5

Billy Pilgrim mówi, że mieszkańcom Tralfamadorii Wszechświat nie przedstawia się w postaci mnóstwa świecących punktów na niebie. Oni widzą wszystkie miejsca, w których każda z gwiazd była i będzie, tak więc dla nich niebo jest wypełnione jakby rozrzedzonym, świetlistym makaronem. Również ludzie nie są dla Tralfamadorczyków istotami dwunogimi. Widzą oni ludzi jako ogromne krocionogi, z nóżkami niemowlęcia na jednym końcu i nogami starca na drugim końcu, jak powiada Billy Pilgrim.


* * *

Billy poprosił o coś do czytania w drodze na Tralfamadorię. Ci, którzy go porwali, wieźli mikrofilmy pięciu milionów ziemskich książek, ale nie mogli wyświetlić ich w kabinie Billy’ego. Mieli tylko jedną normalną książkę w języku angielskim, którą chcieli umieścić w tralfamadoriańskim muzeum. Była to Dolina lalek Jacąueline Susann. Billy przeczytał ją i uznał, że miejscami jest całkiem niezła. Jej bohaterowie niewątpliwie bywali raz na wozie, raz pod wozem, ale Billy nie chciał czytać w kółko tylko o zmianach pozycji, poprosił więc o coś lepszego.

— Mamy powieści tralfamadoriańskie, ale obawiam się, że byłyby dla pana niezrozumiałe — odezwał się głośnik na ścianie.

— Chciałbym zobaczyć choć jedną z nich.

Przysłano mu kilka. Były bardzo cienkie. Tuzin takich książeczek musiałby się złożyć na jedną Dolinę lalek z jej raz na wozie, raz pod wozem, raz na wozie, raz pod wozem.


* * *

Billy oczywiście nie umiał czytać po tralfamadoriańsku, ale widział przynajmniej, jak wygląda wnętrze takiej książki — krótkie akapity oddzielone gwiazdkami. Billy wspomniał, że te grupki symboli przypominają mu telegramy.

— Słusznie — powiedział głos.

— Więc to są rzeczywiście telegramy?

— Na Tralfamadorii nie używa się telegramów, ale w zasadzie ma pan rację: każda taka grupka symboli to krótka, pilna informacja opisująca jakąś sytuację czy wydarzenie. My, Tralfamadorczycy, czytamy je wszystkie naraz, a nie jedną po drugiej. Wiadomości te nie mają ze sobą żadnego szczególnego związku, ale autor dobrał je starannie w ten sposób, aby widziane jednocześnie składały się na obraz piękny, zaskakujący i głęboki. Nie ma początku, środka ani końca, nie ma sensacyjnej fabuły, morału, przyczyn ani skutków. My cenimy w naszych książkach głębię, jaką daje jednoczesne oglądanie wielu pięknych momentów życia.


* * *

W chwilę później latający talerz pokonywał barierę czasu i Billy’ego odrzuciło z powrotem do dzieciństwa. Miał dwanaście lat i trząsł się ze strachu stojąc wraz z rodzicami w Miejscu Jasnego Anioła na skraju Wielkiego Kanionu. Mała ludzka rodzina patrzyła na dno Kanionu, które rozciągało się o milę niżej.

— Tak — powiedział ojciec Billy’ego odważnie strącając butem kamyk w przepaść — otóż i on.

Przyjechali do tego słynnego miejsca samochodem. Po drodze siedem razy łapali gumę.

— Warto było przyjechać — powiedziała matka Billy’ego z zachwytem. — O Boże, naprawdę warto było.

Billy nienawidził Kanionu. Miał uczucie, że zaraz tam wpadnie. Matka dotknęła jego ramienia i wtedy popuścił w spodnie.


* * *

Obok nich stali inni turyści, również zaglądając do Kanionu, i przewodnik, który miał odpowiadać na pytania. Jakiś Francuz, który przyjechał tutaj aż z Francji, spytał go łamaną angielszczyzną, czy wielu samobójców skacze stąd w przepaść.

— Owszem — odpowiedział przewodnik. — Średnio trzy osoby rocznie.

Zdarza się.


* * *

Billy zrobił bardzo krótką podróż w czasie, maleńki, zaledwie dziesięciodniowy przeskok, tak że nadal miał dwanaście lat i nadal zwiedzał z rodziną Dziki Zachód. Byli teraz w grotach Carlsbad i Billy modlił się gorąco, aby Bóg pozwolił mu wydostać się stąd, zanim strop spadnie im na głowy.

Przewodnik opowiadał, że jaskinie odkrył pewien cowboy, kiedy zobaczył wielką chmarę nietoperzy wylatujących z dziury w ziemi. Potem powiedział, że zgasi wszystkie światła i że większość obecnych zapewne po raz pierwszy w życiu znajdzie się w doskonałych ciemnościach.

Światła zgasły. Billy nie wiedział nawet, czy jeszcze żyje. Nagle w powietrzu z jego lewej strony ukazał się jakiś upiór. Upiór składał się z cyferek. To jego ojciec wyjął swój kieszonkowy zegarek z fosforyzującą tarczą.


* * *

Billy przeskoczył z całkowitej ciemności do całkowitej jasności i znalazł się znowu na wojnie. Był z powrotem w odwszalni. Prysznic się skończył. Niewidzialna ręka zakręciła kurek.

Kiedy Billy dostał z powrotem swoje ubranie, nie było ono ani odrobinę czystsze, ale wszystkie gnieżdżące się w nim drobne zwierzątka wyginęły. Zdarza się. Jego nowy płaszcz odtajał i nie sterczał już sztywno. Był o wiele za mały na Billy’ego. Miał futrzany kołnierz i jedwabną szkarłatną podszewkę. Został widocznie uszyty na jakiegoś impresaria o posturze małpy kataryniarza. Poza tym był cały podziurawiony kulami.

Billy Pilgrim ubrał się i włożył ten swój za mały płaszcz, który trzasnął na plecach i w ramionach, tak że rękawy oderwały się całkowicie. Z płaszcza zrobiła się więc kamizelka z futrzanym kołnierzem. Płaszcz miał być wcięty w pasie, ale Billy’emu wcięcie wypadło pod pachami. Niemcy uznali Billy’ego za najśmieszniejszą rzecz, jaką widzieli podczas całej drugiej wojny światowej. Zarykiwali się ze śmiechu.


* * *

A potem kazano jeńcom ustawić się piątkami i Billy był prawoskrzydłowym. Wyszli na dwór i znowu przedefilowali przez kolejne bramy. Widzieli teraz więcej zagłodzonych Rosjan z twarzami jak fosforyzujące cyferblaty. Amerykanie wracali nieco bardziej ożywieni. Polanie gorącą wodą poprawiło im nastrój. Wreszcie przyszli do baraku, gdzie jednoręki i jednooki kapral wpisał nazwisko i numer ewidencyjny każdego z nich do wielkiej czerwonej księgi. W ten sposób zostali prawnie zaliczeni do grona żyjących. Przed wpisaniem ich nazwisk i numerów do tej księgi byli uznani za zaginionych na polu bitwy, czyli prawdopodobnie zabitych.


* * *

Kiedy Amerykanie stali na dworze, w ostatnim szeregu wybuchło zamieszanie. Jeden z jeńców mruknął coś, co nie spodobało się konwojentowi. Konwojent, który znał angielski, wyciągnął Amerykanina z szeregów i powalił go na ziemię.

Amerykanin zgłupiał ze szczętem. Podniósł się niepewnie, spluwając krwią i zębami. Nie miał na myśli nic złego, poza tym widocznie nie przyszło mu do głowy, że konwojent może usłyszeć i zrozumieć.

— Dlaczego ja? — spytał konwojenta.

Konwojent wepchnął go z powrotem do szeregu.

— Dlaczego ty? A dlaczego kto inny? — powiedział.


* * *

Kiedy Billy Pilgrim został wpisany do obozowej księgi, otrzymał numer i metalową tabliczkę, na której ten numer odbito. Zrobił to niewolnik wywieziony z Polski. Ten człowiek już nie żyje. Zdarza się.

Billyłemu kazano powiesić ten numerek na szyi razem z jego amerykańskimi numerkami, co też zrobił. Numerek był przedzielony dziurkowaną linią jak herbatnik, tak że silny mężczyzna mógł go przełamać na pół gołymi rękami. Gdyby Billy umarł, co nie nastąpiło, połowa numerka miała identyfikować jego ciało, a druga połowa grób.

Kiedy biedny Edgar Derby, nauczyciel szkoły średniej, został później rozstrzelany w Dreźnie, doktor stwierdził zgon i przełamał jego numerek. Zdarza się.


* * *

Przepisowo zaksięgowani i oznakowani Amerykanie musieli znowu przejść przez szereg bram. Za dwa dni ich rodziny dowiedzą się przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż, że są żywi.

Obok Billy’ego szedł mały Paul Lazzaro, który obiecał pomścić Rolanda Weary’ego. Lazzaro nie myślał teraz o zemście. Myślał jedynie o okropnym bólu brzucha. Jego żołądek skurczył się do rozmiarów włoskiego orzecha. Ten wyschnięty skurczony woreczek bolał niczym czyrak.

Idący obok Lazzara biedny Edgar Derby, któremu już niewiele życia zostało, włożył swoje amerykańskie i niemieckie numerki na ubranie, niczym naszyjnik. Miał nadzieję, że ze względu na wiek i doświadczenie zostanie kapitanem i dowódcą kompanii. Tymczasem znajdował się w środku nocy na granicy czesko-niemieckiej.

Halt! — zawołał konwojent.

Amerykanie zatrzymali się i stali bez ruchu na mrozie. Baraki, wśród których się znajdowali, wyglądały tak samo jak tysiące innych mijanych tego dnia baraków. Była tylko jedna różnica: te baraki miały blaszane kominy, z których buchały snopy iskier.

Konwojent zapukał do drzwi.

Otworzono je od wewnątrz. Ze środka wyrwało się światło, uciekając na wolność z szybkością stu osiemdziesięciu sześciu tysięcy mil na sekundę. Wyszło też pięćdziesięciu Anglików w średnim wieku, śpiewając „Hej-ho, hej-ho, banda jest w komplecie” z operetki Piraci z Penzance.


* * *

Ci dziarscy i krzepcy śpiewacy byli jednymi z pierwszych anglosaskich jeńców wziętych do niewoli w drugiej wojnie światowej. Teraz śpiewali na cześć prawie ostatnich. Od czterech lat, albo dłużej, nie widzieli kobiety, dziecka ani ptaka. Nawet wróble omijały obóz z daleka.

Wszyscy Anglicy byli oficerami. Każdy z nich co najmniej raz próbował ucieczki z innego obozu. Teraz znaleźli się tutaj, otoczeni morzem umierających Rosjan.

Mogli robić podkopy, ile dusza zapragnie. I tak zawsze wyszliby na powierzchnię w obrębie drutów kolczastych, gdzie milcząco powitaliby ich na pół żywi Rosjanie, którzy nie znali angielskiego, nie mieli ani żywności, ani użytecznych informacji, ani własnych projektów ucieczki. Mogli sobie, ile dusza zapragnie, planować ukrycie się w ciężarówce czy kradzież samochodu, gdyż żadne samochody nie wjeżdżały na teren ich obozu. Mogli symulować chorobę, jeśli chcieli, ale to też nie zapewniało im wyjścia na zewnątrz. Jedyny szpital dla jeńców to była salka na sześć łóżek właśnie na terenie obozu Brytyjczyków.


* * *

Anglicy byli czyści, pełni wigoru, schludni i silni. Śpiewali diablo dobrze. Ostatecznie ćwiczyli co wieczór od lat.

Również od lat podnosili ciężary i podciągali się na drążku. Brzuchy mieli jak tarki do prania. Ich łydki i bicepsy były jak kule armatnie. Wszyscy grali po mistrzowsku w warcaby, szachy, w brydża, pokera i domino, w bilard i w ping-ponga, po mistrzowsku rozwiązywali też anagramy i krzyżówki.

Pod względem zaopatrzenia w żywność należeli do najbogatszych ludzi w Europie. W rezultacie arytmetycznego błędu na początku wojny, kiedy do jeńców docierały jeszcze paczki, Czerwony Krzyż wysyłał im co miesiąc pięćset paczek zamiast pięćdziesięciu. Anglicy gromadzili je tak przemyślnie, że teraz, pod koniec wojny, mieli trzy tony cukru, tonę kawy, tysiąc sto funtów herbaty, dwie tony mąki, tonę konserw mięsnych, tysiąc dwieście funtów masła w puszkach, tysiąc sześćset funtów sera, osiemset funtów mleka w proszku i dwie tony pomarańczowej marmolady.

Trzymali to wszystko w pomieszczeniu bez okien. Dla ochrony przed szczurami wybili je całe blachą z puszek po konserwach.


* * *

Niemcy odnosili się do nich z uwielbieniem, bo uważali, że są właśnie tacy, jacy powinni być Anglicy. W ich wykonaniu wojna wyglądała stylowo, sensownie i zabawnie. Dlatego też Niemcy pozwalali im zajmować cztery baraki, mimo że z powodzeniem mogli pomieścić się w jednym. Poza tym w zamian za kawę, czekoladę i tytoń dawali im farbę, drzewo, gwoździe i materiał na urządzenie wnętrza.

Anglicy dowiedzieli się na dwanaście godzin wcześniej, że przybywają Amerykanie. Nigdy dotychczas nie mieli okazji podejmować gości, więc rzucili się do pracy jak szaleńcy. Czyścili, zamiatali, piekli, gotowali, napychali słomą sienniki, nakrywali stoły, przygotowywali dla każdego z gości małe podarki.

Teraz wśród zimowej nocy witali gości śpiewem. Ich odzież przesiąkła zapachami uczty, którą przygotowywali. Ubrani byli trochę jak do bitwy, a trochę jak na tenisa albo krokieta. Byli tak podnieceni swoją gościnnością i całym tym bogactwem, jakie czekało w środku, że nie przyjrzeli się dobrze gościom podczas powitania. Wydawało im się, że śpiewają dla braci oficerów przybyłych prosto z ognia bitwy.

Anglicy popychali przyjaźnie Amerykanów w stronę drzwi baraku, wypełniając noc gwarem męskiej paplaniny i przyjaznej fanfaronady. Nazywali Amerykanów Jankesami, mówili „byczo jest”, obiecywali, że „Jerry już długo nie pociągnie” i tak dalej.

Billy Pilgrim zastanawiał się półprzytomnie, kto to jest Jerry.


* * *

Znajdował się teraz w baraku obok żelaznego pieca kuchennego płonącego jaskrawą czerwienią. Stało na nim kilkanaście czajników. Niektóre z gwizdkami. Stał tam też kocioł pełen złocistej zupy. I ta zupa była gęsta. Na jej powierzchnię z majestatyczną powolnością wypływały prehistoryczne bąble, od których Billy Pilgrim nie mógł oderwać wzroku.

Stały tam też długie stoły zastawione do bankietu. Przy każdym miejscu znajdował się talerz z puszki po mleku w proszku. Mniejsza puszka to była filiżanka. Wyższa i węższa puszka zastępowała szklankę. W każdej szklance było gorące mleko.

Przy każdym nakryciu leżała maszynka do golenia, ręcznik, paczka żyletek, tabliczka czekolady, dwa cygara, mydło, dziesięć papierosów, pudełko zapałek, ołówek i świeca.

Jedynie świece i mydło były produkcji niemieckiej. Łączyło je jakieś upiorne, opalizujące podobieństwo. Brytyjczycy nie mogli tego wiedzieć, ale świece i mydło były produkowane z tłuszczu wytopionego z Żydów, Cyganów, pederastów, komunistów i innych wrogów Rzeszy.

Zdarza się.


* * *

Bankiet odbywał się przy świecach. Na stołach piętrzyły się stosy świeżo upieczonego białego chleba, bryły masła, gary marmolady. Stały półmiski krojonej wołowiny z puszek. Zupa, jajecznica i tort z marmolady miały być dopiero podane.

Zaś na drugim końcu baraku Billy ujrzał łuk z błękitnymi draperiami, olbrzymi zegar, dwa złote trony oraz wiadro i miotłę. W tej dekoracji miała się odbyć część artystyczna wieczoru, muzyczna wersja Kopciuszka, najpopularniejszej opowieści wszystkich czasów.


* * *

Billy Pilgrim zapalił się, gdyż stanął zbyt blisko rozżarzonego piecyka. Zajął się skraj jego za małego płaszcza. Był to spokojny, cierpliwy ogień — jakby tliło się próchno.

Billy zastanawiał się, czy jest tu gdzieś telefon. Chciał zadzwonić do matki, powiedzieć jej, że jest cały i zdrowy.


* * *

Zapanowała cisza i zdumieni Anglicy przyglądali się niechlujnym istotom, które tak ochoczo wciągali do środka. Jeden z Anglików spostrzegł, że Billy się pali.

— Palisz się, chłopie! — zawołał. Odciągnął Billy’ego od kuchni i uderzeniami dłoni ugasił ogień.

Kiedy Billy nie zareagował na to ani słowem, Anglik spytał:

— Czy możesz mówić? Słyszysz mnie? Billy kiwnął głową.

Anglik, przepełniony litością, dotknął go na próbę w kilku miejscach.

— Wielki Boże, chłopie, co oni z tobą zrobili? To nie człowiek, to połamany latawiec. Czy naprawdę jesteś Amerykaninem? — spytał Anglik.

— Uhum — odpowiedział Billy.

— Jaki masz stopień?

— Szeregowy.

— Gdzie się podziały twoje buty, chłopie?

— Nie pamiętam.

— Włożyłeś ten płaszcz dla kawału?

— Słucham?

— Gdzie wytrzasnąłeś coś takiego? Billy musiał się nad tym zastanowić.

— Dali mnie to — powiedział wreszcie.

— Kto, Jerry?

— Jaki Jerry?

— Dostałeś to od Niemców?

— Tak.

Billy’emu nie podobały się te pytania. Bardzo go męczyły.

— Och, Jankesie, Jankesie — powiedział Anglik — przecież ten płaszcz to zniewaga.

— Słucham?

— Jerry zrobił to specjalnie, żeby cię poniżyć. Nie wolno do tego dopuszczać.

Billy Pilgrim zemdlał.

Ocknął się na krześle zwróconym ku scenie. Był już po kolacji i teraz oglądał Kopciuszka. Jakaś część jego świadomości bawiła się widocznie już od dłuższego czasu, gdyż ryczał ze śmiechu.

Role kobiece grali oczywiście mężczyźni. Zegar właśnie wybił północ i Kopciuszek lamentował:

— O Boże Wielki, już bije dwunasta.

Zasrane moje szczęście, biednaż ja niewiasta!

Billy’ego ten wierszyk tak rozbawił, że dostał ataku śmiechu. Rechoczącego przeniesiono go do innego baraku, w którym mieściła się izba chorych. Stało tam sześć łóżek. Billy był jedynym pacjentem.


* * *

Położono go do łóżka, związano i dano zastrzyk morfiny. Jeden z Amerykanów zgodził się przy nim czuwać. Tym ochotnikiem był Edgar Derby, nauczyciel szkoły średniej, którego później rozstrzelają w Dreźnie. Zdarza się.

Derby usiadł na taborecie o trzech nogach. Dano mu do czytania książkę. Było to Szkarłatne godło odwagi Stephena Crane’a. Derby znał tę powieść. Teraz czytał ją po raz drugi, Billy Pilgrim zaś w tym czasie wkraczał do morfinowego raju.


* * *

Pod wpływem morfiny przyśniły się Billy’emu żyrafy w ogrodzie. Żyrafy spacerowały po żwirowanych alejkach i czasem przystawały, aby uszczknąć ze szczytu drzewa gruszkę. Billy też był żyrafą. Jadł gruszkę. Była twarda i stawiała opór zębom, ale wreszcie pękła z soczystym protestem.

Żyrafy przyjęły Billy’ego do swego grona, jako nieszkodliwe stworzenie, równie niedorzecznie wyspecjalizowane jak i one. Dwie wzięły go pomiędzy siebie, przytuliły się do niego. Miały długie, mięsiste górne wargi, które mogły zwijać jak kielichy kwiatów. Całowały go tymi wargami. Były to żyrafy rodzaju żeńskiego, kremowe i cytrynowo-żółte. Miały różki jak klamki do drzwi. Te klamki były pokryte aksamitem.

Dlaczego?


* * *

Nad ogrodem żyraf zapadła noc i Billy Pilgrim początkowo spał bez snów, a potem przeniósł się w czasie. Obudził się z głową pod kocem na oddziale dla nerwowo chorych w szpitalu dla weteranów wojennych nad jeziorem Placid w stanie Nowy Jork. Było to wiosną 1948 roku, w trzy lata po wojnie.

Billy wysunął głowę spod kołdry. Okna sali były otwarte. Na dworze ćwierkały ptaki. „It-it?” pytał jeden z nich. Słońce stało wysoko. Na oddziale było jeszcze dwudziestu dziewięciu pacjentów, ale wszyscy wyszli teraz na dwór, korzystając z pięknej pogody. Pacjenci tego oddziału poruszali się swobodnie, mogli nawet jeździć do domu, jeśli mieli ochotę. Zgłosili się tu dobrowolnie, zaniepokojeni stanem spraw na świecie.

Billy oddał się w ręce lekarzy w połowie swego ostatniego roku studiów w Szkole Optyki w Ilium. Nikt nie podejrzewał, że jest z nim niedobrze. Wszyscy uważali, że doskonale wygląda i nic mu nie można zarzucić. Teraz był w szpitalu i lekarze przyznali mu rację: rzeczywiście było z nim niedobrze.

Lekarze nie sądzili, by miało to coś wspólnego z wojną. Uważali, że Billy dostaje fioła, bo jak był małym chłopcem, ojciec wrzucił go na głęboką wodę w basenie Ymki, a potem zawiózł go na skraj Wielkiego Kanionu.

Sąsiednie łóżko zajmował były kapitan piechoty nazwiskiem Eliot Rosewater. Rosewater miał dosyć nieustającego pijaństwa.

To właśnie on zapoznał Billy’ego z literaturą fantastycznonaukową, a zwłaszcza z pisarstwem Kilgore’a Trouta. Rosewater miał pod łóżkiem nieprawdopodobną kolekcję książek fantastycznonaukowych w kieszonkowych wydaniach. Sprowadził je do szpitala w ogromnym kufrze. Te jego ukochane, postrzępione książki zdążyły już przesiąknąć szpitalnym zapachem nie zmienianych od miesiąca pidżam i duszonej baraniny.


* * *

Kilgore Trout stał się wkrótce ulubionym współczesnym autorem Billy’ego, zaś fantastyka jedynym rodzajem literatury, jaki mógł czytać.

Rosewater był dwakroć inteligentniejszy, ale i on, i Billy w podobny sposób rozwiązywali podobne problemy. Dla nich obu życie straciło sens, częściowo przynajmniej z powodu tego, co zobaczyli na wojnie. Rosewater na przykład zastrzelił czternastoletniego strażaka, biorąc go pomyłkowo za niemieckiego żołnierza. Zdarza się. Billy zaś oglądał największą masakrę w historii Europy, czyli bombardowanie Drezna. Też się zdarza.

Teraz obaj usiłowali na nowo odnaleźć siebie i swoje miejsce w świecie. Fantastyka naukowa była im w tym wielką pomocą.


* * *

Rosewater powiedział kiedyś Billy’emu ciekawą rzecz na temat książki, która nie była fantastyką naukową. Powiedział, że wszystko, czego można się dowiedzieć o życiu, jest w Braciach Karamazow Fiodora Dostojewskiego.


* * *

— Ale to już dziś nie wystarcza — powiedział Rosewater.

Innym razem Billy usłyszał, jak Rosewater mówi do psychiatry:

— Myślę, że musicie teraz wyjść z jakimiś pięknymi nowymi kłamstwami, bo inaczej ludzie po prostu stracą wszelką chęć do życia.


* * *

Na nocnej szafce Billy’ego stała martwa natura: dwie pigułki, popielniczka z trzema umazanymi pomadką niedopałkami, z których jeden jeszcze dymił, i szklanka wody sodowej. Woda w szklance była bez gazu. Zdarza się. Powietrze usiłowało się z niej wydostać. Bąbelki przywarły do ścianek nie mając siły wspiąć się ku górze.

Papierosy należały do matki Billy’ego, która bez przerwy paliła. Wyszła poszukać damskiej toalety mieszczącej się w pobliżu oddziału dla byłych członkiń kobiecych wojskowych służb pomocniczych, które dostały kręćka. Powinna lada chwila wrócić.

Billy z powrotem naciągnął kołdrę na głowę. Zawsze chował głowę, kiedy przychodziła matka. Podczas jej odwiedzin jego stan zawsze się pogarszał. Nie dlatego, żeby cuchnęło jej z ust, żeby miała odrażający wygląd czy nieznośny charakter. Nie, była zupełnie miłą, stereotypową, rudowłosą kobietą rasy białej ze średnim wykształceniem.

Jej obecność źle wpływała na Billy’ego wyłącznie dlatego, że była jego matką. Było mu wstyd, czuł się słaby i niewdzięczny, ponieważ matka zadała sobie tyle trudu, żeby mu dać życie i utrzymać go przy życiu, a jemu wcale się to życie nie podobało.


* * *

Billy słyszał, jak Eliot Rosewater wraca i kładzie się. Sprężyny jego łóżka miały na ten temat bardzo dużo do powiedzenia. Rosewater był zwalistym, choć niezbyt silnym mężczyzną. Wyglądał, jakby był zrobiony z kitu.

Potem wróciła z toalety matka Billy’ego i usiadła na krześle między łóżkami Billy’ego i Rosewatera. Rosewater powitał ją głosem melodyjnym i ciepłym, pytając o zdrowie. Robił wrażenie zachwyconego, kiedy usłyszał, że pani Pilgrim czuje się dobrze. Przeprowadzał eksperyment, który polegał na okazywaniu szczerej sympatii każdemu spotkanemu człowiekowi. Uważał, że może to uczynić świat nieco przyjemniejszym miejscem zamieszkania. Zwracał się do matki Billy’ego per „kochana pani”. Eksperymentował ze zwracaniem się do wszystkich per „kochany”.

— Któregoś dnia — zapewniała Rosewatera matka Bil-ly’ego — przyjdę tutaj i Billy wysunie głowę spod kołdry, i wie pan, co powie?

— Cóż on takiego powie, kochana pani Pilgrim?

— Powie: „Jak się masz, mamo?”, i uśmiechnie się. Powie: „Cieszę się, że cię widzę, mamo. Jak się czujesz?”

— Może dzisiaj właśnie będzie taki dzień.

— Modlę się o to co wieczór.

— To bardzo dobrze.

— Ludzie byliby zdziwieni, gdyby dowiedzieli się, jak dużo zawdzięczamy modlitwom.

— Święte słowa, kochana pani.

— Czy pańska matka często pana odwiedza?

— Moja matka nie żyje — odpowiedział Rosewater. Zdarza się.

— Bardzo mi przykro.

— Miała za to szczęśliwe życie.

— To jest pocieszenie.

— Ojciec Billy’ego też nie żyje, wie pan? — powiedziała matka Billy’ego. Zdarza się.

— Chłopiec powinien mieć ojca.

I tak to szło — nie kończący się dialog pomiędzy niezbyt rozgarniętą dewotką i tym dużym człowiekiem, po którego opustoszałym wnętrzu błąkały się echa miłości.


* * *

— Był najlepszym studentem na roku, kiedy to się zdarzyło — powiedziała matka Billy’ego.

— Może się przepracował — powiedział Rosewater. Trzymał w ręku książkę, którą chciał czytać, był jednak zbyt dobrze wychowany, aby czytać w trakcie rozmowy, mimo że matce Billy’ego nietrudno było dawać zadowalające odpowiedzi. Książka nosiła tytuł Maniacy w czwartym wymiarze i jej autorem był Kilgore Trout. Była to historia o ludziach, których schorzenia umysłowe nie dają się uleczyć, ponieważ ich przyczyny leżą w czwartym wymiarze i trójwymiarowi ziemscy lekarze nie potrafią ich sobie nawet wyobrazić.

Rosewaterowi bardzo przypadło do gustu twierdzenie Kilgore’a Trouta, że wampiry, wilkołaki, chochliki, anioły i tak dalej istnieją naprawdę, ale w czwartym wymiarze. Podobnie, twierdził Trout, jak ulubiony poeta Rosewatera William Blake. Podobnie jak niebo i piekło.


* * *

— Jest zaręczony z bardzo bogatą panną — powiedziała matka Billy’ego.

— To dobrze — odpowiedział Rosewater. — Pieniądze mogą być czasem wielką pociechą.

— Tak, to prawda.

— Tak, tak…

— To wcale nie takie zabawne, kiedy trzeba się liczyć z każdym groszem.

— Tak, człowiek powinien mieć trochę swobody.

— Jej ojciec jest właścicielem szkoły optycznej, w której Billy studiował. Posiada również sześć sklepów na terenie naszego stanu. Ma też własny samolot i willę nad jeziorem George.

— To bardzo piękne jezioro.


* * *

Billy zasnął z głową pod kołdrą. Kiedy się obudził, leżał przywiązany do łóżka w obozowej izbie chorych. Otworzył jedno oko i zobaczył biednego starego Edgara Derby’ego czytającego przy blasku świecy Szkarłatne godło odwagi.

Billy zamknął oko i przypomniał sobie scenę z przyszłości: biednego starego Edgara Derby’ego przed plutonem egzekucyjnym w ruinach Drezna. Pluton składał się zaledwie z czterech ludzi. Billy słyszał, że jeden z żołnierzy w plutonie egzekucyjnym dostaje zwyczajowo karabin załadowany ślepym nabojem, i pomyślał sobie, że w tak małym plutonie egzekucyjnym i po tylu latach wojny na pewno nikomu nie dano ślepego naboju.


* * *

Najstarszy stopniem Anglik przyszedł sprawdzić, co słychać z Billym. Był to pułkownik piechoty wzięty do niewoli pod Dunkierką. To on dał Billy’emu morfinę. W obozie nie było żadnego lekarza, leczenie spadło więc na jego barki.

— Jak tam nasz pacjent? — spytał Derby’ego.

— Nieobecny duchem.

— Ale nie umarł jeszcze?

— Nie.

— Jakie to przyjemne: nic nie czuć, a mimo to cieszyć się wszelkimi przywilejami żywego człowieka. Derby dopiero teraz stanął ponuro na baczność.

— Nie, nie, proszę siedzieć. W sytuacji, kiedy na jednego oficera przypada tylko dwóch szeregowych i wszyscy oni są chorzy, myślę, że możemy obyć się bez tych zwyczajowych ceremonii.

Derby stał nadal.

— Wyglądacie na starszego niż reszta — zauważył pułkownik.

Derby wyjaśnił, że ma czterdzieści pięć lat, był więc o dwa lata starszy od pułkownika. Pułkownik powiedział, że wszyscy pozostali Amerykanie już się ogolili, że tylko Billy i Derby mają jeszcze brody.

— Wiecie — powiedział jeszcze pułkownik — my tutaj musieliśmy wyobrażać sobie wojnę i wydawało nam się zawsze, że udział w niej biorą dojrzali mężczyźni, tacy jak my. Zapomnieliśmy, że wojny toczą dzieci. Kiedy ujrzałem te świeżo ogolone twarze, przeżyłem szok. „Mój Boże! — pomyślałem sobie — przecież to istna krucjata dzieci.”

Pułkownik spytał Derby’ego, jak trafił do niewoli, i Derby opowiedział o tym, jak znalazł się wraz z setką przestraszonych żołnierzy w małym zagajniku. Bitwa toczyła się od pięciu dni. Żołnierze zostali zapędzeni do lasku przez czołgi.

Derby opisał nieprawdopodobną sztuczną pogodę, jaką Ziemianie potrafią czasem zgotować dla innych Ziemian, kiedy nie chcą, żeby ci inni Ziemianie mieszkali dłużej na Ziemi. Pociski wybuchały w koronach drzew z przeraźliwym hukiem, zasypując ich deszczem noży, igieł i żyletek. Poniżej przeszywały lasek małe grudki ołowiu w stalowych koszulkach, pędząc z szybkością znacznie przewyższającą prędkość dźwięku.

Było wielu rannych i zabitych. Zdarza się.

Potem ostrzał ustał i ukryty Niemiec z megafonem powiedział Amerykanom, żeby złożyli broń i wyszli z lasku z rękami na karku, gdyż w przeciwnym razie wznowią ostrzał i nie przerwą go, dopóki w lasku pozostanie choć jedna żywa dusza.

Amerykanie złożyli więc broń i wyszli z lasku z rękami na karku, gdyż chcieli jeszcze pożyć, jeśli to tylko możliwe.


* * *

Billy przeniósł się w czasie z powrotem do szpitala dla weteranów wojennych. Miał głowę pod kołdrą. Na zewnątrz panowała cisza.

— Czy moja matka poszła? — spytał Billy.

— Tak.

Billy zerknął spod kołdry. Na krześle dla odwiedzających siedziała teraz jego narzeczona. Nazywała się Walencja Merble. Była córką właściciela Szkoły Optyki w Ilium. Była bogata. I była zwalista jak stodoła, gdyż nie mogła przestać jeść. Teraz też jadła batonik pod nazwą „Trzej Muszkieterowie”. Miała trójogniskowe okulary w wymyślnej oprawce wysadzanej sztucznymi diamentami. Ich błyskom odpowiadał echem błysk prawdziwego brylantu w zaręczynowym pierścionku. Brylant ten został ubezpieczony na sumę tysiąca ośmiuset dolarów. Billy znalazł go w Niemczech. Był to jego łup wojenny.

Billy wcale nie chciał żenić się z brzydką Walencją. Była jednym z objawów jego choroby. Wiedział, że traci zmysły, kiedy usłyszał, jak się jej oświadcza i błaga, aby przyjęła pierścionek z brylantem i została jego towarzyszką do końca życia.


* * *

— Jak się masz? — pozdrowił ją Billy, a zapytany, czy chce cukierka, odpowiedział: — Nie, dziękuję.

Potem spytała go, jak się czuje, na co powiedział:

— Dziękuję, znacznie lepiej.

Zapewniała, że w Szkole Optyki wszyscy martwią się o niego i mają nadzieję, że wkrótce wyzdrowieje, na co Billy odrzekł:

— Jak ich zobaczysz, pozdrów ich ode mnie.

Obiecała, że pozdrowi.


* * *

Potem spytała, czy chciałby, żeby mu coś przynieść do szpitala.

— Nie — powiedział. — Mam wszystko, czego mi potrzeba.

— Może jakieś książki? — spytała Walencja.

— Leżę obok jednej z największych prywatnych bibliotek świata — odpowiedział Billy, mając na myśli zbiory fantastyki naukowej Eliota Rosewatera.

Rosewater leżał w sąsiednim łóżku z książką i Billy wciągnął go do rozmowy, pytając, co teraz czyta.

Rosewater odpowiedział, że jest to Ewangelia z Kosmosu Kilgore’a Trouta. Była to historia przybysza z Kosmosu, nawiasem mówiąc bardzo podobnego z wyglądu do Tralfamadorczyków. Przybysz prowadził poważne badania chcąc w miarę możności wyjaśnić, dlaczego chrześcijanie wykazują taką skłonność do okrucieństwa. Doszedł do wniosku, że przynajmniej częściowo wynika to z niedbałej konstrukcji fabularnej Nowego Testamentu. Przybysz zakładał, że zamiarem Ewangelii było między innymi nauczenie ludzi miłosierdzia, nawet dla najnędzniejszych z nędznych.

Tymczasem wymowa Ewangelii była taka:

Zanim kogoś zabijecie, upewnijcie się, czy nie ma on zbyt mocnych pleców. Zdarza, się.


* * *

Brakiem wszystkich opowieści o Chrystusie, twierdził ów przybysz z Kosmosu, jest to, że Chrystus, który nie prezentował się zbyt okazale, był w rzeczywistości Synem Najpotężniejszej Istoty Wszechświata. Czytelnicy wiedzieli o tym od początku, toteż kiedy dochodzili do sceny ukrzyżowania, myśleli sobie to, co Rosewater odczytał na głos:

O rany, też wybrali sobie faceta do linczowania!

Za tą myślą jak cień szła inna: są inni faceci, których można linczować. Jacy? Tacy, którzy nie mają pleców. Zdarza się.


* * *

Przybysz z Kosmosu podarował Ziemianom nową Ewangelię. Jezus był w niej naprawdę nikim i stał ością w gardle wielu facetom, którzy mieli znacznie lepsze plecy niż on. Mimo to nadal głosił wszystkie te cudowne i zagadkowe rzeczy, które znamy z innych Ewangelii.

Tak więc pewnego dnia ludzie zabawili się, przybijając go do krzyża i wkopując ten krzyż w ziemię. Uczestnicy linczu byli przekonani, że sprawa nie wywoła żadnych następstw. Czytelnik powinien być również o tym przekonany, ponieważ nowa Ewangelia podkreślała przy każdej okazji, że Jezus był nikim.

I nagle, na chwilę przed śmiercią tego włóczęgi, rozwarły się niebiosa wśród grzmotów i błyskawic i rozległ się głos Boga. Bóg powiedział ludziom, że adoptuje tego włóczęgę, czyniąc go swoim synem i dając mu wszelką władzę i przywileje Syna Stwórcy Wszechświata na wsze czasy. I powiedział Bóg, że od tej chwili będzie karał okrutnie każdego, kto spróbuje znęcać się nad jakimś biedakiem, który nie ma pleców.


* * *

Narzeczona Billy’ego skończyła jeść „Trzech Muszkieterów” i zabrała się do „Drogi Mlecznej”.

— Dajmy spokój książkom — powiedział Rosewater, rzucając tę, o której mówił, pod łóżko. — Do diabła z książkami.

— Ta wygląda na interesującą — wtrąciła Walencja.

— Jezu, gdyby tylko ten Kilgore Trout umiał pisać! — westchnął Rosewater. I miał rację: brak sławy Kilgore’a Trouta był całkowicie zasłużony. Proza w jego wykonaniu budziła grozę. Miał tylko dobre pomysły.


* * *

— Myślę, że ten Trout nigdy nie był za granicą — kontynuował Rosewater. — Mój Boże, pisze stale o Ziemianach, a wszyscy ci jego Ziemianie są po prostu Amerykanami. Tymczasem na świecie prawie nikt nie jest Amerykaninem.

— A gdzie on mieszka? — spytała Walencja.

— Nikt tego nie wie — odpowiedział Rosewater. — Wydaje mi się, że jestem jedynym człowiekiem, który w ogóle wie o jego istnieniu. Każda z jego książek ukazywała się w innym wydawnictwie i za każdym razem, kiedy pisałem do niego na adres wydawcy, list wracał, ponieważ okazywało się, że wydawca zbankrutował.

Rosewater zmienił temat i wyraził podziw dla zaręczynowego pierścionka Walencji.

— Dziękuję — powiedziała Walencja i podsunęła pierścionek Rosewaterowi, żeby mógł go lepiej obejrzeć. — Billy zdobył ten brylant na wojnie.

— Dlatego właśnie wojny są takie pociągające — powiedział Rosewater. — Absolutnie każdy znajdzie tam coś dla siebie.

Co zaś do miejsca zamieszkania Kilgore’a Trouta, to żył on otoczony pogardą i lekceważeniem w Ilium, rodzinnym mieście Billy’ego. Billy pozna go w przyszłości osobiście.


* * *

— Billy… — odezwała się Walencja Merble.

— Hm?

— Czy chcesz porozmawiać na temat wzoru naszych srebrnych nakryć?

— Oczywiście.

— Waham się pomiędzy Królem Duńskim a Pnącą Różą.

— Pnąca Róża — powiedział Billy.

— Nie powinniśmy decydować zbyt pochopnie — powiedziała Walencja. — Pamiętaj, że wybieramy coś na całe życie.

Billy obejrzał fotografie.

— Król Duński — powiedział.

— Blask Księżyca jest także piękny.

— Tak, to prawda — powiedział Billy Pilgrim.


* * *

I przeniósł się w czasie do ogrodu zoologicznego na Tralfamadorii. Miał czterdzieści cztery lata i był wystawiony na pokaz pod kopułą geodezyjną. Leżał na kanapie, do której przywykł w czasie podróży kosmicznej. Był nagi. Tralfamadorczycy chcieli widzieć jego ciało w całej okazałości. Tysiące ich stały na zewnątrz, wyciągając swoje małe rączki, aby móc go lepiej zobaczyć. Billy przebywał na Tralfamadorii już od sześciu ziemskich miesięcy. Przyzwyczaił się do tłumów.

Ucieczka nie wchodziła w rachubę. Atmosfera na zewnątrz kopuły składała się głównie z cyjanu, zaś od Ziemi dzieliło go 446 120 000 000 000 000 mil.


* * *

Billy’ego pokazywano w Zoo na tle sztucznego otoczenia ziemskiego. Większość sprzętów skradziono z magazynu Searsa i Roebucka w Iowa City, w stanie Iowa. Był tam odbiornik kolorowej telewizji i rozkładana amerykanka. Obok niej stały stoliki z lampami i popielniczkami. Był domowy bar i dwa stołki. Był stolik do bilardu. Całą podłogę, z wyjątkiem kuchni i łazienki oraz żelaznej pokrywy włazu pośrodku pokoju, zaścielał dywan w kolorze starego złota. Na stoliczku przed amerykanką rozrzucono kilka kolorowych czasopism.

Był też stereofoniczny adapter. Adapter działał. Telewizor nie. Ekran zaklejony był zdjęciem, na którym jeden cowboy zabijał drugiego. Zdarza się.

Pod kopułą nie było ścian, żadnego miejsca, gdzie Billy mógłby się ukryć. Lawendowe wyposażenie łazienki znajdowało się na oczach wszystkich. Billy wstał z kanapy, poszedł do łazienki i oddał mocz. Tłum widzów szalał z zachwytu.


* * *

Billy umył zęby, włożył do ust protezę i poszedł do kuchni. Jego lodówka, kuchenka gazowa i maszyna do mycia naczyń również miały kolor lawendowy. Na drzwiczkach lodówki był wymalowany obrazek. Tak je sprzedawano. Obrazek przedstawiał secesyjną parę przy tandemie.

Billy wpatrywał się w obrazek, usiłując pomyśleć coś o tej parze, nic jednak nie przychodziło mu do głowy. Widocznie nie istniało nic takiego, co można by o tych dwojgu pomyśleć.


* * *

Billy zjadł solidne śniadanie złożone z konserw. Umył po sobie filiżankę, talerz, nóż, widelec, łyżeczkę oraz patelnię i schował je na miejsce. Potem przerobił ćwiczenia gimnastyczne, jakich nauczył się w wojsku: żabkę, przysiady, pompki i siady. Większość Tralfamadorczyków nie mogła wiedzieć, że Billy nie ma pięknego ciała ani twarzy. Uważali, że jest wspaniałym okazem. Wywierało to dodatni wpływ na Billy’ego, który po raz pierwszy w życiu zaczął odczuwać dumę ze swego ciała.

Po gimnastyce wziął natrysk i obciął paznokcie u nóg. Potem ogolił się, spryskał się pod pachami dezodorantem, podczas gdy przewodnik stojący na specjalnym podwyższeniu objaśniał, co Billy robi i dlaczego. Przewodnik udzielał objaśnień drogą telepatyczną, po prostu stał tam i przekazywał swoje myśli zebranym. Na podwyższeniu znajdował się też mały przyrząd z klawiaturą, za pomocą którego przewodnik mógł przekazywać Billy’emu pytania publiczności.

Głośnik telewizora przekazał pierwsze pytanie:

— Czy jest ci tutaj dobrze?

— Mniej więcej tak samo jak na Ziemi — odpowiedział Billy zgodnie z prawdą.


* * *

Na Tralfamadorii istniało pięć różnych płci i każda z nich miała swoją rolę w procesie tworzenia nowego osobnika. Dla Billy’ego jednak wszyscy mieszkańcy planety wyglądali identycznie, ponieważ ich różnice płciowe uwidaczniały się wyłącznie w czwartym wymiarze. Prawdziwą bombą z punktu widzenia moralności była, nawiasem mówiąc, wiadomość, jaką Billy uzyskał od Tralfamadorczyków na temat życia płciowego na Ziemi. Powiedzieli mu, że załogi latających talerzy zidentyfikowały na Ziemi co najmniej siedem płci niezbędnych dla podtrzymania gatunku. I znowu Billy nie był w stanie wyobrazić sobie, jaki udział w procesie powstawania dziecka ma pięć spośród tych płci, ponieważ ich aktywność seksualna ograniczała się do czwartego wymiaru.

Tralfamadorczycy próbowali dać Billy’emu jakieś pojęcie o tym, na czym polega życie płciowe w tym niewidzialnym wymiarze. Powiedzieli mu, że na Ziemi nie byłoby dzieci bez męskich homoseksualistów. Homoseksualistki nie były do tego niezbędne. Nie byłoby dzieci bez kobiet po sześćdziesiątce. Mężczyźni po sześćdziesiątce nie byli natomiast konieczni. Nie byłoby dzieci bez innych dzieci, które zmarły w pierwszej godzinie po urodzeniu. I tak dalej.

Billy nic z tego nie rozumiał.


* * *

Wiele z tego, co mówił Billy, było z kolei niezrozumiałe dla Tralfamadorczyków. Nie mogli na przykład wyobrazić sobie, czym jest dla niego czas. Billy zrezygnował z wszelkich wyjaśnień. Przewodnik był zdany wyłącznie na własne siły.

Zaproponował zebranym, aby wyobrazili sobie, że w jasny, pogodny dzień patrzą na łańcuch gór, od których dzieli ich połać pustyni. Mogą spojrzeć na szczyt góry, na ptaka, chmurę lub na kamień tuż przed sobą. Jest jednak wśród nich ten biedny Ziemianin z głową zakutą na stałe w stalową kulę. Kula ma tylko jeden otwór, przez który można patrzeć, i do tego otworu przyspawana jest luneta długości sześciu stóp.

Był to zaledwie początek tortur, jakim poddano Billy’ego w tej metaforze. Został on jeszcze przywiązany do stalowego rusztowania, przymocowanego z kolei do wózka na szynach, i nie mógł poruszać głową ani dotykać lunety. Drugi koniec lunety opierał się na dwójnogu, również przyśrubowanym do wózka. W ten sposób Billy widział tylko maleńki wycinek świata, na który w danej chwili skierowany był koniec lunety. Nie wiedział przy tym, że znajduje się na wózku, i nie podejrzewał nawet, że w jego sytuacji jest coś szczególnego.

Wózek poruszał się raz wolno, raz bardzo szybko, a chwilami stawał w ogóle; wjeżdżał pod górę, zjeżdżał w dół, zakręcał. Biedny Billy nie miał innego wyboru, jak patrzeć przez lunetę i wmawiać sobie, że tak wygląda życie.


* * *

Billy spodziewał się, że Tralfamadorczycy będą zdumieni i zaniepokojeni wojnami oraz innymi formami morderstw uprawianymi na Ziemi. Powinni, jak sądził, obawiać się, że ziemskie okrucieństwo w połączeniu z imponującym arsenałem broni może kiedyś doprowadzić do zniszczenia części, a może nawet całego Bogu ducha winnego Wszechświata. Wyniósł to przekonanie z lektury książek fantastycznonaukowych.

Ponieważ jednak nikt nawet nie wspomniał o wojnach, Billy sam z tym wystąpił. Ktoś z publiczności spytał go za pośrednictwem przewodnika, co z rzeczy, jakie zobaczył na Tralfamadorii, uważa za najcenniejsze.

— To, że mieszkańcy całej planety potrafią żyć w pokoju! — odpowiedział Billy. — Jak zapewne wiecie, pochodzę z planety, która od zarania swoich dziejów pogrążona jest w bezsensownej rzezi. Ja sam widziałem ciała uczennic ugotowanych żywcem w wieży ciśnień przez moich rodaków, którzy szczycili się tym, że walczą ze złem. — (To była prawda. Billy widział ugotowane dzieci w Dreźnie.) — W obozie przyświecałem sobie w nocy świecami wyrabianymi z tłuszczu ludzi pomordowanych przez braci i ojców tamtych ugotowanych dziewczynek. Ziemianie są postrachem Wszechświata! Jeśli na razie nie zagrażają jeszcze innym planetom, to wkrótce do tego dojdzie. Zdradźcie mi więc swój sekret, abym mógł zabrać go na Ziemię i uratować nas wszystkich. Powiedzcie: jak można żyć w pokoju?

Billy uświadomił sobie, że jego oracja zabrzmiała górnolotnie, był jednak zaskoczony, kiedy zobaczył, że Tralfamadorczycy zasłaniają oczy dłońmi. Znał tę reakcję z poprzednich swoich doświadczeń. Oznaczało to, że się wygłupił.


* * *

— Czy… czy mógłby mi pan wyjaśnić — zwrócił się zbity z tropu do przewodnika — co ja takiego głupiego powiedziałem?

— My wiemy, jak zginie Wszechświat — powiedział przewodnik — i Ziemia nie ma z tym nic wspólnego, chyba tylko tyle, że również zostanie zniszczona.

— A jak zginie Wszechświat? — spytał Billy.

— Wysadzimy go w powietrze przeprowadzając eksperyment z nowym paliwem dla naszych latających talerzy. Tralfamadorski pilot-oblatywacz naciśnie dźwignię startową i cały Wszechświat przestanie istnieć.

Zdarza się.


* * *

— Jeśli wiecie o tym — spytał Billy — to czy nie możecie w jakiś sposób temu zapobiec? Czy nie możecie powstrzymać tego pilota od naciśnięcia dźwigni?

— On zawsze ją naciska i zawsze będzie to robił. Nigdy go nie powstrzymujemy i nigdy nie powstrzymamy. Ta chwila jest skonstruowana w ten właśnie sposób.


* * *

— Tak więc — powiedział z wahaniem Billy — przypuszczam, że pomysł zapobieżenia wojnom na Ziemi również nie ma sensu?

— Oczywiście.

— Ale na waszej planecie panuje pokój.

— Teraz tak. W innych czasach miewaliśmy wojny nie mniej straszliwe od tych, które pan widział lub o których czytał. Nie możemy nic na to poradzić, więc po prostu nie patrzymy na nie. Ignorujemy je. Spędzamy wieczność na oglądaniu przyjemnych chwil — takich jak na przykład dzisiejszy dzień w Zoo. Czyż nie jest to piękna chwila?

— Niewątpliwie.

— Jest to coś, czego Ziemianie mogliby się nauczyć, gdyby się rzeczywiście postarali: sztuki kontemplowania dobrych chwil i ignorowania złych.

— Hm — mruknął Billy Pilgrim.


* * *

Tej nocy Billy zasnął i prawie natychmiast przeskoczył w inną chwilę, trzeba przyznać, zupełnie przyjemną. Był to wieczór jego ślubu z Walencją Merble. Wyszedł ze szpitala dla weteranów przed pół rokiem. Czuł się całkiem dobrze. Ukończył Szkołę Optyki z trzecią lokatą na czterdziestu siedmiu studentów.

Znajdował się teraz w łóżku z Walencją, w uroczym domku zbudowanym na samym końcu mola, na półwyspie Ann w Massachusetts. Za wodą widniały światła Gloucester. Billy był właśnie na Walencji. W wyniku tego aktu urodzi się Robert Pilgrim, z którym będą kłopoty w szkole średniej, ale z którego zrobią potem człowieka w słynnych Zielonych Beretach.

Walencja nie miała daru podróżowania w czasie, ale posiadała bujną wyobraźnię. Podczas gdy Billy ją kochał, wyobrażała sobie, że jest którąś ze słynnych kobiet. Ona była na przykład królową Elżbietą angielską, Billy zaś Krzysztofem Kolumbem.


* * *

Billy wydał dźwięk przypominający skrzyp zardzewiałych zawiasów. Właśnie wstrzyknął Walencji zawartość swoich pęcherzyków nasiennych, pomnażając w ten sposób szeregi Zielonych Beretów. Oczywiście, jeśli wierzyć Tralfamadorczykom, Zielony Beret musiał mieć w sumie siedmioro rodziców.

Potem sturlał się ze swojej rozłożystej małżonki, z oblicza której nadal nie znikał wyraz ekstazy. Billy leżał z rękami założonymi pod głowę, wyczuwając kręgosłupem skraj materaca. Był teraz bogaty. Otrzymał nagrodę za poślubienie dziewczyny, z którą nie ożeniłby się żaden człowiek przy zdrowych zmysłach. Teść podarował mu nowego Buicka Roadmastera oraz całkowicie zelektryfikowany dom i zrobił go kierownikiem swego najlepiej prosperującego sklepu w Ilium, gdzie Billy mógł spodziewać się dochodu w wysokości przynajmniej trzydziestu tysięcy dolarów rocznie. Zupełnie nieźle. Jego ojciec był tylko fryzjerem.

Jak powiedziała jego matka, Pilgrimowie pną się w górę.


* * *

Ich miesiąc miodowy upływał w atmosferze gorzko-słodkiej tajemniczości babiego lata w Nowej Anglii. Pokój pary kochanków, utrzymany w stylu romantycznym, miał ścianę złożoną całkowicie z oszklonych drzwi. Otwierały się one na taras, z którego widać było oleistą wodę przystani.

Zielono-pomarańczowa barka motorowa, w nocy zupełnie czarna, z hukiem i dudnieniem przepłynęła koło tarasu, w odległości niecałych trzydziestu stóp od ich ślubnego łoża. Wypływała w morze wyłącznie pod światłami pozycyjnymi. Jej puste ładownie rezonowały, wzmacniając śpiew silników. Molo zaczęło śpiewać tę samą pieśń, a potem podjęło ją także wezgłowie łóżka młodożeńców.

I śpiewało ją długo jeszcze po zniknięciu barki.

— Dziękuję — powiedziała wreszcie Walencja. Wezgłowie brzęczało jeszcze cienko jak komar.

— Nie ma za co.

— To było piękne.

— Cieszę się.

Walencja wybuchnęła płaczem.

— Co się stało?

— Jestem taka szczęśliwa.

— To dobrze.

— Nie myślałam, że ktoś się ze mną ożeni.

— Hm — mruknął Billy Pilgrim.


* * *

— Zacznę się dla ciebie odchudzać.

— Co?

— Będę stosować dietę. Chcę być dla ciebie piękna.

— Podobasz mi się taka, jaka jesteś.

— Naprawdę?

— Naprawdę — odpowiedział Billy Pilgrim. Dzięki podróżom w czasie znał dość dobrze swoje małżeństwo i wiedział, że będzie ono aż do końca co najmniej znośne.


* * *

Teraz z kolei przepływał koło ich małżeńskiego łoża wielki motorowy jacht „Szecherezada”. Pieśń jego maszyn brzmiała jak bardzo niska nuta organów. Wszystkie światła na jachcie były zapalone.

Na rufie, przy burcie, stała piękna para, młody mężczyzna i młoda kobieta w wieczorowych strojach. Kochali się we snach i na jawie. Oni również spędzali swój miesiąc miodowy. Byli to Lance Rumfoord z Newport w stanie Rhode Island i jego młoda żona Cynthia, z domu Landry, dziecięca miłość Johna F. Kennedy’ego, z czasów gdy oboje mieszkali w Hyannis Port w stanie Massachusetts.

Zachodził tu niejaki zbieg okoliczności. Billy Pilgrim będzie później leżał w szpitalu razem ze stryjem Rumfoorda, profesorem Bertramem Copelandem Rumfoordem z Uniwersytetu Harvarda, oficjalnym historykiem Sił Powietrznych USA.


* * *

Kiedy piękna para przepłynęła, Walencja zaczęła wypytywać swojego ofermowatego męża o wojnę. Był to naturalny odruch Ziemianki przywykłej kojarzyć seks i sławę z wojną.

— Czy wspominasz czasem wojnę? — spytała kładąc dłoń na jego udzie.

— Czasem — odpowiedział Billy Pilgrim.


* * *

— Patrzę nieraz na ciebie — mówiła Walencja i mam dziwne uczucie, że jesteś pełen tajemnic.

— Mylisz się — powiedział Billy. Było to oczywiście kłamstwo. Nie wspomniał nikomu o swoich podróżach w czasie, o Tralfamadorii i tak dalej.

— Musisz mieć jakieś tajemnice związane z wojną. Albo nie tajemnice, ale rzeczy, o których nie chcesz mówić.

— Ależ nie.

— Jestem dumna, że byłeś żołnierzem. Czy wiesz o tym?

— To dobrze.

— Czy to było straszne?

— Chwilami.

Billy’emu przyszła do głowy dziwaczna myśl, od której aż się wzdrygnął. Pomyślał, że słowa te byłyby znakomitym epitafium dla niego. I dla mnie zresztą też.

— Czy teraz opowiedziałbyś mi o wojnie, gdybym cię poprosiła? — spytała Walencja. W małym zagłębieniu swego wielkiego ciała zbierała już materiały na przyszłego żołnierza Zielonych Beretów.

— Słuchałabyś tego jak snu. A sny innych ludzi nie są zwykle interesujące.

— Słyszałam, jak opowiadałeś ojcu o niemieckim plutonie egzekucyjnym. Walencja miała na myśli egzekucję biednego starego Derby’ego.

— Uhum.

— Czy musieliście go pochować sami?

— Tak.

— Czy przed rozstrzelaniem widział was, jak stoicie z łopatami?

— Tak.

— Czy coś mówił?

— Nie.

— Bał się?

— Naszpikowali go środkami uspokajającymi. Był na pół przytomny.

— Czy miał przypiętą do piersi tarczę strzelniczą?

— Kawałek zwykłego papieru — powiedział Billy. Wstał z łóżka, powiedział: „Przepraszam”, i oddalił się w mrok łazienki, aby oddać mocz. Szukając kontaktu poczuł szorstkość ściany i uświadomił sobie, że cofnął się z powrotem do roku 1944 i jest znowu w obozowej izbie chorych.


* * *

Świeca w baraku zgasła. Biedny stary Edgar Derby zasnął na sąsiedniej pryczy. Billy wstał i macając po ścianach szukał wyjścia, gdyż strasznie chciało mu się lać.

Wreszcie znalazł drzwi, otworzył je i wytoczył się w obozową noc. Był zamroczony podróżą w czasie oraz morfiną i wpakował się na ogrodzenie z drutu kolczastego, który wbił mu się w ubranie w kilkunastu miejscach. Billy próbował się cofnąć, ale druty trzymały mocno, puścił się więc z nimi w jakieś głupie tany, robiąc krok w lewo, krok w prawo i tak w kółko.

Jakiś Rosjanin, który też wyszedł w noc, żeby się odlać z drugiej strony drutów, zobaczył taniec Billy’ego. Zbliżył się do dziwnego stracha na wróble i przemówił do niego łagodnie, dopytując się, z jakiego kraju pochodzi. Strach na wróble nie zwrócił na niego uwagi i nadal wykonywał swój taniec. Wówczas Rosjanin uwolnił go z kolców i strach na wróble bez słowa podziękowania oddalił się w podrygach.

Rosjanin pomachał mu na pożegnanie, wołając po rosyjsku: „Do widzenia.”


* * *

Billy wyjął kuśkę i wśród obozowej nocy długo lal na ziemię. Potem schował ją byle jak z powrotem i stanął przed nowym problemem: Skąd przyszedł i dokąd powinien pójść?

Gdzieś w ciemności rozlegały się rozpaczliwe jęki. Nie mając żadnego innego planu, Billy powlókł się w ich kierunku. Po drodze zastanawiał się, jaka tragedia sprawiła, że tylu ludzi rozpacza w nocy na dworze.

Billy, nie wiedząc o tym, zbliżał się do latryny. Składała się ona z żerdzi i dwunastu kubłów. Z trzech stron osłaniały ją ścianki z kawałków drewna i blachy z puszek po konserwach. Czwarta strona otwierała się na pokrytą czarną papą ścianę baraku, w którym odbyła się uczta.

Billy szedł wzdłuż ścianki, aż dotarł do miejsca, skąd widać było hasło świeżo wypisane na czarnej ścianie. Słowa wymalowano tą samą różową farbą, która ożywiła dekoracje do Kopciuszka. Billy znajdował się w takim stanie, że słowa te jawiły mu się jako zawieszone w powietrzu lub wypisane na przezroczystej kurtynie, którą zdobiły dodatkowo śliczne srebrne kropeczki. Były to oczywiście łebki gwoździ, którymi przybito papę do ściany. Billy nie pojmował, co utrzymuje tę kurtynę w powietrzu, i wytłumaczył sobie, że ta magiczna kurtyna i przesadne objawy rozpaczy są elementami jakiejś nie znanej mu ceremonii religijnej.

Hasło brzmiało:


Pozostaw to miejsce w takim stanie, w jakim je zastałeś.


Billy zajrzał do latryny. To stamtąd dochodziły jęki. Roiło się tam od Amerykanów ze spuszczonymi spodniami. Przyjęcie powitalne wywarło na nich wstrząsające wrażenie. Kubły były przepełnione, inne poprzewracane.

Siedzący najbliżej Billy’ego Amerykanin jęczał, że wysrał już z siebie wszystko oprócz mózgu. Po chwili dodał:

— O, teraz idzie. — Miał na myśli swój mózg.

To był autor tej książki. To byłem ja.


* * *

Billy cofnął się przed tą wizją piekła. Minął trzech Anglików, którzy z należytej odległości obserwowali tę ekskrementalną orgię. Byli sztywni z obrzydzenia.

— Zapnijcie spodnie! — powiedział jeden z nich Billy’emu.

Billy zapiął spodnie. Przypadkiem trafił do drzwi izby chorych. Wszedł w te drzwi i znalazł się z powrotem w swoim miesiącu miodowym, w drodze z łazienki do łóżka, w którym leżała jego młoda żona.

— Było mi źle bez ciebie — powiedziała Walencja.

— Mnie też — powiedział Billy Pilgrim.


* * *

Billy i Walencja zasnęli przytuleni jak łyżeczki w pudełku i Billy cofnął się w czasie do pociągu, którym jechał w roku 1944 z manewrów w Południowej Karolinie do Ilium na pogrzeb ojca. Nie widział jeszcze Europy ani wojny. Działo się to w czasach, gdy jeździły jeszcze parowozy.

Billy musiał się wielokrotnie przesiadać. Wszystko były to powolne pociągi osobowe. W wagonach unosił się zaduch dymu węglowego, przydziałowego tytoniu i alkoholu oraz pierdnięć ludzi odżywiających się wojennym jedzeniem. Siedzenia były kryte szorstkim materiałem i Billy długo nie mógł zasnąć. Zapadł w twardy sen, gdy do Ilium pozostało zaledwie trzy godziny jazdy. Spał z nogami wyciągniętymi w ruchliwym przejściu do wagonu restauracyjnego.

W Ilium obudził go konduktor. Billy wytoczył się na peron ze swoim workiem i stał tam obok konduktora, wciąż nie mogąc oprzytomnieć.

— Miałeś chyba miły sen, co? — zagadnął go konduktor.

— Tak — odpowiedział Billy.

— Bracie, ale ci stał — powiedział konduktor.


* * *

O trzeciej nad ranem tej nocy, kiedy Billy dostał morfinę, dwaj krzepcy Anglicy przynieśli do izby chorych nowego pacjenta. Pacjent był malutki. Okazało się, że jest to Paul Lazzaro, cętkowany złodziej samochodów z Cicero w stanie Illinois. Przyłapano go na kradzieży papierosów spod poduszki jednego z Anglików. Anglik, na wpół przytomny, znokautował go i złamał mu prawą rękę.

Był to jeden z tych, którzy go przynieśli. Miał płomiennie rudą czuprynę i ani śladu brwi. W przedstawieniu Kopciuszka grał Dobrą Wróżkę. Teraz jedną ręką podtrzymywał swoją połówkę Lazzara, a drugą zamknął za sobą drzwi.

— Waży tyle co kurczak — powiedział.

— Uhum.

Nogi Lazzara trzymał pułkownik, który dał Billy’emu zastrzyk uspokajający. Dobra Wróżka był zły i zawstydzony zarazem.

— Gdybym wiedział, że to taki kurczak — powiedział — nie uderzyłbym go tak mocno.

— Uhum.

Dobra Wróżka nie ukrywał swego obrzydzenia do Amerykanów.

— Słabe toto, śmierdzi, rozczula się nad sobą — banda skomlących, brudnych, pieprzonych złodziejaszków.

— Straszne tatałajstwo — zgodził się pułkownik.


* * *

W tym momencie wszedł niemiecki major. Pozostawał w wielkiej zażyłości z Anglikami. Odwiedzał ich prawie codziennie, grywał z nimi w karty, wygłaszał dla nich odczyty na temat historii Niemiec, grał na fortepianie i udzielał im lekcji konwersacji. Często powtarzał, że oszalałby, gdyby nie ich kulturalne towarzystwo. Jego angielszczyzna była nienaganna.

Major przepraszał Anglików, że muszą znosić obecność amerykańskich szeregowców. Obiecywał im, że nie potrwa to dłużej niż kilka dni, że Amerykanie zostaną wkrótce odesłani do Drezna jako kontraktowi robotnicy. Miał przy sobie rozprawę wydaną przez Niemiecki Związek Pracowników Więziennictwa. Był to raport na temat zachowania się w Niemczech amerykańskich jeńców wojennych, pióra dawnego obywatela amerykańskiego, obecnie piastującego wysokie stanowisko w niemieckim Ministerstwie Propagandy. Nazywał się Howard W. Campbell junior. Powiesi się później w więzieniu, oczekując rozprawy jako zbrodniarz wojenny.

Zdarza się i tak.


* * *

Podczas gdy brytyjski pułkownik składał złamaną rękę Lazzara i rozrabiał gips, niemiecki major tłumaczył na głos fragmenty monografii Howarda W. Campbella juniora. Campbell był swego czasu dość wziętym dramaturgiem. Jego monografia zaczynała się tak:

„Ameryka jest najbogatszym krajem na Ziemi, ale jej obywatele to przeważnie ludzie biedni i tych biednych Amerykanów uczy się nienawiści do samych siebie. Amerykański humorysta Kin Hubbard powiada: «Ubóstwo nie hańbi, ale właściwie powinno.» I rzeczywiście, mimo że Ameryka jest krajem ludzi biednych, biedny Amerykanin czuje się jak przestępca. Każdy inny naród ma w swoich tradycjach ludowych bohaterów, którzy byli biedni, ale niezwykle mądrzy i dzielni i dlatego bardziej godni szacunku niż możni i bogacze. W Ameryce biedacy nie mają takich opowieści. Zamiast tego szydzą z siebie i gloryfikują bogaczy. W najpośledniejszej knajpie, której właściciel sam jest biedakiem, będzie wisiał na ścianie napis z okrutnym pytaniem: Jak jesteś taki mądry, to dlaczego nie jesteś bogaty?

Będzie tam też amerykańska flaga wielkości dziecięcej dłoni, przyklejona do patyka po lizaku i zatknięta przy kasie.”


* * *

Autor tej monografii, rodem z Schenectady w stanie Nowy Jork, posiadał zdaniem niektórych najwyższy współczynnik inteligencji spośród wszystkich zbrodniarzy wojennych, którzy mieli zawisnąć na szubienicy. Zdarza się.

„Amerykanie, podobnie jak ludzie na całym świecie, wierzą w pewne mity nie mające nic wspólnego z rzeczywistością — twierdził autor monografii. — Najbardziej szkodliwym ze wszystkich amerykańskich kłamstw jest przesąd, że w Ameryce łatwo można się dorobić. Nie uznając faktu, że zdobycie pieniędzy jest ogromnie trudne, wszyscy ci, którzy ich nie zdobyli, mają pretensje tylko do siebie. Ta tendencja do samooskarżania jest wielkim atutem w ręku bogatych i możnych, którzy dzięki temu mogli robić dla swoich biednych mniej (tak w sensie społecznym, jak i prywatnym) niż jakakolwiek klasa rządząca, powiedzmy, od czasów Napoleona.

Ameryka dała światu wiele nowości. Najbardziej przerażającą z nich jest bezprecedensowe zjawisko — masa biedaków pozbawionych poczucia własnej godności. Nie są oni zdolni do miłości, gdyż nie kochają samych siebie. Z chwilą gdy to zrozumiemy, odrażające zachowanie się amerykańskich szeregowców w niemieckich obozach jenieckich przestaje być tajemnicą.”

Dalej Howard W. Campbell junior omawia mundur amerykańskiego szeregowca w drugiej wojnie światowej.

„Każda inna armia w historii, niezależnie od stopnia zamożności, próbowała odziać nawet najmarniejszych swoich żołnierzy tak, by we własnych oczach oraz w oczach innych ludzi wyglądali na ekspertów od picia, kopulacji, rabunków i nagłej śmierci. Tymczasem armia amerykańska wysyła szeregowców na walkę i śmierć w nieco zmienionym garniturze businessmena, jakby był darem wyniosłej instytucji dobroczynnej, która rozdaje odzież pijakom w slumsach.

Kiedy elegancki oficer zwraca się do takiego byle jak ubranego łazika, beszta go, podobnie jak wszyscy oficerowie we wszystkich armiach. Ale jego połajanki nie są, tak jak w innych armiach, dobrodusznie teatralne. Jest to wyraz rzeczywistej pogardy dla biedaków, którzy za swoją biedę nie mogą winić nikogo prócz siebie.

Przedstawiciele administracji obozowej, którzy mają po raz pierwszy zetknąć się z amerykańskimi jeńcami-szeregowymi, powinni wiedzieć, co ich czeka. Nie oczekujcie braterskiej miłości nawet między braćmi. Nie spodziewajcie się żadnej więzi pomiędzy jednostkami. Każdy będzie jak ponure dziecko, które marzy skrycie o śmierci.”


* * *

Campbell opisywał dalej, czego Niemcy nauczyli się na temat amerykańskich jeńców. Zyskali wszędzie opinię najbardziej użalających się nad sobą, najmniej koleżeńskich i najbrudniejszych ze wszystkich jeńców. Nie byli zdolni do żadnej zbiorowej akcji dla swego własnego dobra. Okazywali lekceważenie wybranym ze swego grona przywódcom, odmawiali im posłuszeństwa lub w ogóle nie chcieli ich słuchać. Krzyczeli, że nie są lepsi od nich i żeby przestali strugać ważniaków.

I tak dalej. Billy Pilgrim zasnął i obudził się jako wdowiec w swoim pustym domu w Ilium. Jego córka Barbara robiła mu właśnie wyrzuty za pisanie ośmieszających rodzinę listów do gazet.


* * *

— Czy słyszysz, co do ciebie mówię? — dopytywała się Barbara. Był znowu rok 1968.

— Oczywiście — odpowiedział sennie.

— Jeśli nadal będziesz zachowywał się jak dziecko, to będziemy musieli odpowiednio cię traktować.

— Zdarzy się zupełnie co innego — powiedział Billy.

— Zobaczymy jeszcze, co się zdarzy.

Wielka Barbara zatarła ręce.

— Strasznie tu zimno — powiedziała. — Czy ogrzewanie jest włączone?

— Ogrzewanie?

— Piec. To, co stoi w piwnicy. To, co ogrzewa powietrze w kaloryferach. Chyba jest popsuty.

— Możliwe.

— Nie jest ci zimno?

— Nie zauważyłem.

— O Boże! Naprawdę jesteś jak dziecko. Jak cię tu zostawimy, zamarzniesz na śmierć albo umrzesz z głodu.

I tak dalej. Z prawdziwą lubością poniewierała jego godność w imię miłości.


* * *

Barbara wezwała rzemieślnika i zapędziła Billy’ego do łóżka, wymuszając na nim obietnicę, że do czasu naprawy ogrzewania będzie leżał pod elektrycznym kocem. Nastawiła regulator na maksimum i wkrótce w łóżku Billy’ego można by piec chleb.

Kiedy Barbara wyszła zatrzaskując za sobą drzwi, Billy przeskoczył w czasie z powrotem do ogrodu zoologicznego na Tralfamadorii. Właśnie sprowadzono mu z Ziemi towarzyszkę. Była to Montana Wildhack, gwiazda filmowa.


* * *

Montana otrzymała dużą dawkę środków nasennych. Tralfamadorczycy w maskach gazowych wnieśli ją do pomieszczenia Billy’ego, złożyli na żółtej kanapie i wyszli przez śluzę powietrzną. Ogromny tłum widzów był zachwycony. Wszelkie rekordy frekwencji w Zoo zostały tego dnia pobite. Każdy Tralfamadorczyk chciał zobaczyć, jak Ziemianie to robią.

Montana była oczywiście zupełnie naga, podobnie jak Billy. Nawiasem mówiąc, Billy miał imponującego zaganiacza. Nigdy nie wiadomo, kogo czym los obdarzy.


* * *

Montana zatrzepotała powiekami, a rzęsy miała jak firanki.

— Gdzie ja jestem? — spytała.

— Proszę się nie obawiać. Wszystko jest w porządku — powiedział Billy łagodnie. Montana była nieprzytomna przez całą drogę z Ziemi. Tralfamadorczycy nie rozmawiali z nią ani nie pokazywali się jej na oczy. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętała, było to, że opalała się na basenie w Palm Springs w Kalifornii. Montana miała zaledwie dwadzieścia lat. Między jej piersiami zwieszał się na srebrnym łańcuszku medalion w kształcie serca.

Odwróciła głowę i ujrzała wokół kopuły chmary Tralfamadorczyków, którzy zgotowali jej owację, szybko zamykając i otwierając swoje małe zielone dłonie.

Montana krzyknęła przenikliwie i długo nie mogła się uspokoić.


* * *

Wszystkie małe rączki zacisnęły się, gdyż widok przerażonej Montany nie należał do przyjemnych. Dyrektor Zoo kazał operatorowi dźwigu opuścić na kopułę granatowy pokrowiec, mający stwarzać złudzenie ziemskiej nocy. Prawdziwa noc zapadała tutaj tylko na godzinę, co sześćdziesiąt dwie ziemskie godziny.

Billy włączył stojącą lampę. Punktowe źródło światła uwypukliło wszystkie szczegóły barokowego ciała Montany. Billy’emu przypomniała się fantastyczna architektura Drezna przed bombardowaniem.


* * *

Stopniowo Montana nabrała zaufania do Billy’ego i pokochała go. Billy nie dotknął jej, dopóki nie dała mu wyraźnie do zrozumienia, że sama sobie tego życzy. Po tygodniowym — według ziemskiej rachuby czasu — pobycie na Tralfamadorii spytała go nieśmiało, czy nie ma ochoty spać z nią w jednym łóżku. Billy się zgodził. Było cudownie.


* * *

Potem Billy przeniósł się z tego rozkosznego łoża do innego łóżka w roku 1968. Było to jego łóżko w Ilium, z kocem elektrycznym włączonym na cały regulator. Ocknął się zlany potem i przypomniał sobie jak przez mgłę, że córka kazała mu położyć się i leżeć, dopóki nie naprawią pieca.

Ktoś zapukał do drzwi sypialni.

— Kto tam? — spytał Billy.

— W sprawie pieca.

— No i co?

— Piec jest już w porządku. Grzeje.

— Dziękuję.

— Mysz przegryzła przewód termostatu.

— Niech mnie drzwi ścisną!

Billy wciągnął powietrze. Jego łóżko pachniało jak piwnica, w której hodują pieczarki. Sen o Montanie Wildhack skończył się wytryskiem.


* * *

Następnego ranka po tym śnie Billy postanowił udać się do pracy, do swojego sklepu przy centrum handlowym. Interes kwitł jak zwykle. Pracownicy doskonale dawali sobie radę. Byli zaskoczeni jego widokiem. Barbara powiedziała im, że ojciec już chyba nigdy nie wróci do pracy.

Tymczasem Billy energicznym krokiem wszedł do gabinetu i kazał wpuścić pierwszego pacjenta. Był nim dwunastoletni chłopiec w towarzystwie swojej owdowiałej matki. Mieszkali w mieście od niedawna. Billy wciągnął ich w rozmowę i dowiedział się, że ojciec chłopca zginął w Wietnamie, w słynnej pięciodniowej bitwie o Wzgórze 875 koło Dakto. Zdarza się.


* * *

Badając oczy chłopca Billy opowiedział mu najbardziej rzeczowym tonem o swoich przygodach na Tralfamadorii i zapewnił osieroconego chłopca, że jego ojciec żyje nadal w wielu momentach, które chłopiec będzie mógł jeszcze wielokrotnie oglądać.

— Czy to nie jest pocieszające? — spytał Billy.

Słysząc to matka chłopca wyszła z gabinetu i powiedziała recepcjonistce, że Billy najwyraźniej zwariował. Odwieziono go do domu. Barbara powtarzała w kółko swoje pytanie:

— Ojcze, ojcze, i cóż mamy z tobą począć?

Загрузка...