2

Posłuchajcie:

Billy Pilgrim wypadł z czasu.

Zasnął jako podstarzały wdowiec, a obudził się w dniu swego ślubu. Wszedł w drzwi w roku 1955, a wyszedł innymi drzwiami w roku 1941. Wrócił przez te same drzwi, aby znaleźć się w roku 1963. Powiada, że wielokrotnie widział swoje narodziny i śmierć i że przenosi się w zupełnie przypadkowej kolejności do różnych momentów dzielących te dwa wydarzenia.

Tak mówi.

Billy nie panuje nad czasem, nie ma żadnego wpływu na to, dokąd się przenosi, i te odwiedziny nie zawsze są zabawne. Mówi, że dręczy go nieustannie trema, gdyż nigdy nie wie, jaki fragment swojego życia będzie musiał za chwilę odegrać


* * *

Billy urodził się w roku 1922 w Ilium, w stanie Nowy Jork, jako jedyne dziecko tamtejszego fryzjera. Był śmiesznym dzieckiem, które wyrosło na śmiesznego młodzieńca — wysokiego i wątłego, przypominającego posturą butelkę Coca-Coli. Ukończył szkołę średnią w Ilium, plasując się w górnych trzydziestu procentach, i uczęszczał do wieczorowej szkoły optycznej przez jeden semestr, gdyż potem powołano go do wojska na drugą wojnę światową. Jego ojciec zginął podczas wojny w wypadku na polowaniu.

Zdarza się.

Billy odbywał służbę w piechocie na froncie europejskim i został przez Niemców wzięty do niewoli. Kiedy w roku 1945 zwolniono go ze wszystkimi honorami do cywila, zapisał się z powrotem do Szkoły Optyki w Ilium. Na ostatnim roku zaręczył się z córką założyciela i właściciela szkoły, a potem przeżył krótkotrwały rozstrój nerwowy.


* * *

Trafił do szpitala dla weteranów wojennych nad jeziorem Placid, gdzie poddano go elektrowstrząsom i wypuszczono. Ożenił się z narzeczoną, zakończył naukę i teść pomógł mu rozpocząć praktykę w Ilium. Ilium jest szczególnie dobrym miastem dla optyków, ponieważ znajdują się tu zakłady General Forge and Foundry. Każdy pracownik zakładów obowiązany jest mieć okulary ochronne i nosić je na terenie hal produkcyjnych. GF F zatrudnia w Ilium sześćdziesiąt osiem tysięcy pracowników. Wymaga to ogromnych ilości szkieł i oprawek.

Najwięcej zarabia się na oprawkach.


* * *

Billy dorobił się. Miał dwoje dzieci, Barbarę i Roberta. W odpowiednim czasie jego córka Barbara wyszła za mąż za innego optyka, któremu Billy pomógł rozpocząć praktykę. Syn Billy’ego Robert miał poważne kłopoty w szkole, ale potem wstąpił do słynnych Zielonych Beretów, gdzie zrobiono z niego człowieka i posłano do Wietnamu.

Na początku roku 1968 grupa optyków, wśród których był także Billy, zamówiła specjalny samolot, aby udać się z Ilium na międzynarodową konferencję optyków do Montrealu. Samolot ten rozbił się o szczyt góry Sugarbush w stanie Vermont. Wszyscy prócz Billy’ego zginęli. Zdarza się.

Podczas gdy Billy wracał do zdrowia w szpitalu w Vermont, jego żona zmarła na skutek przypadkowego zatrucia tlenkiem węgla. Zdarza się i tak.


* * *

Kiedy Billy wrócił wreszcie do domu po tej katastrofie samolotowej, przez jakiś czas zachowywał się spokojnie. Miał straszliwą szramę na czubku głowy. Nie podjął pracy. Dom prowadziła gosposia. Córka odwiedzała go prawie codziennie.

I nagle, bez żadnego ostrzeżenia, Billy pojechał do Nowego Jorku i wystąpił w całonocnej audycji radiowej poświęconej rozmowom z różnymi ludźmi. Billy opowiedział o tym, że wypadł z czasu. Powiedział też, że w roku 1967 został porwany przez latający talerz. Talerz ten pochodził z planety Tralfamadorii, jak powiedział. Zabrano go na Tralfamadorię, gdzie pokazywano go nagiego w Zoo. Skojarzono go tam z inną Ziemianką, byłą gwiazdą filmową nazwiskiem Montana Wildhack.


* * *

Jakiś nocny marek z Ilium usłyszał Billy’ego przez radio i zatelefonował do jego córki Barbary. Barbara była ogromnie poruszona. Pojechała z mężem do Nowego Jorku i przywieźli Billy’ego do domu. Billy spokojnie, ale stanowczo twierdził, że wszystko, co mówił przez radio, jest prawdą. Powiedział, że został porwany przez Tralfamadorczyków w dniu ślubu córki. Nie zauważono jego zniknięcia, ponieważ Tralfamadorczycy wykorzystali fałdę czasu, tak że mógł spędzić lata na Tralfamadorii i wrócić na Ziemię po upływie zaledwie ułamka sekundy.

Miesiąc minął w spokoju, po czym Billy napisał list do miejscowej gazety „News Leader”, który redakcja opublikowała. W liście opisał mieszkańców Tralfamadorii.

Było tam powiedziane, że mają dwie stopy wzrostu, są zieloni i kształtem przypominają gumowe przyssawki używane przez hydraulików do przetykania zlewu. Część rozszerzona dotyka zawsze podłogi, zaś niezwykle elastyczne trzonki są najczęściej skierowane w górę. Na końcu trzonka wyrasta mała rączka z zielonym okiem na wewnętrznej stronie dłoni. Tralfamadorczycy mają przyjazne usposobienie, widzą w czterech wymiarach i litują się nad Ziemianami, że ci widzą tylko w trzech. Mogliby nauczyć Ziemian wielu wspaniałych rzeczy, zwłaszcza na temat czasu. Billy obiecał opowiedzieć o niektórych z tych wspaniałych rzeczy w następnym liście.


* * *

Kiedy gazeta opublikowała pierwszy list, Billy pracował już nad drugim. Drugi list zaczynał się tak:

„Najważniejszą rzeczą, jakiej nauczyłem się na Tralfamadorii, było to, że śmierć jest tylko złudzeniem. Człowiek żyje nadal w przeszłości, tak więc głupotą jest płakać na pogrzebie. Wszystkie chwile, przeszłe, obecne i przyszłe, zawsze istniały i zawsze będą istnieć. Tralfamadorczycy mogą oglądać te różne chwile tak, jak my możemy oglądać na przykład Góry Skaliste. Widzą, że poszczególne momenty są niezmienne, i mogą wybierać te spośród nich, które ich w danej chwili interesują. To tylko my na Ziemi mamy złudzenie, że chwile następują jedna za drugą, jak korale na sznurku, i że chwila raz przeżyta jest stracona na zawsze.

Tralfamadorczyk widząc trupa myśli sobie po prostu, że zmarły jest aktualnie w złej formie, ale jednocześnie wie, że ta sama osoba czuje się znakomicie w wielu innych momentach. Kiedy teraz słyszę o czyjejś śmierci, wzruszam tylko ramionami i mówię to, co mówią w takich razach Tralfamadorczycy; to znaczy: «Zdarza się.»”


* * *

I tak dalej.

Billy pisał ten list w graciarni, w piwnicy swego pustego domu. Jego gospodyni miała tego dnia wychodne. W graciarni stała stara maszyna do pisania. Był to istny potwór. Ważyła tyle co akumulator. Billy przenosił ją z miejsca na miejsce z największym trudem i dlatego właśnie pisał w tej graciarni, a nie gdzie indziej.

Piec na ropę nie działał, ponieważ mysz przegryzła izolację przewodu prowadzącego do termostatu. Temperatura w domu spadla do dziesięciu stopni. Billy jednakże tego nie zauważał. Nie był też ciepło ubrany. Siedział boso i wciąż jeszcze w piżamie i szlafroku, mimo późnego popołudnia. Bose stopy miał sinożółte.

Ale serce Billy’ego płonęło jasnym ogniem. Rozgrzewała je myśl, że ujawniając prawdę na temat czasu przyniesie ulgę i pocieszenie wielu ludziom. Dzwonek przy drzwiach wejściowych dzwonił i dzwonił. To jego córka Barbara dobijała się do domu. Po chwili otworzyła sobie własnym kluczem i chodziła po mieszkaniu nad jego głową wołając:

— Tato! tato, gdzie jesteś?

I tak dalej.

Billy nie odpowiadał, więc była już bliska histerii, bo spodziewała się znaleźć jego trupa. Wreszcie zajrzała do ostatniego pomieszczenia, gdzie można było go szukać — to znaczy do graciarni.


* * *

— Dlaczego nie odpowiadałeś, kiedy cię wołałam? — spytała Barbara stając w drzwiach. Miała w ręku popołudniową gazetę, w której Billy opisywał swoich przyjaciół Tralfamadorczyków.

— Nie słyszałem — powiedział Billy.

Układ sił w danym momencie wyglądał następująco: Barbara miała zaledwie dwadzieścia jeden lat, ale uważała ojca za niedołężnego starca — mimo że miał dopiero czterdzieści sześć lat — z powodu uszkodzenia mózgu w katastrofie lotniczej. Uważała się również za głowę rodziny, ponieważ na nią spadły sprawy związane z pogrzebem matki, znalezieniem ojcu gospodyni i tak dalej. Barbara i jej mąż musieli też doglądać rozlicznych interesów Billy’ego, gdyż Billy robił wrażenie, że ma teraz gdzieś wszelkie interesy. Cała ta odpowiedzialność, która spadła na nią w tak młodym wieku, sprawiła, że stała się dość pyskatą jędzą. Billy starał się w tym wszystkim zachować godność, przekonać Barbarę i swoje otoczenie, że nie jest niedołężny, lecz wprost przeciwnie, poświęca się dziełu znacznie wznioślejszemu niż jakieś tam interesy.

Wyobrażał sobie ni mniej, ni więcej, tylko że przepisuje lecznicze okulary duszom Ziemian. Tyle tych dusz było straconych i chorych, ponieważ nie widziały tego, co widzą jego mali, zieloni przyjaciele z Tralfamadorii.


* * *

— Nie kłam, ojcze — powiedziała Barbara. — Wiem doskonale, że słyszałeś, jak cię wołałam.

Byłaby zupełnie niebrzydką dziewczyną, gdyby nie to, że nogi miała jak wiktoriański fortepian. Teraz robiła piekło z powodu tego listu w gazecie. Mówiła, że Billy wystawia na pośmiewisko siebie i wszystkich swoich bliskich.

— Tato, tato. I co mamy z tobą robić? Czy chcesz nas zmusić, żebyśmy cię oddali tam, gdzie jest twoja matka?

Matka Billy’ego jeszcze żyła. Przykuta do łóżka, przebywała w domu starców w Pine Knoll koło Ilium.

— Co cię tak złości w moim liście? — zainteresował się Billy.

— Przecież to czyste wariactwo. Nie ma tam ani słowa prawdy!

— To wszystko jest prawdą — odpowiedział Billy spokojnie. Nigdy nie unosił się gniewem. Pod tym względem był wspaniały.

— Nie ma żadnej planety Tralfamadorii.

— Rzeczywiście nie można jej dostrzec z Ziemi, jeśli o to ci chodzi. Podobnie jak z Tralfamadorii nie można dostrzec Ziemi. Obie są bardzo małe i dzieli je ogromna odległość.

— Skąd wziąłeś tę głupią nazwę Tralfamadoria?

— Tak nazywają swoją planetę istoty, które ją zamieszkują.

— O Boże — jęknęła Barbara i odwróciła się tyłem, demonstracyjnie załamując ręce. — Czy mogę zadać ci jedno proste pytanie?

— Oczywiście.

— Dlaczego nigdy nie wspominałeś o tym wszystkim przed katastrofą?

— Uważałem, że nie nadszedł jeszcze czas.


* * *

I tak dalej. Billy powiada, że po raz pierwszy wypadł z czasu w roku 1944, na długo przed swoim pobytem na Tralfamadorii. Tralfamadorczycy nie mieli z tym nic wspólnego. Oni pomogli mu tylko zrozumieć, co się naprawdę dzieje.

Billy po raz pierwszy wypadł z czasu, kiedy toczyła się jeszcze druga wojna światowa. Był na wojnie pomocnikiem kapelana. W amerykańskim wojsku pomocnik kapelana jest zazwyczaj ogólnym pośmiewiskiem. Billy nie stanowił wyjątku. Nie mógł ani zaszkodzić wrogom, ani pomóc przyjaciołom. Prawdę mówiąc to nie miał przyjaciół. Był ordynansem pastora, nie mógł liczyć na awans ani na odznaczenia, nie miał broni i pokornie wierzył w miłosiernego Jezusa, co większość żołnierzy uważała za gówniarstwo.

Na manewrach w Południowej Karolinie Billy grywał zapamiętane z dzieciństwa hymny na małych, czarnych, wodoszczelnych organach. Miały trzydzieści dziewięć klawiszów i dwa rejestry: vox humana i vox celeste. Billy opiekował się również składanym ołtarzem i walizeczką. Była to walizeczką w kolorze ochronnym, z wysuwanymi nóżkami, wybita od wewnątrz szkarłatnym aksamitem. W tym ognistym pluszu spoczywał posrebrzany aluminiowy krzyż i Biblia.

Ołtarz i organy zostały wyprodukowane przez fabrykę odkurzaczy w Camden, stan New Jersey, co było na nich uwidocznione.


* * *

Pewnego razu w czasie manewrów Billy grał psalm Pan twierdzą moją Jana Sebastiana Bacha. Był niedzielny poranek. Billy i kapelan zebrali około pięćdziesięciu żołnierzy na zboczu wzgórza w Karolinie. Nagle pojawił się rozjemca. Wszędzie było pełno rozjemców — ludzi, którzy mówili, kto zwycięża, a kto przegrywa teoretyczną bitwę, kto żyje, a kto jest zabity.

Rozjemca przyniósł śmieszną wiadomość. Zgromadzenie wiernych zostało teoretycznie zauważone z powietrza przez teoretycznego przeciwnika i wszyscy zostali teoretycznie zabici. Teoretyczne nieboszczyki pośmiały się i zjadły suty obiad.

Wspominając to zdarzenie w wiele lat później, Billy zdumiał się, jak bardzo tralfamadoriańska była ta przygoda ze śmiercią — ludzie byli zabici i jednocześnie w najlepsze spożywali posiłek.

Pod koniec manewrów Billy dostał urlop okolicznościowy, ponieważ jego ojciec, fryzjer z Ilium, stan Nowy Jork, został zastrzelony przez swego przyjaciela w czasie polowania na jelenie. Zdarza się.


* * *

Kiedy Billy wrócił z urlopu, czekał już na niego rozkaz wyjazdu. Był potrzebny w kompanii dowodzenia pułku piechoty walczącego w Luksemburgu. Pomocnik pułkowego kapelana zginął na polu walki. Zdarza się.

Billy dotarł do swego oddziału, gdy ten był właśnie rozbijany przez Niemców w słynnej bitwie w Ardenach. Billy nie zobaczył nawet kapelana, któremu miał pomagać, nie otrzymał stalowego hełmu ani butów polowych. Działo się to w grudniu 1944 roku, podczas ostatniego potężnego uderzenia niemieckiego w tej wojnie.

Billy uszedł z życiem, ale znalazł się ogłupiały i zbłąkany daleko na tyłach Niemców. Trzej inni żołnierze, również zbłąkani, ale nieco przytomniejsi, pozwolili mu wlec się za sobą. Dwaj z nich byli zwiadowcami, a trzeci artylerzystą. Nie mieli map ani żywności. Unikając spotkania z Niemcami, zapuszczali się coraz głębiej w sielską ciszę. Jedli śnieg.

Szli gęsiego. Na czele zwiadowcy, sprytni, zgrabni, cisi. Byli uzbrojeni w karabiny. Za nimi szedł artylerzysta, niezdarny i tępawy, odstraszając Niemców automatycznym Coltem trzymanym w jednej ręce i nożem w drugiej.

Na końcu szedł Billy Pilgrim z pustymi rękami, z ponurą determinacją przygotowany na śmierć. Wyglądał idiotycznie — sześć stóp i trzy cale wzrostu, pierś i ramiona jak pudełko gabinetowych zapałek. Nie miał hełmu, broni, płaszcza ani butów. Na nogach miał tanie cywilne trzewiki, które kupił na pogrzeb ojca. Zgubił jeden obcas i teraz szedł podrygując w górę i w dół. Od tego mimowolnego tańca bolał go staw biodrowy.

Billy miał na sobie cienką kurtkę polową, koszulę i spodnie z szorstkiego sukna oraz długie, mokre od potu kalesony. Z całej czwórki on jeden nosił brodę. Broda była rzadka, szczeciniasta i częściowo siwa, mimo że Billy miał dopiero dwadzieścia jeden lat. Zaczynał już także łysieć. Na skutek wiatru, mrozu i gwałtownego wysiłku jego twarz nabrała barwy szkarłatu.

Nie wyglądał wcale na żołnierza. Przypominał raczej złachanego flaminga.


* * *

Na trzeci dzień wędrówki ostrzelano ich z daleka, kiedy przechodzili przez wąską, wykładaną cegłami drogę. Padły cztery strzały. Pierwszy przeznaczony był dla zwiadowców. Następny dla artylerzysty, który nazywał się Roland Weary.

Trzecia kula była przeznaczoną dla złachanego flaminga, który zatrzymał się na samym środku drogi, kiedy śmiercionośna pszczoła bzyknęła mu koło ucha. Billy stał grzecznie, dając strzelcowi szansę poprawki. Zgodnie z jego mętnymi wyobrażeniami o zasadach prowadzenia wojen, strzelec powinien mieć szansę poprawki. Następna kula — koziołkująca w powietrzu, jak można było sądzić po dźwięku — przeleciała o kilka cali od kolan Billy’ego.

Roland Weary wraz ze zwiadowcami leżeli bezpiecznie w rowie i Weary ryczał na Billy’ego:

— Złaź z drogi, ty kretyński matkojebco!

To ostatnie słowo było w roku 1944 czymś nowym dla białego. Zabrzmiało tak świeżo i zaskakująco w uszach Billy’ego, który nie jebał jeszcze nikogo, że spełniło swoje zadanie. Billy ocknął się i zlazł z drogi.


* * *

— Znowu uratowałem ci życie, kretyński skurwielu — powiedział Weary do Billy’ego w rowie. Ratował mu tak życie od kilku dni lżąc go, kopiąc, bijąc, zmuszając do marszu. Stosowanie brutalnego przymusu było absolutnie konieczne, ponieważ sam Billy nie ruszyłby palcem, żeby się ratować. Billy chciał zrezygnować. Był głodny, przemarznięty, zagubiony, bezradny. Teraz, po trzech dniach wędrówki, przestał odróżniać sen od jawy i nie robiło mu większej różnicy, czy idzie, czy stoi nieruchomo. Pragnął tylko, aby zostawiono go w spokoju. „Idźcie, chłopcy, dalej beze mnie” — powtarzał w kółko.


* * *

Weary był takim samym nowicjuszem na wojnie jak Billy. On również przybył jako uzupełnienie. Wraz z resztą obsługi działa oddał jeden gniewny strzał z pięćdziesięciosiedmiomilimetrowego działka przeciwpancernego. Działko wydało dźwięk, jakby sam Pan Bóg Wszechmogący rozpiął zamek błyskawiczny u spodni. Długi na trzydzieści stóp język ognia wypalił śnieg i trawę, pozostawiając czarną strzałę, która wskazywała Niemcom stanowisko działka. Strzał był niecelny.

Strzelali do Tygrysa. Czołg pokręcił swoim osiemdziesięcioośmiomilimetrowym ryjem, jakby węszył, i zobaczył strzałę na śniegu. Wystrzelił i zabił wszystkich żołnierzy z obsługi działka oprócz Weary’ego. Zdarza się i tak.


* * *

Roland Weary miał osiemnaście lat. Dobiegał kresu swego nieszczęśliwego dzieciństwa, które upłynęło głównie w Pittsburghu, w stanie Pensylwania. Nie lubiano go tam w Pittsburghu. Nie lubiano, ponieważ był głupi, gruby, złośliwy i zalatywało od niego bekonem, choćby nie wiadomo jak starannie się mył. Nikt w Pittsburghu nie chciał się z nim zadawać i wszyscy go odpędzali.

Weary nie mógł tego przeboleć. Ilekroć go odpędzono, znajdował sobie kogoś jeszcze bardziej pogardzanego i kręcił się przez jakiś czas koło tego kogoś, udając przyjaźń. A potem pod byle pretekstem katował go do nieprzytomności.

Był to niezmienny wzorzec. Weary nawiązywał z ludźmi szaleńcze, seksualne nieomal, mordercze stosunki, a potem bił ich i katował. Opowiadał im o kolekcji broni palnej i siecznej, kajdan i narzędzi tortur swego ojca. Ojciec Weary’ego, hydraulik, rzeczywiście zbierał takie rzeczy i ubezpieczył swoją kolekcję na cztery tysiące dolarów. Nie był w tym odosobniony. Należał do licznego klubu ludzi, którzy zbierali takie rzeczy.

Ojciec Weary’ego dał kiedyś matce Weary’ego jako przycisk do papierów doskonale działające hiszpańskie urządzenie do łamania palców. Kiedy indziej podarował jej stojącą lampę, której podstawę stanowiła miniatura słynnej Żelaznej Dziewicy z Norymbergi. Autentyczna Żelazna Dziewica była średniowiecznym narzędziem tortur, czymś w rodzaju kotła o kształtach kobiety, najeżonego od środka kolcami. Z przodu figury znajdowały się drzwi na zawiasach. Idea urządzenia polegała na tym, aby wsadzić przestępcę do środka i następnie powoli zamykać drzwi. Były nawet dwa specjalne kolce na wysokości oczu skazańca. A w dnie znajdował się otwór, którym mogła odpływać krew.

Zdarza się.


* * *

Weary opowiedział Billy’emu o Żelaznej Dziewicy, o otworze w dnie i do czego to słiiżyło. Opowiedział mu o pociskach dum-dum. Opowiedział mu, że jego ojciec ma pistolet marki Derringer, który jest tak mały, iż mieści się w kieszonce kamizelki, a mimo to robi w człowieku dziurę, przez którą mógłby swobodnie przelecieć nietoperz.

Weary stwierdził kiedyś z pogardą w głosie, że Billy pewnie nawet nie wie, co to jest strużynka do krwi. Billy odpowiedział, że otwór w dnie Żelaznej Dziewicy, ale to nie było to. Strużynka, jak się dowiedział Billy, to wyżłobienie biegnące wzdłuż brzeszczotu szabli.

Weary opowiedział Billy’emu o różnych wymyślnych torturach, które widział na filmach, o których czytał w książkach lub słyszał przez radio — i o innych wymyślnych torturach, które sam zaprojektował. Jednym z jego wynalazków było wiercenie facetowi w uchu wiertarką dentystyczną. Spytał też Billy’ego, jaki jest jego zdaniem najgorszy rodzaj egzekucji. Billy nie miał żadnego poglądu na tę sprawę. Okazało się, że poprawna odpowiedź brzmi następująco:

— Przywiązuje się faceta na mrowisku gdzieś w pustyni, kapujesz? Kładzie się go twarzą do góry i smaruje mu się jaja miodem, a potem odcina mu się powieki, żeby musiał patrzeć na słońce, dopóki nie umrze.

Zdarza się.


* * *

Leżąc teraz w rowie z Billym i zwiadowcami, w chwilę po tym jak do nich strzelano, Weary podsunął Billy’emu pod nos swój nóż. Nóż nie był własnością państwową. Weary dostał go w prezencie od ojca. Jego ostrze miało dziesięć cali długości i było trójgraniaste. Rękojeść, będąca jednocześnie kastetem, składała się z pierścieni, do których Weary wsunął swoje krótkie, grube paluchy. Pierścienie też nie były zwykłe — sterczały z nich metalowe kolce.

Weary przyłożył kolce do policzka Billy’ego i ukłuł go czule, z krwiożerczą powściągliwością.

— Chciałbyś dostać czymś takim — hm? Hmmmm? — dopytywał się.

— Nie chciałbym — odpowiedział Billy.

— Wiesz, dlaczego ostrze jest trójgraniaste?

— Nie.

— Żeby rana się nie zamykała.

— Aha.

— Robi w facecie trójkątną dziurę. Jak dziabniesz faceta zwykłym nożem, to robisz szparę, tak? Szpara zamyka się natychmiast, tak?

— Tak.

— Gówno. Co ty wiesz? Czego was uczą na tych studiach?

— Studiowałem bardzo krótko — powiedział Billy, co było prawdą. Miał za sobą zaledwie sześć miesięcy wyższej uczelni, a właściwie nie była to nawet uczelnia w pełnym tego słowa znaczeniu. Była to tylko Wieczorowa Szkoła Optyki w Ilium.

— Studenciak — rzucił Weary zjadliwie.

Billy wzruszył ramionami.

— Z książek niewiele się dowiesz o życiu — powiedział Weary. — Sam się przekonasz.

Billy nic na to nie odpowiedział tam w rowie, gdyż nie chciał przeciągać tej rozmowy dłużej, niż to było konieczne. Czuł jednak niejasną pokusę wyznania, że on też ma niejakie pojęcie o makabrze. Ostatecznie Billy kontemplował torturę i odrażające rany na początku i przy końcu każdego dnia przez cały prawie okres swojego dzieciństwa. Na ścianie jego dziecięcej sypialni w Ilium wisiał wyjątkowo okropny krucyfiks. Chirurg wojskowy musiałby pochwalić kliniczny realizm, z jakim artysta przedstawił wszystkie rany Chrystusa — ranę od włóczni, rany od cierni, dziury od żelaznych hufnali. Chrystus Billy’ego miał straszną śmierć. Budził litość.

Zdarza się.


* * *

Billy nie był katolikiem, mimo że rósł pod upiornym krucyfiksem na ścianie. Jego ojciec nie wyznawał żadnej religii. Matka grywała w zastępstwie organistów w kościołach kilku różnych wyznań w mieście. Zawsze brała wtedy ze sobą Billy’ego i poduczała go gry na organach. Mówiła, że zostanie członkiem jednego z tych Kościołów, gdy tylko zorientuje się, który z nich ma rację.

Nigdy się jakoś nie zdecydowała, ale za to niezwykle upodobała sobie krucyfiksy i wreszcie kupiła jeden w sklepie z pamiątkami w Santa Fe, gdy ich mała rodzina wyruszyła na Zachód w latach wielkiego kryzysu. Podobnie jak wielu Amerykanów, usiłowała nadać sens życiu za pomocą przedmiotów nabytych w sklepach z pamiątkami.

W ten to sposób krucyfiks znalazł się na ścianie sypialni Billy’ego Pilgrima.


* * *

Dwaj zwiadowcy, którzy leżąc w rowie pieścili orzechowe kolby swoich karabinów, szepnęli, że czas ruszać dalej. Minęło dziesięć minut i nikt nie przychodził sprawdzić, czy zostali trafieni i czy nie trzeba ich dobić. Ktokolwiek do nich strzelał, musiał być daleko i sam jeden.

Wszyscy czterej wypełzli z rowu i tym razem nikt już nie strzelał. Czołgali się w stronę lasu jak wielkie, nieszczęśliwe ssaki, którymi zresztą byli. Potem wstali i poszli szybkim krokiem. Bór był ciemny i stary. Sosny rosły równymi rzędami. Nie było żadnego poszycia. Ziemię zaścielała czterocalowa warstwa nietkniętego śniegu. Amerykanie nie mieli wyboru i musieli zostawiać ślady równie łatwe do odczytania jak wykresy w podręczniku tańca — krok, przesunięcie, pauza — krok, przesunięcie, pauza.


* * *

— Morda na kłódkę! — ostrzegł Roland Weary Billy’ego. Weary wyglądał jak Kubuś Puchatek wyruszający na wojnę. Był niski i gruby.

Miał na sobie całe oporządzenie, jakie mu kiedykolwiek wydano, i wszystko, co otrzymał z domu: hełm, nakładkę na hełm, wełnianą czapeczkę, szalik, rękawiczki, bawełniany podkoszulek, wełniany podkoszulek, wełnianą koszulę, sweter, bluzę, kurtkę, płaszcz, bawełniane gacie, wełniane gacie, wełniane spodnie, bawełniane skarpetki, wełniane skarpetki, buty bojowe, maskę gazową, manierkę, przybory do jedzenia, apteczkę, nóż, koc, pół namiotu, pelerynę, kuloodporną Biblię, broszurę pod tytułem Poznaj swojego wroga, broszurę pod tytułem Dlaczego walczymy oraz słowniczek niemieckich zdań zapisanych fonetycznie, które miały mu umożliwić zadawanie Niemcom pytań w rodzaju: „Gdzie jest wasz sztab?” i „Ile macie haubic?”, lub powiedzenie: „Poddajcie się. Wasza sytuacja jest beznadziejna.”

Weary taszczył też klocek z drzewa balsa, który miał mu służyć za poduszkę w okopie, oraz pakiet profilaktyczny zawierający dwie mocne prezerwatywy „Wyłącznie dla zapobieżenia zakażeniu!”. Miał gwizdek, który chował do czasu, aż zostanie kapralem, i zdjęcie pornograficzne kobiety usiłującej spółkować z szetlandzkim kucem. Billy Pilgrim musiał wielokrotnie podziwiać to zdjęcie.


* * *

Kobieta z kucem pozowała na tle aksamitnej kotary z frędzlami, zawieszonej między dwiema doryckimi kolumnami. Przed jedną z kolumn stała palma w donicy. Była to odbitka pierwszego zdjęcia pornograficznego w historii ludzkości. Słowo fotografia zostało po raz pierwszy użyte w roku 1839 i w tym samym roku Louis J. M. Daguerre wykazał w Akademii Francuskiej, że obraz odbity na posrebrzanej płytce metalowej, pokrytej cienką warstewką jodku srebra, można wywołać w obecności par rtęci.

Zaledwie dwa lata później, w roku 1841, pomocnik Daguerre’a, Andre Le Fevre, został aresztowany w ogrodach Tuileries, kiedy usiłował sprzedać pewnemu dżentelmenowi zdjęcie tej właśnie kobiety z kucem. Weary kupił fotografię w tym samym miejscu — w Tuileries. Le Fevre twierdził, że zdjęcie jest dziełem sztuki i że miało na celu ożywienie greckiej mitologii. Dowodem tego były według niego kolumny i donica z palmą.

Zapytany, któryż to z mitów chciał przedstawić, Le Fevre odpowiedział, że są tysiące takich mitów i że kobieta reprezentuje świat śmiertelnych, kuc zaś bóstwo.

Skazano go na sześć miesięcy więzienia. Umarł tam na zapalenie płuc. Zdarza się.


* * *

Billy i zwiadowcy byli chudzi, Roland Weary spalał swój tłuszcz. Pod wszystkimi tymi warstwami wełny i drelichu był jak rozgrzany do czerwoności piecyk. Energia tak go rozpierała, że biegał nieustannie pomiędzy Billym a zwiadowcami, przekazując głupawe polecenia, których nikt nie wydawał i których nikt nie chciał słuchać. Zaczynał też sobie wyobrażać, że skoro jest o tyle aktywniejszy od pozostałych, to on tu dowodzi.

Był tak opatulony i tak rozgrzany, że opuściło go zupełnie poczucie niebezpieczeństwa. Widział tylko tyle z otaczającego świata, na ile pozwalała wąska szparka pomiędzy skrajem hełmu i szalikiem z domu, zakrywającym jego dziecinną twarz wraz z nosem. Było mu pod tym wszystkim tak przytulnie, że mógł sobie wyobrażać, jakoby wrócił cało z wojny, siedział bezpiecznie w domu i opowiadał rodzicom i siostrze o swoich prawdziwych wojennych przygodach. Tymczasem prawdziwa wojenna przygoda jeszcze trwała.

Prawdziwa wojenna przygoda w wersji Weary’ego wyglądała następująco: Niemcy poszli do natarcia i Weary wraz z kolegami artylerzystami walczył jak diabli, aż wszyscy prócz niego zginęli. Zdarza się. Potem Weary związał się z dwoma zwiadowcami, z którymi natychmiast się zaprzyjaźnił, i postanowili wspólnie przebić się do swoich. Mieli iść forsownym marszem i raczej zginąć, niż się poddać. Uścisnęli sobie dłonie i nazwali się „trzema muszkieterami”.

Potem jednak zjawił się ten cholerny studenciak, słabeusz taki, że w ogóle nie powinni go brać do wojska, i spytał, czy może iść z nimi. Nie miał karabinu ani nawet noża. Nie miał hełmu ani czapki. Nie umiał nawet chodzić normalnie — cały czas podrygiwał w górę i w dół, w górę i w dół, czym doprowadzał wszystkich do szaleństwa i zdradzał ich pozycję. Był godny pożałowania. Trzej muszkieterowie pchali, ciągnęli i nieśli studenciaka całą drogę aż do własnych pozycji, brzmiała wersja Weary’ego, ratując jego nędzne życie.

Tymczasem w rzeczywistości Weary wracał po swoich śladach, żeby zobaczyć, co się stało z Billym. Powiedział zwiadowcom, żeby zaczekali, a on wróci po tego skurwiela studenciaka. Przechodził pod nisko zwisającą gałęzią, która uderzyła go w czubek hełmu z głośnym brzękiem. Weary tego nie słyszał. Gdzieś szczekał duży pies. Tego również Weary nie słyszał. Jego opowieść o wojnie doszła właśnie do najbardziej pasjonującego miejsca. Oficer gratulował trzem muszkieterom, informując ich, że zostaną przedstawieni do Brązowej Gwiazdy.

— Czy mogę coś dla was zrobić, chłopcy? — spytał oficer.

— Tak jest — odpowiedział jeden ze zwiadowców. — Chcielibyśmy trzymać się razem do końca wojny. Czy może pan sprawić, aby nie rozdzielano trzech muszkieterów?


* * *

Billy Pilgrim stanął, oparł się o drzewo i zamknął oczy. Głowę miał odchyloną do tyłu, nozdrza rozdęte. Wyglądał jak poeta w Partenonie.

Wtedy właśnie po raz pierwszy wypadł z czasu. Jego świadomość wahnęła się pełnym łukiem wzdłuż jego życia, dochodząc aż do śmierci, która była liliową poświatą. Poza tym nie było tam nikogo ani niczego. Nic tylko liliowa poświata i ciche brzęczenie.

A potem Billy wahnął się z powrotem w życie, i dalej, aż do okresu przed swoim urodzeniem, kiedy była czerwona poświata i jakieś bulgoczące dźwięki. Potem znowu wrócił do życia i zatrzymał się. Był małym chłopcem i stał pod natryskiem obok swego włochatego ojca w lokalu Ymki w Ilium. Czuł zapach chloru z pobliskiego basenu pływackiego i słyszał trzask trampoliny.

Mały Billy był przerażony, gdyż ojciec zapowiedział, że będzie go uczył pływania metodą „toń albo pływaj”. Ojciec miał wrzucić Billy’ego na głęboką wodę, a Billy miał zacząć pływać jak diabli.

Przypominało to egzekucję. Billy był zupełnie odrętwiały, kiedy ojciec zaniósł go z natrysków na basen. Oczy miał zamknięte. Kiedy je otworzył, znajdował się na dnie basenu i dookoła rozlegała się piękna muzyka. Stracił przytomność, ale muzyka nie milkła. Jak przez mgłę czuł, że ktoś go ratuje. Wcale sobie tego nie życzył.


* * *

Stamtąd przeskoczył w rok 1955. Miał czterdzieści jeden lat i odwiedzał swoją niedołężną matkę w Pine Knoll, w domu starców, gdzie umieścił ją zaledwie przed miesiącem. Zachorowała na zapalenie płuc i uważano, że już z tego nie wyjdzie. Żyła jednak jeszcze przez wiele lat.

Straciła prawie całkiem głos i Billy, żeby ją słyszeć, musiał przyłożyć ucho do jej pergaminowych warg. Miała widocznie coś bardzo ważnego do powiedzenia.

— Dlaczego…? — zaczęła i umilkła. Była zbyt słaba. Miała nadzieję, że nie będzie musiała kończyć zdania, że Billy za nią dokończy.

Billy jednak nie miał pojęcia, o co jej chodzi.

— Co dlaczego, mamo? — spytał.

Przełknęła z trudem, kapnęło jej kilka łez. Potem zebrała energię całego swego schorowanego ciała, od koniuszków palców. Zebrała jej tyle, że mogła wyszeptać całe zdanie:

— Dlaczego ja się tak zestarzałam?


* * *

Stara matka Billy’ego straciła przytomność i ładna pielęgniarka wyprowadziła go z pokoju. Właśnie korytarzem przewożono ciało starca przykryte prześcieradłem. Swego czasu był słynnym maratończykiem. Zdarza się. Działo się to, jeszcze zanim Billy doznał uszkodzenia głowy w katastrofie lotniczej i zanim zaczął wypowiadać się na temat latających talerzy i podróży w czasie.

Billy usiadł w poczekalni. Nie był wtedy jeszcze wdowcem. Wyczuł coś twardego pod siedzeniem wyściełanego fotela. Sięgnął tam i znalazł książkę Williama Bradforda Huie pod tytułem Egzekucja szeregowego Słowika. Była to dokumentalna relacja o śmierci przed amerykańskim plutonem egzekucyjnym szeregowego Eddie’ego D. Słowika, numer ewidencyjny 36 896 415, jedynego amerykańskiego żołnierza rozstrzelanego za tchórzostwo od czasu wojny domowej. Zdarza się.

Billy przeczytał orzeczenie wojskowego sędziego, który rozpatrywał apelację. Kończyło się ono tak:

„Szeregowy Słowik rzucił otwarte wyzwanie władzy państwowej i dyscyplina w przyszłości zależeć będzie od tego, czy zdecydowanie odpowiemy na to wyzwanie. Jeśli dezercja ma być karana śmiercią, to należy w tym wypadku zastosować karę śmierci nie jako środek karny czy zadośćuczynienie, ale po to, aby utrzymać dyscyplinę, bez której żadna armia nie może stawiać czoła nieprzyjacielowi. W sprawie nie wnoszono o łaskę i uważam, że nie powinna ona znaleźć tu zastosowania.”

Zdarza się.


* * *

Billy zmrużył oczy w roku 1965 i przeniósł się w rok 1958. Był na przyjęciu wydanym na cześć drużyny piłkarskiej juniorów, w której grał jego syn Robert. Przemawiał trener, stary kawaler. Wzruszenie ściskało mu gardło.

— Słowo daję — mówił — uważałbym za zaszczyt noszenie walizek za tymi chłopcami.


* * *

Billy zmrużył oczy w roku 1958 i przeniósł się w rok 1961. Obchodzono Sylwestra i Billy urżnął się haniebnie na przyjęciu, gdzie byli sami optycy i żony optyków.

Billy zazwyczaj nie pił dużo, gdyż wojna zrujnowała mu żołądek, ale teraz był niewątpliwie zalany w drobny mak i zdradzał swoją żonę Walencję po raz pierwszy i ostatni w życiu. Udało mu się przekonać pewną damę, aby zeszła z nim do pralni i usiadła na gazowej suszarce, która nawiasem mówiąc była włączona.

Dama również była mocno pijana i pomagała Billy’emu, który zdejmował jej pasek od pończoch.

— O czym chciałeś porozmawiać? — pytała.

— Wszystko w porządku — odpowiedział Billy. Naprawdę myślał, że wszystko jest w porządku. Nie mógł sobie przypomnieć imienia damy.

— Dlaczego wszyscy mówią do ciebie Billy, a nie William?

— Ze względów zawodowych — odpowiedział Billy. Była to prawda. Jego teść, właściciel Szkoły Optyki w Ilium, który pomagał mu rozpocząć praktykę, był geniuszem w swojej dziedzinie. To on poradził zięciowi, żeby pozwalał ludziom nazywać się po prostu Billym, bo to pozostaje w pamięci. Będzie w tym również coś niezwykłego, jako że nikt z dorosłych nie nazywa się Billy. Poza tym ludzie będą myśleli o nim jak o kimś bliskim.


* * *

Potem rozegrała się okropna scena. Goście oburzali się na postępek Billy’ego i jego damy i Billy wylądował w swoim samochodzie, gdzie usiłował odnaleźć kierownicę.

Najważniejszą rzeczą było teraz dla niego znalezienie kierownicy. Początkowo wymachiwał rękami na oślep, w nadziei, że natrafi na nią przypadkiem. Kiedy to nie dało rezultatu, rozpoczął systematyczne poszukiwania, działając w taki sposób, żeby kierownica nie mogła mu się wymknąć. Przesunął się do lewych drzwiczek i przeszukał każdy cal przestrzeni przed sobą. Nie znalazłszy kierownicy przesunął się o kilka cali w prawo i powtórzył operację. Ku swemu zdumieniu wylądował w końcu przy prawych drzwiczkach, a kierownicy jak nie było, tak nie było. Doszedł w końcu do wniosku, że ktoś mu ją ukradł. Tak go to rozzłościło, że natychmiast zasnął.

Nie mógł znaleźć tej kierownicy, bo siedział na tylnym siedzeniu.


* * *

Ktoś budził Billy’ego potrząsając go za ramię. Billy wciąż jeszcze był pijany i zły, że ukradziono mu kierownicę. Ocknął się znów na drugiej wojnie światowej, na tyłach Niemców. Potrząsał nim Roland Weary, trzymając go za klapy kurtki polowej. Wyrżnął Billym o drzewo, a potem odciągnął go od pnia i pchnął w kierunku, w którym miał iść dalej o własnych siłach.

Billy stanął i potrząsnął głową.

— Idźcie sami — powiedział.

— Co?

— Idźcie dalej sami. Mnie tu dobrze.

— Co mówisz?

— Nie martwcie się o mnie.

— Jezu Chryste, nie jesteś chyba chory? — powiedział Weary przez kilka warstw wilgotnego szalika przysłanego z domu. Billy nigdy nie widział jego twarzy. Kiedyś próbował ją sobie wyobrazić i wyszła mu kijanka w kulistym akwarium.

Weary kopał i popychał Billy’ego przez ćwierć mili. Zwiadowcy czekali na nich w korycie zamarzniętego strumienia. Słyszeli psa. Słyszeli nawoływania ludzi brzmiące jak okrzyki myśliwych, którzy dobrze wiedzą, gdzie szukać zwierzyny.

Brzegi strumienia były na tyle wysokie, że zwiadowcy mogli stać, pozostając w ukryciu. Billy pokracznie zsunął się z brzegu, a za nim nadszedł Weary, rozgrzany, dzwoniąc, szczękając i brzęcząc.

— Mam go, chłopcy — powiedział Weary. — Nie chce żyć, ale my go zmusimy. A kiedy się stąd wydostaniemy, to będzie pamiętał, że zawdzięcza życie trzem muszkieterom.

Zwiadowcy po raz pierwszy usłyszeli, że Weary myśli o nich i o sobie jako o trzech muszkieterach.

Billy Pilgrim zaś wyobrażał sobie tam, w korycie potoku, że bezboleśnie zamienia się w parę. Gdyby go choć na chwilę pozostawiono w spokoju, myślał, to nikomu już nie sprawiałby kłopotu. Wyparowałby i unosił się wśród wierzchołków drzew.

Gdzieś w oddali rozlegało się szczekanie wielkiego psa. Na tle zimowej ciszy głos jego, zwielokrotniony przez strach i echo, rozbrzmiewał jak ogromny gong.


* * *

Osiemnastoletni Roland Weary wcisnął się między dwóch zwiadowców i położył im na ramionach ciężkie łapy. — I cóż zrobią trzej muszkieterowie teraz? — spytał.

Billy Pilgrim przeżywał urocze halucynacje. Miał na sobie suche, ciepłe, białe skarpety i ślizgał się po posadzce sali balowej. Tysiące widzów biły brawo. To nie była podróż w czasie. Coś takiego nigdy się nie zdarzyło i nigdy się nie zdarzy. Były to przedśmiertne majaki młodego człowieka, który miał trzewiki pełne śniegu.

Jeden ze zwiadowców opuścił głowę, pozwalając ślinie spłynąć na ziemię. Drugi zrobił to samo. Badali nieskończenie drobne efekty splunięcia na śnieg i historię. Obaj byli szczupli i zgrabni. Bywali już niejednokrotnie poza niemieckimi liniami — żyjąc jak leśne zwierzęta od chwili do chwili w zbawczym strachu, myśląc bez udziału mózgu, samymi tylko rdzeniami pacierzowymi.

Teraz obaj uwolnili się z czułych objęć Weary’ego. Powiedzieli, żeby on i Billy poszukali kogoś, komu będą mogli się poddać. Zwiadowcy mieli dość ciągłego czekania na nich.

I zostawili Weary’ego i Billy’ego na lodzie.


* * *

Billy Pilgrim ślizgał się w swoich skarpetach dalej, wykonując ewolucje, które większość ludzi uznałaby za niemożliwe — zataczał kręgi, zatrzymywał się w miejscu i tak dalej. Nadal słychać było brawa, ale ich ton uległ zmianie, gdyż halucynacje ustąpiły miejsca podróży w czasie.

Billy już się nie ślizgał, lecz stał na mównicy w chińskiej restauracji w Ilium, stan Nowy Jork, wczesnym popołudniem na jesieni 1957 roku. Odbywało się zebranie Klubu Lwów, zgotowali mu gorącą owację. Wybrano go właśnie prezesem i musiał przemówić. Był sztywny ze strachu i uważał, że popełniono koszmarny błąd. Wszyscy ci zamożni, solidni mężczyźni za chwilę przekonają się, że wybrali śmiesznego przybłędę. Usłyszą jego drżący, cienki głos, jaki miał w okresie wojny. Przełknął ślinę świadom, że jego organ głosowy ma siłę gwizdka wyciętego z wierzbowej gałązki. Co gorsza, nie miał nic do powiedzenia. Zgromadzenie ucichło. Wszyscy byli różowi i rozpromienieni.

Billy otworzył usta, z których wydobył się głęboki, wibrujący ton. Jego głos był wspaniałym instrumentem. Opowiadał dowcipy, po których sala pokładała się ze śmiechu. Potem uderzył w ton powagi, potem znów opowiadał dowcipy i zakończył nutą pokory. Ten cud miał swoje wyjaśnienie: Billy ukończył kurs krasomówstwa.

A potem znowu znalazł się w łożysku zamarzniętego strumienia i Roland Weary zabierał się do dawania mu wycisku.


* * *

Weary pałał tragicznym gniewem. Znowu dostał kopniaka. Wepchnął pistolet do kabury. Wsunął do pochwy sztylet z trójgraniastym ostrzem i rowkami do krwi na wszystkich trzech powierzchniach. A potem potrząsnął Billym z całej siły, zagrzechotał jego szkieletem, wyrżnął nim o brzeg.

Weary ujadał i skamlał pod warstwami swego domowego szalika. Bełkotał coś na temat poświęceń, jakie robił dla Billy’ego. Rozwodził się nad pobożnością i bohaterstwem trzech muszkieterów, które przedstawiał w najbardziej jaskrawych i namiętnych barwach, rozwodził się nad ich cnotą i wielkodusznością, nad nieprzemijającą sławą, jaką się okryli, i nad ich zasługami wobec chrześcijaństwa.

Było wyłączną winą Billy’ego, jak twierdził Weary, że ta wspaniała jednostka bojowa przestała istnieć, i Billy musi teraz za to zapłacić. Palnął Billy’ego sierpowym w szczękę, zwalając go na pokryty śniegiem lód. Billy upadł na czworaki i Weary kopnął go w żebra, przewracając na bok. Billy usiłował zwinąć się w kłębek.

— Takich nie powinni w ogóle brać do wojska — powiedział Weary.

Billy mimo woli wydawał konwulsyjne dźwięki, bardzo przypominające śmiech.

— Uważasz, że to śmieszne, co? — spytał Weary i zaszedł go od tyłu. W czasie szarpaniny kurtka, koszula i podkoszulek Billy’ego podjechały do góry, odsłaniając nagie plecy. Żałosne paciorki jego kręgosłupa znajdowały się w odległości kilku cali od czubków polowych butów Weary’ego.

Weary zamachnął się prawą nogą, celując w kręgosłup, w tę rurkę zawierającą tyle ważnych dla Billy’ego przewodów. Miał zamiar rozwalić tę rurkę.

I wtedy zauważył, że ma widzów. Z wysokiego brzegu przyglądało im się pięciu niemieckich żołnierzy i alzacki owczarek na smyczy. Niebieskie oczy żołnierzy zdradzały najzupełniej cywilną ciekawość, dlaczego jeden Amerykanin usiłuje zamordować innego Amerykanina tak daleko od kraju i dlaczego ofiara się śmieje.

Загрузка...