budzi i wrzeszczą: Ty zły troll, czemu tłuczesz kamienie o tej porze? A ona nawet się nie budzi.

— Tak — przyznał Silverfish.

— Tak — powtórzył Detrytus.

— Tak — dodał głos spod krzesła.

Człowiek za barem był z natury wesoły. Nie jest to właściwie nic trudnego, kiedy klienci działają jak piorunochrony dla wszelkich nieszczęść, jakie mogłyby krążyć w okolicy. Przekonał się już, że lepiej nie wypowiadać przy nich zdań typu: „Spójrz na to od jaśniejszej strony”, bo tej nigdy nie ma, ani „Daj spokój, może nic takiego się nie stanie”, bo już się stało. Po nim spodziewali się tylko tego, żeby dolewał na czas.

Dzisiejszym rankiem był jednak nieco zdziwiony. Wydawało mu się, że przy barze siedzi jeszcze jedna osoba, i to nie licząc tego kogoś, kto odzywa się spod krzesła. Wciąż miał wrażenie, że podaje dodatkowego drinka, bierze za to pieniądze, a nawet rozmawia z tajemniczym klientem. Ale nie mógł mu się przyjrzeć. Właściwie nie był całkiem pewien, co w ogóle widzi i z kim rozmawia.

Przeszedł na koniec baru.

Szklanka przesunęła się w jego stronę.

JESZCZE RAZ TO SAMO, zabrzmiał głos z półmroku.

— Ehm… — odpowiedział barman. — Oczywiście. Już podaję. A co to było?

COKOLWIEK.

Barman nalał rumu i szklanka się odsunęła.

Barman zastanowił się, co by tu powiedzieć. Z jakiegoś powodu był wystraszony.

— Nieczęsto tu pana widuję — oświadczył w końcu.

PRZYCHODZĘ DLA ATMOSFERY JESZCZE RAZ.

— Pracuje pan w Świętym Gaju, prawda? — Barman szybko napełnił szklankę. Znowu zniknęła.

JUŻ OD DAWNA NIE. JESZCZE RAZ.

Barman zawahał się. W głębi serca był człowiekiem dobrodusznym.

— Nie wydaje się panu, że już dosyć?

DOKŁADNIE WIEM, KIEDY MAM DOSYĆ.

— Każdy tak mówi.

WIEM, KIEDY KAŻDY MA DOSYĆ.

Głos wydawał się jakiś dziwny. Barman nie był przekonany, czy słyszy go uszami.

— Aha. No tak, hm… Jeszcze raz to samo?

NIE. JUTRO CZEKA MNIE PRACOWITY DZIEŃ. RESZTY NIE TRZEBA.

Po blacie przesunęła się garść monet. Były lodowato zimne i w większości mocno skorodowane.

— Tego… ale… — zaczął barman.

Drzwi otworzyły się i zamknęły, wpuszczając podmuch mroźnego powietrza, mimo ciepłej nocy na zewnątrz.

Barman odruchowo przetarł ladę, starannie omijając monety.

— Dziwne typy można spotkać w barze — mruknął.

ZAPOMNIAŁEM, odezwał się głos przy jego uchu. PACZKĘ ORZESZKÓW POPROSZĘ.


* * *

Śnieg migotał na krawędziowych zboczach Ramtopów, potężnego łańcucha górskiego, ciągnącego się przez cały kontynent. W miejscu gdzie wyginały się, obejmując Okrągłe Morze, tworzyły naturalny mur pomiędzy Klatchem a rozległymi równinami Sto.

Tutaj rodziły się kapryśne lodowce, agresywne lawiny, tu trwały w milczeniu śnieżne pola.

I żyły yeti. Yeti to wysokogórska odmiana trolli, całkiem nieświadoma faktu, że pożeranie ludzi wyszło z mody. Ich pogląd na świat da się streścić w dwóch zdaniach: jeśli coś się rusza, zjedz to. Jeśli nie, zaczekaj, aż się ruszy — i wtedy zjedz.

Yeti przez cały dzień nasłuchiwały niezwykłych dźwięków. Echa odbijały się od szczytu do szczytu, wzdłuż zamarzniętych grani, aż w końcu stały się równym, głuchym grzmotem.

— Mój kuzyn — rzekł jeden z yeti — mówić, że to wielkie szare zwierzęta. Słonie.

— Większe od nas? — spytał inny yeti.

— Prawie większe — odparł pierwszy. — Mnóstwo ich. Więcej, niż umieć policzyć.

Drugi yeti wciągnął nosem wiatr i zastanowił się.

— No tak — mruknął ponuro. — Ale twój kuzyn nie umieć liczyć do więcej niż jeden.

— On mówić, że być mnóstwo jednych. Wielkie, tłuste, szare słonie. Wspinać się, związane lina. Wielkie i powolne. Wszystkie dźwigać mnóstwo oograah.

— Aha.

Pierwszy yeti wskazał rozległe, pochylone śnieżne pole.

— Śnieg dzisiaj dobry i głęboki — stwierdził. — Nic nie ruszać się szybko. My położyć się w śnieg, one nas nie widzieć, dopóki na nas nie wejść. Myje nastraszyć, one w panika. Czas Wielkie Jedzenie. — Machnął swą wielką łapą. — Bardzo ciężkie, mówić mój kuzyn. Nie ruszać się szybko, ty zapamiętać moje słowa.

Drugi yeti wzruszył ramionami.

— My to zrobić — powiedział.

Coraz głośniej słyszeli dalekie, przerażone trąbienie.

Obaj położyli się w śniegu; białe futra zmieniły ich w dwie niepozorne zaspy. Ta technika sprawdziła się już wielokrotnie. Od tysięcy lat yeti przekazywały ją sobie z pokolenia na pokolenie… a dalej nie zostanie już przekazana.

Czekali.

Słyszeli coraz głośniejsze trąbienie — zbliżało się stado.

Po chwili odezwał się pierwszy troll.

— Co dostać — zapytał bardzo powoli, ponieważ myślał nad tym bardzo długo — kiedy skrzyżować… kiedy skrzyżować słoń z góra?

Nigdy nie doczekał się odpowiedzi.

Yeti miały rację.

Kiedy pięćset prymitywnych, dwusłoniowych sanek przemknęło przez grań o dziesięć stóp nad nimi, przy prędkości sześćdziesięciu mil na godzinę, ich trąbiący w panice pasażerowie nie zauważyli yeti, nawet kiedy na nie wjechali.


* * *

Victor spal tylko dwie godziny, ale obudził się zadziwiająco świeży i pełen optymizmu.

Skończyło się. Teraz wszystko będzie jak trzeba. Ginger całkiem miło zachowywała się w nocy — a raczej kilka godzin temu. A to, co leżało pod wzgórzem, zostało dokładnie i porządnie zasypane.

Takie rzeczy czasem się zdarzają, myślał, nalewając wody do popękanej miednicy, żeby się umyć. Jakiś zły władca albo mag zostaje pochowany, a jego duch powraca, próbując naprawić krzywdy albo coś w tym rodzaju. Dobrze znany efekt. Ale teraz pewnie miliony ton skały blokują tunel, więc raczej nic już tamtędy nie powróci.

Nieprzyjemnie żywy ekran wypłynął nagle z pamięci, ale nawet on nie wydawał się już tak przerażający. W sali panował mrok, poruszały się cienie, sam Victor był napięty jak sprężyna — nic dziwnego, że wzrok płatał mu różne sztuczki. Owszem, na miejscach siedziały szkielety, ale i one straciły moc straszenia. Victor słyszał o wodzach różnych plemion z lodowatych równin, którzy kazali się grzebać z całymi armiami jeźdźców na koniach, dzięki czemu ich dusze mogły żyć dalej na tamtym świecie. Może i tutaj zdarzyło się coś podobnego. Tak, w zimnym blasku dnia nic już nie budziło takiego lęku.

I to było właśnie to: zimny blask.

Pokoik wypełniało światło, jakie widzi się po przebudzeniu w zimowy poranek, kiedy człowiek wie, poznaje od razu, że nocą spadł śnieg. Blask bez cieni.

Victor podszedł do okna i wyjrzał na blade, srebrzyste lśnienie.

Święty Gaj zniknął.

Wspomnienia nocy znowu wypłynęły z pamięci, tak jak powraca ciemność, kiedy tylko gasną lampy.

Zaraz, chwileczkę, myślał nerwowo, walcząc z ogarniającą go paniką. To tylko mgła. W końcu tak blisko morza musi czasem pojawić się mgła. A błyszczy, bo wzeszło słońce. We mgle nie ma nic tajemniczego. To tylko maleńkie kropelki wody w powietrzu. Nic więcej…

Wciągnął ubranie, otworzył drzwi na korytarz i niemal potknął się o Gaspode, który wyciągnął się na progu niczym najbrudniejszy na świecie dywanik.

Pies uniósł się niepewnie na przednich łapach i przeszył Victora spojrzeniem żółtego oka.

— Chcę tylko zaznaczyć — powiedział — że leżę na progu nie z powodu jakichś fzdur typu „wierny pies pilnuje swego pana”. Jasne? Po prostu kiedy wróciłem…

— Zamknij się, Gaspode.

Victor otworzył drzwi na zewnątrz. Do korytarza wdarł się kłąb mgły. Sprawiał wrażenie, jakby chciał zbadać dom, jakby tylko czekał na okazję.

— Mgła to mgła — oświadczył głośno Victor. — Chodź, Gaspode. Jedziemy dzisiaj do Ankh-Morpork, pamiętasz?

— Moja głowa… — jęknął Gaspode. — Czuję się, jakfym tam miał kocie pudełko z piaskiem.

— Możesz się przespać w powozie. Ja też mogę się przespać w powozie, skoro już o tym mowa.

Wszedł na kilka kroków w srebrzyste lśnienie i niemal natychmiast się zgubił. W wilgotnym powietrzu wyrastały niewyraźne sylwetki budynków.

— Gaspode… — rzucił w wahaniem.

Mgła to mgła, powtórzył w myślach. Ale wydaje się… zatłoczona. I gdyby nagle zniknęła, zobaczyłbym, że przygląda mi się mnóstwo ludzi. Z zewnątrz. Ale to bez sensu, ponieważ jestem właśnie na zewnątrz, a na zewnątrz zewnętrza nic nie ma.

W dodatku migocze.

— Pewnie chcesz, żebym cię poprowadził — odezwał się pogardliwy glos obok jego kolana.

— Bardzo tu cicho, prawda? — spytał Victor, starając się mówić nonszalancko. — Pewnie ta mgła tłumi wszystkie głosy.

— Oczywiście, upiorne potwory mogły też wyleźć z morza i wymordować tu wszystkich oprócz nas — stwierdził swobodnie Gaspode.

— Zamknij się!

Coś wyrosło nagle w jasności. W miarę zbliżania się malało, a czułki i macki, w jakie wyposażała to coś wyobraźnia Victora, stały się mniej więcej zwyczajnymi rękami i nogami Solla Dibblera.

— Victor? — zapytał lękliwie.

— Soli?

Soli westchnął z ulgą.

— Niczego nie widać w tej mgle — oświadczył. — Myśleliśmy, że się zgubiłeś. Chodź, już prawie południe. Wszystko jest gotowe do wyjazdu.

— Możemy jechać.

— To dobrze. — Kropelki mgły osiadały Sollowi na włosach i ubraniu. — Hm… A gdzie właściwie jesteśmy?

Victor odwrócił się. Swój pokój miał przecież za plecami…

— Mgła wszystko zmienia, prawda? — mruknął zmartwiony Soli. — A może twój pies potrafiłby znaleźć drogę do wytwórni? Wydaje się całkiem sprytny.

— Wark-wark — powiedział Gaspode, usiadł i zaczął służyć w sposób, który przynajmniej Victor uznał za pełen ironii.

— A niech mnie — mruknął Soli. — Całkiem jakby rozumiał, nie? Gaspode zaszczekał głośno. Po sekundzie czy dwóch odpowiedziała mu kanonada radosnych szczęknięć.

— Oczywiście, to przecież Laddie! — zawołał Soli. — Co za mądry pies.

Gaspode zrobił dumną minę.

— To cały Laddie — stwierdził Soli, kiedy ruszyli w stronę źródła ujadania. — Mógłby nauczyć twojego psa kilku sztuczek.

Victor nie śmiał nawet spojrzeć w dół.

Po kilku błędnych zakrętach brama Wieku Nietoperza przesunęła im się nad głowami niczym widmo. Spotkali tu więcej ludzi — plac zdawał się wypełniać zagubionymi wędrowcami, nie wiedzącymi, dokąd pójść.

Powóz czekał już przed biurem Dibblera, a sam Dibbler stał obok i przestępował z nogi na nogę.

— Chodźcie, chodźcie! — zawołał. — Wysłałem przodem Halogena z błoną. Wsiadajcie.

— Mamy jechać w taką pogodę? — upewnił się Victor.

— A co może się stać? Tylko jedna droga prowadzi do Ankh-Morpork. Zresztą wydostaniemy się pewnie z tej mgły, jak tylko odjedziemy dalej od brzegu. Nie rozumiem, czemu wszyscy tak się denerwują. Mgła to tylko mgła.

— To samo mówię — zgodził się Victor i wspiął do wnętrza powozu.

— Prawdziwe szczęście, że Porwane wiatrem skończyliśmy już wczoraj — stwierdził Dibbler. — Ta mgła to na pewno zjawisko sezonowe. Nie ma się o co martwić.

— Już to mówiłeś — zauważył Soli. — Dziś rano przynajmniej pięć razy.

Ginger skuliła się na siedzeniu; pod nim leżał Laddie. Victor przesunął się i usiadł obok niej.

— Przespałaś się trochę? — zapytał szeptem.

— Chyba z godzinę, najwyżej dwie — odpowiedziała. — Nic się nie stało. Żadnych snów ani niczego. Victor odetchnął.

— Więc już po wszystkim — uznał. — Nie byłem pewien.

— A ta mgła? — spytała.

— Słucham? — Zakłopotany Victor udał, że nie rozumie.

— Co wywołuje tę mgłę?

— No wiesz… O ile pamiętam, kiedy chłodne powietrze przepływa nad ciepłym gruntem, woda skrapla się i…

— Wiesz, o co mi chodzi! To nie jest zwyczajna mgła! Ona… tak jakby dziwnie płynie… — dokończyła niepewnie Ginger. — I prawie słyszysz w niej głosy — dodała.

— Nie można prawie słyszeć głosów — odparł Victor w nadziei, że jego własny racjonalny umysł uwierzy słowom. — Albo je słyszysz, albo nie. Posłuchaj, oboje jesteśmy zmęczeni, i to wszystko. Ciężko pracowaliśmy i, tego… nie wysypialiśmy się jak należy, więc nic dziwnego, że wydaje się nam, jakbyśmy prawie słyszeli i widzieli różne rzeczy.

— Aha! Czyli prawie widzisz różne rzeczy, tak? — zawołała tryumfalnie Ginger. — I przestań mówić do mnie takim uspokajającym i rozsądnym tonem. Nie cierpię, kiedy ludzie zachowują się wobec mnie uspokajająco i rozsądnie.

— Mam nadzieję, że nasze gruchające gołąbki się nie posprzeczały?

Victor i Ginger zesztywnieli. Dibbler opadł na fotel naprzeciwko i zachęcająco wyszczerzył do nich zęby. Soli wsiadł za nim. Woźnica z rozmachem zatrzasnął drzwiczki karety.

— W połowie drogi zatrzymamy się na posiłek — obiecał Dibbler, kiedy ruszyli wolno. Zawahał się nagle i podejrzliwie wciągnął nosem powietrze. — Co tak pachnie? — zapytał.

— Obawiam się, że mój pies leży pod pańskim siedzeniem — wyjaśnił Victor.

— Jest chory?

— Obawiam się, że zawsze tak pachnie.

— Nie wydaje ci się, że dobrze byłoby go czasem umyć?

— Nie wydaje ci się — odpowiedziało mu mamrotanie na samej granicy słyszalności — że dofrze fyłofy odgryźć ci stopy? Tymczasem mgła nad Świętym Gajem gęstniała…


* * *

Plakaty Porwanego wiatrem krążyły po Ankh-Morpork już od kilku dni i zainteresowanie obrazkiem rosło. Tym razem dotarły nawet na Niewidoczny Uniwersytet. Bibliotekarz przypiął jeden w dusznym, otoczonym książkami gniazdku, które nazywał domem[24]; inne potajemnie pokazywali sobie nawzajem sami magowie.

Malarz stworzył arcydzieło. W ramionach Victora, na tle płonącego miasta, Ginger pokazywała nie tylko prawie wszystko, co miała, ale też wiele z tego, czego jej — w ścisłym sensie — brakowało. Reakcja magów mogła spełnić wszelkie marzenia Dibblera. W sali klubowej przekazywano sobie plakat z drżącej ręki do drżącej ręki, ostrożnie, jakby mógł eksplodować.

— Oto dziewczyna, która ma co trzeba — stwierdził kierownik Katedry Studiów Nieokreślonych.

Był jednym z najgrubszych magów, tak obszernej postury, że jego pierwotne kształty trudno byłoby dokładnie określić. Wyglądał, jakby miał zaraz pęknąć w szwach. Przypominał fotel, który zwykle zajmował — tak bardzo, że na jego widok ludzie odczuwali przemożną chęć sięgnięcia w liczne fałdy szaty, w poszukiwaniu zgubionych drobnych.

— A co to takiego, kierowniku? — zainteresował się inny mag.

— No wiecie… Co trzeba. Fiu-fiu. Bam-bam. Obserwowali go z zaciekawieniem i uprzejmie, jak ludzie oczekujący na pointę dowcipu.

— Wielcy bogowie, czy muszę wam wszystko tłumaczyć? — zirytował się w końcu.

— Jemu chodzi o magnetyzm seksualny — wyjaśnił z dumą wykładowca run współczesnych. — Pokusę obfitego, miękkiego łona, pulsujących ud i zakazanych owoców pożądania, które…

Dwóch magów stanowczo odsunęło od niego swoje krzesła.

— Aha… seks — stwierdził dziekan Wydziału Pentagramów, przerywając wykładowcy run współczesnych pełne zachwytu westchnienie. — Za dużo tego w dzisiejszych czasach, jeśli chcecie znać moje zdanie.

— No, nie wiem — odpowiedział tęsknie wykładowca run współczesnych.

Hałas obudził Windle’a Poonsa, który w wózku inwalidzkim drzemał spokojnie przy kominku. Zimą czy latem, w sali klubowej zawsze w kominku płonął ogień.

— O co chodzi? — zapytał Poons. Dziekan pochylił mu się do ucha.

— Mówiłem — powiedział głośno — że za młodych lat nie znaliśmy nawet znaczenia słowa „seks”.

— To prawda. Szczera prawda — przyznał Poons. W zadumie przyglądał się płomieniom. — A czy kiedyś, mm, je odkryliśmy? Nie pamiętasz może?

Na chwilę zapadło milczenie.

— Mówcie co chcecie, ale to piękny okaz młodej kobiety — oświadczył wyzywająco wykładowca run współczesnych.

— Kilku młodych kobiet — odparł dziekan. Windle Poons przyjrzał się plakatowi.

— Kim jest ten młodziak? — zapytał.

— Jaki młodziak? — zdziwiło się kilku magów równocześnie.

— W samym środku obrazu. Trzymają w ramionach. Spojrzeli.

— Ach, ten… — mruknął lekceważąco kierownik katedry.

— Wydaje mi się, mm, że już go kiedyś widziałem — oznajmił Poons.

— Drogi Poons, mam nadzieję, że nie wymykałeś się na ruchome obrazki. — Dziekan uśmiechnął się porozumiewawczo do pozostałych. — Wiesz, że uczestnictwo w zabawach pospólstwa jest dla maga poniżające. Nadrektor byłby bardzo zły.

— Czego? — Poons przyłożył dłoń do ucha.

— Chociaż, kiedy już o tym wspomniałeś, rzeczywiście wygląda znajomo — przyznał dziekan, wpatrując się w plakat. Wykładowca run współczesnych przechylił głowę.

— To przecież młody Victor…

— Co? — spytał Poons.

— A wiesz, że chyba masz rację — zgodził się kierownik Katedry Studiów Nieokreślonych. — On też miał taki rzadki wąsik.

— Kto to jest? — dopytywał się Poons.

— Ale on przecież był studentem. Mógł zostać magiem. — Dziekan nie mógł zrozumieć. — Dlaczego miałby stąd odejść i pieścić młode kobiety?

— To rzeczywiście Victor, ale nie nasz Victor — stwierdził kierownik katedry. — Tutaj jest napisane, że to Victor Maraschino.

— To tylko migawkowy pseudonim — odparł swobodnie wykładowca run współczesnych. — Oni wszyscy przybierają takie zabawne nazwiska, na przykład Delores De Syn, Blanche Languish, Skal-lin Yierche i tak dalej… — Uświadomił sobie, że wszyscy spoglądają na niego podejrzliwie. — Tak przynajmniej słyszałem — dokończył zakłopotany. — Woźny mi powiedział. Codziennie wychodzi, żeby obejrzeć migawkę.

— O czym rozmawiacie? — zawołał Poons, wymachując w powietrzu laską.

— Kucharka też chodzi co wieczór — dodał kierownik katedry. — I prawie wszystkie podkuchenne. Spróbujcie dostać po dziewiątej choćby kanapkę z szynką.

— Właściwie to wszyscy chodzą — przyznał wykładowca. — Oprócz nas.

Któryś z pozostałych przeczytał tekst u dołu plakatu.

— Tutaj piszą — poinformował — „Porywayąca Namyętność i Szerokie Schody w Burzliwey Hystorii Ankh-Morpork!”.

— Hm… To znaczy, że obrazek jest historyczny, prawda? — upewnił się wykładowca.

— I jeszcze „Epicka opowieść o Miłości, która zadziwiła Ludzi i Bogów!!”.

— Tak? A więc i religijny?

— I „oraz 1000 słoni!!!”.

— Hm… Przyroda. Przyroda zawsze jest kształcąca — stwierdził kierownik katedry, patrząc z naciskiem na dziekana. Inni magowie również to robili.

— Wydaje mi się — rzekł wolno wykładowca — że nikt nie mógłby krytykować poważnych magów oglądających dzieło o znaczeniu historycznym, religijnym i, tego… przyrodoznawczym.

— Regulamin Uniwersytetu wyraża się całkiem jasno — przypomniał dziekan, choć bez wielkiego entuzjazmu.

— Ale z pewnością dotyczy on jedynie studentów. Doskonale rozumiem, dlaczego studenci nie powinni oglądać takich rzeczy. Na pewno by gwizdali i rzucali śmieciami w ekran. Ale chyba nikt by poważnie nie sugerował, że starsi magowie, tacy jak my, nie powinni badać tego popularnego fenomenu. Laska Poonsa trafiła dziekana w łydki.

— Chcę wiedzieć, o czym wszyscy rozmawiają! — krzyknął stary mag.

— Nie rozumiemy, dlaczego poważnym magom zabraniać oglądania ruchomych obrazków! — huknął kierownik katedry.

— Bardzo słusznie! — rzucił Poons. — Każdy lubi sobie popatrzyć na ładne panienki.

— Nikt tu nie mówił o ładnych panienkach — zaprotestował kierownik katedry. — Bardziej interesują nas popularne fenomena.

— Nazywaj to sobie jak chcesz, mm.

— Gdyby ludzie zobaczyli magów wychodzących przez bramę i idących do zwyczajnej ruchomoobrazkowej piwnicy, straciliby cały szacunek dla naszej profesji — ostrzegł dziekan. — To przecież nie jest nawet prawdziwa magia. Zwykłe sztuczki.

— A wiecie… — odezwał się w zamyśleniu jeden z młodszych magów. — Zawsze się zastanawiałem, czym są właściwie te nieszczęsne migawki. Jakiś teatrzyk kukiełkowy? Czy też ci ludzie grają na scenie? A może to teatr cieni?

— Widzicie? — zawołał tryumfalnie kierownik katedry. — Niby mamy być mędrcami, a nawet tego nie wiemy. Wszyscy obejrzeli się na dziekana.

— Niby racja — westchnął smętnie. — Ale kto by chciał oglądać dużo młodych kobiet tańczących w kółko w rajtuzach?


* * *

Myślak Stibbons, najszczęśliwszy absolwent magii w historii Niewidocznego Uniwersytetu, wesoło szedł spacerem w stronę sekretnego przejścia przez mur. W jego zwykle niezbyt zatłoczonym umyśle krążyły przyjemne wizje piwa, może obejrzenia jakiejś migawki, potem ewentualnie porcja klatchiańskiego ostrego curry, by miło zakończyć wieczór. A potem… Była to druga najgorsza chwila jego życia. Czekali tu wszyscy. Cała kadra dydaktyczna. Nawet dziekan. Nawet stary Windle Poons w swoim wózku inwalidzkim. Stali w mroku i patrzyli na niego surowo. Paranoja odpaliła swe fajerwerki w koszu umysłu: czekali tu właśnie na niego.

Znieruchomiał. Przemówił dziekan.

— Och. Oj. Ojej. Ehm. Ee. Tego — zaczął i nagle jakby odzyskał dar wymowy. — Aha. Co to ma znaczyć? Co to ma znaczyć? Uciekaj stąd natychmiast, młody człowieku!

Myślak zawahał się. A potem uciekł co sił w nogach.

— To był młody Stibbons, tak? — zapytał po chwili wykładowca run współczesnych. — Poszedł sobie?

— Chyba tak.

— Na pewno komuś coś wygada.

— Nie wygada — zapewnił dziekan.

— Jak myślicie, zauważył, że wyjęliśmy cegły?

— Nie, zasłoniłem wszystkie dziury — uspokoił wszystkich kierownik katedry.

— No to chodźmy. Na czym skończyliśmy?

— Słuchajcie, naprawdę uważam, że to nierozsądne — upierał się dziekan.

— Nie gadaj tyle, staruszku, tylko potrzymaj tę cegłę.

— No dobrze, ale wytłumaczcie mi, jak chcecie przenieść wózek?

Spojrzeli na wózek Poonsa.

Istnieją wózki inwalidzkie lekkie i zbudowane tak, by umożliwić ich właścicielom swobodne i niezależne funkcjonowanie w nowoczesnym społeczeństwie. Wobec pojazdu, z jakiego korzystał Windle Poons, były niczym gazele wobec hipopotama. Poons doskonale rozumiał swoje funkcje w nowoczesnym społeczeństwie; polegały one na byciu popychanym i ogólnie obsługiwanym przez innych.

Jego wózek inwalidzki był szeroki, długi, sterowany małym przednim kółkiem poprzez długi uchwyt z lanego żelaza. Lane żelazo było też zasadniczym elementem konstrukcji. Kute barokowe elementy zdobiły ramę, która wyglądała jak zrobiona z połączonych żelaznych rynien. Tylne koła nie miały wprawdzie umocowanych ostrzy, jednak sprawiały wrażenie, jakby te ostrza stanowiły opcjonalny dodatek. Tu i tam sterczały jakieś straszne dźwignie o funkcjach znanych tylko Poonsowi. Był też wielki skórzany dach, który — rozłożony w ciągu zaledwie kilku godzin — chronił pasażera przed deszczem, ulewą, a prawdopodobnie również uderzeniami meteorów i walącymi się budynkami. Dla zapewnienia rozrywki przedni uchwyt wyposażono w zestaw trąbek, syren i gwizdków, którym Poons zwykle informował o swojej trasie po korytarzach i dziedzińcach Uniwersytetu. Co prawda trzeba było silnego mężczyzny, by wprawić wózek w ruch, ale kiedy już jechał, czynił to w sposób majestatyczny i niepowstrzymany; może i miał hamulce, ale Windle Poons nigdy nie starał się ich znaleźć. Kadra i studenci wiedzieli, że jedyną nadzieją ocalenia, kiedy usłyszą blisko trąbienie albo gwizd, jest rozpłaszczenić się na najbliższej ścianie i odczekanie, aż straszliwa machina przejedzie obok ze stukiem.

— Nigdy go nie przeniesiemy — stwierdził dziekan. — Waży przynajmniej tonę. Zresztą i tak powinniśmy Poonsa zostawić. Jest już za stary na takie rzeczy.

— Kiedy byłem młodszy, przechodziłem przez ten mur, mm, każdej nocy — oświadczył z urazą Windle Poons. Zachichotał. — To były czasy, mówię wam. Gdybym dostawał pensa za każdym razem, kiedy Straż ścigała mnie aż tutaj, to… — Zasuszone wargi poruszyły się bezgłośnie w gorączkowych obliczeniach. — To miałbym dzisiaj pięć i pół pensa.

— A może byśmy… — zaczął kierownik katedry i urwał. — Jak to pięć i pół pensa? — zapytał.

— Pamiętam, że raz zrezygnowali w pół drogi. Piękne dni… Kiedyś na przykład ja, Licznik Riktor i Tęgus Spold wspięliśmy się na świątynię Pomniejszych Bóstw, rozumiecie, w samym środku nabożeństwa, a Tęgus miał takiego prosiaka w worku…

— Widzisz, co zrobiłeś? — narzekał wykładowca run współczesnych. — Uruchomiłeś go…

— Możemy spróbować unieść go czarami — podjął kierownik katedry. — Łatwa Winda Grindle’a powinna załatwić sprawę.

— …a wtedy najwyższy kapłan odwrócił się i… cha, cha… ależ miał minę! A Licznik mówi…

— Trudno to uznać za godne wykorzystanie magii — parsknął dziekan.

— O wiele godniejsze niż własnoręczne dźwiganie tej machiny przez mur, nie sądzisz? — Wykładowca run współczesnych podwinął rękawy. — Dalej, chłopcy.

— …i zaraz potem Pryszczu zaczął walić do bramy Gildii Skrytobójców, więc stary Scummidge, który był tam portierem, prawdziwa zgroza, wyszedł, mm, a zza rogu pokazali się strażnicy…

— Wszyscy gotowi? Dobra!

— …co mi przypomina, jak raz ja i Ogór Framer wzięliśmy trochę kleju i…

— W górę z tamtego końca, dziekanie! Magowie stęknęli z wysiłku.

— …pamiętam, mm, jakby to było wczoraj, jego minę, kiedy…

— A teraz opuszczać!

Okute żelazem koła brzęknęły cicho o bruk w zaułku.

Poons przyjaźnie kiwał głową.

— Piękne czasy. Piękne czasy — wymruczał i usnął. Magowie powoli i niezgrabnie przekroczyli mur; księżyc oblewał blaskiem ich obfite siedzenia. Potem stanęli zdyszani po drugiej stronie.

— Powiedz, dziekanie — sapał wykładowca, usiłując powstrzymać drżenie nóg — czy… podwyższaliśmy… ten mur… w ciągu ostatnich… pięćdziesięciu lat?

— Nie… Raczej… nie.

— Dziwne. Wskakiwałem na niego jak gazela. Nie tak wiele lat temu. Całkiem niedawno.

Magowie ocierali czoła i spoglądali na siebie zmieszani.

— Wyskakiwałem na piwo praktycznie co wieczór — mruknął kierownik katedry.

— Ja się wieczorami uczyłem — oświadczył z wyższością dziekan. Kierownik katedry zmrużył oczy.

— Tak, rzeczywiście. Pamiętam.

Magowie z wolna uświadamiali sobie, że znaleźli się poza terenem Uniwersytetu, nocą i bez zezwolenia — po raz pierwszy od dziesiątków lat. Tłumione podniecenie skrzyło się między nimi. Każdy obserwator, wprawny w czytaniu mowy ciała, pewnie byłby skłonny się założyć, że po migawce ktoś zaproponuje, by zajrzeć gdzieś i wypić parę drinków, potem ktoś inny będzie miał ochotę coś zjeść, po czym znajdzie się jeszcze trochę miejsca na jeszcze kilka drinków, a wtedy nadejdzie już piąta rano i straż miejska z szacunkiem zapuka do uniwersyteckiej bramy, pytając, czy nadrektor zechciałby zajrzeć do aresztu i zidentyfikować rzekomych magów, którzy śpiewali na sześć głosów obsceniczne piosenki, i może też wziąłby ze sobą trochę pieniędzy, żeby zapłacić za szkody. A to dlatego że wewnątrz każdego starego człowieka tkwi miody człowiek i dziwi się, co się stało.

Kierownik katedry podniósł dłoń i chwycił rondo swego wysokiego, szerokiego, obwisłego magowskiego kapelusza.

— W porządku, chłopcy — rzekł. — Kapelusze z głów.

Posłuchali go, choć z ociąganiem. Magowie są bardzo przywiązani do swoich szpiczastych kapeluszy. Dają im poczucie tożsamości. Ale, jak zauważył wcześniej kierownik katedry, skoro ludzie poznają maga po tym, że nosi szpiczasty kapelusz, to kiedy zdejmie szpiczasty kapelusz, wezmą go za jakiegoś zwykłego bogatego kupca albo kogoś podobnego.

Dziekan zadrżał.

— Czuję się, jakbym był nagi — powiedział.

— Możemy je wcisnąć pod koc Poonsa — poradził kierownik katedry. — Nikt nas nie pozna.

— Owszem — przyznał wykładowca run współczesnych. — Ale czy my poznamy samych siebie?

— Wezmą nas za… no, solidnych rajców.

— Tak właśnie się czuję — wyznał dziekan. — Jak solidny rajca.

— Albo kupców — dodał kierownik. Przygładził siwe włosy. — Pamiętajcie — dodał. — Jeśli ktokolwiek do nas zagada, to nie jesteśmy magami. Po prostu uczciwymi kupcami szukającymi wieczornej rozrywki. Jasne?

— A jak wygląda uczciwy kupiec?

— Skąd mogę wiedzieć? W każdym razie nie wolno czarować. Nie muszę wam chyba tłumaczyć, co będzie, jeśli nadrektor usłyszy, że jego kadrę widziano w miejscu pospolitych rozrywek.

— Bardziej się martwię, że zobaczą nas studenci. — Dziekan zadygotał.

— Sztuczne brody! — zawołał tryumfalnie wykładowca run współczesnych. — Powinniśmy nosić sztuczne brody. Kierownik wzniósł oczy do nieba.

— Przecież wszyscy mamy brody — przypomniał. — Po co nam sztuczne do przebrania?

— To jest właśnie najsprytniejsze. Człowieka ze sztuczną brodą nikt nie będzie podejrzewał, że ma pod spodem brodę prawdziwą. Mam rację?

Kierownik katedry otworzył usta, żeby zaprotestować, ale się zawahał.

— Właściwie…

— Ale skąd o tej porze weźmiemy sztuczne brody? — zapytał z powątpiewaniem któryś z magów.

Rozpromieniony wykładowca sięgnął do kieszeni.

— Nie są nam potrzebne — wyjaśnił. — To dopiero jest naprawdę sprytne. Zabrałem trochę drutu. Trzeba tylko przełamać go na dwa kawałki, wkręcić końce w bokobrody, o tak, potem dość krzywo zagiąć na uszach, o tak. — Zademonstrował. — I gotowe.

Kierownik wytrzeszczył oczy.

— Niewiarygodne — stwierdził po chwili. — To prawda! Wyglądasz jak ktoś, kto nosi bardzo marnie wykonaną sztuczną brodę.

— Niezwykłe, prawda? — Zadowolony wykładowca rozdał kolegom kawałki drutu. — To głowologia.

Przez kilka minut słychać było tylko brzdękania drutu i od czasu do czasu jęk, kiedy któryś z magów się nim kaleczył. W końcu jednak byli gotowi. Spojrzeli na siebie nieśmiało.

— Gdybyśmy mieli poszwę na poduszkę bez poduszki w środku i wsunęli ją pod szatę kierownika katedry tak, żeby widać było brzeg, wyglądałby jak ktoś chudy, kto próbuje użyć poduszki, żeby wyglądać na strasznego grubasa — zaproponował któryś z entuzjazmem. Napotkał wzrok kierownika katedry i zamilkł.

Dwóch magów złapało za uchwyty straszliwego wózka Poonsa i popchnęło go po wilgotnym bruku.

— Co jest? Co wszyscy robią? — zapytał Poons, nagle przebudzony.

— Będziemy udawać solidnych rajców — wytłumaczył mu dziekan.

— To dobra zabawa — zgodził się Poons.


* * *

— Słyszysz mnie, chłopie? Kwestor otworzył oczy.

Uniwersytecki szpital był raczej niewielki i rzadko używany. Magowie byli zwykle albo doskonałego zdrowia, albo martwi. Jedyny lek, jakiego często potrzebowali, to środek na zgagę i zaciemniony pokój aż do obiadu.

— Przyniosłem ci coś do czytania — mówił niepewnie głos. Kwestor zdołał jakoś zogniskować wzrok na grzbiecie Przygód z kuszą i wędką.

— Solidnie oberwałeś, kwestorze. Cały dzień leżysz bez zmysłów.

Kwestor wpatrzył się tępo w różową i pomarańczową mgiełkę, która z wolna nabierała kształtów różowo-pomarańczowej twarzy nadrektora.

Chwileczkę, pomyślał, jak właściwie…

Usiadł nagle, chwycił szatę nadrektora i wrzasnął w to różowe i pomarańczowe oblicze:

— Zdarzy się coś strasznego!


* * *

Magowie szli raźnie przez pogrążone w mroku ulice. Jak dotąd maskowanie działało bezbłędnie. Ludzie nawet ich potrącali. Nikt jeszcze nigdy świadomie nie potrącił maga — było to całkiem nowe doznanie.

Przed wejściem do Odium czekał już tłum, a kolejka ciągnęła się wzdłuż ulicy. Dziekan zignorował ją i poprowadził kolegów prosto do drzwi, gdzie usłyszał głośne:

— Hej!

Podniósł głowę i spojrzał na zaczerwienioną twarz trolla w źle dopasowanym, wojskowo skrojonym kostiumie z epoletami wielkości bębnów i bez spodni.

— Słucham? — powiedział.

— Tam być kolejka — oznajmił troll.

Dziekan uprzejmie skinął głową. W Ankh-Morpork kolejka niemal z definicji była czymś z magiem na samym początku.

— Widzę — przyznał dziekan. — I bardzo dobrze. A teraz, gdybyś zechciał się odsunąć, moglibyśmy zająć miejsca. Troll dźgnął go palcem w brzuch.

— Ty myśleć, że kim być? — zapytał gniewnie. — Mag albo co? Najbliżsi czekający parsknęli śmiechem. Dziekan pochylił się bliżej.

— W samej rzeczy, jesteśmy magami — syknął. Troll uśmiechnął się szeroko.

— Nie robić ze mnie durny trylobit — rzekł. — Ja widzieć twój sztuczny broda.

— Posłuchaj no… — zaczął dziekan, ale jego głos zmienił się w nieartykułowany pisk, kiedy został złapany za kołnierz i pchnięty na ulicę.

— Wy stawać w kolejka jak każdy inny — oznajmił troll. Z kolejki rozległy się okrzyki poparcia.

Dziekan skrzywił się gniewnie i uniósł prawą dłoń, rozkładając palce…

Kierownik katedry złapał go za ramię.

— No tak — szepnął. — Bardzo byś nam pomógł, nie ma co. Chodźmy stąd.

— Dokąd?

— Na koniec kolejki.

— Przecież jesteśmy magami! Magowie nigdy po nic nie stoją w kolejce.

— Jesteśmy uczciwymi kupcami, zapomniałeś? — Kierownik katedry zerknął na najbliższych migawkomanów, którzy przyglądali im się podejrzliwie. — Jesteśmy uczciwymi kupcami — powtórzył głośno. Szturchnął dziekana. — No już… — szepnął.

— No już co?

— Powiedz coś kupieckiego.

— Ale co jest kupieckie? — zdziwił się dziekan.

— Powiedz cokolwiek! Wszyscy na nas patrzą!

— Ojej… — Na twarzy dziekana pojawił się wyraz paniki, a po chwili zbawienna ulga. — Śliczne jabłuszka! — zawołał. — Bierzcie, póki gorące! Świeżuteńkie… To wystarczy?

— Chyba tak. A teraz chodźmy na koniec…

Na końcu ulicy wybuchło jakieś zamieszanie. Ludzie pobiegli w tamtą stronę. Kolejka rozsypała się i ruszyła do szturmu, a uczciwych kupców otoczył nagle rozpychający się gorączkowo tłum.

— Zaraz, obowiązuje chyba jakaś kolejka, prawda? — gniewnie zawołał odsunięty na bok uczciwy kupiec run współczesnych.

Dziekan chwycił za ramię chłopca, który gwałtownie odpychał go łokciem.

— Co się tam dzieje, młody człowieku? — zapytał srogo.

— Jadą już! — krzyknął chłopak.

— Ale kto?

— Gwiazdy!

Magowie jak jeden mąż spojrzeli w niebo.

— Nie, wcale nie — zapewnił dziekan, ale chłopiec wyrwał mu się i zniknął w ciżbie. — Dziwny, prymitywny przesąd — uznał dziekan.

Magowie — z wyjątkiem Poonsa, który narzekał i wymachiwał laską — wyciągnęli szyje, by lepiej widzieć.


* * *

Kwestor spotkał nadrektora w korytarzu. — Nie ma nikogo w sali klubowej! — zawołał. — Biblioteka jest pusta! — huknął nadrektor.

— Słyszałem o takich zjawiskach — jęczał kwestor. — Spontaniczne to czy tamto… Wszyscy się uspontanicznili!

— Spokojnie, chłopie. Tylko dlatego…

— Nie znalazłem nawet nikogo ze służby! Wie pan, co się dzieje, kiedy poddaje się rzeczywistość? Już w tej chwili z pewnością gigantyczne macki…

W oddali zabrzmiało głuche whumm… whummm i stuk kulek odbijających się od ściany.

— Zawsze w tym samym kierunku — wymamrotał kwestor.

— A jaki to kierunek?

— Kierunek, skąd przybędą Oni! Chyba tracę rozum!

— Spokojnie, tylko spokojnie… — Nadrektor poklepał go po ramieniu. — Nie wolno opowiadać takich rzeczy. To wariackie gadanie.


* * *

Ginger w panice wyglądała przez okno powozu.

— Kim są ci wszyscy ludzie?

— To fani — wyjaśnił Dibbler.

— Kto?

— Wujek chciał powiedzieć, że to ludzie, którzy lubią cię oglądać w migawkach — wyjaśnił Soli. — Bardzo lubią.

— Są też kobiety — zauważył Victor.

Ostrożnie pomachał ręką. Jedna z kobiet w ciżbie zemdlała.

— Jesteś sławna — stwierdził. — Mówiłaś, że zawsze chciałaś być sławna.

Ginger raz jeszcze spojrzała na tłum.

— Ale nie sądziłam, że to tak wygląda. Oni wszyscy wykrzykują nasze nazwiska!

— Poświęciliśmy sporo pracy, żeby opowiedzieć ludziom o Porwanym wiatrem — oznajmił Soli.

— Tak jest — zgodził się Dibbler. — Mówiliśmy, że to największa migawka w całej historii Świętego Gaju.

— Przecież wytwarzamy migawki dopiero od paru miesięcy — przypomniała Ginger.

— Co z tego? To niby nie historia?

Victor dostrzegł wyraz twarzy Ginger. Jak długą właściwie Święty Gaj miał prawdziwą historię? Może na morskim dnie, wśród homarów spoczywał wyryty w kamieniu kalendarz… A może nie da się tego zmierzyć? Bo jak można obliczyć wiek idei?

— Zjawi się też wielu miejskich dygnitarzy — dodał Dibbler. — Patrycjusz, arystokracja, szefowie gildii, kilku najwyższych kapłanów. Nie magowie, oczywiście, ci nadęci idioci. Ale i tak dzisiejsza noc zapisze się w pamięci.

— Czy musimy być im wszystkim przedstawieni? — zainteresował się Victor.

— Nie. To oni zostaną wam przedstawieni. Nigdy nie przeżyją większych emocji.

Victor raz jeszcze wyjrzał przez okno.

— Czy mi się zdaje — mruknął — czy mgła się podnosi?


* * *

Poons uderzył laską w nogi kierownika katedry.

— Co się dzieje? — zapytał. — Dlaczego wszyscy krzyczą?

— Patrycjusz właśnie wysiadł z karocy — odparł kierownik katedry.

— Nie rozumiem, co w tym niezwykłego — stwierdził Poons. — Sam setki razy wysiadałem z karoc. Żadna sztuka.

— To rzeczywiście dziwne — przyznał kierownik katedry. — Poprzednio wiwatowali na cześć prezesa Gildii Skrytobójców i najwyższego kapłana Ślepego Io. A teraz ktoś rozwinął czerwony dywan.

— Niby jak? Na ulicy? W Ankh-Morpork?

— Tak.

— Oho, nie chciałbym płacić ich rachunku z pralni — mruknął Poons.

Wykładowca run współczesnych szturchnął mocno kierownika katedry w żebra, a przynajmniej w miejsce, gdzie żebra skrywały się pod warstwami pięćdziesięciu lat bardzo obfitych posiłków.

— Ciszej! — syknął. — Jadą.

— Kto?

— Chyba ktoś ważny.

Twarz kierownika katedry pobladła pod sztuczną prawdziwą brodą.

— Nie myślisz chyba, że zaprosili nadrektora, co? Magowie usiłowali schować się w swoich szatach, niby ustawione pionowo żółwie.

Powóz prezentował się o wiele bardziej okazale niż którakolwiek z odrapanych bryczek w uniwersyteckiej wozowni. Tłum naparł na szereg trolli i strażników miejskich. Wszyscy wpatrywali się w drzwiczki powozu. Powietrze aż brzęczało od napięcia wyczekiwania.

Pan Bezam, z piersią tak dumnie wypiętą, że zdawał się unosić nad ziemią, podpłynął do powozu i ujął klamkę.

Tłum jak jeden mąż wstrzymał oddech — cały, z wyjątkiem swej bardzo niewielkiej cząstki, która tłukła sąsiadów laską i powtarzała:

— Co się dzieje? O co tam chodzi? Dlaczego nikt nie chce mi powiedzieć, co się dzieje? Żądam, żeby ktoś mi, mm, wytłumaczył, co się dzieje!


* * *

Drzwiczki pozostały zamknięte. Ginger ściskała klamkę, jakby to była lina ratownicza.

— Są ich tam całe tysiące! — zawołała. — Tysiące ludzi! Nie mogę do nich wyjść!

— Wszyscy oglądali cię w migawkach — tłumaczył Soli. — To twoja publiczność.

— Nie!

Soli rozłożył ręce.

— Możesz ją przekonać? — zwrócił się do Victora.

— Nie jestem nawet pewien, czy potrafię przekonać sam siebie.

— Ale przecież całe dnie spędzaliście przed tymi ludźmi — przypomniał Dibbler.

— Wcale nie — odparła Ginger. — Był tylko pan, korbowi, trolle i cała reszta. To co innego. Zresztą to nie ja — dodała. — Tylko Delores De Syn.

Victor w zadumie przygryzł wargę.

— Może w takim razie powinniśmy tam posłać Delores De Syn — zaproponował.

— Jak to możliwe? — spytała.

— No wiesz… Możemy udawać, że to migawka…

Dibblerowie, wuj i bratanek, porozumieli się wzrokiem. Soli złożył dłonie przy twarzy, na podobieństwo oka obrazkowego pudła, a Dibbler — po zachęcającym kuksańcu — ułożył jedną rękę na głowie bratanka, a drugą zakręcił niewidzialną korbą w jego uchu.

— Akcja! — zawołał.


* * *

Drzwi powozu się otworzyły.

Tłum westchnął, jakby góra nabierała tchu. Victor wysiadł, ujął dłoń Ginger… Tłum wiwatował szaleńczo.

Wykładowca run współczesnych przygryzł palce z emocji. Kierownik Katedry Studiów Nieokreślonych wydał dziwny, chrapliwy odgłos z głębi krtani.

— A pytałeś, co chłopak może znaleźć do roboty lepszego niż kariera maga — powiedział.

— Prawdziwy mag myśli tylko o jednym — mruknął dziekan. — Wiesz dobrze.

— Tak, wiem dobrze.

— Mówiłem o magii.

Kierownik katedry przyglądał się idącym po czerwonym dywanie postaciom.

— A wiesz, to rzeczywiście młody Victor — stwierdził. — Mógłbym przysiąc.

— To obrzydliwe — oświadczył dziekan. — Wybrać towarzystwo młodych kobiet, kiedy mógł zostać magiem.

— Rzeczywiście. Co za dureń — zgodził się wykładowca run współczesnych, który miał wyraźne kłopoty z oddychaniem. Rozległo się chóralne westchnienie.

— Musisz przyznać, że niezła z niej dziewczyna — stwierdził kierownik katedry.

— Jestem starym człowiekiem — odezwał się gderliwy głos za ich plecami. — I jeśli ktoś nie pozwoli mi popatrzeć w tej chwili, poczuje, mm, koniec mojej laski.

Dwaj magowie rozstąpili się i wciągnęli między siebie wózek. Kiedy już raz wprawili go w ruch, dotarł na sam skraj dywanu, odpychając wszelkie kostki i kolana, jakie stanęły mu na drodze.

Poons rozdziawił usta.

Ginger ścisnęła dłoń Victora.

— Tam stoi grupa tłustych staruszków ze sztucznymi brodami. Machają do ciebie — poinformowała przez zaciśnięte, wyszczerzone w uśmiechu zęby.

— Tak, to chyba magowie. — Victor również odpowiedział jej uśmiechem.

— Jeden podskakuje w swoim wózku inwalidzkim i wykrzykuje różne „hejho”, „łubu-dubu” i „hubba-bubba”.

— To najstarszy mag na świecie — wyjaśnił Victor. Pomachał do tłustej damy, która zemdlała.

— Wielkie nieba! Jaki był pięćdziesiąt lat temu?

— No, przede wszystkim był osiemdziesięciolatkiem[25]. Nie posyłaj mu całusa!

Tłum ryknął z zachwytu.

— Wydaje się słodki…

— Uśmiechaj się tylko i machaj.

— Bogowie… Spójrz na tych ludzi, którzy czekają, żeby zostać nam przedstawieni!

— Widzę.

— Przecież są ważni — szepnęła Ginger.

— My chyba też.

— Jakim cudem?

— Bo jesteśmy nami. Sama mówiłaś wtedy, na plaży. Jesteśmy tak wielcy, jak to tylko możliwe. Tego chciałaś. My…

Urwał nagle.

Troll przed drzwiami Odium zasalutował mu służbiście. Stuk dłoni uderzającej o ucho słychać było mimo wiwatów…


* * *

Gaspode człapał szybko przez zaułek. Laddie posłusznie biegł lekkim truchtem tuż za nim. Nikt nie zwrócił uwagi, kiedy wyskoczyli, czy też — w przypadku Gaspode — wypadli z powozu.

— Cały wieczór w jakiejś dusznej piwnicy to nie jest coś, co uważam za mile spędzony czas — mruczał Gaspode. — Trafiliśmy do wielkiego miasta. To nie żaden Święty Gaj. Trzymaj się mnie, szczeniaku, a nic ci nie grozi. Pierwszy przystanek: Najlepsze Zeferka Hargi. Znają mnie tam. Jasne?

Dobry Laddie!

— No tak…


* * *

— Patrz, co on ma na sobie — szepnął Victor.

— Czerwoną aksamitną kurtkę ze złotymi obszyciem — odpowiedziała Ginger kącikiem ust. — Co z tego? Przydałyby mu się spodnie.

— O bogowie! — westchnął Victor.

Wkroczyli w jasno oświetlone foyer Odium.

Bezam naprawdę się postarał. Trolle i krasnoludy pracowały przez całą noc, żeby wszystko skończyć.

Były tu draperie z czerwonego pluszu, kolumny i zwierciadła.

Pulchne cherubiny i rozmaite owoce, pomalowane bez wyjątku na złoto, zdawały się pokrywać każdą wolną powierzchnię.

Przypominało to pudełko bardzo drogich czekoladek.

Albo koszmar. Victor oczekiwał niemal, że usłyszy huk morza, zobaczy, jak draperie rozpadają się w plamach czarnej mazi.

— O bogowie! — powtórzył.

— Co z tobą? — spytała Ginger, uśmiechając się nieruchomo w stronę szeregu dygnitarzy, czekających na prezentację.

— Zobaczysz — odparł chrapliwie Victor. — To Święty Gaj! Święty Gaj trafił do Ankh-Morpork!

— Tak, ale…

— Niczego nie pamiętasz? Ta noc pod wzgórzem… Zanim się obudziłaś…

— Nie. Przecież ci mówiłam.

— To zobaczysz.

Victor zerknął na ozdobną tablicę pod ścianą.

Napis głosił: „Trzy pokazy dziennie”.

Victor pomyślał o wydmach, o starożytnych mitach i o homarach.


* * *

Kreślenie map nigdy nie było na Dysku sztuką precyzyjną. Ludzie zwykle zaczynali pełni dobrych intencji, a potem tak bardzo dawali się ponieść różnym wielorybom z fontannami, potworom, falom i innym kartograficznym ozdobnikom, że często całkiem zapominali o zaznaczeniu jakichś nieciekawych gór czy rzek.

Nadrektor przycisnął przepełnioną popielniczką róg mapy, grożącej zwinięciem się w rulon. Przejechał palcem po zakurzonej powierzchni.

— Tutaj piszą „Tu żyją smoki” — zauważył. — W samym środku miasta. Dziwne.

— To Słoneczne Schronisko dla Chorych Smoków lady Ramkin — wyjaśnił odruchowo kwestor.

— A tu napis „Terra Incognita”. Dlaczego? Kwestor wyciągnął szyję.

— No… To chyba ciekawsza nazwa niż zaznaczenie mnóstwa farm kapusty.

— A tutaj znowu „Tu żyją smoki”.

— Myślę, że to zwykłe kłamstwo.

Stwardniały kciuk nadrektora przesuwał się w kierunku, który mieli zbadać. Starł kilka plamek po muchach.

— Niczego tu nie ma — stwierdził Ridcully, pochylając się nad mapą. — Tylko morze i… — Zezując odczytał napis. — Święty Gaj. To coś znaczy?

— Czy nie tam odeszli alchemicy? — przypomniał sobie kwestor.

— Ach, oni…

— Mam nadzieję — rzekł powoli kwestor — że nie odprawiają żadnych czarów.

— Alchemicy? I czary?

— Przepraszam. Zabawny pomysł, wiem o tym. Woźny mówił, że urządzają jakieś, no… teatrzyki cieni czy jakoś tak. Albo kukiełki.

Albo coś podobnego. Obrazki. Albo co. Właściwie nie słuchałem zbyt uważnie. Żeby… alchemicy… Też pomysł! Owszem, skrytobójcy… tak. Złodzieje… owszem. Nawet kupcy; kupcy potrafią czasem być bardzo sprytni. Ale alchemicy… Nie ma istot bardziej oderwanych od ziemi, roztargnionych, pełnych dobrych chęci… Głos cichł z wolna, kiedy uszy odrabiały dystans do ust.

— Nie ośmieliliby się, prawda? — powiedział kwestor.

— Nie?

Zaśmiał się głucho.

— Niee. Nie ośmieliliby się. Wiedzą, że gdyby tylko spróbowali tu gdzieś jakiejś magii, spadlibyśmy na nich jak tona cegieł… Znów umilkł.

— Jestem pewien, że nie — powiedział.

— Znaczy, nawet tak daleko stąd — powiedział.

— Nie mieliby odwagi — powiedział.

— Nie magia. Na pewno nie — powiedział.

— Nigdy nie ufałem tym draniom z brudnymi łapami — powiedział. — Są całkiem inni od nas, mistrzu. Nie mają pojęcia o godności!


* * *

Tłum wokół kasy stawał się coraz gęściejszy i coraz bardziej poirytowany.

— Naprawdę przeszukałeś wszystkie kieszenie? — zapytał kierownik katedry.

— Tak — mruknął dziekan.

— To przeszukaj jeszcze raz.

Jeśli chodzi o opinię magów, płacenie za cokolwiek to coś, co przytrafia się innym. Szpiczasty kapelusz zwykle doskonale wystarczał.

Gdy dziekan szukał w zakamarkach swej szaty, kierownik katedry uśmiechał się nerwowo do młodej kobiety sprzedającej bilety.

— Zapewniam, droga pani — tłumaczył zdesperowany — że jesteśmy magami.

— Widzę, że macie sztuczne brody — odparła dziewczyna i parsknęła pogardliwie. — Różni tu przychodzą. Skąd mam wiedzieć, że nie jesteście trzema małymi chłopcami w płaszczu ojca?

— Droga pani!

— Mam dwa dolary i piętnaście pensów — oznajmił dziekan, wyławiając monety z garści paprochów i tajemniczych obiektów okultystycznych.

— To dwa na parterze — stwierdziła dziewczyna i niechętnie odwinęła z rolki dwa bilety. Kierownik katedry porwał je natychmiast.

— W takim razie zabiorę ze sobą Windle’a — oznajmił pospiesznie, zwracając się do kolegów. — Obawiam się, że pozostali muszą wrócić do uczciwego kupiectwa. Hm… do tyłu… panowie.

Znacząco poruszył brwiami.

— Nie rozumiem, dlaczego mamy… — zaczął dziekan.

— Pieniędzy wystarczyło tylko, hm… na tyle… biletów. — Kierownik katedry robił wściekłe miny. — Zbyt skromne mieliśmy, hm… zaplecze… finansowe. Nie zmarzniecie, przecież, hm… to a… letnia… noc.

— Ale to były moje pieniądze — tłumaczył dziekan, jednak wykładowca run współczesnych chwycił go za ramię.

— Chodźmy już — rzekł i powoli, wyraźnie mrugnął na kierownika katedry. — Hm… na tyle… nas było stać.

— Nie rozumiem, czemu… — irytował się dziekan, kiedy go odciągali.


* * *

W magicznym zwierciadle nadrektora kłębiły się szare chmury. Wielu magów miało takie zwierciadła, ale tylko nieliczni próbowali z nich korzystać; były kapryśnie i zawodne. Nawet golenie się przy nich sprawiało poważne trudności. Ridcully używał zwierciadła zadziwiająco sprawnie.

— Tropienie — rzucił jako wytłumaczenie tego faktu. — Na bogów, nie mogłem przecież czołgać się godzinami po mokrych paprociach. Nalej sobie drinka, chłopie. I dla mnie też.

Chmury zamigotały.

— Jakoś nie widać nic innego — stwierdził. — Dziwne. Tylko mgła, i coś w niej mruga.

Odchrząknął. Kwestor zaczynał właśnie zdawać sobie sprawę, że wbrew wszelkim oczekiwaniom nadrektor jest w istocie całkiem inteligentny.

— Widziałeś kiedy te ruchome cienie kukiełkowego teatrzyku na obrazkach? — zapytał Ridcully.

— Służba tam chodzi — odparł kwestor. To, jak uznał Ridcully, oznaczało „nie”.

— Myślę, że powinniśmy popatrzeć — rzekł.

— Oczywiście, nadrektorze — zgodził się pokornie kwestor.


* * *

Niewzruszona zasada konstrukcji budynków, gdzie pokazuje się ruchome obrazki — zasada obowiązująca w całym multiwersum — nakazuje, by upiorność architektury na tyłach była wprost proporcjonalna do przepychu od frontu. Od frontu: kolumny, arkady, złote liście, światła. Od tyłu: krzywe rynny, popękane rury, ślepe ściany, cuchnące zaułki. I okno do toalety.

— Naprawdę nie widzę powodu, żebyśmy musieli to robić — jęczał dziekan, kiedy magowie wysilali się w mroku.

— Zamknij się i pchaj — mamrotał wykładowca run współczesnych z drugiej strony okna.

— Mogliśmy coś zmienić w pieniądze — stwierdził dziekan. — Zwykła szybka iluzja. Komu by to zaszkodziło?

— To się nazywa „psucie pieniądza” — wyjaśnił wykładowca run współczesnych. — Za takie rzeczy wrzucają do jamy ze skorpionami. Gdzie stawiam nogi? No gdzie?

— Wszystko w porządku — uspokoił go któryś z magów. — Teraz dziekan. Do góry!

— Ojej — stękał dziekan, przeciągany przez wąskie okienko w niewymowny mrok po drugiej stronie. — To się musi źle skończyć.

— Uważaj tylko, gdzie stawiasz nogi. No i widzisz, co narobiłeś? Mówiłem, żebyś uważał. Trudno. Idziemy.

Magowie podreptali, czy też — w przypadku dziekana — pochlupali dyskretnie przez kulisy, na przyciemnioną gwarną widownię, gdzie Windle Poons bronił wolnych miejsc, wymachując groźnie laską na wszystkich, którzy próbowali się zbliżyć. Dotarli do niego, potykając się o własne nogi, i usiedli.

Spojrzeli na szary prostokąt zawieszony w cieniu na drugim końcu sali.

— Osobiście nie rozumiem, co ludzie w tym widzą — wyznał po chwili kierownik katedry.

— Czy ktoś już robił „Kalekiego królika”? — zapytał wykładowca run współczesnych.

— Jeszcze się nie zaczęło — syknął dziekan.

— Wiecie, co on zrobił? — poskarżył się rozgniewany kierownik katedry. — Wiecie, co zrobił ten stary dureń? Kiedy młoda dama z pochodnią prowadziła nas na miejsca, uszczypnął ją w… w fundament.

Poons prychnął wzgardliwie.

— Hubba-bubba. Czy twoja matka wie, gdzie się włóczysz? — Zachichotał.

— To dla niego zbyt wiele wrażeń. Nie powinniśmy go zabierać.

— Czy zdajecie sobie sprawę, że właśnie tracimy kolację? — przypomniał dziekan.

Magowie ucichli. Jakaś krępa kobieta, przeciskająca się obok wózka Poonsa, drgnęła nagle i rozejrzała się podejrzliwie. Zobaczyła jedynie miłego staruszka, najwyraźniej pogrążonego w drzemce.

— A we wtorki podają gęś — westchnął dziekan.

— Tantarabum! Jak twojej babci zamydlić oczy?

— Widzicie, o co mi chodzi? — szepnął kierownik katedry. — On nawet nie wie, jakie mamy stulecie.

Poons zwrócił ku niemu błyszczące oczka.

— Stary może i jestem, mm, i głupi też — oznajmił — ale głodował nie będę.

Sięgnął w tajemne głębie zakamarków swego wózka i wyjął brudną czarną sakiewkę. Zabrzęczała.

— Widziałem z przodu młodą damę sprzedającą specjalne ruchomoobrazkowe jedzenie.

— To znaczy, że przez cały czas miałeś pieniądze? — oburzył się dziekan. — I nic nie powiedziałeś?

— Nie pytaliście — odparował Poons. Magowie patrzeli zachłannie na sakiewkę.

— Mają tam pukane ziarna polanę masłem, kiełbaski w bułce, takie czekoladowe rzeczy z różnymi rzeczami w środku i inne rzeczy. — Poons rzucił im bezzębny uśmiech. — Jeśli chcecie, możecie wziąć trochę dla siebie — dodał łaskawie.


* * *

Dziekan zaznaczał na liście swoje zakupy. — Chwileczkę — mruczał. — Mamy sześć toreb pukanych ziaren patrycjuszowskich rozmiarów plus dodatkowe masło, osiem kiełbasek w bułce, największy kubek gazowanego napoju i torbę rodzynek oblanych czekoladą. Wręczył sprzedawczyni pieniądze.

— Zgadza się. — Kierownik katedry zebrał zakupy. — Hm… Myślisz, że powinniśmy wziąć też coś dla reszty?


* * *

W pokoiku projekcyjnym Bezam klął pod nosem, wkładając do pudła projekcyjnego wielką szpulę Porwanego wiatrem.

Kilka stóp od niego, za ścianą, w odgrodzonej sznurami części balkonu, lord Vetinari, Patrycjusz Ankh-Morpork, także odczuwał pewien niepokój.

Owszem, musiał przyznać, że to całkiem sympatyczna para młodych ludzi. Nie był tylko pewien, dlaczego siedzi obok nich i dlaczego są tacy ważni.

Był przyzwyczajony do ważnych osób, a przynajmniej do osób, które uważają się za ważne. Magowie stawali się ważni dzięki swym niezwykłym magicznym dokonaniom. Złodzieje stawali się ważni dzięki śmiałym kradzieżom; podobnie — choć w nieco inny sposób — kupcy. Wojownicy stawali się ważni, wygrywając bitwy i pozostając przy życiu; skrytobójcy poprzez trudne inhumacje. Istniało wiele dróg prowadzących na szczyty społecznej hierarchii, ale zawsze były widoczne, możliwe do zrozumienia. Miały jakiś sens.

Podczas gdy ta para jedynie poruszała się w interesujący sposób przed nowo wymyśloną ruchomoobrazkową maszynerią. Najmarniejszy aktorzyna z miejskiego teatru był w porównaniu z nimi wszechstronnie utalentowanym mistrzem sceny, a jednak nikomu nie przyszłoby do głowy, by wykrzykiwać na ulicach jego imię.

Patrycjusz nigdy jeszcze nie oglądał migawek. O ile zdołał ustalić, Victor Maraschino słynny był ze swego zamglonego spojrzenia, od którego mdlały starsze damy, choć naprawdę powinny być mądrzejsze. Natomiast atutem panny De Syn były leniwe ruchy, policzkowanie ludzi i fantastyczne prezentowanie się w pozycji leżącej wśród jedwabnych poduszek.

Podczas gdy on, Patrycjusz Ankh-Morpork, władał miastem, chronił miasto, kochał miasto, nienawidził miasta i całe życie poświecił służbie dla miasta…

Ale kiedy prosty lud wypełniał widownię, jego ostry jak brzytwa słuch wyłowił z gwaru rozmowę:

— Kto tam siedzi?

— To Victor Maraschino i Delores De Syn. Co ty, nie wiesz?

— Chodzi mi o tego wysokiego gościa w czerni.

— Nie mam pojęcia. Pewnie jakiś ważniak.

Tak, to fascynujące. Można zostać sławnym tylko dzięki temu, że jest się, no… sławnym. Przyszło mu do głowy, że to bardzo niebezpieczne i całkiem możliwe, że będzie musiał polecić kogoś zabić, choć z najwyższą niechęcią[26]. Tymczasem spływał na niego rodzaj odbitej chwały, wynikającej z przebywania w towarzystwie ludzi prawdziwie sławnych. I ku własnemu zdumieniu bardzo mu się to podobało.

Poza tym siedział obok panny De Syn, a zazdrość widowni była tak intensywna, że niemal czuł jej smak, a to więcej niż mógłby powiedzieć o białych, puszystych przedmiotach do jedzenia, których dostał całą torbę.

Z drugiej strony ten straszny Dibbler tłumaczył mechanikę ruchomych obrazków w całkowicie mylnym przekonaniu, że Patrycjusz wysłucha choćby jednego słowa.

Nagle zagrzmiały oklaski.

Patrycjusz pochylił się do Dibblera.

— Dlaczego zgaszono wszystkie lampy? — zapytał.

— Żebyś, panie, mógł lepiej widzieć obrazki.

— Doprawdy? Można by pomyśleć, że w ten sposób trudniej je będzie oglądać.

— Z ruchomymi obrazkami jest inaczej, wasza wysokość.

— To fascynujące.

Patrycjusz wychylił się w drugą stronę, do Ginger i Victora. Ku jego lekkiemu zaskoczeniu oboje sprawiali wrażenie bardzo zdenerwowanych. Zauważył to, kiedy tylko weszli do Odium. Chłopak przyglądał się bezsensownym ozdobom, jakby były czymś przerażającym, a kiedy dziewczyna wkroczyła na widownię, słyszał, jak jęknęła cicho.

Wyglądali, jakby doznali szoku.

— Sądzę, że dla was obojga wszystko to jest całkiem zwyczajne — powiedział.

— Nie — odparł Victor. — Właściwie nie. Nigdy jeszcze nie byliśmy w prawdziwej obrazkowej piwnicy.

— Tylko raz — wtrąciła posępnie Ginger.

— Tak. Tylko raz.

— Ależ, hm, przecież tworzycie ruchome obrazki — przypomniał łagodnie Patrycjusz.

— Owszem, ale ich nie oglądamy. Najwyżej kawałki, kiedy korbowi je sklejają. Tylko raz oglądałem migawkę, na placu, z prześcieradłem jako ekranem.

— Więc to dla was nowość?

— Niezupełnie — odparł Victor z poszarzałą twarzą.

— Fascynujące — stwierdził Patrycjusz i powrócił do niesłuchania Dibblera. Swojej dzisiejszej pozycji nie zdobył, przejmując się tym, jak funkcjonują różne rzeczy. Intrygowało go, jak funkcjonują ludzie.

Kawałek dalej Soli przechylił się przez oparcie i rzucił wujowi na kolana małą szpulkę błony.

— To twoje — wyjaśnił słodkim głosem.

— Co to jest? — zdziwił się Dibbler.

— Pomyślałem, że może szybko przejrzę migawkę, zanim ją pokażemy…

— Naprawdę?

— I cóż takiego znalazłem w samym środku sceny pożaru miasta? Pięć minut taśmy pokazującej tylko talerz żeberek w specjalnych sosie fistaszkowym Hargi. Wiem dlaczego, naturalnie. Chcę wiedzieć, dlaczego coś takiego.

Dibbler uśmiechnął się z zakłopotaniem.

— Pomyślałem sobie — wyjaśnił — że jeśli jeden krótki, szybki obrazek sprawia, że ludzie mają ochotę kupować różne rzeczy, to do czego doprowadzi ich całe pięć minut?

Soli patrzył na niego ze zdumieniem.

— Ale jestem naprawdę urażony — mówił dalej Dibbler. — Nie zaufałeś mi. Swojemu własnemu wujowi. Nie ufałeś mi, chociaż złożyłem uroczystą obietnicę, że nie będę już niczego więcej próbował. Zraniłeś mnie, Soli. Co się stało z wiarą w szczerość?

— Przypuszczam, że komuś ją sprzedałeś, wujku.

— Zraniłeś mnie — powtórzył Dibbler.

— Ale przecież nie dotrzymałeś obietnicy, wujku.

— To nie ma nic do rzeczy. Chodziło o interes. A ja mówię teraz o uczuciach rodzinnych. Musisz się nauczyć ufać rodzinie, Soli. Zwłaszcza mnie.

Soli wzruszył ramionami.

— Dobrze, dobrze.

— Na pewno?

— Tak, wujku. — Soli uśmiechnął się nagle. — Uroczyście ci obiecuję.

— Zuch chłopak.

Na drugim końcu rzędu Victor i Ginger patrzyli z grozą na pusty ekran.

— Wiesz, co się teraz stanie, prawda? — spytała Ginger.

— Tak. Ktoś zacznie grać z dziury w podłodze.

— Ta jaskinia naprawdę była piwnicą obrazkową?

— Myślę, że czymś w tym rodzaju — zgodził się niepewnie Victor.

— Ale ekran tutaj to tylko ekran. Nie taki… No, to całkiem zwykły ekran. Trochę lepsze prześcieradło. Wcale nie…

W przedniej części sali zahuczało. Z brzękiem i sykiem rozpaczliwie uciekającego powietrza Calliope, córka Bezama, wyrosła powoli nad podłogą, z werwą atakując klawisze niedużych organów. Efekt godny był kilku godzin ćwiczeń i wysiłków dwóch mocnych trolli, pracujących przy miechach za sceną. Jakąkolwiek grała melodię, wyraźnie przegrywała pojedynek.

Na parterze dziekan podsunął torebkę kierownikowi katedry.

— Zjedz rodzynkę oblaną czekoladą — zaproponował.

— Wyglądają jak szczurze bobki — zauważył kierownik katedry. Dziekan przyjrzał się im w mroku.

— To wyjaśnia sprawę — stwierdził. — Przed chwilą torebka upadła mi na podłogę i już wtedy pomyślałem, że jakoś za dużo ich zebrałem z powrotem.

— Psst! — uciszyła ich kobieta siedząca o rząd przed nimi. Chuda twarz Poonsa odwróciła się w jej stronę jak magnes.

— Kici-kici — zarechotał. — Jeszcze dwa pensy i w górę idzie osioł.

Światła przygasły jeszcze bardziej. Ekran zamigotał. Przez chwilę rozbłyskiwały na nim liczby, coraz niższe.

Calliope spojrzała w skupieniu na ustawione przed sobą nuty, podwinęła rękawy, odgarnęła włosy z oczu i z entuzjazmem przypuściła szturm na coś, co trochę przypominało stary hymn Ankh-Morpork[27].

Światła zgasły całkowicie.


* * *

Niebo mrugało. Nie była to przyzwoita mgła. Spływał z niej dziwny srebrzysty blask, migoczący wewnętrznie niczym — skrzyżowanie zorzy polarnej z letnią błyskawicą.

Od strony Świętego Gaju niebo płonęło blaskiem. Był widoczny nawet w zaułku za Najlepszymi Żeberkami Hargi, gdzie dwa psy rozkoszowały się specjalnością kuchni: Wszystko, co możesz wyciągnąć ze stosu odpadków, za darmo.

Laddie podniósł głowę i zawarczał.

— Nie dziwię ci się — stwierdził Gaspode. — Mówiłem, że to wróży. Mówiłem, że dzieje się coś wróżfnego, prawda? Iskry strzelały mu z sierści.

— Chodźmy — powiedział. — Musimy ostrzec ludzi. W tym jesteś dofry.


* * *

Klikaklikaklika…

Był to jedyny dźwięk we wnętrzu Odium. Calliope przestała grać i wpatrywała się w ekran.

Usta widzów trwały otwarte i zamykały się tylko po to, by zgryźć garść pukanych ziaren.

Victor niejasno zdawał sobie sprawę, że przez chwilę z tym walczył. Próbował odwrócić wzrok. Nawet teraz jakiś głosik wewnątrz umysłu powtarzał, że dzieje się coś niedobrego; nie zwracał uwagi na ten głosik. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Wzdychał ze wszystkimi, gdy heroina starała się utrzymać dawną rodzinną kopalnię w Świecie Ogarniętym Szaleństwem. Drżał, obserwując walki na wojnie. Obserwował scenę w sali balowej, spowity obłokiem romantycznej mgiełki. Potem…

…poczuł coś zimnego na nodze. Jakby na wpół roztopiona kostka lodu przesączała mu się przez spodnie… Próbował zignorować to uczucie, ale było wyraźnie nieignorowalne. Zerknął w dół.

— Przepraszam fardzo — odezwał się Gaspode.

Victor zogniskował spojrzenie. I zaraz jego oczy poczuły, że znowu ściąga je ekran, gdzie ogromna wersja jego samego całowała ogromną wersję Ginger.

I znowu poczuł lepki chłód. Znowu odzyskał przytomność umysłu.

— Jeśli wolisz, mogę cię ugryźć w nogę — zaproponował Gaspode.

— Ja… tego… Ja… — jąkał się Victor.

— Umiem gryźć mocno — dodał Gaspode. — Wystarczy, że powiesz słowo.

— Nie, tego…

— Coś tu wróży, jak już mówiłem. Wróży, wróży, wróży. Laddie prófował szczekać, aż całkiem zachrypł, ale nikt go nie słuchał. Więc pomyślałem, że trzefa sprawdzić starą technikę zimnego nosa. Nigdy nie zawodzi.

Victor rozejrzał się. Wszyscy widzowie wpatrywali się w ekran, jakby byli gotowi pozostać na miejscach przez… przez…

…przez wieczność.

Kiedy podniósł dłonie z poręczy, iskry strzeliły mu z palców; powietrze wydawało się oleiste, co nawet student magii szybko uczy się kojarzyć z potężnymi akumulacjami potencjału magicznego. A w piwnicy kłębiła się mgła. To śmieszne, ale była wewnątrz i pokrywała podłogę niby blada, srebrzysta fala.

Potrząsnął Ginger za ramię. Pomachał jej dłonią przed oczami. Krzyknął jej prosto do ucha.

Spróbował z Patrycjuszem i z Dibblerem. Pochylali się pod naciskiem, ale zaraz, kołysząc się lekko, powracali do dawnej pozycji.

— Obrazek coś z nimi robi — stwierdził. — Na pewno obrazek. Ale nie rozumiem w jaki sposób. Przecież to całkiem zwyczajna migawka. W Świętym Gaju nie używamy magii. A przynajmniej… nie… normalnej magii.

Przechodząc nad sztywnymi kolanami, dotarł do przejścia i pobiegł w górę przez pasemka mgły. Zaczął się dobijać do drzwi pokoju projekcyjnego. Kiedy nikt nie odpowiadał, wyłamał je kopniakiem.

Bezam zerkał przez kwadratowy otwór wycięty w ścianie; w skupieniu oglądał migawkę. Projektor obrazków stukał radośnie, sam z siebie. Nikt nie kręcił korbą. A w każdym razie, poprawił się w myślach Victor, nikt widzialny.

Gdzieś zahuczało i ziemia zadrżała.

Spojrzał na ekran. Rozpoznał ten fragment: tuż przed sceną pożaru Ankh-Morpork.

Myśli pędziły mu jak szalone. Co takiego mówiło się o bogach? Nie istnieliby, gdyby nie ludzie, którzy w nich wierzą. To samo odnosi się do wszystkiego. Rzeczywistość jest tym, co istnieje w ludzkich umysłach. A przed nim siedziały setki ludzi naprawdę wierzących w to, co widzą…

Victor poszukał nożyczek czy noża wśród śmieci na stole Bezama. Nie znalazł. Maszyna szumiała spokojnie, przewijając rzeczywistość z przyszłości w przeszłość.

W tle usłyszał głos Gaspode:

— Chyfa ocaliłem świat, prawda?

Mózg w normalnych warunkach rozbrzmiewa echem najrozmaitszych błahych myśli starających się zwrócić na siebie uwagę. Dopiero prawdziwe zagrożenie skłania je do milczenia. Coś takiego działo się w tej chwili. Jedna klarowna myśl, która już od dawna starała się być słyszana, teraz zadźwięczała wśród ciszy.

Przypuśćmy, że istnieje taki punkt, gdzie rzeczywistość jest cieńsza niż gdzie indziej. I przypuśćmy, że zrobi się coś, co tę rzeczywistość osłabi jeszcze bardziej. Książki tego nie dokonają. Nawet zwykły teatr nie wystarczy, bo w głębi serca człowiek wie, że widzi na scenie tylko ludzi w dziwacznych kostiumach. Ale Święty Gaj sięgał wprost od oczu do mózgu. W sercu wszyscy wierzyli, że jest rzeczywisty. Migawki mogły to sprawić.

To właśnie odkryli pod wzgórzem Świętego Gaju. Mieszkańcy starożytnego miasta wykorzystywali otwór w rzeczywistości dla rozrywki. A wtedy znalazły ich Stwory.

Teraz ludzie próbowali znowu. To tak jakby w fabryce fajerwerków uczyli się żonglować płonącymi pochodniami. A Stwory czekały… Ale dlaczego to wciąż się działo? Przecież powstrzymał Ginger. Błona przewijała się dalej. Zdawało mu się, że mgła spowiła pudło projekcyjne, rozmywając jego kontury.

Chwycił wirującą korbę. Przez chwilę stawiała opór, a potem pękła. Wtedy delikatnie zepchnął Bezama, podniósł stołek i uderzył nim o pudło. Stołek z trzaskiem rozpadł się na kawałki. Otworzył klatkę z tyłu pudła i wyjął salamandry, ale ruchome obrazki wciąż tańczyły na dalekim ekranie. Budynek znowu się zatrząsł.

Masz tylko jedną szansę, pomyślał. A potem umierasz. Zerwał koszulę i owinął nią dłoń. Chwycił mocno taśmę. Zerwała się. Pudło projekcyjne zadygotało. Błona w błyszczących zwojach wciąż spływała ze szpuli i opadała na podłogę. Klikaklik… a… klik. Szpule znieruchomiały.

Victor ostrożnie trącił stos nogą. Nie zdziwiłby się, gdyby taśma skoczyła na niego jak wąż.

— Ocaliliśmy świat? — spytał Gaspode. — Chciałfym wiedzieć. Victor spojrzał na ekran.

— Nie — odpowiedział.

Wciąż były tam obrazy, choć niezbyt wyraźne. Nadal rozpoznawał zamglone kształty Ginger i swój, kurczowo czepiające się istnienia. Sam ekran też się poruszał, wybrzuszał tu i tam, jak fale w basenie zmętniałej rtęci. Wyglądał nieprzyjemnie znajomo.

— Znalazły nas — stwierdził.

— Kto znalazł? — zdziwił się Gaspode.

— Pamiętasz te upiorne istoty, o których mówiłeś? Gaspode zmarszczył brwi.

— Te sprzed zarania czasu?

— Tam, skąd przychodzą, nie istnieje czas — odparł Victor. Widownia zaczynała się poruszać.

— Musimy wyprowadzić stąd wszystkich — postanowił Victor. — Ale bez paniki…

Rozległy się chóralne krzyki. Widzowie już się obudzili.

Ekranowa Ginger wychodziła na świat. Była trzy razy większa od prawdziwej i wyraźnie migotała. Była także półprzeźroczysta, choć miała ciężar, gdyż podłoga uginała się i pękała pod jej stopami.

Widzowie tratowali się, by jak najszybciej opuścić salę. Victor przeciskał się między nimi, gdy minął go jadący tyłem wózek inwalidzki Poonsa, popychany przez uciekającą ciżbę. Jego pasażer rozpaczliwie wymachiwał laską.

— Hej! Zaraz! — krzyczał. — Właśnie zaczęło być ciekawie! Kierownik katedry nerwowo chwycił Victora za ramię.

— Czy to powinno się tak zachowywać? — zapytał.

— Nie!

— Więc to nie jakiś specjalny efekt kinematograficzny? — rzucił z nadzieją w głosie.

— Nie, chyba że w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zrobili prawdziwe postępy — odparł Victor. — Sądzę, że to Piekielne Wymiary.

Kierownik katedry przyjrzał mu się z uwagą.

— Jesteś młodym Victorem, prawda?

— Tak. Przepraszam bardzo.

Victor wyminął oszołomionego maga i przechodząc przez oparcia krzeseł, dotarł do Ginger, wciąż zapatrzonej w swój wizerunek. Potworna Ginger rozglądała się i mrugała bardzo powoli, jak jaszczurka.

— To ja?

— Nie — stwierdził Victor. — To znaczy tak. Może. Niezupełnie. Tak jakby. Chodź.

— Przecież to wygląda tak jak ja! — krzyknęła Ginger głosem modulowanym przez histerię.

— To dlatego że muszą wykorzystywać Święty Gaj! On… on określa, jak wyglądają. Tak myślę — tłumaczył pospiesznie Victor.

Poderwał ją z fotela i pobiegł, kopiąc stopami srebrzystą mgłę i rozrzucając pukane ziarna. Ginger, potykając się, biegła za nim i oglądała się przez ramię.

— Drugi próbuje wyjść z ekranu — poinformowała.

— Chodźmy!

— To ty!

— Ja jestem tutaj. To… to coś innego. Musi tylko używać mojego kształtu.

— A jaki ma normalnie?

— Nie chcesz wiedzieć!

— Właśnie że chcę! Inaczej bym nie pytała! — krzyknęła, kiedy biegli między połamanymi krzesłami.

— Wygląda gorzej, niż możesz sobie wyobrazić!

— Umiem sobie wyobrazić parę bardzo paskudnych rzeczy!

— Dlatego powiedziałem, że gorzej!

— Aha…

Ogromna widmowa Ginger wyprzedziła ich, migając jak lampa stroboskopowa, i wybiła sobie wyjście przez ścianę. Z zewnątrz rozległy się krzyki.

— Wyjdź stąd — polecił Victor. — Sprowadź magów, żeby to zatrzymali.

— A co ty chcesz zrobić?

Victor wyprostował się na pełną wysokość.

— Są rzeczy — oświadczył — które mężczyzna musi zrobić sam. Obrzuciła go spojrzeniem pełnym irytacji i niezrozumienia.

— Co? Co takiego? Chcesz iść do toalety czy co?

— Po prostu wyjdź stąd!

Pchnął ją w stronę drzwi. Potem odwrócił się i zauważył dwa psy, przyglądające mu się wyczekująco.

— Wy dwaj też — rzucił. Laddie zaszczekał.

— Pies musi zostać przy swoim panu i takie tam… — wyjaśnił zakłopotany Gaspode.

Victor rozejrzał się nerwowo, chwycił odłamek krzesła, otworzył drzwi, cisnął go jak najdalej i zawołał:

— Aport!

Oba psy, pchane instynktem, pognały przed siebie. Gaspode zachował dość przytomności umysłu, by po drodze krzyknąć jeszcze:

— Ty draniu!

Victor zniknął za drzwiami pokoju projekcyjnego i wybiegł z naręczem Porwanego wiatrem.

Gigantyczny Victor miał kłopoty z wyjściem z ekranu. Głowa i jedna ręka uwolniły się już i stały trójwymiarowe. Ręka machała na Victora, gdy metodycznie rzucał na olbrzyma zwoje oktocelulozy. Wrócił do pokoiku i wyciągnął stosy migawek, które Bezam — wbrew zdrowemu rozsądkowi — zmagazynował pod ławą.

Działając z metodycznym spokojem, jak często się zdarza pod wpływem skręcającej trzewia zgrozy, układał przed ekranem stosy puszek. Stwór zdołał wyrwać z dwuwymiarowości drugą rękę i usiłował je rozrzucić, ale to, co nim kierowało, miało kłopoty w opanowaniu nowego kształtu.

Pewnie nie jest przyzwyczajony do posiadania tylko dwóch ramion, pomyślał Victor.

Rzucił na stos ostatnią puszkę.

— W naszym świecie musisz przestrzegać naszych reguł — powiedział. — Założę się, że płoniesz tak dobrze, jak wszystko inne. Co?

Stwór usiłował wyrwać z ekranu nogę.

Victor poklepał się po kieszeniach. Biegiem wrócił do pokoju projekcyjnego i zaczął go nerwowo przeszukiwać.

Zapałki! Nigdzie nie było zapałek!

Pchnął drzwi do foyer i wybiegł na ulicę; tłum kłębił się dookoła i z zalęknioną fascynacją podziwiał pięćdziesięciostopową Ginger, otrząsającą się z ruin budynku.

Victor usłyszał obok znajome stukanie. Korbowy Halogen pilnie rejestrował scenę na błonie.

Kierownik katedry krzyczał na Dibblera:

— Oczywiście, że nie możemy użyć przeciw temu magii! One potrzebują magii! Od magii stają się silniejsze!

— Ale musicie przecież coś zrobić! — wrzeszczał Dibbler.

— Drogi panie, to nie my zaczęliśmy się mieszać do rzeczy, które lepiej zostawić… — zająknął się w połowie okrzyku — …niemieszane — dokończył niepewnie.

— Zapałki! — krzyknął Victor. — Zapałki! Prędko! Wszyscy obejrzeli się na niego. Po chwili kierownik katedry pokiwał głową.

— Zwyczajny ogień — powiedział. — Masz rację. Powinno się udać. Dobrze kombinujesz, chłopcze.

Wyjął z kieszeni wiązkę zapałek, które palący bez przerwy magowie zawsze nosili przy sobie.

— Nie możesz podpalić Odium — ostrzegł Dibbler. — Tam są stosy błony.

Victor zerwał ze ściany plakat, zwinął z niego prymitywną żagiew i podpalił jeden koniec.

— Ją właśnie mam zamiar spalić.

— Przepraszam…

— Głupi! Dureń! — huknął Dibbler. — Taśma pali się bardzo szybko.

— Przepraszam…

— Co z tego? Nie mam zamiaru zostawać tam na dłużej.

— To znaczy naprawdę szybko.

— Przepraszam — powtórzył cierpliwie Gaspode. Spojrzeli na niego.

— Ja i Laddie możemy to zrofić — oświadczył. — Cztery nogi są lepsze niż dwie i tak dalej. Kiedy chodzi o ratowanie świata, w każdym razie.

Victor zerknął na Dibblera i uniósł brwi.

— Myślę, że może im się udać — przyznał Dibbler. Victor skinął głową. Laddie wyskoczył z gracją, wyrwał mu z ręki żagiew i wbiegł do wnętrza. Gaspode podążył za nim.

— Czy mam złudzenia, czy ten mały pies umie mówić? — zapytał Dibbler.

— Twierdzi, że nie umie — odparł Victor.

Dibbler zawahał się. Emocje trochę nim wstrząsnęły.

— Cóż — mruknął. — On sam chyba wie najlepiej.


* * *

Psy podbiegły do ekranu. Stwór-Victor już prawie się wydostał i leżał rozciągnięty między puszkami błony. — Mogę zapalić ogień? — poprosił Gaspode. — To właściwie moja rofota.

Laddie szczeknął posłusznie i upuścił płonący plakat. Gaspode podniósł go i ostrożnie zbliżył się do Stwora.

— Ratujemy świat — oświadczył niewyraźnie i rzucił żagiew na zwój błony. Zapłonęła natychmiast i rozjarzyła się białym płomieniem, niby spowolniona magnezja.

— I dofrze — stwierdził Gaspode. — A teraz uciekajmy stąd jak…

Stwór wrzasnął. Podobieństwo do Victora zniknęło całkowicie, teraz wśród płomieni poruszało się coś przypominającego wybuch w akwarium. Macka wystrzeliła z ognia i chwyciła Gaspode za nogę.

Odwrócił się i spróbował ją ugryźć.

Laddie jak strzała przebiegł z powrotem po pustej widowni i zaatakował wijącą się mackę. Odskoczyła, powaliła go i cisnęła wirującym Gaspode o podłogę.

Pies wstał, kulejąc zrobił kilka kroków i upadł.

— Przeklęta noga! Fyła i już po niej — mruknął. Laddie spojrzał na niego ze smutkiem. Płomienie strzelały wokół puszek z błoną.

— No już, uciekaj stąd, głupi kundlu! — zawołał Gaspode. — Wszystko tu lada chwila wyfuchnie. Nie! Nie podnoś mnie! Postaw mnie natychmiast! Nie masz czasu…


* * *

Ściany Odium rozdęły się z pozorną powolnością; każda deska i kamień zdawała się zachowywać swoją pozycję względem pozostałych, ale płynęła samodzielnie.

A potem Czas doścignął wydarzenia.

Victor upadł na twarz.

Bum!

Pomarańczowa kula ognia uniosła dach; wzleciał w zamglone niebo. Odłamki uderzyły o ściany innych domów. Rozgrzana do czerwoności puszka błony z groźnym wizgiem przeleciała nad głowami leżących na bruku magów i huknęła o daleki mur.

Słychać było wysokie, cienkie wycie, które urwało się nagle.

Stwór-Ginger zakołysał się w żarze. Podmuch gorącego powietrza uniósł wokół talii fałdy jego ogromnej spódnicy. Stwór stał, migoczący i niepewny, a dookoła spadały gruzy.

Potem odwrócił się chwiejnie i ruszył naprzód.

Victor zerknął na Ginger, która wpatrywała się w rzednące chmury dymu i stos ruin, jeszcze niedawno tworzących Odium.

— To nie tak — mruczała pod nosem. — Tak się nie zdarza… Kiedy już myślisz, że jest za późno, wybiegają z dymu. — Zwróciła ku niemu przerażony wzrok. — Prawda? — spytała błagalnie.

— Tamto jest w migawkach — odrzekł Victor. — Tu jest rzeczywistość.

— Co za różnica?

Kierownik katedry chwycił Victora za ramię i szarpnął mocno.

— Idzie do Biblioteki! — zawołał. — Musisz ją powstrzymać! Jeśli tam dotrze, magia uczyni ją niezwyciężoną! Nigdy jej nie pokonamy! I będzie mogła sprowadzić następne!

— Jesteście magami — wtrąciła Ginger. — Czemu wy tego nie zatrzymacie?

Victor pokręcił głową.

— Stwory lubią naszą magię — wyjaśnił. — Jeśli użyje się jej gdzieś blisko nich, stają się silniejsze. Ale nie wiem, co mógłbym zrobić…

Umilkł niepewnie. Tłum obserwował go w napięciu.

Nie patrzyli na niego, jakby był ich ostatnią nadzieją. Patrzyli, jakby był ich pewnością.

Usłyszał słowa jakiegoś dziecka.

— Co teraz będzie, mamo?

— To proste — odparła spokojnie trzymająca dzieciaka gruba kobieta. — On rzuci się tam i powstrzyma to w ostatniej chwili. Jak za każdym razem. Widziałam już, jak to robi.

— Nigdy czegoś takiego nie robiłem — zaprotestował Victor.

— Widziałam — upierała się z satysfakcją kobieta. — W Cieniach wśród pisków. Kiedy ta młoda dama… — dygnęła w stronę Ginger — …jechała na koniu, a on ją zrzucił z urwiska, ty przygalopowałeś i złapałeś ją w ostatniej chwili. Imponujące, pomyślałam wtedy.

— To nie były Cienie wśród pisków — sprzeciwił się starszy mężczyzna, spokojnie nabijając fajkę. — To była Dolina Trolli.

— Właśnie że Cienie — wtrąciła stojąca za nim chuda kobieta. — Wiem dobrze. Widziałam je dwadzieścia siedem razy.

— Tak… Znakomity ruchomy obrazek — zgodziła się pierwsza. — Za każdym razem, kiedy widzę tę scenę, jak ona go opuszcza, a on patrzy na nią i rzuca jej to swoje spojrzenie, od razu łzy stają mi w oczach…

— Przepraszam bardzo, ale to nie były Cienie wśród pisków — oświadczył mężczyzna. Mówił powoli i z naciskiem. — Myśli pani o słynnej scenie na placu w Płomyeniach namyetności.

Gruba kobieta poklepała Ginger po ręce.

— Masz, panienko, dobrego chłopaka — powiedziała. — Zawsze rusza ci na ratunek. Gdyby to mnie ciągnęły gdzieś szalone trolle, mój stary słowa by nie powiedział. Najwyżej by spytał, gdzie ma mi wysłać rzeczy.

— Mój mąż nawet by nie wstał z fotela, gdyby to mnie pożerały smoki — dodała chuda. Szturchnęła lekko Ginger. — Ale przydałoby ci cię więcej ubrania, panienko. Następnym razem, kiedy trzeba cię będzie ratować, upieraj się, żeby pozwolili ci włożyć ciepły płaszcz. Ile razy zobaczę cię na ekranie, zaraz myślę: ona sama się prosi o grypę, kiedy biega w takim stanie. Ot co.

— Gdzie jego miecz? — zapytał dzieciak, kopiąc matkę w łydkę.

— Przypuszczam, że zaraz po niego pójdzie — odpowiedziała, uśmiechając się do Victora zachęcająco.

— Ehm… No tak — wymamrotał. — Chodź, Ginger. Chwycił ją za rękę.

— Zróbcie chłopakowi miejsce! — krzyknął władczo palacz fajki. Ludzie rozstąpili się wokół nich. Ginger i Victor zobaczyli tysiące twarzy zwróconych ku nim wyczekująco.

— Oni myślą, że byliśmy rzeczywiści — jęknęła Ginger. — Nikt nic nie robi, na miłość bogów, bo uważają, że to ty jesteś bohaterem! A my też nic nie możemy zrobić. Ten Stwór jest większy niż my oboje!

Victor wpatrywał się w mokre kamienie bruku. Pewnie mógłbym sobie przypomnieć jakieś czary, myślał, ale zwyczajne czary nic nie zdziałają przeciwko Piekielnym Wymiarom. I jestem pewien, że prawdziwi bohaterowie nie stoją wśród wiwatujących tłumów. Bohaterowie wykonują swoją robotę. Są jak ten biedny Gaspode — nikt ich nie zauważa, dopiero potem. To właśnie jest rzeczywistość.

Wolno uniósł głowę.

Ale czy to naprawdę rzeczywistość?

Powietrze trzeszczało. Wypełniał je inny rodzaj magii. Ta magia fruwała po świecie jak zerwana taśma ruchomego obrazka. Gdyby tylko zdołał chwycić koniec…

Rzeczywistość nie musi być rzeczywista. W odpowiednich warunkach może być tym, w co wierzą ludzie…

— Cofnij się — szepnął.

— Co chcesz zrobić? — zdziwiła się Ginger.

— Spróbować magii Świętego Gaju.

— W Świętym Gaju nie ma nic magicznego!

— Myślę, że jest. Inna odmiana magii. Czuliśmy ją. Magia jest tam, gdzie możesz ją znaleźć.

Kilka razy odetchnął głęboko i pozwolił, by umysł odwijał się z wolna. Na tym polegał sekret. Trzeba to robić, a nie o tym myśleć. Wystarczy pozwolić, żeby instrukcje napłynęły z zewnątrz. Praca jak każda. Człowiek czuł na sobie oko obrazkowego pudła i świat się zmieniał — świat będący jedynie migotliwym srebrzystym prostokątem.

W tym cała tajemnica. W migotaniu.

Zwykła magia tylko przesuwa obiekty. Nie potrafi stworzyć niczego rzeczywistego, co przetrwa dłużej niż kilka sekund; wymaga to zbyt wielkich energii.

Ale magię Świętego Gaju wykorzystuje się według jego zasad…

Pewnie wyciągnął rękę w stronę nieba.

— Światła!

Sieć błyskawic rozjaśniła całe miasto…

— Obrazkowe pudło!

Halogen wściekle zakręcił korbą.

— Akcja!

Nikt nie zauważył, skąd wziął się koń. Po prostu nagle się zjawił, przeskoczył nad głowami tłumu. Był biały i miał piękne, zdobione srebrem wodze. Victor wskoczył na siodło, kiedy rumak go mijał, po czym kazał mu stanąć dęba i przebierać w powietrzu przednimi nogami. Dobył miecza, który jeszcze przed chwilą nie istniał.

Miecz i wierzchowiec migotały prawie niedostrzegalnie.

Victor uśmiechnął się. Światło odbiło się od jego zębów… ting!… Odblask, ale bez dźwięku. Nie wymyślili jeszcze obrazków z głosem.

Wierz w to. To jedyny sposób. Nie przestawaj wierzyć. Oszukuj oczy, oszukuj mózg…

Ruszył galopem w szpalerze entuzjastycznych widzów. Pognał w stronę Uniwersytetu i wielkiej sceny finałowej.

Korbowy zwolnił. Ginger stuknęła go w ramię.

— Jeśli przestaniesz kręcić korbą — ostrzegła — skręcę ci kark.

— Ale jest już prawie poza…

Ginger pchnęła go do starożytnego wózka inwalidzkiego Windle’a Poonsa i rzuciła właścicielowi taki uśmiech, że małe chmurki wrzącej woskowiny wypłynęły mu z uszu.

— Jeśli wolno — powiedziała głosem tak namiętnym, że wszyscy magowie zwinęli palce u nóg w swych szpiczastych butach. — Możemy pożyczyć pana na moment?

— Hej, hej! Nie tak ostro, maleńka!


* * *

…whumm… whumm…

Myślak Stibbons oczywiście wiedział o wazie. Wszyscy studenci przychodzili tu, żeby popatrzeć.

Dlatego nie zwrócił na nią uwagi, kiedy przemykał się korytarzem, podejmując kolejną próbę swobodnego wieczornego wyjścia.

…whummwhummWHUMMWHUMMWHUMMMwhumm.

Musiał tylko przebiec krużgankiem i…

PLIB.

Wszystkie osiem glinianych słoni wystrzeliło kulki jednocześnie. Resograf eksplodował, zmieniając sufit w coś podobnego do pieprzniczki.

Po minucie czy dwóch Myślak podniósł się bardzo ostrożnie. Stracił kawałek ucha, a jego kapelusz stał się zestawem dziur, trzymanych razem pojedynczymi nitkami.

— Chciałem tylko wyskoczyć na piwo — wymamrotał oszołomiony. — Co w tym złego?


* * *

Bibliotekarz przykucnął na kopule Biblioteki; obserwował biegające ulicami tłumy i zbliżającą się monstrualną postać.

Z pewnym zdziwieniem zauważył, że ściga ją jakiś widmowy koń, którego podkowy nie stukają o bruk.

Konia zaś ścigał trzykołowy leżak, który na dwóch kołach brał zakręty i strzelał za sobą iskrami. Był obwieszony magami i wszyscy krzyczeli co sił w płucach. Od czasu do czasu któryś wypadał i musiał biec za pojazdem, aż nabrał szybkości i wskakiwał znowu.

Trójce się ta sztuka nie udała. To znaczy jednemu udała się na tyle, że pochwycił wiszący z tyłu skórzany dach, a pozostałej dwójce na tyle, że złapali za szatę tego z przodu. Teraz, przy każdym skręcie, ogon trzech krzyczących „Łaaa!” magów szorował na boki po drodze.

Było tam również kilku cywilów, ale ci tylko jeszcze głośniej wrzeszczeli.

Bibliotekarz oglądał w życiu wiele niezwykłych zjawisk, ale to było bez wątpienia pięćdziesiątym siódmym najdziwniejszym[28].

Tutaj, w górze, bardzo wyraźnie słyszał ich głosy.

— …musisz kręcić! On ma szansę tylko wtedy, kiedy będziesz kręcił! To magia Świętego Gaju! On sprawia, że działa w świecie rzeczywistym!

To był głos dziewczyny.

— Dobrze, ale chochliki robią się strasznie marudne, jeśli… A to głos mężczyzny pracującego w straszliwym napięciu.

— Do demona z chochlikami!

— Ale jak mógł stworzyć konia? — To pytał dziekan. Bibliotekarz rozpoznał jękliwy ton. — Przecież to magia najwyższej próby!

— To nie jest prawdziwy koń, tylko koń z ruchomych obrazków. — Znowu dziewczyna. — Hej, ty! Zwalniasz!

— Nie, wcale nie! Patrz, kręcę korbą! Naprawdę kręcę!

— Nie może dosiadać konia, który nie jest prawdziwy!

— Jesteś magikiem i wierzysz w takie rzeczy?

— Ściśle mówiąc, magiem.

— Wszystko jedno. To nie wasz typ magii.

Bibliotekarz pokiwał głową i przestał słuchać. Musiał się zająć innymi sprawami.

Stwór zrównał się niemal z Wieżą Sztuk i wkrótce skręcił do Biblioteki. Stwory zawsze kierowały się do najbliższego źródła magii. Potrzebowały jej.

W jednym z zakurzonych magazynów Uniwersytetu bibliotekarz znalazł długą żelazną pikę. Trzymał ją teraz mocno w jednej stopie; odwiązał linę, którą umocował wcześniej do wiatrowskazu. Sięgała aż do szczytu Wieży; przeciągnięcie jej zajęło mu całą noc.

Spojrzał na miasto w dole, po czym zabębnił pięściami o pierś i ryknął:

— AaaaAAAaaaAAA… ehem, ehem!

Może to bębnienie nie było konieczne, pomyślał czekając, aż ucichnie rzężenie i zgasną latające przed oczami maleńkie światełka.

Chwycił pikę w jedną rękę, linę w drugą — i skoczył.

Najbardziej obrazowym sposobem opisu lotu bibliotekarza ponad budynkami Niewidocznego Uniwersytetu będzie chyba transkrypcja dźwięków, jakie wydawał w tym czasie.

Najpierw: „AaaAAAaaaAAAaaa”. To nie wymaga tłumaczenia i odpowiada początkowym etapom lotu, kiedy wydawało się, że wszystko idzie dobrze.

Potem: „Aaaarghhh”. Ten odgłos wydał, kiedy o kilka łokci minął Stwora i zaczął sobie uświadamiać, że jeśli przywiąże się linę do szczytu bardzo wysokiej i wyjątkowe solidnej kamiennej wieży, i jeśli huśta się na końcu tej liny, to nietrafienie w coś po drodze stanowi błąd, którego będzie się żałować do końca gwałtownie skróconego życia.

Koniec liny dotarł do końca łuku. Rozległ się dźwięk dokładnie taki, jaki wydaje gumowy worek pełen masła trafiający w kamienną płytę. Po chwili czy dwóch zabrzmiało jeszcze bardzo ciche „uuk”.

Pika z brzękiem upadła w ciemność. Bibliotekarz niczym rozgwiazda rozciągnął się na murze, wbijając palce we wszystkie dostępne pęknięcia.

Może zdołałby jakoś zejść na ziemię, ale nie miał okazji się o tym przekonać, gdyż Stwór wyciągnął migoczące ramię i oderwał go od ściany z odgłosem zbliżonym do tego, jaki powstaje, gdy przetykacz usuwa wyjątkowo trudny zator w zlewie.

Stwór podniósł go do tego, co w tej chwili było twarzą.


* * *

Tłum wlał się na plac przed Niewidocznym Uniwersytetem. Dibblerowie biegli na czele.

— Popatrz tylko — westchnął smutnie Gardło Sobie Podrzynam. — Muszą ich być tysiące i nikt im niczego nie sprzedaje. Wózek zahamował wśród snopu iskier.

Victor czekał na niego. Widmowy koń migotał pod siodłem. Właściwie niejeden koń, ale cały ciąg koni, nieruchomych, zmieniających od klatki do klatki.

Znowu zajaśniały błyskawice.

— Co on robi? — zainteresował się kierownik katedry.

— Stara się nie dopuścić jej do Biblioteki — wyjaśnił dziekan, wytężając wzrok pośród deszczu, który właśnie zastukał o bruk. — Żeby przeżyć w naszej rzeczywistości, Stwory potrzebują magii. Inaczej się rozpadają. Rozumiesz, brak im naturalnego pola morfogenicznego…

— Zróbcie coś! Zabijcie to czarami! — krzyczała Ginger. — Biedna małpka!

— Nie możemy rzucać czarów! To jak gasić ogień olejem! — odparł dziekan. — Poza tym… Nie wiem, jak się zabrać do zabijania pięćdziesięciostopowej kobiety. Nigdy jeszcze nie wystąpiła taka potrzeba.

— To nie jest kobieta! To… To stwór z ruchomych obrazków, wy idioci! Myślicie, że naprawdę jestem taka wielka? — krzyczała Ginger. — To wykorzystuje Święty Gaj! Jest monstrum ze Świętego Gaju! Z krainy ruchomych obrazków!


* * *

— Steruj, do licha! Steruj! — Nie wiem jak!

— Musisz balansować ciałem!

Kwestor nerwowo ściskał kij miotły. Łatwo ci mówić, myślał. Ty jesteś przyzwyczajony.

Wychodzili właśnie z Głównego Holu, kiedy gigantyczna kobieta przeszła przez bramę, trzymając w dłoni bełkoczącą małpę. A teraz kwestor usiłował kierować antyczną miotłą z uniwersyteckiego muzeum, natomiast szaleniec za jego plecami gorączkowo ładował kuszę.

Atak powietrzny, stwierdził nadrektor. Jest absolutnie konieczne, by zaatakować z powietrza.

— Nie możesz lecieć równo? — zapytał właśnie.

— Nie jest dwuosobowa, nadrektorze!

— Przecież nie mogę celować, człowieku, dopóki tak zygzakujesz po niebie!

Zaraźliwy duch Świętego Gaju, śmigający nad miastem niczym odcięta nagle stalowa cuma, raz jeszcze przeciął umysł nadrektora.

— Nie porzucamy naszych ludzi — oświadczył z mocą Ridcully.

— Małp, nadrektorze — poprawił go odruchowo kwestor.


* * *

Stwór kroczył w stronę Victora. Poruszał się chwiejnie, walcząc z szarpiącymi go siłami rzeczywistości. Migotał, starająć się zachować kształt, w jakim przedostał się do tego świata. W rezultacie obrazy Ginger pojawiały się na zmianę z przebłyskami czegoś, co wiło się i skręcało.

Stwór potrzebował magii.

Zauważył Victora z mieczem i — jeśli zdolny był do czegoś tak skomplikowanego, jak wiedza — wiedział, że jest zagrożony. Skręcił, by ruszyć na Ginger i magów…

…którzy buchnęli płomieniem.


* * *

Dziekan palił się wyjątkowo ładnym niebieskim kolorem. — Proszę się nie obawiać, panienko — odezwał się kierownik katedry z wnętrza swego płomienia. — To tylko iluzja. Nie jest prawdziwy.

— Mnie to mówicie? — parsknęła Ginger. — Do dzieła!

Magowie postąpili naprzód.

Ginger usłyszała za sobą kroki. To byli Dibblerowie.

— Dlaczego to coś boi się ognia? — spytał Soli, kiedy Stwór cofnął się przed magami. — Przecież to iluzja. Na pewno czuje, że nie wydziela ciepła.

Ginger pokręciła głową. Wyglądała jak ktoś, kto płynie na załamującej się fali histerii. Może dlatego że człowiek nieczęsto ogląda rozdeptujące miasto, gigantyczne wizerunki samego siebie.

— Użyło magii Świętego Gaju — powiedziała. — Nie może zatem naruszyć zasad Świętego Gaju. Nic nie czuje, nic nie słyszy. Jedynie widzi. To, co widzi, jest rzeczywiste. A ruchome obrazki boją się ognia.

Ogromna Ginger stanęła u stóp wieży.

— Wpadło w pułapkę — stwierdził Dibbler. — Mają to. Stwór mrugał oczami, patrząc na coraz bliższe płomienie. Odwrócił się. Wyciągnął w górę wolną rękę. I zaczął się wspinać na wieżę.


* * *

Victor zeskoczył z siodła i przestał się koncentrować. Koń zniknął.

Mimo ogarniającej go paniki, Victor znalazł w umyśle miejsce na niewielkie poczucie dumy. Gdyby tylko magowie oglądali migawki, dokładnie by wiedzieli, jak to robić.

Chodziło o krytyczną częstotliwość syntezy. Nawet rzeczywistość ją miała. Jeśli ktoś potrafił stworzyć coś, co trwało jedynie przez ułamek sekundy, to nie znaczy, że zawiódł. To znaczy, że powinien powtarzać to raz po raz.

Przebiegł bokiem wzdłuż podstawy wieży, patrząc na wspinającego się Stwora, i potknął się o coś metalowego. Była to pika bibliotekarza. Kawałek dalej leżał w kałuży koniec liny.

Przyglądał im się przez chwilę, po czym odciął piką kawałek liny, żeby zrobić z niej prymitywny pasek do broni; zarzucił ją na ramię.

Chwycił linę i szarpnął na próbę; potem…

Wyczuł nieprzyjemny brak oporu. Odskoczył do tyłu w chwili, gdy setki stóp wilgotnej liny plasnęło o chodnik.

Rozejrzał się rozpaczliwie, szukając innej drogi na wierzchołek.


* * *

Dibblerowie z otwartymi ustami obserwowali wspinaczkę Stwora. Nie poruszał się szybko; od czasu do czasu musiał wetknąć jęczącego bibliotekarza na jakiś poręczny gzyms, żeby poszukać kolejnego chwytu. Ale wciąż szedł wyżej.

— O tak. Tak. Tak — wzdychał Soli. — Co za obraz. Czysta kinematografia.

— Gigantyczna kobieta niosąca przerażoną małpę na wierzchołek wysokiego budynku — westchnął Dibbler. — I nawet nie musimy płacić honorarium.

— Tak — powiedział Soli.

— Tak… — mruknął Dibbler. W jego głosie zabrzmiała delikatna nuta niepewności.

Soli spojrzał tęsknie.

— Tak — powtórzył. — Hm…

— Wiem, co masz na myśli — stwierdził wolno Dibbler.

— To… No wiesz, jest świetne, ale… jak by tu… Nie mogę się pozbyć uczucia, że…

— Tak. Coś tu nie pasuje.

— Nie całkiem nie pasuje — tłumaczył Soli. — Nie do końca. Nie chodzi o pasowanie jako takie. Raczej czegoś brakuje…

Urwał, bezskutecznie szukając właściwych słów. Westchnął. Dibbler także westchnął. Nad ich głowami zahuczał grom.

I z nieba zanurkowała miotła, a na niej dwóch wrzeszczących magów.


* * *

Victor pchnął drzwi u podstawy Wieży Sztuk.

Wewnątrz panowała ciemność. Słyszał wodę ściekającą z wysokiego dachu.

Podobno Wieża była najstarszym budynkiem na świecie. Z pewnością sprawiała takie wrażenie. Od dawna nikt jej do niczego nie wykorzystywał; wewnętrzne stropy spróchniały i teraz pozostały już tylko schody.

Były spiralne, z wielkich płyt zamocowanych w ścianach. Niektórych brakowało. Nawet za dnia wspinaczka byłaby ryzykowna. Nocą — wykluczona.

Drzwi za nim otworzyły się z trzaskiem i do wieży wkroczyła Ginger, ciągnąc za sobą korbowego.

— No co? — spytała. — Spiesz się. Musisz ocalić tę biedną małpkę.

— Małpę — poprawił ją odruchowo Victor. — Człekokształtną.

— Wszystko jedno.

— Jest za ciemno…

— W migawkach nigdy nie jest za ciemno — odparła spokojnie Ginger. — Zastanów się.

Szturchnęła korbowego, który potwierdził szybko:

— Ma rację. W migawkach nigdy nie jest ciemno. To logiczne. Musi być dosyć światła, żeby przy nim widzieć ciemność. Victor spojrzał w mrok.

— Posłuchaj — zwrócił się do Ginger. — Gdybym… Gdyby coś się nie udało, powiedz magom o… no wiesz, o jaskini. Stwory spróbują się tamtędy przedrzeć.

— Nie wrócę tam! Zagrzmiało.

— Ruszaj! — krzyknęła pobladła Ginger. — Światła! Obrazkowe pudło! Akcja! I cała reszta!

Victor zacisnął zęby i ruszył biegiem. Światła wystarczało, by nadać ciemności kształt; przeskakiwał ze stopnia na stopień, a magia Świętego Gaju recytowała mu w głowie swoją litanię.

— Musi być dość światła — sapał — żeby widzieć ciemność. Zachwiał się.

— A w Świętym Gaju nigdy nie brakuje mi sił — dodał w nadziei, że nogi mu uwierzą.

Pokonał kolejne okrążenie.

— W Świętym Gaju zawsze zjawiam się w ostatniej chwili! — krzyknął.

Oparł się o mur, żeby złapać oddech.

— Zawsze w ostatniej chwili — wymamrotał. Znów ruszył w górę.

Płyty przesuwały mu się pod stopami jak sen, jak klatki ruchomego obrazka sunące przez pudło projektora.

Na pewno zdąży na ostatnią chwilę. Tysiące ludzi wie, że mu się uda.

Gdyby bohaterowie nie zjawiali się w ostatniej chwili, nic przecież nie miałoby sensu. W dodatku…

Pod jego opadającą stopą nie było płyty.

Druga stopa wyginała się już, by opuścić stopień.

Każdą drobinę energii włożył w jedno szarpiące ścięgna pchnięcie; poczuł, jak palce trafiają w brzeg następnej płyty, rzucił się w górę i skoczył jeszcze raz, gdyż miał do wyboru albo to, albo złamanie nogi.

— To szaleństwo.

Pędził dalej, wytężając wzrok, by wypatrzyć kolejne brakujące stopnie.

— Zawsze w ostatniej chwili — mruknął.

Może więc mógłby się zatrzymać i odpocząć? I tak przecież dotrze na ostatnią chwilę… To właśnie oznacza ostatnia chwila…

Nie. Trzeba grać uczciwie.

Przed sobą zauważył brakującą płytę.

Patrzył tępo na puste miejsce.

Cała wieża pełna jest takich pułapek.

Skupił się na chwilę i skoczył w pustkę, która nagle stała się wpuszczoną w mur płytą — tylko na ułamek sekundy, niezbędny, by przeskoczyć do kolejnej.

Uśmiechnął się w ciemności i błysk światła zamigotał mu na zębach.

Nic stworzonego przez magię Świętego Gaju nie pozostaje rzeczywiste na długo.

Ale można uczynić to rzeczywistym na dostatecznie długo.

Niech żyje Święty Gaj!


* * *

Stwór migotał teraz wolniej, mniej czasu poświęcał na wyglądanie jak gigantyczna wersja Ginger, a więcej na wyglądanie jak zawartość kosza wypychacza zwierząt. Wciągnął swe wilgotne cielsko na szczyt wieży i legł bez ruchu. Powietrze świszczało w jego rurach oddechowych. Pod mackami kruszyły się kamienie, gdy odpływała z nich magia i poddawały się groźnemu apetytowi Czasu.

Stwór był zdziwiony. Gdzie są inni? Został sam, oblężony w jakimś dziwnym miejscu…

…i rozgniewany. Wysunął oko i spojrzał ze złością na małpę, wyrywającą się z czegoś, co jeszcze niedawno było dłonią. Grom zakołysał wieżą. Deszcz spływał po kamieniach.

Stwór wysunął nibynóżkę, owinął nią bibliotekarza w pasie…

…i uświadomił sobie, że kolejna śmiesznie mała postać wyskoczyła z klatki schodowej.


* * *

Victor zerwał z ramienia pikę. Co teraz? Kiedy ma się do czynienia z ludźmi, zawsze istnieje kilka możliwości. Można na przykład zawołać: „Hej, ty, puść tę małpę i wychodź z czułkami do góry”. Można…

Zakończona szponem macka, gruba jak jego ramię, uderzyła o kamienie tak mocno, że aż popękały.

Odskoczył i ciął piką od lewej, pozostawiając na skórze Stwora głęboką żółtą ranę. Stwór zawył i cofnął się z niepokojącą szybkością, by wysunąć ku niemu więcej macek.

Kształt, pomyślał Victor. W naszym świecie nie ma realnego kształtu. Za dużo czasu poświęca na utrzymanie się w całości. Im bardziej będzie uważał na mnie, tym mniej może się skupić, by nie rozpaść się na kawałki.

Z różnych fragmentów Stwora wysunęły się liczne, nie dopasowane do siebie oczy. Kiedy spojrzały na Victora, pojawiły się w nich wściekle przekrwione żyłki.

Dobrze, pomyślał. Zwróciłem na siebie jego uwagę. I co?

Pchnął w tnące kleszcze i podskoczył, unosząc kolana pod brodę, kiedy szczęśliwie nierozpoznawalna nibynóżka spróbowała podciąć mu nogi.

Wysunęła się kolejna macka.

Strzała przeszyła ją ze efektem stalowej kulki przebijającej skarpetę pełną budyniu. Stwór zaskrzeczał.

Miotła przefrunęła nad wieżą; nadrektor nerwowo przeładowywał kuszę.

Victor usłyszał z góry:

— Jeśli krwawi, możemy go zabić! I zaraz potem:

— Co to znaczy: my?

Victor ruszył do ataku; uderzał we wszystko, co sprawiało wrażenie podatnego na ciosy. Stwór zmieniał formę, próbował pogrubić skórę albo wytworzyć skorupę w miejscach, gdzie uderzała pika.

Nie był dostatecznie szybki.

Mają rację, myślał Victor. Da się go zabić. Może to zająć cały dzień, ale nie jest niezwyciężony…

I nagle stanęła przed nim Ginger, z twarzą pełną bólu i zdumienia.

Zawahał się.

Strzała ze stukiem wbiła się w to, co powinno być jej ciałem.

— Trafiony! Jeszcze jeden nawrót, kwestorze!

Obraz się rozwiał. Stwór zaskrzeczał znowu, jak lalkę odrzucił na bok bibliotekarza i ruszył na Victora, wyciągając na pełną długość wszystkie macki. Jedna go przewróciła, trzy inne wyrwały z rąk broń. Stwór uniósł się i machnął piką, by strącić z nieba prześladowców.

Victor podparł się na łokciu i skoncentrował. Rzeczywiste dostatecznie długo…

Błyskawica obrysowała Stwora niebieskobiałym światłem. Kiedy zahuczał grom, monstrum zatoczyło się jak pijane; niewielkie języczki elektryczności skrzyły się na jego skórze i syczały cicho. Sporo macek dymiło.

Stwór usiłował utrzymać się jakoś, zwalczyć szalejące w cielsku moce. Przesunął się na ślepo po kamieniach, skomląc cichutko. Jedyne sprawne oko wpatrywało się wrogo w Victora.

A potem Stwór zrobił krok w pustkę.

Victor podczołgał się na krawędź dachu.

Nawet spadając, Stwór nie rezygnował. Próbował gorączkowej ewolucji piór, skóry i błon, by znaleźć formę, która przetrwa upadek…

Czas zwolnił. Powietrze wypełniła czerwona mgła. Śmierć machnął kosą.

NALEŻYSZ DO MARTWYCH, powiedział.

Potem zabrzmiał odgłos, jakby mokre pranie uderzyło o mur, i okazało się, że taki upadek mogą przetrwać jedynie zwłoki.


* * *

Tłum nie rozchodził się mimo padającego deszczu. Teraz, kiedy zniknęła wola, Stwór rozpadał się na molekuły składowe, spływające rynsztokami do rzeki i dalej, w zimne morskie głębiny.

— Rozpływa się — stwierdził wykładowca run współczesnych. — Absorbuje wilgoć z powietrza.

— Naprawdę? — zdumiał się kierownik. — Myślałem, że to znaczy, że zajmuje czas i przeszkadza. Trącił Stwora nogą.

— Ostrożnie — ostrzegł dziekan. — Nie jest umarłym ten, kto może spoczywać wiekami.

Kierownik katedry przyglądał się zwłokom.

— Dla mnie wygląda na całkiem umarłego — oświadczył. — Zaraz… tutaj coś się rusza…

Jedna z wyciągniętych macek przesunęła się trochę.

— Czyżby na kimś wylądował? — zdziwił się dziekan. Istotnie. Spod macki wyciągnęli drgające ciało Myślaka Stibbonsa. Szturchali go i poklepywali dobrodusznie, aż otworzył oczy.

— Co się stało? — zapytał.

— Upadł na ciebie pięćdziesięciostopowy potwór — wyjaśnił krótko dziekan. — Dobrze się, tego, czujesz?

— Chciałem tylko wypić jedno piwo — mamrotał Stibbons. — Zaraz bym wrócił, słowo daję.

— O czym ty mówisz, chłopcze?

Myślak nie zwracał na niego uwagi. Wstał, zataczając się trochę, i chwiejnym krokiem ruszył do Głównego Holu, by już nigdy, nigdy nie wychodzić po zmroku.

— Zabawny chłopak — uznał kierownik katedry. Wszyscy znowu spojrzeli na Stwora, który zdążył się rozpuścić prawie zupełnie.

— Piękno zabiło bestię — stwierdził dziekan, który lubił takie ładne zdania.

— Nie, nie piękno — sprzeciwił się kierownik katedry. — Raczej rozpryśnięcie na ziemi.


* * *

Bibliotekarz usiadł i przetarł oczy. Ktoś podsunął mu pod nos książkę. — Przeczytaj! — rzekł Victor.

— Uuk.

— Proszę!

Orangutan otworzył tomik na stronie z piktogramami. Mrugał przez chwilę, po czym położył palec w dolnym prawym rogu i zaczął przesuwać go wzdłuż znaków, od prawej do lewej.

Od prawej do lewej…

Tak należy je czytać, pomyślał Victor. To znaczy, że przez cały czas myliłem się całkowicie.


* * *

Korbowy Halogen przejechał okiem obrazkowego pudła wzdłuż szeregu magów, po czym opuścił je na szybko znikającego potwora.

Korba przestała się kręcić. Halogen podniósł głowę i uśmiechnął się szeroko.

— Moglibyście trochę się skupić, panowie? — poprosił. Magowie posłusznie zbili się w ciasną grupkę. — Światło nie jest najlepsze.

Soli wypisał na kawałku tektury „Magowie oglądayący Zwłoki, ujęcie 3”.

— Szkoda, że nie złapałeś upadku — powiedział; w jego głosie brzmiały nutki histerii. — Może uda się potem jakoś to dograć albo co?

Ginger siedziała w cieniu wieży, obejmowała rękami kolana i usiłowała przestać się trząść. Wśród kształtów, które Stwór próbował przybrać tuż przed końcem, był też jej własny.

Podniosła się wreszcie i odeszła chwiejnym krokiem, dla zachowania równowagi opierając się o kamienie muru. Nie wiedziała, co niesie przyszłość, ale jeśli jej opinia miała jakieś znaczenie, przyszłość niosła między innymi kawę.

Kiedy mijała drzwi wieży, usłyszała z wnętrza kroki. Po chwili wyszedł Victor i zaraz za nim bibliotekarz.

Victor otworzył usta, żeby coś powiedzieć, i zaczął kaszleć. Orangutan odepchnął go na bok i mocno chwycił Ginger za rękę. Jego uścisk był ciepły i miękki, ale wyraźnie sugerował, że gdyby zaszła taka potrzeba, bibliotekarz z łatwością mógłby każdą rękę zmienić w tubkę galarety z kawałkami kości.

— Uuk!

— Już po wszystkim — powiedziała Ginger. — Potwór nie żyje. Tak powinno się to skończyć, jasne? A teraz muszę się czegoś napić.

— Uuk!

— Sam się uuknij! — Victor podniósł głowę.

— Nie jest… po wszystkim — oświadczył.

— Dla mnie jest. Przed chwilą widziałam, jak zamieniam się w… w Stwora z mackami. Coś takiego naprawdę może dziewczyną wstrząsnąć.

— To nieważne — wykrztusił Victor. — Źle zrozumieliśmy. Słuchaj, one spróbują przedrzeć się znowu. Musisz wrócić do Świętego Gaju! Będą przechodzić tamtędy!

— Uuk! — zgodził się z nim bibliotekarz i fioletowym paznokciem stuknął w książkę.

— No to poradzą sobie beze mnie — stwierdziła Ginger.

— Nie poradzą! To znaczy, i tak przejdą! Ale ty możesz ich powstrzymać! Przestań tak mi się przyglądać. — Szturchnął bibliotekarza. — No dalej, wytłumacz jej.

— Uuk — powiedział cierpliwie bibliotekarz. — Uuk.

— Nic nie rozumiem! — jęknęła Ginger. Victor zmarszczył brwi.

— Jak to? — zdziwił się.

— Jak niby mam rozumieć piski małpiszona? Victor odwrócił wzrok.

— Tego…

Bibliotekarz przez moment stał nieruchomo, niby niewielki prehistoryczny posąg. Potem bardzo delikatnie i wyrozumiale poklepał dłoń Ginger.

— Uuk — rzekł wielkodusznie.

— Przepraszam — powiedziała Ginger.

— Posłuchaj — tłumaczył Victor. — Źle zrozumiałem zapis. Nie chciałaś pomagać Stworom, próbowałaś je powstrzymać. Czytałem to w odwrotną stronę. Tam nie ma człowieka za bramą, tam jest człowiek przed bramą. A człowiek przed bramą… — zaczerpnął tchu — …to strażnik!

— Dobrze, ale przecież nie możemy się dostać do Świętego Gaju! To całe mile stąd.

Victor wzruszył ramionami.

— Idź, poszukaj korbowego.


* * *

Ziemia wokół Ankh-Morpork jest żyzna i w znacznej części pokryta polami kapusty, które pomagają miastu uzyskać jego niezwykły zapach. Szare światło przedświtu zalewało niebiesko-zieloną równinę i opływało dwójkę farmerów, którzy wcześnie zabrali się do zbiorów szpinaku.

Ich uwagę zwrócił nie odgłos, ale ruchomy punkt ciszy tam, gdzie powinien być dźwięk.

Był to mężczyzna, kobieta i coś, co wyglądało jak człowiek rozmiaru pięć w futrze rozmiaru dwanaście, cała trójka w rydwanie, który migotał podczas jazdy.

Minutę czy dwie później nadjechał wózek inwalidzki. Oś miał rozgrzaną do czerwoności. Pełen był ludzi wrzeszczących na siebie nawzajem; jeden z nich kręcił korbą przy dużym pudle.

Wózek był tak przeładowany, że pasażerowie wypadali od czasu do czasu i gonili go z krzykiem, póki nie zdołali wskoczyć z powrotem; wtedy zaczynali wrzeszczeć.

Ktokolwiek sterował, nie odnosił wielkich sukcesów — wózek zygzakował od brzegu do brzegu drogi, aż w końcu zjechał z niej zupełnie i przebił ścianę stodoły.

Jeden z farmerów szturchnął kolegę w bok.

— Widziołech takie na migawkach — powiedział. — Zawsze to samo. Wałom się tacy w stodole i wyjeżdżajom drugom stronom, coli w kurczokach.

Jego towarzysz w zadumie wsparł się na motyce.

— To bydzie niezły widok — stwierdził.

— Pewno, co bydzie.

— Bo ni mo tam, chopie, nic innygo, ino dwadzieścia ton gówków kapusty.

Trzasnęło; wózek wystrzelił ze stodoły w chmurze piszczących kurcząt i z szaleńczą prędkością skręcił z powrotem na drogę.

Farmerzy spojrzeli na siebie.

— Niech to pieron strzyli — mruknął jeden z nich.


* * *

Święty Gaj stał się lśnieniem na horyzoncie. Wstrząsy ziemi były wyraźnie silniejsze.

Migoczący rydwan wynurzył się zza kępy drzew i wyhamował na szczycie Wzgórza. Zbocze opadało łagodnie w dół, do miasta.

Mgła przesłaniała Święty Gaj. Wystrzeliwały z niej smugi światła i krzyżowały się na niebie.

— Spóźniliśmy się? — spytała z nadzieją Ginger.

— Prawie się spóźniliśmy — odparł Victor.

— Uuk — oświadczył bibliotekarz.

Czytał piktogramy, przesuwając paznokciem wzdłuż ich linii — z prawej do lewej, z prawej do lewej.

— Wiedziałem, że coś się nie zgadza — mówił Victor. — Ten śpiący posąg… strażnik. Dawni kapłani, śpiewający pieśni i odprawiający rytuały, żeby nie zasnął. Pamiętali Święty Gaj jak najlepiej potrafili.

— Aleja nic nie wiem o strażniku!

— Owszem, wiesz. Gdzieś w głębi siebie.

— Uuk! — zawołał bibliotekarz i stuknął w stronicę. — Uuk!

Загрузка...