No tak, to przesądzało sprawę. Sensu w tym wszystkim nie było za grosz.
Faks od Górskiego znalazłam na podłodze. Tak jakoś to moje ustrojstwo działało, że przysyłane informacje, przybrawszy postać zadrukowanych kartek, ześlizgiwały się z maszynerii i łagodnym, płynnym lotem sfruwały wprost pod biurko, gdzie stawały się całkowicie niewidoczne.
Rzecz oczywista, przedtem zadzwoniłam z awanturą i nawet nie złapawszy Górskiego, dowiedziałam się, iż ów faks został wysłany. Osoba po drugiej stronie z lekką urazą w głosie powiadomiła mnie, że osobiście załatwiła sprawę już parę godzin temu.
Wtedy zajrzałam pod biurko.
Cała lista. Nawet ułożona alfabetycznie, zaopatrzona w chronione dane osobowe, chociaż nikt nie wie dokładne, które to są te dane. Miejsce urodzenia? Aktualny adres? Miejsce urodzenia może i powinno zostać tajemnicą, ale aktualny adres bywa niekiedy niezbędny, jak, do licha, mam się umówić u siebie z człowiekiem, bodaj nawet dziennikarzem, ukrywając przed nim miejsce spotkania? Wykształcenie…? Przed kim je chronić, przed upragnionym pracodawcą? No może, owszem, jeśli mam wykształcenie ogrodnicze, a pcham się na stanowisko dyrektora technicznego lotniska…? Imiona rodziców…? A… obawiam się rasistów, a mamusia miała na imię Mba Wu Psi… Ale jeśli na potomka Mba Wu Psi czeka w spadku kopalnia złota…?
Wszystko to przeleciało mi przez myśl w trakcie wyłażenia spod biurka z dwiema kartkami w ręku. Chciwie rzuciłam się na spis, zaczęłam od Bolończyk Eugeniusz i nie dojechałam do Żabiec Antoni, ponieważ zastopowało mnie lekko już na początku i zatrzymało radykalnie pod koniec.
W Busku leczył się na reumatyzm Dyszyński, doskonale mi znany poważny autor, doceniany, nagradzany, ten właśnie, który wolał się tarzać w pokrzywach niż prawować z telewizją o własny honor i twarz. Po spieprzeniu mu najlepszego utworu w rozgoryczeniu zapowiedział wprawdzie, że niczego więcej już nie napisze, ale i tak nie przerzucił się chyba na kradzieże samochodów. Mnie w każdym razie do roli złodzieja nie pasował.
Porozmyślałam nad nim chwilę i poleciałam wzrokiem dalej. No i w końcowej części alfabetu pojawili się państwo Wystrzyk.
Wystrzyk Romuald i Wystrzyk Jadwiga. Stały adres: Warszawa, Czeczota. Rodzice Ewy Marsz.
Skomplikowane skojarzenia ruszyły w moim umyśle w jakiś przedziwny pląs. Pana Wystrzyka, kradnącego samochód tego… jak mu tam… Spojrzałam na listę, Majewskiego, właściciela nieruchomości, jego żona prowadzi pensjonat… samochód leżącego w gipsie Majewskiego… nie umiałam sobie wyobrazić jeszcze bardziej niż Dyszyńskiego. Stare pryki, Górski tak powiedział, a w ogóle Dyszyński mieszka tam, w tym Busku, gdzie indziej…
A nawet gdyby, to właściwie, co mi tak na tym zależy? Ktoś przyjechał tym wózkiem i zwizytował Poręcza, no to, co? Poręcz zapewne był już wtedy w Krakowie, a Ewa tkwiła we Francji, szkodliwość wizyty zerowa, czego ja się tak czepiam? Może w ogóle Majewski dobrowolnie pożyczył samochód jakiemuś znajomemu, do którego nie chce się przyznać, bo jest to znajomość kompromitująca?
Ciekawe, swoją drogą, jak też ten rykliwy grzmot wygląda… Kto go zna? Poręcz, oczywiście! No nie, Poręcza już nie zapytam… Chłopak Miśki, Piotruś Pan! Chyba zna swojego idiotycznego chrzestnego ojca…? No i oczywiście, pani Wiśniewska.
Telefon, Piotruś Pan, do licha, nie mam jego numeru, zaniedbanie, Miśka… Jak zwykle wyłączyła komórkę, w domu nikt nie odbiera, Magda, to samo… Mecenas Wierzbicki… mówił, że raz się z nim spotkał, gdzieś tu na stole miałam zapisany numer…
Kiedy u furtki brzęknął gong i zdenerwowany ochroniarz grzecznie zapytał, dlaczego przed moim domem nie pali się światło, bo może umarłam, spojrzałam wreszcie na zegarek. Dochodziła jedenasta. Numer Wierzbickiego właśnie znalazłam, ale zreflektowałam się, no nie, bądźmy dorośli, jeśli ja zacznę dzwonić do ludzi o tej porze, oni mi się odwdzięczą, wcale nie chcę. Wizerunek pana Wystrzyka przecież nie ucieknie, mogę poczekać do jutra…
Na Czeczota znalazłam się o bladym świcie, dwadzieścia po dziewiątej i pierwsze, co ujrzałam, to był zielony, obdrapany opel, stojący przed domem. Zatrzymałam się za nim i podjęłam pracę myślową.
Upragniona postać wróciła, mogę tu posiedzieć i poczekać, aż wyjdzie z domu, obejrzę go sobie, ale po pierwsze, po podróży może odpoczywać i nie wyjdzie dziś, tylko dopiero jutro, po drugie, może i wyjdzie, ale nie tknie samochodu, dla zdrowia pójdzie piechotą, czy ja wiem, dokąd, do kiosku, na spacer… Skąd mam wiedzieć, że to on? Po trzecie, pani Wiśniewska przydałaby mi się ogólnie, podsłuchu mu nawet zakładać nie trzeba, cokolwiek on tam powie, ona dosłyszy i powtórzy, a może wydał już z siebie interesujące ryki…? A później jej nie złapię, bo pójdzie do sklepu… Po czwarte, a gdyby tak wziąć byka za rogi i złożyć wizytę, pomyliłam się, myślałam, że tu mieszka krawcowa… Do kitu, żona otworzy, a pan domu krawcową ma gdzieś i nawet się nie pokaże…
Zdecydowałam się jednak na panią Wiśniewską.
Nic mi z tej decyzji nie przyszło, trzeba było przyjechać wcześniej. Pani Wiśniewska najwyraźniej w świecie zaliczała się do sklepowych rannych ptaszków, już jej w domu nie było. Wróciłam do samochodu i do wahań.
Z domu nagle ktoś wyszedł. Duży facet, bykowaty, wyprostowany jak świeca, chociaż w wieku niewątpliwie zaawansowanym. Wgapiłam się w niego zaskoczona, energicznym krokiem zbliżył się do opla, obszedł go dookoła, dzięki czemu przez chwilę odwrócony był twarzą ku mnie, postał chwilę, pokręcił głową do siebie i oddalił się na piechotę.
Siedziałam nadal w bezruchu, a zaskoczenie mijało mi dość szybko. To był ten z Kubusia Puchatka, ten sam, który otworzył przede mną drzwi Poręcza, z kompresem na szyi i z włoskami zmierzwionymi przez małpę… Do diabła z tą małpą! I który wyzdrowiał piorunująco, wyszedł bez kompresu i odjechał mercedesem Majewskiego z Buska – Zdroju.
Tatuś Ewy Marsz zwizytował nieobecnego Poręcza, z tajemniczych przyczyn usiłując nie ujawniać wizyty, kryjąc swoją obecność za szańcem choroby zakaźnej…? Ktoś tu zwariował. A może to wcale nie jest tatuś Ewy, tylko właśnie ta kompromitująca znajomość Majewskiego…? Akurat teraz ci ludzie wywijają jakiś przekręt chyba tylko po to, żeby jeszcze bardziej skomplikować zbrodniczą sytuację!
Nie, ja się muszę upewnić…
Złapać Miśkę. Koniecznie trzeba złapać Miśkę, gdzie ta zołza w ogóle mieszka? Jak ja mogłam wmieszać się w ten idiotyczny galimatias, nie zadbawszy o podstawowe informacje, na głowę już chyba upadłam do reszty. Obie z Lalką straciłyśmy ostatni ślad rozumu, należało ustalić wszystkie adresy, telefony, nazwiska, pokazać sobie zdjęcia, a nie utrudniać teraz życie przez brak elementarnej wiedzy!
Numery Miśki miałam w domu. Musiałam wrócić, żeby zacząć do niej dzwonić.
Ledwo zdążyłam znaleźć notes, zabrzęczała mi komórka. Lewkowski.
– Czy ja mogę na chwilę wpaść do pani, mam kilka drobnostek do załatwienia, akurat jestem blisko, więc jeśli pani nie jest zajęta…
Wydawało mi się, że jestem zajęta, ale udało mi się oprzytomnieć i pomyślałam nawet, że pan Tadeusz może się okazać użyteczny. Znów mi się zalęgła jakaś mętna myśl, z którą nie wiedziałam, co zrobić.
– Niech pan wpada. Im prędzej, tym lepiej.
Nagrałam się Miśce na sekretarkę, stwierdziłam, że Lalka jest nieuchwytna i już pan Tadeusz pojawił się w furtce.
– Ma pani serdeczne pozdrowienia od Dyszyńskiego – powiadomił mnie na wstępie. – Ale ja nie o tym chciałem…
– Owszem, o tym – przerwałam mu z wielkim naciskiem, gwałtownie zaintrygowana. – Skąd się panu wzięły te pozdrowienia, skoro on siedzi w kurorcie reumatycznym? Dokładnie, w Busku – Zdroju?
– Rzeczywiście, siedział, ale już nie siedzi, wczoraj wrócił, wieczorem było takie spotkanie literackie, specjalnie na nie przyjechał, pani tych imprez nie lubi…
– Nie mógł nam wcześniej powiedzieć, że tam siedzi? A nawet i teraz… Boże drogi, gdybym wiedziała, poleciałabym na to cholerne zbiegowisko bez względu na to, co to było!
– Poetyckie głównie…
– Zniosłabym i poezję…!
Pan Tadeusz, zorientowany w moich gustach czytelniczych, zdumiał się niezmiernie. Zdaje się, że stracił nadzieję łatwego załatwienia tego czegoś, z czym przyszedł, a co właśnie zaczynał wyciągać z aktówki, zaciekawił go mój nagły ciąg ku Dyszyńskiemu.
– Gdybym wiedział, że on pani jest potrzebny…
– Był potrzebny. W tym Busku. Dałby się może podpuścić na pogawędkę z jednym takim, który też tam był, głupi i okropny, ale może by wytrzymał. Teraz już przepadło, obaj wrócili.
– A to ciekawe, co pani mówi, on tam właśnie rozmawiał z kimś, trafnie pani go określiła, głupim i okropnym. Sam wyraził podobne zdanie.
Jeszcze nie błysnęła mi nadzieja na ślepy fart.
– Nie wiem, czy to był właściwy – westchnęłam i ruszyłam do kuchni. – Ale herbaty może pan dostać. Chce pan?
– Herbaty nigdy nie odmawiam. Bardzo proszę. Tematy poruszali bliskie pani sercu, Dyszyńskiego zirytowało to tak, że wczoraj nawet mi się zwierzył, chociaż na ogół nie lubi o tym mówić, no, ale cała kwestia jest poniekąd aktualna, w środowisku ciągle nie tyle może wrze, ile bulgocze…
Porzucając myśl o szklankach, kurcgalopkiem wróciłam do salonu. Szklanki nie zające, nie pouciekają, a czajnik słychać z daleka.
– No? – pogoniłam niecierpliwie i zachłannie. – Niech pan mówi dalej! Co powiedział? Z czego się zwierzył?
Pan Tadeusz, uparcie trzymający się poglądu, iż zaspokajanie moich najdziwaczniejszych kaprysów należy do jego obowiązków, porzucił wyciągnięte w połowie papiery.
– Właśnie rozmowę tam odbył taką, która go zdenerwowała, miał małe spotkanko z czytelnikami, zorganizowane ad hoc na prośbę bibliotekarki… właściwie kierowniczki…
– Wszystko jedno na czyją, kucharka też dobra. Odbył i co?
– Po spotkaniu, jak zwykle…
– Wiem, jak bywa zwykle! I co?
Nigdy nie przeczyłam, że pan Tadeusz ma ze mną trudne życie.
– Jeden z uczestników… czytelnik zapewne… przyczepił się do niego chyba jako ostatni, tak wnioskuję, bo inaczej Dyszyński nie miałby tyle czasu, wykręciłby się obowiązkami…
Czajnik prztyknął, krzyknęłam strasznie, żeby pan Tadeusz milczał jak głaz, dopóki nie wrócę, pobiłam wszelkie rekordy w nalewaniu herbaty, wróciłam, niczego nie rozlewając ani nie tłukąc.
– No? I co dalej?
– No właśnie, jakiś bezczelny typ. Upierał się rozmawiać o ekranizacjach, to jak o sznurach w domu powieszonego, zresztą, ogólnie biorąc, był to zasadniczy temat spotkania i Dyszyński miał zupełnie dosyć, stąd jego wściekłość, jeszcze do wczoraj mu nie przeszła, no i stąd pani, bo skojarzenia same się nasuwają…
– Do diabła ze mną! I co?
– Stąd pozdrowienia…
– Do diabła z pozdrowieniami! To znaczy, chciałam powiedzieć, dziękuję bardzo, wzajemnie. I co?!
– I, co zdumiało Dyszyńskiego, to głębokie przekonanie, z uporem wyrażane przez rozmówcę, że wszelkie ekranizacje stanowią reklamę i niejako gloryfikują autora. Bez filmu, a co za tym idzie bez reklamy, nikt by o nim nie wiedział i nikt by nie czytał, odebrał to prawie jako obelgę…
– Atak furii Dyszyńskiego może pan ominąć – powiedziałam szybko. – Doskonale potrafię go sobie wyobrazić.
– Za to ja nie umiałbym chyba odpowiednio barwnie przekazać, bo jeszcze do mnie parskał. W dodatku ów osobnik był zarozumiały i uparty, wiedział lepiej, podawał zupełnie bezsensowne przykłady, chyba przyszedł pod koniec spotkania i większości argumentów nie słyszał, Dyszyński zdobył się na cierpliwość, bardzo rzeczowo wyjaśnił mu, że jest akurat odwrotnie, przynajmniej w odniesieniu do utworów znanych i poczytnych. Wyglądało na to, że zasiał w nim wątpliwości, co poczytał sobie za osobisty sukces, nawet jakby go ucieszył, co już wydało mu się dziwne…
– I kto to był, ten facet?
– Nie wiem. Nie było o tym mowy…
– A jak wyglądał?
– Też nie wiem. Dyszyński go nie opisywał…
– I co ten facet jeszcze mówił?
Pan Tadeusz zakłopotał się nieco.
– Nie potrafię pani powiedzieć, nie wiem, w zasadzie była mowa o reakcjach Dyszyńskiego, no i o Wajchenmannie, bo to się samo nasuwa, czołowa postać w tej serii zbrodni, Dyszyński nawet zażartował, że sam siebie mógłby podejrzewać, gdyby nie to, że jest zbyt leniwy…
– Mało – zaopiniowałam karcąco. – Nie mógł pan go jakoś porządniej wypytać?
– Nie wiedziałem, że trzeba – usprawiedliwił się pan Tadeusz. – A właściwie, o co wypytać?
– O tego faceta. Trafiło się jak ślepej kurze ziarno… Do głowy by mi nie przyszło…
– A może pani…
– Zaraz. Uczciwie mówiąc, posiekane wióry po mnie biegają, jakoś to muszę rozwikłać. Myślenie szkodzi.
– A może pani po prostu osobiście porozmawia z Dyszyńskim, może ja panią umówię? Możemy nawet zaraz…
– Nie – powiedziałam pośpiesznie, bo pan Tadeusz już otwierał notes. – To znaczy, tak. To znaczy, jeszcze inaczej, niech pan mi zostawi jego numer komórki albo, co, tak na wszelki wypadek, a ja się jeszcze zastanowię.
Pan Tadeusz spełnił moje życzenie i spróbował przystąpić do spraw, z którymi przyszedł, nie przeszkadzałam mu już. Podpisałam się na czymś, czego nawet nie obejrzałam, zaprzątnięta podejmowaniem decyzji.
Nie ja z Dyszyńskim będę rozmawiać, tylko Górski. Może da się namówić, może zdołam jakoś uporządkować rozbiegane wióry i przekonać go… Zaraz, do czego? No właśnie, może Górski zgadnie, o co mi właściwie chodzi, bo to, co wymyślam, jest nieziemsko głupie i kłóci się samo ze sobą. Tak jest, koniecznie muszę złapać Górskiego. Wszystkich muszę połapać!
Natychmiast po wyjściu pana Tadeusza na nowo rozpoczęłam łapanie.
– Ja się ukrywam nie przed tobą i w ogóle nie przed ludźmi, tylko przed moją matką – powiedziała niecierpliwie Miśka w telefon. – Widzę tu właśnie, że mi się nagrałaś, więc proszę bardzo, dzwonię. Gdybym nie wyłączała całej akustyki, od mojej matki miałabym dwanaście telefonów dziennie, zrobiłam kiedyś eksperyment, specjalnie dopuściłam ją do głosu i policzyłam. Przetrzymałam dwa tygodnie, żeby nie było, że to wyjątkowo, przeciętna wypadła dwanaście na dzień.
– A odbierałaś? – zainteresowałam się.
– W tym rzecz, że tak. Też żeby nie było, że dziesięć razy nie mogła mi czegoś tam powiedzieć, więc musiała dzwonić.
– I co mówiła?
– Że jakaś dziwna ta pogoda, nie wiadomo, zimno czy ciepło, może by jej własna córka powiedziała, w co się trzeba ubrać, że chyba jej się zepsuła ta parasolka w kratkę, że koty tak niewygodnie śpią na fotelu i czy jeden drugiego nie przygniata, powinnam przyjść i sprawdzić, że chyba już jej tarta bułka wychodzi, że w aptece zmienili ekspedientkę, a tej nowej ona nie zna, więc niech coś zrobię, że dlaczego nikt do niej z wizytą nie przyjdzie, że sąsiad, jak idzie, to okropnie powłóczy nogami i szura, że jeden kwiatek jej zdycha, że podarła jej się koronka na tej koszuli, co ją jeszcze od ojca dostała, na pewno gdzieś naprawiają takie rzeczy, więc niech ja to załatwię, że nie wie, co robić cały wieczór, bo w telewizji same śmieci, że za drzwiami ktoś kichał i ona z pewnością już się zaraziła, że koniecznie jej potrzebna nowa herbatka z mięty, bo stara już się przedawniła, że niech ja przyjdę i odczytam datę, bo może się nie przedawniła… Nie było rady, musiałam jej przerwać.
– Opamiętaj się, rany boskie, umiesz to wszystko na pamięć…?!
– Jeśli słyszy się coś sto razy, niemożliwe jest nie zapamiętać. Ale i tak z pewnością trochę mylę, bo może powinnam przyjść i sprawdzić tartą bułkę, a nie koty, a do naprawy oddać parasolkę. Ta parasolka w kratkę jest moją zmorą od dzieciństwa, a parasolek w ogóle ona ma sześć. Przy czym bezbłędnie trafia w najniewłaściwsze chwile, a zaczyna o wpół do siódmej rano. Ty byłaś dotychczas nieszkodliwa, więc czego chcesz?
– Nic takiego, Piotrusia Pana… Najmocniej cię przepraszam, Piotra Petera. Numer do niego, najlepiej komórkę.
– I po co ci on? Z ciekawości pytam.
Nie widziałam powodu ukrywania przed nią pana Wystrzyka.
– Po chrzestnego ojca. Zna go chyba? Muszę wiedzieć, jak on wygląda.
– Ten chrzestny ojciec Piotrka?
– Tak jest, chrzestny ojciec Piotrka.
– Dziwne potrzeby. Nie wiem, jak on wygląda, ale wiem, że ostatnio zdenerwował jego matkę, ona go nie cierpi.
– Nie dziwię jej się…
– Ja też. A co, ty go znasz?
– Pośrednio. I właśnie chcę się upewnić…
– Złożył jej wizytę i tak się tym zirytowała, że nie była w stanie mówić o niczym innym, wyrzucała z siebie stresujący temat, a ogólnie to jest normalna kobieta. Ma kłopoty z kręgosłupem, ledwo chodzi, ale nikomu nie truje, niczego nie chce, na siedząco robi przepiękne kilimki i jest zadowolona z życia. Piotrek bywa u niej dobrowolnie i ja czasem też. No i właśnie dopiero, co trafiliśmy na jej atak wściekłości po tym gburze, ale muszę przyznać, że złościła się bardzo śmiesznie. Aż mnie dziabnęło, że gdyby moja matka tak potrafiła…
– Nie musiałabyś wyłączać telefonów.
– No pewnie! Na mnie wszystko spadło, bo ta małpa się odseparowała…
– Rozumiem, że masz na myśli Lalkę?
– No, a kogo?
– Ona jednak ma dalej…
– Nie znoszę upałów, bo uciekłabym do Australii, do Ameryki…
– W RPA jest prawie tak jak u nas.
– Nic podobnego, goręcej. Chociaż więcej morza, więc nie wiem, jeszcze się zastanowię. Od trzech dni mnie dręczy, od tej wizyty, rozumiesz, rozgoryczenie tak mną trząchnęło, ale może ona, mam na myśli matkę Piotrka, trochę już łagodniała, bo dwie doby stres ją trzymał i popatrz, nie czepiała się, sama w sobie dusiła i do nas wyrzuciła już tylko resztki.
Coś mi tu nie pasowało.
– Zaraz. Czekaj. To, kiedy ten czarujący dżentelmen złożył jej wizytę?
– A bo ja wiem? Mam liczyć?
– Co ci szkodzi? To nie całki i różniczki, zwyczajne rachunki, dodać, odjąć, szkoła podstawowa.
Miśka wysapała już z siebie pasje i zaczęła się zastanawiać.
– Od wczoraj licząc, trzy dni, a ona miała za sobą dwie doby, znaczy wychodzi pięć dni. Pięć dni do tyłu od wczoraj. I co ci z tego?
– Jeszcze nie wiem, muszę się poważnie zastanowić, bo to, co odczuwam w umyśle, w pełni zasługuje na miano kołowacizny. Daj ten numer Piotrusia Pana…
– No właśnie, od tej wizyty Piotrek też się zrobił jakiś dziwny, aż mnie zgniewało, oszalał chyba, przy takiej matce? To, czego on wymaga? Niech pozna moją! Cholera, nie może, przez koty…
– Opanuj się i uciesz. To chyba lepiej, nie? Jeszcze by mu przyszło do głowy, że się w nią wrodziłaś.
– Wiesz, że ty masz rację – powiedziała Miśka po chwili milczenia. – Jednak prawdą jest, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W porządku, przestanę się bzdyczyć, daję ci numer, masz czym pisać…?
Piotrusia Pana łapałam bezskutecznie tak długo, aż mnie złapał Górski. Elegancko najpierw zadzwonił, a zaraz potem przyszedł, co uszczęśliwiło mnie bardziej niż zwykle.
– Czym mam pana uczęstować, bo chętnie bym panu nieba przychyliła – oznajmiłam w miejsce powitania. – Już się zaczynałam pchać do pana, tyle, że w obliczu tych wszystkich telefonów nie zdążyłam. Niech pan mówi od razu, zanim, co!
– Herbaty…? – powiedział Górski niepewnie.
– Ależ proszę bardzo, całą cysternę. Czy pan ma coś do mnie? Bo ja do pana mnóstwo!
– Właśnie nadzwyczajnie mnie interesuje to mnóstwo od pani…
– A pan dla mnie nic?! – wrzasnęłam z kuchni.
Górski coś powiedział, ale nie dosłyszałam, bo czajnik zaczął gwałtownie bulgotać. Okazało się, że pytał o koty, które gdzieś polazły i nie było ich widać. Zgodnie zadecydowaliśmy, że obejdziemy się bez zwierzyny.
– Zacznę od faktów – zaproponowałam. – Chce pan?
Górski spojrzał na mnie dziwnie i tylko pokiwał głową.
I nagle okazało się, że faktów mam tyle, co kot napłakał. Wszystko niepewne, wątpliwe i przypuszczalne, dokładnie takie, od jakiego organom śledczym robi się ciemno w oczach i szlag ciężki je trafia. Spróbowałam jednakże.
– Ten facet od samochodu w gipsie… wygląda na to, że był to niejaki pan Wystrzyk, ojciec Ewy Marsz… – w tym momencie przypomniało mi się, że sąsiadka Wiśniewska w pierwszej rozmowie napomykała coś o jakichś odgłosach -… który powinien być w Busku, dał mi pan to na piśmie, ale zrobił sobie wycieczkę do stolicy i symulował anginę na Kubusia Puchatka, przy czym głowy za niego nie dam, bo nie wiem, jak on wygląda. Dyszyński z nim bardzo dziwnie rozmawiał, zależy mi straszliwie, żeby pan pogadał z Dyszyńskim, bo mnie jakoś nie pasuje, pan ma uzasadnione powody, a ja, co? Ni przypiął, ni wypiął. I też nie wiem, czy na pewno z nim, bo Lewkowski oczywiście nie spytał o wygląd zewnętrzny… W dodatku Poręcz do tych wcześniejszych trupów jaskrawo nie pasuje, więc do reszty przestałam rozumieć cokolwiek.
Górski okiem nie mrugnął.
– Ten ostatni fakt jest z pewnością najściślejszy ze wszystkich – pochwalił z wielkim uznaniem. – Czy teraz roztoczy pani przede mną wachlarz supozycji i wniosków?
Postarałam się głęboko odetchnąć. Wypiłam trochę herbaty. Zapaliłam papierosa. Postanowiłam odszpuntować inną beczkę, bo z tej chyba niewiele się ulało.
– Kogo właściwie pan sam podejrzewa? – spytałam surowo.
– Ja nie podejrzewam – skorygował Górski. – Ja węszę. Ślady wskazują na jednego sprawcę, ściśle biorąc, mikroślady. Głównie związane z obuwiem, butów nie zmienia…
– Może ma jakieś ulubione i wygodne.
– Może. Dwie pierwsze ofiary nie dały nic więcej, denat na Narbutta sam mu otworzył, zabójca nawet nie wchodził dalej, zamknął za sobą drzwi, na wewnętrznej klamce zamazany ślad rękawiczki, kropnął i wyszedł. Nikt go nie widział, to znaczy mnóstwo ludzi widziało, co najmniej czterdziestu rozbójników, brodatych i o dzikim wzroku, a szesnaście osób rozpoznało ze zdjęć siedmiu przestępców, aktualnie siedzących w więzieniu. W dwóch pozostałych wypadkach znaleziono po jednym włosie, krótki, męski, jeden siwy, drugi nie, ale oba z tego samego źródła, z czego wynika, że facet jest szpakowaty. Praworęczny, fizycznie silny. Tyle powiedziała technika. Co kto widział w Krakowie, bez wątpienia wie pani lepiej ode mnie.
– Martusia nie – powiedziałam szybko i stanowczo. – Na psa przysięgła. W psa wierzę.
– W psa owszem, również jestem skłonny uwierzyć. Motyw pasuje… no, tu pewien kłopot… do zbyt wielu osób. W zasadzie ten sam, natury niejako zawodowej, tyle, że właściwie przy każdej ofierze trochę inny. Jakim cudem identyczny motyw mógłby dotyczyć takiego Wajchenmanna i takiego Poręcza? Nawet dziewczyna ich żadna nie wiąże, bo i to bierzemy pod uwagę, w dodatku najbardziej podejrzani, najbardziej prawdopodobni, mają uczciwe, rzetelne alibi. Można ewentualnie przyjąć, że ktoś niszczy złych reżyserów tak sobie, z szacunku dla sztuki na przykład, ale po pierwsze Wajchenmann nie był tak naprawdę zły, a po drugie, co ma do tego Poręcz? On przecież niczego nie kręcił!
– Toteż, dlatego Poręcz mi nie pasuje. Gdyby nie pies, sama podejrzewałabym Martusię. Nie skorzystał tam przypadkiem z okazji ktoś inny?
– Buty te same…
Przez chwilę martwiliśmy się wspólnie. Zastanawiałam się, jak mu zaprezentować mętlik, kłębiący się pod moim ciemieniem.
– Nie powinnam pana niczym sugerować, bo obydwoje możemy na tym wyjść gorzej niż Zabłocki na mydle. Mnie to nie szkodzi, ale panu może owszem.
– Drobiazg. Niech pani mówi, co pani wie?
– W tym rzecz, że nic, mnie się majaczy. A, nie, coś wiem! Gdzieś mi w tym wszystkim tkwi, nie ma już sensu ukrywać, Ewa Marsz jako nie wiem, co. Inspiracja…? Ofiara…? Pogląd…? Przyczyna…? Przypadek sprawił, że wróciłam akurat przepełniona myślą o niej i z zamiarem zdobycia jej książek i obejrzenia jeszcze raz ekranizacji. Pojęcia nie miałam, gdzie ona przebywa…
– Teraz pani wie?
Wahałam się bardzo krótko. Nie, do diabła z mataczeniem!
– Wiem. We Francji. O, mam tu, specjalnie dla pana, jej alibi na właściwe chwile, tylko przy Poręczu trochę się potyka, ale reszta jak łza! Proszę bardzo!
Wygrzebałam spod stolika dokument z notatkami na plecach, obejrzałam drugą stronę i zastanowiłam się. Właściwie nie powinnam się go pozbywać, zawierał użyteczne dla mnie informacje, poza tym. notatki wykonane niepiszącym długopisem były prawie nieczytelne.
– Podyktuję panu i niech pan sobie sam zapisze. Papieru u mnie dużo…
Górski nie protestował, cierpliwie notował informacje od Lalki razem z moimi komentarzami, potknięcie przy Poręczu potraktował obojętnie.
Wróciłam do wybrakowanych faktów.
– Okazuje się, że ten cholerny tatuś Ewy Marsz jest chrzestnym ojcem Piotra Petera, to akustyk z telewizji i chłopak Miśki Kamińskiej, siostry Lalki. Natomiast czymś w rodzaju konkubenta Ewy jest Henryk Wierzbicki, prawnik, nie chcą tego rozgłaszać, ale uprzedziłam, że panu powiem i nawet dam panu numer jego komórki. On też ma podejrzenia i nic z tego nie rozumie, ale na wszelki wypadek wypchnął Ewę z Polski, w rezultacie zaczęło mi wychodzić, że cała ta zbrodnicza afera została wymyślona przeciwko Ewie Marsz. W dodatku głupio wymyślona, więc możliwe, że się mylę. Potrzebny byłby do tego jej zakamieniały wróg, daleko nie szukać, jest taki, proszę bardzo, Poręcz. Ale Poręcz też skasowany, więc co? Niemożliwe, żeby ktoś był wrogiem zarazem Poręcza i Ewy Marsz!
– Przyjacielem chyba też nie…
– Toteż właśnie. A ten Piotruś Pan, chciałam powiedzieć Peter, nasłuchał się gadania Jaworczyka. I z pewnością wie więcej, niż ja z niego wydoiłam przez telefon. A Jaworczyka inspirował Poręcz i koło się zamyka, tyle, że w środku nic nie zostaje, cholerny tatuś natomiast plącze się po obwodzie i niech pan teraz coś z tym zrobi!
Górski w zadumie patrzył w okno.
– Z kim pani kazała mi rozmawiać w Busku – Zdroju? Z Dyszyńskim?
– Nie musi pan rozmawiać w Busku. On już wrócił.
– Pani sama nie chce…?
– Jak Lewkowski! Umówiliście się…? Nie, mnie głupio. Nie potraktuje mnie poważnie, zbieram materiał do kryminału, nie będzie mi rzucał na żer obcego człowieka, jeszcze i jego samego spożytkuję, a on może wcale nie chce. I tak dalej. Panu odpowie ściśle i porządnie, to w końcu przyzwoity człowiek, chociaż literat, a nie żaden bandzior. Może mu się nie chcieć wspominać nieprzyjemności, ale poważnym dochodzeniem poczuje się zobligowany i wszystko powtórzy.
– Doskonale. I z Piotrem Peterem. I niewątpliwie także z tym konkubentem, jak mu tam… Henrykiem Wierzbickim. Jeszcze z kimś, kto ze sprawą nie ma nic wspólnego i nie budzi żadnych podejrzeń?
Zirytowałam się nieco i zniechęciłam.
– Przecież mówiłam, że mam mętlik! A pan mówił, że pan węszy!
– Węszę – zgodził się Górski i westchnął. – Szczerze pani wyznam, że znaleźliśmy dotychczas tyle dziwacznych przekrętów, że na całą górę by wystarczyło, a to całkiem nie moja działka. I w obliczu naszego, pożal się Boże, prawa, oraz wymiaru sprawiedliwości nic nikomu z tego nie przyjdzie, jedyna przyjemność, to ta, że złodzieje na rozmaitych stanowiskach nerwicy dostają. Ale lekkiej. Żaden nie wywinąłby takiego numeru, żeby mordować ludzi tak zwanej kultury, kłócą się między sobą i tyle. Nic nam z tego. Dlatego węszę. W tym szaleństwie musi być jakaś metoda.
Złagodniałam.
– Niech pan nie zapomina, że i mnie w to wetknęli, za gwiazdę chciałam robić, karierę przez film i nie pamiętam, co tam jeszcze. Ten sam gatunek kretyństwa, ale tu się zbiegli Poręcz z Jaworczykiem, z jednym nie chciałam tworzyć wspólnie, a drugiemu odmówiłam wywiadu, to akurat przypadkiem jest prawda. Coraz bardziej mi się wydaje, że Piotruś Pan wie najwięcej i nawet sobie z tego nie zdaje sprawy. A… i Ostrowski! Złapał pan już Adama Ostrowskiego?
– Złapałem. Jestem z nim umówiony. Moment. Skąd pani wie, że ten cały Wystrzyk przyjechał do Warszawy samochodem Majewskiego?
– Ja nie wiem, ja przypuszczam. Podejrzewam.
– Dlaczego?
– Samochód Majewskiego widziałam na własne oczy…
– A Wystrzyk skąd? Zramolały reumatyk…
– Przecież nie leciał piechotą i nie skakał przez płotki! Nie taka znowu długa trasa, samochodem można ją odpracować nawet i z reumatyzmem. A…
Zawahałam się. Rzucić go na pastwę pani Wiśniewskiej? Znów ta baba coś namąci… Ale Górski do trudnych świadków jest przyzwyczajony…
– Aż mi pana żal. No dobrze, niech będzie. Sąsiadka, która mieszka piętro niżej…
– Czyja sąsiadka?
– Tych Wystrzyków. Wiśniewska niejaka…
Górski przyglądał mi się z wyraźnym niesmakiem.
– A może mnie pani poinformować, gdzie to jest? Adres mi podać, na przykład…
– Jak to? – zdumiałam się. – Pan tego nie wie?
– A dlaczego mam wiedzieć? Dotychczas nikogo to nie interesowało. Niech się pani zastanowi, ma pani przecież jakieś pojęcie o dochodzeniach, bada się otoczenie ofiar, ich rodzinę, znajomych, ludzi, z którymi mieli do czynienia, szuka się wrogów, konkurentów… To pani ma obsesję na tle Ewy Marsz, a nie policja, mimo że rozmaite plotki wskazywały na nią i mimo że i mnie pani nią zaraziła, na prowadzenie wyszły inne kierunki. Plotki i mój prywatny węch, to dla nas trochę za mało. Zatem…?
Tkwił nad notesem z długopisem w ręku. Aż mi się niedobrze zrobiło, miał rację, to ja mu podsunęłam akurat te pomysły, które koniecznie chciałam ukryć, rany boskie, oślica…
– Ale niech mi pan…
Górski najwyraźniej w świecie miał przypływ jakichś tajemniczych mocy wewnętrznych. I pamięć prezentował wzorcową, i zgadł teraz w jasnowidzeniu, co mam na myśli, wskoczył mi w zdanie.
– …przysięgnie, że dyplomatycznie, z umiarem i taktem, nie na chama i co tam jeszcze?
– Żeby się tatuś nie połapał. Jestem przekonana, że ona uciekła głównie przed nim, dużo człowiek może wytrzymać, a jakaś ostatnia kropla go dobije. Ten cały tatuś, to mało, że kropla, to ostatnie wiadro, wodospad zgoła, w tym miejscu pani Wiśniewska wydaje mi się wiarygodna. I z Poręczem trzymał sztamę, zewsząd tak słyszę, a nic temu nie przeczy. Klęska córki ucieszyłaby go niebotycznie, nawet nie wiem, czy sam nie był źródłem nagonki!
– I upiera się pani, żeby to zbadać subtelnie, bezszmerowo, niezauważalnie i podstępnie…
– A jak?! To delikatna sprawa, a nie żadne walenie młotem z odciskami palców, oplutym i obsmarkanym przez mordercę, żeby łatwiej zbadać jego DNA, a jeszcze może się skaleczy i zakrwawi narzędzie dla uniknięcia wszelkich wątpliwości! Tu psychiatra potrzebny, najlepiej perfidna pompa ssąca w atłasowych rękawiczkach…!
– Dziękuję pani bardzo za tak atrakcyjną rolę…
– O, niech mi pan nie mówi, że pan nie potrafi! Tylko nie wiem jak, bo co innego dla pani Wiśniewskiej zwykła baba, taka jak ja, a co innego gliniarz. Odżałować nie mogę, że nie miałam i nie mam szpiegowskiej pluskwy, czy jak to tam nazwać, no, ukrytego mikrofoniku w guziku, w zegarku, w czymkolwiek. Teraz byśmy to mogli porozważać wspólnymi siłami.
Górski się zamyślił, ale widać było, że jakieś chęci się w nim lęgną. Moje propozycje nie wydały mu się odrażające, najwyżej głupie, możliwe, że pasowały do wywęszonych wcześniej odorów, w każdym razie postarał się je sobie uporządkować.
– Zatem z Dyszyńskim, z Peterem i z Ostrowskim mogę rozmawiać jak człowiek, tak? Jako ja? Z prawnikiem Wierzbickim też? W charakterze pompy ssącej mam wystąpić tylko w obliczu pani Wiśniewskiej? Czy jeszcze kogoś?
– Ewentualnie tatusia Ewy…
– Pana Wystrzyka? A co z panią Wystrzykową? Istnieje?
– Istnieje, ale przyduszona małżonkiem, tak słyszałam. Nie ma nic do gadania i chyba jest to prawda, bo gdyby miała charakter, nie pozwoliłaby zdołować córki. Co do tatusia, mam szalone wątpliwości, nie wyobrażam sobie sposobu pogadania z nim podstępnie. Chyba, że pan będzie udawał dziennikarza.
– To nie jest zła myśl. Gdybym jeszcze wiedział, co właściwie chcę z niego wydusić, byłoby świetnie.
– Jak to? – oburzyłam się. – Nie wie pan? Poręcza!
Górskiemu w oku błysnęło, nie musiał się kryć przede mną, mógł sobie pozwolić na tę drobną iskierkę. Bez wątpienia dotychczasowe rezultaty dochodzeń miał w małym palcu i nagle bystrzej ocenił sytuację. Równocześnie daliśmy wyraz odkryciu.
– Rzeczywiście, on przecież z nikim nie był tak naprawdę zaprzyjaźniony…
– Jedna zauroczona dziewczyna i bardzo niepewny Jaworczyk, to niezbyt liczne grono…
– Wszyscy poza tym z wielkim zapałem odkopywali go od piersi…
Przerzuciwszy na Górskiego swój własny mętlik, doznałam ogromnej ulgi, tak wielkiej, że zdołałam przypomnieć sobie przeoczony fakt główny.
– Zaraz! Przecież ja ciągle nie mówię panu najważniejszego, no, nie wiem czy to rzeczywiście najważniejsze, ale przynajmniej sprawdzalne. On tu był, ten cały Wystrzyk, równocześnie siedząc w Busku!
– Zdawało mi się, że już pani o tym powiedziała? – zdziwił się Górski.
– Nie. Nie wszystko. Pięć dni temu złożył wizytę matce Piotra Petera, towarzysko albo rodzinnie, nie wiem, to w końcu chrzestny ojciec jej syna. Chyba rzadko bywa, bo ona go nie lubi, w każdym razie był. Niech pan teraz coś z tym zrobi, a jeśli pan nie chce, ja spróbuję…
Tym razem Górski do działania mnie nie zachęcał…
Pod wieczór Ostrowski przywiózł Magdę.
– Ty nawet nie zauważyłaś, że mój samochód dwa dni pod twoim domem stoi? – zdziwiła się z lekkim wyrzutem.
– Nie zwróciłam uwagi – usprawiedliwiłam się czym prędzej. – To zielsko na ogrodzeniu zasłania, nie miałam, kiedy spojrzeć. Teraz też wiszę na słuchawce. Gdzie jest, do diabła, Piotruś Pan?! Dlaczego ja się do niego nie mogę dodzwonić?
– Okupuje studio bez chwili przerwy, dowalili mu roboty. Za pieniądze, nie myśl sobie. Do jutra rana musi skończyć.
– No dobrze, do jutra wytrzymam…
– Za to mnie złapała policja – wtrącił smętnie Ostrowski. – Inspektor Górski, zdaje się, że doskonale pani znany. Wyeksponowała pani jednak Ewę Marsz?
– Ma alibi – powiadomiłam go z triumfem i znów wyciągnęłam spod stołu mój podwójny dokument. – O, tu, Lalka mi podyktowała, wiem, że nic nie widać, ale ja już to umiem na pamięć i mogę wam przeczytać. Co pijemy?
– Nic – westchnęła Magda. – Muszę zabrać samochód, bo mi potrzebny, a Adam swojego zostawić nie może, bo też mu potrzebny.
– Ale kawa…?
Na kawę zgodzili się bardzo chętnie, przyrządzenie nie trwało długo. Gdzieś na skraju umysłu mignęło mi, że coś jej mało, tej kawy, była o tym mowa, Witek chyba miał kupić, zahaczyłam wzrokiem o półeczkę, owszem, stał tam słoik, uspokoiłam się i wróciłam do salonu. Obejrzałam gości z uwagą, chociaż starałam się nieznacznie, robili niezłe wrażenie, najwidoczniej udało im się dojść do jakiegoś porozumienia. Widmo diabolicznego desperado przestało mi koło Magdy majaczyć.
Ostrowski nie krył zainteresowania dochodzeniem ogólnie, a Ewą Marsz w szczególności.
– W jakiś przedziwny sposób wszystko wydaje się z nią wiązać. Niewyraźnie, przyznaję, przy tym nie policji, a tylko ludziom z branży, bardzo ogólnie…
– I w dodatku bezpodstawnie – wtrąciła Magda. – Wajchenmann jeszcze się jej nie czepiał, Drżączek też nie…
– Drżączek miał zamiar. Czaił się, pertraktował ze scenarzystami, ten sponsor, z którym się umówił, miał finansować właśnie ekranizację Ewy Marsz. Nie żadną Rodziewiczównę, chociaż ten cały „Dewajtis” też tu gdzieś wyskakiwał, ale bardziej Ewę…
– Skąd wiesz? – zaciekawiła się Magda.
Słuchałam z wielkim zaciekawieniem i jeszcze większym oburzeniem, bo znów okazywało się, że czegoś nie wiem, ta cholerna dziennikarska mafia ukrywa najważniejsze rzeczy akurat przede mną! Ostrowski ujawnił zakłopotanie.
– Dziennikarz ma obowiązek wiedzieć, co najmniej dziesięć razy więcej niż się do tego przyznaje…
– I od tego nieprzyznawania głupka z siebie robi – wytknęłam gniewnie. – Wszystko mi jedno, skąd pan wie, ale czy na pewno?
– Zamiar miał na pewno, rozmawiałem ze scenarzystami, gdyby nie był idiotą, niektórzy poszliby na współpracę, ale jego dotychczasowe arcydzieła zdobyły już sobie opinię. W rezultacie zaczynał sam, konspekt u niego znaleziono, dwa nawet, bo wahał się w wyborze utworu. Jej ostatnia książka albo przedostatnia.
– Łaska boska, że ktoś go kropnął…
– Natomiast Zamorski i Poręcz – ciągnął Ostrowski – narobili jej tyle złego, że motyw pcha się przemocą. W ogóle ten zestaw ofiar nie ma żadnego sensu, bo gdyby Ewa Marsz maczała w tym palce, gdzie miejsce dla Wajchenmanna?
– Trzech ją nadgryzało, a czwarty nie tykał…
– I od czwartego zaczęła. Nie do pojęcia. Jakaś pomyłka…?
– A nie było gadania, że i Wajchenmann ma ją w planach?
– Jak to, przecież było – przypomniała sobie nagle Magda. – Rozumiem, że dlatego szukasz Piotrusia Pana? Od Jaworczyka słyszał o tym popieraniu Ewy Marsz za pomocą kręconych z niej knotów, Wajchenmann też siedział w tym gronie, a sama zgadłaś, że wszystko wymyślał Poręcz.
– I za same imaginacje został zarżnięty…?
– A może…? – zastanowił się Ostrowski. – Ktoś miał dosyć…? A nawet i pani…
Nawet i ja… Czy ja wiem, gdybym się przejmowała głupotami, gdybym była młodsza, u progu kariery, gdybym miała subtelniejszy charakter, więcej sił fizycznych i zapału… Kto wie…?
– Niebiosom dziękować, że jej tu nie było! – powiedziałam nabożnie.
Imaginacje jako motyw… Ciekawa rzecz!
– …Jak wyglądał? – zastanowił się Dyszyński. – Nie przyglądałem mu się specjalnie. Gruby, tego jestem pewien, zaskoczyło mnie trochę, że taki piwożerca w dyskusje literackie i filmotwórcze się wdaje, raczej pasowałaby do niego piłka nożna. I brwi miał grube, rzucały się w oczy.
– I nic poza tym? – zmartwił się Górski.
– No, mojego wzrostu mniej więcej… Ale za to wiem, jak się nazywał. Skancerowane historyczne nazwisko, Jaźgiełło.
– Przedstawił się?
– Pisałem mu dedykację. Wie pan, takie oddzielne, pojedyncze autografy w denerwujących okolicznościach, w dodatku przy dziwacznym nazwisku… chyba swoje podał? Przynajmniej takie miałem wrażenie…… to się czasem na jakiś czas zapamiętuje. Później oczywiście ulatuje z pamięci. Temat mnie zirytował… A, właśnie! Możliwe, że w jakiś sposób ujawniłem zaskoczenie, bo powiedział, że chodzi o zakład. Założył się z kimś tam o te wszystkie bzdety i postanowił wyjaśnić sprawę z fachowcem, dlatego drążył i drążył. Fachowiec to ja. Litość mnie w końcu wzięła i dlatego tak z nim gadałem…
Treść gadania została już Górskiemu przekazana wyczerpująco, teraz zaś pociechę stanowiła myśl, że nazwisko nie jest przesadnie popularne i rozmówcę Dyszyńskiego da się odnaleźć. Podobno mieszkał w Busku, na szczęście Busko – Zdrój nie zbliża się rozmiarami do Nowego Jorku.
Włodzimierza Jaźgiełłę policja w Busku odnalazła równie szybko, jak dyskretnie. Koleżeńska prośba z Warszawy została spełniona, aczkolwiek nikt nie wiedział, po co to, komu i co też takiego ów Jaźgiełło wywinął. Nie był dotychczas karany, pracował sobie spokojnie jako dyspozytor w przedsiębiorstwie remontowym instalacji elektrycznych, łapówek nie brał, bo nie miał, za co, pieniędzmi nie rządził, więc ich nie kradł, w politykę się nie wdawał, piwo lubił, ale to nie było karalne, miał żonę i dorosłe dzieci, z których żadne nie zeszło na złą drogę, i powód zainteresowania nim był nieodgadniony.
Wszystkie informacje o Jaźgielle Górski otrzymał od razu na wstępie, przybywszy do kurortu w swój dzień wolny, do którego każdy, nawet funkcjonariusz policji, miewa prawo. Ciekawość kolegów po fachu zaspokoił jednym słowem.
– Świadek – rzekł ponuro i wszyscy natychmiast zrozumieli.
Po czym jak pierwszy lepszy normalny człowiek poszedł z Jaźgiełłą na piwo.
Przypadkowym ułatwieniem dla niego stał się fakt, że akurat telewizja powtarzała film, nakręcony z książki Dyszynskiego. Krótko dało się go oglądać, ponieważ lokal garstronomiczny przeciętnej kategorii nie służy na ogół doznaniom kulturalnym i któryś klient rychło przestawił program na kanał sportowy, ale Górski chwycił okazję. Bez ujawnienia prawdziwych zamiarów płynnie nawiązał do tematu.
– Panie, tyle człowiek wie, co mu w ucho wpadnie – odpowiedział Jaźgiełło na dyplomatyczne pytanie. – Ja się nie znam, książki czytam, kto powiedział, że nie? Czasem nawet specjalnie popatrzę, co z takiej książki zrobili, ja, wie pan, nie mam jakichś tam manii, fiołów, na rybach mi nie zależy, lubię sobie posiedzieć i popatrzeć. Sportowe to już nie dla mnie, wiek nie ten, a co mam zdrowie tracić, przegrywamy i przegrywamy, tylko człowieka szlag trafia i jeszcze go, kiedy nagła krew zaleje. Wolę filmy.
– Ekranizacje książek – podsunął Górski.
– A dlaczego nie? Ale to, panie, różnie wychodzi. Mnie się, prawdę powiedzieć, nie całkiem podoba, gdzieś tam człowiek czyta, że ten jakiś był wielki i bykowaty, a tu mu chudego kurdupla pokazują i tylko się zastanawia, ten czy nie ten? Albo i odwrotnie, coś pan oglądasz, no, takie tam sobie, a tu krzyki, że książka, że nagroda, aż się nie chce sprawdzać i czytać. Jednego znam takiego, co na filmie widział „Polowanie na Czerwony Październik”, ja tam i książkę czytałem, i film oglądałem, pan pewno też, nie? Książka dziesięć razy lepsza, a ten żłób film obejrzał, a książki już nie chciał przeczytać, nie i nie, co się natłumaczyłem, to ludzkie pojęcie przechodzi, do tej pory nie przeczytał!
Zdenerwowawszy się widocznie, pan Jaźgiełło zamówił następne piwko. Górski uczynił podchwytliwą uwagę.
– Autorzy mówią to samo…
– O, to pan wie? Z jednym gadałem, był tu, Dyszyński, co tę dziwną książkę napisał, a na filmie mu spaskudzili, jakieś takie nudne wyszło.
– Znam Dyszyńskiego. Nawet coś wspominał, że tu, w Busku, z kimś na ten temat dyskutował…
– To ze mną! – ucieszył się pan Jaźgiełło. – Może i z kim innym, ale ze mną na bank! I pamięta? Coś takiego…!
– Mówił, że pan coś mówił o jakimś zakładzie.
– No to już gwarantowane, że ja. Faktycznie, o zakład poszło, bo tak bez niczego to ja bym się nie ośmielił człowieka zaczepiać, zawsze, co literat, to literat. A tu jeden kumpel się ze mną kłócił aż świszczało, że jest całkiem odwrotnie. Że taki pisarz, jak go nie pokażą, filmu nie zrobią, to się wcale nie liczy, jakby go w ogóle nie było, reklamę musi mieć i na reklamie go tak ciągną w górę. Zapierał się jeszcze jak ten głąb w kapuście, że wie lepiej, bo fachowiec mu wytłumaczył i nawet przykłady dawał…
Z anielską cierpliwością Górski wysłuchał całego wywodu, którego treść była mu już znana na pamięć, chciwie czyhając na chwilę, kiedy w sposób naturalny będzie mógł zadać dwa pytania. Doczekał się wreszcie.
– I z kim pan się tak założył? Co to za jakiś uparty palant? Znajomy?
Pan Jaźgiełło po sześciu piwach z niczego tajemnicy nie czynił.
– Panie, kumpel, jeszcze z wojska. Dziwadło, wojsko lubił, dobrowolnie przyszedł, chociaż mógł się wyższymi studiami wykręcić, i od tamtych czasów tak się, co parę lat, co i raz to spotykamy. On w Warszawie mieszka, w księgowości robi, ale tak na doskok, Romek Wystrzyk się nazywa, a że uparty, to fakt.
– I uwierzył panu, jak pan powtórzył tę rozmowę z Dyszyńskim?
– A skąd! Zapierał się jak to stado osłów czy kozłów, czy czegoś tam. Aż mu autograf na książce musiałem pokazać, rozzłościł się wtedy okropnie i już tylko bulgotał coś tam o tym swoim fachowcu. Ale zakład przegrał i piwo honorowo postawił.
– A ten jego fachowiec, to kto?
– A bo ja wiem? Nie mówił, a ja nie pytałem. Tyle, że fachowiec jak z koziego zadka trąba. Niezadowolony był, jak nigdy, bo tak normalnie, to zgrywny koleś, wesoły, kawały lubi, że boki zrywać…
W kwestii posługiwania się samochodem Majewskiego oraz obecności i nieobecności zgrywnego kolesia w Busku, pan Jaźgiełło żadnej wiedzy nie posiadał. Nie widywali się codziennie. Mimo tego niepowodzenia Górski sam sobie złożył gratulacje za poddanie się głupiemu pomysłowi towarzyskiego i nieoficjalnego przesłuchania pana Jaźgiełły, który w obliczu prawa z pewnością byłby znacznie bardziej powściągliwy. Nie zmarnowała mu się podróż.
Co nie przeszkadzało, że dziwoląg śledczy rozrastał się i prawie zaczynał kwitnąć. Gdyby jeszcze wydał owoce…
Całej tej pogawędki ze świadkiem wysłuchałam z kasety, Górski, bowiem, być może natchniony wyrażonym przeze mnie wcześniej żalem, zaopatrzył się w pluskwę. Czy uczynił to legalnie, czy nie, wolałam nie pytać.
– I co? – spytałam w zamian niecierpliwie. – U tego Majewskiego z gipsem też pan był?
– Właśnie mu zdejmowali gips. Musiałem przeczekać, ale za to później był taki zadowolony, że chętnie rozmawiał na każdy temat. Żona również, bo tego mężowskiego gipsu miała już po dziurki w nosie.
Najwidoczniej z rozpędu Górski również zrobił się towarzysko rozmowny.
– I co?
– Pana Wystrzyka znają, co jakiś czas przyjeżdża, w opinii o nim raczej się różnią. Dla Majewskiego jest to wesoły dowcipniś, niekiedy trochę uciążliwy, ale co tam, zawsze śmieszny. Dla Majewskiej koszmarny, pomylony tyran, o gówniarskich skłonnościach, prawie nie do wytrzymania. Unika go bardzo starannie, twierdząc, że mąż w gipsie zgoła czyściec dla niej stanowi i więcej utrudnień już nie zniesie. Na szczęście pan Wystrzyk niekiedy schodził z oczu i jakby ulgę odczuwała, z czego obecnie wnioskuje, że musiało go nie być, ale gdzie się podziewał, nie ma pojęcia. Pani rozumie, ja prawie cytuję.
– Rozumiem. A Majewski w tym gipsie był chyba mało ruchliwy…?
– Zgadza się, w sypialni się nudził, przeważnie telewizję oglądał i w ogóle nie wie, co się dookoła działo. Wystrzyk lubił dalekie spacery.
– A gdzie jadali?
Górski westchnął, pogmerał przy kasecie i uruchomił ją ponownie. Zabrałam ustrojstwo do kuchni i słuchałam w trakcie przyrządzania herbaty. A przy okazji także posiłku dla kotów, czajnik gulgotał, ja zaś kroiłam surową rybę, garmażeryjne wysiłki uległy zakończeniu równocześnie, wróciłam do salonu z dużą tacą, ciągle słuchając, Górski jakoś dziwnie popatrzył na surową rybę na styropianowym półmiseczku, może zaniepokoił się nieco moim przejściem na japońską kuchnię, ale nie miałam teraz czasu wyprowadzać go z błędu. Sam się wyprowadził, kiedy, wciąż z tą kasetą, rybę wystawiłam na taras, a do herbaty dołożyłam bardzo dziwne, malutkie placuszki z nadzienia do indyka, takie na raz do gęby. Był to, rzecz jasna, ewenement, bo jako prawdziwie gościnna pani domu, zdałam w życiu egzamin może ze dwa razy. Herbata i cześć, nic więcej. Nie ze skąpstwa, tylko z reguły spotkania u mnie bywały służbowe, a trudno równocześnie miotać się po kuchni i załatwiać w pokoju interesy, a niekiedy, gorzej jeszcze, robić za gwiazdę.
Tu akurat nastąpiło skojarzenie, o pożywieniu słuchałam i pożywienie wpadło mi pod rękę. Doniosłam je niejako naturalną rzeczy koleją i nawet dołożyłam widelczyki.
Górski nie wydawał się głodny, musiało go jednakże zaciekawić niezwykłe zjawisko, bo od razu i bez zachęty spróbował. Po czym wyłączył kasetę, przerywając wypowiedzi Majewskich.
– Co to jest? – spytał z wielkim zainteresowaniem.
– Wiem, że pan ma żonę – odparłam może odrobinę niepewnie, bo z żonami policjantów nigdy nie wiadomo. Tracą cierpliwość do mężowskich wysiłków głupio i niesłusznie, bo w końcu widziały gały, co za męża brały. – Mogę panu powiedzieć, ale i tak pan zapomni albo pomiesza, więc może lepiej powiem pańskiej żonie bezpośrednio, przez telefon? Jeśli pan chce…?
– Chcę. Bardzo.
– Od razu, czy po kasecie?
– Od razu. Po kasecie mogą się pojawić wnioski i komentarze.
Rozsądny facet. Złapał żonę przez komórkę, przypomniałam sobie, że wiem, jak jej na imię.
– Pani Kasiu – powiedziałam bez wstępów – tak, dobry wieczór, ja na to trafiłam przypadkiem, bo przy pieczeniu drobiu zostało mi za dużo. Tartą bułkę namoczyć w mleku, łyżeczka cukru, troszkę soli, łycha rodzynek, łycha płatków migdałowych, obojętne, może być kosteczka, byle drobno posiekane, jedno albo dwa jajka, zależnie od ilości ogólnej, konsystencja bardzo gęstego ciasta, smażyć na maśle, na średnim ogniu. Pani mąż to lubi.
– Czy on prowadzi w tej chwili dochodzenie? – spytała pani Kasia dość chłodnym głosem.
– Tak. To znaczy, ja słucham zeznań z kasety i musiałam go czymś zająć przez ten czas. Spróbował i pasuje mu. Mam to pani napisać…?
– Nie mam jeszcze sklerozy…
Górski odebrał mi komórkę.
– U pani Chmielewskiej jestem – rzekł z naciskiem. – Kasiu, zapamiętałaś przepis…? To świetnie, zrób coś takiego, nie żeby zaraz, ale od czasu do czasu. To znakomite i oryginalne. Na zimno. Na gorąco też…? – spytał mnie pośpiesznie.
– Jeszcze lepsze.
– We wszelkich postaciach – rzekł do telefonu. – Proste…? No właśnie, tak przypuszczałem, znając twórczynię… Proszę!
Wetknął mi do ręki komórkę.
– Do licha, nie wiedziałam, że to pani – powiedziała z zakłopotaniem pani Kasia. – Nie byłam niegrzeczna…? No to chwała Bogu! Ja panią doskonale znam przez Roberta…
Oburzyłam się, że Górski o mnie opowiada. Kasia się obruszyła.
– Ależ ja jestem prokuratorem!
Przypomniałam jej, że tajemnica spowiedzi obowiązuje adwokatów. Z prokuratorami różnie bywa.
– Gdybym cokolwiek gdziekolwiek powtórzyła, on by mnie zabił i słowem się więcej do mnie nie odezwał – powiadomiła mnie Kasia bardzo stanowczo. – To znaczy, mam na myśli, w odwrotnej kolejności. Duże się to smaży czy małe?
– Im mniejsze, tym lepsze, ale długo trwa. Chyba, że się przy tym czyta książkę, wtedy niech sobie trwa i przez cały dzień. Smak ten sam, malutkie wygodniejsze do jedzenia.
– Rozumiem. Dziękuję bardzo…
Wróciłam do pożywienia Majewskich.
Pani Majewska przy mężu w gipsie zastosowała metody ulgowe, śniadania i kolacje goście przyrządzali sobie sami, do dyspozycji mieli lodówki, czajniki elektryczne i dostęp do kuchni, obiady wychodziły jak popadło. Kto się załapał, mógł dostać, kto nie, to nie, blisko pensjonatu prosperowała niedroga i dietetyczna knajpa, ratująca sytuację. Gości było, razem wziąwszy, dziewięcioro, robili, co chcieli, odwalali rozmaite zabiegi i nikt na ich poczynania nie zwracał zbytniej uwagi, a obiadowe posiłki doskonale nadawały się zarówno do odgrzewania, zupa na przykład, jak i do podawania nazajutrz. Z niezjedzonych kartofelków wychodziły kopytka, makaron tworzył zapiekanki, zraziki zawijane przetrzymywały bezboleśnie, budynie i galaretki również, i tak dalej. Z zeznań pani Majewskiej wychodziła bardzo praktyczna książka kucharska.
– I w dodatku prawie każda z tych osób potrafiła sobie to odgrzać albo przysmażyć sama – powiedziałam w zamyśleniu po wyłączeniu taśmy. – Z czego wynika, że Majewscy po całych dniach mogli swoich gości na oczy nie oglądać.
– Zgadza się – przyświadczył Górski. – Większość baby, więc i sprzątanie przechodziło ulgowo. Każdy tam, jak pani łatwo zgadnie, mówił, co innego i niczyjej nieobecności nie udało się porządnie stwierdzić. Nawet w odniesieniu do dwóch facetek, które mieszkały razem w jednym pokoju. Kłóciły się ze sobą na ten temat, myląc daty i godziny.
– Ale państwo Wystrzykowie też mieszkali w jednym pokoju?
– Owszem.
– I co żona mówiła o mężu?
Górski nie dbał już nawet o wyraz twarzy, skrzywił się okropnie. Najwidoczniej pani Wystrzykowa wypowiadała się o małżonku mało atrakcyjnie.
– Że mu się reumatyzm odzywa różnie i w różnych miejscach i raz mu ta borowina pomaga, a drugi raz nie, i jeden lekarz każe siedzieć na słońcu, a drugi w cieniu, chodzenie natomiast raz mu dobrze robi, a drugi raz szkodzi. Już nie będę pani katował szczegółowym zeznaniem, bo ględziła w kółko to samo. Co do wyjazdów, to razem pojeździli trochę po okolicy, ale ona nie pamięta gdzie, zajęta głównie podawaniem mężowi przekąsek i napojów.
– Wyjazd do Warszawy by chyba zauważyła?
– Nie wiem. W każdym razie z pewnością by o nim nie powiedziała. Poza tym zielonego opla od czarnego mercedesa nie odróżnia.
– Słusznie podejrzewałam, że to zagłuszona idiotka. Więc w rezultacie, co?
– Uczciwie mówiąc, nie wiem…
Dyplomatycznie przeczekałam chwile zadumy Górskiego, który obejrzał widoki za wszystkimi dostępnymi wzrokowo oknami, najdłużej wpatrywał się w rozczochrany, nieprzycięty żywopłot, zjadł dwa placuszki i westchnął.
– Dziwaczna sprawa – podjął. – To, co powinno mieć sens, nie znajduje potwierdzenia. Sypie się, suchy piasek. Pcha się za to natrętnie idiotyzm, chyba przez panią wymyślony, i też brakuje mu faktów. Ale robi się intrygujący. Ciągle mam wrażenie, że pani wie coś więcej, może nawet nie jest to wiedza, tylko jakieś przeczucie, o którym pani wyraźnie nie mówi…
– Mam dokładnie takie samo wrażenie w odniesieniu do pana.
– …a ja lada chwila zyskam opinię kretyna. Zaczynam szukać nie wiadomo dokładnie kogo, rycerza, niszczącego wrogów Ewy Marsz, czy wroga, niszczącego ją samą. Co ta kobieta ma tu w ogóle do rzeczy, nie było jej, na wynajmowanie płatnych zabójców nie wystarczyłoby jej kasy, sam motyw to za mało, taki motyw miałoby liczne grono osób, w tym pani, w dodatku motyw wybrakowany, Wajchenmann nie pasuje, drugi denat, ten cały Drżączek, też nie…
– Jak to? Ostrowski nie powiedział panu, że Drżączek też?
– Co pani ma na myśli?
Zaproponowałam, żeby wszystko razem jakoś uściślić, bo na pytanie, co mam na myśli, odpowiedzieć nie potrafię. Górski przystał na to chętnie. Udało nam się uzgodnić, że z czterech ofiar tylko pierwsza była dla Ewy Marsz nieszkodliwa. Wajchenmann. Niweczył osiągnięcia pisarskie raczej nieżywych, żyjących się nie czepiał, no, poza Dyszyńskim. Pozostałe trzy…
Wyszła nam z tych uściślań jakby stopniowość.
– Drżączek miał ją w planach – przypomniałam. – Ledwo zaczynał ją tykać, ale zaczynał. Zamorski, trzeci kolejny, spieprzył jej radykalnie dwie książki i początek serialu, zrobił antyreklamę i zaszkodził. Poręcz, ostatni, niczego nie ekranizował, ale zmarnował jej dwa lata życia, resztę zatruł, do tego jeszcze obszczekiwał, judził i spowodował tak zwaną niemoc twórczą, tylko patrzeć, jak doprowadziłby ją do kompletnego wariactwa. Moim zdaniem, był najgorszy. Czyli te zbrodnie poszły dziwnie, od neutralnego do najbardziej szkodliwego. I co to znaczy?
– Sądziłem, że raczej pani odgadnie…?
– Od tego odgadywania właśnie kołowacizny dostaję. Uparcie wychodzi mi wielbiciel Ewy Marsz, który za jedno świństwo się zemścił, a następne uniemożliwił, tylko tu akurat Wajchenmann nie pasuje…
Posnułam sobie trochę ciąg dalszy, Górski w trakcie całego mojego gadania niewątpliwie myślał.
– Ewie Marsz ciężką krzywdę wyrządziło wydawnictwo. Skołowali ją chyba, skoro udało im się sprzedać książki bez jej zgody?
Kontropom się kłaniał. Nie darmo przegrzebał strasznie tajne archiwum, niby nic, a przekręty wyłapali i dopasowali do sprawy.
– Ale wydawcy żyją? – spytałam podejrzliwie.
– Wedle mojej wiedzy żyją, chociaż ciężko przestraszeni.
– Średnio przestraszeni – skorygowałam. – To bystrzy chłopcy, nie z takimi rzeczami dawali sobie radę, tu też wyjdą ulgowo.
– Toteż właśnie. Gdyby ten rycerz czy mściciel działał konsekwentnie, powinien i za nich się złapać, nie sądzi pani?
Bez zapału zgodziłam się, że owszem. Lubiłam ich w gruncie rzeczy wbrew stratom, jakie przez nich poniosłam, sympatyczni byli.
– Ale panu potrzebne są fakty. Jedyny znany mi fakt… – urwałam nagle, bo myśl poleciała mi szybciej niż słowa. – Nie, ja się jednak poświęcę. Pogadam z panią Wiśniewską, kto wie, jakie echa ją przez sufit dobiegły…
Górski nie zdążył pochwalić pomysłu, bo zadzwonił telefon, ale kiwnął głową, co odebrałam jako aprobatę, i przyłożyłam słuchawkę do ucha.
– Nie wytrzymam tego dłużej – powiedziała z irytacją Miśka. – Niech ktoś coś zrobi z Piotrkiem, bo ja nie mam ani czasu, ani cierpliwości do tych jego dusznych turbulencji. On w nerwach chodzi, w kłopotach się tarza i czy ta policja uczepi się go wreszcie, czy nie? Było gadanie, że chcą, i co? Postsynchrony odwalił nie śpiąc, nie jedząc, wloką go do Łodzi, nie wie, co ma zrobić, jechać, nie jechać, a tu jeszcze mamusia mu sztuki pokazuje, zrób coś, do cholery!
– Bez problemu – zapewniłam ją i zaczęłam rozmawiać na dwa fronty.
Istotnie, Górski Piotra Petera miał w planach, Busko – Zdrój przestawiło mu kolejność działań, zdecydowany jednak twardo iść drogą moich przeczuć, zamierzał pogadać z nim osobiście. Owszem, proszę bardzo, mógłby nawet zaraz. Gdzie on jest w tej chwili, ten Piotruś Pan?
– U mamusi – warczała w telefon wściekła Miśka. – Nie mam nic przeciwko jego mamusi, mojej do pięt nie sięga, ale mogłaby, chociaż nie łapać ślepej kiszki akurat teraz! Wczoraj! Na pielęgniarkę Piotrek musi poczekać! Niech ten gliniarz tam jedzie, ona nie mieszka w Brazylii!
Wydarłam z Miśki adres mamusi i numer komórki Piotrusia Pana, po czym okazało się, że popełniłam błąd. Komórka nie odpowiadała, a o telefonie stacjonarnym nie pomyślałam. Znacznie później wyszło na jaw, że komórka Petera rozładowała się doszczętnie, ładowarki zaś u mamusi nie było.
Górski machnął ręką na wynalazki i zdecydował się jechać od razu, na los szczęścia.
Na los szczęścia także pojechałam do pani Wiśniewskiej.
Sposoby działania obmyśliłam po drodze. Łgarstwa, że pcham się do państwa Wystrzyków, których ciągle nie ma, nie miały już sensu, ponieważ państwo Wystrzykowie właśnie byli. Nie daj Boże, musiałabym spełnić groźbę i rzeczywiście ich odwiedzić, a mój stosunek do tatusia Ewy ustabilizował się na granit. Nie mogę przecież wejść do człowieka, napluć mu na buty i wyjść bez słowa, a żadne właściwe słowo w ludzkiej mowie, moim zdaniem, nie istniało.
Postanowiłam, zatem pchać się do pani Wiśniewskiej i niezbędne mi były przyczyny. Także cele. Zdecydowałam się wyjawić jej część prawdy, co stwarzało nadzieję, że, przejęta sensacją, straci z oczu okoliczności towarzyszące, pytanie tylko, którą część.
Ponadto, udając się do niej niejako docelowo, miałam wręcz obowiązek przyjść z kwiatkiem. Na przeprosiny za dwie poprzednie wizyty, tak skromna ilość obłudy z pewnością nie wypaczy mi charakteru doszczętnie i bezpowrotnie.
A może z winem…? Przyjęcie odpada, jestem samochodem, nie piję… Ale nie, pani Wiśniewska nie alkoholiczka, z pewnością lubi słodkie, a od kupowania słodkiego ręka by mi uschła. Czekoladki…? Znów to samo, zajmie się poczęstunkiem, odpada, do diabła z czekoladkami! Jednak kwiatek. W doniczce. Przynajmniej nie zacznie szukać wazonu.
Jako temat pogawędki wybrałam śmiertelne zejście Poręcza, informację niejako publiczną, dokładając do niego Martusię, komunikat zakulisowy. Martusi mogłam przyłożyć wszystko, cokolwiek by mi do głowy wpadło, nie miałaby żadnych pretensji, im większe kretyństwo, tym bardziej by ją ucieszyło.
Obdrapany zielony opel stał przed domem, co o niczym nie świadczyło, bo, jak sama widziałam, pan Wystrzyk poruszał się niekiedy na piechotę.
Pani Wiśniewska była u siebie. Nie starałam się iść cicho, przeciwnie, spożytkowałam obcasy, bardzo przydatne do robienia hałasu. Na podeście miałam w planach trepaka, ale okazał się niepotrzebny, pokonałam ostatni stopień i już drzwi się uchyliły.
– A, to pani! – ucieszyła się. – Pani wejdzie, ten rykacz wrócił, ale co tam, i tak go nie ma, bo wyszedł, nie ma się, do czego śpieszyć. Proszę, proszę, pani siada… Co? To dla mnie…? Coś takiego…!
No owszem, storczyk wyglądał elegancko, zapowiadał się na długie kwitnięcie i pani Wiśniewska nie musiała symulować zadowolenia. Wymamrotałam coś o przeprosinach, ale nawet nie słuchała, pomacała palcem, czy roślinka nie ma sucho, i z wyraźnym upodobaniem ustawiła ją na parapecie okiennym. Nawet poprawiła lokalizację, przesuwając inne doniczki, ale to już przy akompaniamencie akustycznym.
– Pani wie, że ona nawet wstąpiła do mnie? Do sklepu szła, a ja orkiszową kaszę gotuję, tu taki jeden kiosk znam, co ją tam czasami mają, to przyszła spytać gdzie to jest, bo jemu się teraz orkiszowej kaszy zachciało, w tym sanatorium go namówili czy coś. Zadowolona taka, pochwalić się przyszła, jaki to mąż dobry się zrobił, na wycieczki woził, do Krakowa ją zabrał, a ona tam kuzynkę ma jedną, co już jej całe lata nie widziała, wreszcie ją odwiedziła. Nic głupiego nie zrobił, podwieczorek postawił…
– Nie ryczał? – zainteresowałam się gwałtownie.
– No i właśnie, wcale a wcale! Nawet nie poszedł, niech się baby nagadają, powiedział, do Ziuty marsz! Ona się ucieszyła, że kompromitacji nie będzie…
– A sam, co?
– A kto go tam wie, gdzieś polazł, podobnież do kolegi, a ona, jak go nie ma, to tak oddycha, o…!
Przez chwilę pani Wiśniewska oddychała głęboko, co najmniej jakby górskie powietrze przez okno wionęło, ale krótko to trwało, bo oddychanie przeszkadzało jej mówić. Zdążyłam skorzystać z okazji.
– Może i w tym sanatorium czasami miała go z głowy?
– A co pani myśli? Tam się jakoś tak porobiło, że z żywieniem nie bardzo, ta ichnia gospodyni głowy nie miała, bo mąż z nogą w gipsie leżał, ale jakiś porządny człowiek, nie ryczał, głosu z siebie nie wydał, w telewizję patrzył, a toto jakby w gipsie leżało, to już by chyba całe miasto ogłuchło. No to czy śniadanie, czy obiad, czy kolację, samej trza było podgrzać albo, co. No to ona w kuchni, a on nie wiadomo gdzie, a przeważnie na tych tam zabieganiach leczniczych, ale chociaż był spokój, no i niech pani sama popatrzy, gadanie było, że i jej dobrze zrobi to całe sanatorium, nie wierzyłam, bo gdzieżby, a tu masz, faktycznie jej dobrze zrobiło! Ale to może jeszcze i dlatego, że co i raz to na całe dnie przepadał, w Góry Świętokrzyskie tak jeździł, a jej brać nie chciał, bo powiadał, że tam Łysa Góra, to może se sama na miotle lecieć. O, tak się cieszył, na sabat marsz! Na sabat marsz! Ten sabat to podobnież takie od czarownic?
– Od czarownic – potwierdziłam, czym prędzej, bo pani Wiśniewska spojrzała pytająco.
– Jaka tam z niej czarownica! Już prędzej on by za jakiego wiedźmina robił, a jeszcze lepiej za takiego gargandula, co ogniem z pyska ziaje…
– Coś pani chyba mówiła, że nawet i w Warszawie w międzyczasie był?
W pani Wiśniewskiej jęły się lęgnąć emocje, porzuciła kwiatki, usiadła przy stole.
– A to właśnie nie wiem na pewno, bo jak ją spytałam, to mówiła, że nie, co znowu, a mnie się ciągle wydaje, że tam drzwi pykały. Ale przecież niemożliwe, żeby był i nie ryknął, niepodobne do niego, a i samochodu nie widziałam przed domem, bo tak, to widać, znaczne to pudło ze starości. I tak mnie się zdaje, że ze dwa razy słyszałam i ja żadnych zwidów nie mam, to, co? Potajemnie przyjechał i na palcach chodził? Ale nie wiem, przysięgać nie będę. Pani, co wie?
– Ja uważam, że był – wyrwało mi się bez zastanowienia, chociaż wcale nie te tajemnice zamierzałam pani Wiśniewskiej wyjawiać.
Pani Wiśniewska rozpromieniła się niczym zorza polarna.
– I na co mu to było? Co tu miał do roboty? I niby, dlaczego tak cichcem – milczkiem? Kraść, to on nie kradnie, takie rzeczy się wie, baba żadna by z nim nie wytrzymała, stary piernik i skąpiec, chyba, że próchno, jakie, ale na próchno by nie poleciał. Wymagalny. To, czego tak na paluszkach i w ogóle jak…?!
No tak. Nie żadne tam zbrodnie w Krakowie i perypetie Martusi panią Wiśniewską interesowały, tylko to, co miała pod nosem. Tajemnice sąsiadów. Intrygi oplatające klatkę schodową. Rykliwy potwór, przemieniony z nagła w puszek łabędzi…
Bez sekundy namysłu zmieniłam zdanie.
– Tego przyjaciela tu przecież miał, tego Poręcza, może z nim chciał się potajemnie widzieć? Tylko, dlaczego potajemnie?
Trafiłam.
– Przyjaciela…! – prychnęła pani Wiśniewska i zabrzmiało to niczym syk żmii, kąpiącej się w szampanie, może nawet pełnym ostryg i kawioru. – A miał, miał, ale już przestał mieć. Naryczało mi tam z góry aż uszy puchły! Ledwo wrócili, już się rozległo, ale tak jakoś jakby szczekał albo, co, bo nic nie można było zrozumieć. Już mu się Florcio przestał podobać, a ja nawet jej spytałam, co tam z panem Poręczem, a ona tak niby to nie wie, ale wybąkała z siebie, że mąż przez niego zakład przegrał i piwo musiał postawić…
Poczułam, jak mi się robi bardzo gorąco i uczucia tej żmii w szampanie zrozumiałam dokładnie. Na ułamek sekundy oczyma duszy ujrzałam okrągły basen ze szlachetnym trunkiem, w basenie ostrygi, ale jakie? W skorupkach…? Otwarte…? Luzem…? I kawior, też jak…? Rozproszone ziarenka, zamknięte puszki…? Słoiczki…? Skomplikowane zjawisko.
– Piwo nie majątek – wybąkałam wzorem pani Wystrzykowej, której zeznania, szczegółowe i dokładne, najwyraźniej w świecie same się do mnie pchały znacznie chętniej niż do Górskiego.
– Ale mówię pani przecież, że to skąpiradło! Za jedno piwo by gardło poderżnął, takiego, co to po pańsku żyje, tylko udaje, może dla siebie, bo dla innych to aż się trzęsie…
Wspomniał mi się pan Jaźgiełło, tak jak go sobie mogłam wyobrazić.
– Musiało tam być tego piwa więcej niż jedno…
– A pewnie! A jak pomstował! Przez tego skur… no, jak by tu… dla takiego rykacza nie będę się wyrażać… skurczybyka niech będzie… taka pomyłka, wrzeszczał, w takie maliny, wrzeszczał, takiego kitu napchał, wrzeszczał, mało, wrzeszczał, ale nie wiem czego mało, kawałek po kawałku, wrzeszczał, też nie wiem, co to za kawałki, w życiu nikomu, wrzeszczał i też nie wiem komu co. Mówiłam, tak było słychać, jakby szczekanie. Może jeszcze, co nawrzeszczy, to się jakoś wyjaśni, bo od niej to się człowiek niczego nie dowie. Ale…! A co z tą Ewą? Mówiła pani, że się znalazła. I co tam z nią więcej?
Coś się pani Wiśniewskiej za te wszystkie rewelacje należało.
– We Francji jest teraz, już jakiś czas tam siedzi, tak jak mówiłam. I powiem pani, to wcale nieprawda, że kręciła z Poręczem, on tylko tak gadał, żeby ją zelżyć przez zemstę. Ma całkiem, kogo innego, na poziomie…
Pomyślałam, że co sobie będę żałować…
– …niedługo pewnie ślub wezmą, jak tylko ona wróci. Własną firmę chce założyć, już nawet zaczęła i od ojca jej niczego nie potrzeba. Ale to tak między nami, w cztery oczy, niech pani tego nie rozgłasza.
– Co pani powie! – ucieszyła się pani Wiśniewska. – Co ja niby mam rozgłaszać i komu? Temu krzykaczowi może, co? Akurat. I dobrze jej się wiedzie?
– Pewnie, że dobrze. Ma, za co żyć i znów pisze.
– Znaczy, na złe drogi całkiem wcale nie zeszła?
– Co też pani…? Przeciwnie, powodzenie jej się zapowiada we własnym zawodzie.
Pani Wiśniewska z zadowoleniem kiwnęła głową.
– To mówi pani, że go Florcio wykantował…?
Cholera. Czy ja coś podobnego powiedziałam…?
– …I dobrze mu tak! Zły taki, że oknami pryskało. A i jej naubliżał, co tam do niego gadała, nie wiadomo, bo to cicha kobieta, wcale jej nie słychać, ale on, ho, ho, od razu, głupia jesteś, czego się czepiasz, co cię obchodzi, tuman skończony, nie kłapać mi pyskiem, zamknij gębę i gorzej jeszcze. Od kasandrów ją wyzywał i pytiów, język za zębami kazał jej trzymać, i na co mu to, ona i tak trzyma, no i tyle. Wrzaski były, ale żeby, co zrozumieć, to już nie bardzo. I powiada pani, że on tu faktycznie przyjeżdżał…?
Poczułam się zmuszona, czym prędzej zakończyć wizytę u pani Wiśniewskiej, bo lada chwila dowiedziałabym się, że oszkalowałam całe społeczeństwo. Gdyby, nie daj Boże, Górski miał z nią rozmawiać, okazałoby się, że bezwzględnie należy mnie zamknąć dla uniknięcia matactwa i za podsuwanie świadkom fałszywych zeznań.
Wracałam do domu powoli, usiłując uporządkować kołowaciznę w umyśle.
Tatuś Ewy pomstował na Poręcza. Świetnie. Poręcz go wykantował. Jeszcze lepiej. Wynikało mi z tego to coś, co snuło się od początku, spółka Poręcz – Jaworczyk, rozgłaszająca idiotyzmy, o tyle dla mnie zrozumiałe, że też padałam ich ofiarą, z tą różnicą, że mnie tatuś Ewy nie dotyczył. Nie musiałam uciekać.
Spróbowałam zebrać do kupy całą zyskaną po kawałku wiedzę i od razu uświadomiłam sobie, że właściwie nie przekazałam jej Górskiemu. A jeśli przekazałam, to mętnie, wybrakowaną i dziurawą. Górski z panią Wiśniewską nie rozmawiał, a zasadnicze zgryzoty psychologiczne wychodziły wszak od niej, to dzięki jej gadaniu wiem, że ten zbuk niedojony, kochający rodziciel, miał obsesję. Córka należy do niego, własny przedmiot, jakim prawem ma żyć własnym życiem, oddzielnie? Jakim prawem ma osiągać sukcesy bez niego?
Ewa. Córka, która nie chciała być synem. Odmienność. A zarazem własność, własna ręka, własne oko, własne diabli wiedzą co, zęby, niewolnik, umysł…? Może jeszcze własne zdrowie. O, upodobania, potrzeby… O, jeszcze bardziej! Uzależnienie. Absolutne, całkowite uzależnienie.
Wyrwała się z tego interesu, wyskoczyła i nie dość na tym, osiągnęła sukces wbrew tatusiowi. Ośmieliła się, oburzające, przeciwne naturze! Bez tatusia, wręcz potworne. Gdyby dostała złoty medal, powinien on zostać przypięty na tatusiowej piersi, dumnie wypchniętej do przodu! Gdyby zapragnęła czegokolwiek, u tatusia musiałaby o to żebrać!
Budowlane słowa wypowiedziałam dość głośno, sprawdziwszy przedtem, czy mam zamknięte okna. Budowlany język jest barwny, wcale nie monotonny, bije na głowę wszelkie prymitywne wulgaryzmy. Z otwartymi oknami zwróciłabym na siebie uwagę innych użytkowników jezdni.
Poręcz ukoił doznania tatusia informacją, że nie zbuntowana córka ma jakieś zasługi, tylko te rozmaite patafiany, zboczeńcy, nadęte ważnością buce od reklamy. Co im do łba strzeli, nie wiadomo, najgorsze gówno wyeksponują, najgorszego ćwoka w górę wyciągną, z najgłupszej dziumdzi gwiazdę zrobią i nawet wcale nie muszą z nią sypiać, homoseksualiści to mogą być, szmal z niej doją i tyle. Oni rozkrzyczą, tępe społeczeństwo kupi i nie dość, że mają kasę, to jeszcze sami wychodzą na prowadzenie. Bez nich jej nie ma, nie liczy się wcale. Reklama jest dźwignią handlu.
Pień i żłób uwierzy. To zobaczy, co mu wmówią.
Tatuś znienawidził powodzenie córki. Nie popuścił. Należało jej pokazać, gdzie jest jej miejsce i na ile sama z siebie się liczy. Usunąć palantów.
Czy Poręcz mógł w niego wmówić Wajchenmanna…?
A dlaczego nie, postarał się trochę, sławne nazwisko było mu potrzebne, byle, kto nie wylansuje gwiazdy. A Drżączek…? Jak Boga kocham, sama oczekiwałam rewelacji rzędu „Misia”, „Rejsu”, „Nie ma róży bez ognia”, co zobaczyłam, lepiej nie mówić, ale zapowiedzi strzelały Oskarami. Teraz Drżączek dźwignie na piedestał Ewę i tatusia będzie musiał szlag trafić, Zamorski już ją załatwił, jakim cudem można było w jego twórczości ujrzeć to dźwiganie, jest nie do pojęcia, nie umiem sobie nawet wyobrazić takiego jełopa.
Może z wiekiem moja wyobraźnia zdycha…?
Do tego miejsca wszystko gra, usunąć dźwignie. I tu zaczynają się schody.
Bo co ma do tego Poręcz…?
Dyszyński i Jaźgiełło. Wspólnymi siłami zdementowali ględzenie Poręcza, z dementi wynikło coś kompletnie odwrotnego, ci wielcy twórcy, poronione niedoróbki, byli szkodliwi, nie zaś pomocni. Dziwne, że wydawcy nietknięci, chyba Poręcz nie docenił siły słowa pisanego… Znaczy, Poręcz oszukał, nabździł, kitu nawciskał, własną konkurencję usunął cudzymi rękami, na Poręczu teraz należy się zemścić!
Wszystko byłoby świetnie, moje myślenie zgoła mnie upajało, teraz, przed czerwonym światłem na skomplikowanym skrzyżowaniu alei Niepodległości z Wilanowską nagle się zastopowało na tej samej bazie, od której się zaczęło. Psychologicznej. Tatuś kropnął Poręcza…?
Niemożliwe. Zabicie wroga rozładowuje nienawiść. Można się cieszyć ze zwycięstwa, diabli wzięli podleca, własną ręką udało nam się usunąć go ze świata, zostaje satysfakcja, radość, ukojenie, mściwe szczęście, ale nie nienawiść. Inaczej wspominamy jego świństwa niż za jego życia, już nie musimy dziabać go na kawałki. O, właśnie, kawałki…!
Pani Wiśniewska to doprawdy bezcenne źródło informacji…
Mimo wszystko udało mi się skręcić do siebie i nie pojechać do Piaseczna.
Piotruś Pan otworzył Górskiemu drzwi mieszkania swojej mamusi bez pytania „kto tam?”, przekonany, że nadchodzi oczekiwana pielęgniarka. Górski w progu najpierw przeprosił, potem się przedstawił, potem znów przeprosił.
– Od prywatnych wspólnych znajomych wiem, że ma pan przykre kłopoty rodzinne, nie chciałbym panu zatruwać życia jeszcze bardziej, ale muszę z panem pilnie porozmawiać. Liczę na pomoc.
Piotruś Pan trochę zdrętwiał, trochę się przestraszył, a trochę zakłopotał, ale Górskiego wpuścił od razu.
– Służę panu, nie jest tak źle. Za pół godziny przyjdzie pielęgniarka, moja matka zniosła zabieg bardzo dobrze, ale tak na wszelki wypadek do jutra… Opiekę… No, drobną pomoc…
Mamusia Piotra Petera nie rezydowała w zamku, lokal mieszkalny nie był zbyt rozległy, słyszała, zatem wszystko doskonale i nie omieszkała się wtrącić.
– Mnie nic nie jest. Weź, Piotrusiu, tego pana do tamtego pokoju, tylko drzwi zostaw otwarte. Najgorzej z tym piciem, niby nic, a nie wolno, szkoda… Pogadajcie sobie, jakby, co, to zawołam. Ale…! Pokaż może panu tę rzecz, co cię tak denerwuje, sam mówiłeś, że trzeba by może do policji, to akurat jak znalazł…
– Mamusiu, ty się może zdrzemnij – zaproponował łagodnie Piotruś Pan i wprowadził Górskiego do sąsiedniego pomieszczenia, zaskakująco kolorowego, zapełnionego wielką ilością wełny w rozmaitej postaci. – Niech to ciężka cholera bierze.
Górski powstrzymał siadanie przy stole.
– Tak…? – spytał z uprzejmym zainteresowaniem.
Peter usiadł, westchnął i podparł brodę rękami.
– Ja to chciałem jakoś całkiem inaczej, dyplomatycznie, może w ogóle ukryć, jeszcze się martwię, bo diabli wiedzą, co tu na mnie padnie. A rodzona matka z grubej rury… No nic, to za chwilę, pan ma pierwszeństwo.
Górski wobec tego też usiadł.
– Jaworczyk niejaki. Od razu powiem, nie interesują mnie jego przestępstwa ani wykroczenia, jego alibi jest mi potrzebne jak wrzód na du… na pośladku, bezpośredni kontakt z nim dla mnie na nic, chcę wiedzieć, co i do kogo mówił. Wśród osób godnych zaufania pan o tym wie najwięcej.
– A, to ja jestem godny zaufania? – zdumiał się Piotruś Pan.
– A pan uważa, że nie?
– Ja uważam, że tak, ale mogę się mylić. Ponadto każdy ma prawo do własnego zdania i kto inny może uważać inaczej. Dziwi mnie zgodność moich poglądów z policyjnymi.
– Zwracam panu uwagę, że gliniarzy nie szuka się specjalnie wśród upośledzonych umysłowo. Zaraz, rozwinę pytanie. Cała ta afera irracjonalnie ma w tle Ewę Marsz, co albo jest zasadniczo ważne, albo potwornie mylące. Jaworczyk podobno ulegał wpływom…?
Piotruś Pan odetchnął jakby z ulgą, zdjął łokcie ze stołu i przyłożył się do relacji rzetelnie. W gruncie rzeczy mowa była o plotkach, głupim gadaniu i złośliwych obmowach, nic z tego nie miało odpowiednika w kodeksie nie tylko karnym, ale nawet cywilnym, gdyby pan Woźniak opublikował w prasie, względnie wygłosił przed kamerami komunikat, że pan Kowalski jest kretynem, pan Kowalski owszem, mógłby go skarżyć, ale tenże komunikat, wymamrotany prywatnie, żadnych podstaw do skargi nie stwarzał. Piotruś Pan, zatem mógł sobie pozwalać bez konsekwencji prawnych.
I pozwolił sobie bardzo chętnie, ponieważ ani Jaworczyka, ani Poręcza nie lubił. Za to lubił i cenił Ewę Marsz. Ściśle i porządnie powtórzył rozgłaszane przez Jaworczyka brednie, jak to Wajchenmann gromadził jej książki i agitował scenarzystów, jak to Zamorski filmami robił jej reklamę, jak to Drżączek przebierał wśród sponsorów, pchających się do dalszych ekranizacji, jak to bez poparcia wielbicieli autorka nikła z horyzontu. Co drugie zdanie z wielkim naciskiem przypominał, że nie prezentuje swoich własnych poglądów i każde z cytowanych słów o ciężki niesmak go przyprawia.
– Głupie to było, panie inspektorze, o tyle że wszyscy ludzie zawodu orientują się w sytuacji. Nawet reklamy… Jasne, reklama ma swoje znaczenie, ale zdarzają się takie, które wręcz ubliżają, człowiek ma reklamować sam siebie i jeszcze za to zapłacić, to wręcz wstręt ogarnia…
– Ewa Marsz też kiedyś…?
– A, skąd! Nigdy w życiu! Poręcz, tak uważam, działał świadomie, podstępnie, taki turkuć podjadek, ale Jaworczyk wierzył i wierzy w swoje gadanie. Słowo daję, człowiek czasem baraniał z tego, ale Jaworczyk to prymityw i prostak, ja nie potrafię ściśle określić jego umysłu i osobowości… jeśli w ogóle jakiś umysł i osobowość posiada… do czegoś takiego powinien pan znaleźć sobie fachowca, psychologa, psychiatrę… Ale przecież nie Jaworczyk tu dla pana najważniejszy?
– Nie – przyznał Górski. – Tylko jego gadanie i ci, którzy w nie mogli uwierzyć.
Piotruś Pan zastanowił się.
– Czy ja wiem… Chyba ci sami, którzy wierzą w śmierdzące proszki do prania i odchudzające smarowidła. I ci, którzy chcieli uwierzyć. A ten cały Poręcz miał dużą siłę przekonywania i, można powiedzieć, Jaworczyka nią zaraził.
Górski przez chwilę porządkował sobie całą sukcesywnie zdobywaną wiedzę i podkładał ją pod swój węch. Pasowało mu.
– W porządku, cennych szczegółów pan mi dostarczył, wróćmy teraz do tego czegoś, co pan chciał mi dyplomatycznie pokazać.
Piotruś Pan zamilkł na długą chwilę. Brzęknął dzwonek u drzwi i przyszła pani Ania, pielęgniarka. Mamusia, dotychczas cichutka, znów się wtrąciła.
– To właściwie ja znalazłam, proszę pana. Piotrusiu, dlaczego ty tak się wahasz i taką tajemnicę z tego robisz, czy to w ogóle jeszcze ciągle tam leży? Bo widzi pan, muszę panu powiedzieć, chociaż mi trudno tak wołać z daleka…
– Spokojnie, mamo, nie męcz się, ja powiem – zdecydował się Peter. – Głupio się zbiegło, matka lekceważyła swoje dolegliwości, ukrywała, w rezultacie nastąpiło to prawie równocześnie, to jej znalezisko i pogotowie, wszystko naraz, nie miałem głowy do takich rzeczy, potem przyszło mi na myśl, że będę podejrzany. Pojęcia nie mam, skąd to się wzięło…
– Ale pokaż panu, Piotrusiu – zniecierpliwiła się mamusia. – Bo ja sama jestem ciekawa!
Górski zaczynał być ciekaw jeszcze bardziej.
– Równocześnie, mówię panu – mruknął Piotruś Pan.
Nie siadał już przy stole, podszedł do zwału wełny, odsunął kolorowe pasma, starannie podobierane odcieniami, i ukazał przedmiot pod nimi.
– Matka sięgała po to czerwone na spodzie akurat jak ją zgięło, po lekarza zdołała zadzwonić, a zanim pogotowie przyjechało, zdążyła się jeszcze przyjrzeć. Prawdę mówiąc, ja też, bo też przyjechałem od razu, ale potem zająłem się szpitalem, a ją prawie natychmiast na stół wzięli. Wie pan jak to jest, administracyjne zawracanie głowy. Nie ruszałem tego więcej i zastanawiałem się, to czy nie to, głupio mi było, wciąż w tym widzę u siebie jakiś objaw histerii. Ale chce pan, niech pan patrzy, proszę bardzo.
Górski chciał i popatrzył.
Uniesione pasma ukazały leżący pod nimi buzdygan.
– Dziękuję pani Aniu, już lepiej, tak mi całkiem wygodnie – powiedziała radośnie mamusia. – Tam tylko czerwone odcienie leżą, sam pan widzi, ten ostry cynober był mi potrzebny i tak to odsłoniłam, a pomiędzy czerwonymi to zielone, aż mnie walnęło po oczach, razi okropnie. Może od tego takiego ataku dostałam, nawet się przestraszyłam, że majaczę. Później troszkę ból zelżał, więc się przyjrzałam, no i rzeczywiście, nie żadna zjawa. Dziwaczna rzecz i tak mi się jakoś historycznie kojarzy.
Górski i Piotruś Pan popatrzyli na siebie. Piotruś Pan uniósł ręce w geście poddania.
– Do rewizji nawet nakazu nie będę od pana żądał – rzekł smętnie. – Matka też nie, zaręczam. Więc jednak, takie miałem obawy, rozumie pan, plotki latają i tak naprawdę każdy wie wszystko. To Zamorski, co…?
– Bez zbadania w laboratorium słowa panu nie powiem, ale moim prywatnym zdaniem tak. Przynajmniej mam nadzieję. Jednakże, jeśli nawet tak, pozwoli pan, że pańskiej matki nie będę posądzał?
– Miała już kiszkę – odparł żałośnie Peter trochę ni w pięć, ni w jedenaście. – Nie brałem do ręki, ale podobno to ciężkie? W życiu tego nie widziałem, słyszałem tylko, wygląda mi to na jakieś skrzyżowanie buzdyganu z buńczukiem.
– Nie w tę stronę pióropusz i w ogóle powinien być z końskiego ogona.
– Otóż to, wybrakowany rekwizyt. A… więc właśnie chciałem prosić, żeby matki nie.
Nie tylko pani Peter Górski nie zaczął podejrzewać, z góry wykluczył także jej syna. Ani jedno, ani drugie nie chowałoby narzędzia zbrodni w podobnie idiotyczny sposób, a gdyby już taki pomysł wpadł im do głowy, nie ujawnialiby go bez żadnego powodu. Nikt o nim nie wiedział, tylko matka i syn, każde z nich spokojnie mogłoby nadal ukrywać znalezisko, szczególnie, że na razie nikt nie mógł zagwarantować, iż jest ono rzeczywiście narzędziem zbrodni, które z potylicy denata przeniosło się do domu osoby całkowicie postronnej.
Ktoś to przyniósł. Zapewne sprawca. Ciekawe, dlaczego schował tak dziwacznie i głupio, pod zwałami wełny, na co liczył i czego się spodziewał? Nie zaistniała aktualnie sytuacja, w której policja goniłaby kogoś, kto w pośpiechu musiał się pozbyć dowodu przestępstwa. Jak to, zatem rozumieć?
Wyraził swoje wątpliwości głośno.
Mamusia Piotra Petera mogła sobie wyprodukować ostre zapalenie wyrostka robaczkowego, ale na umysł jej to nie padło. Sztukę myślenia miała opanowaną.
– Ktokolwiek to tam schował, proszę pana, wiedział, co robi. Gdyby nie ten cynober, nieprędko bym zajrzała, Piotrusiu, pokaż panu. Szarości i beże obecnie mam w robocie, jaskrawy akcent nagle mi do głowy przyszedł, a tu, widzi pan, wszystko gotowe, pocięte, posegregowane leży i jeszcze długo będzie używane. Cała reszta to zapasy na przyszłość.
– To znaczy, że sprawca panią znał…
– Nie było nikogo obcego. Ja się już dawno źle czułam i nie miałam ochoty na przyjmowanie gości.
– A kto w ogóle był, powiedzmy, w ciągu ostatniego tygodnia?
– Nikt…
– Mamo – wtrącił się zgnębiony nieco Piotruś Pan. – Wymień wszystkie istoty ludzkie. Chociażby ja i Miśka.
– No tak, wy. No i owszem, sprzątaczka, przychodzi raz na tydzień. Była Katarzyna, to taka moja przyjaciółka, ona reklamuje moje kilimki na prawo i na lewo i ciągle mi jakiegoś kupca sprowadza, ale teraz była sama. No i był ten… Co mu nagle odbiło, raz na dziesięć lat przychodzi, znienacka przyleciał, bo jakby zadzwonił, powiedziałabym, że wyjeżdżam, taksówka mi pod domem stoi, nie znoszę tego bałwana!
– A ten bałwan to, kto?
– Chrzestny Piotrusia, taki daleki kuzyn mojego nieboszczyka męża, dwudziesta woda po kisielu, Romek Wystrzyk się nazywa. Szczęście jeszcze, że krótko siedział i żadnego z tych swoich dowcipów mi tu nie wywinął.
– Może pani tę wizytę opisać szczegółowo?
Pani Peter nie tylko twarzą, ale wręcz całą sobą okazała niechęć.
– Akurat Wiesia mu otworzyła, moja sprzątaczka, bo ja sama nie wiem, może bym powiedziała, że mnie nie ma, jej to do głowy nie przyszło. Do pokoju wszedł, jak się mam, powiedział, kawy się napił i tyle. Tak sobie wpadł, bo akurat był obok i zaraz leci, bo się śpieszy. O, zaraz, nie wytrzymał, żeby mi przyjemności nie zrobić, zestarzałam się, powiada, peruka by mi się przydała i na co mi tyle tej wełny, na wyściółkę do trumny chyba, ale przedtem jeszcze spytał, ile czasu na jeden kilim potrzebuję i głupio się śmiał. Baran grzmiący!
Siedząca dotychczas jak mysz pod miotłą pielęgniarka wkroczyła.
– Niech się pani nie denerwuje, bo się pani za bardzo ruchliwa robi. Jeszcze jutro musi pani spokojnie przeczekać, pojutrze, jak pani chce potańczyć, proszę bardzo, ale nie teraz – odwróciła się do Górskiego i popatrzyła surowo. – Jakieś przyjemniejsze tematy proszę poruszać, nie drażnić mi pacjentki!
– Jeszcze tylko jedno, pani pozwoli… kiedy dokładnie ta wizyta nastąpiła?
Mamusia Piotrusia Pana znieruchomiała i skupionym wzrokiem wpatrzyła się w pejzażyk zimowy, wiszący w nogach jej łóżka. Obliczała w myśli, po czym zaczęła obliczać na głos. Górski również liczył w pamięci i razem im wyszło, iż uroczy tatuś Ewy Marsz odwiedził powinowatą dokładnie w dniu wykoszenia Zamorskiego.
– O której godzinie? – spytał Górski z naciskiem.
– Jakoś tak w środku dnia. Koło południa. Zaraz, niech pomyślę. Bo tak mnie zezłościł, że coś w końcu zapomniałam zrobić… Wiem, kotleciki, mięso rozmroziłam i potem mi się zaśmiardło, znaczy blisko dwunastej musiał być, parę minut po. A co…?
– Nic. Zgadzałoby się. Tylko ciągle sensu uchwycić nie mogę. Ale przeszukanie, niestety, będzie niezbędne, postaramy się jakoś ulgowo…
Przeszukanie, kulturalne acz fachowe, mamusia Piotrusia Pana, wbrew obawom syna, powitała jak miłą rozrywkę, bardzo dla niej użyteczną, bo przy okazji znalazło się specjalne drewienko do cięcia wełny, które jej już dawno zginęło. Z góry zapowiedziała, iż taki przedmiot gdzieś tu powinien się znajdować, prosi, zatem o zostawienie go na wierzchu. Prośbę spełniono, nie było powodów, żeby nie, a drewienko, jak się okazało, leżało sobie spokojnie w grzbiecie ogromnego albumu, pełnego fotografii rodzinnych.
Innych łupów zbrodniczych nie było. Ani spluwy, ani bagnetu.
Buńczuko – piernaczo – buzdygan błyskawicznie potwierdził się jako narzędzie zbrodni, na którym ślady po denacie Zamorskim dało się dostrzec prawie gołym okiem. Sprawca najwidoczniej nie próbował nawet szorować go wrzącą wodą i mydłem. Zadbał tylko o daktyloskopię, zamiast odcisków palców zostawił odcisk rękawiczki skórzanej, dość wiekowej i podniszczonej, która dokładnie zatarła znacznie starsze ślady palców. Zniweczyła nadzieję wykrycia, kto wywlókł go skądś i umieścił przy drzwiach w niewiadomych celach.
W zachwyconej sensacją mamusi Piotrusia Pana nastąpił wyraźny skok ku pełni zdrowia.
Relacje z tej drugiej strony księżyca uzyskałam z trzech stron, prawie równocześnie.
– Joanna, co się dzieje? – spytała w telefonie późnym wieczorem Miśka przyciszonym głosem. – Piotrek wrócił od matki jakiś dziwny, matka w porządku, ale on nie całkiem. Mów prędko, co wiesz, dopóki on jest w łazience!
– Miał rozmawiać z moim znajomym gliniarzem – odparłam uczciwie. – Pewnie rozmawiał, nie znam rezultatów. Powiedział coś?
– Żeby…! Głównie chichotał, trochę jak obłąkany. Ja się boję wariatów. Ale może przypadkiem wiesz, dlaczego on był i jest taki wściekle zdenerwowany?
– Przypadkiem się domyślam, chociaż nie wiem, czy trafnie. Mówił cokolwiek pomiędzy chichotami?
– Pojedyncze słowa. Czasem się rozpędzał do połowy zdania.
– Możesz coś zacytować?
– Nie wiem, czy zdołam dokładnie – Miśka skupiała się przez chwilę. – O, jaskrawy cynober, na przykład. Głupek. To było chyba o sobie… Słyszeć, cha cha. Miałem nadzieję, właściwie tylko nadzieje, powiedział, ale raczej wywnioskowałam z tego nadzieję, a nie nadzienie. Bystrzak. Skurwysyn. Mamusia ma błyski… popatrz, to było całe zdanie! Podrzucił. Nie wierzę. Niemożliwe. „Niemożliwe” powtórzył parę razy.
Zaczęłam strasznie myśleć. Wiedziałam przecież, co robi mamusia Piotrusia Pana i wiedziałam, po co Górski tam poszedł. Skojarzenie błysków mamusi z jaskrawym cynobrem było łatwe, z autopsji znałam takie eksplozje kolorystycznych natchnień, ale jak to się miało do plotek Jaworczyka…?
– Kawalątko mam, ale może coś jeszcze?
– Łatwizna, powiedział jeszcze, na patelni podane, to z tych dłuższych wypowiedzi, wszystkich cha – cha i chi – chi już ci nie będę powtarzać, o, wybrakowany rekwizyt, aż się przy tym usmarkał ze śmiechu, słuchaj, ja jestem przerażona!
– To nie bądź – poradziłam i jasnowidzenie zapukało mi gdzieś w głębi. – Czy nie było ani słowa o znalezieniu czegoś?
– Czekaj, moment. Jak to, przecież ci mówię, na patelni…
– Coś po drodze zaniedbujesz.
– Zaraz. Nie – szukać – chi – chi. Wyszło mu jedno słowo. To mogło być o znajdywaniu?
– I wybrakowany rekwizyt, powiedział?
– Jak Boga kocham!
Jasność nadziemska mnie olśniła.
– Znaleźli narzędzie zbrodni…!
Był to absolutnie mój prywatny wymysł i zapewne pobożne życzenie, może materiał do następnej książki, ale z drugiej strony usłyszałam jęk Miśki, zmieszane charkoty i zaraz potem głos Piotrusia Pana.
– Pani Joanno, to pani? Nie, ja nie zwariowałem, chociaż czuję się tak jakby, ale powiem pani, pani jest w końcu dorosłą kobietą i ma pani synów, o ile wiem, a nie wątpię, że miała pani także matkę, a moja matka ukrywała swój stan zdrowia wszelkimi siłami, widać było, że jest źle, do szpitala poszła z ropą i ja naprawdę jej nie doceniłem. Misieńko, sekundę, też słuchaj, zimna woda mi dobrze zrobiła, już mi się organizm normuje, to gówno, które mi pokazała, całkiem mnie ogłuszyło, pasowało, ale skąd u niej, na litość boską, i czy miało z jej zdrowiem cokolwiek wspólnego, no i zaraz piekło na ziemi, karetka, operacja, bałem się, słowo daję, ruszać sprawę czy nie, a jeśli jej zaszkodzi? Przeczekać, będą podejrzenia, nie czekać, okaże się niewypał, a matka się zdenerwuje, okazuje się, że był to produkt leczniczy. Jeszcze nie wiem na pewno, ale chyba jednak jest to ten zasrany buzdygan, którym grzmi cała telewizja i po co ja kretyna z siebie robiłem, trzeba było się pani poradzić, słowo daję, nie miałem, kiedy…
Uważałam za niezbędne przerwać ten potok.
– Cicho!!! Zaraziły pana obie, Miśka i Lalka. Będę zadawać pytania!
– Tak… Oczywiście… Proszę bardzo…
– Górski był?
– Jasne. Przecież z tego…
– O Jaworczyka pytał?
– Jasne. Wszystko mu…
– Oprócz tego znalazł coś?
– W tym rzecz! Sam mu pokazałem, chociaż, ściśle biorąc, moja matka znalazła…
– Przy jaskrawym cynobrze, głowę daję. Piotruś Pan z drugiej strony prawie się zachłysnął.
– Skąd pani wie?!
– Znam się na kolorach. Pokazał mu pan i co?
– I cała powódź dalej poszła…
Piotruś Pan oprzytomniał i skorzystała na tym Miśka, która miała dość rozumu, żeby milczeć i słuchać. Obie równocześnie uzyskałyśmy szczegółowe sprawozdanie z wydarzeń. Wręcz nie wierząc w usłyszane informacje i własne wnioski, wyłączyłam komórkę wstrząśnięta.
Telewizyjne narzędzie zbrodni w cynobrowej wełnie niewinnej kobiety…!
Następny był Ostrowski, też przez telefon.
Tajemniczym sposobem Górski zdążył go złapać gdzieś pomiędzy buzdyganem a zakończeniem poszukiwań u pani Peter. W zadawaniu pytań konsekwentnie trzymał się tej samej dziedziny.
– Otóż, wie pani, przeprowadziłem tu sobie takie małe, prywatne śledztwo – usłyszałam w komórce. – Mam na myśli redakcję. A ten pani znajomy gliniarz trafił mi akurat we wnioski. Pamięta pani może, wspominałem, że ktoś pytał o fotoreportaż z Ewą Marsz?
Pamiętałam, owszem.
– Okazuje się, że taka wieść się rozeszła czy może zaczęła rozchodzić, ale jej źródła nie było i nie ma. Pani o tym coś wie?
– Tyle, co od pana.
– Ode mnie też zero. Nikt nie miał takiego zamiaru, bo od dawna wiadomo, że Ewa Marsz na te rzeczy nie idzie. Odmawia. Inicjatora brakuje.
Zainteresowałam się.
– Znaczy, ktoś to wymyślił i puścił w przestrzeń?
– No właśnie.
– I myśli pan, że kto? Jaworczyk…?
– Z pytań wynikało, że ten ktoś inicjatywę przypisuje samej Ewie Marsz. Rzekomo ona się o to starała. Nie wierzę.
– Ja też nie. Kretyństwo. Typuje pan Jaworczyka czy nie?
Ostrowski prychnął w słuchawkę.
– Osobiście podejrzewam, że raczej Poręcz. Poważnie węszę jakąś jego świadomą akcję, w tym akurat aspekcie kompletnie niezrozumiałą. To jakieś wariactwo. Wie pani, że wnioski przychodzą mi do głowy wręcz paranoiczne.
– Nie panu jednemu – mruknęłam. – Zaraz. A jak dzwonił ten jakiś, który pytał o fotoreportaż, co mu odpowiedziano?
– To wydusiłem. Oczywiście możliwie mętnie. Że niewykluczone, prawdopodobne, ale bliższych szczegółów mogę udzielić tylko ja. A mnie, chwalić Boga albo niestety, ów rozmówca nie dopadł.
– I tyle pan powiedział Górskiemu?
– No, jeszcze tam parę drobiazgów, on też nieźle dusi. Przypomniałem sobie, że istnieją bilingi, to był przecież telefon do sekretariatu redakcji, da się wyłapać. Chyba spodobał mu się ten pomysł.
Mnie błysnęło kilka pomysłów, co jeden to piękniejszy. Dzwonił łachudra z byle, którego automatu i przepadło, w życiu się do niego nie dotrze. Poręcz znalazł sobie wykonawcę, może płatnego zabójcę, wykonawca załatwia wrogów Poręcza, po czym w grono ofiar włącza pracodawcę. Wypadek tak rzadki, że gdyby gdzieś nastąpił, byłoby o tym słychać, powodem mogłaby być tylko niewypłacalność, a zleceniodawca, który nie zapłacił, pod ziemię by się wkopał ze strachu, nie zaś szlajał po mrocznych knajpach!
Niech ja do domu nie trafię, wychodzi na to, że jednak Poręcza kropnął ktoś inny!
Ale Górski ma fajnie…
Górski właśnie zadzwonił.
– Wiem, że jest późno – usprawiedliwił się szorstko – ale jakoś nie chcę, żeby mnie pani zaczęła uważać za idiotę, kaprys taki, każdy ma prawo. U matki Piotra Petera zostało znalezione narzędzie, które wykosiło tego denata w telewizji, Zamorskiego. Nie podejrzewam, powtarzam, NIE podejrzewam ani Petera, ani jego matki. Czy ja wyraźnie mówię?
Upewniłam go, że bardzo wyraźnie, chociaż mało.
– A pani chyba rozmawiała ze świadkiem, z tą sąsiadką, dla której ja się nie nadaję. Słucham.
Rzecz jasna, wydarł ze mnie relację z całej rozmowy z panią Wiśniewską. Wszystko inne uparł się odłożyć na później i z tym już musiałam się pogodzić…
Piotrowi Peterowi przejechałam po butach. Na całe szczęście w tych butach nie tkwiły jego nogi. Podjeżdżałam do siebie w pośpiechu, z daleka zobaczyłam przed domem dwa samochody, przykitowałam troszeczkę po ostatnim podskoku antyszybkościowym, zawinęłam do bramy już ruszonej pilotem i w tym momencie w samochodzie obok otworzyły się przednie drzwiczki. Wypadło z nich pudełko z butami. Stanęłam na hamulcu, ale niestety, zarazem stanęłam także kołem na tym cholernym pudełku.
Za pudełkiem wyskoczył Piotruś Pan, którego, okazało się, znałam z twarzy.
Brama zdążyła się dwa razy zamknąć i dwa razy otworzyć, bo z drugiego samochodu wysiedli Magda z Ostrowskim i wszyscy razem zaczęliśmy prawić sobie rozszalałe grzeczności. Przepraszałam za spóźnienie i za pudełko, Magda przepraszała za telefon w ostatniej chwili, Ostrowski przepraszał, bo to przez niego, a Piotruś Pan przepraszał za samo pudełko. Zjechałam wreszcie z butów i skorzystałam z bramy.
Nie byłoby głupiego zamieszania, gdyby nie to, że w sekundę po telefonie Magdy stwierdziłam całkowity brak kawy. W owym słoiku, dostrzeżonym kątem oka, znajdowała się tarta bułka. Znaczy, Witek nie kupił. Uświadomiłam sobie, że z łakoci dla gości posiadam w domu wyłącznie herbatę i rodzynki. Reszta wyszła. Gdyby cokolwiek, bodaj fistaszki, to jeszcze pół biedy, ale tak całkiem nic…?
Droga do sklepu zabierała półtorej minuty, pomyślałam, że zdążę, wyskoczyłam jak stałam i pojechałam po zakupy. Oni minęli sklep w chwili, kiedy byłam w środku, podjechali i od razu zorientowali się, że mnie nie ma, bo z pośpiechu zapomniałam zamknąć garaż, jego pustka rzucała się w oczy. Zaczekali oczywiście, ale Piotruś Pan miał zmartwienie, dopiero, co kupił sobie buty i dręczyła go myśl, że zapakowano mu dwa lewe, korzystając z wolnej chwili obejrzał. Nie, jednak było w porządku, jeden lewy i jeden prawy, zamknął sprawdzane pudełko, miał je na kolanach i w tym momencie nadjechałam. Chciał szybko wysiąść…
Następne parę minut zajęła nam kontrowersja finansowa. Czułam się zobowiązana zwrócić mu koszt obuwia, nie tak znów dużo, sto sześćdziesiąt złotych, ale upierał się, że nie chce, bo to jego wina. Magda z Ostrowskim na nowo zaczęli przepraszać, bo to ich wina, groziło nam nieuleczalne wariactwo, zgniewało mnie w końcu, kazałam im się wypchać winami i butami, i ogłosiłam, że te sto sześćdziesiąt złotych wpłacę na schronisko dla bezdomnych zwierząt. Co ukoiło wreszcie wszystkie namiętności.
Przez ten czas woda się zagotowała.
Rychło wyszło na jaw, że stanowię coś w rodzaju punktu kontaktowego z racji znajomości z Górskim.
– Jest pani pewna, że on nie nabrał jakichś podejrzeń? – spytał trochę niespokojnie Piotruś Pan. – Ja bym chyba nabrał na jego miejscu. Chociaż, z drugiej strony, mnie wtedy w ogóle na Woronicza nie było, dopiero koło pierwszej przyjechałem, a moja matka stanowczo odpada. Za ciężka dla niej ta buła.
– Podnosiłeś…?
– Spróbowałem. Pozwolił mi. Rany boskie, istna maczuga zbója Madeja!
– Ale nie nabrał – uspokoiłam go. – Specjalnie dzwonił, żeby mi powiedzieć, że nie jest idiotą. Ja i tak wiem, że nie jest. I kto to do was przyniósł, bo w końcu wczoraj mi pan nie powiedział?
– Cholera wie. Ale mam okropne obawy, że… Nie, to zbyt głupie. Niewiele osób wchodzi w grę i tu mam zmartwienie, bo moja matka już po wszystkim przypomniała sobie, że był inkasent do gazomierza.
– Znajomy?
– W tym rzecz, że nie. Zastępca.
– Latał po całym mieszkaniu?
– Niech pani spróbuje wydębić to z mojej matki. Ona jest ufna i lekkomyślna, poza tym była zajęta, przy swojej robocie siedziała, za cholerę nie może sobie przypomnieć, zostawiła go samego czy nie. Na ręce mu nie patrzyła, to pewne, a podobno chłop jak byk. Sprzątaczka, przyjaciółka… normalne kobiety, skoro mnie się to wydało ciężkie, im tym bardziej.
– No to, kto?
W tym momencie zabrzęczała gdzieś w oddaleniu moja komórka. Zlokalizowałam dźwięk i popędziłam do kuchni, w obecnej sytuacji każdy telefon mógł okazać się ważny. Przez kuchenne okno dostrzegłam jeszcze jeden samochód przed moją bramą, w samochodzie i w słuchawce wysoce, jak dla mnie, pożądana postać. Mecenas Henryk Wierzbicki.
– Czy ja bym mógł zająć pani chwilę…
– Niech pan nie siedzi w tym samochodzie, tylko niech pan wejdzie, furtka została otwarta. Uprzedzam tylko, że u mnie jest zbiegowisko, ale same osoby ściśle związane z tematem, a jeśli ma pan coś w cztery oczy, to tu jest więcej pomieszczeń niż jedno.
– W takim razie pozwolę sobie…
Zaczekałam przy drzwiach, wpędziłam go do salonu, zaczęli się sobie wzajemnie przedstawiać. Ostrowski z Wierzbickim się znali, zdaje się, że Ostrowski znał w ogóle całe miasto.
– No i proszę, jak to rozumnie było kupić od razu także krakersiki i niedobry sernik – powiedziałam półgłosem, ale z satysfakcją, stawiając na stole łakocie.
– Dlaczego dobrze, że niedobry? – zainteresowała się Magda.
– Wolniej wychodzi. Nikt się na niego nie rzuci zachłannie.
– Specjalnie taki wybrałaś…?
– Nie, tylko w tym sklepie sernik miewa szaloną rozpiętość, od gniotą do arcydzieła. Akurat trafiłam na gniot. Zjeść się da, chociaż bez żadnej przyjemności, a zawsze jakoś wygląda.
– Nie będę się wygłupiał z czterema oczami – powiedział Wierzbicki, siadając w fotelu – bo, o ile wiem, wszyscy państwo są zamieszani w sprawę i wszyscy stoją niejako po stronie Ewy Marsz. Rozmawiałem z nią przed półgodziną i sama poprosiła mnie o rozwikłanie tego dziwacznego, zbrodniczego kłębowiska, więc może przytrafiła się właśnie okazja. Przepraszam, że tak z zaskoczenia, ale ja tu mam kancelarię bardzo blisko, więc pozwoliłem sobie… Ale zadzwoniłem…
– Proszę skończyć ten Wersal i przystąpić do rzeczy – zarządziłam z wielką stanowczością.
Z nas wszystkich właściwie jeden Wierzbicki znał blisko i bezpośrednio Ewę Marsz. Wszyscy inni znali ją ze zdjęć, ze słyszenia, z twórczości, jeszcze Ostrowski osobiście, jeden wywiad kilka lat temu. A mimo to pojawiła się w atmosferze, co najmniej tak, jakby siedziała na kanapie w samym środku zgromadzenia i brała udział w dyskusji.
– Trudna sprawa – zaczął Wierzbicki i widać było, że toczy w sobie zażartą walkę z zakłopotaniem. – Ewie było łatwiej, bo w końcu ja się domyślałem tego konfliktu i nie musiała mi zbyt wiele tłumaczyć. A teraz mam państwu to wszystko przekazać…
– Nie wszystko – przerwałam mu z litości. – Też się cholernie dużo domyślamy i może pan poprzestać na kawałkach.
– Ty nie popadaj w taką przesadę, bo ja mam za sobą makabryczne przeżycia i chciałabym wreszcie zrozumieć sedno rzeczy – wtrąciła się Magda. – Domagam się rekompensaty za trupa!
– Zrozumiesz sama z siebie… – zaczął Ostrowski.
– Pijawki – powiedziałam równocześnie. – Wiesz, co to jest? Poręcz wykorzystał pijawki!
Rzadko w życiu zdarzało mi się dostarczyć komuś jednym zdaniem tyle uciechy, co Wierzbickiemu w tej chwili. Wręcz się rozpromienił. Wdzięczność z niego wystrzeliła i jakiegoś takiego uroku nabrał, że natychmiast postanowiłam: w razie potrzeby adwokata, łapać wyłącznie jego i nikogo innego, o nikim innym mowy nie ma! Zdecydowałam się też wygłupić za niego, w porządku, niech będzie na mnie i niech on mnie przy pomyłkach koryguje.
– Pani wie…?
– Gówno wiem. Najmocniej przepraszam, nie: wiem, tylko: zgaduję. Mam te odczucia odpracowane na własnej skórze i niech się nikt nie waży kiedykolwiek mi tego wypominać!
Pogroziłam wszystkim pięścią, co, jak na panią domu, było czynem raczej rzadkim i wzbudziło ogólne zaskoczenie. Także ciekawość.
– No…! – popędziła mnie Magda.
– Ewa została wzięta w dwa ognie. Ja wiem i pan wie – tknęłam palcem w Wierzbickiego – że od dzieciństwa miała gniot rodzinny, domowy, tatuś się o to postarał. Ewa, marsz! Nie chłopiec, znaczy szmelc, cieszmy się, że jej nie udusił w kołysce, on chyba antyfeminista, niedorobiony superman, ma być, jak ja chcę i nie ma inaczej. Żeby wyjść spod tej prasy hydraulicznej musiała fizycznie uciec z domu, odseparować się, wcale się nie dziwię, że dla ratowania życia wyszła za mąż za Siedlaka i wcale się nie dziwię, że od niego też uciekła, w każdym razie dopiero w oddaleniu od tatusia zaczęła lżej oddychać. I tu ją złapała ta druga falanga, Ewa była kasowa, pasożyty ją obsiadły, wylazła z pazurów tatusia, kompleksu niższości nie zdołała się jeszcze pozbyć i wpadła w pazury reszty świata, wydawców, prasy, telewizji…
– Przepraszam, ja tylko raz…! – zaprotestował ogniście Ostrowski.
– A czy ja się pana czepiam? Dla własnej korzyści ruszyli reklamę i czym prędzej skorzystał z tego słodki Florcio. Uczciwie, Poręcz miał wdzięk, zapał w nim płonął, na kolanach przysięgam, gdyby nie doświadczenie życiowe, sama dałabym się narwać!
Zastanowiłam się i szybko policzyłam. Towarzystwo patrzyło na mnie tak zafascynowane, że skubali nawet ten sernik.
– No właśnie, w chwili własnego narywania się byłam akurat w wieku Ewy, szkoda, że jej nie znałam osobiście… Ale przesadził. Zresztą, był kretynem. Ewa, mimo kompleksu, już na tatusiu zahartowana, połapała się, zobaczyła, co z tego wychodzi i urwała się z łańcucha. Moim zdaniem, Poręcz nie zrezygnował, rozdwojenia jaźni doznał, z jednej strony nadzieja, że jeszcze ona do niego wróci, z drugiej zemsta, złośliwość miał w sobie, wrodzona cecha charakteru, dokładnie ten sam gatunek, co mój doświadczeniec. Jakieś idiotyczne przekonanie, że złośliwość wygra, że ofiara nie wytrzyma i przyjdzie po prośbie… Dlaczego pan tego nie nagrywa?!!! – wrzasnęłam nagle okropnie do Ostrowskiego.
Ostrowski wzdrygnął się tak, że gdyby kanapa, na której siedział, była nieco lżejsza, podskoczyłaby z nim razem. Przerażony, czym prędzej wydłubał z aktówki magnetofonik.
– Ależ nagrywam, bardzo przepraszam…
– No i chwała Bogu, drugi raz przecież nie powtórzę. Do tego przyjemność osobista wynikająca ze złośliwości. Zaraz, ograniczam się, trzecie mu się przyplątało, on miał ambicje reżyserskie, Martusia o tym wie najwięcej, no, Wajchenmanna by nie przebił, ale taki Drżączek, taki Zamorski…? Kłodą na drodze mu leżeli, gdzieś w sobie musiał mieć trzeźwy pogląd, że tym naprawdę utalentowanym nie da rady, Wójcik, Łapiński, takich nie zastąpi, ale miejsce po tępych pniach akurat dla niego. Przemyślałam to na skręcie z alei Niepodległości… poznał tatusia, Wajchenmanna w niego wmówić było najłatwiej, pewnie nawet nie spodziewał się równie wspaniałego efektu, no a potem już się tylko zastanawiał, kogo wybierać…
Zatchnęło mnie nieco. Wygłupić się do reszty…? To naprawdę może być tylko mój prywatny wymysł…
– I teraz róbcie z tym, co chcecie. Nie jestem angielskim dżentelmenem – oznajmiłam z godnością i poszłam po koniak.
Jak wiadomo, angielski dżentelmen nie używa alkoholu przed piątą po południu. Nie będąc nikim takim, mogłam mieć odmienne obyczaje. W obliczu obrzydliwości całej afery, głównie z powodu wizji tych cholernych pijawek przed oczami, nielubiany koniak wciąż wydawał mi się napojem najwłaściwszym.
– Jednak tych słów, które mnie dławią, pani nie wymówiła – uczynił mi wyrzut Wierzbicki. – Jeszcze ta ostateczna konkluzja…
– Ja też nie jestem angielskim dżentelmenem – przerwała energicznie Magda. – I Adam prowadzi. Poproszę wzmacniającego napoju. I poproszę o te dławiące słowa.
Spełniłam tylko płynną połowę jej życzeń.
– Jestem głęboko zainteresowany – odezwał się Piotruś Pan. – Z Ewą spotkałem się raz w życiu, we wczesnym dzieciństwie, na pogrzebie mojego dziadka ze strony ojca. Prawie tego nie pamiętam, ale w końcu… moja matka… już też nie mieli, komu mnie wetknąć przy chrzcie, tylko akurat temu facetowi! Chcecie powiedzieć, że wymordował ich wszystkich ojciec Ewy?! Bo tak mi wychodzi z tego waszego jąkania, najmocniej przepraszam, nie chciałem być niegrzeczny…
Wszyscy wpatrzyli się w niego, a potem popatrzyli na siebie wzajemnie. Ni z tego, ni z owego przypomniałam sobie nagle o jego uczuleniu na koty i zaniepokoiłam się, czy przypadkiem któryś nie śpi gdzieś w zakamarkach domu. Nie, chyba nie, bo Piotruś Pan już by się dusił, ale muszę uważać…
– Przydałby się tu chyba inspektor Górski – mruknął pod nosem Ostrowski.
– Niewiarygodne – zaopiniowała Magda.
Mecenas Wierzbicki głęboko odetchnął.
– Wolałem tego nie mówić, dziękuję bardzo, że mnie pan wyręczył. Istnieje jeszcze możliwość, że po prostu współdziałał z kimś…
– I z grzeczności wyjął mu z ręki narzędzie zbrodni – podsunęłam zgryźliwie. – I zaniósł pani Peter. I w dodatku był wtedy w Busku – Zdroju.
– Toteż dlatego Górski…
– I powiem wam, że stawiałabym na tatusia wszystkie pieniądze, gdyby nie Poręcz – ciągnęłam, doznawszy wyraźnej ulgi, bo w końcu nie ja to powiedziałam, tylko Piotruś Pan. – Poręcz Ewę zdołował artystycznie, cud, że z tego wyszła, więc dla tatusia był cennym sprzymierzeńcem. Sprzymierzeńca kropnął? Pogięło go do reszty? Wściekle mi ten Poręcz nie pasuje.
Całe towarzystwo energicznie pokiwało głowami, tylko Wierzbicki uczynił jakiś dodatkowy ruch kręcenia.
– Chyba powinienem tu coś dołożyć – rzekł z wahaniem.
– Niech pan dokłada, na co pan czeka?
– Ewa Marsz coś powiedziała! – zgadła Magda w nagłym natchnieniu i z Ostrowskiego wyraźnie strzeliło ku niej uwielbienie.
– Przeszkadzają mi naleciałości zawodowe – westchnął Wierzbicki. – Ujawnianie zwierzeń klienta, mam opory, a Ewa, pomijając związki osobiste, jest zarazem moją klientką. Powiedziała, że ojciec nie przebaczał oszustwa.
– A w ogóle cokolwiek przebaczał…?
– Z tego, co ja wiem, to chyba nigdy nic… – mruknął Piotruś Pan.
– Musiał nagle stwierdzić, że Poręcz robi go już nawet nie w konia, a w skończonego osła…
Wierzbicki kontynuował, a z wysiłkiem przełamywany opór prawie w nim trzeszczał.
– Nigdy nie lubiła o tym mówić wyraźnie, musiałem się domyślać, dopiero teraz, w tej ostatniej rozmowie, wybuchła w niej szczerość, jakby coś pękło…
– Pogadała od serca z Lalką! – wyrwało mi się odkrywczo.
Wierzbicki łypnął na mnie okiem.
– Możliwe. Przyznała, że zawziętość ojca nie miała granic, każdy sprzeciw, każdy protest, każde nieposłuszeństwo musiały zostać ukarane i czyhał na to niekiedy przez całe lata. Odwetowi poświęcał wszystkie siły. Zawsze kochał walkę. Celem jego życia było postawić na swoim i zniszczyć wroga, ona zaś ośmieliła się wyłamać i wymknąć mu z rąk. Małżeństwo jej pomogło…
Słuchaliśmy z szalonym zainteresowaniem.
– Dziwne, że do niego dopuścił – zauważyła Magda.
– Była pełnoletnia, wzięli ślub w tajemnicy. Nic już nie mógł zrobić. A Siedlak nie należy do miękkich i uległych, znałem go, spokojny, przyzwoity facet, świetny lekarz, ale twardy jak skała. Uparty, nie do ugryzienia. No i o inteligencji na znacznie wyższym poziomie.
– Jednak częściowo podobny do tatusia – wytknął Piotruś Pan, wciąż w doskonałym stanie.
Rzuciłam okiem na taras, pojawił się tam jeden kot i zaczął się przeciągać. Ale Piotruś Pan siedział tyłem do niego, nabrałam nadziei, że nie zauważy zwierzątka i taka na przykład autosugestia nie zadziała.
– Toteż, dlatego małżeństwo się rozpadło – kontynuował Wierzbicki. – O rezygnacji ze Szwajcarii nie chciał słyszeć, cel życiowy, gwiazda przewodnia, do tego zdrowie dziecka, kwestia leczenia… Ewa się poddała.
– Jeśli chciała zachować własną osobowość… – zaczął Ostrowski.
– Otóż to! Zdawała sobie z tego sprawę. Największym jej błędem było dopuścić do znajomości ojca z Poręczem, ale w owym momencie nie przewidywała jeszcze działalności Poręcza, jeszcze miała, jak sama to określiła, głupie złudzenia. Potem było za późno, bo i Poręcz zapragnął zemsty, z tym, że dla niego to była zarazem ucieszna rozrywka. Korzystna przy okazji. Charakter ojca zlekceważył, nie docenił go, ale przecież pan Wystrzyk nie jest głuchym paralitykiem, stykał się z ludźmi, jakieś echa go dobiegały i budziły cień wątpliwości. Wierzył Poręczowi, ponieważ chciał wierzyć, podobał mu się taki układ, potulna, mało zdolna Ewa, łatwa do prowadzenia w górę i w dół, a rozzłościł go cudzy udział. I cudze korzyści. W górę, proszę bardzo, pod warunkiem, że panuje nad tym on sam, a nie ktoś inny, bo w grę wchodzi jego własność. Miał wielkie nadzieje pokierować tymi strumieniami powodzenia albo klęski, kiedy nagle okazało się, że zmierzające do tego ryzykowne zagrania nie miały sensu, bo został podstępnie oszukany. Potwierdziły się wątpliwości…
– No proszę! – wykrzyknęła nagle Magda. – Słuchajcie, to chyba on właśnie podwędził te kasety! Obejrzał filmy… Niemożliwe, żeby mu się spodobały!
Poruszenie zapanowało przy salonowym stole, wszyscy jej przyklasnęli. Zaginiony przedmiot znalazł miejsce dla siebie.
– O tym akurat Ewa nie mówiła – zastrzegł się Wierzbicki. – Skoro już powtarzam, staram się o ścisłość. W rezultacie sama przyznała się do obaw, że sprawcą tych zabójstw jest jej własny ojciec i zażądała ode mnie wyjaśnienia sprawy. Ostrzegam pana – zwrócił się nagle do Ostrowskiego – że tą pańską kasetą zawładnę nawet, gdybym to musiał uczynić przemocą. Nagranie całej naszej rozmowy może się okazać nad wyraz użyteczne, ale równie dobrze nad wyraz szkodliwe. Uparcie wierzę, że nie ma wśród państwa żadnego wroga Ewy Marsz i że padną teraz jakieś wyjaśnienia, informacje i wnioski. Propozycje. Co właściwie możemy teraz zrobić?
Ostrowski najpierw z lekkim powątpiewaniem ocenił posturę mecenasa Wierzbickiego, potem zahaczył wzrokiem o Magdę, potem westchnął. Piotruś Pan przyjrzał się im obu z wielkim zainteresowaniem. Magda wykazała się szczytowym intelektem prawdziwej kobiety.
– Jestem za Ewą i osobiście wydrę ci tę kasetę dla mecenasa – oznajmiła buntowniczo. – Podstępem, jeśli nie zdołam inaczej. Dziennikarz i adwokat to dwa przeciwne sobie zawody, może przypadkiem ktoś z was to zauważył, jeden musi rozgłaszać, drugi musi ukrywać, chwilowo bardziej podoba mi się ukrywanie.
Doznałam ulgi, nie będą musieli się pobić i żadnemu nie grozi kompromitacja i zdaje się, że nie byłam w tym gronie jedyną osobą zadowoloną z pokojowego rozwiązania sprawy. Ruszyłam ciąg dalszy.
– Psychologicznie mamy całą aferę rozwikłaną i w dodatku ku mojej prywatnej, wielkiej satysfakcji, bo cały czas myślałam podobnie i samej sobie nie chciałam uwierzyć. Pani Wiśniewska… mówiłam wam przecież o sąsiadce Wiśniewskiej…? No, może nie, nie ma znaczenia, teraz mówię, mieszka piętro niżej, pod tatusiem. Otóż pani Wiśniewska dostarcza obfitego materiału, o cechach charakteru ojca Ewy mówi to samo, mściwy, uparty despota i tyran, pomylony na tle władzy nad córką. Był w Busku, potajemnie przyjeżdżał do Warszawy cudzym samochodem…
– Skąd pani wie?
– Widziałam na własne oczy. Wychodzi mi, że szukał tu Poręcza, który był w Krakowie…
– W końcu był i u mojej matki – wtrącił gniewnie Piotruś Pan. – Też go widziała na własne oczy.
– Krzyki na tle Poręcza, łajdaka i oszusta, pani Wiśniewska słyszała na własne uszy. O wyjeździe do Krakowa mówiła jego własna żona, zapewne nie wiedząc, co czyni. Poszlaki nam tu nad stołem szaleją, motyw aż warczy, psychopatia się kłania i co nam z tego? Co z tym fantem zrobić?
– Inspektor Górski potrzebny – zaopiniował Ostrowski, teraz już głośno i stanowczo.
– Słuszna uwaga – powiedział od strony przedpokoju inspektor Górski. – Jestem. Stoję tu już dość długo. Czy nie powinna pani jednak czegoś w domu zamykać, furtki albo drzwi…? Usłyszałem słowo „proszę”, więc wszedłem…
– …I tym razem, aż do jutra, nie mam żadnych obowiązków służbowych ani prywatnych! – oznajmiła Lalka z triumfem i niebotyczną satysfakcją, wkraczając w moje progi. – Nikt nie wie, że tu jestem. Pożyczysz mi jakieś ranne pantofle? Bo przyleciałam jak stałam, a w dodatku pozwolisz, że do jutra zamieszkam u ciebie, mówiłaś, że masz gościnny pokój, stać mnie na hotel, słowo ci daję, ale szkoda czasu, nie mam rezerwacji, a z tym pracoholikiem nie wytrzymam. Z moją rodziną tym bardziej. Szczotkę do zębów mam własną, podróżną, wszędzie ją noszę ze sobą, bo zapominam wyjąć z torebki, i nie mów mi, że coś nie gra, to jedyna okazja na resztę życia, mogę spać na kanapie, a jutro rano ten ognipiór mnie zabierze…
I znów, jak zwykle, narobiło się wszystkiego za dużo. Mój gościnny pokój oczywiście był wolny, jeśli nie brać pod uwagę zapychających go książek, legowisko jednakże tam istniało, także łazienka, także mydło, ręczniki i tym podobne utensylia.
Zmieniając obuwie, Lalka zażądała szczegółowej relacji o wydarzeniach. Należała się jej, to jasne, ale zaintrygował mnie ognipiór.
– Zleceniodawca – wyjaśniła krótko. – Ognisty ptak i wszystko inne, skróciłam trochę, musiał tu przylecieć na chwilę, sam zaproponował, żeby zlecenie omówić po drodze, więc niech też lecę, inaczej nie ma, kiedy, a robota jest pilna. No to skorzystałam, w życiu nie latałam prywatnymi samolotami, niech raz wreszcie mam. Tylko do ciebie i nigdzie więcej.
– Omówiliście? – zatroskałam się.
– A jak? Wszystko proste, na kolorystyce się opiera, w razie wątpliwości wyjaśnimy je w drodze powrotnej. Rano, jadąc po mnie, zadzwoni, znaczy nie sam będzie jechał, tylko człowieka wyśle, solidny jest, można mu wierzyć, już ci mówię wszystko, żeby mieć z głowy i dajmy sobie z nim spokój. Po żer przyleciałam!
Żer spowodował, że jakoś tam marginesowo zastanowiłam się, co mam w domu do jedzenia i problem od razu przysechł. Kaszanka, wątróbki drobiowe, korniszonki, jajka… O, bez przesady, wystarczy, Lalka nie wołoduch, a jeden posiłek bez witamin nikogo nie dobije.
– Tylko żadnego żarcia! – zastrzegła się gwałtownie na schodkach salonu. – W samolocie było, nie marnujmy czasu, pić możemy cokolwiek i mów, znaczy nie ty, tylko ja, bo moje krótsze…
W rezultacie na przyjęcie złożyły się plasterki kaszanki, kawałki różnych serów i czerwone wino. Skórki od kaszanki starannie odkładałyśmy dla kotów.
– …ona się trzęsła – mówiła Lalka gniewnie. – Nie, żeby podejrzewała, ale coś jej w środku trzeszczało, a głupio jednak mieć ojca psychopatę, bo że świr, to pewne. Na końcu to wyszło na jaw, wcześniej myślałam, że się boi o chłopa, tego Henryka, i myślałam, że słusznie…
– Ja też – przyznałam ze skruchą. – Aż do chwili, kiedy go poznałam.
– Bo jaki on?
– Inny. Nie pasuje. Coś ma w sobie, to nie ta grupa krwi, przed sądem zarąbie, to tak, ale nie własnoręcznie.
– Ona to wiedziała. I bała się, teraz rozumiem, ojciec to ojciec, nawet prawo nie pozwala ci się odciąć, bała się go jak cholera pod każdym względem. I tak rozpaczliwie miała nadzieję, że może jednak nie, może to ten Barier, nie, Poręcz, może ktokolwiek. Tyle czasu żyła w nerwach! To teraz mów, czy to pewne…?
Już od rana miałam w domu dwie kasety. Ściśle biorąc, kopie dwóch kaset, jedną dostałam od Ostrowskiego, drugą dostarczył mi Górski z suchym komunikatem, że to na pamiątkę. Nie musiałam nic mówić, Lalka w skupieniu słuchała wyjątkowo dobrego nagrania.
– …Jak państwo sobie to właściwie wyobrażają? – brzmiał głos Górskiego bardzo wyraźnie, acz nieco zgryźliwie. – Wali nam się na głowę seria zabójstw ludzi znanych, można powiedzieć na świeczniku, połączonych tysiącem węzłów z rozmaitymi czynnikami, wszystko ze świata telewizji i niech będzie, że kultury, a ja lecę do prokuratora i żądam nakazu przeszukania domu faceta, który nie ma z tym kompletnie nic wspólnego. On jest sprawcą, powiadam, a skąd ja to wiem, pyta prokurator, a bo pani Chmielewska miała takie przeczucie. Nawet mnie nie wywalą z roboty, pójdę na urlop zdrowotny i spędzę go w Tworkach.
– Wcale nie miałam takiego przeczucia! – to był mój wtręt, pełen urazy.
Górski kontynuował.
– Bo gość pasuje charakterem, wyjaśniam, a prokurator znów pyta, skąd ja to wiem. A bo niejaka Wiśniewska, wścibska baba, tak powiedziała. Gorzej, mamy jedno z narzędzi zbrodni, gdzież znalezione? U starszej pani, niezbyt sprawnej fizycznie, aktualnie z ropnym zapaleniem wyrostka robaczkowego, która to pani, o ile wiem, nigdy w życiu nie przekroczyła progu budynku telewizji…
– Raz przekroczyła – to Peter.
I znów Górski, wyraźnie lekceważący uwagi słuchaczy.
– …ale w telewizji pracuje jej syn. A podejrzany jest jego chrzestnym ojcem. I co z tego do cholery, pyta mnie prokurator, i zwraca mi uwagę, że każdy chrześcijanin ma jakiegoś chrzestnego ojca…
– Podobno czasem chrzczą z wody…? Wtedy chyba nie ma…?
– Bo od razu umarło. A Peter żyje…
Te przeszkody Górski przeczekiwał. Dalej brzmiał mocno jadowicie.
– Prokurator, jeśli jeszcze wytrzymuje i nie wyrzuca mnie za drzwi, pyta, gdzie był podejrzany w chwilach popełniania zabójstw, może go widziano na miejscu przestępstwa? A skąd, odpowiadam, był w ogóle poza Warszawą…
– Przecież przyjechał!
W tym miejscu Górski uwzględnił moje oburzenie.
– Czego dowodzi fakt, że pani Chmielewska widziała jakiegoś chorego w bandażach i całkowicie obcy samochód, do podejrzanego nie należący. Na tej podstawie mam dostać nakaz zatrzymania obywatela tego kraju, osobnika praworządnego, niekaranego, na którego nigdy nie wpłynęła żadna skarga. Nawet mandatów nie płacił!
To ostatnie zabrzmiało jak okrzyk rozpaczy.
– No, wiesz – pokręciła głową Lalka. – To wszystko racja, on chyba rzeczywiście miał niezłą zgryzotę. Jakim cudem w końcu trafił?
– Zaraz będzie – zapewniłam ją. – Słuchasz taśmy Ostrowskiego, nikt nawet nie zauważył, kiedy zamieniał jedną na drugą, jedna by nie wystarczyła.
– A pewnie. Dawaj dalej!
– Świadkowie? – tu wskoczył Wierzbicki badawczo i z naciskiem.
Górski Wierzbickiego potraktował poważnie.
– Świadkowie…! Trzeba zobaczyć ich zeznania na oficjalnych protokółach! Absolutne zero, rozmazane w dodatku, istna sieczka, konglomerat niepewności, imponujące zaniki pamięci. Świadek Wiśniewska ma w ogóle przytępiony słuch, żaden dźwięk do niej nie dociera, nic nie widzi, nic nie słyszy, a sąsiadów prawie nie zna. Czy to koniak na tym stole? Mogę się umizgnąć? Radiowozem przyjechałem i radiowozem odjadę…
Mieszane dźwięki nie dawały jasnego obrazu sytuacji. Rzuciłam się wtedy po kieliszek, prawie wpadając Wierzbickiemu na głowę. Ostrowski coś mamrotał, ale Górski mu przerwał.
– I gdyby nie to wszystko, co od państwa usłyszałem, cała sprawa poszłaby ad acta. Nie od razu, ale taki byłby skutek. Dwie rzeczy… – niewątpliwie zwrócił się do mnie. – To chyba czysty przypadek, że pani mi napomknęła o jakimś chłopaku z przeciwka, przypomniałem go sobie, ten vis – a – vis Wystrzyków…
– Ale on tam krótko mieszka. I nie spodobałam mu się!
– Nie szkodzi. Dziękuję bardzo… Ja też mu się nie spodobałem, dzięki czemu okazał się bezcenny.
– No…! – to była Magda.
Górskiemu jakby zmienił się nastrój.
– Głównie wspomogła mnie młoda dama, towarzysząca młodzieńcowi. Tam, zdaje się, rodzice wyjechali na jakiś urlop i zostawili wolną chatę. Krótki urlop chyba, bo krzyki słyszałem, że czasu tyle, co ognia w krowie, a tu jeszcze jakieś łajzy przeszkadzają, rozumiem, że jedna łajza to pani, a druga ja.
– Może był jeszcze ktoś po drodze.
– Możliwe. I miał być spokój, a tu ciągle złośliwe ścierwo za drzwiami się skrada i człowiekowi nerwy szarpie. Przez co młodzieńcowi spada poziom wigoru. Ja teraz oczywiście dokonuję tłumaczenia, krzyki miały nieco inną formę, rzekłbym wyrazistszą. Groźba, że bez zdobycia konkretnych informacji nie wyjdę, poskutkowała doskonale, w końcu lepszy glina na miejscu, niż marnowanie czasu w komendzie. Młoda para okazała się niegłupia, żadnego kręcenia, pełna rzeczowość, ścisłe wyliczenie czasu, wręcz precyzja, niewątpliwie po to, żeby zaspokoić wszelkie wymagania władzy i pozbyć się natręta. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek tak mi poszło z górki, w dodatku młodzieniec usiadł do laptopa, błyskawicznie spisał zeznania z taśmy, wydrukował, zdolny chłopak, obydwoje się podpisali i jest to jedyny rzeczowy i sensowny protokół przesłuchania świadka.
– Skradające się za drzwiami ścierwo widzieli?
– I to również obydwoje. Dama trochę nieufna, sprawdziła, czy amant prawdę mówi, obejrzała sobie denerwującą postać całkiem dokładnie, częściowo przez wizjer, a częściowo przez dziurkę od klucza.
– Wystrzyk? – to Wierzbicki, suchym głosem.
– We własnej osobie. Ponadto drugi użyteczny element, dopiero wczoraj wyszło na jaw, że istnieje jeszcze jedno nagranie z kamery w budynku telewizji, to też czysty przypadek, tam panuje bajzel techniczny, od którego włos się jeży. Należało ściągnąć wszystkich wykonawców zabezpieczeń, nawet sprzed lat, tymczasem ten właściwy pojawił się w Warszawie całkowicie dobrowolnie, z Gdańska wpadł na chwilę, nie mając pojęcia, że akurat jest potrzebny. Oczywiście natychmiast do niego dotarło i sam się zgłosił…
Zatrzymałam na chwilę taśmę, bo przypomniało mi się wrażenie, jakiego doznałam w tamtym momencie. Siedząca obok mnie Magda jakoś gwałtownie zesztywniała. Jeden oddech z niej wyszedł z delikatnym świstem. Nie odezwała się ani słowem, trwała jakby w tym sztywnym oczekiwaniu.
Teraz odgadłam. Jasne, ów alarmiarz, przybyły z Gdańska, to był jej desperado, może do niej przyjechał, może byli umówieni, może Górski powie coś więcej, a naprzeciwko siedział przecież Ostrowski…
Omal nie wyrwało mi się do Lalki, ale nie, zdołałam wyhamować. Magdy sprawy, nie nasze i nie Ewy Marsz!
– No…? – zniecierpliwiła się Lalka.
Prztyknęłam odtwarzaczem.
Górski mówił dalej.
– …o jednej kamerze nikt nie wiedział, a on ją osobiście instalował. Taśmy starczyło, prawie na samym końcu nagrał się jeszcze obraz. Zamorski, wchodzący do budynku w towarzystwie jakiegoś faceta, widać, że są razem. Jest na tym godzina i data…
Z kamery wyszło zamieszanie, wszyscy naraz usiłowali coś powiedzieć, Ostrowski uczepił się techniki powiększeń i wyostrzania, Piotruś Pan ochroniarzy, jakiś Tyrczyk powinien zostać dociśnięty, usiłowałam wepchnąć w to bardzo konkretne pytanie „i co?!”, a Wierzbicki mnie wspomagał. Górski znów doszedł do głosu.
– I to już wreszcie jest punkt zaczepienia… Po tym, co tu podsłuchałem… Inaczej się szuka, jeśli się wie, czego. Mam przynajmniej podstawy, żeby przycisnąć tych wszystkich w Busku, przygniotę Kraków, tam dochodzenie w proszku, a w końcu ludzie się znają, dwóch sobie wytypowali, portrety pamięciowe…
Znów wyłączyłam urządzenie.
– Tu się tylko połowicznie nagrało, od mojej strony – wyjaśniłam Lalce. – Złapałam wtedy komórkę i zadzwoniłam do Martusi…
– Powtórz porządnie z obu stron!
Powtórzyłam. Rozmowa przebiegła następująco:
– Martusia, czy w tej knajpie, w tej Alhambrze, Alpuharze, Almanzorze, czy jak jej tam, nie siedział przypadkiem jakiś malarz?
Martusia była niezawodna. Nie zaczynała od głupich pytań.
– A grafik ci nie wystarczy?
– Może być. Siedział?
– Grafik siedział. Twarzą do wejścia. I nawet nie był bardzo pijany. Znam go. Alchemia, dla ścisłości. A co?
– Nazwisko, imię, adres…!
Adresu grafika Martusia nie znała, ale Górski pomachał do mnie, że da sobie radę.
– Nic – odparłam niecierpliwie na jej zadane na końcu pytanie. – Później ci powiem, teraz nie mam czasu, łapiemy złoczyńcę!
– Bardzo dobrze – pochwaliła Lalka. – Jest już pewne, że to tatuś?
– Znaleźli u niego w domu i spluwę, i bagnet. To wiadomość z ostatniej chwili, z dzisiejszego poranka, no, niech będzie z przedpołudnia, Górski dzwonił, żeby mi sprawić przyjemność, a radiowóz przywiózł taśmy. A, i te kasety z filmami też u tatusia znaleźli. Poza wszystkim, to kretyn, nie wyrzucił, chociaż mamusia jojczała, był tak pewien swego…
– Masz więcej tych nagrań?
Miałam, oczywiście, od Górskiego. Dyszyński, pan Jaźgiełło, pani Majewska… Lalka słuchała z szaloną uwagą.
– Słuchaj, pożycz mi to wszystko! Dla Ewy, niech sobie też posłucha! Gdybym jej to miała sama opowiadać, zadławiłoby mnie, co najmniej połowa stanęłaby mi kością w gardle, to wariactwo i obłęd, ja ci zwrócę, Marcel z Kaśką przegrają, zrobią kopie, odeślę ci DHL – em…
– A na plaster jej te kopie? – skrzywiłam się. – Będzie się tym upajała? Poza tym, ona może wreszcie spokojnie wrócić do własnego kraju i pisać we własnym języku, a ja chcę ją czytać. Nie ma już przeszkód, nie?
Lalka obejrzała mnie krytycznie i popukała się palcem w czoło.
– Pogięło cię chyba. W żadnym razie teraz nie wróci, sprawa sądowa, przesłuchania…
– Może odmówić zeznań!
– No i co z tego? Przyłożą mu niepoczytalność, wypuszczą i będzie odpowiadał z wolnej stopy. Przecież widać, że facet jest porąbany, stara, ja nie wierzyłam, jak mi Ewa o nim opowiadała, ale teraz wszystko się zgadza. Ty sama popatrz, tak się starał, ślady zacierał, a kopyto i majcher w domu trzymał, buławę powinowatej podetknął, kopnięty na umyśle!
– Przysięgnę, że to miał być dowcip – powiedziałam ponuro, bo nagle zrozumiałam tatusia Ewy… nie, nie zrozumiałam, odgadłam… i zaczęło mi się wydawać, że Lalka ma rację. – Wyobrażał sobie, że jest bezpieczny, bez obaw, tak długo pani Peter nie sięgnie do tej wełny, aż w końcu zapomni, kto u niej bywał, ze dwadzieścia osób podetknie głowę pod topór. I cha, cha, jakie śmieszne. Jak te kisiele w łóżku i tym podobne…
Lalka popatrzyła na mnie takim wzrokiem, że błysnęło mi przypomnienie. Jakże, pani Wiśniewskiej wszak nie nagrywałam, nie miałam pluskwy, koniecznie musiałam teraz wyjaśnić, co najmniej kisiele, a jeszcze lepiej powtórzyć wszystkie zasłyszane opinie sąsiedzkie, wręcz najważniejszą część dochodzenia!
Z wielkim zapałem rozpoczęłam relację.
– No to sama widzisz – wytknęła, kiedy udało mi się dojechać do końca. – Na jej miejscu ja bym nie wracała, lepiej niech ten Henryk do niej pojedzie. Tatusiowi nie wiadomo, co jeszcze może do łba strzelić, popatrz, obie właściwie mówią to samo, i ta Wiśniewska, i Ewa, mam przeczucie, że on się nawet nie będzie zbytnio wypierał. Uważa, że miał rację, został wprowadzony w błąd i nie jego wina, tylko Poręcza, który głupa z niego zrobił szczytowego i którego słusznie ukarał. Zobaczysz. Psychopata. Czy ty nie powinnaś dać czegoś tym kotom, co ci się tu tak kłębią za drzwiami?
– O, cholera, zapomniałam im dać kolację. No dobrze, już daję…
Lalka przez chwilę z wielkim zainteresowaniem obserwowała procedurę serwowania posiłku.
– Czekaj no, ja tu czegoś nie rozumiem. Był u ciebie Piotruś Peter?
Wygarnęłam resztkę z puszki i wyprostowałam się.
– Był. A co?
– I nie dusił się?
– Dlaczego miał się dusić?
– Przy tylu kotach?!
Popatrzyłam na koty, popatrzyłam na Lalkę i też się zdziwiłam. Rzeczywiście, alergiczny Piotruś Pan siedział spokojnie bez żadnych objawów chorobowych, mimo iż koty pętały się wokół, a jeden tkwił nawet na parapecie okiennym obok jego głowy. Po zewnętrznej stronie, ale jednak.
– Może z przejęcia nie zauważył… Temat budził wielkie emocje.
Lalka z powątpiewaniem kręciła głową.
– Nie do pojęcia. Chociaż emocje rozumiem… Ale bardziej przejęty powinien być ten twój nieszczęsny Górski, bo nie umiem odgadnąć, jak oni dadzą sobie radę z motywem, w którą stronę nie spojrzeć, wszędzie pijawki. I ofiary, i sprawca… Już widzę te akta na sędziowskim stole, motyw zbrodni: pijawki. Nawet mi się to dosyć podoba, ale słuchaj, bądź człowiekiem, jak już dopadniesz ostatnich szczegółów, nie zapominaj o mnie! I koniecznie wyjaśnij to drugie! Jak Piotrek przetrzymał koty…?
To drugie wyjaśniła mi Magda już po odjeździe Lalki. Przyświadczywszy, że istotnie alarmiarzem z Gdańska był jej desperado, upewniwszy się, że nikt nie zauważył jej zesztywnienia i zapewniwszy mnie, że już go wcale nie chce i stanowczo wraca do Ostrowskiego, wyraziła zdziwienie.
– Koty? Piotruś Pan? A co ma jedno do drugiego?
– Jak to, przecież on jest straszliwie uczulony na koty!
– Kto tak powiedział…? O, cholera… Zapomniałam, to miała być tajemnica, ale trudno, już ci powiem, tylko nie mów nikomu.
Zaciekawiła mnie nadzwyczajnie.
– Mogę milczeć jak dwa groby, nie tylko jeden. No?
– On udaje. Wcale nie jest uczulony.
– I do czego mu to udawanie?
– No… wiesz… Na ile zrozumiałam, on unika wizyt… Gdzieś tam, gdzie są koty. Jakaś uciążliwa sytuacja, nie znalazł innego grzecznego sposobu unikania, jak tylko tę symulację, trudno obrazić się na człowieka za jego właściwości fizjologiczne, nie?
Bez wielkiego trudu odgadłam, jakiego to miejsca Piotruś Pan unika i nawet wydało mi się, że wywęszyłam inspiratorkę pomysłu.
Lalce tego nie powiedziałam.