Inspektor Robert Górski starannie wytarł buty i wszedł do salonu.

– Przepraszam, że nie zadzwoniłem przedtem – usprawiedliwił się – ale dość nagle znalazłem się w tej okolicy i przypadkowo złapałem wolną chwilę. A u pani wszystkie telefony były ciągle zajęte.

– Były, fakt – przyświadczyłam radośnie. – Jestem podejrzana?

– Właśnie nie wiem. To znaczy nie wiem, czy nie powinna pani być. Chciałem najpierw pogadać prywatnie.

Nic piękniejszego nie mogło mnie spotkać!

Lubiłam Górskiego i zawsze witałam go z entuzjazmem. Znaliśmy się dostatecznie długo, żeby pozwalać sobie niekiedy na zwykłą, ludzką szczerość. Wiadomo było, że nie każdą informację koniecznie należy rozgłaszać i nie wszystko przed sobą wzajemnie koniecznie ukrywać, szczególnie, że różne naganne drobnostki nawet i bez rozgłaszania mogły się przydać. Przyzwoitemu człowiekowi Górski nic złego nie zrobi, ja do zbrodniarza z ostrzeżeniem nie polecę, a kłopoty z prokuraturą dokopywały nam mniej więcej jednakowo. No, Górskiemu bardziej niż mnie. Dziwiłam się, że przysłał mi tu tych dwóch obcych, czarujących młodzieńców dla sprawdzania mojego alibi, zamiast przyjść osobiście, ale ostatecznie, mogło mu brakować czasu…

Tym razem jednak nie było mi słodko bez zastrzeżeń. Nie zamierzałam wypuścić z siebie ani jednego piśnięcia na temat Ewy Marsz i przewidywałam ostre kamyczki na pięknej drodze konwersacji z uzdolnionym gliniarzem. Ewentualnie koleiny, jak na naszych autostradach. Za to miałam wielką nadzieję sama się czegoś dowiedzieć.

– Cieszę się bezgranicznie, że pana widzę, ale będę łgała – ostrzegłam, zanim zdążyłam się powstrzymać. – Nie, źle mówię, będę kręcić i ukrywać. Może nawet mataczyć.

– Co pani powie? – zainteresował się Górski i usiadł. – I dlaczego to tak?

– Bo padają sami moi wrogowie. I nie jest wykluczone, że żywię sympatię do sprawcy. Mógłby pan mi trochę rozjaśnić pod ciemieniem, zorientowałabym się jakoś. Nie po nowości z damskiej mody plażowej pan do mnie przyszedł, to pewne.

– Rzeczywiście, ale myślałem, że to raczej pani mi coś rozjaśni. Uczciwie się przyznam, że nic nie rozumiem i widzę tu albo kameralne podgryzanie stołków, albo jakąś potworną aferę ogólnoświatową. Cholernie takich afer nie lubię.

– Nad podgryzaniem stołków sama się waham – oznajmiłam i porzuciłam kanapę. – Co pijemy? A może pan jest głodny?

– Głodny nie, dziękuję. A pijemy…? Nie obrażę się za herbatkę…

Herbata to bezpieczny napój. W drodze z kuchni do pokoju z tacą usiłowałam sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek zaistniał wypadek, żeby dużą ilość herbaty na stole określono mianem libacji. Nie, chyba nigdy. Jako łapówka również raczej nie służyła, nawet z cukrem, a Górski ostatnio nie słodził.

– Przy Wajchenmannie pani odpadła – powiadomił mnie. – Zostało sprawdzone, w chwili, kiedy padły strzały, pani dojeżdżała do Szczecina…

– Na litość boską, po co wam była ta cała robota i strata czasu ze sprawdzaniem, przecież wszystko mieliście na papierze!

– Trochę to tak może poszło z rozpędu. Ale strata czasu żadna, piętnaście minut wystarczyło dla potwierdzenia. Co do reszty natomiast…

– O, nie! – zaprotestowałam energicznie. – Tego całego Drżączka pan mi nie przyłoży, Zamorskiego też nie! Przy Drżączku ustabilizowana jestem, co do minuty!

– No właśnie, gdzie pani była i co pani robiła? Nie w domu, tyle wiem.

Pobłogosławiłam się za pomysł podjęcia przy okazji w banku odrobiny gotówki, komputer zapisuje godziny i minuty, zaraz potem pojechałam prosto… O, do licha, komórka trzymała mnie na parkingu przy Hożej… Że też te panienki w mundurkach do mnie nie dotarły, po cholerę im uciekłam, lepiej już było zapłacić mandat. Ale przecież pan Tadeusz telefonu się nie wyprze, człowiek ogólnie zajęty zegarka wzrokiem nie omija, musi wiedzieć, kiedy dzwonił, bodaj mniej więcej!

– A na Narbutta z gliniarzem rozmawiałam – zakończyłam pełne urazy zeznania. – Co prawda patrzył we wszystkie strony równocześnie, ale na mnie też. Gdybym kropnęła Drżączka i uciekła, w żaden sposób nie zdążyłabym zaraz potem… e tam, jakie zaraz, karetki już były! Na moje oko został załatwiony, jak ja jeszcze byłam w banku.

Górski westchnął, ale wydawał się zadowolony.

– Wszyscy wiedzą, że ja tu z panią od lat uprawiam kumoterskie stosunki. Trzeba panią wykluczyć na granit i na bank, żeby nie było, że coś tego… Z drugiej strony to właśnie pani mocno wyeksponowała jeden z motywów, określony przez panią jako żerowanie. Raczej dość nietypowy. Myśli pani, że wystarczy?

– Taki jak ich? No wie pan…!

– Ale to przecież wszyscy na wszystkich żerują – zauważył Górski, przyglądając mi się z zainteresowaniem. – Poczynając od rządów, które żerują na społeczeństwach, poprzez pośredników, żerujących na producentach…

– Nie – przerwałam karcąco. – To jest żerowanie, można powiedzieć, jawne, uczciwe, materialne i wymierne, ma jakąś formę prawną, odbywa się za obopólną zgodą i przekracza granice najwyżej w pewnym zakresie. Ja mówię o żerowaniu podstępnym i wrednym, nie pieniądze pan temu komuś kradnie, tylko umysł, duszę i osobowość. Pośrednik rżnie forsę, ale nie powie, że to on to coś wymyślił i wykonał, obojętne, co, buty, dzieło sztuki, poemat, sos… O, sos! Jeszcze gorzej…

Zastanawiałam się przez chwilę nad formą, a Górski patrzył na mnie z rosnącym zaciekawieniem.

– Niech pan sobie wyobrazi szefa kuchni – rozkazałam tak stanowczo, że prawie było widać, jak usiłuje moje polecenie spełnić. – Ten szef kuchni wpada w natchnienie, tworzy sos niebiański, ustala przyprawy i proszę bardzo, poleca wykonywać to personelowi. A jedna sztuka personelu dochodzi do wniosku, że jest mądrzejsza, genialniejsza, łapie sos szefa, coś tam z niego wyrzuca i dowala składniki własne, wychodzi z tego zupełne gówno, a ta jedna sztuka, dumna i blada, zapiera się, że jest to sos szefa. Udoskonalony. Klienci się krzywią, a szef pada na zawał.

Górski najwyraźniej w świecie uchwycił sedno rzeczy, zainteresował się niezmiernie i też się skrzywił, widocznie wyobraził sobie spożywcze arcydzieło i nie przypadło mu do gustu.

– Zrobiłam, co mogłam, żeby panu zestawić oba czynniki, materialny i duchowy – wytknęłam. – A w dodatku garmażeryjna umowa zawiera zobowiązanie, że ten palant będzie produkował dokładnie sos szefa, tyle, że, czy ja wiem… w naczyniach łatwiejszych do otwierania. Rezultatem jest kompromitacja twórcy produktu i utrata klientów. Już mi na to zwrócono uwagę!

– Utratę klientów, zdziwi się pani, ale rozumiem. Znaczy, należy ten sos przyrównać do dzieła literackiego, szef kuchni to autor, megalomański pacan z personelu to reżyser…?

– A pewnie. Sam nie wymyśli, niemoc twórcza go żre…

– …łatwość otwierania naczyń ma oznaczać rozpowszechnianie, szerszy dostęp…

– Także dla ćwoków, nieumiejących czytać – uzupełniłam usłużnie.

– …kompromitacja i klienci, również zrozumiałe. Wie pani, bardzo mi się ten przykład podoba, oddaje chyba charakter zjawiska. Zamorskiego, dlaczego też nie?

– Co nie…?

– Pani go nie…?

– Sama się dziwię. Jeszcze bardziej niż przy Wajchenmannie. Ale właśnie o Zamorskim nic nie wiem, o której padł trupem?

– Około dziewiątej.

– Niedobrze, na dziewiątą nie mam alibi. Chyba, że koty coś powiedzą, z ludźmi o takiej porze jeszcze nie rozmawiam, dopiero po dziesiątej Ostrowski dzwonił. Na domowy telefon, więc musiałam być. Ale tam do nich nie tak łatwo wejść anonimowo, mają chyba kamery, nie?

– Mają. Cholernie dużo ludzi do sprawdzenia.

– A narzędzie zbrodni?

– Na razie jeszcze nie ma. I nie wiadomo, co to było…

Górski nie skąpił mi szczegółów. Wysunęłam supozycję, że sprawca podwędził z rekwizytorni królewskie berło, ale podobno królewskie berła mieli lżejsze. Dziwne się wydawało, że nikt nie zwrócił uwagi na człowieka, kryjącego pod marynarką potężny ciężar dużych rozmiarów, nie musiał go jednakże wynosić, mógł ukryć gdzieś w budynku. Górski wolał, żeby wyniósł, bo przeszukanie całego gmachu telewizji mocno odbiegało od niewinnej rozrywki.

O istnieniu tajnego magazynu kompromitacji miałam prawo wiedzieć.

– I co? – spytałam z troską. – Zginęło coś stamtąd?

– Jak dotychczas stwierdzono, owszem…

– No, już! – pogoniłam niecierpliwie, bo Górskiego nagle zastopowało. – Niech pan mówi, co to było! Mogę o tym pomilczeć przez wieki.

– I chwilowo tak byłoby lepiej. Dwie kasety.

– Jakie kasety? Z czym?

Górski znów trochę pomilczał. Piknęło we mnie niepokojem.

– Kasety, którymi pani była zainteresowana. Ludzie mówią, czasem nawet więcej niż wiedzą. Ekranizacje dwóch książek, istniejące w jednym egzemplarzu, bez kopii. Reżyser filmów Juliusz Zamorski, denat.

No tak. Słusznie omijałam temat Ewy Marsz. Dwie kasety z jej ekranizacjami, sprawca zbrodni je ukradł…? Po cholerę mu były poronione arcydzieła Zamorskiego…?

Z tajemniczych powodów pani Danusia pamiętała, gdzie powinny leżeć, nie było ich tam, nie było ich w ogóle nigdzie. Znalazły się za to świeże odciski palców Zamorskiego, nawet nie usiłował ten palant ukryć swojego grzebania w tajnym archiwum, znalazło się też kilka śladów rękawiczek. Skórzanych. Niewątpliwie należących do sprawcy zbrodni, który wykazał się nader nikłą ruchliwością, nie miotał się po całym pomieszczeniu, trwał w miejscu, prawdopodobnie czekał, aż Zamorski swoje dzieła znajdzie, po czym kropnął twórcę, złapał dzieła i uciekł, zapewne w pośpiechu.

A pewnie, że w pośpiechu, z trupem za plecami…

I w tym momencie zemściła się na mnie moja urocza cecha charakteru. Zadzwonił telefon.

– Jakub Siedlak z tej strony – powiedział głos w słuchawce.

Na ułamek sekundy zdrętwiałam.

Odłożyć słuchawkę bez słowa. Wybiec z nią na dziedziniec przed dom. Powiedzieć, że pomyłka. Moja pomyłka. Odciąć sobie w ten sposób wszelką możliwość porozumienia z mężem Ewy. Podać numer pana Tadeusza, który natychmiast potem zadzwoni i spyta, o co chodzi. Powiesić się.

Górski siedział o pięć metrów ode mnie i zadławiło mnie na śmierć. Kategorycznie i bezwzględnie powinnam ukryć przed nim Ewę, jakim cudem mam to zrobić…?!

Krysia Godlewska…!!!

– O, witam pana – powiedziałam wdzięcznie, bo eksplozywna ulga obdarzyła mnie głosem wręcz słowiczym. – Jestem zdumiona…

– Rozumiem, że to pani zostawiła mi na sekretarce dosyć oryginalną wiadomość – przerwał sucho, ale grzecznie pan doktór. – Wyświetlił się numer, więc pozwoliłem sobie oddzwonić. Nie popełniam chyba pomyłki w kwestii języka?

Cholera. Dzwoniłam z mojego oficjalnego…

– Ależ skąd! Cieszę się bardzo! Dostałam pański numer od Krysi Godlewskiej, przy okazji przesyła panu pozdrowienia…

– Dziękuję, wzajemnie.

– Ale tu nie chodzi o Krysię, tylko o Ewę. Od razu wyjaśniam, szuka jej moja przyjaciółka, która razem z Ewą chodziła do szkoły, a potem nagle znikła jej z oczu i teraz gnębią ją wyrzuty sumienia, bo sama temu zniknięciu zawiniła. Koniecznie chce nawiązać zerwany kontakt, mieszka za granicą, zobligowała mnie do zdobycia jej numeru telefonu albo adresu. Obie z Krysią uznałyśmy, że pan to chyba wie najlepiej…

Wciąż posługiwałam się głosem uszczęśliwionej synogarlicy i Górski zaczął spoglądać na mnie jakoś dziwnie. Splunęłam sobie w brodę, że jednak nie oddaliłam się chociażby do kuchni.

– A… czy można wiedzieć, jak się ta przyjaciółka nazywa? – spytał pan doktór odrobinę mniej sztywno.

– Maria Kamińska. Ale z pewnością Ewa pamięta ją raczej pod imieniem Lalki, bo tym się posługiwała. Lalka Kamińska. To znaczy, teraz się w ogóle nazywa inaczej, bo poślubiła Francuza, ale jego nazwiska nie pamiętam. Dla nas to jest ciągle Kamińska.

Pana doktora odblokowało bardziej, ale uparcie nie do końca. Krysia Godlewska miała rację, że zasadniczy, chyba nawet bardziej niż mogłam się spodziewać.

– Sądzę, że Ewa chętnie się z panią Lalką skomunikuje. Słyszałem o niej swymi czasy, istotnie, przyjaźniły się kiedyś. Jeśli zechce mi pani podać jej numer telefonu, przekażę Ewie przy najbliższej okazji. O ile nie widzi pani przeszkód.

– Najmniejszych. Sekundę, muszę wziąć komórkę, mam ją tam wklepaną, na pamięć już nie znam żadnego numeru…

Aż mi się robiło niedobrze od tej słodyczy, która ciekła ze mnie do słuchawki. Rozejrzałam się, gdzie te cholerne komórki, a, jedna w kuchni, może być…

Podyktowałam sztywniakowi numery Lalki, nagle świetnie rozumiejąc, dlaczego Ewa się z nim rozwiodła. Też bym się rozwiodła. I to chyba właśnie od niego uciekła, drugi tatuś, Ewa, marsz! Nacisnęłam, żeby przekazał apel, czym prędzej i uprzedziłam, głosem tym razem zmartwionej sierotki Marysi, że Lalkę trudno złapać, bo strasznie dużo pracuje i ciągle przebywa między ludźmi. Kiedy odłożyłam słuchawkę, okazało się, że zimny pot spływa mi po kręgosłupie.

Górski, niestety, kretynem nie był w najmniejszym stopniu.

– To jest myśl – rzekł w zadumie, wpatrzony w trawnik za oknem. – Dotychczas jeszcze nie przyszło mi to do głowy, pani mi podsunęła. No, lepiej późno niż wcale.

– Co pan wykombinował? – spytałam podejrzliwie. – Co pan zamierza zrobić?

– Nic. Nie mam na razie pewności, a pani mi więcej nie powie, tu akurat pewność mam. Trzeba sprawdzić. Dziękuję za miłe popołudnie.

Jeszcze gorzej niż źle. Nie mogłam, o mać skrofuliczna, z tym szwajcarskim telefonem poczekać…?! Górski zaczął się podnosić z fotela.

– Zaraz, niech pan tak nie leci jak z pieprzem – powstrzymałam go, za wszelką cenę chcąc zatrzeć efekt rozmowy. – Mam coś podejrzanego, pan to sprawdzi od ręki, a ja wcale. No, z szalonym wysiłkiem.

Górski zatrzymał się za plecami fotela, wsparł dłońmi na oparciu i spojrzał pytająco. Rzuciłam się do kuchni, samej sobie gratulując, że katalog Campanilli bezmyślnie wyciągnęłam z samochodu razem z torebką, grzebałabym teraz w garażu przez pół godziny. Wróciłam w mgnieniu oka, podetknęłam mu to pod nos.

– Mercedes grafit metalik. Tu jest numer. Jeśli pan sprawdzi, do kogo należy… Może ja przesadzam, a może nie, ale jeśli nie, ktoś komuś będzie wdzięczny, albo pan mnie, albo ja panu.

– Bo co?

– Podejrzany.

– Jak podejrzany i dlaczego?

Urwałam kawałek kartki z czegoś, co leżało na stole, chwyciłam długopis i przepisałam numer z katalogu.

– Nie wszystko panu jedno? – spytałam z wyrzutem, podając mu świstek. – No dobrze, powiem. Przypomniało mi się przez Krysię Godlewską, ona lekarz, dermatolog, byłam tam u niej. Z mieszkania jej pacjenta, znam go z twarzy, wyszedł obcy facet, który dziesięć minut wcześniej był ciężko i zakaźnie chory. Odjechał tym mercedesem. Krótka scena, ale dziwna, zaśmierdziało mi kantem, coś za szybko wyzdrowiał.

– Jak się nazywa?

– Nie wiem. Przecież mówię, żeby pan sprawdził!

– Nie. Pacjent pani Godlewskiej.

Powinnam była bez cienia wahania odpowiedzieć, że nie wiem. Nie pamiętam. Ale cholerny telefon Siediaka zdemolował mi nieco całe wnętrze i zawahałam się. Na jeden błysk, ale równie dobrze mogłam się wahać i tydzień.

– Tylko niech mi pani nie wciska żadnego kitu – poprosił Górski, nie kryjąc zgorszenia i schował do kieszeni strzępek z numerem. – Przecież widzę.

– Poręcz – powiedziałam niechętnie. – Florian Poręcz.

– Zna go pani. Kto to jest?

Powstrzymałam się od kretyńskiego pytania, skąd wie, że go znam, bo skoro wiedziałam, że drzwi otworzył ktoś inny, na wątpliwości miejsca nie było.

– Trudno powiedzieć. Moim zdaniem hochsztapler, tak zwany czarujący łajdak, wkręca się do telewizji, udaje reżysera, wyrolował Martusię… o, zna pan przecież Martusię! Zaczepia się, gdzie popadnie, psim swędem, głównie żeruje na babach, tyle wiem i to głównie z gadania. Podobno miał chęć pożerować i na mnie, ale mu nie wyszło, widziałam go kiedyś, dał się zapamiętać, więc mam pewność, że nie on otworzył mi drzwi, a podobno tam mieszka. Więcej nie wiem.

– I gdzie to było?

– Na Kubusia Puchatka. Dzisiaj wczesnym popołudniem.

No i oczywiście moja pamięć nie miała nic lepszego do roboty, jak akurat teraz zapukać od środka. Jaki znowu Poręcz, skąd wytrzasnęłam Poręcza, przecież, wedle informacji od Martusi, to jest mieszkanie obcych ludzi, którzy mu tylko wynajmują pokój! Ten z anginą to mógł być po prostu właściciel lokalu, a Poręcz w ogóle nie ma prawa być tam zameldowany! Ale Krysia na recepcie pisała… A, trudno, czort bierz, nawet, jeśli namieszałam w tym kotle, odczepię może Górskiego od Ewy Marsz, a wybuchy sklerozy nie bywają karalne…

Górski przez chwilę jeszcze stał, wpatrzony w okno, ugniatając lekko oparcie fotela.

– Może i rzeczywiście będę pani wdzięczny – mruknął i ruszył ku wyjściu.

Zaniepokoiłam się okropnie.

– Niech mnie pan nie denerwuje! Co to ma znaczyć?!

Górski przemaszerował w milczeniu przez cały przedpokój. Odwrócił się dopiero w drzwiach.

– Będę mataczył – zakomunikował mi wielce tajemniczo i poszedł.

– Jesteś w domu? – spytała Magda jakoś niespokojnie i zupełnie niepotrzebnie, bo zadzwoniła na stacjonarny. Zreflektowała się. – No tak, słyszę, że jesteś. To ja zaraz do ciebie koniecznie przyjadę, jeśli nie będzie korków, wyrobię się w pół godziny. Nie wychodź, proszę cię. Nie wychodź!

Nigdzie się nie wybierałam, ledwo zdążyłam wrócić z papierniczego sklepu, który od dawna mi się kłaniał, i chciałam trochę pomieszkać, szczególnie, że już od progu zaleciała mnie delikatna woń z kuchni. Rzuciłam się tam, po drodze upuszczając zakupy. O, twarz…!

Na malutkim ogniu stała cała konstrukcja. Wielki garnek z wodą, na garnku durszlak, zawierający w sobie trzy czwarte opakowania kupnych pierogów z mięsem, na durszlaku doskonale dopasowana przykrywka. Ostatnia sekunda, woda zdążyła wyparować, na dnie garnka posykiwało wspomnienie po kropelkach, niech to kaczki skopią, zostawiłam w tej postaci całodzienne pożywienie, żeby było gorące, i wyszłam z domu, kompletnie o nim zapominając. Nie po raz pierwszy w życiu i zapewne nie po raz ostatni. Nie szkodzi, dolałam wody, podkręciłam palnik i nic się nie stało. Postawiłam na drugiej fajerce patelnię z okrasą i pozbierałam żywność z podłogi.

– O, pachnie jedzeniem? – zainteresowała się Magda, jeszcze w drzwiach. – Dasz spróbować? Co to jest?

– Potrawa na dwie albo nawet trzy odchudzające się osoby. Akurat doszło. Chcesz do tego borówki czy korniszonki?…

– Jedno i drugie!

– …bo nie chce mi się teraz kotłować z pomidorami…

– Pomidory mam w nosie, zjem, kiedy indziej.

Siedząc nad czternastoma małymi mięsnymi pierożkami, polanymi szmalczykiem z cebulką, bez najmniejszego trudu przekonałyśmy się wzajemnie, że przy odchudzaniu nie jest ważne, CO się je, ważne ILE. Inaczej działa pięć sztuk, a inaczej kopa, najszkodliwszej potrawy można zeżreć wielki półmich, a można jedną łyżkę od zupy, od jednej łyżki jeszcze nikt nie utył. Następnie udało nam się ustalić, że nie należy tego jeść siedem razy na dzień, tylko najwyżej raz, a jeszcze lepiej nie codziennie, rzadziej, przeplatając czymś mniej szkodliwym. Z obrzydzeniem oceniłyśmy ilość produktów, wchłanianych przez znane nam osobiście i z filmów dokumentalnych jednostki z potężną nadwagą, i wreszcie Magda przeszła do rzeczy.

– Joanna, słuchaj, ja się nie znarowiłam tak, żeby, co chwilę przylatywać do ciebie na posiłki, tylko szczerze ci powiem, boję się rozmawiać przez telefon. Nie, żaden podsłuch, nic z tych rzeczy…

– Po minionym ustroju, licencji Ericssonowskiej i rozmowach kontrolowanych nic mnie już nie zdziwi – przerwałam. – Nawet mucha, która lata z elektroniczną pluskwą w pysku.

Magda rozejrzała się odruchowo.

– Gdzie ci tu mucha lata? Nie widzę.

– Nigdzie nie lata. Mnie w ogóle muchy rzadko latają, bo mam siatki w oknach. A jeśli jakaś lata, popełniam morderstwo i już nie lata. Bardzo mi przykro.

– Mnie byłoby bardziej przykro, gdyby latała. O czym my mówimy?

– O telefonach.

– A, właśnie. Czekaj, co tu ma do rzeczy licencja Ericssonowska?

Westchnęłam.

– Wychowałam się na niej. Wybieraki przeskakiwały i ciągle ktoś się wpieprzał w twoją rozmowę albo ty w czyjąś. Wbrew woli. Zdarzało się, że pięć osób rozmawiało ze sobą równocześnie, także wbrew woli. Zapewne to wszystko razem było nieco zdezelowane i dlatego źle łączyło, ale dla mnie już nie ma rzeczy niemożliwych. Bezpieczne linie nie istnieją.

– Otóż to – przyświadczyła Magda skwapliwie. – Teraz się wyłapuje ostatnie połączenia, numer rozmówcy, nawet zastrzeżony, dlaczego ja dzwoniłam do tej osoby sześć razy i co mówiłam przez jedenaście minut i różne takie inne bajery. Też w żadne bezpieczeństwo nie wierzę i nie wierzę, że to tylko Japonia i Ameryka, a nasi nie potrafią…

– Cha, cha! – prychnęłam drwiąco. – Najwyżej mogą nie chcieć.

– Rozumnie mówisz. Ale mogą i chcieć. A tu się robi takie bagno, że od miazmatów dusi, głównie telewizja, ale i film, tajne archiwa, przywłaszczony szmal, przekręty za przekrętami, łapówy niewiarygodne i czy ty wiesz, kogo podejrzewają? Poręcza!

Nie zdążyłam się zdziwić, bo już mi motyw strzelił fajerwerkiem.

– Poręcza? Floriana? Tego od Martusi? Bo co? Usuwa konkurencję?

Magda zachwyciła się moją nadziemską mądrością do tego stopnia, że zjadła jeszcze jednego pieroga. Potwierdziła przypuszczenie, najpierw gwałtownie kiwając głową, a potem słownie.

– Nikt nie mówi głośno i wyraźnie, takie szeptanie po kątach lata, bo skoro on posuwa się do tak radykalnych poczynań, wszyscy się boją, a cholera go wie, na jakim stołku w końcu może usiąść i komu zaszkodzić. Szczególnie, że jest to beztalencie śmierdzące, nadęte, bezczelne i wredne, a tacy z reguły mają największe szanse. Podobno szantażuje Wojłoka…

– Jakiego Wojłoka? Kto to jest?

– Szara eminencja w księgowości, w szastaniu forsą prywatnych kanałów i producentów, mówiąc w dużym skrócie i niezrozumiale. Nawet byłej pani dyrektor patrzył na ręce. Wszyscy wzbogaceni boją się Wojłoka, a Wojłok podobno boi się Poręcza, taka opinia się zalęgła i rośnie.

Już chciałam powiedzieć, że generalnie pomysł jest głupi, ale przypomniało mi się nagle, że ani od tych pierwszych glin, ani od Górskiego o Poręczu nie usłyszałam jednego słowa. O Waldemara Krzyckiego mnie pytali, a o Poręcza nie. To ja mu o nim powiedziałam, Górski zaś wypytał mnie, a sam nic, żadnego komentarza! Czy on w ich oczach nie stoi przypadkiem na czele potencjalnych sprawców, ja zaś byłam albo jestem zasłoną dymną…?

– A co ktoś wie o dowodach, alibi i tak dalej? – spytałam chciwie, lekceważąc Wojłoka, o którym w życiu nie słyszałam.

– Dowody głównie moralne. Etyczne. Wnioskowania. Wajchenmann odpędzał go od siebie, Drżączek natrząsał się z niego podstępnie i wygryzał zewsząd, Łapiński się na nim nie poznał i wykazał głupi upór…

Zaniepokoiłam się.

– Ale Łapiński, mam nadzieję, jeszcze żyje…?

– O ile wiem, tak, ale to może dlatego, że akurat jest w Wiedniu. Czekaj, Zamorski zeszmacił go jawnie, mieszając z błotem, z każdym z nich miał do czynienia bezpośrednio albo pośrednio i każdy wydarł mu z gardła możliwości, które już – już miał. Do archiwum wlazł po trupie Zamorskiego…

Tu Magda otrząsnęła się z lekka i zastanowiła.

– Na dobrą sprawę, to ja powinnam była wleźć do archiwum po trupie Zamorskiego. Ale nie wyobrażasz sobie nawet, jak ja nie lubię trupów!

– A do ciebie nie doszli?

– Zdumiewające, ale jeszcze nie. Chociaż już mnie ktoś pytał, gdzie wtedy byłam, bo o dwunastej ludzie mnie widzieli i któraś kamera złapała, jego ten hipotetyczny Poręcz kropnął o dziewiątej, to już całe miasto wie, ale nikt nie wątpił, że o dziewiątej mogłam być we własnej łazience. I byłam! Wiesz, że ja dopiero teraz doceniam, jak to wygodnie mówić prawdę!

– A w twoim domu ktoś cię widział?

– Masz na myśli w mieszkaniu? Bo w windzie owszem, sąsiadka. I facet w garażu. Poza tym z tej łazienki wywlókł mnie telefon, dzwonił scenarzysta i żebrał o drobniutką zmianę, nawet mu to załatwiłam, małe piwo…

– Na stacjonarny?

– Na stacjonarny. A co…?

– To miałaś fart. Jesteś kryta, po pierwsze, śladów nie zostawiłaś, nawet gdyby, zostały zadeptane, więc na ciebie nie trafią, a po drugie… nawet gdyby… trafiłaś na zwłoki, zawiadomiłaś i uciekłaś, to nie jest karalne…

– O, cudzie…! – westchnęła Magda z ulgą. – Jeśli mi jeszcze dasz kawy…

– Żaden problem – podniosłam się od stołu, sięgnęłam po talerzyki. – Ale musimy wykombinować przyczynę, dla której uczyniłaś te parę kroków więcej. Bo w ogóle, przypominam ci, poszłaś do punktu rehabilitacyjnego i po cholerę niosło cię dalej, zamiast od razu tam wejść?

Prztyknęłam czajnikiem, wyjęłam odpowiednie naczynia, sprzątnęłam ostatnie trzy pierogi z dodatkami, zrobiłam kawę dla niej i herbatę dla siebie, przyniosłam to do salonu, a Magda wciąż jeszcze siedziała, wsparta łokciami na stole, z brodą na dłoniach. Wstała wreszcie z krzesła z ciężkim westchnieniem.

– No popatrz, strasznie myślę i nic mi nie przychodzi do głowy – rzekła smutnie, przechodząc do salonowego stolika. – Prawdy powiedzieć nie możemy?

– W żadnym wypadku. Ale czekaj, co ty mogłaś…

Po jaką wielką czarną ospę człowiek może się pchać do tajnego śmietnika, o którym w ogóle nie powinien nic wiedzieć? Zaraz. Niech ja to sobie wyobrażę… Siedziałyśmy przez chwilę w milczeniu.

– Wiem! – wykrzyknęłam z triumfem. – Ale musisz się wczuć w rolę!

– Gotowa jestem w każdą, bo rozumiem przyczyny – zapewniła gorliwie Magda i z wyraźną przyjemnością napiła się kawy. – No…?

W trakcie wyjaśnień korygowałam wizję.

– Pracowałaś tam długo, mam na myśli budynek. Z rehabilitacji nigdy nie korzystałaś, nawet nie wiedziałaś, że ona tam jest. Wiedziałaś mgliście. Teraz cię zaciekawiło, bo coś… Łokieć? Stłukłaś łokieć? Już ci przeszło, ale zdążyłaś pomyśleć, że takie leczenie by ci się przydało i na wszelki wypadek poszłaś sprawdzić, bo może nie tylko łokieć, ale w ogóle urodę albo, co, nikomu nie mówiłaś, bo głupio wyjawiać nadzieję na odmłodzenie, odchudzenie, tańczyć chcesz, a źle ci idzie…

– Zwariowałaś – mruknęła Magda.

– No to zostańmy przy łokciu. Kolano, jeśli wolisz. Pierwszy raz tam poszłaś…

– To przypadkiem prawda.

– Zaciekawiło cię, co jest dalej, tyle lat, a nigdy tu nie byłaś, jakieś schodki, zaświeciłaś zapalniczką, żeby znaleźć kontakt, i ujrzałaś pod nogami wiadomo, co. Cały dalszy ciąg jest w pełni zrozumiały i nikt się nie przyczepi, szczególnie, że wykazałaś się obywatelską postawę i rozsądkiem, żeby udzielić informacji właściwej placówce. Nikt ci nie udowodni, że nie byłaś w szoku.

– Byłam! Słowo daję!

– No to mamy. I tego się trzymaj.

– Bardzo mi to sugestywnie opowiedziałaś, uwierzyłam we wszystko. Ale o rehabilitacji musiałam wiedzieć wcześniej, bo ostatnio nikogo nie pytałam.

– Toteż mówiłam. Wiedziałaś mgliście. Łokieć ci przypomniał.

– Czy zamiast łokcia może być kość udowa? Niedawno walnęłam się w narożnik marmurowego stołu, bolało mnie przez tydzień…

Kość udową pochwaliłam z wielkim zapałem. A i tak całą wersję tworzyłyśmy na wyrost, bo mało było prawdopodobne, żeby ktokolwiek do sprawy przypasował Magdę. Bardziej już Poręcz pasował do sprawcy.

Magda wróciła do tematu zasadniczego.

– Czekaj, nie powiedziałam ci jeszcze wszystkiego. Nie chcę cię martwić, ale w plotkach zaczynają podśmiardywać niepokojące osoby, bo Poręcz judzi. Komuś podobno bąkał coś o Wajchenmannie, jakoby na film dostał więcej, zużył mniej, a różnicę wydarł mu ktoś od rekwizytów, kto to był… nie znam człowieka i nie pamiętam. Wajchenmann żądał zwrotu albo ujawnienia, więc ten ktoś zamknął mu gębę, polityczna postać, więc wszystko szeptane…

– Złodziej, znaczy, awansował?

– Coś w tym rodzaju. I odwrotnie, ktoś tam inny podupadł, ale to przy Zamorskim. No i najgorsze, bąka się o autorach, nawet o tobie…

– Jaworczyk! – wyskoczył mi z ust komunikat od Miśki.

– Znasz Jaworczyka? – zdziwiła się Magda.

– Nie. W ogóle nie mam pojęcia, kto to jest, ale słyszałam, że mnie szkaluje. Kto to jest?

Magda machnęła ręką.

– Trudno powiedzieć. Taki jeden, miał swój program i wielkie nadzieje, brał się za różne tematy, w tym za przestępczość, nie wykazał się talentem i w końcu poleciał. Ktoś mu podobno zniszczył najważniejszy odcinek, który miał być wystrzałowy i cześć pieśni, tak twierdził. Miałaś z tym coś wspólnego?

Wzruszyłam ramionami, bo żadnego niszczenia komukolwiek odcinków akurat sobie nie przypominałam. Magda kontynuowała.

– Może on sam z siebie tego nie wymyślił, mógł od kogoś usłyszeć i chyba zgaduję, od kogo. Operator Drżączka, beznadzieja, ale ma dzikie chody i plecy, więc się trzyma, a wielkie ambicje tańczą w nim kankana. Koniecznie chce być artystą i geniuszem, to on pchał Drżączka z tym ostatnim filmem za obietnicę, że zdjęcia będą jego. Nikt go już nie chciał przy żadnym kręceniu i musiał się przyssać do drugiego niewydarzonego geniusza…

– A, to dlatego te kuszące panienki tak dziwnie wyszły!

– Wszystko mu dziwnie wychodzi. Nie pamiętam jego nazwiska, bo mówi się na niego Majtacz, i rzeczywiście majta kamerą, jakby się oganiał w pasiece albo miał konwulsje. Dotarło do niego, że skrytykowałaś dzieło Drżączka i teraz rzuca podejrzenia.

– A niech rzuca, aż mu ręka zdrętwieje. Na innych też?

– Na innych głównie Poręcz. Nielegalnie udostępnione prawa, to też on trąbi, tyle, że na małej trąbce. Telewizja rzekomo zapłaciła, autor nie dostał, tu pojawia się Wojłok…

Co za melanż potworny! Nie spodobało mi się to wręcz piramidalnie, nielegalnie udostępnione, autor nie dostał… Wydawcy Ewy Marsz, którym odgórna siła zagipsowała gęby…!

Poręcz do tego. Mści się na Ewie. Zamiatając własne podwórko, na nią chce rzucić podejrzenia, swołocz perfidna. Właściwie powinien się mścić także na Martusi, nie pożałowała mu wszak wystrzałowej opinii, nie zdziwię się, jeśli lada chwila ktoś padnie trupem w Krakowie. Gdyby nie Ewa Marsz, na tę rozmowę ściągnęłabym Górskiego!

– Mętne to wszystko strasznie, ale ciągle jakieś nazwiska wychodzą na prowadzenie – ciągnęła bezlitośnie Magda. – Wzajemność kwitnie i teraz się okazuje, że Poręcz nie ma żadnego alibi, mógł skasować wszystkich trzech. W zeznaniach łżą straszliwie, bo on ich szantażuje.

– Ma, czym?

– Jasne. Ale nie są to kodeksowe przestępstwa, no, może trochę… Głównie kompromitacje. Gdyby ktoś się tym zajął porządnie, byłaby niezła afera i duży ubaw dla społeczeństwa, a kto się zajmie? Obyczajowość nam podupadła i zobaczysz, lada chwila Poręcz wyskoczy na człowieka roku, tylko nie wiem, w jakiej dziedzinie. I w ogóle nie zapominaj, że ja ci przekazuję plotki, supozycje, pobożne życzenia różnych wzajemnych wrogów, podkładanie świni i podgryzanie stołków. Wszelkie bzdety bez wyboru.

Spróbowałam wyobrazić sobie, jaka też atmosfera musi panować w telewizji, skoro Magda snuje tak cudowne prognozy, ale wyobraźnia odwróciła się do mnie plecami i wypięła częścią poniżej. Wyraźnie dała mi do zrozumienia, że zna bardziej atrakcyjne tematy.

Z przyjemnością wysłuchałam jeszcze, kto dokładnie, oprócz Poręcza, nie ma alibi, z motywami poszło nam nieco trudniej i w rezultacie z całego grona potencjalnych sprawców został tylko ten jeden. Owszem, mile widziany…

Już wychodząc, Magda jakby sobie nagle przypomniała.

– Adam Ostrowski powinien dużo wiedzieć. On tu u ciebie często bywa?

– Nie bardzo, ledwo parę razy. Ale lubię go, w zawodzie należy do nielicznej grupy, tych sensownych i odważnych można na palcach jednej ręki policzyć, zdaje się, że on wchodzi w to grono.

– Jesteś z nim zaprzyjaźniona?

– Mam wrażenie, że chyba zaczynam być. A co…?

– Nie, nic. Tak sobie pytam… Powinnaś może z nim więcej pogadać…

Nie wiadomo, dlaczego, kiedy już znalazła się za furtką, przypomniał mi się nagle jej desperado, o którym, dziwna rzecz, nie padło ani jedno słowo…


* * *

– Pani, o ile wiem, zna doskonale Martę Formal? – powiedział drewnianym głosem Górski, złożywszy mi znów wizytę nazajutrz wczesnym popołudniem.

Jego widok przy furtce nawet mnie nie zdziwił, tylko częściowo uszczęśliwił, a częściowo zaniepokoił. Z wielką radością zamierzałam przekazać mu informacje uzyskane wczoraj od Magdy, zarazem jednak doskonale rozumiałam, że nie po to przychodzi, żeby mi przyjemność sprawić, i stąd brał się niepokój.

Za to jego pytanie zdumiało mnie śmiertelnie.

– Zdawało mi się, że pan ją zna prawie równie dobrze?

Górski westchnął, bez oporu wszedł do salonu i pozwolił mi usiąść, wiedząc od dawna, że na stojąco nie wydusi ze mnie ani jednego sensownego słowa. Zastanowił się i też usiadł.

– Okazuje się, że niedostatecznie i chyba zdołała mnie zaskoczyć. Pani wczoraj wieczorem nie opuszczała Warszawy?

– Nie opuszczałam także własnego domu, chyba, że opuszczeniem nazwie pan wyjście do śmietnika. Siedziałam tu i zdobywałam informacje dla pana.

– To miło. O informacjach za chwilę. Jaki jest stosunek pani Formal do pana Poręcza?

O masz ci los, jasnowidzenie mnie tknęło…? Cóż za tempo, krecia robota Poręcza zdążyła przeskoczyć z Warszawy do Krakowa i dopaść Martusi!

– Negatywny – powiadomiłam Górskiego życzliwie. – Nawet powiedziałabym, bardzo silnie negatywny. I jakieś takie mam wrażenie, że dopiero, co mówiłam panu o tym!

– Nie szkodzi. Chętnie posłucham ponownie. I dlaczego to tak?

Do niepokoju domieszały mi się potężne podejrzenia, z tym, że na poczekaniu nie zdołałam ich sobie uściślić. Ciekawe, co się mogło stać…

Zastanowiłam się.

– W dwóch słowach nie da rady. Ale spróbuję trzymać się głównych punktów programu. Pan zna tego Poręcza osobiście? Widział go pan kiedykolwiek?

– Na zdjęciu. Niezbyt korzystnym.

– No to muszę panu wyjaśnić porządnie. To przystojny facet i umie robić dobre wrażenie, Martusia się na niego narwała i wśród swoich wszystkich szwindli zdołał i ją wyrolować. Nie starczy panu?

– Wolałbym więcej szczegółów…

– O rany… Przez doskonałe wrażenie i wdzięk każda baba się na niego łapie. Faceci, niektórzy, nie wszyscy, też się łapią, ale na coś innego. Pomysłowość, przedsiębiorczość, znajomości, zapał, chęć działania, zdolności organizacyjne, takie rzeczy, prawdziwy chłopiec interesu, chłopiec opieki wymaga, a skrzydełka mu rosną. Potężna siła przebicia. Wszystko teoria i jeden wielki kant, prawda wyłazi na jaw dopiero po pewnym czasie. Chcę herbaty, a pan?

Górski zawahał się.

– No, skoro pani, to i ja…

– A prawda wygląda tak – ciągnęłam, wracając z kuchni – że zdolny jest do absolutnie każdego świństwa dla własnej korzyści. I jeszcze bardziej do każdego łgarstwa. Martusi wywinął numer podwójny, życiowo – służbowy. Najpierw ją oczarował, symulując wielkie uczucia, ona jedna na świecie i całe życie na nią czekał, potem dał się wprowadzić w świat krakowskiej telewizji, niczym wsiowy chłopczyk w cuda techniki, potem się okazało, że doskonale zna świat warszawskiej telewizji, więc Kraków dla niego żadne dziwo, potem błyskawicznie pozawierał rozmaite znajomości i poderwał niejaką panią Izę, której w ogóle nie znam i zapomniałam, jakie stanowisko piastuje, ale stołek ma wysoki. Zgarnąwszy to wszystko na kupę… zaraz, jeśli potrzebne jest panu jeszcze więcej szczegółów, będzie pan musiał pogadać z Martusia, bo ja o ludzkich uczuciach mam niezłe pojęcie, ale o telewizji jako instytucji żadnego.

Urwałam pytająco. Górski pokręcił głową.

– Nie, mnie właśnie bardziej zależy na uczuciach.

– To ładnie z pańskiej strony – pochwaliłam i podjęłam temat. – Martusia miała okazję wejść w filmy fabularne, zapewniono jej stanowisko drugiego reżysera, po czym nagle… i tu detale techniczne są mi obce, rozumiem tylko ogólnie… okazało się, że kochający amant wygryzł ją potajemnie i podstępnie. Możliwe, że oszkalował. Przedtem pożyczył od niej ileś tam pieniędzy, oczywiście nie oddał…

– Moment. On od niej pożyczył i pozostał winien? Nie ona od niego?

– Co też pan? To nie ten kierunek ruchu!

– No dobrze, i co dalej?

– …po czym, wciąż symulując wielką miłość, puścił ją w trąbę. Panią Izę zresztą też puścił w trąbę, ale Martusia dodatkowo świeciła za niego oczami przed ludźmi, których zrobił w konia, niejako, można powiedzieć, z jej poręki. No to trudno się dziwić, że szlag ją trafił i teraz go bardzo lubi.

– Rozumiem. A… nie próbowała się mścić?

– Tyle jeszcze miała oleju w głowie i tak mało czasu, że nie. Musiała nadrabiać straty. Poza tym on napaskudził w Krakowie i zmył się z powrotem do Warszawy.

Górski w zadumie oglądał dwa koty, siedzące na tarasie i wylizujące się wzajemnie.

– O ile pamiętam, pani Formal to ostra dziewczyna, nie żadna…

– Rozlazła niedojda – podsunęłam uczynnie.

– No właśnie. Gdyby tak jej wszedł pod rękę…

– O, już wchodził parę razy. Bywa przecież w Krakowie, ona bywa w Warszawie, instytucja jest w zasadzie ciągle ta sama, wspólni znajomi i tak dalej. Ona na jego widok odwraca się tyłem, a on usiłuje symulować zranione uczucia, co mu wychodzi jak krew z nosa. To tyle. Streściłam panu, jak mogłam. Bo co?

– Proszę…?

– Bo co, pytam. Na plaster panu te poglądy Martusi na Poręcza? Mógł pan spytać o moje, wyszłoby podobnie.

– Pani też mu się dała oczarować?

– A, nie. Ja nie. Mówiłam panu, do licha…! Ja już kiedyś miałam taki egzemplarz przy boku i jestem uodporniona. I niech mi pan przypadkiem nie wpiera, że z racji mojego wieku on się marnie starał i stąd moja powściągliwość.

– Cóż znowu! Taka myśl przez usta by mi nie przeszła – zapewnił mnie Górski z galanterią i lekkim roztargnieniem.

– To, na co to panu było?

– Momencik. A te informacje, które pani wczoraj dla mnie zbierała, to, co to takiego?

– Plotki telewizyjne. O dochodzeniu nic nie wiem, wy mnie omijacie szerokim łukiem, policję mam na myśli, a jestem pewna, że technicznie już macie z górki…

Urwałam pytająco. Górski się skrzywił.

– Same schody – mruknął z niechęcią.

Wspaniałomyślnie zdecydowałam się zaakceptować własne pierwszeństwo.

– No dobrze, omijacie mnie, więc co mi pozostaje, jak nie ludzkie plotki? Wam tego nie powiedzą. Poręcz je rozpuszcza podobno, a sam nie ma alibi, wybielali go kłamliwie, bo powywęszał rozmaite przekręty. Jakiś Wołek tam siedzi… nie, zaraz… Wypłosz…? Włochacz…? A, już wiem, Wojłok. Przekręty finansowe, mówiąc wprost, zwyczajne złodziejstwa, a Poręcz podobno ma na niego haka. Za to reszta całym ogniem zionie na Poręcza i już stwierdzili, że każdy denat mu się naraził i teraz łajdak się mści. Podwójnie, nie, nawet potrójnie. Jednego wroga won, na lepszy świat, drugiego obciążyć podejrzeniami, a przy okazji trzecia korzyść, usunąć konkurencję. Trochę się boję o Łapińskiego, doskonały reżyser i przyzwoity facet, wykopał Poręcza, więc już mi majaczy w roli kolejnej ofiary. Może trzeba go chronić?

– Może…

– Ale! – przypomniałam sobie. – Tam kopyto było w robocie, i to dwa razy. Macie tę spluwę? Coś o niej wiecie?

– Tyle mogę pani powiedzieć. Nie mamy, ale wiemy.

– I skąd ona? Czyja?

– Nieboszczyka.

– O, mój Boże. Z grobu strzelał? Co za nieboszczyk?

Górski westchnął i uchylił rąbka tajemnicy służbowej. Dopiero nieco później odgadłam, skąd mu się wzięła ta odrobina szczerości.

Ćwierć wieku temu średnio zasłużony funkcjonariusz MO na dzień przed przejściem na emeryturę wplątał się w zadymę w Rembertowie. Przypadkowo i niepotrzebnie, tuż po służbie był, nie musiał, ale jakoś tak nieszczęśliwie trafił, że dostał w głowę kamieniem, nie wiadomo, przez kogo rzuconym. Padł trupem na miejscu, kilkunastu uczestników bitwy jeszcze po nim deptało, wieczór był, ciemno, nie widzieli, po kim depczą, szczególnie, że w charakterze podłoża występował nie on jeden. Kiedy nadjechały siły porządkowe, dzielne wojska prywatne uległy rozproszeniu, świadkowie uciekli jeszcze szybciej, a nieżywy milicjant nie miał spluwy. Pusta kabura mu została, zapasowy magazynek też przepadł. Połapano sprawców zajścia, nawet świadków udało się dogonić, ale o milicyjnym kopycie nikt nic nie wiedział i staranne przeszukanie czterdziestu dwóch siedzib nie dało rezultatu. Broń palna przepadła na wieki.

Pozostała po niej jednakże pełna wiedza, bo wcześniej w użyciu bywała wielokrotnie i pociski wydobyte obecnie z Wajchenmanna i Drżączka wskazały na nią niezbicie. Kto jednakże posłużył się pechowym gnatem teraz, nie zdołano dociec, mógł, bowiem przez dwadzieścia sześć lat Bóg wie ile razy zmieniać posiadacza. Mógł bywać sprzedawany, kupowany, gubiony, znajdywany i przekazywany w prezencie. Na światło dzienne jednakże we własnej osobie spluwa nie wylazła i nadal miał ją tajemniczy zabójca. Chyba, że wrzucił do Wisły. Górski wątpił we wrzucenie.

Wysłuchałam wszystkiego z przejęciem i najgłębszym współczuciem.

– No to macie iskrzonko – oceniłam. – Bo jestem pewna, że gmeracie w starych aktach, które w tamtych czasach jeszcze nie były komputeryzowane…

– Cha, cha – zadrwił Górski.

– …sprawdzacie każdą gębę, która wylazła z kamer w telewizji, sprzątacie budowlę przy Woronicza, maglujecie setki świadków, wydłubujecie znajomości, do których nikt się nie chce przyznać…

– Skąd pani wie…? – zaczął Górski i opamiętał się. – Nie, głupie pytanie. Ale właśnie, dlatego nielegalnie z panią rozmawiam. Pani jest lekkomyślna i do wszystkiego się przyznaje. Duża ulga!

– Skąd pan… – zaczęłam z urazą i też się opamiętałam. – Nie, idiotyzm, chciałam zapytać, skąd pan wie, że nie łżę, ale to przecież jasne. Sprawdzaliście mnie już najmarniej ze dwadzieścia razy, ciągle się wam przy czymś napatoczę, diabli wiedzą, dlaczego, bo naprawdę wcale się o to nie staram!

– Może ma pani po prostu aktywnych znajomych.

– Ale teraz uczciwie ostrzegałam, że będę mataczyć. O, właśnie! Pan też… O, właśnie…! O co chodzi z tą Martusią?

– Mikroślady pani nie interesują?

– No wie pan… – oburzyłam się. – Jeszcze jak! Co macie?

– Sprawca je trochę zlekceważył. Wszędzie były te same buty, nawet w telewizji dały się wydłubać, tam zresztą zadeptano głównie te schodki, na których denat leżał, z czego wynika, że jest jeden zabójca, a nie trzech różnych. Wręcz dziwne się wydaje, że i w telewizji nie strzelał. Jak pani myśli, dlaczego?

W głowie ciągle miałam Ewę Marsz i kasety z jej filmami. Jej…! Za samo słowo „jej” powinna mnie otruć, a co najmniej opluć mi klamkę. Gdybym o swoich ekranizacjach pomyślała „moje”, musiałabym pluć sobie w twarz… nie, lepiej na buty i klamki, od plucia sobie w twarz trzeba potem wszystkie lustra czyścić, a na co mi tyle roboty. Ale tam ktoś poszedł po te „jej”…

– Nie miał przy sobie kopyta – wyrwało mi się bez zastanowienia. – Nie nosi go chyba trwale w kieszeni ani na szelkach, to ciężkie, albo może bał się, że huknie. Złapał cokolwiek i przygrzmocił.

– To znaczy, pani uważa, że nie planował zabójstwa Zamorskiego?

– Planować, może i planował, ale nie wiem czy wiedział, że akurat tam się na niego nadzieje. Mógł nie być przygotowany.

Uświadomiłam sobie wreszcie, co mówię i zamurowało mi gębę. Górski nader zręcznie ukrył chciwe zainteresowanie.

– Zatem właściwie po co tam poszedł? Skoro jest to miejsce rzadko odwiedzane… Po co poszli tam obaj, zabójca i denat?

– O! – zdziwienie przywróciło mi mowę. – Niezła myśl. Może poszli tam razem? W najlepszej zgodzie? Z kim, do pioruna, Zamorski mógł tam iść w najlepszej zgodzie?

Zarazem pomyślałam ponuro, że nie z Ewą, to pewne. Górski radośnie podchwycił supozycję.

– Więc jednak w grę wchodzi bardziej czy mniej ścisłe grono znajomych. Wracamy do mętnych zeznań, nikt nikogo dobrze nie zna, nikt się z nikim nie przyjaźni…

– To przypadkiem jest zbliżone do prawdy, uczciwej przyjaźni tam ze świecą szukać. Ale ja tu panu do niczego, nawet nazwisk nie znam, nie wspominając o układach. Tyle wiem, że wszyscy w czambuł, jak jeden, żywią do mnie szczerą niechęć, jeśli nie prywatnie, to przynajmniej służbowo. Z Martusią powinien pan pogadać, ona tkwi w środku tego kłębowiska, ewentualnie z Magdą, zna ludzi jeszcze lepiej…

– Dlaczego tak pani nie lubią?

– O, nie zacznę teraz opowiadać panu całej epopei! Martusią…

– Mikroślady zostawiło także narzędzie zbrodni – przerwał Górski żywiutko. – Nawet prawie ślady, bez mikro. Nie zgadnie pani, królewskie berło nie wchodzi w rachubę.

– No…?

– Aż mi głupio to powiedzieć. Sam nie wiem, nie jestem historykiem. Chyba pomyłka rekwizytorni.

Wytrzeszczyłam na niego oczy, zaintrygowana bez granic.

– No…?

– Przyznaję, że cała zasługa należy się sprzątaczce. Niejaka pani Wioletta, stanowczo odcinając się od wszelkich podejrzeń, oświadczyła, że od dawna na pudle przy drzwiach leżało coś, co prawdopodobnie należało wyrzucić. Niepewna przeznaczenia przedmiotu, nie wyrzuciła, zamierzała zapytać, ale ciągle zapominała. Teraz tego nie ma, ona nie dotykała, nie wie, czy to ważne, ale informuje na wszelki wypadek, żeby nie było na nią.

– Cudo! – zachwyciłam się. – I co to było?

– Właśnie nie wiem. Buzdygan albo piernacz. Albo w ogóle pomyłka, specjaliści niech się martwią. Nikt tam tego nie pamięta.

– Pani Danusia też nie?

– Tak przywykła do tego widoku, że przestała zwracać uwagę, zresztą stało trochę z boku i nie rzucało się w oczy.

– Zawsze mi się wydawało, że piernacz to miękkie, a buzdygan wręcz odwrotnie – powiedziałam niepewnie. – Pani Wioletta nie macała?

– Nie, ale opisała dokładnie. Buzdygan był to z całą pewnością, z doczepionym do niego jakby pióropuszem, jej zdaniem z piór i wełny. Zielony, kiedyś był bujny i obfity, obecnie trochę wyleniały. Opis pasuje do obrażeń wręcz idealnie, nawet to zielone wyleniałe zostawiło ślady, a w ogóle pokazano jej zdjęcia rozmaitych buzdyganów i jeden wybrała bez namysłu.

Spodobało mi się takie narzędzie zbrodni.

– I zabójca, jak rozumiem, zabrał to ze sobą?

– Zabrał.

– Ale przecież to ciężkie. Kamery nie pokazały nikogo, kto uginałby się pod ciężarem?

– Uginających się wielu, kamery, statywy, reflektory… Tam duży ruch.

Na bazie dotychczasowej wiedzy wyobraziłam sobie scenę. Zamorski znalazł i usiłował zabrać kasety ze swoim parszywym arcydziełem, zabójca ujrzał go w chwili, kiedy wychodził albo ciut wcześniej, śladów bitwy tam nie było. Dostrzegł poręczną maczugę, chwycił ją, dogonił Zamorskiego na schodach, wziął dobry zamach, kropnął raz niżej, raz wyżej, kwestia jednego stopnia, wyżej sięgnął na następnym. Zamorski zleciał, sprawca czynu może mu trochę dopomógł, wydarł kasety i uciekł. Bał się, że na buzdyganie zostały także jego ślady, wolał go zabrać ze sobą. I tak zmył się z dowodem rzeczowym.

Górski z wielkim uznaniem pochwalił moją koncepcję, przyznał, że gliny doszły do podobnych wniosków. Zaczął się zbierać do wyjścia, pozostawiając mi jakiś niedosyt czegoś.

Przypomniałam sobie, czego.

– Zaraz, zaraz. Nie powiedział mi pan, po co panu ta Martusia. O nie, po moim trupie…!

Akurat nie chciał mojego trupa. Zatrzymał się w przedpokoju.

– No dobrze. Nie powinienem pani tego mówić i to naprawdę poufne, a w dodatku niepewne, ale mamy sygnał od krakowskiej policji. Wszystko wskazuje na to, że wczoraj wieczorem pani Formal zabiła pana Poręcza w podziemiach Alchemii na Kazimierzu…

No i zamurował mnie dokładnie. O, rany boskie…


* * *

– …jak grom z jasnego nieba! Na tym otwarciu po remoncie, o, nic takiego, ale gratulowali mi, no owszem, nieźle wyszło, a ona mi nagle stanęła przed nosem. Poznałam ją od razu, sama jestem tym zdumiona, ale bardziej jeszcze, że ona mnie, tyle lat… Oczom nie uwierzyłam i okazuje się, że siedzi we Francji już od pół roku, a do mnie trafiła przez telefon, o, masz schody? A mówiłaś, że do diabła ze schodami…?

Lalka zaczęła już prawie od furtki i razem z tekstem dotarła właśnie do salonu. Też spadła na mnie jak grom z jasnego nieba.

– To do gościnnego pokoju. Ja tam nie chodzę.

– A, rozumiem. To już jej możesz dalej nie szukać, znalazła się. Rany boskie, co się tu w ogóle dzieje, błagała mnie, żebym się spróbowała połapać, bo dowiedziała się, że jadę, a sama ciągle jeszcze boi się wrócić. Możesz mi dać, co chcesz, tu masz flachę, przywiozłam symbolicznie, taksówką przyjechałam, inaczej bym nie trafiła, wszystko się pozmieniało kompletnie!

– O, nie zajmuj się teraz topografią terenu, niech ją cholera bierze, jestem pewna, że masz za mało czasu.

– Gówno mam, a nie czas – oznajmiła z goryczą i usiadła na kanapie. – Nałgałam, ile mogłam, a w ogóle przyjechałam do kota.

Poczułam, że najwyraźniej w świecie lęgnie nam się trochę za dużo tematów. O ile zdołamy przerozmawiać cały wieczór i noc, może uda się omówić je bodaj w streszczeniu. W każdym razie bezwzględnie muszę opanować kołowaciznę, która przed paroma godzinami stała się moim udziałem, przynajmniej jakoś te rzeczy od siebie pooddzielać. Ponumerować…?

Lalka nie przejmowała się porządkowaniem treści.

– Miśka pękła sobie kość w prawej ręce, o tutaj, przedramię to się nazywa chyba, nie? Przysięgnę, że złośliwie, bo jest praworęczna, a pracuje głównie gębą i oczami, więc jej wszystko jedno, od wczoraj w gipsie i taka zadowolona, że światło może zgasić, własnym blaskiem świeci. O, czerwone otworzyłaś…? Bardzo dobrze, nie dziw się, że tyle gadam, ale o mało mnie szlag nie trafił i muszę sobie dać upust, owszem, mogę na temat, żółta febra mną trzęsie i całe szczęście, że chociaż część tego wszystkiego jest pozytywna. Kaśka szału od Ewy Marsz dostała, zaczyna czytać wszystkie książki, z których ktokolwiek kiedykolwiek robił filmy, w pięciu językach, napluła na Internet, czaty, strony, nie wiem, co tam jeszcze, czyta w wannie, przy stole, nie masz pojęcia, jak wolno żre, żeby dłużej trwało, to nawet zdrowotnie, i pyskuje aż wióry lecą. Zapisuje poglądy! Zdecydowała się na dziennikarstwo, krytykiem zostanie, a niech zostaje, wolę to niż ośmiotysięczniki, bo ostatnio Himalaje się na nią rzuciły, to przez chłopaka, kretyn skończony. Himalaje…! Niech sobie w tyłek wetknie Himalaje!

W tym miejscu zgodziłam się z nią bez zastrzeżeń. Też miałam dzieci.

– Nie lataj do tej kuchni bez przerwy, nigdy nie byłaś taka spożywcza! Widzę tu jakąś zagrychę, wystarczy, o, ser…? No dobrze, niech będzie…

Tego sera nawet nie pokroiłam, złapałam z lodówki jak leci, nie sięgnęłam po talerzyki, chwyciłam nóż i deskę do krojenia, zdaje się, że był na niej ślad pomidora, ale w końcu pomidor to nie trucizna, Lalka na drobiazgi nie zwracała uwagi.

– …a ja dziś w południe przyleciałam, bo kota trzeba było zawieźć do weterynarza, Miśka z tą ręką mowy nie ma, kocica ciężka jak kloc…

– A jej chłopak? – wtrąciłam karcąco, doskonale wiedząc, że Lalka zrozumie pytanie właściwie, Miśki chłopak, nie kocicy.

– Uczulony na koty, sam widok wystarczy, żeby go alergia dusiła, na własne oczy widziałam, i korzyść ma z tego, u mojej matki nie bywa, za to Miśka nie może mieć kota, swojego matce oddała i ona teraz ma trzy.

Prychnęłam wzgardliwie, gestem wskazując drzwi na taras, za którymi mizdrzyło się do siebie siedem kotów. Wcale nie były głodne, żarcie w miseczkach jeszcze zostało, kłębiły się tak sobie, z łaski na uciechę.

Lalka kiwnęła głową z pełnym zrozumieniem.

– Ale jej domowe. Matce zełgałam, że Florci, kretyńskie imię dla kota, trzeba będzie dać narkozę i trzymać za rękę przez parę godzin, zresztą diabli wiedzą, może i rzeczywiście narkozę, ucho jej się paskudzi, ale już się umówiłam, że bardzo późno przyjadę, oni tam mają całonocny dyżur. Do ciebie dzwoniłam, bez przerwy masz zajęte, co się dzieje?

– Nic, trupy – wyjaśniłam niecierpliwie. – To ty mów, co się dzieje!

– No właśnie, trupy! – ucieszyła się Lalka. – Ewa mówiła to samo, miała takie obawy…

Dopiero teraz nagle do mnie dotarło, że jeśli Ewy Marsz nie ma w kraju od pół roku, nie mogła popełniać tych wszystkich zbrodni i niepotrzebnie wdaję się w matactwa. Górski chyba też nie musi…? O Boże, powinien się dowiedzieć!

Już sięgnęłam ręką po słuchawkę i cofnęło mnie. Nonsens, Górski wytrzyma, a nie daj Boże, jeszcze by tu zechciał przyjechać. Jak zwykle z Lalką, zabraknie nam czasu, później zadzwonię.

– …pluje sobie w brodę, że przesadziła, w żadną depresję nie wpadła, tylko ją ciężka cholera trzasnęła, ale na depresję owszem, mogło wyglądać, więc wyjechała dla świętego spokoju. Procesy ma w odwłoku, w gównianą wojnę, mówi, że nie będzie się wdawać, wzajemnie w siebie ciskać łajnem, to szkoda mydła, za dużo jej wyjdzie. Ten mąż, już wiem, że siedzi w Szwajcarii, po trzech latach rozwód dostali, alarmu narobił, jakaś wariatka do niego dzwoniła…

– To ja – wyznałam ochoczo.

– Domyśliłam się… że jej szukam. Ale numery telefonów jej dał, faksem wysłał, bo na słuchawce wisieć on nie ma czasu…

– A syn?

– Też nie ma czasu. Rehabilitacje i szkoła, wszystko wzajemnie o siebie zahacza. Coś dużo było tych numerów…

– Chyba i mój jej wtrynił…

– Nie szkodzi. Zgadła, które moje, trafiła na firmę, powiedzieli jej, że mam otwarcie, więc od razu przyjechała. Prasę czytuje, wiadomości ogląda i włos jej, powiada, siwieje, bo bardzo się boi, że w tej rzezi ma swój udział, wczoraj to było, rano dowiedziała się, że niejaki Zamorski, nie znam człowieka, gnida szkodliwa społecznie i kulturalnie, padł trupem jako trzeci, chociaż dwóch pierwszych też by już wystarczyło, mnie osobiście Wajchenmann bardzo zainteresował i powiem ci prawdę, myślałam, że to twoja robota. Nawet próbowałam sobie wyliczyć, czy byś zdążyła, bo świetnie pasuje…

– Nie zdążyłabym.

– Nie? Szkoda. Zawsze to jakaś zasługa, nawet duża. Ale jej życie zatruł trzeci, ten Zamorski, ledwo jej się o uszy obiło i teraz się boi, że… czekaj, niech ja nie pomylę… został tam jeden taki, menda straszna i jadowita, zapomniałam, jak się nazywa, Próżniak…? Potas…? Wszystko jedno… który ich wycisza na jej konto, bo zdalaczynnie takie rzeczy załatwia się śpiewająco, więc niby, że to ona, rozumiesz chyba, co ja mówię…? I już się ten Parciak postara, żeby ona była sprawcą, mści się, a nic gorszego niż plotki i podejrzenia, a to aktywny śmierdziel i ona bardzo chce, żeby czegoś dostał, najlepiej amnezji, wymieszanej z debilizmem, bo czarna ospa, jej zdaniem, nie wystarczy…

– Już nie musi – przerwałam z naciskiem i dolałam nam wina.

– Co…?

– Po pierwsze, on się nazywa Poręcz…

– Jak?

– Poręcz.

Lalka zatrzymała kieliszek przy ustach.

– Taki schodowy?

– Taka schodowa. Poręcz. A…! Na litość boską, zmień imię temu kotu! Na cokolwiek, byle nie Florcia! On ma na imię Florian. Florian, Florcia, to zbyt blisko!

Lalka, nagle zatroskana, upiła trochę wina i ostrożnie odstawiła kieliszek.

– Nie mogę. Ona już się przyzwyczaiła, ma sześć lat, dla kota to całe wieki. Niech ten Florian zmieni!

– Nie może. Nic już nie może. Właśnie dziś, ze dwie godziny przed twoim przyjściem, dowiedziałam się, że dołączył do kompletu. Padł jako czwarty. W Krakowie.

Lalka, czym prędzej chwyciła kieliszek, upiła więcej wina i na co najmniej sześć sekund wpatrzyła się w koty na tarasie. Zostawiłam jej tę chwilę dla odzyskania równowagi, też miałam wino przed sobą.

– Nic z tego – zaopiniowała posępnie. – Również może być na Ewę. Judził, mącił, podpuszczał, więc go przygasiła. Dlaczego w Krakowie?

Wzruszyłam ramionami.

– A cholera go wie. Chyba tylko po to dał się tam zabić, żeby na Martusię padło.

– Nie znam Martusi. Kto to jest?

– Jedna taka. Trudno ją w skrócie określić, bo to urozmaicona postać. Młoda… no dobrze, jeszcze młoda. Bardzo ładna. Świetna dokumentalistka, reżyser. Od dawna chce przejść na fabularne i właśnie ostatnią wystrzałową okazję Poręcz jej z zębów wyrwał, obrzydliwie…

– Robił on coś nie obrzydliwie? – zainteresowała się Lalka.

– Nawet, jeśli, o niczym takim nie wiem. Wyrolował ją wszechstronnie, pożyczył od niej dużo pieniędzy i oczywiście nie oddał…

– No nie! I ona go zabiła? Takich rzeczy niech mi nikt nie wmawia! Kto zabija własnego dłużnika?! Wierzyciela rozumiem, ale dłużnika…? Ona normalna?

– Nie żeby pod każdym względem – zastrzegłam się. – Pod tym akurat owszem, chociaż w afekcie mogłaby się zapomnieć. Pod innymi rozmaicie i bywa skłócona z różnymi osobami niesłusznie.

– W jakim sensie niesłusznie?

– Niekiedy niesłusznie. Po większej części słusznie, owszem, nawet bardzo słusznie, a niesłusznie wtedy, kiedy za dużo wymaga, zazwyczaj z rozpędu. Rozpędzona Martusia nic nie myśli, tylko działa, a chce więcej niż może, więc naciska każdego, kto jej pod rękę wpadnie. Żeruje bez opamiętania i nawet sobie z tego nie zdaje sprawy.

– Nieświadoma pijawka?

– Coś w tym guście. Ale nie płaziniec, na płazińca nie zasługuje i gdzie jej w ogóle do takiego uroku!

– I rodzaj się nie zgadza – przyświadczyła Lalka. – Płaziniec to chyba płeć męska?

– Męska. Poza tym ona jest wściekle pracowita, kto widział pracowitego płazińca?

– Wobec tego pierścienica, chcesz? Pracowita czy nie, ale wdzięczniej brzmi. Pasuje?

– Bardzo dobrze, niech będzie pierścienica, wdzięku Martusi nie brak.

– Znaczy, przyrodniczo mamy ją umiejscowioną. A dalej, co?

– Terytorialnie również. W Krakowie.

– Czekaj, bo się gubię. Naprawdę ona kropnęła tego, jak mu tam… balustrada… poręcz… tego Poręcza w Krakowie?

Zreflektowałam się nieco.

– Po pierwsze, jest to absolutna tajemnica, wyjawiona mi poufnie i w cztery oczy, a po drugie, nie dam głowy, że naprawdę, tylko podobno. Tak wychodzi krakowskim glinom.

– Krótko wychodzi, skoro to dopiero dziś…

– Wczoraj wieczorem. Żadnych szczegółów nie znam, chociaż już dzwoniłam wszędzie, dlatego telefony u mnie były zajęte, do mnie też różni dzwonili. Poza miejscem, miejsce znam, byłam tam raz i o mało się nie zabiłam, to budowla zabytkowa, schody i posadzki potwornie niewygodne, kamienne i nierówne, oświetlenie nastrojowe, takie więcej średniowieczne, pod nogami gówno widać, a ja byłam wytwornie przyodziana, czego w ciemnościach nikt nie zauważył, i na obcasach.

– Trzeba było włożyć adidasy – zganiła mnie Lalka surowo.

– Nie posiadam adidasów. Od razu ci powiem, że ten cały Poręcz zamącił sprawę straszliwie, bo już się stabilizowała opinia, że właśnie on jest sprawcą. Usuwa konkurencję. Teraz, kretyn skończony i wredny, perfidnie się podstawił na ubój, żeby wszystkim w głowach zamieszać, lada chwila wróci pogląd, że sprawców jest kilku, jeden małpuje drugiego… Lalka pomachała mi ręką przed nosem.

– Opamiętaj się! A ona, co, ta pierścienica… Zaraz, jeszcze nie wiem, mogła odpracować i tych wcześniejszych?

– Mowy nie ma. Chyba, że zdalaczynnie albo siłą woli, ona w Krakowie, oni w Warszawie.

– Nie przyjechała na chwilę?

– Wątpię. Ale to łatwo sprawdzić.

– W czarną magię nie wierzę, już widzę, jak lepi bałwana z wosku i dziabie go szpilką do kapelusza, ciekawe w ogóle, skąd wzięłaby szpilkę do kapelusza…

– W Krakowie dużo zabytków się uchowało – zauważyłam ostrzegawczo.

– …ale zdalaczynnie żadne dziwo, dlatego Ewa w nerwach. Wynajmuje się fachowca i tyle, wszyscy tak robią, z tym, że parę złotych potrzebne, może być w euro, ta Martusia jest bogata?

– Nie. Wyklucz od razu.

– Kochała ich? Tych zabitych?

– Wyklucz jeszcze prędzej.

– Ale mówisz, że ładna. I z wdziękiem. Bo albo forsa, albo usługi erotyczne, baba z faceta mierzwę zrobi, facet z baby też, ale całkiem inaczej, chociaż mogą się przytrafić wyjątki, równouprawnienie na umysł nam padło…

Delikatnie zwróciłam jej uwagę, że Martusia nie jest facetem.

Lalka już się zaczęła rozpędzać.

– …tyle że pederaści odpadają, chociaż może jeden dla drugiego się poświęci, ale w tym mam słabe rozeznanie, znam tylko takich łagodnych. Więc jakiś dla niej. Ale to co, wszyscy jej wisieli kulą u nogi i tak ich z miłości kasował po kolei, czy skorzystał z okazji i trzasnął następnego, żeby jej przyjemność sprawić? A po drodze wyświadczył przysługę Ewie Marsz, całkiem przypadkiem czy takim jasnowidzeniem wiedziony? Obie kocha? Coś mi tu nie gra. Czekaj, czy ja nie zjechałam z tematu?

– Nie wiem, ale chyba częściowo. Miałaś mi powiedzieć o Ewie.

– A…! No właśnie. Tu mam jakąś zgryzotę, jej się ręce trzęsły i zęby szczękały, słuchaj, ona się boi! Może teraz już mniej, ale bała się nieprzytomnie, tego jestem pewna…! Tak mi próbowała wyjaśnić wszystko naraz, że ciężko było zrozumieć. Ma faceta, takiego dochodzącego, czasem u niego pomieszkuje, na stałe nie chce, woli swobodę, to akurat owszem, mogłam zrozumieć, no i on jej kazał wyjechać. Zmusił ją. Atmosfera się wytworzyła i mówi, że już od tego nerwicy na nowo zaczęła dostawać, więc wyjechała, chociaż wcale nie miała chęci, a teraz się dowiaduje, że tam pomór na reżyserów i coś jej zaczyna śmierdzieć, ale nie wie, czy nie przesadza. Więc niech się dowiem, o co chodzi, bo czy ona przypadkiem nie powinna mieć wyrzutów sumienia, bo aż jej przykro i głupio, że ten ostatni trup tak ją ucieszył, niehumanitarnie wręcz. I w ogóle, czy to nie przez nią. Sama, szczerze mówiąc, nie jestem pewna, stawiałabym na ciebie, ale skoro mówisz, że nie, to nie. Ale musisz coś wiedzieć, niemożliwe, żeby nic!

– Zaraz. Czekaj. Chwileczkę. Zgadłaś, dlaczego przestała pisać?

– Nie musiałam zgadywać, niewyraźnie, bo niewyraźnie, ale się przyznała. Przygniotło ją po jakimś scenariuszu, a zgnoił sprawę właśnie ten trzeci nieboszczyk, o, do spółki z czwartym chyba, dwa lata zmarnowała, rehabilitacji taka była spragniona po tamtych dwóch filmach radykalnie spieprzonych, mówiłam, że jej koło pióra zrobili, mnie samą szlag trafił, a propos, udało nam się dostać nową instrukcję obsługi do tej kosiarki. Ale już znów pisze, dwie książki ma gotowe, jedną całkiem, a drugą prawie, tylko nie wie, gdzie wydać, bo już nikomu nie wierzy. Ten jej gach, zdaje się, że to prawnik, radzi własne wydawnictwo i chyba tak zrobi, nawet już zaczęła zaczynać, no to się właśnie coś dziwnego wytworzyło i musiała wyjechać. Myślisz, że to naprawdę może być aż tak…?

Serek, wino i słone paszteciki wychodziły nam sukcesywnie, z przewagą wina. Teraz Lalka dolała.

– Przecież ci mówiłam – przypomniałam jej z wyrzutem. – I dziwić się nie ma, czemu, na odstrzał idą płazińce, tyle, że jeszcze nie wiadomo, kto to robi. W każdym razie ja nie wiem. Niechby nawet ostatniego Martusia, ale mam obawy, że gliny mogłyby kojarzyć z tym Ewę Marsz, między nami mówiąc, ja kojarzyłam, całe szczęście, że wyjechała. Ma świadków?

– Jakich świadków?

– Że gdzieś tam była cały czas. Nie wskoczyła do samolotu, przylecieć, kropnąć ofiarę i z powrotem, krócej się leci do Warszawy z Paryża niż jedzie z Krakowa. Mogę ci podać daty i nawet godziny, niech ona się zorientuje. Masz z nią kontakt?

– Mam, telefon…

– Gdzie ona w ogóle mieszka, jeśli jej nie ma na Kubusia Puchatka, gdzie mieszka ten jej gach, jak on się nazywa?!

– O rany… Nie wiem. Na imię ma Henryk, nazwiska nie znam, nie mówiła o nim przecież po nazwisku! Ty w ogóle masz pojęcie, ile ja na nią miałam czasu?! To całe otwarcie skończyło się prawie o północy, a rano musiałam zdążyć na samolot, to było wczoraj, istny młyn! Jeśli ci się wydaje, że ja mówię mętnie i w przesadnym streszczeniu, możesz sobie wyobrazić, jak ona do mnie mówiła! Dogadam się z nią jak wrócę, jutro lecę z powrotem, a wieczorem jestem umówiona, dopiero pojutrze odetchnę!

– Wariatka – zgorszyłam się.

– Jak jest koniunktura, trzeba korzystać – pouczyła mnie stanowczo Lalka. – Różnie bywa, emerytura nam wisi nad karkiem, póki idzie, nie lekceważyć! Pojutrze się z nią zobaczę. Zapomniałam, gdzie ten jej Henryk mieszka, poza Śródmieściem, na którychś peryferiach, tam też dzieje się coś uciążliwego i dlatego ona się przenosi i w ogóle z tym mieszkaniem jakaś wściekła kołomyja jej się zrobiła, chyba tego dobrze nie zrozumiałam i nie miałam, kiedy sobie w głowie uporządkować…

– Upewnij mnie – poprosiłam. – Bo wyraźnie mi wynika, że ona tak się wycofała ze świata przez te cholerne ekranizacje. Czy ja dobrze myślę?

– Używaj właściwych określeń! – zgrzytnęła ze wstrętem Lalka. – Nie ekranizacje, tylko kompromitacje, podobnie brzmi, ale to jednak nie to samo. Była świadkiem przypadkowo, jak w księgarni jedna facetka do drugiej coś powiedziała z książką w ręku, a ta druga się skrzywiła, że jeśli książka taka, jak film… i odwróciła się tyłkiem. Ewa też, żeby jej przypadkiem z twarzy nie rozpoznały…

W tym miejscu ze zgrozą pomyślałam, że Adam Ostrowski miał rację, spaskudzona ekranizacja to rzeczywiście antyreklama przeraźliwa. Cholera z tymi dziennikarzami, nie przyznają się do własnej wiedzy, ukrywają, co mogą i potem człowiek musi ich uważać za idiotów! Lalka ciągnęła dalej.

– Scenariusz… o, właśnie, do scenariusza ten Popręg…

– Poręcz.

– Dobrze, Poręcz, spróbuję zapamiętać… się przyklajstrował. Mówi, że zeszła na dno i jeszcze kawałek niżej…

– Poręcz tak mówi?!

– Nie, Ewa. On mówi, że bez niego ona już się nie liczy, skończyła się, wyprztykała…

Zakrztusiłam się winem i prawie mi w oczach pociemniało.

– Świński ryj…

Lalka z energią przytaknęła głową, przezornie odsunąwszy od ust kieliszek.

– Zgadza się, też mi tak wyszło… no i ona nie miała nic do gadania, reżyser, kamery, montaż, obsada, wszystko bez niej, ten Poręcz załatwiał, ona potem dostała szału i nawet parę awantur zrobiła, Poręcza odkopała od piersi, a on się jej trzymał jak pijawka… o, proszę, kliniczny przykład! I życie jej zatruwał, a ona go won, a on w ogóle mieszka…

– Mieszkał. W czasie już przeszłym.

– No i chwała Bogu, złóż gratulacje tej Martusi… w tym samym domu, drzwi w drzwi, dlatego między innymi kryła się u gacha. Życie jej zatruwał i tu ją coś zadławiło, w rezultacie nie zrozumiałam dobrze, ale mi bardzo zaśmierdziało. A w wydawnictwie musiała odczekać, bo oszukali ją potwornie i jedno z dwojga, albo zerwie umowę i sprawa sądowa, albo następna książka dla nich. Umowa wygasła w maju i wreszcie ma z głowy. Słuchaj, tak ci przekazuję, jak ona mnie, możliwe, że więcej zrozumiesz…

– Na razie rozumiem, że trafnie podejrzewałam, dała im wyłączność na parę lat, ale mówisz, że termin upłynął, całe szczęście, teraz może robić, co chce. Książki zeszły z rynku, a oni nie robili wznowień w obawie, że ją do reszty rozdrażnią i wtedy ona nie wytrzyma i pójdzie smród pod niebo, i ona dobrze mówi, że musieliby się łajnem obrzucać. Jeszcze przekręt finansowy w grę wchodzi, telewizja, o rany, do jutra musiałabym ci to wyjaśniać!

– To nie wyjaśniaj, bo ja i tak nie zrozumiem. Tylko, że jej wyszło jeszcze gorzej, bo ileś tam pieniędzy jej dali, nie bardzo dużo, a ona wzięła, nie wiedząc, za co, i teraz ma w głowie trociny…

– A… Ja rozumiem. W telewizji plotkowali trochę inaczej… Cholera. Umowy nie podpisała, ale honorarium dostała, nie wyprze się… Na jej miejscu też bym do sądu nie poleciała.

– Bo co? – zaciekawiła się Lalka.

– Sporna sprawa i musiałabym wystąpić w charakterze kretynki. Wysoce pożądana reklama!

– Zawsze reklama… Ale czekaj, bo ona jeszcze coś napomknęła o nim, teraz rozumiem, że to było o Poręczu, przedtem się nie połapałam w tym całym potopie, mówiłam, że mówiła wszystko naraz! A on z jej tatusiem podobno kombinuje, coś w ogóle z tym tatusiem nie bardzo. Znaczy, tak mi wychodzi, że jak go odkopała, do tatusia się przypiął, a sama go chyba tam raz doprowadziła w jakimś zaćmieniu umysłowym…

– Trzeźwa była? – spytałam podejrzliwie.

– Nie, to znaczy tak, trzeźwa, rzecz w tym, że na samym początku znajomości, jeszcze nie wiedziała, z czym ma do czynienia, to było krótko po rozwodzie. Zdaje się, że matkę na ulicy spotkała i matka ich tam zawlokła…

– Dziwię się. Nasłuchałam się o tatusiu od sąsiadki z dołu i na miejscu Ewy uciekłabym do Australii. Dalej się nie da, ale możemy sprawdzić na globusie.

Butelka wina jeszcze nam nie wyszła do końca, a mimo to poleciałyśmy do mojej pracowni oglądać globus. Nie skorzystałam z propozycji Lalki, żeby go przedziabać na durch drutem do wełny, bo i bez drutu okazało się, że w grę powinna wchodzić raczej Nowa Zelandia. Bardzo dobrze, klimat tam przyjemniejszy. Ustaliłyśmy przyszłość Ewy Marsz, bezwzględnie powinna wyjechać do Nowej Zelandii.

– Ona w tym całym kołowrocie w ogóle zmienia mieszkanie i z Kubusia Puchatka całkiem się wyprowadza – przypomniała sobie Lalka, kiedy wlewałam do kieliszków resztę wina. – Tu mi się właśnie pomieszało…

Pomyślałam, że jednak miałam rację, należało ponumerować tematy.

– …bo ciągle mieszkiwała po różnych, korzystała, że ktoś wyjeżdżał albo co, rozumiesz, trochę gach, trochę ludzie, trochę wracała do siebie, jak ten płaziniec wyjeżdżał, ale ma serdecznie dosyć i chce się wreszcie ustabilizować tak, żeby zniknąć Poręczowi z horyzontu…

Zwróciłam jej uwagę, że teraz to już niepotrzebne.

– A, rzeczywiście… No to kłopot z głowy. Powiedz mi od razu, tak na wszelki wypadek, kiedy ona powinna mieć alibi. I w ogóle powiedz całą resztę tego, co wiesz, niech ja jej mogę powtórzyć!

– Dużo będzie – ostrzegłam. – Masz, czym pisać?

Długopis Lalka miała własny, papierem dysponowałam w obfitości. Otworzyłam drugą butelkę wina i wyjawiłam szczegóły śledcze.

– U Wajchenmanna znaleźli odcisków palców od groma i trochę, w ogrodzie ślady butów też, to znaczy odgadli, że to ślady butów, bo on miał automatyczne podlewanie, które włączyło się samodzielnie przed odkryciem zwłok…

Tego, nawiasem mówiąc, zdążyłam się dowiedzieć od pana Tadeusza.

– Zwłoki zalało? – zainteresowała się Lalka.

– Nie, na tarasie leżał, taras wąski, sprawca mógł stać na trawie i nawet nie był mokry, bo wedle opinii lekarza podlewanie ruszyło, co najmniej godzinę później. Znaczy, uciekł suchy. Podejrzane osoby, po pierwsze ja, po drugie Waldemar Krzycki, jego asystent, Magda Krzyckiego wybiela… Cholera – zaniepokoiłam się nagle. – Czy ten Krzycki ma alibi? Wolałabym, żeby miał, bo sama Magda może nie wystarczyć, a jestem po jego stronie…

– Nie znam ani Krzyckiego, ani Magdy, więc możesz mówić dalej – zarządziła Lalka surowo. – Później do niej zadzwonisz. Czy tam do tego Krzyckiego, wszystko jedno.

Pomysł wydał mi się doskonały. Kontynuowałam.

– Zadrażnienia miał z jednym takim, pisarz w zasadzie, ale nie w moim guście, a zarazem scenarzysta początkujący, i okazuje się, że oprócz Kossak – Szczuckiej, Wajchenmann czaił się na Tyrmanda. „Zły” mu się przypomniał, a co obaj razem do spółki mogliby zrobić ze „Złego” wolę sobie nawet nie wyobrażać, bo szanuję własne życie i zdrowie. Tu właśnie podobno ruszyły ostre zadrażnienia i sama gotowa byłabym stawiać na pisarza… chociaż może raczej na Tyrmanda osobiście, ale odpada z przyczyn zasadniczych… i nawet znaleziono drobne notatki w niechlujnym stanie, ale znów, z drugiej strony, gdyby to był współautor dzieła, notatki powinien podwędzić. A zostały. Więc nie wiadomo. Zresztą, zdaje się, że w ogóle nie wchodził do domu, z ogrodu go kropnął. Ponadto jeszcze parę osób, których w ogóle nie znam i nawet nazwisk nie pamiętam, ale motywy mają tak do siebie podobne, że tylko alibi ich ratuje.

– Wolałabym o znajomych – mruknęła Lalka i przypomniała o datach i godzinach.

Musiałam posłużyć się kalendarzem. Zapisała wszystko, co trzeba.

– Jeszcze nie wiem, jak wykosili Poręcza – wyznałam z niezadowoleniem. – Wajchenmann i Drżączek jednakowo, strzały z broni palnej, Zamorski, o, proszę, masz znajomego, dostał w łeb przedmiotem twardym dosyć ozdobnym, a jak Poręcz, nie mam pojęcia i nawet żywię poważne obawy, że Martusię poniosło, nie mogę się dodzwonić ani do niej, ani do jej córki. Ale ona przy sobie zbrodniczych narzędzi raczej nie nosi, a skoro Poręcz ogólnie mieszka w Warszawie, nie spodziewała się go chyba w Krakowie i nie mogła się przygotować.

– Mówisz, że tam kamienne. I stare. Nie obruszył się przypadkiem któryś kamień?

– A cholera go wie…

– Czekaj, a u tego… zaraz… drżączka to trawa dekoracyjna, ja zawodowo znam takie rośliny… Drżączek… co u niego znaleźli?

– Też odciski palców, liczne teksty w komputerze i mnóstwo papierów. Głównie fragmenty twórczości, ze trzy nowe scenariusze podobno sobie wymyślił, co jeden, to gorszy. I próby przerabiania na filmy paru książek, w tym jedną taką, którą wyjątkowo lubię i już za tę jedną sama bym go zabiła!

– Właściwie wcale się nie dziwię, że byłaś podejrzana – stwierdziła Lalka łaskawie. – Ewa też pasuje, dziki fart, że wyjechała. Nie ma jeszcze kogoś, kto tak samo albo podobnie został ściachany?

Prawie poczułam się obrażona, niejako w zastępstwie.

– Nie rozśmieszaj mnie, od Szekspira… co ja mówię, od Homera poczynając, do tej pory, co najmniej parę setek by się znalazło…

– Nie, tym nieżywym dajmy spokój, najwyżej straszyliby po nocach, bo w żadne klątwy mumii nie wierzę. Szczególnie taka na przykład Emilia Bronte, córka pastora, już ją widzę, jak w charakterze ducha łapie spluwę i wali. Czy ktoś w ogóle w to wnika?

Zastanowiłam się, zawahałam i zatroskałam.

– Otóż widzisz, nie jestem pewna. W obawie o Ewę Marsz unikałam wszelkich sugestii, w każdym razie starałam się unikać, ale boję się, że za późno. Z początku, w rozpędzie, ględziłam do nich na ten temat i nie pamiętam, co. Zlekceważyli mnie i nabrałam nadziei, że samodzielnie na tym tle nic im nie przyjdzie do głowy, oni preferują raczej motywy konkretne, rabunek, konkurencja, miłość – zazdrość – zemsta, te takie więcej życiowe. W literackie chyba mocno powątpiewają. Poza jednym, zdaje się, że jednemu na myśl przyszło… Ale skoro ona ma alibi, mogę im teraz żywiej podsunąć.

– Bardzo dobrze, podsuń, niech coś wykryją, bo sama jestem ciekawa. Czekaj, teraz prywatne…

Przerwałam jej, bo koty zaczynały promieniować tajemniczymi fluidami, wszystkie naraz i bardzo zgodnie. Wiedziałam, o co im chodzi, resztki z misek zostały dokładnie wylizane nie wiadomo, kiedy, nadszedł czas posiłku. Widziały mnie przez szybę i wywierały nacisk, jeszcze nieurażone, ale już lekko zdziwione opieszałością obsługi. Przeszkadzały mi te bodźce zewnętrzne, wolałam się ich pozbyć, szczególnie, że karmienie nie stanowiło wielkiej uciążliwości i wymagało ledwo paru minut.

Lalka przeczekała moje manipulacje z pełnym zrozumieniem i wręcz z przyjemnością. Jeśli się lubi koty, ich widok koi wszelkie uczucia i napełnia roztkliwieniem nawet najgorszą zołzę. O ile oczywiście zołza jest zdolna lubić koty…

– Coś ty! – zgorszyła się Lalka, kiedy wyjawiłam jej swoją wątpliwość. – Lubić koty, dla zołzy to zbyt szlachetne uczucie. A propos, wyraźnie ona mi tego nie powiedziała, tylko takie strzępeczki z niej wylatywały, ale połapałam się, że chyba o matce chciałaby się czegoś dowiedzieć. O tatusiu mniej…

– O tatusiu, jak sądzę, chętnie by usłyszała, że wpadł pod tramwaj – przerwałam jej zimno. – Do niego to podobne, żeby jeszcze i motorniczemu miły żarcik wywinąć. Z tym, że na śmierć, bo jako paralityk wykończyłby cały obóz przetrwania. Mamusia przydeptana koncertowo, o czym Ewa zapewne świetnie wie, trwa to bez zmian, teraz opiekuje się małżonkiem w sanatorium, zdrowa, o żadnej chorobie sąsiadka nie napomykała, sanatorium zresztą, jak wywęszyłam, też takie lipne, więcej dla przyjemności niż z potrzeby. O, proszę, poluj tylko z potrzeby, nie dla przyjemności, Kipling też spieprzony!

– Kipling trudny.

– Trzeba było się nie brać. Czego kto nie potrafi, niech się za to nie łapie.

– Zwariowałaś, rząd by w tym kraju nie istniał…

– Tylko nie zaczynaj o polityce!

Lalka przestraszyła się samą wizją tematu i czym prędzej dolała nam wina. Uświadomiłam sobie, że czegoś mi tu brakuje. Tak samo jak Ewa Marsz byłam spragniona informacji.

– Facet Ewy ma na imię Henryk, chcę nazwisko i adres, dowiedz się od niej, nie wiem, po co mi to potrzebne, ale chcę, może na wszelki wypadek. Jak się nazywa chłopak Miśki? Znasz go chyba, skoro widziałaś, że się dusił?

– Znam. Głupio. Piotr Peter.

– Proszę…?

– No i co ci poradzę, tak go ochrzcili. I nie uwierzysz, kto w tym palce maczał, wielce szanowny pan Wystrzyk. Tatuś Ewy.

Z ulgą przypomniałam sobie, że mam więcej wina, możemy sobie pozwalać, na trzeźwo człowiek takich dziwolągów nie zniesie.

– Jakim cudem…?!

– No co, życia nie znasz? – zdenerwowała się Lalka. – Poprzednie pokolenie też składało się ze znajomych, krewnych i przyjaciół, bardziej niż nasze. Jeszcze się po nich kołatały szczątki przedwojennych stosunków towarzyskich, oni kiedyś mieli więcej czasu! Ci przedwojenni! Siostrzeńcy pana radcy, wnuki pana mecenasa, kuzynki syna szwagra pana ministra…

– Lubię historię – powiedziałam żałośnie – ale teraz akurat trochę mi wchodzi w paradę, za dużo supłów współczesnych, pomijając to, że kuzynki synów szwagrów panów ministrów nic nie straciły na aktualności…

– O, ja też nie wiem, kto tam się, z kim znał, tyle, że Miśkę też zdziwiło i zapytała, a ten Piotrek nawet nie ma pretensji do swoich starych, trochę zły, ale śmiał się, że chrzestny tatuś osobliwe poczucie humoru posiadał. Jakaś tam znajomość po dziadkach się plątała i pan Wystrzyk sam się zaofiarował, chciał nawet z hukiem, bo to przecież był jeszcze tamten ustrój, więc żeby na przekór. Konsekwentny, to mu trzeba przyznać, wszystkiemu na złość. Piotrka matki przy chrzcie nie było, leżała jeszcze, a ojciec zbaraniał. Tyle wiem od Miśki, a na temat tatusia Ewy słowem się wtedy nie odezwałam, bo mi mowę odjęło. I skąd, u diabła, miałam wcześniej wiedzieć, że chrześniak tego cholernego grzmota skojarzy się z moją siostrą, skoro ona w ogóle miała wtedy innego męża, Boże, co ja mówię, żadnego męża nie miała, później miała, ale ja do wróżki nie chodziłam!

No dobrze, wygrzebałam się spod oszołomienia. Żadna z nas nie należała do królewskiego rodu, w którym kwestia rodziców chrzestnych nabierała wagi państwowej, a w ogóle bywało ich po trzy pary, nasza wiedza w tej dziedzinie pałętała się blisko zera, uświadomiłam sobie, że mój starszy syn swojego chrzestnego ojca zna wyłącznie z fotografii, ja swojego również, zaś chrzestna matka w całym moim otoczeniu plącze się tylko jedna, przez chrzestną córkę odwiedzana głównie, dlatego, że jest z zawodu księgową i genialnie wypełnia zeznania podatkowe.

– No dobrze, niech się nazywa jak chce, co robi? Podobno siedzi w branży telewizyjnej, Miśka tak mi dała do zrozumienia, i podobno mnie lubi.

– To możliwe. Nie ma zakazu, nawet w telewizji. Z głosem coś robi.

– Własnym…?

– Nie, cudzymi. Osobiście milczy. Rozumiesz, pilnuje, przy montażu jak sądzę, żeby nie było głupot. Dziecko ciągnie kota za ogon i mówi „ach, jak ślićnie pachnie”, bo im się minęło z papką jarzynową. Gwałtownie przeszukałam pamięć.

– A…! Kiedyś to się nazywało synchronizacja głosu, teraz podobno postsynchrony, przy dubbingach zazwyczaj, teraz jest lektor, ale nawet i lektor nie może pytać „czy chcesz ją pojąć za żonę”, kiedy pan młody padł już trupem po strzale, a panna młoda uciekła. Tłumaczone w ogóle są tylko reklamy, ale i tak obraz z dźwiękiem powinien się zgadzać. Rozumiem, znaczy on dźwiękowiec, znaczy dużo ludzi zna, znaczy reżyserów koniecznie… Z Miśką się dzisiaj widziałaś?

– W drzwiach się z nią minęłam. Bo co?

– Bo to on, ten Piotruś Pan, ostrzegał mnie przez Miśkę, że jakiś Jaworczyk świnię mi podkłada, i miałam nadzieję, że, też przez Miśkę, dowiem się dokładniej, kto to jest Jaworczyk i co ja mu złego zrobiłam, bo tego z plotek nie odgadłam. Mało ważne, tylko z pustej ciekawości chciałabym wiedzieć.

– Skorzystaj, że Miśka taka zadowolona ze swojej ręki i popytaj ją – poradziła mi Lalka z lekkim rozgoryczeniem. – Bo ten Piotrek bezpośrednio może ci nie dać rady, chyba, że się z nim spotkasz natychmiast po kąpieli i w szmatach prosto z pralni. Za dużo kotów masz na sobie.

– O, rzeczywiście, jaka mimoza! – rozgniewałam się. – One zewnętrzne, na kolanach mi nie leżą, mogę z nim gadać na odległość i pod wiatr.

– Możesz. Może wytrzyma. Czekaj, a te, jak im tam, te osławione mikroślady? Co to podobno zbrodniarz westchnie, a komputer z tego jego datę urodzenia wydedukuje?

Też westchnęłam.

– Głowę daję, że nazbierali tego do diabła i trochę, znana postać na wstępie padła, nie pożałują sobie. Dla byle, kogo by się im nie opłacało, ale i tak nic nie wiem, ani tych ofiar osobiście nie znałam, ani nie jestem dostatecznie silnie podejrzana. Nikt mnie o niczym nie informuje, ledwo odrobinę, tyle, co ci mówiłam, że buty, że narzędzie… Szczęście, że chociaż ma człowiek te trochę znajomych i przyjaciół. Możliwe, że przy Martusi na coś się załapię, bo w końcu jej idylla z Poręczem rozgrywała się prawie na moim łonie, przez telefon, co prawda, ale zawsze… O, a u Drżączka miał być podobno któryś z naszych mafiozów albo dostojników, teraz to się trochę myli, którzy są, którzy, ale i tak ich nie znasz, więc nie będę się wdawać w zgadywanki. Zresztą, też ich nie znam i mylę, a oni sami, nie ma obawy, załatwią to między sobą, jeden na drugiego doniesie i cześć. Bardziej mnie niepokoi Martusia.

– Jeśli czegoś się dowiesz, zadzwoń natychmiast!

– I wzajemnie. Chcę wiedzieć, co Ewa Marsz powie, więc sama rozumiesz…


* * *

Bez wątpienia przeżywałam chwilę jasnowidzenia, kiedy powiedziałam Lalce, że na prywatne donosy mogę mieć nadzieję. Zgadłam świetnie.

Dźwiękowiec… to przez Magdę, zadzwoniłam.

– Ty znasz takiego podwójnego Piotra, Piotr Peter się nazywa, robi w głosie…

– Stoję akurat obok niego. A co…?

Zaczęłam mówić jakoś tak od środka, ale Magda mi przerwała.

– Czekaj, przejdę za szybę, bo on chyba pracuje i macha na mnie odpędzające. No, już. Czego chcesz od Piotrusia Pana?

– Mnóstwo. Chociaż nie, trochę. On jest przynależny do Miśki Kamińskiej, nie mogę z nim rozmawiać bezpośrednio i muszę przez posły…

– Dlaczego nie bezpośrednio?

– Bo podobno jest uczulony na koty, a ja jestem trwale okocona…

– A dlaczego nie przez tę jakąś Miśkę Kamińską, tylko przeze mnie?

– Przez Miśkę też. Ale ona mało wie, zna go prywatnie i nie ma pojęcia gdzie on, na przykład, w tej chwili jest służbowo, a ty to wiesz…

– No owszem. Widzę go przez szybę. I co?

– I ja bym chciała, żeby on mi powiedział, kto to naprawdę jest Jaworczyk i dlaczego rzucał na mnie podejrzenia. Czy ja w ogóle znam Jaworczyka? Jeśli zrobiłam mu coś złego, chcę wiedzieć, co, mam się tym cieszyć czy martwić?

Magda wyraźnie się zdziwiła.

– Nie ma sprawy, zaraz go zapytam, skoro ci zależy. Ale ja też znam Jaworczyka, przecież już ci o nim mówiłam.

– A, rzeczywiście – zreflektowałam się i zarazem oburzyłam. – Jak to? Znasz go i nie zauważyłaś, że on na mnie rzucał?! Słowa nie powiedziałaś!

– Bo ja go rzadko widuję – usprawiedliwiła się Magda czym prędzej – i nie słyszałam żadnego rzucania. W ogóle bywam gdzie indziej, nie wiem, co, do kogo rzucał i nikt mi nawet nie napomknął, widocznie okazałam się niegodna takich rewelacji, to dopiero ty mi mówiłaś, że on na ciebie rzuca. A teraz podobno jest, jeśli chcesz wiedzieć, drugim reżyserem przy Pyziaku, a Pyziak przysechł, jak zrobiłaś tę wewnętrzną awanturę o plagiat czy może odwrotnie. Przypomniałam sobie. Z wielkim niesmakiem.

– Odwrotnie. Wetknął do mojego kawałka zwyrodniałą pornografię i starannie przypieczętował to moim nazwiskiem…

– A…! Już pamiętam. Pyziak się chyba ogólnie naraził, bo upadły nadzieje na Oskara dla niego czy inną Złotą Palmę i sponsorzy sklęśli. Teraz coś tam kręci, ale nic wystrzałowego i więcej nie wiem. O, Piotruś Pan znów do mnie macha, czekaj, idę do niego…

W tle dalszego ciągu rozmowy słyszałam dubeltowego Piotra, komórka Magdy działała jakoś dalekonośnie.

– Był, okazuje się, drugim reżyserem bardzo krótko, tylko ten jeden raz, już nie jest, Piotrek ci przekazuje wyrazy czci… a, usłyszałaś? Tak, i uwielbienia. Jaworczyk w filmie się nie sprawdził i na dziennikarstwo próbuje się rzucać, gdzieś się zahaczył, na samym wstępie odmówiłaś mu wywiadu…

– To nie ja, to pan Tadeusz – udało mi się wtrącić. – Ale ja bym też…

– On twierdzi, Jaworczyk…

– …że to przez mnie?

– O, sama słyszysz! Oddałabym słuchawkę Piotrkowi, ale też jestem ciekawa, a znam życie i wiem, że nikt mi niczego porządnie nie powtórzy. Ty mu złamałaś karierę przez głupie fanaberie…

Zdążyłam przyświadczyć.

– No owszem, w zasadzie wynaturzenia seksualne mogą wchodzić w dziedzinę fanaberii…

– Podobno to rzecz gustu. Jaworczyk twierdzi, że Pyziak cię nie chciał do łóżka i zniszczyłaś go przez zemstę, wszyscy wiedzą…

– …że gówno prawda, słyszę.

– No właśnie. I ty przez zazdrość… Co…?!

Części tekstu wysłuchałam z tła, a część uzupełniała Magda. Uściślone informacje ogłuszyły mnie, tak samo jak i ją.

Wedle opinii Jaworczyka, który z tajemniczych przyczyn widział we mnie zasadniczą kłodę na drodze swego życia, pozazdrościłam Ewie Marsz, ponieważ była chwytana przez wszystkich reżyserów. Agencje się do niej pchały, Wajchenmann się zainteresował, Zamorski się rzucił, Drżączek Ewą zamierzał wyskoczyć na top, a mnie zepchnęli na margines, nie miałam innego wyjścia, jak tylko utłuc jej wielbicieli, zaczynając od góry. Bo od początku przecież rwałam się do filmu, chciałam nawet występować, jeden reżyser przeze mnie umarł, charakter mam zły i mściwy, a żywy kryminał tkwi w mojej duszy.

Coś podobnego, żadne takie kretyństwa dotychczas do mnie nie docierały…!

– Matko jedyna moja – powiedziałam ze zgrozą. – Jedyne, co w tym wszystkim jest prawdą, to fakt, że mój znajomy reżyser umarł. Lubiłam go. Ale nawet gdybym go zabiła własną ręką, już nastąpiłoby przedawnienie, bo to było przeszło dwadzieścia pięć lat temu. Reszta mną silnie wstrząsa.

– Mną również – przyłączyła się Magda, wydawszy z siebie potężne pufnięcie, tak jakby na chwilę zaparło jej dech. – Własnym uszom nie wierzę.

– Kto to wszystko wymyślił?! Ten Jaworczyk? Sam z siebie?!

– Co mówisz…? – to było do Petera. – A… Nie, Piotrek mówi, że nie, podobno…

– Słyszę. Zdaje mu się, chyba, mętnie i niejasno…

– Nawet bardzo chyba, bardzo mętnie i bardzo niejasno. Ktoś Jaworczyka podpuszczał na zasadzie podbijania bębenka, czekaj, Piotrek operuje przykładami… Powtórzę ci porządniej, ty mówisz, na przykład, że ten sąsiad stał w oknie, mógł rzucić… Kamieniem w twoje koty, wszystko jedno… a ten ktoś na to, że oczywiście, że sąsiad, wszystko na to wskazuje, z nieba nie spadło, i ty już, wściekła, urażona, uwierzyłaś jemu i sobie, lecisz na miasto i pyskujesz na sąsiada. Pewność, że sąsiad, kamienieje ci na granit, a jak ci w dodatku czyjś pies napaskudzi przed bramą…

– Jasne, też sąsiad. Mam dwóch po bokach, bardzo sympatycznych, ciekawe, który by to wziął do siebie. Że obaj by osłupieli, rzecz jest pewna.

– No to dla Jaworczyka ty jesteś ten sąsiad.

– Rozumiem. Ja ruszyłam lawinę jego niepowodzeń, wywiadu odmówiłam… aż żałuję, bo może miałby rekord głupich pytań? Nie chce on wywiadu jeszcze i teraz? Pozabijałam wszystkich i dopiero miałby używanie, a ja jeszcze większe. Nadal robi w prasie czy już poleciał?

– Nie wiem, czekaj, Piotrek coś mówi. A…

– Słyszę. Okazało się, że mam alibi? Cóż za rozczarowanie, biedny człowiek…

– Zaraz, co…? Gówno, nie alibi, masz chody u glin.

– No to się doigra, szkalowanie glin jest karalne. No dobrze, Jaworczyka wreszcie rozumiem, chociaż go osobiście nie pamiętam, w życiu go chyba na oczy nie widziałam, wywiadu odmawiałam na odległość, ale kto to mógł być ten podpuszczacz? Albo nie lubi akurat mnie, albo charakter ma taki ogólnie miły.

Piotr Peter też słyszał dwustronnie, Magda trzymała komórkę daleko od ucha. Był zdania, że nie musiała to być jedna osoba, dość gęsto przytrafiają się ludzie, którzy dla świętego spokoju przyświadczają wszystkiemu, a Jaworczyk, ogólnie biorąc, jest uparty i agresywny. Chce mnie w charakterze sprawcy, niech mu będzie, co się mieli z nim sprzeczać.

– Tylko Pyziak odpada w tym całym szkalowaniu, bo tyle mu nie wyszło, że dla ratowania twarzy…

– On ma twarz…?

– …postanowił być chory i wyjechał do jakiegoś kurortu, już z miesiąc temu. Co do twarzy, też się dziwię. A w ogóle na twój temat wzgardliwie milczał zawsze, na zasadzie: z głupią suką nie gada.

– Nareszcie jesteśmy zgodni w poglądach. W porządku, ochłonęłam, Jaworczyk niech się wypcha, tylko roboty glinom dołożył, bo musieli mnie sprawdzać. Właściwie więcej nie chcę, chyba, że ten Piotruś Pan ma jakieś zakulisowe informacje.

Dobiegła mnie krótka, mamrotana konferencja.

– Ma – powiadomiła mnie wreszcie Magda. – Przypomniał sobie, prywatny wniosek mu się nasuwa. Tak mu się wydaje, że Jaworczyk jest chyba zaprzyjaźniony z Poręczem. Zdaje się, że Poręcz też za tobą nie przepada…?

– Zmień na czas przeszły – poradziłam ponuro. – Nie przepadał. Już mu całe przepadanie na zawsze przepadło…

W tym momencie przypomniałam sobie, że Górski zażądał tajemnicy i okropnie ugryzłam się w język. Magda zainteresowała się średnio.

– Co…? Dlaczego? Coś mu się stało? Czekaj, Piotrek coś mówi… A, rzeczywiście, jakieś plotki go dobiegły… Też mętne. Mówi, że więcej nie wie, wraca do roboty. Za to ja mam więcej, ale to z innej bajki, dłuższe i nie na teraz. Zadzwonię później, pa!

Zostałam z lekkim zamieszaniem w głowie. Pyziak owszem, naraził mi się, ale o Jaworczyku wcześniej pojęcia nie miałam, dobrze, chociaż, że jego niechęć do mnie dała się wyjaśnić. Pomysł jednakże, że te wszystkie ofiary zbrodni słały czerwony dywan pod stopy Ewy Marsz był taki więcej upiorny, kto mógł coś podobnie idiotycznego wymyślić? To i wydawcy jej się o kobierce starali, ejże, czy wydawnictwo „Gratis” wciąż jeszcze dysponuje kompletem personelu…?

Zaraz, a Poręcz…? Pasuje do tego grona wielbicieli czy nie? Bo jeśli nie…

Okropność. Z tego wynika, że Martusia rzeczywiście straciła opamiętanie. Mam teraz jechać do Krakowa…?


* * *

Może i pojechałabym do Krakowa, gdyby nie Adam Ostrowski, który najprawdopodobniej zawczasu przygotowywał sobie materiał do całego cyklu reportaży i nie omieszkał śledzić także i moich poglądów. Pojawił się przed furtką akurat, kiedy nerwowo szukałam kluczy, świadoma, że w czasie nieobecności właściciela dom powinien być zamknięty. Klucze posiadały swoje stałe miejsce, nie było ich tam, właśnie zaczynałam się zastanawiać, co miałam wczoraj na sobie i w której kieszeni teraz grzebać. Ostrowski przerwał moje poszukiwania.

– Wracam z Krakowa, prosto z lotniska przyjechałem do pani – oznajmił triumfująco od progu. – Wie pani, co się tam działo?

– Tatarzy się wdarli na Lajkoniku – mruknęłam pod nosem. – Niech mnie pan nie denerwuje i mówi od razu. Kawy, herbaty…?

– Kawy poproszę, kawy! W samolocie dają pomyje. Mam tam doskok i wszystko wiem, ale nie wierzę. Chyba, że Marta zwariowała.

Zaniepokoiłam się bardzo poważnie.

– Zna ją pan przecież…?

– Pewnie, że znam, ale sądziłem… No, żywiołowość też miewa jakieś granice, a debilizm w jej wypadku nie wchodzi w rachubę… Do tego stopnia mogłaby stracić wszelki umiar…? Nie, nie wierzę.

Skoro nie wierzył, nie zatrułam mu kawy. Najprawdopodobniej Martusia kropnęła w nerwach tego Poręcza, ale niewiarą Ostrowski znalazł się po właściwej stronie barykady. Ujrzałam w nim sprzymierzeńca.

Po czym rozwinęła mi się przed oczami mroczna akcja, godna prawie Średniowiecza.

Jakiś Liwiński, szachista, zobowiązany został przez współmaniaków szachowych do sprawdzenia, czy nie dałoby się w tej Alchemii zorganizować malutkiego turnieju, może oficjalnie, a może towarzysko, i aczkolwiek znał lokal, to jednak przyleciał rzucić okiem. Pogadał przedtem, pokręcił się, odciągnął od bufetu swoją dziewczynę, niejaką Krysię, oraz niejakiego Januszka, który szachy miał w nosie, ale Krysię nagminnie podrywał, i razem zeszli na dół w przytulnym mroku, po karkołomnych schodach. Krysia była pierwsza, ze względu na obcasy patrzyła pod nogi, ujrzała ciecz, którą w pierwszej chwili wzięła za czerwone wino, pobiegła wzrokiem ku źródłu cieczy i najpierw się zachłysnęła, a potem wydała z siebie krzyk, doskonale kojarzący się z izbą tortur. Przez długą chwilę nawet nikt na górze nie reagował w przekonaniu, że to Liwiński z Januszkiem gwałcą Krysię, no i cóż takiego, ludzka rzecz, tylko po pierwsze, po co im to, a po drugie, dlaczego ona krzyczy? Wreszcie zadziałało zdumienie.

Następnie rozpętało się piekło na ziemi.

Ciasnota wszystkich zakamarków spowodowała kompletne zniweczenie wszelkich możliwych śladów, bo całe obecne w lokalu społeczeństwo poczytywało sobie za punkt honoru osobiście obejrzeć scenę zbrodni przed przybyciem jakichkolwiek władz, szczególnie śledczych. W dodatku przypadkowo znalazł się tam jeden dziennikarz i jeden fotoreporter, zachwycony życiową okazją. Dziw zgoła, że trupa nie rozszarpano na strzępy, chociaż owszem, jedna osoba wlazła mu na palce u ręki. Później osoba siedziała na górze i rzewnie płakała, oglądając zakrwawiony pantofel, święcie przekonana, że dokonała profanacji zwłok.

Przybyły z wydziału zabójstw komisarz przy wydatnej pomocy prokuratora, rychło stwierdziwszy rozpaczliwy stan miejsca przestępstwa, poczuł się zmuszony szukać oparcia w materiale żywym, niestety z reguły zawodnym. Świadków miał zaledwie dwadzieścia trzy sztuki, pomyślał, zatem optymistycznie, że może coś z nich wydoi.

No i wydoił.

Mniej więcej połowa towarzystwa znała się wzajemnie i jakoś nikt z nich nie zamierzał znajomości ukrywać, można było, zatem przyjąć, że druga połowa była im rzeczywiście obca. Liwiński przyszedł ostatni, razem z Krysią, Krysia ugrzęzła przy bufecie, a Liwiński łapał kierownika lokalu, gadał z dziennikarzem, przez dłuższą chwilę sprzeczał się z jednym brydżystą, chyba o termin zaplanowanego turnieju, doszli do zgody, znów latał za kierownikiem, wreszcie ściągnął Krysię ze stołka i poszli na dół. Razem z Januszkiem, który trwał przylepiony do bufetu, co najmniej od godziny i na krok się nie ruszył, dopiero Krysia go uaktywniła. No i znaleźli zwłoki…

No dobrze, a kto był na dole wcześniej? Przed nimi?

Niewątpliwie ofiara. Poręcz. Pewnie, że go tu znali, wszędzie go znali… No, może nie wszyscy, ale niektórzy z pewnością.

A oprócz niego? Kto schodził na dół?

No i tu, na dobrą sprawę, każdy widział każdego. Z zeznań należałoby wnioskować, że na dole był komplet gości, a pomieszczenia górne świeciły pustkami, aczkolwiek zazwyczaj dół bywał zamknięty, zaś kompletem dysponowała góra. W dodatku niektórzy z tych, co byli na dole, zdążyli już wyjść…

Zważywszy, iż z tego dołu i góry wyraźnie wynikało rozdwojenie większości jednostek ludzkich, komisarz zażądał ścisłości. Kiedy w ogóle denat tu przyszedł?

A cholera go wie. Wchodzącego widziały tylko trzy osoby i było to co najmniej przed godziną, pozostali zauważyli go, jak już był, możliwe, że jego przybycie widział ktoś więcej, ale już go nie ma. Czworo świadków przyznało się, że z nimi rozmawiał, ale co to za rozmowa, parę słów zamienili, cześć, siemasz, jak leci, czołga się, i tyle.

Sam przyszedł, czy z kimś?

Sam. Nic podobnego, z jakimś takim obcym. Jakim znowu obcym, z Majewskim! Wcale nie, Majewski przyszedł z Bożenką. Nie razem weszli, tylko po kolei, a za nimi jeszcze jeden, ale nie wiadomo, kto, nieznajomy. W końcu nie wszyscy się znają wzajemnie, obca gęba może się pokazać, lokal jest dostępny bez ograniczeń.

Jak wyglądał nieznajomy?

Przeciętnie. Solidny dosyć, ale zwyczajny. Miał chyba coś na głowie. Nie na głowie, tylko na twarzy. Wąsy. Nie wąsy, brodę. Jaką tam brodę, ogolony, plaster opatrunkowy. Nic podobnego, wyłącznie okulary. Ciemno tu dosyć i słabo widać. Poza tym jeszcze ktoś wchodził i dlaczego akurat ten jeden nieznajomy ma być taki ważny? Nie odznaczył się niczym.

Kiedy dokładnie Poręcz poszedł na dół?

Zaraz po Majewskim. Majewski poleciał na dół prawie od razu, bez Bożenki, z kimś tam był umówiony. I jeszcze ktoś z nim poszedł, Majewski kiwał na niego, a Poręcz poszedł prawie tuż po nich, ale jeszcze ludzka postać schodziła, ludzka postać wychodziła, tak się kręcili tam i z powrotem, trudno mieć pewność w tym oświetleniu. Wyszli wszyscy razem, można powiedzieć prawie grupowo, a w ogóle tak całkiem pojedynczo to zeszła na dół tylko Marta Formal. Była tu, przyleciała akurat, jak oni schodzili. Nie, przyleciała później. Nic podobnego, wcześniej. Równocześnie.

Więcej możliwości nie było, albo wcześniej, albo później, albo równocześnie. Pokręciła się między ludźmi, szukała takiego Woźniaka, kamerzysty, pytała o niego, o, właśnie! Woźniak też był i schodził na dół, ale to było znacznie wcześniej, wyszedł i chyba poszedł, nikt nie był pewien, bo może jeszcze nie poszedł, więc tak go szukała. Kawę piła… nie kawę, tylko piwo, a wcale nie, piła wodę mineralną, niemożliwe, żeby Marta Formal piła wodę mineralną zamiast piwa, to byłoby przeciwne naturze! Ktoś sobie do niej zadowcipkował, że, po co jej Woźniak, skoro jest tu jej cud stulecia, Poręcz, więc zionęła ogniem z pyska i tak chwilę poziała. No, dłuższą chwilę. A potem wszyscy widzieli, że zeszła na dół, zła jak diabli, sama, jakoś był spokój, po czym wyszła i od razu poszła sobie całkiem. Wszyscy zaczęli plotkować między sobą i nikt nie patrzył na przejście.

A potem zszedł Liwiński i Krysia znalazła trupa…

A ten Majewski z przyległościami jest tu jeszcze?

No pewnie, że jest, siedzi i w nerwach koniak za koniakiem obciąga, jeszcze dwóch z nim czeka, bo każdy zna życie, wiedzą, że ich pan komisarz nie ominie.

Pan komisarz nie zawiódł. Od Majewskiego z przyległościami dowiedział się, że Poręcza w ogóle żaden z nich nie zna, że owszem, ten brodaty okularnik, rzeczoznawca budowlany, czekał na dole na Majewskiego, zajęty segregowaniem zdjęć, że ktoś tam jeszcze z kimś rozmawiał i byli to chyba jacyś z branży literackiej, że Majewski przywlókł ze sobą kosztorysiarza, załatwili swoje sprawy, jakieś osoby wchodziły i wychodziły, możliwe, że wśród nich był Poręcz, potem wyszli, literaci przed nimi, oni zaraz za i te jakieś osoby również. Ktoś został, ale nie wiedzą, kto, może właśnie Poręcz i żaden nie da głowy, ile ludzkich sztuk zostało, jedna, dwie, czy nawet trzy. Tam ciemno i zakamarki, po kątach nie patrzyli.

Nikt nie był w stanie porządnie wyliczyć, ile tych ludzkich sztuk zeszło, a ile wyszło. No, wyszło o jedną mniej, to pewne.

Zatrzymane w lokalu grono świadków już szumiało motywami.

O tak, Poręcz miał wrogów. Ale właściwie wrogów w odwrotną stronę, to znaczy on ich uważał za wrogów, a oni go mieli gdzieś. Wisiał im dokładnie. I gdyby to Poręcz kogoś kropnął, wszystko byłoby zrozumiałe, ale jego…? A komu by się chciało? Napaskudził…? Przesada, próbował napaskudzić, ale nie było tak znów trudno odkopać go od żłobu, na co komu takie figle z kodeksem karnym?

Jedyna osoba, której rzeczywiście zaświnił egzystencję, to Marta Formal. Ona owszem, ostra dziewczyna, wyszła z impasu, ale na sam widok byłego, pożal się Boże, amanta, mogła stracić równowagę…

Wprost z mrocznych podziemi stosowna ekipa udała się do Martusi, która, niestety, była już w domu i beztrosko otworzyła drzwi.

Zdenerwowałam się na Ostrowskiego, bo ta cała relacja stanowiła jeden przeraźliwy groch z kapustą.

– Na litość boską, jak on został zabity?! Czy ktoś to w ogóle zauważył?!

Ostrowski prezentował wyraźną uciechę.

– No, a ma pani pojęcie, jak to odebrała policja? Ja pani przekazuję zeznania już uporządkowane, tyle i w takiej formie zdołali sobie z chaosu wydłubać. Wie pani przecież, co potrafią świadkowie!

Wiedziałam doskonale. Całe gadanie, jakoby świadek tak doskonale zapamiętał, rozpoznał, określił… można sobie o kant tyłka potłuc. Gdyby nas tu siedziało trzy sztuki i na chwilę przyszedłby jakiś obcy człowiek, byłby to inkasent od wodomierza, listonosz z poleconym, akwizytor od ubezpieczeń, miałby na sobie mundur, bluzę od dresu, góralski serdak, byłby rudy, łysy, siwy, wzrostu od metr pięćdziesiąt do dwa i pół metra, w wieku pomiędzy dwadzieścia a osiemdziesiąt lat. Niewykluczone, że i płeć miałby zróżnicowaną.

Chyba, że byłoby to coś, co świadka dziabnęło osobiście…

– Do dziś pamiętam świetnie zupełne drobnostki sprzed czterdziestu lat – powiedziałam ponuro. – Ale to wyłącznie ze względów wstrząsających uczuciowo. Rozumiem, że tam na pierwszy plan wybiła się Martusia, jej łatwo samo przychodzi, a gliny nie docisnęły bab…

– Przeciwnie, docisnęły i tylko dzięki temu te jej wejścia i wyjścia dało się jakoś osadzić w czasie. Jakąś tajemniczą bluzkę miała na sobie, dziewczynom ciężko było oko oderwać. Ja się na bluzkach nie znam, jeśli już, to raczej na zawartości, ale pani…

– Rozumiem, rozumiem. To od czego padł?

– Od noża. Jeden bardzo trafny cios. Patolog twierdzi, że był to bagnet z drugiej wojny światowej.

– O, masz ci los. Albo stare kopyto, albo stary bagnet. Gliny mają fajnie. Ale to Martusia odpada!

– Ze względu na bagnet? A nie sądzi pani, że mogła podwędzić z rekwizytorni…?

– Bzdura śmiertelna! To znaczy, podwędzić mogła, ale użyć wyłącznie do pokrojenia mięsa na befsztyki albo, co. Ona się takich rzeczy strasznie brzydzi, żywego stworzenia, nawet, jeśli to człowiek, nie tknęłaby za skarby świata! Bagnet przekonuje mnie ostatecznie, to nie Martusia, mowy nie ma!

– Gliny chyba o tym nie wiedzą…

Popatrzyliśmy na siebie niepewnie. Zrobiłam Ostrowskiemu następną kawę, zapominając o względach gościnności, nalałam sobie trochę wina. On nie mógł, był samochodem, ale kiedy uświadomiłam sobie własną niegrzeczność, było już za późno.

– Następnym razem niech pan przyjedzie taksówką – zarządziłam sucho. – Co pan jeszcze wie? Bo bez kitu, prywatnie z tego galimatiasu da się dużo wyłowić. Nie muszę wiedzieć, kogo pan zna, wystarczą mi rezultaty ostateczne.

Ostrowski westchnął.

– Otóż coś mi tu śmierdzi… Pani wie, że ja nagrywam…? Dziękuję…

– Nie ma, za co. Siebie też.

– Nie szkodzi. Nie zdążyłem skomasować, nie było, kiedy, ale wie pani, jak to jest, z ziarenek maku można usypać kopiec Kościuszki. Ten cały Poręcz przyjechał do Krakowa dwa dni wcześniej, miał taką metę u dziewczyny… zaraz. Mogę nawet wyłączyć na chwilę, gdyby się pani uparła, prywatne pytanie, bo też chcę coś zrozumieć…

Odgadując treść pytania, machnęłam ręką. Podejrzenia na takim tle, z racji wieku, uważałabym za potężny komplement.

– Myśli pani, że on był jakiś ekstra w łóżku…?

– Osobiście nie sprawdzałam i proszę mnie tu nie lżyć stwierdzeniem, że tego jest pan pewien, ale na moje oko i węch, tak. Kiedyś znałam takich… Teraz to się zdewaluowało, ale kiedyś mówiło się, że on ma w sobie coś. Albo ona ma w sobie coś, płeć obojętna. Proszę szanownego pana…

Wspomnienie rzuciło się na mnie z nieprzepartą siłą. Znałam faceta, niby nic nadzwyczajnego, poziom inteligencji owszem, wysoki, ale reszta zwyczajna, nie dziwkarz, a dziewczyny wpadały w szał, skutki rozstania potworne. Znałam i takiego, który…

– …wie pan, aż trudno to określić. Jakby urok jakiś rzucał. Jeśli chciał. Nie na całe życie, na krótko, dopóki mu się nie znudziło, ale póki rzucał, baby miały bielmo na oczach. I chyba Poręcz do tego gatunku należał, wnioskuję z tego, co słyszałam, promieniował uwielbieniem, zachwytem, każda kobieta chce być najważniejsza na świecie i on tego na jakiś czas dostarczał, a do łóżka chyba też się nieźle nadawał. Tyle rozumiem. Ale w ogóle, bo co?

Ostrowski zmarszczył brwi, najwidoczniej też usiłując tyle samo zrozumieć.

– Uczyć się od takiego – mruknął. – Ogólnie kochał kobiety?

– Który? Ci, których znałam, kochali różnie, Poręcz podejrzewam, że wcale. Kochał siebie i swoją wymarzoną karierę, reszta była zestawem narzędzi. Kocha pan młotek albo uszczelkę?

Ostrowski aż się otrząsnął.

– Wszelkich uszczelek, szczerze mówiąc, nienawidzę. A pytałem w ogóle dlatego, że miał w Krakowie metę u dziewczyny, która pod szubienicą słowa by o nim nie powiedziała. Spłonęłaby na stosie dla niego. Wariactwo jakieś?

– No przecież panu wyjaśniam!

– Z tego wynika, że była mu chwilowo potrzebna? A za jakiś czas… No właśnie, co następowało za jakiś czas, kiedy już mu któraś nie była potrzebna?

Najwyraźniej w świecie zdawałam przed Ostrowskim egzamin z życia. Nawet mi się to dość spodobało.

– Zależało od poziomu. Inteligentne, wykształcone, uczłowieczone, wychodziły z tego bezboleśnie, może trochę zranione, ale raczej to była uraza i gniew. Często wściekłość na samą siebie. Głupie, tępe, bezmyślne, niezdolne do samodzielnej egzystencji, wpadały w rozpacz, z deszczu pod rynnę, idiociały, klęska ogólna i dno. Ale w przypadku Poręcza takich nie było, on rwał wyłącznie baby na świeczniku albo już w drodze ku szczytom. I po nich się wspinał. O, mnóstwo cech klasycznego żigolaka!

– Wypaczony lekko zmianą czasów i obyczajów. Elastyczny. Przystosowany…

– jak na mężczyznę, jest pan całkiem niegłupi – pochwaliłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. W końcu chciałam czegoś od Ostrowskiego i nie należało źle go do siebie usposabiać.

Nie obraził się, rzeczywiście musiał być niegłupi.

– Wiem doskonale, że chodzi pani o niuanse psychologiczne, z reguły znienawidzone przez mężczyzn. Te słynne ostatnie rozmowy… Opanował z tego co najmniej trzy czwarte i stąd świetna meta w Krakowie. Zważywszy, że najwięcej złego zrobił konkretnie Marcie, a pani ją uniewinnia… ja zresztą też, jakoś nie widzę jej, dźgającej bagnetem… należałoby się oprzeć na poczynaniach ludzkich, których policja, choćby pękła, nie zdoła ściśle sprecyzować. Wracam do tematu.

Łatwo zgadnąć, że prywatni znajomi między sobą znacznie więcej powiedzą niż policja kiedykolwiek usłyszy. Nie tyle może kopiec, ile kopczyk udało nam się z tych nerwowych zwierzeń usypać.

Majewski był zajęty rozmową, nieruchomości to niezły biznes, ale nie miał ochoty dyskutować publicznie, rzucił zatem okiem dookoła i stwierdził, że w jednym kącie dolnego apartamentu siedzi dwóch szepczących do siebie, do drugiego kąta dobił jakiś jeden, w trzecim migdalił się facet z dziewczyną, ale oni zaraz wyszli, przyszedł jeszcze ktoś, kogo nie tylko nie zna, ale nawet dobrze nie widział. Ten z drugiego kąta próbował ich podsłuchiwać, takie Majewski miał wrażenie, ale chyba mu się nie udało. Kiedy szli na górę, nie polazł za nimi, został.

Zaprzyjaźniony z Ostrowskim dziennikarz znał Poręcza z twarzy i widział jego wchodzenie do zakamarków piwnicznych, fakt, prawie zaraz za Majewskim. Wiedział, o czym Majewski zamierza tam gadać, wiedział, co myśleć o Poręczu i był ciekaw, będzie ich podsłuchiwał czy nie? Zszedł nawet na dół i zajrzał, zgadzało się, sytuacja tak wyglądała, jak ją Majewski opisał, zawrócił od razu na górę i z wysiłkiem minął się z jakimś schodzącym na dół. Nie zna człowieka, w ciemnościach wcale mu się nie przyjrzał, tyle wie, że duży, czego na tych wąskich schodach trudno było nie zauważyć. Po grupowym wyjściu Majewskiego odwrócił już uwagę od tamtego kierunku, czasem tylko spoglądał.

Martusię najlepiej wypatrzyła asystentka scenografa, niechętna jej ze zwyczajnej zawiści, i wie dokładnie, że wstrętna dziopa tkwiła na dole całe siedem minut. Wyleciała zła i w nerwach, zbrodnię miała wypisaną na twarzy.

Natomiast na Poręcza czyhała jedna taka Niusia od reklamy, która już dwa razy prawie wystąpiła przed kamerą z flachą oleju pierwszego tłoczenia, zza flachy wprawdzie nie było jej widać, ale wielką gwiazdę już w sobie czuła, a Poręcz w rozbłyskach miał jej dopomóc. Widziała jak wszedł i czekała, kiedy wyjdzie, i może przysiąc na wszystkie świętości, że dwóch ją rozczarowało, figura ludzka pojawia się w mroku i chała, nie on, druga figura, też nie on. Jedną figurą okazuje się taki nieudolny tekściarz, a drugą jakiś wielki wół, niegodzien uwagi. Tekściarza zna z widzenia, a wołu nie rozpozna.

– O rany boskie – powiedziałam.

– I tu mi właśnie popiskuje – podjął Ostrowski. – Bardziej wierzę zawziętym dziewczynom niż egocentrycznym facetom. Mężczyźni są mniej spostrzegawczy w tego rodzaju drobiazgach, jeśli coś dostrzegą, to raczej z dziedziny mechaniki. A tu nie wiem, Marta rzeczywiście trafiła na jakąś chwilę pustki, Poręcz został na dole, ale nie poszła tam chyba z myślą o nim…

– Bez wygłupów, gdyby go dziabnęła, w ogóle by nie wyleciała, zemdlałaby obok, ona ze zdenerwowania mdleje, konsystencję fizjologiczną ma taką. Względnie zemdlałaby z opóźnieniem, w drzwiach wyjściowych. Ale czy ktoś zwrócił uwagę na tego dużego, który się gniótł na schodach…?

– Otóż właśnie. Nie mogłem wydoić z tej gwiezdnej idiotki, w jakiej kolejności ją tych dwóch rozczarowało. Najpierw tekściarz, a potem wół, czy odwrotnie? Bo wyliczyłem sobie, że ktoś jeden został na dole ostatni, razem z Poręczem.

– Tekściarz do niego coś miał…?

– Nikt o tym nic nie wie, tekściarz twierdzi, że nic. W kwestii dużego wołu też pojawia się problem, podobnej postury było dwóch i nikt ich nie zna. Mylą się. Podobno, takim poglądem powiało, jeden z nich był cudzoziemcem, Niemiec, Szwed, Amerykanin…? Wyszedł z panienką do wzięcia, też słabo znaną, i nie wiadomo, który to był. Ściśle biorąc, obaj wyszli przed odkryciem zwłok, jeden samotnie, i dwie bufetowe różnią się w zeznaniach.

– A co gliny na to?

– Nic, w tym rzecz. Marta podpadła w sposób rażący. Motyw strzela w niebo, okazja była, skorzystała z niej, dopuszcza się afekt…

– Kto ją pierwszy wymyślił?

– Jak to, kto? – zgorszył się Ostrowski. – Jeszcze pani musi pytać? Jasne, że asystentka scenografa, a poparła ją gwałtownie ta niedorobiona gwiazda, reszta poszła za ciosem. Marta zaś nie miała nic lepszego do roboty, jak tylko na samo nazwisko Poręcza skoczyć panom śledczym z pazurami do oczu, zastali ją w domu i ucieszyli się jak cholera. I co pani na to?

Co ja na to, co ja na to… Rzeczywiście, na poczekaniu mam wiedzieć, co ja na to! Pod każdym względem kretyństwo, jak stąd do Ameryki i jeszcze parę razy dookoła księżyca!

– Gdyby nie ten idiotyczny bagnet… – zaczęłam ponuro.

– Otóż to! – ucieszył się skwapliwie Ostrowski. – Tyle wiem, że bagnetu u niej nie znaleźli. Czas udało się im wyliczyć, prosto z Alchemii pojechała do domu, korki jej na przeszkodzie nie stanęły, wnioskując z czasu jazdy, mogliby jej nawet mandat przyłupać za szybkość, pod domem sąsiedzi ją widzieli, trzy osoby, samochód też został przeszukany od razu, to, co zrobiła z bagnetem…?

– Rynsztoki po drodze sprawdzali?

– Tego nie wiem, ale nie łudźmy się. Wyobraża pani sobie chłopaka, który ujrzał w rynsztoku czy gdziekolwiek bagnet i nie skorzystał z okazji?

– Nawet i co do dziewczynki miałabym wątpliwości – mruknęłam zgryźliwie. – Sama bym podniosła, nie ma pan pojęcia, jakie to użyteczne narzędzie…

– Mam pojęcie – zaprzeczył zimno Ostrowski. – No i tyle wiem, w pierwszej chwili wyszła im Marta ze względu na motyw, zaraz potem zaczęły się schody. Motyw owszem, ale co dalej? I w dodatku w tej branży Poręcz nie jest pierwszą ofiarą, stąd wahania krakowskiej policji.

– Zamknęli ją?

– Na dwadzieścia cztery godziny. Dziś w nocy już będzie w domu. Wszystkie telefony, gwarantuję pani, ma na podsłuchu.

– A pan wie, gdzie ja mam podsłuch? Tak, jak zawsze miałam? O której te dwadzieścia cztery godziny wypada?

– Dwudziesta trzecia.

– No to jeszcze poczekam. Ale pan wie więcej i nawet pan nie wie, że pan wie. I pan mi to powie!

Ostrowski zainteresował się zgoła do szaleństwa, co też takiego wie.

Postanowiłam sobie wydoić z niego wiadomości dziennikarskie, coś, co człowiek gromadzi gdzieś w zakamarkach mózgu przypadkowo, czasami nawet bezwiednie, przekonany, że niepotrzebnie. Pozornie zapomniane i przydeptane, w razie potrzeby nagle wyłażą. Każdy dziennikarz i niekiedy także pisarz zbiera takie śmietnisko, które znienacka okazuje się przydatne ku zdumieniu samego właściciela.

– Robił pan kiedyś wywiad z Ewą Marsz? – zaczęłam ostrożnie i z namysłem.

– Ja bym się tak Ewą Marsz nie szastał… – przerwał mi Ostrowski ostrzegawczo.

Doskonale wiedziałam, co ma na myśli i mogłam go od razu uspokoić.

– Nie ma jej w Polsce już dość długo. Pół roku.

– A, rozumiem. No owszem, robiłem. Na początku tej jej nadłamanej kariery.

– Znała już wtedy Poręcza?

– Pojęcia nie mam. Chyba nie. To było na bazie „nikt nie jest prorokiem we własnym kraju”, „z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu” i tym podobne. O ile wiem, ona nie ma licznej rodziny, ale coś mi w tym przebijało, takie jakby drugie dno. Pani coś o tym wie?

Nie zamierzałam wyjawiać dziennikarzowi, nawet szlachetnemu, wszystkich tajemnic Ewy Marsz.

– O, zwykła rzecz, o ile wiem, coś z dziedziny pchania dziecka na medycynę, a dziecko się upiera przy malarstwie. Albo masz się uczyć muzyki, a dziecko ma słuch jak pień i namiętność do ogrodnictwa, więc cudowna prognoza: na pewno ci się nie uda! Bardzo optymistyczne i zachęcające. Miała podobne zgryzoty, ale nie wiem, na co ją pchali.

Ostrowski nie wiercił, kiwnął głową ze zrozumieniem.

– Tak mi się właśnie wydawało, że zaczęła pisać niejako wbrew. Na przekór. Bez dopingu, bez czyjejś wiary w nią. Bo chyba o to pani chodzi?

Pewnie, że o to mi chodziło. Tatuś kochany…

– Coś mi tu stoi do góry nogami, majaczy niewyraźnie i nie mogę tego rozwikłać. Zaraz. Jaworczyk… Słyszałam, że podobno Jaworczyk… Pan wie, kto to jest Jaworczyk?

– Jaworczyk, Jaworczyk… A, to ten. Tak, wiem.

– Podobno przyjaźnił się z Poręczem, aktualnie już nieboszczykiem…

Widać było, jak Ostrowski gwałtownie przeszukuje pamięć.

– Zaraz, moment. Notatki mam w domu, alfabetycznie ułożone… – zakłopotał się nagle. – No, rozumie pani chyba, to nie są materiały do szantażu, tylko zwyczajne ułatwienie pracy, nie sposób wszystko mieć w głowie, a ja się zajmuję ludźmi, nie na przykład roślinami… Ale Jaworczyka już sobie przypominam, to wyjątkowy nieudacznik, kretyn podatny na sugestie, zawistny wręcz patologicznie. Co pani ma z nim… A, zaraz, obiło mi się o uszy, czy to nie on przypadkiem usiłował wplątywać panią w te zabójstwa?

– On. Głupota.

– Zawsze swąd… Mówi pani, że przyjaźnił się z Poręczem?

– Podobno.

– Każdy z nich do przyjaźni zdolny, jak ja do haftu artystycznego… Coś w tym mieli. Chwileczkę…

Skorzystałam, że Ostrowski oddał się intensywnej pracy myślowej i uzupełniłam napoje. Chwilę to trwało, bo woda musiała się zagotować.

– Coś chyba więcej słyszałem – rzekł, kiedy wróciłam. – Nie miało to żadnego sensu, więc nie zwracałem uwagi i pojęcia nie mam, kto z czymś podobnym wyskoczył, ale kojarzy mi się z Jaworczykiem. Ewa Marsz jakoby miała robić karierę na bazie ekranizacji, rozmawialiśmy już o tym, jakieś dziwaczne odwrócenie pojęć. O, właśnie! Pani też chciała, ale została pani zlekceważona. Najmocniej przepraszam…

– Za co? Pomieszania zmysłów pan nagle dostał? Żadnego szaleju ani blekotu panu nie dałam!

– Nie chciałem być niegrzeczny…

Wzruszyłam ramionami i popukałam się palcem w głowę. Powstrzymałam siadanie w połowie, poszłam do przedpokoju i obejrzałam się w lustrze. Nie, debilizm, w postaci na przykład pryszczy, na twarzy mi nie wystąpił, to Ostrowskiemu odbiło, musiała mu zaszkodzić praca umysłowa.

– Dopiero teraz jakieś obelżywe uczucia pan mi okazuje, co to za pomysł, że miałabym takie głupoty potraktować poważnie! Przeciwnie, mnie to rozśmiesza, jestem pewna, że Ewę Marsz również, o ile już przestała zgrzytać zębami. Bo w pierwszej chwili człowiek jęczy i zgrzyta.

– Nie dziwię się – mruknął Ostrowski. – Ale coraz lepiej mi się to przypomina. Brzdęki mnie takie dobiegały, nie zwracałem uwagi, a teraz widzę, że to istotnie z Jaworczyka wychodziło.

Doznałam olśnienia.

– Z Poręcza, via Jaworczyk. I odgaduję przyczyny…

Omal sobie nie odgryzłam języka, żeby się nie rozpędzać ze zwierzeniami. Nie musiał dziennikarz pławić się w osobistych niefartach Ewy Marsz, a jasne było przecież, że Poręcz ze swoją wystrzępioną ambicją musiał otrąbić pełną odwrotność. Nie on się pchał do Ewy, tylko Ewa do niego, i do uczuć prywatnych dowalił klęski zawodowe. Nawet sprytnie to robił, jako instrumentu używając Jaworczyka, też rozgoryczonego.

– Chciał ukryć własne nieudolności – wyjaśniłam, bo Ostrowski patrzył pytająco. – Coś przy tym kręcił, nie mogę się połapać, czy te wszystkie ofiary robiły Ewie świństwa, czy kadzidła paliły, jakoś mu to w kratkę wypadało.

– Jeśli ona, jako sprawca, nie wchodziła w rachubę, a on chciał się mścić… Bo chciał, prawda?

– Zionął zemstą.

– Zionął, doskonale. To tu logicznie wychodzi druga ewentualność, wielbili ją i ciągnęli w górę, bez jej zasługi. Robili za nią karierę, jeden drugiego wygryzał, żeby mieć ją na własność. Dziwaczne gadanie Jaworczyka staje się w pełni zrozumiałe. Moment, było coś… Ktoś dzwonił do naszego sekretariatu redakcji, a pytanie do mnie dotarło, czy to prawda, że ma się ukazać fotoreportaż na temat Ewy Marsz… Nie tak dawno to było, ze dwa miesiące temu.

– Czyli głupie gadanie poszło echem.

– Poszło, ale nikt normalny w nie nie wierzył. Chociaż, jak widać, wzbudziło jakieś wątpliwości.

Zaczynało mi się rozjaśniać pod ciemieniem, Ostrowski niejako ukształtował moje niewyraźne majaki. Jeśli jakiś kretyn uwierzył w idiotyzmy Jaworczyka, nienawidził Ewy Marsz i chciał ukręcić łeb jej karierze, usuwając spod nóg i ze świata użyteczne szczeble w postaci protektorów… Zaraz, ale to przecież nie w obecnej chwili, kiedy właściwie znikła z rynku! Wcześniej powinien! Zatem odwrotnie, nienawiść pozostaje, głupotę i wiarę w Jaworczyka kretyn tylko udawał, znał prawdę, chciał, zatem rzucić na nią podejrzenia… I też półgłów jakiś, nie wiedział, że jej nie ma? Nie sprawdził…?

Ostrowski coś mówił.

– …Magda powinna lepiej wiedzieć, zna ludzi, ma z nimi codzienny kontakt, a pani się z nią przecież przyjaźni? Często się panie widują?

– Ciekawe, swoją drogą, jak ten jej Henryk wygląda – powiedziałam w roztargnieniu, wciąż zapchana Ewą Marsz, i opamiętałam się gwałtownie. – Przepraszam bardzo, pan o coś pytał, myślowo byłam jeszcze do tyłu, przez chwilę nie słuchałam…

– Czyj Henryk? – nastroszył się znienacka Ostrowski. – Magdy?

– A, nie, skąd! Ewy… Mówię przecież, myślałam wstecznie, zastopowało mnie. Drobiazg. Co Magdy?

– Nie, nic. Wygląda…? A propos, właśnie, chce pani zobaczyć Jaworczyka? Mam jego zdjęcie, nie, nie noszę go na sercu, to przypadek, grupowe zdjęcie zespołu, takie dla zgrywy, mały reportażyk robiłem i przy okazji… Dopiero później ktoś zauważył, że i Jaworczyk tam się przyplątał. Chce pani?

Pewnie, że chciałam. Czym prędzej zerwałam się i na wszelki wypadek popędziłam po lupę. Ostrowski grzebał w aktówce, wyciągając z niej mnóstwo papierów, w tym zdjęcia. Podetknął mi jedno pod nos.

– O, to ten z tyłu, z lewej strony.

Morda, jak morda, nic szczególnego. Moim zdaniem głupia i trochę nadęta. Czy ja go kiedykolwiek widziałam…? Niewykluczone, mogłam widzieć, ale nie zwróciłam uwagi, z niczym mi się nie kojarzył. Możliwe, że przy jakiejś okazji on mi się przyjrzał lepiej i bardzo mu się nie spodobałam.

Ostrowski wrócił do tematu.

– Mówiłem, że od Magdy może pani usłyszeć więcej szczegółów, ludzie między sobą plotkują, będzie się z nią pani przecież widziała?

Coś mi tu zabrzmiało znajomo, przed chwilą chyba słyszałam podobne pytanie…? Nie wiadomo, dlaczego, jakoś tak ni przypiął, ni przyłatał, uświadomiłam sobie, że Ostrowski to bardzo przystojny facet. Zauważyłam to zapewne, kiedy mi się parę lat temu przedstawiał, a potem na jego aparycję przestałam zwracać uwagę z racji niewłaściwej grupy wiekowej, ale gdyby był odpowiednio starszy, to, kto wie…? Młodsi ode mnie mogli sobie istnieć wyłącznie w charakterze kumpli moich synów, jako podryw odpadali w przedbiegach.

Mignęło mi i zgasło, bo czym innym byłam zajęta.

– Magdę złapię natychmiast, w przyśpieszonym tempie, jestem pewna, że Martusią tam u nich już grzmi. Od pana chwilowo uzyskałam kołowaciznę i muszę sobie ten cały nabój uporządkować, bo spać nie będę mogła. Gdyby mi się coś przypomniało, zadzwonię do pana.

– I wzajemnie…

Ostrowski poszedł. Spróbowałam zadzwonić do Martusi, ale komórkę wciąż miała wyłączoną. Zdecydowałam się sprzątnąć naczynia ze stołu, zrzuciłam długopis, schyliłam się i ujrzałam na dywanie jakąś kartkę. Podniosłam ją, popatrzyłam…

Uprawomocnienie wyroku rozwodowego. Przez parę chwil zastanawiałam się, jakim cudem mój wyrok rozwodowy, od wieków zamknięty w pudełku z dokumentami razem z moim dyplomem, aktem ślubu, metrykami moich dzieci, aktem własności grobu i tym podobnymi cennościami, mógł się znaleźć w salonie pod stołem. Przez ostatnie kilka lat pudełka do ręki nie brałam, zapomniałam nawet gdzie stoi, sam ten wyrok wyszedł, bo mu się tam znudziło…? Spojrzałam uważniej. O rany boskie, Adam Ostrowski!

Ostrowski zgubił, miał to widocznie w aktówce razem z resztą makulatury, nie zauważył, że spadło. Może być dla człowieka ważne…

Komórkę odebrał od razu.

– Bardzo pana przepraszam – powiedziałam ze skruchą – ale pański rozwód znalazł się pod moim stołem, przykro mi, że przeczytałam, to nie z wścibstwa, tylko musiałam sprawdzić, co to jest. Bo myślałam, że może moje. Naprawdę bardzo przepraszam!

– O, masz ci los – zakłopotał się Ostrowski. – Ja jeszcze blisko jestem, pozwoli pani, że wrócę? Akurat to dzisiaj odebrałem i będzie mi potrzebne, nie, nic nie szkodzi, żadna tajemnica, to już stara sprawa…

Nawet nie wchodził. Wyniosłam mu papier do furtki.


* * *

– Słuchaj, co za doświadczenie! – wykrzyknęła mi w ucho rozentuzjazmowana Martusia. – Kazałam sobie założyć kajdanki, popatrz, nie chcieli, no i dlaczego? Przecież mogłabym być mistrzynią karate, skąd wiedzieli, że nie jestem?

Złapałam dech. Nie wierzyłam w jej zbrodnię, ale jednak niepokojem mi lekko pikało, emocje w niej strzelały gęsto, solidnie i w rozmaitych kierunkach. Na upartego mogła im dać ujście, tylko ten bagnet bruździł.

– Może ich było dużo. Powyżej pięciu przeciwników mistrz zaczyna mieć kłopoty…

– Ale ja bym sobie założyła. Od razu mnie spytali o tego złamasa, a ja nic nie wiedziałam, wcale im nie uwierzyłam, że on nie żyje, myślałam, że sobie jaja robią, chciałam, żeby mi jego trupa pokazali, to nie, głupio uparci. Ale poza tym bardzo sympatyczni, pozwolili mi zadzwonić do adwokata.

– Masz adwokata? – zdziwiłam się.

– No coś ty, do mojego byłego zadzwoniłam, żeby przyszedł nakarmić koty i wyjść z psem, podsłuchiwali chyba, bo byli trochę jakby zaskoczeni. Dyśka w górach i tam nie ma zasięgu…

A, to dlatego nie mogłam się dodzwonić do jej córki!

– …A w ogóle, słuchaj, to potworne, okazuje się, że ja tam byłam, uwierzyłam im w końcu, myślisz, że powiedzieli prawdę?

– W jakim sensie?

– On, ten zgniłek, podobno tam był, całkiem nieżywy i zarżnięty, obrzydliwość, co za szczęście, że tego nie zobaczyłam! Szukałam Jacka, mojego kamerzysty, spóźniłam się, ale mógł jeszcze czekać, rozejrzałam się i poczekałam chwilę, nikogo nie było, więc wyszłam, a on, tak mówią, leżał gdzieś w kącie, nie patrzyłam po kątach! Ty wiesz, że tam ciemno, ale Jacek to nie agrafka i nie leżałby, tylko siedział, on się nie upija, więc nie musiałam go szukać pod meblami. Dobrze, że mnie zaaresztowali, bo spać bym się bała!

– I gdzie cię trzymali?

– W pokoju przesłuchań, tak to nazwali…

– Całą dobę…?!

– A, nie. Zdrzemnęłam się na jakiejś kanapce, a w ogóle było super! Wszyscy razem siedzieliśmy przy piwie, w połowie ja stawiałam, a w połowie oni, cała balanga, straszyli mnie tym zbrodniczym widokiem, ale w towarzystwie już się nie bałam. Wmawiali we mnie zupełnie poważnie, że to ja go zabiłam, pogięło ich chyba, nożem rżnąć coś takiego, za nic! Do końca życia by mnie obrzydzenie trzęsło! Powiedziałam im, co ja o tym myślę, o tym wszarzu też, nawet im się podobało, chociaż mi nie wierzyli i uważali, że przesadzam! Wyobrażasz sobie? Przesadzam…!

– To znaczy, że złożyłaś wyczerpujące zeznania… Martusia zastanowiła się nagle.

– Myślisz, że to mogłoby być epitafium…?

– Na epitafium twoją wypowiedź należałoby zapewne nieco skrócić.

– Możliwe. Ale może wiesz, dlaczego mnie wypuścili? Zabronili, co prawda, wyjeżdżać z Krakowa, ale z mieszkania mogę wychodzić. To co?

– Nic. To znaczy, że jesteś bardzo silnie podejrzana. Groźny bandzior. U nas oskarżeni o cięższe zbrodnie przebywają na swobodzie, szczególnie recydywiści. Nie wiem dlaczego, ale chyba komuś cel przyświeca, zmniejszyć pogłowie społeczeństwa, bo taki swobodny oskarżony nie pożałuje sobie kolejnej ofiary. Co mu za różnica?

– Jak to…? Dożywocie zarobi!

– Dożywocie już ma jak w banku, a czapa, jak wiadomo, nikomu nie grozi.

– I po co to tak?

– A bo ja wiem? Nie ma przecież wyżu demograficznego. Ale jednak mniej ludzi, mniej młodzieży, to i od razu mniej szkół, mniej szpitali… Zawsze korzyść.

Martusia oznajmiła, że ogarnia ją zgroza i spytała, czy też ma koniecznie skorzystać z wolności i kogoś kropnąć. A jeśli tak, to, kogo?

– Powinnaś sama wiedzieć najlepiej – pouczyłam ją. – Poza tym przetrzymali cię te trochę, żebyś nie mogła poukrywać narzędzi zbrodni, przeszukali ci dom i samochód i, jak rozumiem, niczego nie znaleźli. Z drugiej znów strony, jeśli niczego nie znaleźli, powinni cię trzymać w kazamatach, wypuszczają tych, którzy mieli skład przyrządów morderczych. Może jednak coś miałaś?

– Co miałam mieć, na litość boską?!

– Cokolwiek. Truciznę, sztylet, bombę…

– Mam śrubokręt – wyznała Martusia żałośnie. – To znaczy, mam nadzieję, że mam, bo może mi zabrali, jeszcze nie sprawdziłam.

– A czego się dowiedziałaś?

– Czekaj… Nie rozumiem, co mówisz. Czego ja się mogłam dowiedzieć?

– Wszystkiego. No, mnóstwa rzeczy. Przecież rozmawiali z tobą i pomiędzy sobą coś gadali, nie? Nic ci z tego nie wynikło? Na tle tych wszystkich zbrodni z Poręczem na deser?

– Ja cię proszę, nie rób takich spożywczych porównań, bo nawet mój pies straci apetyt! Gadali i dziwili się tak półgębkiem, komu on się naraził. Jak w ogóle ten Poręcz przystaje do Wajchenmanna, nijak, wcale, wyszło mi, że nic im do niczego nie pasuje, brak ogniwa i brak ogniwa. Rozpaczliwie mnie pytali, kto był w tej knajpie, a ja nawet tego nie umiałam im powiedzieć! Żadnego pożytku ze mnie nie mieli.

Prychnęłam niezadowoleniem i wyrzutem.

– Ja też nie mam. Ale za to mogę ci powiedzieć, że Poręcz się przyjaźnił z Jaworczykiem.

– No to, co?

– A ty mi o tym nic nie mówiłaś.

– A miałam mówić? – zaniepokoiła się Martusia. – To takie ważne?

– Nie wiem, czy ważne, ale przecież właśnie Jaworczyk rzucał na mnie podejrzenia i już się domyślam, dlaczego… – w tym momencie przypomniałam sobie, że Martusia z pewnością jest na podsłuchu -…i już mi się te głupoty znudziły. Skoro wyszłaś z kryminału ulgowo, możesz iść spać.

Martusia oburzyła się śmiertelnie.

– No, co ty…? Miałam tyle przeżyć, ledwo zdążyłam do domu przyjechać, od razu dzwonię do ciebie, a teraz mam iść spać…?!

– Tym bardziej. Nie możesz zażywać rozrywek tak noc po nocy. Ja w każdym razie idę spać, zdenerwowałam się dostatecznie, a ty, jak chcesz, możesz sobie porozmyślać o tej przyjaźni Jaworczyka z Poręczem…

I od razu przyszło mi do głowy, że skoro Poręcz spod ciężaru podejrzeń musiał uciec na tamten świat, teraz pewnie na jego miejsce wskoczy Jaworczyk. A niech wskakuje. Nieszczęsna policja…!


* * *

Nie zdążyłam nic zrobić i z nikim pogadać, bo policja nie zwlekała z atakiem. Od rana przed moją furtką pojawił się Górski, szczęście jeszcze, że udało mi się wypić poranną herbatkę.

– Albo obie panie są świetnymi aktorkami, albo Marta Formal jest niewinna jak dziecko – rzekł od razu. – Niech mi pani nie utrudnia pracy, dość mamy i bez tego, to prestiżowa sprawa, a nie mafijne porachunki. Co tu ma do rzeczy ta przyjaźń jakiegoś Jaworczyka z denatem?

– Bez wejść i usiąść nic pan ode mnie nie usłyszy. Akurat mi się woda zagotowała w czajniku. Kawy, herbaty?

– Tym razem kawy, jeśli pani taka uprzejma.

Postawiłam napoje na stoliku i też usiadłam.

– Denata, jestem pewna, macie rozpracowanego… – zaczęłam ostrożnie, ale Górski przerwał mi z miejsca.

– Wie pani doskonale, co możemy usłyszeć od ludzi. Nikt nic nie wie, nikt nikogo dobrze nie zna, nikt nie jest niczego pewien, wszystko ślepe i głuche. Motywów materialnych nie ma, nikt nikomu portfela, samochodu ani Kossaka ze ściany nie kradnie. Grzebanie w plotkach to jak igła w stogu siana, a pani się orientuje w tych układach.

– Ja się nie…

– Pani się owszem. Brakuje mi czasu na wersalskie podchody i muszę walić wprost. Dlaczego nie odezwała się pani ani jednym słowem o Ewie Marsz?

Pomyślałam, co następuje: mogę zełgać, że co ona ma do rzeczy i w ogóle o niej nie słyszałam. Że mi zwyczajnie do głowy nie przyszła. Że nie widziałam i nie widzę żadnego związku tych trupów z nią. Mogę wyznać, że nie chciałam jej niepotrzebnie wplątywać, skoro sama się już dawno wyplątała. Przypomniałam sobie wreszcie, że już nie muszę mataczyć i mogę także powiedzieć prawdę. Moje myślenie trwało cztery sekundy.

– Miałam nadzieję, że jej nie skojarzycie – powiedziałam, zdaje się, że zarazem żałośnie i z ulgą. – Policja w subtelnościach nie gmera…

– Tak właśnie podejrzewałem. I tym bardziej węszyłem w tym jakąś zmowę czy inne krętactwo, zresztą nadal węszę, tylko w przyczyny trudno uwierzyć. Ale sama pani widzi, że ja wiem, że pani się świetnie orientuje w sytuacji, świadczy o tym pani milczenie na temat Ewy Marsz. Gdyby pogmerać w tych, jak pani sama to określiła, subtelnościach, Ewa Marsz wychodzi na prowadzenie o ładne parę długości. Kariera to motyw uchwytny, ktoś usuwa sobie z drogi przeszkodę, ale taki rodzaj zemsty post factum sam z siebie nam do głowy nie przyszedł, szczególnie, że powiązań z Wajchenmannem ona nie miała, pani w ogóle ten pomysł podsunęła. Pani ją lubi.

– Lubię. I cenię.

– Bardzo dobrze, moja żona też. Więc niech pani przynajmniej nie milczy o tych Jaworczyko – Poręczach, bo w pani miłość do nich szczerze wątpię.

Pogratulowałam mu trafności poglądów i powtórzyłam wszystko, co słyszałam o Jaworczyku. No, może prawie wszystko.

Górski się przez chwilę zastanawiał.

– W porządku. Widzę, że mataczenie pani przeszło, zatem i ja nie muszę. Coś pani z tego rozumie?

– Zaraz. Pan postanowił mataczyć przez Ewę?

– A jak? Wrabianie mi grzmiało. Pytam, co pani rozumie?

– Niewiele. To jakiś dziwoląg w kratkę. Ale tak naprawdę nie ze mną powinien pan o nim rozmawiać, tylko z Piotrusiem Panem, z Magdą, z Ostrowskim…

– Namiar na nich poproszę.

Podałam mu nazwiska i telefony i odzyskałam przytomność umysłu.

– A co do Ewy Marsz, to owszem, przyznam się, że dopuszczałam możliwość jej udziału w hekatombie, ale na szczęście jej nie ma, siedzi we Francji, więc nic z tego. To już prędzej ja, ale co do siebie, wiem na pewno, że ręki nie przyłożyłam. Wyznam panu za to, że Poręcz mi teraz do tego zbiegowiska nie pasuje, on się wprawdzie do wszystkiego wtrącał, ale samodzielnie nic nie zrobił. Paskudził innym. Do Ewy pasował, do reszty nie. Coraz bardziej jestem przekonana, że podpuszczał Jaworczyka, tylko, po co? Chyba wyłącznie z czystej złośliwości, wrodzona cecha charakteru, żeby możliwie dużo najudzić i wszystkim we łbach zamącić, nie wiem, nie zdążyłam tego przemyśleć i skonsultować, za wcześnie pan przyszedł.

Górski patrzył na mnie w zadumie, poklepując się po dłoni staroświeckim notesem, i nagle uświadomiłam sobie, że on musi przecież wiedzieć znacznie więcej niż ja. Ja tu węszę wulkaniczne uczucia, a oni, być może, dogrzebali się już konkretnych kantów, szantaży i kompromitacji. Poza tym, przecież już sięgałam po słuchawkę, żeby ściągać Górskiego, co ja mu zamierzałam… A…! Powiedziałam już to chyba…? Zatem jakie za wcześnie…?!

– A, prawda…! – przypomniało mi się jeszcze jedno. – Ten jakiś chory na anginę symulant był u Poręcza, dałam panu jego numer samochodu. Już pan wie, kto to jest?

– Prawdę mówiąc, nie wiem, czy wiem. Właściciel leży w gipsie, a samochód prawdopodobnie został ukradziony i podrzucony z powrotem. Dziwaczna jakaś historia, pomijając już to, że łańcuchem trzeba dochodzić.

W głosie Górskiego pojawiło się nagłe rozgoryczenie. Schował notes i oparł się w fotelu wygodniej.

– Nie twierdzę, że to tylko u nas, w innych krajach również, ale my chyba w tym celujemy. Oficjalny właściciel, ten z dokumentów, siedzi w Szwajcarii i robi interesy, samochód został sprzedany już parę miesięcy temu i nieprzerejestrowany do tej pory, w gipsie leży obecny posiadacz faktyczny. Czwarty tydzień leży i nie ma tu żadnego kantu, połamał się, zleciawszy ze zwyczajnej drabiny. Mieszka w Busku – Zdroju, duża willa, żona wynajmuje pokoje, bo to podobno uzdrowisko, samochód stał w garażu. Baba do pomocy, no, sprzątaczka, niestety mało rozgarnięta, upiera się, że wysprzątała garaż, bo akurat był pusty, więc skorzystała. Posprzątane jest, owszem, ale samochód w środku stoi. No i co? Kto w tym samochodzie pętał się po Kubusia Puchatka?

Żonę wykluczyłam bez sekundy namysłu, to, co w kompresie na szyi otworzyło mi drzwi, a potem wsiadło do mercedesa, z całą pewnością nie było kobietą. Wysunęłam inne przypuszczenia.

– Jakiś kumpel połamanego? Syn? Brat? Pracownik? Co on w ogóle robi, ten w gipsie?

– Radiesteta, żyły wodne i tak dalej. Ponadto zielarz, testuje pokarm dla bydła, bez wątpienia udziela porad i ludziom, i sprzedaje mieszanki ziołowe, ale do tego nikt tam się nie przyzna. Nikt go nawet nie będzie naciskał, bo któremuś prokuratorowi dziecko wyleczył.

– Ma jakichś pracowników?

– Jednego płci męskiej, nieduży, chudy, żylasty, pasuje pani?

– Przeciwnie…

– A reszta płci żeńskiej. Syna nie ma, dwie nieletnie córki, nieletnia dziewczynka rzadko kradnie tatusiowi samochód, to już raczej nieletni synek. Krewni sprawdzeni, jeden kuzyn pasuje do rysopisu, ale ma alibi, szkoli żeglarzy na Mazurach i od miesiąca nie urwał się ani na chwilę. Reszta odpada.

– Goście…?

Górski się skrzywił.

– Za przeproszeniem stare próchna i prawie same baby. Trzech facetów, dwa pryki zramolałe i jeden dziarski staruszek, siwe wąsy, siwa bródka, prawdziwe. Ten pani podejrzany, o ile pamiętam, wąsów nie miał?

– No to, kto to był?

– Otóż tego nie wiemy. Szuka się oczywiście, z tym, że to wcale nie jest małe piwo, cholernie dużo roboty, w dodatku co on właściwie takiego zrobił? Gdyby, chociaż był jakoś konkretnie podejrzany! Tymczasem ja się opieram na pani przeczuciach i możliwe, że wyjdę na idiotę…

Zmartwiłam się i zatroskałam.

– Mogło jeszcze być tak, że podwędził ten samochód byle, kto, a gdzieś tam po drodze przejął go gbur z Kubusia Puchatka. Bezpośredni może wyglądać jak zagłodzony krasnoludek i w ogóle być kobietą. Nie, ja się nie czepiam, myślałam po prostu, że dla was to będzie łatwe, sama bym się włączyła, ale przecież nie pojadę teraz do Buska! Też chcę czasami pomieszkać w domu! Może wyślę kogoś…

– Niech się pani nie wygłupia!

– Może, chociaż nazwiska tych tam wszystkich miejscowych…

– Nie umiem ich na pamięć. Mogę pani przysłać listę, bo czyjaś obecność w jakimś zwyczajnym miejscu nie stanowi tajemnicy służbowej.

– Tylko nie małpią pocztą, proszę! Ja tego nie dotykam. Faksem. Ma pan mój faks…

– Dobrze, faksem.

– Zaraz. A te przekręty, te Wojłoki, te kanty jakieś, którymi Poręcz dostojników szantażował…?

Górski machnął ręką dwa razy, raz beznadziejnie, drugi raz niecierpliwie.

– Bagno. Nikt nie będzie teraz przeprowadzał kontroli finansowej, a i tak z daleka widać, że na tym tle mogliby się wszyscy wzajemnie pomordować. Szantaże, bzdury, kogo szantaż obchodzi, nikt tu nikomu nic złego nie zrobi, ewidentni złodzieje doskonale prosperują, nawet by się im nie chciało kogoś zabijać, a jeszcze cztery osoby…? Na plaster im takie głupie kłopoty? Ja nic nie powiedziałem, a pani ani słowa nie słyszała, umówmy się, że akurat poszła pani do tych kotów w ogrodzie. Owszem, proszę bardzo, przyślę pani spis wszystkich sprawdzonych w promieniu kilometra od tego cholernego samochodu i niech pani sama szuka swojego cudownie uzdrowionego przestępcy. Nie stawiamy żadnych przeszkód.

Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że Górski usilnie chce mnie czymś zająć dla świętego spokoju…


* * *

Kurort. Busko – Zdrój. Sanatoria tam się znajdują…

Coś mi się snuło wokół nieznajomej miejscowości, jakby cień woni, której nie mogłam rozpoznać. Miałam wrażenie, że powinnam się nad czymś zastanowić i coś odgadnąć, ale wysiłki umysłowe nie dawały rezultatów. Wreszcie przyszło skojarzenie, sanatorium, oczywiście, sąsiadka Wiśniewska powiadomiła mnie, że uroczy pan Wystrzyk udał się do jakiegoś sanatorium, jasne, myśl o Ewie Marsz tkwiła we mnie zakorzeniona zapewne bez sensu, ale rzetelnie, rozrastała się i wszystko, co mogło jej dotyczyć, usiłowało zagnieździć mi się trwale pod ciemieniem. Nie swąd, tylko zwyczajna obsesja.

Jednakże nie wytrzymałam, pojechałam na Czeczota.

Krótko wprawdzie, za to intensywnie zastanawiałam się nad jakimś prezentem dla pani Wiśniewskiej. Flachę…? Nie wyglądała na pijaczkę. Jakaś ekstraordynaryjna kawa, herbata…? Poczyta mi to za aluzję do poczęstunku i ugrzęźnie w kuchni, nie chcę. Ciasteczka, czekoladki…? Ruszy całe przyjęcie, gwarantowane. Kwiatek! Najlepszy byłby kwiatek, może nawet w wazoniku, ale przecież nie idę do niej, idę do tych Wystrzyków, których, mam nadzieję, ciągle jeszcze nie ma, to niby, co, z kwiatkiem lecę do rykliwego potwora…? Na głowę upadłam?

Zrezygnowałam z prezentu.

Udało mi się, nie było u nich nikogo, a pani Wiśniewska czuwała. Poznała mnie od razu, zresztą na wszelki wypadek ubrałam się tak samo jak przy poprzedniej wizycie, prawie zostałam wciągnięta do mieszkania.

– No to jak, znalazła pani tę ich Ewę? – spytała chciwie, zaskakując mnie doskonałą pamięcią. – Bo ich nie ma, ale tylko patrzeć jak wrócą, na krótko podobnież pojechali, dwa tygodnie albo i mniej i znowu się zacznie. Znalazła pani? I gdzie ona?

Musiałam szybko podjąć decyzję, powiem prawdę i do tatusia dojdzie, Ewa rzeczywiście będzie musiała uciekać do tej Nowej Zelandii…

– A pani im nie powie?

Pani Wiśniewska aż się cofnęła z oburzeniem, wręcz ze zgrozą, poczerwieniała.

– A co też pani…! On to by chciał, jeszcze jak, akurat! Niech trupem padnę, żeby mu taką przyjemność zrobić! A jej też ani słowa, zaraz gębę do niego rozewrze i wszystko wyklepie. Za nic!

Ujrzałam w niej sprzymierzeńca.

– No owszem, niby znalazłam, ale to cały łańcuch do niej. Do mojej przyjaciółki się zgłosiła przez telefon, jakoś tam do niej dotarło, że ona jej szuka. Nie ma jej w Polsce, po całej Europie się plącze, chwilowo we Francji siedzi i zdaje się, że do Włoch się wybiera.

– I za co to tak? – zgorszyła się pani Wiśniewska. – Kto niby za to płaci?

– Sama płaci. To wcale nie tak drogo wypada, istnieją tanie hotele, pensjonaty, wyżywić się można za grosze…

– Akurat. Grosze, nie grosze, po ulicy nie zbiera.

– Ma przecież pieniądze…

– Akurat! Chyba, że te jej gachy czy tam opiekuny, co to ją tak za uszy ciągli, teraz jeszcze jej dają. Sama to ona tam nic z siebie, co to, nie wie pani, jak to jest? Telewizja ją wypchała do góry, szum wielki zrobili, te tam różne figury, ważniaki, niech ona nawet byle, co pokaże, już oni z tego majątek mają, dla niej ochłapy, a dla nich reszta, chociaż się podobnież postawiła i coraz więcej jej tkali, to może i ma… Ale bez nich nic nie będzie miała, aż jej w końcu całkiem zabraknie i do tatusia będzie musiała wrócić z podkulonym ogonem, to ja się nawet trochę dziwię, że ona się stawia i wyjechała. Wyjechała naprawdę? I kiedy? Dawno?

Rewelacyjne wieści prawie mnie zatchnęły, ale udało mi się wydobyć z siebie głos i powiedzieć, że siedem miesięcy temu. Ten jeden miesiąc mogłam jej dołożyć bez wyrzutów sumienia.

– Znowu, znaczy, uciekła. Co i raz to od jakiegoś ucieka, ale tyle to ja rozumiem, jak jej porządniej zapłacą, znowu wróci. Nie ma ona szczęścia, tyle, że jak od tego rykacza poszła, chociaż te wielkie szychy się nią zajęły i blisko żłobu miejsce zrobiły…

Z wielkim wysiłkiem opanowałam wstrząs, ujawniając za to powątpiewanie.

– Kto tak powiedział? Skąd pani przyszło do głowy…

– No jak to? Ten przyjaciel kochany, ten Florcio, co też go rzuciła, latał tu i się skarżył, sam ją wypchnął, wywindował, na jego rękach wyjechała do góry i tak mu się odwdzięczyła…

Pani Wiśniewska najwyraźniej w świecie miała jakiś przypływ niechęci do Ewy Marsz. Nabierała rozpędu. Możliwe, że nieobecność tatusia i chwila wytchnienia przestawiła ją na nieco inny, acz zbliżony, temat.

– A ten rykacz, jak o tym słyszał, to aż mnie się tynk sypał na głowę, i nic, tylko o pierzu, pierze i pierze, że ona na cudzych karkach tym pierzem porasta, tego znieść nie mógł całkiem. Ze swojego Floriana siódme poty wyciskał, a kto tam tak za nią, kto tam ją reklamuje, kto tam tak ją wysławia i te dobrodziejstwa jej sypie, kto tam za nią wszystko robi, a dla niej chwała. Dla niej chwała, a dla nich pieniądze. Głupia ona, bo samą chwałą nikt się nie pożywi, chociaż tu słyszę od pani, że trochę rozumu nabrała. Ja tam jej dobrze życzę i powiem pani, że tak całkiem w to gadanie nie wierzę, już w końcu niemożliwe, żeby do niczego zdatna nie była, i szkołę skończyła, i w ogóle, on tak chyba w nerwach więcej gadał niż było…

Zalęgły mi się podejrzenia, że pani Wiśniewska podsłuchiwała piętro wyżej przy dziurce od klucza.

– …a nic bym z tego prawie nie słyszała, żeby nie te ryki, bo każde słowo to rykadło w złości powtarzało. Głuchy by usłyszał, a ja, dziękować Bogu, głucha nie jestem. A pani jak myśli? Dobrze gadał, czy nie?

Pytanie padło dość nagle i, skołowana doszczętnie, omal nie przeprosiłam pani Wiśniewskiej za niesłusznie zaległe podejrzenia. Zdementować gadanie Poręcza…? Ależ bardzo chętnie, Ewie to chyba nie zaszkodzi.

– E tam, dobrze. Szkalował ją i obszczekiwał, ma pani rację, że w nerwach. I wcale jej nie pomagał, przeciwnie, raczej przeszkadzał. To zdolna dziewczyna, sama pracuje, chociaż faktem jest, że inni się na niej bogacą…

– No i dobrze mu tak – przerwała pani Wiśniewska mściwie. – Bo tak chciał, żeby jej nic nie wyszło, a wszystko tylko z tatusia ręki miała, a jakby się, kto miał bogacić, to tylko on sam! A zły był niemożliwie!

Udawało mi się jakoś wyłapać, kiedy jest mowa o tatusiu, a kiedy o Poręczu.

– Ze złości się rozchorował…?

– Jakie rozchorował, co też pani? Zdrowy jak byk!

– Ale do sanatorium…

– No to nie z choroby żadnej przecież, tak sobie, dla rozrywki pojechał, ktoś tam znajomy mu naraił, że jeszcze przed sezonem, to tanio wypada. Niby mamrotał, że coś tam ma, reumatyzm czy coś, wielkie mi, co, a kto nie ma? Reumatyzm będzie leczył! Jeszcze udawał, że kuleje!

– I gdzie to sanatorium na reumatyzm?

– A bo ja wiem? Nie mówił. Ona coś tam bąkała, że i jej się przyda, ale gdzie tam jej się co przyda, jak jego ma na głowie!

– A czym pojechał? Ma samochód?

– Ma takie pudło stare, ale jakoś mu ciągle jeździ. I tym pudłem pojechali. Zielone. Opel to się podobnież nazywa, tak mówił… ale co ja gadam, jakie tam mówił, ryczał! Aż szyby brzęczały. Pod domem to trzyma i nawet nikt mu ukraść nie chce…

No to już się dowiedziałam, sanatorium na reumatyzm. Ciekawe, które. Osobiście wiem o trzech, Busko, Ciechocinek i Nałęczów. A, nie, jeszcze czwarte, jeziorko w Zielonce pod Warszawą, sama borowina, wątpliwe jednak, czy pan Wystrzyk zamieszkał w zaroślach nad brzegiem. Chociaż… diabli wiedzą, co tam ostatnio zrobili i czy to jeziorko w ogóle jeszcze istnieje.

Zostawiłam panią Wiśniewską, pełną mieszanych uczuć, w tym obaw, że jej zgryzota akustyczna lada chwila wróci.

Z lekkim zdumieniem i wielką satysfakcją stwierdziłam, że dobrze zgadłam. Poręcz był źródłem poglądów Jaworczyka, Ewa jak Ewa, ale co mu do łba wpadło, żeby i do mnie się przyczepić? Owszem, materiał stanowiłam niezły, opinii o pijawkach nie kryłam, motyw istniał, ale nie popadajmy w przesadę! Gdyby tak każdy dawał ujście uczuciom do niewydarzonych twórców, pogrom objawiłby się we wszystkich dziedzinach, Sejm musiałby ograniczyć dozwoloną miesięcznie liczbę pogrzebów, tak jak pacjentów w Służbie Zdrowia…

Pacjent jak pacjent, może przetrzyma, ale taki nadprogramowy trup…? Zaśmiardnie się na bank.

Zainteresował mnie niezmiernie przypuszczalny popyt na zamrażarki…

Telewizyjny Kontropom pani Danusi, przejrzawszy uświetnione zbrodnią tajne archiwum, nie podał rzecz jasna swoich spostrzeżeń i opinii o znaleziskach do wiadomości publicznej, ale pani Danusia właściwości fizjologiczne w pełni zachowała. Nadal umiała mówić.

Pół telewizji szemrało tajemniczymi papierami, które znalazł i ukrył, i jej zdaniem były to jakieś umowy. A przynajmniej na umowy wyglądały. Ewentualnie mogły to być rachunki, zobowiązania, może pokwitowania, ale raczej umowy. W związku, z czym papiery przeistoczyły się we wszelkie możliwe dokumenty z wyrokami śmierci włącznie, a dotyczyły każdego, kto tylko komukolwiek na myśl przyszedł. W przodzie leciały wysokie stanowiska.

Kontropom natomiast po zakończeniu penetracji otarł pot z czoła i wrócił do właściwej sobie postaci niejakiego komisarza Lipowicza, który złożył Górskiemu relację.

O jego poczynaniach w telewizji dowiedziałam się od Magdy.

Przyleciała z pyskiem, że nasłałam na nią gliny w sprawie Jaworczyka, ale awantura, jaką mi zrobiła, brzmiała dziwnie miękko i nie zawierała w sobie nie tylko żadnych elementów agresywnych, ale nawet nadmiaru pretensji, zbliżała się raczej do łagodnego wyrzutu. Zaledwie trochę nią prychnęła.

– Ale to przecież nie ciebie wyeksponowałam! – zaprotestowałam buntowniczo i bez żadnej skruchy. – Głównie waliłam w Piotrusia Pana i zaraz potem w Ostrowskiego!

– No właśnie! Piotruś Pan ma jakieś zgryzoty rodzinne, a Ostrowski kryje się po kątach, więc wyszłam im na prowadzenie. I proszę, wzięli mnie na pierwszy ogień!

– I co?

– Czy to, co trzymasz w ręku, to jest ludzkie jedzenie? – zainteresowała się w odpowiedzi.

Spojrzałam na to, co trzymałam w ręku. Styropianowa tacka ze skórkami po kaszance, szczątkami kiełbasy, reszteczką makaronu z sosem i usmażoną rybą, o której zapomniałam i która właśnie przekraczała ostatnie stadium jadalności. Wszystko elegancko pooddzielane od siebie.

– Nie, to kocie. One lubią takie przekąski na podwieczorek, zaraz się tego pozbędę. Dla ludzi mam przypadkiem sałatkę z krewetek.

– Odchudzająca?

– Idealnie.

– Nie obrażę się za trochę. Nie przyszłam tu jeść, przyszłam plotkować, ale ci gliniarze zmarnowali mi śniadanie i teraz coś mnie ssie.

– Nerwica wegetatywna – zaopiniowałam, co nie przeszkodziło mi w ustawieniu na stole salaterki i kompotierek. Magda odchudzała się uparcie, nie żeby schudnąć, ale żeby nie utyć, spotykając się przy tym z moim pełnym zrozumieniem.

– Słowo ci daję, bardziej ulgowo mi przeszedł trup Zamorskiego niż ten cały Jaworczyk – oznajmiła z urazą. – Maglowali mnie i maglowali, prawie czułam się jak makaron, po którym przejeżdża walec drogowy. Jaworczyk to dla mnie właściwie ciało obce i z drugiej ręki, więc żeby w ogóle im coś powiedzieć, oplotkowałam całą telewizję. Najtrudniej było omijać archiwum i kasety z Ewą Marsz, chcąc nie chcąc, musiałam wyżywać się na innych! Co właściwie nie robiło wielkiej różnicy, bo i tak blady popłoch padł na wszystkich powyżej szczebla sprzątaczki.

Zaniepokoiłam się, marginesowo myśląc, że chyba niepotrzebnie, skoro Ewa Marsz jest już bezpieczna i poza podejrzeniami, po czym przypomniałam sobie, że wcale tego nie jestem pewna, bo ścisłej odpowiedzi na tle alibi jeszcze od Lalki nie dostałam.

– Czepiali się kaset?

– Nie żeby specjalnie. Zahaczali przez to gadanie Jaworczyka. W dodatku musiałam też omijać panią Danusię i w końcu pomyliło mi się, co, od kogo słyszałam. Okropność!

– A co mówiła pani Danusia?

Tu usłyszałam barwny opis działalności Kontropoma, zakończony wyniesieniem podejrzanych papierów. Pani Danusia, rzecz jasna, dobrze odgadła, co to było takiego, rozkwit dokumentów nastąpił dopiero w dalszych relacjach, podawanych z ust do ust.

Magda podchodziła do sprawy bez wielkich emocji.

– Zwykłe przekręty. No, może niektóre trochę ostrzejsze, szczególnie te z dawnych czasów, w każdym razie zainteresował się tą umową z ówczesnym wydawnictwem Ewy Marsz. Zdaje się, że było tam więcej takich wymuszonych umów, przelanie praw do utworu wbrew woli autora, czasem w ogóle bez jego wiedzy i za nędzne grosze. Nikt się nie procesował, u nas prawa człowieka do jego własnej myśli twórczej traktowane są jak gówno, nie muszę cię chyba o tym przekonywać. Zauważ, że taki Dyszyński, krzyki, bestseller, szał, a sam powiedział, że prędzej się goły wytarza w pokrzywach niż dotknie tego bagna, odciął się radykalnie. A ty sama? W cywilizowanym kraju za podstępne użycie nazwiska dostałabyś miliony odszkodowania!

– Nie mów do mnie na ten temat – poprosiłam głosem, który zapewne wstrzymał nieco ocieplanie klimatu.

– Nie zamierzam, bardzo cię przepraszam. Kotłuje się tam w tej chwili całkiem nieźle, paniką śmierdzi aż miło, wszyscy zaczynają się wypierać wszystkiego i nikt nikogo nie zna. Prawie zapomnieli, że zaczęło się od Wajchenmanna, a propos, Waldek Krzycki cudem wyszedł ulgowo!

– No właśnie! – ucieszyłam się, czym prędzej wyrzucając z myśli także podstępne wepchnięcie mnie w reklamę produktu, który bezlitośnie krytykowałam na prawo i na lewo. – Miałam cię o niego zapytać, bo mnie trochę martwił. Jakim sposobem nie jest podejrzany?

Magda westchnęła dosyć rzewnie.

– Miłość, moja droga, miłość. Sam seks bezuczuciowy chybaby nie wystarczył. Umówiony był z Wajchenmannem na jakieś tam wczesne popołudnie i zaniedbał sprawę. Nie był w stanie oderwać się od dziewczyny, to najnowsza narzeczona, zapewne nieco oporna, bo do porozumienia doszli dopiero nad ranem, motel sto kilometrów od Warszawy, zapomniałam jak się nazywa, ale serwują tam szampana. Podobno dobrego. No i pieczętowali to porozumienie akurat do wczesnego popołudnia, Walduś trochę się wahał, czy siadać za kółkiem, bo chodziły wieści, że łapią, ale napatoczył się znajomy z żoną, rozwodzą się akurat, więc o żadnym uzgodnieniu zeznań w ogóle nie ma mowy, zabrał ich. Walduś nawet był zadowolony, po samochód postanowił przyjechać znów z tą samą narzeczoną, szampana ograniczyć… Znajomy całą drogę kłócił się z żoną i jechał jak chora krowa, drogówka ich zatrzymała, cały cyrk, dość, że dojechał do Wajchenmanna potwornie spóźniony, równiutko z radiowozem…

– Na litość boską! Sto kilometrów jechał cztery godziny…?!

– Nie wymagaj ode mnie przesadnej ścisłości! Po pierwsze, to jest trochę więcej niż sto, może sto czterdzieści, po drugie wczesne popołudnie to była mniej więcej szesnasta, a po trzecie w Magdalence trafili na korek – monstre. Świadkowie na miejscu, przywieźli go i nie zdążyli uciec, nie było siły, żeby kropnął szefa dwie godziny wcześniej. Podejrzany był krótko, chociaż motywów nie brakowało.

– No to całe szczęście, bo martwiłam się trochę o niego, chociaż nie znam człowieka. Moja dusza w takie rzeczy się wtrąca. Co tam jeszcze pani Danusia mówiła? Coś więcej ten Kontropom zabrał?

– Społeczeństwo uważa, że kasety z Ewą Marsz.

Nie spodobało mi się to. Czatowałam na te kasety.

Pomyślałam, że jeśli to prawda i cieszy się nimi policja, a nie zabójca, może uda mi się wydoić je przez Górskiego.

– Pewnie chcą obejrzeć – mruknęłam. – I po cholerę…? Biedni ludzie, niedobrze im się zrobi.

– Niech się robi, kara boska za maglowanie…

– I tak ciesz się, że nie wiedziałaś tego, co ja teraz wiem, bo nie odczepiliby się od ciebie nigdy w życiu. Jeszcze by ci spadł na głowę ostatni trup.

Magda upuściła widelec i otrząsnęła się z lekka.

– Nie strasz mnie. Masz na myśli tego od Martusi? Poręcza? Co on tu ma…? A, właśnie! Co teraz wiesz? Coś nowego?

– Chodźmy do salonu, tam jest ładniejszy widok. Przy okazji sprawdzę, co koty zeżarły w pierwszej kolejności, z pewnością rybę. Otóż wiem na pewno, że Jaworczyk powtarzał to, co Poręcz w niego wmówił…

Z szalonym zainteresowaniem Magda wysłuchała wybrakowanych nieco komunikatów od pani Wiśniewskiej. Musiałam pilnować, żeby nie wyeksponować tatusia, prywatna gehenna Ewy Marsz powinna pozostać w cieniu, nie było powodu rozgłaszania jej po całym świecie. Poręcz mógł przecież rozpuszczać pysk szerzej, ciesząc się obszernym audytorium, niekoniecznie tylko do tatusia. No i do Jaworczyka.

– Zawiść z tego strzela jak noworoczne fajerwerki – orzekła Magda. – Konsultowałaś to już z kimś myślącym? Z Piotrusiem Panem na przykład? Z Ostrowskim też by się przydało…

Drogą niepojętych, ale za to błyskawicznych skojarzeń znów zamajaczył mi jej desperado.

– Zaraz – przypomniałam sobie bez żadnej złej myśli. – Zdaje mi się, że miało cię nie być? Co z chłopakiem? Jedziesz w końcu do tego Gdańska czy nie? Chcę wiedzieć, potrzebna mi tu jesteś.

Magda odwróciła głowę, jakbym jej się nagle wydała obrzydliwa.

– Cieszę się, że w ogóle jestem komukolwiek gdziekolwiek potrzebna – rzekła drewnianym głosem i urwała na króciutki momencik, z wielkim zainteresowaniem wpatrując się w dziwne zielsko przed samym tarasikiem, które już dawno powinnam była wyrwać. Zostawiłam je tylko dla eksperymentu, żeby zobaczyć, co z niego wyrośnie, a na razie rosło wyłącznie wzwyż, zasłaniając widok na resztę ogrodu.

Wystarczyło mi to. Nawet, jeśli wpatrywała się krytycznie, nie szkodzi, głowę dałabym sobie uciąć, że tego zielska wcale nie widzi. Znaczy, coś nie gra…

– A ten texiko – meksikano…?

– Jest tam.

– Rozumiem, że nie ponagla…? – spytałam brutalnie, od razu rezygnując z subtelności. Magdzie do więdnących lilijek było daleko.

Odzyskała nagle energię razem z siłą ducha.

– Co tam, powiem ci. Ale nie mów nikomu, bardzo cię proszę.

– Właśnie mam tu gdzieś megafon, zaraz poszukam…

– Tak naprawdę wcale nie o niego mi chodzi. Zmieniłam poglądy. Czarujący wybryk, ognisty, ale nie można spędzać całego życia w petardach! No owszem, miałam ochotę na parę takich wystrzałowych chwil, może nawet na dłużej, chociaż w głębi duszy wątpiłam w stałość, ale już mi się przypłaszczyło. Poza wszystkim, był tu chwilę w Warszawie i okazuje się, że jest żonaty i w dodatku dobrze żonaty, dosyć mam tych żonatych, nie lubię tego, zmroziło mnie od razu, o depresji mowy nie ma, ale zniechęcenie owszem. No, a tu, u ciebie… Wiesz, ja się chyba zdenerwowałam… Nie spodziewałam się… Okazuje się, że nie byłam przygotowana, chociaż myślałam, że jestem…

Olśnienie spadło na mnie niczym grom z jasnego nieba.

– Ostrowski… – wymamrotałam tym razem ostrożnie i delikatnie, tłumiąc zaskoczenie.

Magda oderwała się od zielska i gwałtownie zainteresowała mną. Widocznie przestałam być obrzydliwa.

– Jak zgadłaś? Było widać?

– Nie. To fluidy. Wzajemne…

– O wzajemności nawet mi nie wspominaj! W szczegóły nie będę się wdawać, w każdym razie Adam stanowi zadrę w moim życiorysie.

– Z czego wynika, że dość długo się znacie…?

– Przeszło dziesięć lat. Od wieków go nie widziałam, unikaliśmy się wzajemnie i znienacka spotkałam go tu, u ciebie. Nie bardzo bym chciała, żeby mi to wszystko wróciło.

Nietaktowne wydało mi się wytykanie, że, cokolwiek to miało być, właśnie widać, że wraca. Wylęgła się we mnie rozterka, wtrącać się czy nie, bo że Ostrowski ku Magdzie grawituje, w oczy biło, moje wtrącanie zaś miewało rozmaite skutki. Może wyjątkowo powinnam, nic nie mówiąc, spokojnie posiedzieć na tyłku…

– Wolałabym, żebyś coś powiedziała – westchnęła Magda – bo jakoś tak strasznie milczysz. Nie wiem, jak to należy rozumieć.

– Z całej siły opanowuję nachalność i natręctwo – wyjaśniłam jej życzliwie. – Cechy wrodzone genetycznie, które mnie samej tak dokopały, że nie rób drugiemu, co tobie niemiło. Ponadto z moich osobistych doświadczeń wynika, że taki jakiś, spotkany znienacka, na mój widok zrywa się i wybiega, co jest poniekąd jednoznaczne. Nie zauważyłam u Ostrowskiego skłonności do zrywania się i wybiegania, więc nie wiem…

Magda, siedząca dotychczas w fotelu z głową na oparciu, z nogami wyciągniętymi na środek salonu, wyprostowała się nagle i usiadła normalnie, prezentując jakby powrót do życia.

– No i proszę, potrafisz jednak człowieka ustawić do pionu! Spostrzeżenie pocieszające, bez względu na wzgląd. Ale może wpływ na to miał trup Zamorskiego?

Może i trup, Ostrowski to dziennikarz, dziennikarz lekceważący trupa nie byłby dziennikarzem…

Przez chwilę rozważałyśmy kwestię, nie, trup nie miał tu nic do gadania, nazwisko Zamorskiego Magda wyjawiła dopiero znacznie później, pominęła je w pierwszej chwili, zaczęła od calvadosu. Zatem nie trup.

– Dopuszczam osłupienie – zgodziłam się łaskawie. – Chociaż w twojej wizycie u mnie nie ma znowu niczego takiego niezwykłego, nie było chyba mowy, że przeniosłaś się ostatnio do Afryki Południowej albo, co…?

– Nie, ale wyleciałam z dwójki…

– No to, co? Bywają u mnie wyłącznie pracownicy telewizji publicznej? Mnie się wydawało, że wręcz przeciwnie!

– Dobrze, nie będę się upierać. Myślisz, że… Ale… O Boże, jadę obok tematu, to jak te koleiny na szosie, nie, chyba powiem wprost. Na razie kłamię okropnie, a właśnie chciałam przyjść i pogadać z tobą od serca, bo jednak mną szarpnęło. Dawno go nie widziałam…

Taksówki w tym mieście istnieją, zastanowiłam się, co będzie najwłaściwsze. Szybko doszłam do wniosku, że produkt powinien stać przed nosem i nie wymagać uciążliwych zabiegów w postaci ustawicznego sięgania do lodówki albo gmerania w lodzie. Czerwone wino i koniak, proszę bardzo, niech sobie stoi jedno i drugie… nie, bez żartów, czerwone wino po krewetkach nie idzie, zatem koniak…

Magda zapewne również pomyślała o taksówkach, bo nie zaprotestowała ani słowem.

– Właściwie, powiem ci szczerze, już się prawie zdecydowałam na mojego desperado, romans z doskoku, niech będzie, widać było, że on by tak wolał, a ja… no, wiesz, jestem otwarta na propozycje, do diabła z żoną, ostatecznie mam, co robić. I akurat wtedy pojawił się Adam. I odbiło mi.

Westchnęła, skorzystała z koniaku, popatrzyła na zielsko, w polu widzenia ukazał się kot i popatrzył na nią, co najwidoczniej wspomogło ją na duchu.

– Myśmy się kochali – rzekła szorstko. – Okazuje się, że z mojej strony nie należy to do bezpowrotnie minionej przeszłości…

– Z jego też… – wyrwało mi się bardzo cichutko, ale Magda dosłyszała.

– Może. Ale stopień natężenia jest inny. Dla niego najważniejsza jest żona, ja mogę zajmować najwyżej zaszczytne drugie miejsce. Nosem mi powychodziły te drugie miejsca!

– Była… – wtrąciłam znów, jeszcze ciszej.

– Co była?

– Była żona…

– Bzdura. Kit i legenda. Też mi pieprzył takie androny, ale rozwód jakoś nie wchodził w rachubę, bo dziecko, bo śmo, bo owo, dziecko obecnie już maturę zdało, zawracanie dupy, boczną ulicę sobie znalazł, no więc nie chciałam, to ja zerwałam i powiem ci prawdę, teraz chyba żałuję. Nie jestem pewna, coś mi się tam w środku telepie, właściwie chciałam albo się wywnętrzyć, albo z tobą naradzić. Albo jedno i drugie.

Zastanowiłam się, czy Ostrowski po rozwodzie nie poderwał sobie czegoś nowego, ale moja dusza uważała, że nie.

– On się rozwiódł – powiedziałam odważnie. Magda wzruszyła ramionami.

– Teoretycznie. W prawdziwy rozwód nie wierzę.

– To uwierz. Rozwiódł się praktycznie. Prawnie. Odczepiła się wreszcie całkowicie od zielska i od kota, które uparcie ciągnęły jej wzrok, i popatrzyła na mnie.

– Skąd wiesz?

– Widziałam…

Nagle zyskałam całkowitą pewność.

– Rany boskie, dopiero teraz rozumiem! Ślepa komenda bezmyślna, mogłam to zgadnąć od razu, przecież on specjalnie gmerał w aktówce, żeby ten rozwodowy papier zgubić pod moim stołem! Podobizna Jaworczyka, rzeczywiście, akurat mi była potrzebna jak dziura w moście, spać bym bez tej mordy nie mogła! Wszystko przez pomór na pasożyty, ogłupiło mnie…

– Joanna, o czym ty mówisz? – zaniepokoiła się Magda.

– O rozwodzie Ostrowskiego. Dyplomatycznie zgubił, miał nadzieję, że ci powiem…

– W nic nie uwierzę! Piętnaście razy przysięgał, że już się rozwodzi i gówno! Jak pies z kotem żyli, fakt, ale ona się nie zgadzała, szantażowała dzieckiem, a on ulegał, taki szlachetny, aż się rzygać chciało! Zgniewało mnie w końcu… Zaraz, co ty mówisz? Że co on zgubił dyplomatycznie…?

– Wyrok… nie, uprawomocnienie wyroku rozwodowego.

– Prawdziwe? Niesfałszowane?

– Z sądu. Z pieczęciami. Cholernie dużo do fałszowania. Nie spojrzałam na datę, ale nawet, jeśli wczorajsze, to i tak dowód, że rozwód nastąpił definitywnie. Ejże…! – urwałam nagle i przyjrzałam się jej podejrzliwie. – On cię przecież odwoził po trupie Zamorskiego, to, o czym wyście rozmawiali? Uciekłaś mu z samochodu na przystanku autobusowym?

– Nie, na postoju taksówek w Wilanowie. Ale my przecież oficjalnie rozmawiamy ze sobą, utrzymujemy znajomość, jak takie dwa dobrze wychowane pnie…

– I nawet nie napomknął o rozwodzie?

– Nie ośmielił się. Nic prywatnego, o trupach owszem, wymarzony temat, ale bez żadnych osobistych wycieczek!

– A on nie myśli przypadkiem, że ty sobie przygruchałaś kogoś na stałe?

Magda spojrzała na mnie, znów spojrzała na taras, gdzie siedziały już trzy koty, i obejrzała kieliszek.

– Wino łagodniej przechodzi – westchnęła. – Koniak jest podstępniejszy. Zrobiłam, co mogłam, żeby myślał, że tak. I, jak sądzę, myśli.

Zastanowiłam się troszeczkę.

– Na to człowiek dostał gębę, żeby nią czasem pokłapać – orzekłam z wielkim naciskiem. – Służy to wzajemnemu porozumieniu, szczególnie, jeśli operuje się tym samym językiem. Możesz moją głęboką myśl przekazać Ostrowskiemu.

– Sama mu przekaż. Słuchaj, ty naprawdę myślisz, że on to zgubił specjalnie, żebyś mi powiedziała, że widziałaś papier na własne oczy? Jak było dokładnie? Opowiedz!

Wydarzenie, obiektywnie biorąc, mało skomplikowane i niezbyt atrakcyjne, upuszczenie na dywan jednego kawałka papieru, zajęło nas tak, jakby było, co najmniej pożarem całego miasta, trzęsieniem ziemi, względnie zasadniczym elementem akcji szpiegowskiej. Z całej siły starałam się utrzymać we własnym wnętrzu swoje prywatne poglądy, chęci, sugestie i skłonności, w końcu dorośli byli, nie zamierzałam ich swatać ani rozdzielać, obiektywizm uważałam za święty obowiązek i o mało z tego nie pękłam.

Uratował mnie telefon.

– Masz, czym pisać? – spytała Lalka z tamtej strony. – To pisz! Pierwsza data, o ile pamiętam to Wajchenmann, ona była w Forges – les – Eaux, w kasynie, zanocowała tam, miejsce znalazła, bo nie sezon, dopiero na drugi dzień przyjechała do Paryża. Samochodem. Po drodze brała benzynę, płaciła kartą…

Długopisem, który nie chciał pisać, na tylnej stronie jakiegoś urzędowego dokumentu zapisywałam poczynania Ewy Marsz w momentach kolejnych zbrodni. Ulgi doznawałam z chwili na chwilę większej, aż wyszło na jaw, że na Poręcza ona alibi nie ma. Nikt jej nigdzie nie widział.

– A ona sama mówi, że gdzie była? – spytałam nerwowo.

– Nigdzie. Mówi, że siedziała w domu i cześć. Znaczy w hotelu, ona mieszka gdzieś przy des Ternes, wynajmuje coś taniego, małego, ale laptop jej się tam mieści.

– Jadła coś?

– Wyskoczyła do bistro, jak sprzątali. Więc sprzątaczka też jej nie widziała.

– Ale widziała mokry ręcznik, mokre mydło, samo się nie zalało…

– Ona podobno mało rozgarnięta, nie wiadomo czy pamięta, więc alibi wątpliwe. Wiem, wiem, na korzyść oskarżonego, nie musisz mi tłumaczyć. A ten jej Henryk nazywa się zwyczajnie, Wierzbicki, ona mi pozwoliła dać ci jego komórkę, pisz… I ma to być tajemnica, aż się wszystko uspokoi i on jej pozwoli wrócić.

– A co powiedziała, jak jej powiedziałaś wszystko, co ci powiedziałam…?

– Najpierw nic, a potem tyle, że do wieczora musiałabym gadać, bo mi się od razu lęgły komentarze. Słuchaj, ona ma jakieś podejrzenia, takie dziwne i okropne, że jej przez usta nie przechodzą, ale nie, bo wiem, o co zaraz zapytasz, nic z tych rzeczy, ten Henryk chyba nie wchodzi w rachubę. To cywilista…

Z jakiej przyczyny akurat cywilista nie mógłby się zdobyć na czyny mordercze dla ukochanej kobiety, nie wiedziałam i na razie nie próbowałam w to wnikać. Wystarczyło mi potwierdzenie nieobecności Ewy Marsz na miejscach zbrodni, od razu poczułam się swobodniej, chociaż znów uległa mi się iskierka niepokoju i wróciła gwałtowna skłonność do matactwa. Diabli nadali, akurat przy Poręczu! Na jej miejscu sama bym go kropnęła…

Jednakże telefon Lalki i odrobinę wybrakowane alibi Ewy wytrąciły mnie z tematu Magdy i Ostrowskiego, złapałam oddech i nie pękłam.

Magda, rzecz jasna, odjechała taksówką.


* * *

Mecenas Henryk Wierzbicki napawał spokojem. Miał w sobie coś, co działało kojąco, w czasie szalejącego pożaru mógł powiedzieć: „Nie mamy innego wyjścia, jak tylko skakać z szóstego piętra przez okno, spokojnie, proszę państwa, po kolei, wszystko będzie dobrze.” I wszyscy posłusznie, grzecznie i bez żadnego zdenerwowania, podduszeni dymem, zaczynaliby ustawiać się w kolejce do tego okna. Co śmieszniejsze, w obecności takich ludzi zazwyczaj rzeczywiście wszystko kończy się dobrze i nikt nie ginie. Nie wiadomo jak oni to robią, ale w życiu są wprost bezcenni.

W dodatku był przystojny i zionął rozsądkiem.

Spotkałam się z nim w małej kawiarence w Wilanowie jeszcze tego samego wieczoru, bo pchało mnie, żeby coś zrobić, a nikogo nie mogłam złapać, ani Piotrusia Pana, ani Ostrowskiego, ani Miśki, ani tym bardziej Górskiego. Mecenas Wierzbicki, jako jedyny, odebrał komórkę i okazało się, że właśnie wychodzi od klienta o dwieście metrów od tej kawiarenki.

Znalazłam się tam w ciągu czterech minut. Drogówka w okolicy mojego domu akurat nie stała.

Kawiarenka tym się odznaczała, że miała dwa stoliki na zewnątrz i rozmawiać można było swobodnie, a kawę robili bardzo dobrą, co mnie wprawdzie było obojętne, ale pan mecenas pokrzepił się z wyraźną przyjemnością.

– Skąd u pani takie zainteresowanie tą sprawą? – spytał zwyczajnie, ciekawie, jak człowiek. – O ile wiem, osobiście panie się nie znają? Ewa bardzo chciała panią poznać, nie złożyło się jakoś, ale byłaby zachwycona, gdyby wiedziała…

– Już wie – przerwałam, nie siląc się na Wersal. – Co o niej myślę, nie tylko mówiłam, ale także pisałam parę lat temu, jest świetna, a bliska znajomość istnieje pośrednio. Ona kocha Lalkę, a ja się z Lalką przyjaźnię, co prawda dziwnie, ale za to trwale. Ponadto perypetie Ewy zirytowały nas jednakowo i w rezultacie Lalka mnie podpuściła, żeby zająć się Ewą porządniej. Nie mam teraz czasu wdawać się w detale, sądzę, że przy najbliższej okazji Ewa panu wszystko opowie, a ja mam na razie, co innego do rozstrzygania.

Wierzbicki nie zamierzał dyplomatycznie udawać idioty.

– Rozumiem. Więc jednak się rozeszło i miejsce pobytu Ewy stało się znane…

– Jak komu – przerwałam ponownie, sucho, ale grzecznie. – Wie o nim Lalka i ja, ale nawet nazwa hotelu nie padła, a w tych okolicach hoteli jak mrówków, sama w ostatnich latach pomieszkiwałam w ośmiu. A lada chwila będzie wiedziała policja w postaci jednego przyzwoitego faceta, który nie zatrudnia się jako głośnik na rynku. Musi wiedzieć o Ewie, żeby mieć swobodną myśl i rozwiązane ręce.

– A dlaczego pani osobiście tak zależy na rozwikłaniu sprawy?

Zdążyłam pomyśleć, że on niegłupi i już wywęszył sedno rzeczy.

– Z dwóch powodów. Pierwszy mniej ważny, mną sobie gęby wycierają i jestem podejrzana na zasadzie zegarka, ciekawi mnie mechanizm nienawiści, bo to jedyny pchacz w moim kierunku. I drugi, istotniejszy, zahacza o Ewę. Motyw. Likwidacja pijawek, pasożytów, nie zauważył pan tego?

– Szczerze mówiąc…

Zawahał się nagle i zaczął patrzeć na mnie jakby z nowym zainteresowaniem. Że nie moja uroda nagle mu się w oczy rzuciła, to pewne, pomijając już wiek, wyleciałam z domu nie spojrzawszy w lustro, w tym, co miałam na sobie, w domowej flanelowej kiecce, zadrukowanej wzorami reklamowymi rozmaitych alkoholi, z lśniącym nosem bez pudru, z mizernym kołtunkiem na głowie i właśnie w tej chwili stwierdziłam, że w rannych kapciach. Istne arcydzieło na konkurs piękności i pokaz mody. Świetnie, ale nie leciałam przecież podrywać Ewie Marsz jej wielbiciela!

Na myśl, że zainteresowanie wobec tego musiał wzbudzić mój intelekt, doznałam silnego drgnięcia pociechy.

– No! – zachęciłam. – Niech pan sobie pozwoli.

– Ten rodzaj motywu brałem pod uwagę – powiedział powoli i z namysłem. – W nikłym zakresie, bo w zasadzie dotyczyłby wyłącznie Ewy, a co do jej niewinności, mam pewność absolutną. Musiałby, zatem być to ktoś inny, podobnie dotknięty. Istnieją takie osoby?

Aż mną rzuciło.

– Prawo to zawód w zasadzie humanistyczny – wysyczałam głosem rozwścieczonej żmii. – I docenia pan Ewę Marsz. Nawet, jeśli przysięgnie pan mi tu na kolanach, że jest pan ćwokiem, cepem, żłobem i niedoukiem, nie uwierzę panu! Niemożliwe, żeby pan od dzieciństwa niczego nie czytał, niczego nie oglądał, nawet przyssanie się wyłącznie do Hemingwaya też by nie wystarczyło, jego również spieprzyli, jak nie na ekranie, to na scenie, nawet ja, nie lubiąc, wyłapałam niuanse! Homer nad panem lata i zaraz pana kropnie w ciemię! Czy pan nie widzi, kogo tu się załatwia? Pijawki lecą pod nóż, płazińce, bezkręgowce, pasożyty, wielcy twórcy, żerujący na cudzym natchnieniu, cudzym talencie, cudzej myśli, cudzych osiągnięciach, dziełach, nieboszczyk Dickens już im nic nie zrobi, ale każdy żywy jeszcze może! Nie liczyłam autorów, którym całą karierę i opinię spaskudzili, ale zrobię to, policzę, pan wie, że Ewie po tych gównach telewizyjnych spadła poczytność? I nie tylko jej, więcej jest takich podciętych, człowiek obuchem w łeb dostaje i przestaje pisać! Wie pan o tym czy nie?!!!

– Więc jednak…

– A jednak, jednak! I co…?!!!

Wierzbicki milczał długą chwilę.

– Mimo wszystko, tak silna reakcja chyba rzadko się zdarza…

– A zabijanie się wzajemnie dla pieniędzy jakoś nikogo nie dziwi – zauważyłam zimno. – I dla kariery też.

– Istotnie. I mniejsze zaskoczenie wzbudziłaby sytuacja odwrotna, zabicie autora, który nie chce sprzedać praw do utworu. A, powiedzmy, realizator przewiduje wielkie zyski, spadkobierców ma już ugadanych i wyłącznie ta jedna osoba stoi mu na przeszkodzie. Tu zaś w dodatku nie zamiar wchodzi w grę, tylko coś w rodzaju kary za nieudolność. Względnie niedbalstwo.

– Możliwe. Także wykluczenie nieudolnych poczynań na przyszłość, sama taka myśl człowiekowi przyjemność sprawia… – nagle przypomniałam sobie, o co mi właściwie chodziło. – A, właśnie! Pan przecież coś podejrzewał? Bo zrozumiałam, że to pan wypchnął Ewę Marsz z kraju i wychodzi mi, że dla zabezpieczenia jej przed posądzeniami? Co to było, tak naprawdę?

– Skoro tyle pani wie, słuszne będzie powiedzieć i resztę – zaopiniował Wierzbicki po krótkim namyśle. – Bo widzę, że trochę to już zaczyna być wypaczone…

– I nawet myślałam, że pozbył się pan jej, żeby samemu ich wykosić – dołożyłam przyjemnie i taktownie.

Pan mecenas zachował opanowanie i nie upuścił filiżanki, chociaż już mu prawie z rąk leciała. Przyjrzał mi się z zainteresowaniem jeszcze większym.

– W tym miejscu widzę zasadnicze wypaczenie. Powinna pani orientować się, że zaistniało coś w rodzaju nagonki na Ewę, jakieś bardzo podstępne, rzekłbym, podstawianie nogi i psucie opinii. Z jednej strony wprowadzało ją to w stan rosnącego zdenerwowania, z drugiej uniemożliwiało pracę, nieprzyjemności spowodowały wręcz chorobliwą chęć ucieczki, byłem, zatem zdania, że słuszne będzie na jakiś czas ją odseparować…

– Poręcz…! – wyrwało mi się.

Pan mecenas nastawił się już zapewne na moje urocze wtręty, bo nie stracił spokoju.

– I nie tylko… Sam zaś, całkowicie bez morderczych zamiarów, postanowiłem wniknąć w sprawę i zorientować się dokładniej w przyczynach tej uporczywej działalności. Widzę, że pani mogłaby uzupełnić moją dotychczas zdobytą wiedzę…

– Nie bez Ewy – zastrzegłam się natychmiast. – Nie wiem, w jakim stopniu ona pana wtajemniczyła w rozmaite intymne doznania, mam tu na myśli raczej przewód pokarmowy, a nie uczucia szlachetne, coś mdli człowieka, wyżera wnętrzności, soliter albo, co. Znam to z doświadczeń własnych, niechętnie się o tym mówi, nawet do siebie. Więc może ona sobie nie życzy tak się nicować do mężczyzny.

– Nie musi. Pani zna jej… rodziców?

– A pan zna? Osobiście?

– Miałem przyjemność raz się zetknąć…

– Osobliwy pogląd na przyjemności… To właściwie pan już wszystko wie, spółka Poręcz – tatuś mogłaby wykończyć stado krokodyli. Od początku wydawało mi się, że Ewa Marsz jest wrabiana, sprawca musiał nie wiedzieć, że jej nie ma w kraju. Wyjechała bez huku?

– Nawet, rzekłbym, ukradkiem.

– Bardzo rozsądnie. Czego panu jeszcze brakuje?

– Konkretnych klęsk natury zawodowej. W jaki, ściśle biorąc, sposób rezultaty jej pracy i niewątpliwego talentu mogły się przekształcić w dzieła poronione? Poniżej wszelkiego dopuszczalnego poziomu? Przecież, o ile wiem, miała w tym swój własny, bezpośredni udział, umowy opiewają na współautorstwo, jak to się dokładnie dzieje, że zapisana treść zostaje przetworzona? Proponowałem jej wytoczenie sprawy cywilnej, ale broniła się przed tym pazurami i zębami, twierdząc, że sedno rzeczy jest nie do udowodnienia. Publiczne bebeszenie, takiego określenia użyła.

Już od początku rozbudowanego pytania zaczęłam kiwać głową i pod koniec o mało to kiwanie nie skręciło mi karku.

– Miała rację. Ona jest samowystarczalna wewnętrznie, umysłowo. Każde współdziałanie, pozorne partnerstwo tylko jej przeszkadza. Zmusza do zmiany, cudzy pomysł może jej nie pasować, jej pomysł natyka się na krytykę, korektę, na propozycje, które paskudzą. To już udręka, a jeśli z odpowiednim wysiłkiem przeprowadzi swoje, później zostaje to przetworzone wedle cudzych, innych upodobań. Nigdy nie miał pan do czynienia z filmem, z reżyserem, który kształtuje obraz, stworzony przez autora?

– Osobiście i bezpośrednio nigdy.

– A wywiady? Nie spadło na pana to szczęście, że pan coś mówi, a dziennikarz przerabia to na własne kopyto?

– Nie udzielam wywiadów.

– To niech pan da na mszę dziękczynną – poradziłam ponuro – bo to jest właśnie to. Przeróbka subtelności na prymityw, autor pisze, że ta jakaś siedziała obok i delikatnie dotykała go łokciem, a reżyser pcha mu ją na kolana i kręci ostrą pornografię. Patrz chociażby „Rodzina Whiteoaków”. I jak pan wyjaśni przed sądem, że miał pan na myśli upojenie uczuciowe, a nie seksualne szkolenie rozparzonej młodzieży? Jaki sąd zrozumie pańskie pretensje? Mówi pan na przykład, że starannie sprawdzał pan znajomości klienta, a dziennikarz wkłada panu w usta słowa, że zaniedbał pan klienta, bo zajmował się pan innymi osobami. I co? Przecież to nie jest nawet rażąco obraźliwe!

Wierzbicki słuchał z wyraźnym zrozumieniem.

– Efekty takich poczynań oczywiście widziałem, czytuję nie tylko Hemingwaya. Owszem, ktoś skrzywdzony wypaczeniami, w jakimś amoku mógłby się zemścić. Ale tu już wcześniej…

Przerwałam mu, nie zdoławszy tak od razu przyhamować rozpędu.

– I nie tylko autor beletrystycznego utworu, także scenarzysta! Napisał scenariusz, reżyser to bierze, łapie pomysł i całą resztę przerabia wedle swojego gustu. Reżyser to jest pierwszy po Bogu, nikt inny nie ma nic do gadania, przygasić go mogą tylko pieniędzmi, może i zrezygnuje ze swoich kretyńskich natchnień, a wtedy mu wyjdzie jeszcze głębsze dno. Nie mówię o dobrych, bo są u nas i dobrzy, nawet znakomici, mówię o tych niewyżytych pijawkach. Wielki twórca z próżnią we łbie, krwiopijca na wyssanej ofierze upasiony!

– Bardzo ładnie pani to precyzuje, przyznaję, że Ewa mówiła to samo, chociaż trochę innymi słowami. Ale mam na myśli wcześniejsze wydarzenia. Udało mi się stwierdzić, że wymieniony przez panią Florian Poręcz bardzo zręcznie i podstępnie psuł jej opinię, przy każdym spotkaniu zaś powodował jakieś nieprzyjemności. O spotkania się starał…

Nie wytrzymałam.

– Zaraz, moment. Do diabła z dyplomacją, mówmy wprost. Od dawna mieszkał przecież obok niej, niemożliwe, żeby pan o tym nie wiedział, jak to się mogło stać? Przyjaźnił się podobno z jej rodziną…?

Urwałam i popatrzyłam pytająco. Wierzbicki się jakby ożywił, obejrzał, wnętrze kawiarenki było doskonale widoczne przez szybę, gestem poprosił panienkę za bufetem o jeszcze jedną kawę.

– Otóż tak. Zamierzałem zwrócić pani na to uwagę.

– Nie musi pan – przerwałam trochę niecierpliwie. – Ja z wścibskimi babami chętnie plotkuję. Ciekawi mnie, czy ta rodzina znała jej adres. Bo Poręcz w sobie znanych celach mógł go ukrywać, ujawnił tatusiowi czy nie?

– Z pytania wynika, że pani też węszy w tej niszczycielskiej akcji rękę ojca?

– O, wyszło panu…?

– Nawet dość wyraźnie.

– Ale o miejscu zamieszkania dowiedział się chyba niedawno…?

– Czyim miejscu zamieszkania? Bo adres Poręcza znał od początku.

– Ewy…

Pan mecenas zawahał się, po czym uznał, że informację o tych prostych wydarzeniach może mi przekazać. Ewa mieszkała wcześniej w mieszkaniu po mężu, przypadłym jej po sprawie rozwodowej i jego wyjeździe. Znajomość z uroczym Florianem, ekranizacje książek i ten cholerny scenariusz zbiegły się w czasie, zajęły razem przeszło dwa lata, po czym, korzystając z pobytu Poręcza w Krakowie, postarała się odczepić od niego i zamieniła swoje mieszkanie na to przy Kubusia Puchatka. On również tam zamieszkał całkowicie przypadkowo, o czym nie miała pojęcia, przez prawie trzy lata nie wiedzieli o sobie wzajemnie, nazwisko Siedlak Poręczowi było obce, jakimś cudem nie spotkali się ani razu, mimo korzystania z tej samej klatki schodowej, ale szczęście nie trwa wiecznie. Bliskość terytorialna wyszła na jaw, Poręcz szału radości dostał, a Ewa wpadła w panikę.

Wtedy zaczęła uciekać z własnego domu i pomieszkiwać, gdzie popadło, z czego można by wnioskować, że bała się wizyty tatusia. Wierzbicki znał ją od czasu jej sprawy rozwodowej, aczkolwiek wcale tej sprawy nie prowadził, poznał ją przy okazji i tyle. Wedle poglądów mojej duszy zakochał się w dziewczynie od pierwszego kopa i już mu na zawsze zostało.

Przyjrzałam mu się porządniej i uznałam, że na miejscu Ewy przyjęłabym tę wielką miłość bardzo chętnie i z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nabrałam nadziei, że ona też.

Zarazem spróbowałam na poczekaniu rozwikłać wszystkie łgarstwa Poręcza, wygłaszane do każdego, kto mu się napatoczył, w tym do Martusi, do Jaworczyka, a jeszcze bardziej do tatusia Ewy. Imponujące! Sąsiadka Wiśniewska stała mi na drodze, mącąc nieco własnymi wnioskami, ale, zapomniawszy o czymś takim jak dyskrecja, zaczęłam myśleć na głos.

W życiu nie spotkałam człowieka, który słuchałby mojego gadania z równą uwagą!

– Ewa się trzęsła na ulicy – powiedział, kiedy wreszcie zamilkłam. – To już było więcej niż nerwica, to był obsesyjny lęk. Bała się, uciekała w pracę, w pisanie, ale po tych kompromitacjach za nic w świecie nie chciała publikować. Ja to czytałem, świetne, każde wydawnictwo chwyciłoby z zapałem, każdy periodyk! Wiedziała o tym, wprost powiedziała, że boi się sukcesu, przemyśliwała nad zmianą pseudonimu, ale równocześnie był w niej opór przed zmianą, fizycznie może się ukrywać, ale twórczo nie, ona to ona i koniec. Sama weszła w błędne koło. Gdybym miał kogokolwiek zabijać… do czego raczej chyba nie mam skłonności… to tylko tego Floriana Poręcza…

– Na pana miejscu znalazłabym jeszcze i drugi cel – wystrzeliłam grzeczniutko, zanim zdążyłam się powstrzymać. – O, ja nic nie mówię, zawsze byłam uważana za wariatkę, niech już tak zostanie…

– Pani jest zachwycająca – powiadomił mnie z galanterią wielbiciel Ewy.

Nie przejęłam się tym zbytnio. Wciąż majaczyło mi w umyśle coś, co usłyszałam od pani Wiśniewskiej, a co powinno mieć swoje znaczenie. Dobijało do tego coś, co usłyszałam od Lalki. Gwałtownie pożałowałam, że nie istnieję w dwóch osobach, jako ja i jako Górski. Jedno drugiemu byłoby niezbędne i osiągałoby sukcesy piramidalne.

– Najmądrzejszym czynem pańskiego życia było wysłanie Ewy w diabły poza granice kraju – oznajmiłam stanowczo. – Nie ma siły, włączę w te intymne subtelności jednego gliniarza i musi pan się z tym pogodzić. A propos, czy ma pan informacje aktualne? Tatuś Ewy podobno udał się do sanatorium leczyć reumatyzm, nie wie pan, dokąd?

– Nie mam pojęcia. Od pani się tego dowiaduję, mimo wszystko nie przeistoczyłem się w agencję detektywistyczną, zrozumienie i wiedza to dwie różne rzeczy. Powinienem to sprawdzić?

– Nie, on już lada chwila wróci, nie warto. Cholera. Gdybym była o trzydzieści lat młodsza…!

Ogłuszywszy mecenasa tym osobliwym okrzykiem, dałam mu spokój.

Zanim dojechałam do domu, z komórki zadzwoniłam do Martusi, zapomniawszy kompletnie, że jej telefon powinien być na podsłuchu.

– Martusia, słuchaj, musisz powiedzieć mi prawdę. Zabiłaś tego palanta, czy nie? Jeśli zabiłaś, nikt się tego ode mnie w życiu nie dowie, narażę się na wszystko, powiem, że byłam kompletnie pijana, chociaż akurat siedzę w samochodzie, mam sklerozę, alzheimera, cokolwiek. Zabiłaś go, czy nie?

Martusia przeraziła się śmiertelnie.

– Nie! Przysięgam ci na kolanach! Dlaczego ty chcesz, żebym ja go zabiła, co się stało, ja się brzydzę takich rzeczy, Jezus Mario…?

– Śledztwo mi się paskudzi. Miałabym rozwikłaną całą sprawę, wszystkie zbrodnie, gdyby nie ten padalec. Jeśli ty, wszystko się zgadza, jeśli nie, nic nie ma sensu! Mów prawdę, bo w życiu nie będę z tobą rozmawiać!

Prawie było widać, jak Martusia pada na kolana przy telefonie.

– Niech nie wiem, co, niech mnie do końca życia zęby bolą, przysięgam ci, na co chcesz, to nie ja!!! Nie zabiłam tego wkręta jadowitego, niech mi ręka uschnie! I nawet jego parszywego trupa na oczy nie widziałam! Na życie mojego psa i moich kotów ci przysięgam!!!

Загрузка...