W czasach prehistorycznych Ziemię odwiedzały nieznane istoty z kosmosu. Istoty te stworzyły inteligencję ludzką za pomocą celowych mutacji genetycznych. Przybysze spoza Ziemi uszlachetnili ludzi na swój własny obraz. Dlatego właśnie to my jesteśmy podobni do nich, nie oni do nas.
Wszystkie najwyższe czynności psychiczne, jak religia, altruizm czy moralność, są rezultatem ewolucji i posiadają podstawy fizyczne.
Bradbury był nowym statkiem. Jego poprzednikami były jednostki o przeznaczeniu handlowym, ale teraz zastosowano znacznie nowszą technikę, dzięki czemu do startu z poziomu morza wystarczała mu jego własna moc; olbrzymi balon nie musiał unosić go do stacji na szczycie jednej z równikowych „Igieł”. Bradbury był ogromną kulą, wprost gigantyczną jak na wcześniejsze standardy.
Była to pierwsza podróż Jacoba na pokładzie statku poruszanego dzięki miliardoletniej wiedzy Galaktów. Siedząc w salonie pierwszej klasy patrzył, jak Ziemia się oddala, a Baja w Kalifornii staje się najpierw brązowym wybrzuszeniem rozdzielającym dwa morza, a potem ledwie widocznym występem wzdłuż meksykańskiego wybrzeża. Widok zapierał dech w piersi, ale przynosił też rozczarowanie. Huk i przyspieszenie pasażerskiego odrzutowca albo powolny majestat zeppelina musiały mieć w sobie więcej romantyczności. Kiedy zaś poprzednio kilkakrotnie opuszczał Ziemię, unosząc się i powracając balonem, mógł przyglądać się innym statkom, poruszającym się żwawo w górę, do Stacji Energetycznej, lub w dół ciśnieniowego wnętrza jednej z „Igieł”.
Żadna z dwóch wielkich „Igieł” nie była nudna. Na cienkich ceramitowych ścianach, które utrzymywały w dwudziesto-pięciokilometrowych wieżach ciśnienie takie, jak na poziomie morza, wymalowano gigantyczne freski — ogromne, rzucające się w dół ptaki i kosmiczne bitwy science fiction skopiowane z dwudziestowiecznych magazynów. Nie miało się poczucia klaustrofobii.
Mimo to Jacob był zadowolony, że znajduje się na pokładzie Bradbury’ego. Któregoś dnia nostalgia zaprowadzi go może do Igły Czekoladowej, na szczycie góry Kenia. Ale co do tej drugiej, tej w Ekwadorze, Waniliowej… Jacob miał nadzieję, że nigdy więcej już jej nie zobaczy.
Nieważne, że gigantyczna wieża była ledwie o rzut kamieniem od Caracas. Nieważne, że gdyby kiedyś tam trafił, powitano by go jak bohatera, jak człowieka, który ocalił jedyny cud ludzkiej inżynierii, który robił wrażenie nawet na Galaktach. Za uratownie Igły Jacob Demwa zapłacił życiem żony i pokiereszowaniem własnej psychiki. Cena była zbyt wysoka.
Kiedy Jacob wyszedł na poszukiwanie baru, Ziemia była już tarczą. Nagle nabrał ochoty na towarzystwo. Gdy wchodził na pokład, niczego takiego nie czuł. Przeżył nieprzyjemne chwile, tłumacząc się przed Glorią i innymi w Centrum. Makakai dostała napadu szału. Poza tym wiele zamówionych przez niego materiałów dotyczących heliofizyki nie dotarło na czas, trzeba więc było kazać przesłać je na Merkurego później. No, i cały trząsł się ze złości, kiedy pomyślał, że w ogóle dał się namówić na tę podróż.
Teraz szedł drugim korytarzem ciągnącym się wzdłuż równika statku, aż znalazł zatłoczony, oświetlony przyćmionym światłem bar. Wszedł do środka i zaczął przeciskać się między gromadkami rozmawiających i pijących pasażerów, chcąc dostać się do kontuaru. W barze tłoczyło się około czterdziestu osób; wielu z nich było pracownikami kontraktowymi zatrudnionymi na Merkurym przy pracach specjalistycznych. Kilku z tych, którzy wypili za dużo, rozmawiało głośno z sąsiadami lub po prostu patrzyło tępo w przestrzeń. Niektórym ciężko przychodziło rozstanie z Ziemią. Paru nieziemców odpoczywało na poduszkach w specjalnie dla nich wydzielonym kącie. Jeden z nich, Synthianin o błyszczącym futrze, w grubych okularach słonecznych, siedział naprzeciw Kulli, którego wielka głowa kiwała się w ciszy, podczas gdy Pring popijał wytwornie przez słomkę z czegoś, co wyglądało na butelkę wódki. W pobliżu obcych stało kilku ludzi, typowych ksenofilów, co to czatują na każde słowo podsłuchane z rozmowy ET i wytrwale czekają, aż będą mogli zadawać pytania. Jacob zastanowił się, czy nie prześlizgnąć się przez tłum do rogu ET. Synthianin mógłby być jednym z jego znajomych. W drugim końcu sali było jednak zbyt tłoczno. Postanowił więc zamówić jeszcze jednego drinka i czekać, aż pojawi się jakiś gawędziarz. Wkrótce przyłączył się do grupy słuchającej inżyniera górniczego, który opowiadał przyjemnie wyolbrzymioną historię o wypadkach implozji i wyprawach ratowniczych w głębokich kopalniach Merkurego. Jacob musiał natężać słuch w otaczającym go gwarze, ale mimo to czuł, że na razie może lekceważyć zbliżający się ból głowy. W każdym razie na tyle długo, by wysłuchać historii do końca.
Nagłe dźgnięcie palcem w żebra sprawiło, że podskoczył. — Demwa! To pan! — zawołał Pierre LaRoque. — Jakie to szczęście! Skoro podróżujemy razem, to mogę mieć pewność, że zawsze znajdzie się ktoś do inteligentnej pogawędki. LaRoque miał na sobie błyszczącą, luźną tunikę. Z powagą palił fajkę. Jacob spróbował się uśmiechnąć, ale ponieważ z tyłu ktoś właśnie nastąpił mu na piętę, wyszło z tego raczej zgrzytnięcie zębami.
— Witam pana, LaRoque. Czemu to leci pan na Merkurego? Pańscy czytelnicy byliby chyba bardziej zainteresowani opowieściami o peruwiańskich wykopaliskach albo… — Albo innymi wstrząsającymi dowodami na to, że naszym prymitywnym przodkom dopomogli starożytni kosmonauci? — LaRoque wszedł mu w słowo. — Tak, panie Demwa, podobne dowody będą już wkrótce tak oczywiste, że nawet Skórzani i sceptycy z Rady Konfederacji dostrzegą błędność swoich przekonań!
— Widzę, że pan sam nosi Koszulę — Jacob wskazał na srebrzystą tunikę LaRoque’a. — Wkładam szatę Towarzystwa Danikenistycznego, kiedy opuszczam Ziemię, aby uczcić Starszych, dzięki którym mogliśmy wyruszyć w kosmos. — LaRoque przełożył szklankę i fajkę do jednej ręki, drugą zaś ujął złoty medalion, który miał zawieszony na łańcuszku na szyi.
Jacob pomyślał, że jak na dorosłego człowieka efekt jest nieco zbyt teatralny. Tunika i biżuteria sprawiały wrażenie zniewieściałości, co kontrastowało z gburowatymi manierami Francuza. Trzeba jednak przyznać, że ten sposób bycia pasował dobrze do skandalicznie afektowanego akcentu.
— Niech pan da spokój — uśmiechnął się Jacob. — Nawet pan musi przyznać, że loty kosmiczne zawdzięczamy tylko sobie samym, poza tym to my odkryliśmy nieziemców, a nie oni nas.
— Niczego nie muszę przyznawać — odparł LaRoque zapalczywie. — Musimy udowodnić, że jesteśmy godni opiekunów, którzy w zamierzchłej przeszłości obdarzyli nas inteligencją, a wówczas oni nagrodzą nas i wtedy dopiero dowiemy się, jak bardzo pomogli nam potajemnie w tamtych czasach!
Jacob wzruszył ramionami. Spór między Skórami i Koszulami nie był niczym nowym. Jedna strona twierdziła, że człowiek powinien być dumny ze swojego wyjątkowego dziedzictwa rasy, która rozwinęła się bez żadnej pomocy, a inteligencję zdobywaną na sawannach i wybrzeżach wschodniej Afryki zawdzięcza samej tylko Naturze. Druga strona utrzymywała, że homo sapiens, podobnie jak każda inna znana rasa sofontów, był ogniwem łańcucha wspomagania genetycznego i cywilizacyjnego, który sięgał wstecz do legendarnych początków Galaktyki, do czasów Przodków.
Wiele ludzi, w tym także Jacob, z rozmysłem nie zajmowało żadnego stanowiska w tym konflikcie, ale ludzkość, a także jej rasy podopieczne, z zainteresowaniem oczekiwały na rozwiązanie. Od czasów Kontaktu archeologia i paleontologia stały się powszechną pasją. Argumenty LaRoque’a były jednak tyle razy odgrzewane, że zupełnie straciły wszelki smak. A ból głowy dokuczał Jacobowi coraz bardziej.
— To bardzo interesujące, panie LaRoque — powiedział, powoli się wycofując. — Wie pan co, może porozmawiamy o tym innym razem…
Ale Francuz jeszcze nie skończył.
— Kosmos, proszę pana, pełen jest neandertalskich sentymentów. Ludzie na naszych statkach woleliby nosić zwierzęce skóry i chrząkać jak małpy! Są obrażeni na Starszych i chętnie upokarzają tych, którzy są wrażliwi i kierują się pokorą! Przedstawiając swoje poglądy, LaRoque szturchał jednocześnie swojego rozmówcę cybuchem fajki. Jacob cofał się, usiłując być grzeczny, ale stawało się to coraz trudniejsze. — No nie, teraz posunął się pan chyba trochę za daleko. To znaczy, mówi pan w końcu o kosmonautach. Wie pan przecież, że podstawowym kryterium przy ich wyborze jest rozwaga emocjonalna i polityczna…
— Aha! Pan chyba nie ma pojęcia, o czym pan mówi. Żartuje pan, prawda? Wiem to i owo o rozwadze politycznej i emocjonalnej kosmonautów! Kiedyś panu o tym opowiem — ciągnął LaRoque. — Któregoś dnia cała ta historia wyjdzie na jaw. Społeczeństwo dowie się wszystkiego o planie Konfederacji odizolowania dużej części ludzkości od starszych ras i od ich kosmicznego dziedzictwa. Ci wszyscy biedni „niepewni”! Wtedy będzie już za późno, żeby zatrzymać lawinę! — Wypuścił kłąb niebieskiego dymu w stronę Jacoba, którego ogarnęła nagle fala zawrotów głowy.
— Taa, panie LaRoque, wszystko się zgadza. Musi pan mi kiedyś o tym opowiedzieć.
Odwrócił się, żeby odejść.
LaRoque zmierzył Jacoba nieprzychylnym spojrzeniem, a potem uśmiechnął się i klepnął go w ramię, gdy ten przeciskał się już do drzwi.
— Owszem — powiedział. — Wszystko panu opowiem. Tymczasem jednak powinien się pan położyć. Nie wygląda pan zbyt dobrze! Do zobaczenia! — Jeszcze raz poklepał go po plecach i powrócił do miejsca przy barze.
Jacob doszedł do najbliższego świetlika i oparł głowę o przezroczystą taflę. Jej chłód pomógł uspokoić tętnienie w skroniach. Kiedy otworzył oczy i wyjrzał, Ziemi nie było widać, zobaczył tylko ogromną przestrzeń usianą nieruchomymi gwiazdami, błyszczącymi w ciemności. Te jaśniejsze otoczone były promieniami dyfrakcyjnymi, które mógł wydłużać lub skracać, mrużąc oczy. Jeśli nie liczyć jasności, widok był taki sam jak nocą na ziemskiej pustyni. Tutaj gwiazdy nie mrugały, ale były to te same gwiazdy. Jacob wiedział, że powinien czuć coś więcej. Gwiazdy oglądane z kosmosu powinny być bardziej tajemnicze, bardziej… „filozoficzne”. Jednym z najtrwalszych wspomnień z wieku młodzieńczego był niesamowity huk rozgwieżdżonego nieba. Nie miało to nic wspólnego z tym oceanicznym wrażeniem, jakie teraz dawała mu hipnoza. Tamto przypominało raczej na wpół zapomniane sny z innego życia.
W sali głównej znalazł doktora Keplera, Bubbakuba i Fagina. Kepler poprosił, by się do nich dołączył.
Rozsiedli się wokół sterty poduszek w pobliżu świetlików widokowych. Bubbakub miał ze sobą filiżankę czegoś, co wyglądało na truciznę i zalatywało trującym zapachem. Fagin kroczył powoli, obracając się na swych korzenio-nogach. Nie miał ze sobą niczego. Rząd świetlików, biegnący wzdłuż zakrzywionego obwodu statku, przerwany był w salonie przez wielką okrągłą tarczę, podobną do gigantycznego kolistego okna, sięgającego od podłogi do sufitu. Jego płaska powierzchnia wystawała ze ściany na około trzydziestu centymetrów. Cokolwiek znajdowało się w środku, skryte było za ściśle dopasowaną płytą. — Cieszymy się, że pan się zdecydował — szczeknął Bubbakub przez swój brzmieniacz. Wypowiedziawszy tę uwagę, rozparł się na jednej z poduszek, zanurzył ryjek w filiżance, którą ze sobą przyniósł, i przestał zwracać uwagę na Jacoba i pozostałych. Jacoba zainteresowało, czy Pilanin próbował być towarzyski, czy też wypływało to z jego wrodzonego uroku.
Myślał o Bubbakubie „on”, choć nie miał pojęcia, jaka jest jego rzeczywista płeć. Dyrektor Filii Biblioteki nie miał na sobie żadnych ubrań z wyjątkiem brzmieniacza i małego woreczka, ale mimo to szczegóły anatomiczne, które Jacob mógł dojrzeć, gmatwały tylko tę kwestię. Wiedział na przykład, że Pilanie są jajorodni i swoich młodych nie karmią piersią. Tymczasem od gardła do krocza Bubbakuba ciągnął się, niby guziki od koszuli, rząd czegoś, co wyglądało jak sutki. Jacob nie próbował nawet zgadywać ich przeznaczenia. Sieć Informacyjna nic o tym nie wspominała, zamówił więc pełniejszą informację z Biblioteki. Fagin i Kepler rozmawiali o historii okrętów słonecznych. Głos Fagina był stłumiony, gdyż jego górne liście i otwór oddechowy zamiatały dźwiękochłonne płyty sufitu. (Jacob miał nadzieję, że Kanten nie miał skłonności do klaustrofobii. W końcu czego miałyby obawiać się mówiące warzywa? Co najwyżej schrupania. Zastanawiał się też na obyczajami seksualnymi rasy, której miłość fizyczna wymagała pośrednictwa specjalnego gatunku oswojonych trzmieli).
— Potem te wspaniałe improwizacje — mówił Fagin — pozwoliły wam na wyniesienie przyrządów aż do samej fotosfery. I to bez najmniejszej nawet pomocy z zewnątrz! To robi ogromne wrażenie. Sam się sobie dziwię, że przez tyle lat mojego pobytu na Ziemi nie wiedziałem nic o tej cudownej przygodzie z czasów sprzed Kontaktu! Kepler promieniał.
— Musi pan wiedzieć, że wykorzystanie batysfery to zaledwie… początek, ja zająłem się tym znacznie później. Kiedy przed Kontaktem opracowano napęd laserowy dla pojazdów międzygwiezdnych, można było zrzucać statki sterowane automatycznie. Potrafiły same się unosić, a dzięki zastosowaniu termodynamiki laserów o wysokiej temperaturze mogły także wydalać nadmiar ciepła, chłodząc przy tym wnętrze próbnika. — Byliście więc tylko o krok od wysłania ludzi!
Kepler uśmiechnął się smutno.
— No cóż, może i tak. Były takie plany. Żeby wysłać na Słońce i z powrotem żywe istoty, trzeba uporać się nie tylko z ciepłem i grawitacją. Najpoważniejszą przeszkodą były turbulencje. Wspaniale byłoby przekonać się, czy mimo wszystko potrafilibyśmy rozwiązać ten problem. — Przez moment oczy Keplera zapłonęły blaskiem. — Były takie plany. Ale wtedy Vesarius natrafił w konstelacji Łabędzia na statki tymbrymskie — włączył się Jacob.
— Tak. Nigdy więc się tego nie dowiemy. Plany opracowywano, kiedy byłem małym dzieckiem. Teraz są już beznadziejnie przestarzałe. Pewnie zresztą tak jest też dobrze… Nie uniknęłoby się strat, nawet śmierci, gdybyśmy próbowali robić to bez stazy… Kluczem do Słonecznego Nurka jest kontrola przepływu czasu, a na wyniki z pewnością nie mogę się skarżyć.
Wyraz twarzy uczonego nagle spochmurniał.
— To znaczy, nie mogłem aż do teraz.
Kepler zamilkł i wpatrywał się w dywan. Jacob przyglądał mu się przez chwilę, a potem zakrył usta i zakaszlał.
— Skoro o tym rozmawiamy, to zauważyłem, że w Sieci Informacyjnej nie ma żadnej wzmianki o Słonecznych Duchach, nie znalazłem nic nawet w specjalnie zamówionym materiale z Biblioteki… a mam pozwolenie 1-AB. Myślałem, że może zechce pan udostępnić mi kilka swoich raportów dotyczących tego tematu. Mógłbym je przestudiować w czasie podróży.
Wzrok Keplera nerwowo uciekał przed Jacobem.
— Nie byliśmy jeszcze dostatecznie przygotowani do tego, żeby dane mogły wydostać się poza Merkurego, panie Demwa. Są pewne względy… polityczne związane z tym odkryciem, które, hm, opóźnią pańską lekturę aż do czasu, gdy znajdziemy się w bazie. Mam nadzieję, że tam znajdzie pan odpowiedź na wszystkie swoje pytania. Wydawał się tak szczerze zawstydzony, że Jacob postanowił na razie nie wracać do tego tematu. Nie był to jednak dobry znak.
— Pozwolę sobie dodać jedną informację, Jacobie — powiedział Fagin. — Po naszym spotkaniu odbyło się jeszcze jedno nurkowanie i poinformowano nas, że zaobserwowano podczas niego tylko pierwszy i bardziej prozaiczny gatunek Solariowców. Nie napotkano drugiej odmiany, tej, która przysporzyła tyle trosk doktorowi Keplerowi. Jacob był ciągle jeszcze zdumiony pospiesznymi wyjaśnieniami, których wcześniej udzielił mu doktor Kepler, a które dotyczyły dwóch rodzajów stworzeń słonecznych zauważonych do tej pory.
— Rozumiem zatem, że to ten pierwszy typ jest trawożerny? — Nie trawożerny! — wtrącił Kepler. — Magnetożerny. Karmi się energią pola magnetycznego. Ten gatunek poznajemy zresztą coraz lepiej, chociaż… — Przerywam! Mając płonną nadzieję na wybaczenie mojej ingerencji, nalegam na dyskrecję. Zbliża się obca osoba. — Górne gałęzie Fagina otarły się z szelestem o sufit. Jacob odwrócił się, żeby spojrzeć na wejście, wstrząśnięty, że coś mogło zmusić Fagina do przerwania komuś w pół zdania. Ponuro skonstatował, że jest to jeszcze jeden znak świadczący o tym, iż wdepnął w sytuację politycznie napiętą i ciągle nie ma pojęcia, o co w niej chodzi Niczego nie słyszę — pomyślał, i wtedy w drzwiach stanął Pierre LaRoque z drinkiem w garści; jego jak zwykle rumianą twarz pokrywały jeszcze dodatkowe wypieki. Uśmiech dziennikarza poszerzył się, kiedy dostrzegł Fagina i Bubbakuba. Wszedł i klepnął Jacoba jowialnie po plecach, domagając się, by ten natychmiast go przedstawił. Jacob pohamował wzruszenie ramion.
Powoli dokonywał prezentacji. Przejęty LaRoque głęboko ukłonił się Bubbakubowi.
— Ab-Kisa-ab-Soro-ab-Hul-ab-Puber! I dwie rasy podopieczne, jakie to były, Demwa? Jello i coś jeszcze? To dla mnie zaszczyt poznać osobiście sofonta z linii Soran! Studiowałem mowę pańskiego rodu, który być może pewnego dnia okaże się i naszym! Język Soran jest przecież tak bardzo podobny to prasemickiego i pra-Bantu! Rzęsy nad oczami Bubbakuba nastroszyły się. Z brzmieniacza Pilanina dobiegły dźwięki skomplikowanej, aliteracyjnej, niezrozumiałej mowy. Potem szczęki obcego kłapnęły szybko kilka razy i rozległ się wysoki skowyt, częściowo wzmocniony jeszcze przez brzmieniacz. Stojący za Jacobem Fagin odpowiedział w języku złożonym z mlaśnięć i terkotów. Bubbakub spojrzał na niego rozpalonym wzrokiem i znów wydał z siebie gardłowy ryk, wymachując gwałtownie serdelkowatym ramieniem w kierunku LaRoque’a. Od wibrującej odpowiedzi Kantena Jacobowi przeszedł po plecach lodowaty dreszcz. Bubbakub obrócił się i nie odezwawszy się słowem do ludzi, głośno tupiąc wyszedł z pokoju.
LaRoque zaniemówił z osłupienia, a potem spojrzał niepewnie na Jacoba.
— Przepraszam bardzo, co ja takiego zrobiłem?
Jacob westchnął.
— Może nie podobało mu się, że nazwał go pan kuzynem, panie LaRoque. Zwrócił się z kolei do Keplera, żeby zmienić temat. Uczony gapił się na drzwi, którymi wyszedł Bubbakub.
— Doktorze Kepler, skoro nie ma pan przy sobie żadnych konkretnych danych, to może zechciałby pan pożyczyć mi jakieś podstawowe pozycje z heliofizyki i trochę materiałów historycznych dotyczących samego Słonecznego Nurka? — Z największą przyjemnością, panie Demwa — Kepler skinął głową. — Prześlę je panu przed kolacją.
Myślami wydawał się być gdzie indziej.
— Mnie też! — wrzasnął LaRoque. — Jestem akredytowanym dziennikarzem i domagam się materiałów dotyczących pańskich niecnych poczynań!
Po chwilowym zdumieniu Jacob wzruszył ramionami. Trzeba przyznać, że LaRoque do tej pory nieźle się maskował. Jego bezczelny tupet można było łatwo wziąć za siłę charakteru. Kepler uśmiechnął się, jak gdyby nie dosłyszał.
— Słucham pana?
— Cóż za niebotyczna zarozumiałość! Ten pański Projekt „Słoneczny Nurek” pochłania góry pieniędzy, które mogłyby pójść na meliorację ziemskich pustyń albo na większą Bibliotekę dla naszej planety! Cóż to za próżność badać to, co lepsi od nas doskonale rozumieli, jeszcze zanim staliśmy się małpami!
— Proszę mnie posłuchać. Konfederacja finansuje te poszukiwania… — Kepler poczerwieniał.
— Poszukiwania! Raczej oszukiwania! Szukacie tego, co już dawno jest w Bibliotekach Galaktyki i kompromitujecie nas wszystkich, robiąc z ludzkości głupców! — Panie LaRoque… — zaczął Jacob, ale Francuz nie chciał się zamknąć. — A ta pańska Konfederacja! Upychają Starszych w rezerwatach, jak Indian z Ameryki w dawnych czasach! Odmawiają społeczeństwu dostępu do Filii Biblioteki! Pozwalają trwać temu absurdowi, przez który wszyscy się z nas śmieją, temu twierdzeniu o samorodnej inteligencji!
Kepler cofał się przed zapalczywością LaRoque’a. Pobladł i zaczął się jąkać.
— Ja… ja myślę, że nie…
— LaRoque! Niech pan da temu spokój! — Jacob złapał Francuza za ramię i przyciągnął go do siebie, po czym wyszeptał mu stanowczo do ucha: — Daj spokój, człowieku, nie chcesz chyba kompromitować nas przed czcigodnym Kantenem Faginem, co? Oczy LaRoque rozszerzyły się. Ponad ramieniem Jacoba widział, jak górne liście zaniepokojonego Fagina szumią donośnie. W końcu spuścił wzrok. Drugiego afrontu nie mógł już znieść. Wymamrotał przeprosiny dla obcego i odszedł, rzucając Keplerowi pożegnalne spojrzenie.
— Dzięki za efekty specjalne, Fagin — odezwał się Jacob, kiedy LaRoque już poszedł.
Odpowiedział mu krótki i niski gwizd.
Odległe o czterdzieści milionów kilometrów Słońce było czeluścią piekieł. Wrzało wśród czarnego kosmosu, w niczym nie przypominając świecącej plamki, którą dzieci na Ziemi przyjmowały jako oczywistość, i od której bez trudu odruchowo odwracały oczy. Tutaj jego przyciąganie było znacznie silniejsze. Czuło się przemożną potrzebę patrzenia w jego stronę, choć było to niebezpieczne.
Słońce oglądane z Bradbury’ego miało wielkość pięciocentówki trzymanej w odległości trzydziestu centymetrów przed oczyma. Światło było zbyt jasne, by można je było znieść bez przesłony. Uchwycenie zarysu tarczy, jak to czasami robi się na Ziemi, tutaj mogłoby przyprawić o ślepotę. Kapitan nakazał spolaryzowanie ekranów stazowych statku i zakrycie normalnych świetlików widokowych.
W salonie odsłonięte było okno Lyota, aby pasażerowie mogli bez szkody przyglądać się Dawcy Życia.
Jacob zatrzymał się przed nim podczas nocnej pielgrzymki do automatu z kawą, na wpół obudzony z niespokojnego snu w małej kabinie. Tępo wpatrywał się w okrągły otwór przez kilka minut, ciągle jeszcze nie całkiem przytomny, aż dobudził go sepleniący głos:
— Tak właśnie wygląda wasze szłończe z aphelium Merkurego. W słabo oświetlonym salonie przy jednym ze stolików do kart siedział Kulla. Tuż za obcym, ponad rzędem automatów z napojami, zegar na ścianie pokazywał jarzące się cyfry „04:30”.
Zaspany głos Jacoba z trudem przeciskał się przez gardło:
— Teraz… eee… jesteśmy już tak blisko?
— Jeszteśmy — potwierdził Kulla.
Jego trzonowce były schowane. Za każdym razem, gdy próbował wymówić „s”, duże, zwinięte wargi ściągały się i wydobywał się spomiędzy nich gwizd. W przyćmionym świetle jego oczy jaśniały czerwonym blaskiem wpadającym przez okno widokowe. — Do końca podróży zoształy już tylko dwa dni — powiedział obcy. Ręce trzymał skrzyżowane na stole przed sobą. Luźne fałdy rękawów jego srebrnej tuniki przykrywały połowę blatu.
Jacob odwrócił się, by znów spojrzeć przez iluminator i zachwiał się przy tym lekko.
Tarcza słońca zamigotała mu przed oczyma.
— Dobrze się czujesz? — z niepokojem zapytał Pring i zaczął się już nawet podnosić.
— Nie, proszę, nie — Jacob powstrzymał go unosząc rękę.
Mam po prostu miękkie nogi. Trochę mało spałem. Kawa dobrze mi zrobi. Powlókł się do automatów, ale w połowie drogi przystanął, odwrócił się i jeszcze raz popatrzył na obraz słonecznego paleniska.
— Ono jest czerwone! — mruknął zdumiony.
— Czy chczesz, żebym wytłumaczył, dlaczego tak jeszt? — spytał Kulla.
— Proszę.
Jacob spojrzał na pogrążony w ciemności rząd automatów z napojami i jedzeniem, szukając maszyny do kawy.
— Okno Lyota przepuszcza do wnętrza tylko światło w posztaci monochromatycznej — zaczął Kulla. — Wykonane jeszt z wielu okrągłych płytek, niektóre z nich polaryzują światło, inne opóźniają je. Obraczają się one względem siebie i osztatecznie dosztrajają się do fali, która jeszt wpuszczana do środka. Jeszt to niezmiernie preczyzyjne i pomyszłowe urządzenie, choć według sztandardów galaktycznych zupełnie przesztarzałe… jak szwajczarszkie zegarki noszone jeszcze przez niektórych ludzi w epocze elektronicznej. Kiedy wasze szpołeczeńsztwo zacznie w pełni korzysztać z Biblioteki, wówczasz ten… Patek przejdzie do hisztorii.
Jacob pochylił się, żeby przyjrzeć się najbliższemu automatowi. Wyglądał jak maszyna do kawy. Miał z przodu przezroczystą płytkę, za którą znajdowała się mała podstawka z metalową kratką na wierzchu. Jeśli teraz nacisnąłby prawy guzik, na podstawkę powinien spaść jednorazowy kubek, a potem jakaś rurka nalałaby strumień gorzkiego czarnego napoju. Jacob słyszał sączący się powoli, głęboki głos Kulli i co jakiś czas wydawał z siebie potakujące dźwięki: — aha, tak, no, no.
Na lewo od przycisków paliła się zielona lampka. Nacisnął ją mimowolnie.
Mętnym wzrokiem przyglądał się maszynie. Już! Coś zabrzęczało i stuknęło! Oto kubek!
Ale zaraz… co u licha?
Do kubka wpadła duża, żółtozielona pigułka.
Jacob podniósł klapkę i wziął kubek. Sekundę później w miejsce, gdzie stał kubeczek, trafiła struga gorącej cieczy i zaraz zniknęła w kratce poniżej. Niepewnie spojrzał na pigułkę. Cokolwiek to było, nie wyglądało jak kawa. Przetarł oczy wierzchem dłoni. Potem rzucił oskarżycielskie spojrzenie na guzik, który przycisnął. Guzik miał napis. Brzmiał on „Synteza żywnościowa ET”. Niżej, pod napisem, ze szczeliny wysunęła się karta komputerowa. Wzdłuż wystającego brzegu wydrukowane było:
„Pring: Uzupełnienie dietetyczne — Kompleks białkowy kumaryny”. Jacob rzucił szybkie spojrzenie na Kullę. Obcy ciągnął swoje wyjaśnienia, stojąc przed oknem Lyota. Dla podkreślenia argumentów wymachiwał jedną ręką w kierunku dantejskiego blasku.
— Teraz widać czerwoną linię wodoru alfa — mówił. — Bardzo pożyteczna linia szpektralna. Zamiaszt tonąć w powodzi przypadkowego światła ze wszysztkich poziomów Szłończa, możemy patrzeć tylko na te regiony, gdzie atomy wodoru abszorbują lub emitują więczej niż normalnie… — Kulla wskazał nakrapianą powierzchnię Słońca. Pokrywały ją ciemnoczerwone cętki i pierzaste łuki.
Jacob czytał o nich. Te łuki to włókna. Widziano je na tle kosmosu w kręgu świetlnym Słońca, od kiedy po raz pierwszy do obserwacji zaćmienia użyto teleskopu. Kulla najwyraźniej objaśniał, dzięki czemu widać je na tarczy słonecznej. Jacob zastanowił się. Przez całą podróż z Ziemi Pring unikał jadania posiłków z innymi. Co najwyżej sączył czasami wódkę lub piwo przez słomkę. Chociaż obcy nie podał żadnych wyjaśnień, Jacob mógł przypuszczać, że w kulturze Pringów istniał zakaz jedzenia w miejscach publicznych.
A poza tym — pomyślał — z takimi kafarami w gębie mógłby narobić niezłego bałaganu. Najwyraźniej wpakowałem się tutaj podczas jego śniadania, a Kulla jest zbyt grzeczny, żeby o tym napomknąć.
Spojrzał na tabletkę ciągle leżącą na dnie kubka, który trzymał w dłoni.
Wrzucił ją do kieszeni marynarki, a zgnieciony kubek cisnął do kosza na śmieci.
Teraz dopiero dostrzegł przycisk z napisem „Czarna kawa”. Uśmiechnął się ponuro. Może lepiej byłoby darować sobie kawę i nie narażać się na ryzyko obrażenia Kulli. ET wprawdzie nie zaprotestował, gdy Jacob podszedł do automatów z jedzeniem i piciem, ale przecież odwrócił się do niego tyłem.
Kulla podniósł wzrok, kiedy Jacob podszedł bliżej. Otworzył nieco usta i przez chwilę można było dostrzec błysk białej porcelany.
— Czy teraz nogi masz… mniej miękkie? — spytał troskliwie. — Tak, teraz jeszt, tfu, jest lepiej. Dziękuję… Dziękuję także za wyjaśnienia. Zawsze wydawało mi się, że Słońce jest raczej gładkie… oprócz plam i wzniesień. Myślę jednak, że w istocie jest bardzo skomplikowane.
Kulla skinął głową.
— Doktor Kepler jeszt szpezjalisztą. On udzieli ci lepszych wyjaśnień, kiedy wyruszysz z nami na nurkowanie.
Jacob uśmiechnął się uprzejmie. Ależ skrupulatnie szkolono wysłanników Galaktów! Czy skinięcie głową rzeczywiście coś dla Kulli znaczyło? Czy też było to coś, co nauczono go robić w określonej sytuacji pośród ludzi?
Nurkowanie?
Uznał, że nie należy prosić Kulli o powtórzenie tej uwagi.
Lepiej nie kusić losu — pomyślał.
Zaczął ziewać, akurat w porę, by przypomnieć sobie, że należy zakryć usta ręką. Strach pomyśleć, co podobny gest mógł oznaczać na ojczystej planecie Pringa! — Chyba wrócę do pokoju i spróbuję się jeszcze trochę się przespać. Dzięki za rozmowę.
— Doprawdy nie ma za czo, Jacob. Dobranocz.
Powłócząc nogami ruszył korytarzem i ledwie upadł na łóżko, już spał jak zabity.
Przez iluminatory wlewało się miękkie, perłowe światło i oświetlało twarze tych, którzy oglądali powierzchnię Merkurego przesuwającą się pod zniżającym lot statkiem. Prawie wszyscy, którzy nie mieli akurat żadnych obowiązków, zebrali się w salonie, przyciągnięci do rzędu okien widokowych przez groźne piękno planety. Głosy przycichły, a rozmowy przeniosły się do małych grupek zebranych wokół świetlików. Jedynym donośniejszym odgłosem był słaby, trzaskający dźwięk, którego Jacob nie mógł zidentyfikować.
Powierzchnia planety była zryta kraterami i pocięta długimi rowami. Cienie rzucane przez merkuriańskie góry były czarne jak kosmos i niezwykle ostre na tle jasnych brązów i srebrzystości. Pod wieloma względami widok przypominał ziemski Księżyc. Były też różnice. W jednym miejscu jakiś starożytny kataklizm wyrwał cały obszar gruntu. Po tej stronie Merkurego, która zwrócona była do Słońca, blizna składała się z siatki głębokich bruzd. Dokładnie wzdłuż krawędzi wyrwy biegł terminator, wyraźna granica dzieląca dzień od nocy.
W dole, tam gdzie nie sięgał cień, padał nieustannie ognisty deszcz siedmiu różnych płomieni. Protony i promienie rentgenowskie oderwane od magnetosfery wraz ze zwyczajnym, oślepiającym blaskiem Słońca, zmieszanym jeszcze z innymi zabójczymi składnikami, sprawiały, że powierzchnia Merkurego skrajnie różniła się od księżycowej. Wyglądało to na miejsce, gdzie można napotkać duchy. Przypominało czyściec. Jacob przypomniał sobie fragment starożytnego, wcześniejszego niż Haiku wiersza japońskiego, który czytał zaledwie miesiąc wcześniej:
Najwięcej posępnych myśli przybywa
Wraz z wieczorem. Wtedy zjawia się
Także twoja złudna postać
I mówi do mnie tak, jak ty mówiłaś.
— Czy pan coś powiedział?
Jacob otrząsnął się z płytkiego odrętwienia i ujrzał Dwayne’a Keplera, który stał obok niego.
— Nie, nic takiego. Oto pańska marynarka.
Wręczył ją Keplerowi, który uśmiechnął się w podziękowaniu.
— Przepraszam, ale fizjologia odzywa się w najmniej spodziewanych momentach. Prawdziwi kosmiczni wędrowcy też muszą chodzić do łazienki. A Bubbakub nie potrafi chyba oprzeć się temu materiałowi. Za każdym razem, gdy ją zdejmuję, żeby coś zrobić, przychodzę potem, a on śpi na niej. Po powrocie na Ziemię będę musiał mu taką kupić. Ale o czym to rozmawialiśmy, zanim wyszedłem?
Jacob wskazał na powierzchnię poniżej.
— Zastanawiałem się… Teraz już rozumiem, dlaczego kosmonauci nazywają Księżyc „przedszkolem”. Tutaj z pewnością trzeba bardziej uważać. Kepler pokiwał głową.
— Tak, ale to bez porównania lepsze niż posady w domu, przy jakichś głupich „programach prac publicznych”! — Kepler urwał, jak gdyby miał na końcu języka coś zjadliwego. Wzburzenie jednak wyparowało, tak że mógł ciągnąć dalej. Odwrócił się do iluminatora i wskazał panoramę pod nimi.
— Dawni obserwatorzy, Antoniodi i Schiaparelli, nazwali tę okolicę Charit Regio. Ten ogromny starożytny krater tam dalej to Goethe — pokazał obwarzanek ciemnej materii na jasnej równinie. — Leży bardzo blisko Bieguna Północnego, trochę niżej jest sieć jaskiń, dzięki której istnieje Baza Merkuriańska.
Kepler reprezentował teraz idealny wizerunek dostojnego i uczonego dżentelmena, może tylko oprócz tych momentów, kiedy jeden lub drugi koniec jego długich płowych wąsów wchodził mu do ust. Zdenerwowanie fizyka zdawało się ustępować w miarę zbliżania się do Merkurego i bazy Słonecznego Nurka, gdzie był szefem. Podczas podróży zdarzało się bowiem, zwłaszcza gdy rozmowa schodziła na wspomaganie albo na Bibliotekę, że przybierał on minę człowieka, który ma mnóstwo do powiedzenia i nijak nie może tego zrobić. Wyglądał wtedy na podenerwowanego i zakłopotanego, jakby bał się wyrazić swoje poglądy.
Po zastanowieniu Jacob uznał, że częściowo zna przyczynę tego. Chociaż dowódca Słonecznego Nurka nie powiedział wprost nic takiego, co mogłoby go zdradzić, Jacob był przekonany, iż Dwayne Kepler jest człowiekiem religijnym. Pośród sporów Skór z Koszulami i problemów Kontaktu z nieziemcami, zorganizowana religia rozpadła się w proch.
Danikeniści głosili wiarę w jakąś wielką (ale nie wszechmocną) rasę istot, które przyczyniły się do rozwoju człowieka i mogły zrobić to znowu. Zwolennicy Etyki Neolitycznej nauczali, że nie sposób zaprzeczyć istnieniu „ducha ludzkości”. Samo zaś istnienie tysięcy podróżujących w kosmosie ras, z których tylko niewiele wyznawało coś, co byłoby podobne do starych ziemskich doktryn religijnych, zadało dotkliwy cios koncepcji wszechpotężnego i antropomorficznego Boga. Większość oficjalnych wyznań albo stanęła po którejś stronie w konflikcie między Skórami i Koszulami, albo przekształciła się w filozoficzny teizm. Legiony wiernych przeszły pod inne sztandary, ci zaś, którzy tego nie uczynili, siedzieli cicho pośród całego zgiełku. Jacob zastanawiał się często, czy czekali na Znak.
Jeśli Kepler był wierzący, to jego ostrożność dałaby się w części wytłumaczyć. Bezrobocie wśród naukowców było przecież spore. Nie chciałby narażać się na to, że zyska sobie opinię fanatyka, a jego nazwisko dołączone zostanie do listy bezrobotnych. Jacob uważał, że to wstyd tak myśleć. Warto byłoby przecież wysłuchać jego poglądów.
Szanował jednak prawo Keplera do prywatności w tej sferze. Zawodową ciekawość Jacoba budził udział, jaki w problemach psychicznych Keplera mogło mieć odosobnienie. W umyśle tego człowieka kryło się coś więcej niż dylematy filozoficzne, coś, co czasami osłabiało jego skuteczność jako przywódcy i jego wiarę w siebie jako uczonego.
Martine, psycholog, przebywała często z Keplerem, przypominając mu regularnie, by zażywał leki z fiolek wypełnionych rozmaitymi pigułkami w różnych kolorach, które nosił po kieszeniach.
Jacob czuł, jak powracają stare nawyki, nie stępione przez ostatnie spokojne miesiące w Centrum Wspomagania. Pragnął dowiedzieć się, co to za pigułki, prawie tak bardzo, jak chciał wiedzieć, czym Mildred Martine zajmowała się naprawdę na Słonecznym Nurku. Martine ciągle stanowiła dla niego zagadkę. W żadnej z rozmów, jakie przeprowadzili na pokładzie statku, nie udało mu się przebić przez jej przeklętą przyjacielską obojętność. Jej przychylność w stosunku do Jacoba była równie wyraźna, jak przesadne zaufanie, jakim darzył go Kepler. Myślami mulatka i tak była gdzie indziej. Martine i LaRoque prawie nie wyglądali przez swój świetlik. Psycholog opowiadała zamiast tego o swoich badaniach nad wpływem barwy i jasności na zachowania neurotyczne. Jacob słyszał już o tym na spotkaniu w Ensenadzie. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobiła Martine po przyłączeniu się do Słonecznego Nurka, było sprowadzenie środowiskowych czynników psychogennych do minimum, na wypadek gdyby „zjawiska” okazały się złudzeniem wywołanym przez stres.
Jej przyjaźń z LaRoque’em rosła przez całą podróż, w miarę jak w skupieniu wysłuchiwała jednej po drugiej jego sprzecznych ze sobą opowieści o zaginionych cywilizacjach i starożytnych przybyszach z kosmosu. Dziennikarz reagował na jej zainteresowanie elokwencją, z której słynął. Kilka razy ich prywatne rozmowy w salonie przyciągnęły tłumy. Jacob też przysłuchiwał się im raz czy dwa. LaRoque, jeśli tylko chciał, potrafił naprawdę porwać słuchaczy.
Mimo to Jacob czuł się bardziej skrępowany w obecności tego człowieka niż w obecności kogokolwiek z pozostałych pasażerów. Przedkładał towarzystwo osób bardziej bezpośrednich, takich jak Kulla. Polubił nawet obcego. Pomimo ogromnych oczu i niewiarygodnych organów dentystycznych gusta Pringa w wielu sprawach podobne były do jego własnych.
Kulla zadawał mnóstwo zaskakujących pytań na temat Ziemi i jej mieszkańców, zwłaszcza zaś tego, w jaki sposób ludzie traktowali swoje rasy podopieczne. Kiedy dowiedział się, że Jacob brał udział w programie doprowadzania do pełnej rozumności szympansów, delfinów, a ostatnio także psów i goryli, zaczął odnosić się do niego z jeszcze większym szacunkiem.
Pring ani razu nie powiedział, że ziemska technika jest archaiczna czy przestarzała, chociaż każdy wiedział, że w całej Galaktyce wyróżnia się ona swoją oryginalnością. Jak daleko sięgała pamięć, żadna inna rasa nie musiała przecież wynajdywać wszystkiego sama, zaczynając od zera. Dbała o to Biblioteka. Sam Kulla z entuzjazmem odnosił się do korzyści, jakie wiedza Galaktów miała przynieść jego ludzkim i szympansim przyjaciołom. Pewnego razu ET poszedł z Jacobem do sali gimnastycznej statku i swoimi wielkimi, czerwonymi oczyskami przyglądał się, jak Jacob odbywa maratoński trening kondycyjny, jeden z wielu podczas tej podróży. Podczas krótkich odpoczynków Jacob odkrył, że Pring przyswoił już sobie sztukę opowiadania nieprzyzwoitych dowcipów. Jego rasa musiała mieć obyczaje seksualne podobne do tych, jakie cechowały współczesne społeczeństwo ludzi, ponieważ zakończenie „…teraz spieramy się już tylko o cenę” miało chyba takie samo znaczenie dla nich obu.
To właśnie dowcipy, bardziej niż cokolwiek innego, sprawiły, że Jacob zdał sobie sprawę, jak daleko od domu znajdował się szczupły pringijski dyplomata. Zastanawiał się, czy Kulla czuł się tak samotny, jak czułby się on sam w podobnej sytuacji. Podczas kolejnych dyskusji o tym, czy najlepszym gatunkiem piwa jest Tuborg, czy L-5, Jacob musiał wysilać się, aby nie zapomnieć, że rozmawia z obcym, a nie z sepleniącym, trochę zbyt uprzejmym człowiekiem. Dostał jednak nauczkę, kiedy podczas jednej z takich rozmów nagle odkryli, że dzieli ich przepaść nie do przebycia. Jacob opowiedział historię o dawnych konfliktach klasowych na Ziemi, której Kulla nie zrozumiał. Jacob spróbował zilustrować istotę rzeczy chińskim przysłowiem: „Chłop zawsze wiesza się na wrotach swojego pana”.
Oczy obcego nagle pojaśniały i Jacob po raz pierwszy usłyszał wypełnione wzruszeniem klekotanie dochodzące z jego ust. Początkowo wytrzeszczył oczy w zdumieniu, a potem szybko zmienił temat.
Mimo wszystko jednak, spośród wszystkich pozaziemców, jakich spotkał, Kulla dysponował czymś najbardziej zbliżonym do ludzkiego poczucia humoru. Oczywiście wyłączając Fagina.
Teraz, tuż przed lądowaniem, Pring stał w milczeniu obok swojego opiekuna. Wyrazu ich twarzy nie sposób było odgadnąć.
Kepler trącił Jacoba w ramię, wskazując przy tym iluminator. — Już niedługo kapitan uszczelni ekrany stazowe i zacznie zmniejszać prędkość przeciekania czasoprzestrzeni. Skutki będą na pewno interesujące. — Sądziłem, że statek jak gdyby ślizga się po tkaninie przestrzeni, tak jakby jeździć na desce do surfmgu po plaży.
Kepler uśmiechnął się.
— Nie, panie Demwa. To powszechny błąd. Ślizganie się w przestrzeni to tylko zwrot, którego używają popularyzatorzy. Kiedy mówię o czasoprzestrzeni, nie mam na myśli „tkaniny”. Przestrzeń nie jest materialna. W rzeczywistości kiedy zbliżamy się do osobliwości planetarnej — czyli do zniekształcenia przestrzeni powodowanego przez planetę — musimy przyjąć stale zmieniającą się metrykę, to znaczy zestaw parametrów, za pomocą których mierzymy czas i przestrzeń. To tak, jak gdyby natura chciała, żebyśmy stopniowo zmieniali długość naszych wzorców metra i tempo naszych zegarów za każdym razem, gdy znajdziemy się blisko jakiejś masy.
— Rozumiem, że kapitan kontroluje nasze zbliżanie, pozwalając, by zmiana ta odbywała się powoli?
— Dokładnie tak! Oczywiście w dawnych czasach takie dostosowanie było o wiele gwałtowniejsze. Przyjmowało się daną metrykę albo hamując stale napędem rakietowym aż do samego lądowania, albo rozbijając się o planetę. Teraz zwijamy po prostu nadmiar metryczny jak kawałek materiału. Ach! Znowu to „materialne” skojarzenie! — Kepler uśmiechnął się szeroko. — Jednym z pożytecznych produktów ubocznych jest przy tym neutronium o czystości handlowej, głównym jednak celem jest bezpieczne lądowanie. — Kiedy więc zaczniemy w końcu upychać przestrzeń do worka, co będzie widać?
Kepler wskazał na iluminator.
— Może pan to zobaczyć właśnie teraz.
Na zewnątrz gasły gwiazdy. W miarę jak patrzyli, powoli znikał olbrzymi tuman jasnych punkcików, widocznych nawet przez osłony przyciemniające. Wkrótce pozostało ich zaledwie kilka, brunatno-żółtych i słabo widocznych na czarnym tle. Planeta pod nimi również uległa zmianie.
Światło odbijane przez powierzchnię Merkurego straciło swój poprzedni żar i wyrazistość, przybrało natomiast odcień pomarańczowy. Planeta była teraz właściwie ciemna. W dodatku była coraz bliżej. Wolno, ale wyraźnie horyzont ulegał spłaszczeniu. Obiekty, które uprzednio ledwie można było dostrzec, stawały się teraz lepiej widoczne, w miarę jak Bradbury opuszczał się coraz niżej.
Wielkie kratery otwierały się, ukazując mniejsze zagłębienia w swoich wnętrzach. Kiedy statek przelatywał nad poszarpaną krawędzią jednego z nich, Jacob zobaczył, że te małe także kryły w sobie jeszcze mniejsze jamy, kształtem przypominające wielki krater. Horyzont planety zniknął za pasmem gór i Jacob stracił wspaniałą perspektywę. Statek zniżał lot, ale teren pod nimi wyglądał teraz ciągle tak samo. Nie dało się stwierdzić, jak wysoko był Bradbury.
Czy to pod nami to góra, czy tylko głaz? — pomyślał. — A może wylądujemy za sekundę lub dwie, i to jest po prostu większy kamień?
Jacob poczuł, że są już blisko. Szare cienie i pomarańczowe wąwozy zdawały się być na wyciągnięcie ręki.
Spodziewał się, że statek za moment usiądzie, dlatego zaskoczyło go, kiedy lej w ziemi popędził nagle w górę i pochłonął ich.
W czasie przygotowań do zejścia z pokładu Jacob przypomniał sobie z przerażeniem, co robił podczas lądowania, kiedy zapadł w płytki trans, trzymając w ręku marynarkę Keplera. Z wielką zręcznością przeszukał wtedy ukradkiem jej kieszenie i wykradł nieco leku z każdej fiolki oraz zabrał mały ogryzek ołówka, nie zostawiając przy tym odcisków palców. Trofeum wypełniało teraz jego boczną kieszeń, ale pakunek był na tyle mały, że nie wybrzuszał kurtki.
— A więc już się zaczęło — mruknął.
Zacisnął szczęki.
Tym razem — pomyślał — poradzę sobie z tym sam! Nie potrzebuję pomocy od mojego alter ego. Nie będę włóczył się po okolicy i włamywał gdzie popadnie! Zaciśniętą pięścią uderzył w udo, żeby wypędzić z palców świerzbiące uczucie zadowolenia.