CZĘŚĆ SZÓSTA

Miarą zdrowia psychicznego jest łatwość przystosowania się (nie zaś odniesienie do jakiejś „normy”), zdolność uczenia się na doświadczeniach… brania pod uwagę rozsądnych argumentów… oraz uczuć… a zwłaszcza zdolność rezygnowania po osiągnięciu zaspokojenia. Istota choroby polega na utrwaleniu się niezmiennych i zachłannych wzorców zachowania.

Lawrence Kubie

17. Cień

Warsztat był starannie uporządkowany. Narzędzia, zazwyczaj rozrzucone w nieładzie, teraz wisiały bezużytecznie, każde na odpowiednim kołku w ścianie. Wszystkie były czyste. Porysowany, pokryty nacięciami blat stołu lśnił pod świeżą warstwą wosku. Sterta częściowo rozmontowanych urządzeń, które Jacob odsunął na bok, oskarżycielsko piętrzyła się na podłodze. Równie oskarżycielski był wzrok głównego mechanika, który przyglądał się podejrzliwie, kiedy Jacob obejmował warsztat w posiadanie. Nie miało to większego znaczenia. Pomimo fiaska wyprawy heliostatku — a może właśnie ze względu na nie — nikt nie protestował, kiedy Jacob postanowił kontynuować swoje własne badania. Warsztat stanowił obszerne i wygodne miejsce, które nie było teraz akurat nikomu potrzebne, więc mógł z niego korzystać. Poza tym, spędzanie tu czasu zmniejszało prawdopodobieństwo, że znajdzie go Millie Martine.

Z niszy wielkiej groty heliostatków Jacob widział srebrny poblask gigantycznego statku, częściowo tylko zasłonięty skalną ścianą. Daleko w górze ściana sklepiała się wśród skroplonych oparów.

Usiadł na wysokim stołku przed warsztatem, narysował na dwóch kartkach papieru „schematy wyboru” i rozłożył je na stole. Na każdej z różowych kartek napisane było „tak” lub „nie”, reprezentujące różne możliwe rzeczywistości morfologiczne. Po lewej stronie napisane było: B. MA RACJĘ CO DO DUCHÓW, TAK (I/NIE (II).

Druga kartka była jeszcze bardziej skomplikowana: ODBIŁO MI, TAK/NIE.

Jacob nie mógł pozwolić, żeby ktokolwiek wpłynął na jego opinię w tych sprawach. Dlatego właśnie od powrotu na Merkurego unikał Martine i innych. Stał się więc pustelnikiem, jeśli nie liczyć grzecznościowej wizyty złożonej zdrowiejącemu Keplerowi. Pytanie po lewej stronie dotyczyło zadania Jacoba, choć nie mógł wykluczyć, że wiąże się ono z pytaniem po prawej.

Pytanie po prawej stronie było z kolei bardzo trudne. Żeby na nie właściwie odpowiedzieć, trzeba było odłożyć na bok wszelkie emocje. Poniżej pytania po lewej umieścił kartkę z rzymską cyfrą I i wyliczył na niej dowody na to, że Bubbakub mówił prawdę.


POZYCJA I: WERSJA B. JEST PRAWDZIWA.


Lista była obszerna. Przede wszystkim wyjaśnienia Pilanina tłumaczyły zgrabnie i spójnie zachowanie Słonecznych Duchów. Cały czas wiadomo było, że stworzenia posługują się jakimś rodzajem psi. Przerażający, człekokształtny wygląd sugerował znajomość ludzi i nieprzyjazne skłonności. Zginął „tylko” szympans, a Bubbakub jako jedyny mógł pochwalić się nawiązaniem kontaktu z Solariowcami. Wszystko to pasowało do wersji LaRoque’a, którą stworzenia miały jakoby zaszczepić w jego umyśle.

Najbardziej imponującym osiągnięciem był wyczyn dokonany przez Bubbakuba za pomocą pamiątki po Letanich, który miał miejsce wtedy, gdy Jacob leżał nieprzytomny na pokładzie heliostatku. Zdarzenie to dowodziło, że Pilanin kontaktował się jakoś ze Słonecznymi Duchami.

Odpędzenie jednego Ducha za pomocą błysku światła wydawało się wiarygodne (chociaż Jacob nie miał pojęcia, jak istota szybująca w świetlistej chromosferze mogła wykryć cokolwiek w ciemnym wnętrzu heliostatku), natomiast rozproszenie całego stada magnetożerców i pasterzy sugerowało, że Pilanin musiał skorzystać z jakiejś potężnej siły (psi?).

Podczas analizy morfologicznej każdy z tych elementów miał być raz jeszcze zbadany, jednak na pierwszy rzut oka Jacob musiał przyznać, że pozycja numer I wyglądała na prawdziwą.

Numer II wobec tego był nie lada kłopotem, gdyż zakładał przeciwieństwo tezy z pozycji I.


POZYCJA II: WERSJA B JEST NIEPRAWDZIWA — (IIA) MYLI SIĘ/(IIB) KŁAMIE.


IIA nie nasuwało Jacobowi zbyt wielu pomysłów. Bubbakub wydawał się zbyt pewny swego. Oczywiście mogły go zwieść same Duchy… Jacob nabazgrał odpowiednią notatkę pod numerem IIA. Była to w istocie bardzo ważna ewentualność, ale oprócz kolejnych nurkowań nie przychodził mu do głowy żaden sposób, żeby ją potwierdzić lub obalić. A sytuacja polityczna sprawiała, że następne nurkowania były niemożliwe. Bubbakub, popierany przez Martine, upierał się, że jakiekolwiek dalsze ekspedycje byłyby bezcelowe, a bez niego i pamiątki po Letanich prawdopodobnie także tragiczne. Co dziwne, doktor Kepler nie spierał się z nimi. W dodatku to na jego rozkaz heliostatek przeniesiono do suchego doku, zawieszono normalne prace konserwacyjne, a nawet zniesiono tajność informacji przy rozmowach z Ziemią.

Motywacje Keplera były dla Jacoba zagadką. Przez kilka minut wpatrywał się w kartkę, na której napisane było: SPRAWA POBOCZNA — KEPLER? W końcu cisnął ją na stertę urządzeń na podłodze. Ten człowiek wyraźnie go rozczarował. Przeszedł do kartki IIB. Pomysł, że Bubbakub kłamie, był dość pociągający. Jacob nie mógł już dłużej udawać jakiejkolwiek sympatii dla małego przedstawiciela Biblioteki. Widział wyraźnie swoje osobiste uprzedzenie. Chciał, żeby IIB było prawdą.

Bubbakub z pewnością miał motyw, żeby kłamać. Niepowodzenie Biblioteki w dostarczeniu informacji o solarnych formach życia było dla niego kłopotliwe. Poza tym Pilanin miał za złe „szczenięcej” rasie jej całkowicie niezależne badania. Obydwu tych kłopotów można się było pozbyć, gdyby Słoneczny Nurek załamał się w taki sposób, by starożytna nauka mogła zatryumfować.

Hipoteza o kłamstwie Bubbakuba pociągała jednak za sobą masę problemów. Po pierwsze, jaka część jego opowieści była kłamstwem? Sztuczka z pamiątką po Letanich była bez wątpienia autentyczna, ale gdzie jeszcze można było wyznaczyć granicę? W dodatku jeśli Bubbakub skłamał, to musiał być absolutnie pewien, że nikt go nie nakryje. Instytuty Galaktyczne, a zwłaszcza Biblioteka, opierały się na opinii całkowitej uczciwości. Bubbakuba upieczono by żywcem, gdyby coś takiego wyszło na jaw. Sedno sprawy kryło się w IIB. Wyglądało to beznadziejnie, ale Jacob musiał jakoś wykazać, że IIB jest prawdą. W przeciwnym razie Słoneczny Nurek był skończony. Zadanie było skomplikowane. Każda teoria, w której Bubbakub kłamał, musiała jednocześnie wyjaśnić śmierć Jeffreya, nienormalny stan LaRoque’a i jego dziwne zachowanie, groźby Słonecznych Duchów…

Jacob nabazgrał notatkę i dołożył ją do IIB.


NOTATKA UZUPEŁNIAJĄCA: DWA RODZAJE SŁONECZNYCH DUCHÓW?


Zapamiętał uwagę, że nikt nigdy nie widział, jak „normalny” Duch zmienia się w odmianę półprzeźroczystą, wykonującą pantomimę gróźb.

Przyszła mu do głowy jeszcze jedna myśl.

NOTATKA UZUPEŁNIAJĄCA: TEORIA KULLI, ŻE PSI SOLARIOWCÓW TŁUMACZY NIE TYLKO LR, ALE TAKŻE INNE DZIWNE ZACHOWANIA. Kiedy to pisał, myślał o Martine i Keplerze, ale zastanowiwszy się dobrze, przepisał tę uwagę jeszcze raz i dołączył ją do kartki zatytułowanej ODBIŁO MI — NIE (IV). Kwestia jego zdrowia psychicznego napełniła go większą odwagą. Pod pozycją III zaczął metodycznie wyliczać dowody na to, że coś było nie w porządku.

1. OŚLEPIAJĄCE ŚWIATŁO W BAJA. Przed spotkaniem w Centrum Informacyjnym przeszedł ostatni głęboki trans. Wyrwał go z niego jakiś obiekt psychiczny — „błękit”, który wdarł się w jego hipnozę jak blask reflektora. Bez względu na to, jakiego rodzaju ostrzeżenie zsyłała mu podświadomość, nadejście Kulli przerwało je.

2. NIEKONTROLOWANE DZIAŁANIA PANA HYDE’A. Jacob wiedział, że rozejście się jego umysłu na część normalną i nienormalną było w najlepszym razie chwilowym rozwiązaniem długotrwałego problemu. Kilkaset lat temu jego stan określono by jako schizofrenię. Teraz działanie hipnozy miało pozwolić jego rozdzielonym połowom na spokojne połączenie pod kierownictwem osobowości dominującej. Jego zdziczała druga połowa wydostawała się na zewnątrz lub przejmowała kontrolę wtedy, gdy było to potrzebne… kiedy Jacob musiał odwołać się do zimnego, twardego, wścibskiego, absolutnie pewnego siebie gościa, jakim był kiedyś.

Dawniej wyczyny jego drugiego ja bardziej go zawstydzały, niż niepokoiły. Na przykład kradzież leków Keplera na Bradburym była w miarę logiczna, jeśli wziąć pod uwagę to, co już wiedział, choć może wolałby zastosować w tym celu inne środki. Jeśli zaś chodzi o to, co powiedział do doktor Martine na pokładzie heliostatku, to sporo jego słów sugerowało albo mnóstwo uzasadnionych podejrzeń kipiących w nieświadomości, albo jakieś poważne, głęboko tkwiące problemy.

3. ZACHOWANIE NA HELIOSTATKU: USIŁOWANIE SAMOBÓJSTWA? Wbrew oczekiwaniom nie zabolało to tak mocno. Ten epizod niepokoił Jacoba. Co jednak dziwne, czuł się raczej zły niż zawstydzony, jakby to ktoś inny sprawił, że zachował się jak idiota. Mogło to oczywiście dowodzić wszystkiego, także zwariowanego usprawiedliwiania się, ale na to akurat nie wyglądało. Jacob nie czuł żadnych oporów wewnętrznych, kiedy rozważał tę możliwość. Po prostu się z tym nie zgadzał.

Problem numer trzy mógł być częścią ogólnego załamania psychicznego albo stanowić oderwany przypadek dezorientacji, jak to stwierdzała diagnoza doktor Martine (która od lądowania ścigała Jacoba po całej bazie, żeby go zmusić do terapii). Mógł być też wywołany przez jakiś czynnik zewnętrzny, jak to już wcześniej stwierdził. Jacob odsunął się od warsztatu. Na to trzeba było czasu. Jedyny sposób, żeby czegokolwiek dokonać, to robić często przerwy i pozwolić, by pomysły przenikały z podświadomości, tej głębokiej podświadomości, którą badał. No, nie był to jedyny sposób, ale dopóki nie rozstrzygnął kwestii swojego zdrowia psychicznego, nie miał zamiaru chwytać się innych środków. Wstał i zaczął powoli układać swoje ciało w ciąg pozycji odprężających Tai Chi Chuan. Czuł, jak od niewygodnego siedzenia na stołku trzeszczą mu kręgi. Rozciągnął się i pozwolił, by energia powróciła do tych części ciała, które były uśpione. Lekka kurtka, którą miał na sobie, krępowała ramiona. Przerwał ciąg i zdjął ją. Wieszak na ubrania stał przy kantorku głównego mechanika, naprzeciw warsztatu naprawczego, obok kranu z wodą pitną. Jacob przeszedł tam lekkim krokiem, stąpając na palcach, czując rozpierającą go po Tai Chi energię.

Główny mechanik kiwnął niechętnie głową, kiedy Jacob przechodził obok niego — facet był najwyraźniej zmartwiony. Siedział za biurkiem w swoim wyłożonym pianką kantorku, z wyrazem twarzy, który Jacob widział wielokrotnie od swojego powrotu, zwłaszcza wśród niższego kierownictwa. Jego dobry nastrój prysł pod wpływem tego widoku. Kiedy pochylał się nad kranem, usłyszał klekoczący odgłos. Podniósł głowę, bo dźwięk się powtórzył i najwyraźniej dobiegał z groty. Z miejsca, gdzie Jacob stał, widać było połowę heliostatku. Reszta wyłoniła się powoli, gdy podszedł do krawędzi ściany skalnej. Klinowate wrota heliostatku wolno opadły. Na dole stali Kulla i Bubbakub, trzymając pomiędzy sobą długie, cylindryczne urządzenie. Jacob skrył się za ścianą. Co też ci dwaj tam robią?

Słyszał wysuwający się z pokładu statku pomost, a potem odgłosy wciągania maszyny do środka.

Oparł się plecami o ścianę i pokręcił głową. Tego już za wiele. Jeżeli pojawi się jeszcze jedna tajemnica, to chyba mi naprawdę odbije… oczywiście jeżeli już do tego nie doszło. Ze środka statku dobiegał dźwięk, przypominający użycie sprężarki powietrza albo odkurzacza. Klekoty, odgłosy przesuwania, a czasem także piskliwe pilańskie przekleństwa sugerowały, że urządzenie ciągnięto przez całe wnętrze heliostatku. Jacob uległ pokusie. Bubbakub i Kulla znajdowali w środku, a nikogo innego w zasięgu wzroku nie było.

W najgorszym razie, gdyby przyłapano go na szpiegowaniu, nie miał właściwie nic do stracenia oprócz reszty reputacji.

Kilkoma pewnymi krokami pokonał sprężysty pomost. Na szczycie pochylni położył się na brzuchu i zajrzał do środka.

Urządzenie rzeczywiście było odkurzaczem. Bubbakub ciągnął je, odwrócony tyłem do Jacoba, a Kulla manipulował giętką rurą zakończoną nasadką ssącą. Pring powoli kręcił głową, jego zęby zaklekotały cicho. Rugając swojego podopiecznego, Bubbakub wyrzucił z siebie serię krótkich szczęknięć. Klekot wzmógł się, ale Kulla pracował teraz szybciej. Widok był dziwaczny i niepokojący. Pring najwyraźniej odkurzał przestrzeń pomiędzy pokładem a zakrzywiającą się ścianą statku, choć nie było tam przecież nic oprócz pól siłowych, które podtrzymywały pokład!

Posuwając się wokół krawędzi, Kulla i Bubbakub zniknęli za kopułą centralną. Lada moment mogli pokazać się po drugiej stronie, tym razem zwróceni twarzą do niego. Jacob zsunął się po pochylni o metr i resztę drogi przebył schodząc. Wrócił do skalnej niszy, gdzie na powrót zasiadł na stołku przed rozłożonymi kartkami. Gdyby tylko było dosyć czasu! Gdyby centralna kopuła była większa albo gdyby Bubbakub pracował wolniej, mógłby może znaleźć jakiś sposób, żeby dostać się do szpary pola siłowego i wziąć próbkę tego, co tamci zbierali. Na myśl o tym Jacoba przeszedł dreszcz, ale rzecz warta byłaby spróbowania.

Albo nawet zdjęcie Bubbakuba i Kulli przy pracy! Ale gdzie zdobyć aparat w ciągu tych paru minut, które mu zostały?

Nie było jak dowieść, że Bubbakub miał zamiar zrobić coś złego, ale Jacob uznał, że teoria IIB nabrała żywszych kolorów. Na kawałku papieru nabazgrał: KURZ B… HALUCYNOGENY UWOLNIONE NA POKŁADZIE STATKU? Rzucił go na kupkę i pobiegł do kantorku głównego mechanika.

Facet gderał coś niezadowolony, kiedy Jacob poprosił go, żeby z nim poszedł. Twierdził, że musi siedzieć przy swoim telefonie i w ogóle nie ma pojęcia, gdzie tu można by znaleźć zwyczajny aparat fotograficzny. Jacob uznał, że gość kłamie, ale nie miał czasu na dyskusje. Musiał dostać się do telefonu.

Jeden aparat znajdował się na ścianie niedaleko rogu, zza którego obserwował Kullę i Bubbakuba wchodzących na pochylnię. Kiedy jednak podniósł słuchawkę, nie bardzo wiedział, do kogo miałby zadzwonić ani co powiedzieć.

„Halo, doktor Kepler? Tu Jacob Demwa, pamięta mnie pan? Ten, co się próbował zabić na pańskim heliostatku. Taa… hm, chciałbym, żeby zszedł pan tu na dół i zobaczył, jak Pil Bubbakub robi wiosenne porządki…”

Nie, to nie brzmiało najlepiej. Zanim ktokolwiek zdążyłby tu przyjść, Kulla i Bubbakub dawno by już zniknęli, a ten telefon stałby się kolejną pozycją na liście jego powszechnie znanych zaburzeń.

Ta myśl uderzyła Jacoba.

A może ja po prostu wyobraziłem sobie to wszystko? Teraz już nie było słychać odkurzacza. Kompletna cisza. Poza tym, cała ta sprawa była tak cholernie symboliczna… Zza rogu dobiegły piski, pilańskie przekleństwa i odgłos spadającej maszyny. Jacob na chwilę zamknął oczy. Dźwięki były piękne. Zaryzykował wychylenie się za krawędź skały. Bubbakub stał u stóp pochylni, trzymając jeden koniec odkurzacza; rzęsy wokół jego oczu nastroszyły się sztywno, sierść na szyi sterczała jak kołnierz. Pil wpatrywał się z furią w Kullę, który mocował się niezdarnie z zatrzaskiem pojemnika na kurz. Z nie domkniętego otworu wysypało się trochę czerwonego proszku.

Bubbakub parsknął pogardliwie, kiedy Kulla zbierał proszek garściami, a potem skierował na kupkę rurę odkurzacza. Jacob był pewien, że jedna garść zamiast do odkurzacza, trafiła do kieszeni srebrzystej tuniki Pringa.

Pilanin rozrzucił nogą resztki kurzu, żeby połączyły się z podłożem. Rozejrzał się potem podejrzliwie na wszystkie strony, aż Jacob musiał prędko cofnąć głowę za ścianę, szczeknął krótką komendę i poprowadził Kullę z powrotem do wind. Kiedy Jacob wrócił do warsztatu, znalazł tam głównego mechanika przeglądającego rozrzucone kartki jego analizy morfologicznej. Kiedy do niego podszedł, mężczyzna podniósł wzrok.

— Co to było, tam? — wskazał brodą w stronę groty.

— Nie, nic — odparł Jacob. Przez chwilę się zastanawiał. — Tylko jacyś Iti myszkują po statku.

— Po statku? — Główny mechanik zerwał się. — To o tym żeś pan przedtem gadał? Czemuś pan do cholery od razu nie powiedział?!

— Zaraz, poczekaj pan — Jacob złapał za ramię mechanika, który już pędził do statku. — Za późno, już poszli. Poza tym żeby domyślić się, co oni zamierzają, nie wystarczy przyłapać ich na robieniu czegoś dziwnego. Wiadomo, że Iti są specjalistami od dziwności. Mechanik spojrzał na Jacoba, jakby widział go po raz pierwszy.

— Taa — wycedził powoli. — To racja. Ale może wreszcie powiesz mi pan, coś pan widział. Jacob wzruszył ramionami i opowiedział całą historię, od usłyszenia dźwięku otwieranego włazu do komedii z rozsypanym proszkiem. — Nie łapię tego — główny mechanik podrapał się po głowie. — Nie ma się co przejmować. Jak powiedziałem, nie wystarczy jeden ślad, żeby załatwić tego brzękacza.

Jacob ponownie usiadł na stołku i zaczął skrupulatnie notować na kilku kartkach. K. MA PRÓBKĘ PROSZKU… DLACZEGO? POPROSIĆ GO O TROCHĘ — NIEBEZPIECZNE?

CZY K. WSPÓŁPRACUJE Z WŁASNEJ WOLI? OD JAK DAWNA? ZDOBYĆ PRÓBKĘ!

— A tak w ogóle to co pan tu robi? — spytał główny mechanik.

— Szukam śladów.

Po chwili milczenia mężczyzna postukał w kartki papieru rozłożone na stole. — A niech to, ja bym nie był taki spokojny, gdybym myślał, że mi odpala! Jak to było? To znaczy kiedyś pan odleciał i chciałeś wypić truciznę?

Jacob podniósł wzrok znad kartek. Był taki obraz. Wrażenie. Nozdrza wypełniał zapach amoniaku, w skroniach pulsowało. Jakby całe godziny spędził pod lampą na przesłuchaniu. Pamiętał ten obraz wyraźnie. Ostatnią rzeczą, jaką widział przed zapaścią, była twarz Bubbakuba. Czarne oczka wpatrywały się w niego spod brzegu hełmu psi. Jako jedyny na pokładzie Pilanin przyglądał się beznamiętnie, gdy Jacob rzucił się naprzód i runął na pokład bez czucia, metr od jego stóp.

Ta myśl sprawiła, że Jacob poczuł chłód. Zaczął ją zapisywać, ale przestał. To było zbyt poważne. Pospiesznie napisał krótką notkę w łamanym delfinim troistym i dołączył ją do pliku numer IV.

— Przepraszam — spojrzał na głównego mechanika. — Mówił pan coś? — A tam, to i tak nie moja rzecz — tamten potrząsnął głową. — Nie powinienem wtykać nosa. Byłem tylko ciekawy, co pan tu robi. — Zamilkł na chwilę. — Pan próbuje uratować ten program, prawda? — zapytał w końcu.

— Tak, próbuję.

— W takim razie jest pan jedynym z tych mądrali, który się stara — powiedział mechanik cierpko. — Przepraszam, że wcześniej na pana warczałem. Już panu nie będę przeszkadzał, będzie pan mógł spokojnie pracować — zaczął zbierać się do wyjścia. Jacob zastanawiał się przez moment.

— Nie miałby pan ochoty pomóc?

Mechanik odwrócił się.

— A co trzeba zrobić?

— No, na początek potrzebowałbym miotły i szufelki — uśmiechnął się Jacob.

— Już się robi — mechanik wybiegł w pośpiechu.

Jacob przez chwilę stukał palcami po blacie. Potem zebrał rozrzucone kartki i wepchnął je z powrotem do kieszeni.

18. Ostrość

— Kierownik powiedział, że nikomu nie wolno tam wchodzić, rozumie pan.

Jacob podniósł wzrok znad swojej pracy.

— A niech to! — wyszczerzył z wściekłości zęby. — Nie wiedziałem o tym! Próbuję na tym zamku wytrychu ot tak, dla zabawy!

Drugi mężczyzna kręcił się nerwowo w miejscu i mamrotał coś o tym, że nigdy nie myślał być wplątanym we włamanie.

Jacob przechylił się na krześle. Pokój zakołysał się, aż musiał dotknąć plastykowej nogi stołu, żeby złapać równowagę. W przyćmionym świetle laboratorium fotograficznego trudno było dobrze widzieć, zwłaszcza po dwudziestu minutach żmudnej pracy drobnymi narzędziami.

— Mówiłem już panu, Donaldson — powiedział powoli.

Nie mamy wyboru. Co byśmy mogli pokazać? Odrobinę kurzu i podejrzaną teorię? Trzeba myśleć. Na razie jesteśmy w błędnym kole. Nie dopuszczą nas do dowodu, bo nie mamy dowodu, że naprawdę tego potrzebujemy! — Potarł mięśnie na karku. — Nie, musimy zrobić to sami… to znaczy, jeżeli woli pan czekać z założonymi rękami… Główny mechanik chrząknął.

— Wie pan dobrze, że zostanę — powiedział urażonym tonem. — W porządku, w porządku — Jacob kiwnął głową. Przepraszam. A teraz czy mógłby mi pan podać ten mały przyrząd, tam. Nie, ten z haczykiem na końcu. Tak, ten. A teraz może pan pójść do zewnętrznych drzwi i popilnować. Gdyby ktoś szedł, to proszę dać mi trochę czasu na posprzątanie. I uwaga na zapadnię!

Donaldson odszedł kawałek, ale przystanął, żeby popatrzeć, jak Jacob wraca do pracy.

Oparł się o chłodną framugę drzwi i otarł pot z policzków i brwi. Demwa wyglądał na rozsądnego i zachowywał się racjonalnie, ale droga, po której w ciągu ostatnich kilku godzin biegła jego rozgorączkowana wyobraźnia, przyprawiała Donaldsona o zawrót głowy.

Najgorsze było, że wszystko tak dobrze pasowało. I to polowanie na ślady — naprawdę pasjonujące. A w dodatku to, co sam odkrył, zanim jeszcze spotkał Demwę, potwierdzało wersję tamtego. Z drugiej strony był także przerażony. Zawsze przecież zostawała możliwość, że facet naprawdę zwariował, pomimo logiczności jego argumentów. Donaldson westchnął. Odwrócił się od kąta, w którym drobne narzędzia skrobały metal, a kudłata głowa Jacoba kiwała się miarowo, i poszedł powoli w stronę zewnętrznych drzwi laboratorium.

To i tak nie miało znaczenia. Pod powierzchnią Merkurego coś się paprało. Jeżeli ktoś szybko czegoś nie zrobi, nie będzie już więcej heliostatków. Zwykły zamek bębnowy na klucz z nacięciami. Trudno o coś łatwiejszego. Jacob zresztą od razu zauważył, że Merkury miał niewiele nowoczesnych zamków. Na planecie, której nagą, nie chronioną powierzchnię omywała powłoka magnetyczna, elektronikę trzeba było chronić. Osłony nie były zbyt kosztowne, ale widać ktoś uznał taki wydatek za absurdalny w przypadku zamków. Poza tym kto chciałby włamywać się do wewnętrznego laboratorium fotograficznego? I kto wiedziałby, jak to zrobić?

Jacob wiedział, ale na razie nie dawało to zbytnich efektów. Coś było nie w porządku.

Narzędzia nie chciały przemówić. Nie czuł ciągłości pomiędzy swoimi dłońmi a metalem.

W tym tempie mogło to zabrać całą noc.

Może ja to zrobię?

Jacob zgrzytnął zębami i wolno wyciągnął wytrych z zamka. Odłożył go na bok. Skończ z tymi personifikacjami — pomyślał. — Jesteś tylko zespołem aspołecznych nawyków, które chwilowo zamknąłem na kłódkę hipnozy. Jeśli będziesz się ciągle zachowywał jak odrębna osobowość, doprowadzisz nas… mnie do stanu pełnej schizofrenii! A teraz kto personifikuje?

Jacob uśmiechnął się.

Nie powinno mnie tu być. Powinienem siedzieć w domu przez równe trzy lata, żeby w ciszy i spokoju dokończyć psychicznych porządków. Te typy zachowania, które chciałem… które trzeba było ukryć, teraz okazują się potrzebne. Wymaga ich moja praca. To dlaczego z nich nie skorzystać?

Kiedy ten podział psychiczny się ustalił, nie miał być taki sztywny. Tego rodzaju stłumienie może naprawdę skończyć się kłopotami! Amoralne, chłodne i dzikie cechy wydostawały się na powierzchnię cienkim strumieniem, zazwyczaj jednak pod całkowitą kontrolą. Od samego początku planowano, że w razie potrzeby będą do dyspozycji. Strumienie i personifikacja, za pomocą których radził sobie ostatnio z tym strumieniem, mogły być przyczyną części kłopotów. Kiedy walczył ze wstrząsem po stracie Tani, jego zła połowa miała spać… a nie usamodzielniać się.

Więc pozwól mi to zrobić.

Jacob sięgnął po następny wytrych i obrócił go w palcach. Narzędzie przesuwało się gładko, poczuł jego chłód.

Zamknij się. Nie jesteś osobą, tylko talentem związanym przez nieszczęśliwy przypadek z neurozą… jak wyszkolony głos, którego można używać tylko wtedy, gdy stoi się na scenie nago.

W porządku. Skorzystaj z tego talentu. Te drzwi mogłyby już być otwarte. Jacob starannie odłożył narzędzia i pochylił się, aż jego czoło oparło się o drzwi. Może powinienem? A jeśli rzeczywiście odbiło mi na heliostatku? Moja teoria może być błędna. I jeszcze to błękitne światło wtedy, w Baja. Ryzykować otworzenie, jeśli w środku coś się obluzowało?

Osłabiony od niezdecydowania, poczuł, że zaczyna zapadać w trans. Powstrzymał się z wysiłkiem, ale potem wstrząsnął się w duchu i zaniechał oporu. Gdy doliczył do siedmiu, napotkał barierę lęku. Znał ją. Była jak krawędź przepaści. Z rozmysłem odsunął ją na bok i dalej zstępował w dół.

Przy dwunastu rozkazał: To ma być chwilowe. Wyczuł zgodę. Wsteczne odliczanie dokonało się w mgnieniu oka. Otworzył oczy. W dół ramion przewędrowało mrowienie i zatrzymało się w palcach, podejrzliwie, jak pies, który węsząc wraca do swojego dawnego domu.

Na razie dobrze — pomyślał Jacob. — Nie czuję się ani trochę mniej moralny. Ani trochę mniej „sobą”. Nie czuję, że moimi rękoma rządzi jakaś obca siła… są tylko zręczniejsze. Narzędzia nie były już chłodne, kiedy je podniósł. Poczuł raczej ciepło, jakby dotykał przedłużenia własnych rąk. Wytrych wsunął się delikatnie w zamek i pieścił bębny, pociągając za zapadki. Cichutkie stuknięcia przesuwały się jedno za drugim wzdłuż metalu. Po chwili drzwi były otwarte.

— Udało się panu! — zdziwienie Donaldsona troszkę go ubodło. — Oczywiście — odparł tylko. Z przyjemną łatwością powstrzymał się od obraźliwej odpowiedzi, która przyszła mu na myśl. Na razie dobrze. Dżin wydawał się dobrotliwy. Jacob otworzył drzwi na oścież i wszedł do środka.

Lewą ścianę wąskiego pomieszczenia zajmowały regały. Przy drugiej ścianie stał niski stół, a na nim rząd urządzeń do fotoanalizy. Otwarte drzwi na drugim końcu prowadziły do nie oświetlonej i rzadko używanej ciemni chemicznej.

Jacob rozpoczął od końca regałów, schylając się, żeby odczytać napisy. Donaldson posuwał się wzdłuż ławy. Nie minęło wiele czasu, a mechanik oznajmił:

— Znalazłem je! — Wskazał na otwartą skrzynkę obok przeglądarki, w połowie długości stołu.

Szpule znajdowały się w osobnych wyściełanych wnękach — z boku miały wypisane informacje o dacie i czasie rejestracji oraz o numerze aparatu, którym jej wykonano. Przynajmniej dziesięć wnęk było pustych.

Jacob podniósł kilka kaset do światła, a potem odwrócił się do Donaldsona:

— Ktoś nas tu uprzedził i rąbnął wszystkie kasety, których potrzebujemy.

— Ukradła?… Ale jak?

Jacob wzruszył ramionami.

— Może tak samo, jak my, włamując się. A może miał klucz. Wiemy tylko tyle, że brakuje końcowej szpuli z każdego urządzenia rejestrującego.

Przez chwilę stali w ponurym milczeniu.

— Czyli nie mamy żadnego dowodu — odezwał się Donaldson.

— Chyba że uda nam się odnaleźć brakujące szpule.

— To znaczy że mamy włamać się do mieszkania Bubbakuba? Nie wiem… Moim zdaniem te dane są już dawno spalone. Po co miałby je trzymać?

— Nie, proponuję, żebyśmy się stąd wymknęli i niech doktor Kepler albo Martine sami odkryją, że ich nie ma. Niezbyt to wiele, ale być może uznają to za jakiś dowód na poparcie naszej wersji. — Jacob zawahał się, a potem kiwnął głową. — Proszę mi pokazać ręce — powiedział.

Donaldson wyciągnął dłonie. Pokrywająca je cienka warstwa plastyku była nietknięta.

Prawdopodobnie nie zostawiali więc śladów chemicznych ani odcisków palców. — W porządku — stwierdził. — Poukładajmy wszystko z powrotem na miejsce, tak dokładnie, jak to tylko możliwe. Niech pan nie rusza niczego, czego pan wcześniej nie dotykał. A potem wychodzimy.

Donaldson odwrócił się, żeby wykonać polecenia, ale nagle z zewnętrznego laboratorium dobiegł trzask — coś upadło. Drzwi stłumiły nieco ten dźwięk. Pułapka, którą Jacob zastawił przy drzwiach na korytarz, zadziałała. Ktoś był w zewnętrznej części laboratorium. Drogę ucieczki mieli odciętą! Obydwaj pospieszyli z powrotem w stronę mrocznego przejścia do ciemni. Pokonali je i wpadli za załom ściany dokładnie wtedy, gdy ciasne pomieszczenie wypełnił dźwięk metalowego klucza zgrzytającego w zamku.

Przez łoskot własnego gwałtownego oddechu Jacob usłyszał, jak drzwi wolno się otwierają. Pomacał kieszenie kombinezonu. Połowa narzędzi została na jednym z regałów w laboratorium.

Na szczęście lusterko dentystyczne ciągle spoczywało w kieszeni na piersi. Kroki intruza rozbrzmiewały cicho kilka metrów dalej. Jacob starannie rozważył niebezpieczeństwa i możliwe korzyści, a potem powoli wydobył lusterko. Uklęknął i wysunął okrągłe zakończenie przez próg, kilka centymetrów nad podłogą. Doktor Martine schylała się przed regałem, przeglądając metalowe klucze na kółku. Rzuciła ukradkowe spojrzenie w kierunku zewnętrznych drzwi. Wyglądała na poruszoną, choć trudno było to osądzić na podstawie widoku w małym lustereczku, trzęsącym się nad podłogą dwa metry od jej stóp.

Jacob poczuł, jak Donaldson pochyla się nad nim, próbując wyjrzeć zza drzwi.

Zdenerwowany, chciał dać mu znak, żeby się cofnął, ale mechanik stracił już równowagę.

Jego lewa ręka zatoczyła łuk w poszukiwaniu oparcia i wylądowała na plecach Jacoba. — Uff! — Powietrze wyleciało z płuc Jacoba, kiedy główny mechanik zwalił się na niego całym ciężarem. Aż zgrzytnął zębami przyjmując uderzenie zesztywniałym lewym ramieniem. Jakimś sposobem udało mu się uchronić ich obu przed runięciem za próg, ale lusterko wyleciało mu z ręki i z cichym brzękiem upadło na podłogę. Donaldson cofnął się w mrok, oddychając ciężko i czyniąc żałosne próby zachowania ciszy. Jacob uśmiechnął się krzywo. Tylko głuchy nie usłyszałby tego łomotu. — Kto… kto tam jest?

Jacob wstał i otrzepał się bez pośpiechu. Rzucił krótkie, pogardliwe spojrzenie na Donaldsona, który siedział posępnie, unikając wzroku towarzysza. Na zewnątrz kroki oddalały się. Jacob wyszedł za próg.

— Poczekaj chwilę, Millie.

Doktor Martine zamarła przy drzwiach w pół kroku. Odwracała się wolno, zgarbiona, z twarzą ściągniętą przerażeniem, dopóki nie rozpoznała Jacoba. Wtedy jej ciemne rysy pokrył głęboki rumieniec.

— Co też ty tu u licha robisz!

— Obserwuję cię, Millie. Zazwyczaj to przyjemna rozrywka, ale tym razem szczególnie interesująca.

— Szpiegowałeś mnie! — wydyszała.

Jacob postąpił naprzód, mając nadzieję, że Donaldson będzie miał dosyć rozsądku, żeby się nie pokazywać.

— Nie tylko ciebie, kotku. Wszystkich. Na Merkurym dzieje się coś podejrzanego. Każdy mówi po chińsku i udaje przy tym Greka. Czuję, że wiesz więcej, niż chcesz powiedzieć. — Nie mam pojęcia, o co ci chodzi — odparła chłodno Martine. — Ale nie dziwi mnie to.

Zachowujesz się nieracjonalnie i potrzebujesz pomocy… — Zaczęła się wycofywać. — Może i tak — Jacob z powagą skinął głową. — Ale tobie też będzie chyba potrzebna pomoc, żeby wyjaśnić twoją dzisiejszą obecność tutaj.

Martine zesztywniała.

— Klucz mam od Dwayne’a Keplera. A ty?

— Ale czy on wie, że masz ten klucz od niego?

Martine zaczerwieniła się i nie odpowiedziała.

— Brakuje kilku szpul z danymi zebranymi podczas ostatniego nurkowania… Wszystkie dotyczą okresu, kiedy Bubbakub dokonał tej sztuczki z zabytkiem po Letanich. Nie wiesz może przypadkiem, gdzie one są?

Martine wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.

— Żartujesz chyba! Ale kto…? Nie… — Zmieszana, powoli pokręciła głową.

— Czy to ty je zabrałaś?

— Nie!

— W takim razie kto?

— Nie wiem! Skąd miałabym wiedzieć? I o co ci w ogóle chodzi, że wypytujesz… — Mógłbym natychmiast wezwać Helene deSilva — Jacob huknął groźnie. — Mogłem przecież przyjść przed chwilą i odkryć, że drzwi są otwarte, ty jesteś w środku, a klucz z twoimi odciskami palców leży w twojej kieszeni. Komendant przeszukałaby wszystko, znalazła brakujące szpule i co by się okazało? Że kryjesz kogoś, a ja mam pewne niezależne dowody, o kogo chodzi. Jeżeli zaraz nie opowiesz wszystkiego, co wiesz, to przysięgam, że skręcisz sobie kark, sama albo z twoim przyjacielem. Wiesz równie dobrze jak ja, że załoga Bazy tylko czeka, żeby kogoś zjeść żywcem!

Martine zachwiała się i dotknęła dłonią czoła.

— Nie… Nie wiem…

Jacob podprowadził ją do krzesła, a potem zamknął drzwi i przekręcił zamek. Hej, wyluzuj się — mówiła jedna z jego części. Przymknął na chwilę oczy i policzył do dziesięciu. Z ręki powoli odpłynęło swędzenie.

Martine ukryła twarz w dłoniach. Jacob kątem oka dostrzegł Donaldsona, który wyglądał zza drzwi ciemni. Machnął ręką i głowa głównego mechanika schowała się. Sięgnął do regału, który kobieta przeglądała.

Aha, tutaj.

Wziął stenokamerę i zaniósł ją do ławy, a potem wetknął wtyk odczytu do jednego z czytników i włączył obydwa urządzenia.

Większość materiału była zupełnie nieinteresująca. Uwagi LaRoque’a dotyczące lądowania na Merkurym oraz poranek, kiedy zabrał kamerę do groty heliostatków, tuż przed fatalną wycieczką po statku Jeffreya. Jacob nie zwracał uwagi na ścieżkę dźwiękową. Notując dla siebie LaRoque miał jeszcze większą skłonność do gadulstwa niż w tekstach publikowanych. Nagle jednak, zaraz po panoramującym ujęciu wnętrza heliostatku, charakter obrazów zmienił się.

Przez moment stał, patrząc w zdumieniu na przesuwający się film. Potem wybuchnął głośnym śmiechem.

Millie Martine tak to zaskoczyło, że podniosła zaczerwienione, nieszczęśliwe oczy. Jacob kiwnął do niej wesoło głową.

— Wiedziałaś, po co tu schodzisz?

— Tak. — Jej głos był zachrypnięty. Wolno pochyliła głowę. — Chciałam przynieść Pierre’owi jego kamerę, żeby mógł dokończyć swój opis. Myślałam, że po tym, jak Solariowcy byli dla niego tak okrutni… tak go wykorzystali… — Ciągle jest w areszcie, prawda?

— Tak. Oni sobie wyobrażają, że tak jest najbezpieczniej. Solariowcy już raz się nim posłużyli, rozumiesz. Mogliby zrobić to ponownie.

— A czyj to był pomysł, żeby oddać mu kamerę?

— Jego, oczywiście. Potrzebne mu były te nagrania, a ja nie sądziłam, żeby to mogło zaszkodzić…

— Dać mu do rąk broń?

— Nie! Ogłuszacz miał być rozbrojony. Bubb… — Jej oczy rozszerzyły się, a głos zamarł.

— No, dalej, powiedz to. I tak już wiem.

Martine spuściła wzrok.

— Bubbakub powiedział, że spotka się ze mną u Pierre’a i rozbroi ogłuszacz. To miała być przysługa i dowód, że nie żywi urazy.

Jacob westchnął.

— To wyjaśnia sprawę — wymruczał.

— Co…?

— Pokaż mi ręce. — Wyciągnął stanowczo dłoń, widząc, że się zawahała. Jej długie, smukłe palce drżały, gdy im się przyglądał.

— Co to ma znaczyć?

Jacob zignorował jej pytanie. Zaczął chodzić powoli tam i z powrotem po wąskim pomieszczeniu.

Uderzyła go symetria tego podstępu. Gdyby się powiódł, na całym Merkurym nie byłoby ani jednego człowieka bez plamy na opinii. Sam nie zrobiłby tego lepiej. Pozostawało tylko pytanie, kiedy ten potrzask miał się zamknąć.

Odwrócił się i spojrzał na wejście do ciemni. Głowa Donaldsona znów wychylała się zza drzwi.

— W porządku, może pan wyjść. Musi pan pomóc doktor Martine wytrzeć tu jej odciski palców.

Martine zatkało, kiedy pękaty główny mechanik wysunął się ze swojego ukrycia, uśmiechając się z zakłopotaniem.

— Co chcecie zrobić? — spytała.

Zamiast odpowiedzi Jacob sięgnął po telefon przy wewnętrznych drzwiach i wybrał numer.

— Halo, Fagin? Tak, jestem już gotowy do „sceny w salonie”. Ach tak…? Hm, nie bądź tego taki pewien. To zależy od tego, ile szczęścia będę miał przez następne kilka minut. Czy mógłbyś zaprosić towarzystwo do aresztu LaRoque’a na spotkanie za pięć minut? Tak, zaraz, i proszę, stanowczo tego zażądaj. Nie martw się o doktor Martine, jest tu, ze mną. Martine podniosła wzrok znad regału, który właśnie wycierała, zdumiona tonem głosu Demwy.

— W porządku — ciągnął Jacob. — A najpierw zaproś Bubbakuba i Keplera. Namów ich tak, jak ty to potrafisz. Kończę, bo muszę się spieszyć. Tak, dzięki. — I co teraz? — zapytał Donaldson, kiedy szli do drzwi.

— Teraz wy dwoje zdacie egzamin na wzorowych włamywaczy. I musicie to zrobić prędko. Doktor Kepler zaraz wyjdzie od siebie, więc lepiej, żebyście nie przyszli na spotkanie zbyt długo po nim.

Martine zatrzymała się.

— Żartujesz chyba. Nie myślisz przecież, że pomogę przeszukiwać mieszkanie Dwayne’a! — A dlaczego nie? — mruknął Donaldson. — Dawała mu pani truciznę na szczury! Ukradła pani jego klucze, żeby włamać się do laboratorium.

Nozdrza Martine rozszerzyły się.

— Nie dawałam mu żadnej trucizny na szczury! Kto panu tak powiedział?

Jacob westchnął.

— Warfarin. Dawniej był używany jako trucizna na szczury. Zanim jeszcze nie uodporniły się na niego, jak zresztą prawie na wszystko.

— Mówiłam ci już, nigdy nie słyszałam o warfarinie! Najpierw lekarz, a potem ty na statku. Dlaczego wszyscy myślą, że jestem trucicielką!

— Ja tak nie myślę. Ale uważam, że powinnaś raczej z nami współpracować, jeżeli chcesz, żebyśmy dotarli do sedna sprawy. Masz więc klucze do mieszkania Keplera, prawda? Martine zagryzła wargi i skinęła głową.

Jacob wyjaśnił Donaldsonowi, czego szukać i co zrobić, kiedy już to znajdą, a potem pobiegł w stronę pomieszczeń ET.

19. W salonie

— Chce pan powiedzieć, że Jacob zwołał to spotkanie, a teraz go tu nie ma? — spytała deSilva od drzwi.

— Nie niepokoiłbym się, kapitanie deSilva. Przybędzie bez wątpienia. Nigdy nie zdarzyło się, żeby pan Demwa zwołał spotkanie, na które szkoda byłoby czasu. — Rzeczywiście! — LaRoque wybuchnął śmiechem. Siedział na końcu wielkiej sofy z nogami opartymi na pufie. Przemawiał z sarkazmem, trzymając w zębach cybuch fajki, otoczony chmurą dymu. — A dlaczego by nie? Co mamy tu innego do roboty? „Badania” się skończyły, studia przeprowadzono. Wieża z Kości Słoniowej zawaliła się przez pychę i nadszedł miesiąc drugich noży. Dajmy Demwie czas. Cokolwiek by miał do powiedzenia, na pewno będzie to zabawniejsze niż oglądanie tych poważnych twarzy! Na drugim końcu sofy Dwayne Kepler skrzywił się. Usiadł tak daleko od LaRoque’a, jak tylko mógł. Nerwowo zsuwał otulający go koc, który sanitariusz skończył właśnie przed chwilą układać. Spojrzał teraz na lekarza, ale ten wzruszył tylko ramionami. — Niech się pan zamknie, LaRoque — powiedział Kepler.

Dziennikarz wyszczerzył tylko zęby i wyjął przyrząd do czyszczenia fajki. — Nadal uważam, że powinienem mieć jakieś urządzenie rejestrujące. Znając Demwę, przypuszczam, to spotkanie może przejść do historii.

Bubbakub parsknął i odwrócił się, przerywając spacer między ścianami pokoju. Tym razem wyjątkowo nie podszedł do żadnej z poduszek rozrzuconych na dywanie. Zatrzymał się przed stojącym pod ścianą Kullą i wystukał kwadratowymi palcami skomplikowany rytm. Pring skinął głową.

— Poleczono mi powiedzieć, że z powodu urządzeń rejesztrujączych pana LaRoque’a wydarzyło się już doszyć nieszczęść. Pil Bubbakub nadmienił także, że nie zosztanie tu dłużej niż nasztępne pięć minut.

Kepler nie zwrócił na to stwierdzenie uwagi. Macał się metodycznie po szyi jakby szukał swędzącego miejsca. Przez ostatnie tygodnie stracił sporo ciała. LaRoque jeszcze raz wzruszył ramionami. Fagin milczał. Nie poruszały się nawet srebrzyste dzwoneczki na końcach jego niebieskozielonych gałęzi. — Wejdź i usiądź, Helene — powiedział lekarz. — Pewien jestem, że reszta wkrótce tu będzie. — W jego oczach tliło się współczucie. Wejście do pokoju było jak zanurzenie się w stawie z bardzo zimną i niezbyt czystą wodą.

Komendant znalazła miejsce jak najdalej od pozostałych. Zmartwiona, próbowała domyślić się, co szykował Demwa.

Mam nadzieję, że to nie będzie znowu to samo — pomyślała. — Jedyne, co ta grupa tutaj ma wspólnego, to fakt, że nie chcą nawet wspominać nazwy „Słoneczny Nurek”. Jeszcze trochę i rzucą się sobie nawzajem do gardeł, chociaż łączy ich jakby zmowa milczenia. — Potrząsnęła głową. — Cieszę się, że ta służba niedługo się skończy. Może za pięćdziesiąt lat sprawy ułożą się lepiej.

Nie miała zbyt wielkiej nadziei, że tak się stanie. Już teraz melodię Beatlesów można było usłyszeć tylko w wykonaniu orkiestry symfonicznej. A dobry jazz w ogóle nie istniał poza bibliotekami.

I po co było lecieć w kosmos?

Weszli Mildred Martine i główny mechanik Donaldson. Ich wysiłki, by wyglądać swobodnie, wydały się Helene żałosne, ale nikt inny chyba tego nie zauważył. Ciekawe, co łączy tych dwoje?

Nowo przybyli rozejrzeli się po pokoju i przeszli do kąta za sofą, której całą powierzchnię zajmowali Kepler, LaRoque i napięcie pomiędzy nimi. Dziennikarz podniósł wzrok na Martine i uśmiechnął się. Porozumiewawcze mrugnięcie? Martine uciekła przed jego wzrokiem i LaRoque wyglądał na rozczarowanego. Na powrót zajął się zapalaniem fajki. — Mam już dosyć — oznajmił wreszcie Bubbakub i skierował się w stronę drzwi. Zanim jednak do nich dotarł, otwarły się, jakby samoczynnie. Następnie w przejściu pojawił się Jacob Demwa z białym płóciennym workiem przewieszonym przez ramię. Wkroczył do pokoju pogwizdując cicho. Helene zamrugała z niedowierzaniem. Melodia bardzo przypominała piosenkę „Święty Mikołaj przybywa do miasta”. Ale na pewno… Jacob podrzucił torbę w powietrze. Spadła na stolik z hukiem, aż doktor Martine podskoczyła na krześle. Kepler jeszcze bardziej zmarszczył brwi i chwycił się wałka sofy. Tego było za wiele dla Helene. Staroświecka, niemodna, swojska melodia, hałas i postawa Jacoba rozbiły mur napięcia, jak tort rzucony w twarz osoby, którą niezbyt się lubi. Wybuchnęła śmiechem.

Jacob mrugnął do niej.

— Czy jest pan tu po to, żeby się zabawiać?! — fuknął Bubbakub. — Kradnie mi pan czas!

Pan to wynagrodzić!

— Ależ oczywiście, Pilu Bubbakubie — Jacob uśmiechnął się. — Mam nadzieję, że demonstracja, którą przeprowadzę, będzie dla pana kształcąca. Ale wpierw może by pan usiadł?

Szczęki Bubbakuba kłapnęły. Przez chwilę wydawało się, że jego czarne oczy płoną, potem prychnął i opadł na najbliższą poduchę.

Jacob przyglądał się twarzom osób zebranych w pokoju. Wyrażały przeważnie zakłopotanie lub wrogość, z wyjątkiem niepewnie uśmiechającej się Helene i LaRoque’a, który zachował napuszoną rezerwę. A także, oczywiście, Fagina. Po raz tysięczny pożałował, że Kanten nie ma oczu.

— Kiedy doktor Kepler zaprosił mnie na Merkurego — zaczął — miałem pewne wątpliwości co do Programu Słoneczny Nurek, ale popierałem ogólną ideę. Po pierwszym spotkaniu spodziewałem się, że wezmę udział w najbardziej emocjonujących wydarzeniach od czasów Kontaktu… że zmierzę się ze skomplikowanym problemem stosunków międzygatunkowych z naszymi najbliższymi i najdziwniejszymi sąsiadami, Duchami Słonecznymi. Tymczasem kwestia Solariowców zeszła na drugi plan wobec zawiłej sieci międzygwiezdnych intryg oraz morderstwa.

Kepler podniósł smutny wzrok.

— Jacob, proszę. Wszyscy wiemy, że jesteś przemęczony. Millie uważa, że powinniśmy być dla ciebie serdeczni. Są jednak granice.

— Skoro tak, to proszę, żebyście jeszcze trochę wytrzymali — Jacob rozłożył ręce. — Dość już mam ignorowania mnie. Jeżeli wy mnie nie wysłuchacie, to władze na Ziemi z pewnością to zrobią.

Uśmiech Keplera zamarł, a on sam opadł z powrotem na sofę.

— Więc proszę, słucham.

Jacob stanął na szerokim dywanie na środku pokoju.

— Po pierwsze, Pierre LaRoque konsekwentnie zaprzecza, że zabił szympa Jeffreya albo że używał ogłuszacza w celu uszkodzenia mniejszego heliostatku. Zaprzecza, jakoby kiedykolwiek był Nadzorowanym i utrzymuje, że ziemskie rejestry zostały jakimś sposobem naciągnięte. Mimo to od naszego powrotu ze Słońca uparcie odmawia poddania się testowi N, co mogłoby wydatnie dopomóc mu w udowodnieniu niewinności. Najprawdopodobniej przypuszcza, że wyniki takiego testu również byłyby sfałszowane. — To prawda — skinął głową LaRoque. — To byłoby jeszcze jedno kłamstwo.

— Nawet jeśli doktor Laird, doktor Martine i ja wspólnie nadzorowalibyśmy taki test?

LaRoque chrząknął.

— To mogłoby zaszkodzić na procesie, zwłaszcza jeśli zdecyduję się na podanie sprawy do sądu.

— A po co iść do sądu? Nie miał pan motywu, żeby zabijać Jeffreya, kiedy otworzył pan klapę do tunera G…

— Zaprzeczam, jakobym to zrobił!

— …a tylko Nadzorowany mógłby zabić kogoś z powodu urazy. Po co więc zostawać w areszcie?

— Może mu tu dobrze — rzucił sanitariusz.

Helene spojrzała krzywo. Ostatnimi czasy diabli wzięli dyscyplinę, a wraz z nią i morale.

— Nie zgadza się na test, bo wie, że go nie przejdzie! — krzyknął Kepler. — Dlatego Słoneczni Ludzie wybrali go, żeby dla nich zabił — dodał Bubbakub. — Tak mi powiedzieli.

— Czy ja jestem Nadzorowany? A niektórzy ludzie sądzą przecież, że to Duchy nakłoniły mnie do próby samobójstwa.

— Działał pan w stresie. Tak twierdzi doktor Martine, prawda? — Bubbakub zwrócił się do Martine. Jej zaciśnięte dłonie zbielały, ale nic nie powiedziała. — Przejdziemy do tej sprawy za kilka minut — powiedział Jacob — ale zanim zaczniemy, chciałbym zamienić słowo na osobności z doktorem Keplerem i panem LaRoque. Doktor Laird i jego asystent usunęli się uprzejmie, Bubbakub zatrząsł się z wściekłości, że każą mu się wynosić, ale spełnił prośbę.

Jacob przeszedł za sofę. Kiedy nachylił się pomiędzy dwoma mężczyznami, wyciągnął rękę za siebie. Donaldson przysunął się i podał mu niewielki przedmiot; Jacob ujął go mocno. Spojrzał po kolei na Keplera i LaRoque’a.

— Myślę, że powinniście panowie to skończyć. Zwłaszcza pan, doktorze Kepler.

— Na miłość boską, o czym pan mówi? — syknął zagadnięty. — Myślę, że jest pan w posiadaniu czegoś, co należy do pana LaRoque’a. Nieważne, że zdobył to nielegalnie. Jest mu to bardzo potrzebne. Tak bardzo, że na jakiś czas wziął na siebie winę, którą zresztą łatwo zmyje. Tak bardzo, że może nawet zmieni ton artykułów, w których z pewnością zamierza wszystko opisać. Sądzę, że ten układ dobiega końca. Tak się składa, że teraz ja mam tę rzecz.

— Moja kamera! — chrapliwie wyszeptał LaRoque i oczy mu zaświeciły. — Owszem, pewna mała kamera. A także znakomity mały spektrograf akustyczny. Tak, mam to. Mam też kopię nagrań, które pan zrobił, a które były schowane w mieszkaniu doktora Keplera.

— Zdra-zdrajca… — Kepler zająknął się. — Myślałem, że jest pan przyjacielem. — Zamknij się, ty skórzasty draniu! — LaRoque prawie krzyknął. — To ty jesteś zdrajcą! — Dziennikarz aż kipiał pogardą.

Jacob oparł dłonie na ramionach obu mężczyzn.

— Jeśli nie będziecie ciszej, obaj traficie na orbitę bez powrotu! Pana, LaRoque, można oskarżyć o szpiegostwo, a Keplera o szantaż i współudział w szpiegostwie! Co więcej, jako że dowód szpiegostwa LaRoque’a jest również pośrednim dowodem na to, że nie miał on czasu na sabotaż, podejrzenie padłoby natychmiast na osobę, która po raz ostatni sprawdzała generatory statku. Nie, nie uważam, że pan to zrobił, doktorze Kepler, ale na pana miejscu byłbym ostrożniejszy!

LaRoque siedział w milczeniu. Kepler żuł koniec wąsa.

— Czego pan chce? — zapytał w końcu.

Jacob próbował się opierać, ale jego druga, stłumiona połowa była teraz zbyt silna. Nie mógł powstrzymać się przed małym docinkiem.

— No cóż, dokładnie jeszcze nie wiem. Może coś wymyślę. Po prostu niech pan nie daje się ponosić fantazji. Moi przyjaciele na Ziemi wiedzą już o wszystkim. To nie była prawda, ale pan Hyde wysoko sobie cenił ostrożność. Helene deSilva wytężała słuch, żeby podsłuchać, o czym rozmawiają ci trzej. Gdyby wierzyła w opętanie, nie miałaby wątpliwości, że ich znajome twarze zmieniają się na rozkaz demonów. Łagodny doktor Kepler, który od ich powrotu ze Słońca stał się małomówny i skryty, mruczał jak gniewny mędrzec, gdy mu się sprzeciwiają. LaRoque — rozważny i ostrożny — zachowywał się, jakby cały jego świat zależał od dokładnej oceny biegu spraw. A Jacob Demwa… wcześniej pod jego cichą, czasem nudnawą zadumą dostrzec można było przebłyski charyzmy. Przyciągała ją ona, choć zarazem ta zabawa w chowanego była irytująca. Teraz jednak — teraz jego charyzma jaśniała, zniewalała jak blask płomieni.

Jacob wyprostował się i oznajmił:

— Doktor Kepler uprzejmie zgodził się wycofać wszystkie zarzuty wobec Pierre’a LaRoque’a.

Bubbakub podniósł się z poduszki.

— Pan jest szalony. Jeśli ludzie wybaczają za-mor-do-wa-nie swoich podopiecznych, to ich własny problem. Ale Słoneczni Ludzie mogą nakłonić go do innych występków. — Słoneczni Ludzie nigdy go do niczego nie nakłonili — powiedział Jacob powoli.

Bubbakub kłapnął zębami.

— Powiedziałem już, jest pan szalony. Rozmawiałem ze Słonecznymi Ludźmi. Oni nie kłamią.

— Proszę, skoro tak pan uważa — Jacob ukłonił się. — Mimo to chciałbym kontynuować moją relację.

Bubbakub parsknął głośno i rzucił się na poduszkę.

— Szaleniec! — warknął.

— Najpierw — ciągnął Jacob — chciałbym podziękować doktorowi Keplerowi za to, że wyraził zgodę, abym wraz z głównym mechanikiem Donaldsonem i doktor Martine odwiedził laboratoria fotograficzne i przestudiował filmy z ostatniego nurkowania. Kiedy padło nazwisko Martine, wyraz twarzy Bubbakuba zmienił się. A więc tak wygląda smutek u Pilan — pomyślał Jacob. Doskonale rozumiał małego obcego. Taka piękna pułapka i tak całkowicie unieszkodliwiona.

Jacob opowiedział okrojoną wersję ich odkrycia w laboratorium fotograficznym:

stwierdził tylko, że brakowało szpul z ostatniej części lotu. Gdy to mówił, w pokoju oprócz dzwonienia gałęzi Fagina panowała absolutna cisza.

— Przez jakiś czas zastanawiałem się, gdzie mogą być te szpule. Domyślałem się, kto je zabrał, ale nie byłem pewien, czy ta osoba zniszczyła je, czy też zaryzykowała ich ukrycie. W końcu uznałem, że taki „szczur informatyczny” nigdy niczego nie wyrzuca. Przeszukałem pomieszczenia pewnej istoty rozumnej i odnalazłem brakujące szpule. — Ty zuchwalcze! — wysyczał Bubbakub. — Gdybyś miał prawdziwych panów, kazałbym cię chłostać do ostatniego tchu. Ty zuchwalcze!

Helene opanowała zaskoczenie.

— Mam rozumieć, Pilu Bubbakubie, że przyznaje pan, iż ukrył taśmy Słonecznego Nurka?

Dlaczego?!

— To się zaraz wyjaśni — uśmiechnął się Jacob. — Tak naprawdę to, sądząc po przebiegu faktów, byłem pewien, że ta sprawa będzie dużo bardziej skomplikowana. W istocie jest jednak bardzo prosta. Chodzi o to, że z taśm tych jasno wynika, iż Pil Bubbakub skłamał. Z gardła Bubbakuba wydobyło się niskie burczenie. Mały obcy stał zupełnie nieruchomo, jakby nie ufał własnym ruchom.

— Gdzie więc są taśmy? — nalegała deSilva.

Jacob podniósł worek ze stołu.

— Trzeba jednak oddać sprawiedliwość: tylko szczęśliwy traf pozwolił mi odgadnąć, że taśmy zmieszczą się akurat do pustego kanistra po benzynie — wyciągnął jakiś przedmiot i uniósł go do góry.

— Pamiątka po Letanich! — deSilvie ze zdumienia zaparło dech. Fagin wydał z siebie krótki tryl zaskoczenia. Mildred Martine powstała, trzymając się za gardło. — Owszem, pamiątka po Letanich. Jestem pewien, że Bubbakub liczył na taką właśnie reakcję, gdyby nawet jego mieszkanie miało być przeszukane. Naturalnie nikt nie ośmieliłby się tknąć przedmiotu na pół religijnej czci starej i potężnej rasy, zwłaszcza że wygląda jak bryła meteorycznej skały i szkliwa.

Obrócił przedmiot w dłoniach.

— A teraz patrzcie!

Zabytek przełamał się na dwie połowy. W jednej z części osadzona była jakaś puszka. Jacob odłożył drugą połowę i szarpnął za koniec pojemnika. W środku coś cicho zagrzechotało. Puszka otworzyła się i z jej wnętrza wypadł tuzin małych, czarnych przedmiotów, które potoczyły się po podłodze. Trzonowce Kulli zaklekotały. — Szpule! — LaRoque z zadowoleniem kiwnął głową, ciągle dłubiąc w fajce. — Tak — potwierdził Jacob. — A na powierzchni tej „pamiątki” widać przycisk, który uwalniał zawartość pustego obecnie kanistra. Wygląda na to, że wewnątrz zostały jakieś ślady. Idę o zakład, że odpowiadają one substancji, którą Donaldson i ja daliśmy wczoraj doktorowi Keplerowi, kiedy nie udało się nam przekonać… — urwał nagle, a potem wzruszył ramionami. — …Ślady nietrwałych cząsteczek, które pod zręczną kontrolą pewnej istoty rozeszły się w „eksplozji światła i dźwięku” i pokryły wewnętrzną powierzchnię górnej półkuli pokrywy heliostatku…

DeSilva poderwała się na równe nogi. Jacob musiał mówić głośniej, żeby przekrzyczeć coraz głośniejsze szczękanie zębów Kulli.

— …skutecznie blokując tym samym całe światło zielone i błękitne, a więc jedyne długości fali, na których możemy odróżnić Słoneczne Duchy od ich otoczenia! — Taśmy! — krzyknęła deSilva. — Powinny pokazać…

— I rzeczywiście pokazują toroidy. Duchy… całe setki Duchów! Co ciekawe, nie przybierają człekopodobnych kształtów, ale może wynika to z tego, że nasze fale psi wskazywały, że ich nie widzimy. Za to jakie było zamieszanie w stadzie, kiedy wpadliśmy między nie bez jednego „przepraszam”! Toroidy i „normalne” Duchy zmykające nam sprzed nosa… a wszystko przez to, że nie widzieliśmy, że jesteśmy w samym środku stada! — Ty zwariowany Iti! — wrzasnął LaRoque. Potrząsnął pięścią w stronę Bubbakuba. Pilanin zasyczał w odpowiedzi, ale nie ruszył się z miejsca. Palce obu jego dłoni zakrzywiały się, kiedy patrzył na Jacoba.

— Substancja była tak dobrana, że rozłożyła się zaraz, gdy opuściliśmy chromosferę. Po prostu opadła, dając cienką warstwę kurzu na polu siłowym przy krawędzi pokładu, gdzie nikt jej nie zauważył. Bubbakub zaś powrócił potem z Kullą i sprzątnęli ją. Tak było, prawda, Kulla?

Przygnębiony obcy skinął głową.

Jacob poczuł słabą satysfakcję z tego, że sympatia przyszła mu teraz równie łatwo, jak wcześniej gniew. Jakaś jego część zaczynała się niepokoić. Uśmiechnął się uspokajająco. — W porządku, Kulla. Nie mam dowodów, że brałeś udział w czymkolwiek ponadto. Obserwowałem waszą dwójkę, kiedy to robiliście, i było oczywiste, że działałeś pod przymusem.

Pring podniósł wzrok. Jego oczy były bardzo jasne. Kiwnął głową jeszcze raz, a szczękanie dobiegające zza jego grubych warg powoli ucichło. Fagin przysunął się bliżej do szczupłego ET.

Donaldson pozbierał szpule z nagraniami i podniósł się.

— Myślę, że powinniśmy przygotować areszt.

— Właśnie to załatwiam — powiedziała cicho Helene, stojąc już przy telefonie.

Martine przysunęła się do Jacoba i wyszeptała:

— Jacob, teraz to jest sprawa Urzędu Międzygwiezdnego. Powinniśmy pozwolić im się tym zająć.

— Nie, jeszcze nie teraz — Jacob pokręcił głową. — Jest jeszcze coś, co trzeba wyjaśnić.

DeSilva odłożyła telefon.

— Wkrótce tu będą, a tymczasem możesz kontynuować, Jacob. Czy jest coś jeszcze?

— Tak, dwie rzeczy. Oto jedna z nich.

Z torby na stole wyciągnął hełm psi Bubbakuba.

— Proponuję, żeby to zabezpieczyć. Nie wiem, czy ktoś jeszcze to pamięta, ale Bubbakub miał to na sobie i wpatrywał się we mnie, kiedy na heliostatku straciłem przytomność. Nienawidzę, gdy ktoś mnie zmusza do robienia różnych rzeczy, Bubbakub. Nie trzeba było tego robić.

Obcy odpowiedział gestem, którego Jacob nie próbował nawet interpretować. — Jest wreszcie kwestia śmierci szympansa Jeffreya. Tak się składa, że ta część jest najprostsza. Bubbakub wiedział niemal wszystko na temat technologii Galaktów wykorzystywanych w Słonecznym Nurku, znał napędy, system komputerowy, układy łączności — wszystkie te aspekty, o których ziemscy uczeni nie mieli w ogóle pojęcia. Pilanin wzgardził wykładem doktora Keplera i pracował w stacji łączności laserowej, kiedy rozpadł się statek Jeffa, w znacznym stopniu sterowany zdalnie. Okoliczności te stanowią wyłącznie dowód pośredni, nie zaważyłby on w sądzie, ale nie ma to znaczenia, gdyż Pilanie posiadają przywilej eksterytorialności, i możemy go co najwyżej deportować. Kolejna sprawa, której trudno byłoby dowieść, to hipoteza, że Bubbakub zainstalował fałszywe wyprowadzenie w Kosmicznym Systemie Identyfikacyjnym, który ma bezpośrednie połączenie z Biblioteką w La Paz, co dało w efekcie błędny komunikat o tym, że LaRoque jest Nadzorowanym. Wydaje się jednak dość oczywiste, że tak właśnie uczynił. To był znakomity manewr. Skoro wszyscy byli pewni, że zrobił to LaRoque, nikt nie zadał sobie trudu, żeby dla pewności raz jeszcze sprawdzić dokładnie zapis telemetrii z nurkowania Jeffa. Teraz przypominani sobie chyba, że Jeff zaczął mieć kłopoty niemal dokładnie wtedy, gdy przełączył kamery na zbliżenie. Byłby to znakomity opóźniony zapłon, jeśli Bubbakub zastosował tę metodę. Zresztą i tak pewnie nigdy się tego nie dowiemy. Do tej pory telemetria pewnie zaginęła albo została zniszczona. — Jacob, Kulla prosi, żebyś przestał. Nie upokarzaj już więcej Pila Bubbakuba. To niczemu nie służy — melodyjnie odezwał się Fagin.

W drzwiach pojawiło się trzech uzbrojonych członków załogi. Spojrzeli wyczekująco na komendant deSilve. Helene dała im znak, żeby poczekali. — Jeszcze chwilę — powiedział Jacob. — Nie zajęliśmy się najważniejszą częścią, motywami Bubbakuba. Dlaczego ważny sofont, przedstawiciel poważanej instytucji galaktycznej, miałby posuwać się do kradzieży, oszustwa, napaści parapsychicznej i morderstwa? Trzeba zacząć od tego, że Bubbakub żywił osobistą niechęć zarówno do Jeffreya, jak i do LaRoque’a. Jeffrey budził w nim wstręt, należał przecież do gatunku, którego wspomaganie zaczęło się ledwie sto lat temu, a mimo to ośmielał się odszczekiwać. Złość Bubbakuba wzmagała jeszcze zarozumiałość Jeffa i jego przyjaźń z Kullą. Moim zdaniem jednak nienawidził tego, co szympansy reprezentowały przede wszystkim. Wraz z delfinami oznaczały one natychmiastowy awans dla nieokrzesanej, wulgarnej rasy ludzkiej. Pilanie musieli walczyć pół miliona lat, żeby znaleźć się tam, gdzie są teraz. Myślę, że Bubbakub miał ludziom za złe, że jest nam „łatwiej”. Co do LaRoque’a, cóż, powiedziałbym, że Bubbakub po prostu go nie lubił. Zbyt krzykliwy i agresywny, jak sądzę… LaRoque prychnął głośno z pogardą.

— Może też obraził się, kiedy LaRoque zasugerował, że naszymi opiekunami mogli kiedyś być Soranie… Śmietanka społeczności galaktycznej krzywo patrzy na gatunki, które porzucają swoich podopiecznych.

— Wszystko to są powody osobiste — zaprotestowała Helene. — Nie masz nic lepszego?

— Jacob — zaczął Fagin — proszę…

— Oczywiście, Bubbakub miał i inne powody — ciągnął Jacob. — Chciał zakończyć operację Słonecznego Nurka w sposób, który ośmieszyłby niezależne badania i podniósł pozycję Biblioteki. Miało to wyglądać tak, że on, Pilanin, zdołał nawiązać kontakt tam, gdzie nie udało się to ludziom. Uknuł więc scenariusz, w którym Słoneczny Nurek okazywał się operacją spartaczoną. Potem sfałszował raport z Biblioteki, żeby poprzeć swoje twierdzenia dotyczące Solariowców, i upewnił się, że nie będzie już więcej nurkowań. Najbardziej drażniło go chyba to, że Biblioteka nie potrafiła dostarczyć żadnych informacji. A największe kłopoty po powrocie do domu będzie miał za sfałszowanie raportu. Za to ukarzą go surowiej, niż gdyby sądzili go za zabicie Jeffa.

Bubbakub podniósł się powoli. Starannie przyczesał sierść, a potem złączył czteropalczaste dłonie.

— Bardzo jesteś sprytny — powiedział do Jacoba. — Ale szwankuje semantyka… za wysoko sięgasz. Za dużo budujesz na drobnostkach. Ludzie zawsze zostaną mali. Nie będę mówił już więcej w waszym zasranym ziemskim języku — mówiąc to zdjął zawieszony na szyi brzmieniacz i rzucił go obojętnie na stół.

— Przykro mi, Pilu Bubbakubie — powiedziała deSilva — ale wygląda na to, że będziemy musieli ograniczyć twoją swobodę do czasu, gdy dostaniemy z Ziemi dalsze instrukcje. Jacob oczekiwał, że Pilanin kiwnie głową albo wzruszy ramionami, ale obcy wykonał inny ruch, który wyrażał jednak tę samą obojętność. Bubbakub odwrócił się i sztywno wymaszerował za drzwi — mała, przysadzista, dumna postać prowadząca wielkich strażników. Helene deSilva ujęła spód „pamiątki po Letanich”. Ostrożnie, z namysłem zważyła ją w dłoniach. Potem jej usta zacisnęły się i z całej siły rzuciła nią w drzwi. — Morderca! — zaklęła.

— Dostałam niezłą lekcję — powiedziała powoli Martine.

Nigdy nie ufaj nikomu powyżej trzydziestu milionów…

Jacob stał oszołomiony. Euforia odpływała zbyt szybko. Podobnie jak narkotyk, pozostawiała za sobą pustkę — powrót do rzeczywistości, ale zarazem utratę poczucia jedności. Wkrótce zacznie się zastanawiać, czy postąpił słusznie rozgłaszając wszystko na raz, w jednym orgiastycznym popisie logiki dedukcyjnej. Uwaga Martine sprawiła, że podniósł wzrok.

— Nikomu? — spytał.

Fagin skierował Kullę do krzesła. Jacob podszedł do Kantena. — Przepraszam, Fagin — powiedział. — Powinienem był uprzedzić cię, przedyskutować to z tobą wcześniej. Ta sprawa może mieć… komplikacje, reperkusje, o których nie pomyślałem — podniósł rękę do czoła.

— Uwolniłeś to, co trzymałeś w ryzach, Jacob — zagwizdał cicho Fagin. — Nie rozumiem, czemu ostatnio byłeś tak powściągliwy w korzystaniu z własnych zdolności, w tym jednak przypadku sprawiedliwość domagała się użycia wszystkich sił. To prawdziwe szczęście, że ustąpiłeś. Nie przejmuj się zanadto tym, co się wydarzyło. Prawda była ważniejsza od szkód wyrządzonych przez zbytnią gorliwość albo przez posłużenie się metodami, które zbyt długo pozostawały w uśpieniu.

Jacob pragnął powiedzieć Faginowi, jak bardzo się mylił. Uwolnił coś więcej niż tylko zdolności. Uwolnił ukryte w nim mordercze siły, a teraz bał się, że przyniosły one więcej zła niż pożytku.

— Jak myślisz, co się stanie? — zapytał zmęczonym głosem. — Cóż, moim zdaniem ludzkość odkryje, że posiada potężnego wroga. Twój rząd będzie protestował. Jest bardzo ważne, w jaki sposób to zrobi, ale podstawowych faktów nic już nie zmieni. Pilanie oficjalnie wyprą się pożałowania godnych poczynań Bubbakuba. Są jednak drażliwi i pyszni, jeżeli wybaczysz mi bolesną, ale z konieczności niemiłą charakterystykę bratniej rasy rozumnej. Taki więc będzie jeden z rezultatów w tym ciągu wydarzeń. Nie martw się jednak nadmiernie. To nie ty to zrobiłeś. Ty tylko uzmysłowiłeś ludzkości niebezpieczeństwo. Ze szczenięcymi rasami zawsze tak było. — Ale dlaczego?

— Ustalenie tego jest właśnie jednym z celów mojego tu pobytu, wielce szanowny przyjacielu. Choć może to niewielka pociecha, zważ proszę, że jest wielu, którzy chcieliby, żeby ludzkość przetrwała. Niektórym z nas… bardzo na tym zależy.

20. Nowoczesna medycyna

Jacob docisnął gumowe zakończenie okularu czytnika wzoru siatkówki i po raz kolejny zobaczył niebieską plamkę, która tańczyła i migotała na czarnym tle. Czekając na trzeci obraz z tachistoskopu, próbował nie skupiać na niej wzroku i zignorować złudną obietnicę porozumienia.

Trójwymiarowy widok pojawił się nagle, wypełniając całkowicie pole widzenia matową sepią. W pierwszej chwili, kiedy jeszcze widział niewyraźnie, Jacob miał wrażenie, że ogląda scenę pastoralną. Na pierwszym planie biegła hoża kobieta o pełnych kształtach, jej staromodna suknia powiewała na wietrze.

Ciemne, groźne chmury wisiały na horyzoncie, ponad zagrodą na wzgórzu. Po lewej stronie byli jacyś ludzie. Tańczyli? Nie, to byli walczący żołnierze. Ich twarze błyszczały z podniecenia. Może także z lęku? To kobieta się bała. Uciekała, trzymając ręce nad głową, a ścigali ją dwaj mężczyźni w siedemnastowiecznym rynsztunku, z uniesionymi rusznicami, na których osadzone były bagnety. Ich…

Scena roztopiła się w czerni i powróciła niebieska plamka. Jacob zamknął oczy i cofnął się od okularu.

— O to chodzi — powiedziała doktor Martine. Pochylała się nad konsolą komputerową, obok niej stał doktor Laird. — Za minutę będziemy mieli twoje testy N, Jacobie. — Jesteś pewna, że nie potrzebujecie więcej? Były tylko trzy — w głębi duszy poczuł jednak ulgę.

— Nie, od Pierre’a wzięliśmy pięć, żeby sprawdzić dwa razy. Ciebie potrzebujemy tylko dla sprawdzenia. Teraz możesz usiąść i odpocząć, a my tu skończymy. Jacob podszedł do jednego ze stojących niedaleko foteli, przecierając czoło lewym rękawem, żeby usunąć mgiełkę potu. Trzydziestosekundowy test był ciężką próbą. Najpierw pokazano mu portret mężczyzny: jego twarz była chropowata i poorana przez troski, przedstawiała historię życia, którą Jacob badał przez dwie, może trzy sekundy, zanim nie zniknęła z oczu i z pamięci.

Drugi obraz był zagmatwaną plątaniną abstrakcyjnych kształtów, zachodzących na siebie i zderzających się w statycznym nieładzie… trochę jak labirynt wzorów na obrzeżu słonecznych torusów, ale bez jasności tamtych i bez ich ogólnej spójności. Trzeci był sceną w sepii, najwyraźniej skopiowaną ze starego drzeworytu z okresu wojny trzydziestoletniej. Jacob pamiętał, że obraz był pełen jawnej przemocy, dokładnie tak, jak można by się tego spodziewać na teście N.

Po nazbyt dramatycznej „scenie w salonie” na dole Jacob nie miał ochoty wchodzić nawet w płytki trans, żeby uspokoić nerwy. Okazało się jednak, że bez tego nie potrafi się odprężyć. Wstał więc i podszedł do konsoli. Po drugiej stronie kopuły, obok pokrywy ze stazy, czekał LaRoque, przechadzając się bez pośpiechu i przyglądając się długim cieniom i dziobatym skałom merkuriańskiego Bieguna Północnego. — Czy mogę zobaczyć nie opracowane dane? — zwrócił się Jacob do Martine.

— Oczywiście, które byś chciał?

— Ostatnie.

Martine wystukała coś na klawiaturze. Ze szczeliny pod ekranem wysunęła się kartka papieru. Mildred oddarła ją i wręczyła Jacobowi.

To była „scena pastoralna”. Teraz oczywiście poznał jej prawdziwą treść, ale cały sens wcześniejszego oglądania polegał na śledzeniu reakcji na obraz podczas kilku pierwszych chwil, jeszcze zanim mógł włączyć się świadomy namysł. Postrzępiona linia rozcinała obraz na krzyż: z góry na dół i w poprzek. Przy każdym wierzchołku znajdował się mały numerek. Linia pokazywała, jak wędrowała jego uwaga podczas pierwszych szybkich spojrzeń, tak jak rejestrował to czytnik wzoru siatkówki, który śledził ruchy jego oka.

Numer jeden i początek śladu znajdował się w pobliżu środka. Aż do numeru szóstego linia wędrowała swobodnie, potem zatrzymywała się dokładnie na rowku między obfitymi piersiami biegnącej kobiety. To miejsce oznaczone było siódemką. Dalej numery zbijały się w gromadę, nie tylko od siedmiu do szesnastu, ale także trzydzieści do trzydziestu pięciu i osiemdziesiąt dwa do osiemdziesięciu sześciu. Przy dwudziestce liczby nagle przeskakiwały od stóp kobiety do chmur ponad zagrodą. Potem szybko przesuwały się pomiędzy przedstawionymi ludźmi i rzeczami, czasem przekreślone lub wzięte w kółko, co wskazywało stopień rozszerzenia źrenicy, głębię ostrości i zmiany ciśnienia krwi mierzone w drobniutkich naczyniach siatkówki. Zmodyfikowany skaner oczny Stanforda-Purkinjego, który Jacob złożył do tego testu posługując się tachistoskopem Martine i różnymi drobiazgami, najwyraźniej funkcjonował poprawnie. Nie miało sensu przejmować się czy zawstydzać odruchową reakcją na wizerunek piersi kobiety. Gdyby Jacob był kobietą, jego reakcja byłaby pewnie inna. Poświęciłby wtedy kobiecie na obrazku więcej czasu, ale skoncentrował się bardziej na włosach, stroju i twarzy. Bardziej zajmowała go jego reakcja na całość przedstawionej sceny. Po lewej stronie, w pobliżu walczących mężczyzn, znajdował się oznaczony gwiazdką numer. Reprezentował on punkt, w którym Jacob zdał sobie sprawę, że obraz nie był sielanką, że jego treścią była przemoc. Z zadowoleniem pokiwał głową. Numer był raczej niski, a ślad skręcał natychmiast w inną stronę i wracał w to samo miejsce dopiero po pięciu innych przystankach. Oznaczało to zdrową dozę niechęci i następującą po niej otwartą, a nie skrytą, ciekawość. Z grubsza wyglądało na to, że prawdopodobnie przeszedł test. Choć przecież właściwie nigdy nie miał co do tego wątpliwości.

— Ciekawe, czy ktoś kiedyś się dowie, jak oszukać ten test — powiedział, wręczając kartkę Martine.

— Może i tak — odparła, zajęta zbieraniem materiałów — ale uwarunkowanie niezbędne do zmienienia natychmiastowych ludzkich reakcji na bodziec… na obraz pokazywany tak krótko, że zareagować zdąży tylko podświadomość… Hmm, to pozostawiłoby zbyt wiele efektów ubocznych, nowych schematów, które i tak musiałyby ujawnić się podczas badania. Analiza końcowa jest bardzo prosta: jeśli umysł zachowuje się według schematu zerowego lub dodatniego, badany kwalifikuje się do Obywatelstwa, jeśli suma jest ujemna — człowiek jest uzależniony od chorych przyjemności. To właśnie jest sedno testu, bardziej niż jakikolwiek wskaźnik przemocy. Prawda, doktorze? — zwróciła się do Lairda. — To pani jest specjalistą — wzruszył ramionami lekarz. Powoli pozwalał jej powracać do łask, choć ciągle nie mógł wybaczyć przepisania Keplerowi leków bez konsultacji. Po ujawnieniu przestępstwa stało się jasne, że Martine w ogóle nie przepisała Keplerowi warfarinu. Jacob przypomniał sobie, że na pokładzie Bradbury’ego Bubbakub miał zwyczaj zasypiania na częściach garderoby pozostawionych na krzesłach czy poduszkach. Pilanin musiał użyć tego podstępu, żeby mieć sposobność dołączenia do leków Keplera specyfiku, który upośledziłby jego zachowanie.

Miało to sens. W ten sposób Kepler został wyłączony z ostatniego nurkowania. Było to ważne, gdyż jego przenikliwość pozwoliłaby mu poznać się na sztuczce Bubbakuba z „pamiątką po Letanich”. W ten sposób zaś jego nienormalne działania na dłuższą metę mogły przyczynić się do zdyskredytowania Słonecznego Nurka. Chociaż wszystko się zgadzało, dla Jacoba wywody te miały smak płatków proteinowych.

Wystarczały, by przekonać, ale brakowało im aromatu. Cały talerz domysłów. Niektóre z przestępstw Bubbakuba zostały udowodnione. Reszta musiała pozostać w sferze przypuszczeń, ponieważ przedstawiciel Biblioteki objęty był immunitetem dyplomatycznym.

Podszedł do nich Pierre LaRoque. Francuz zachowywał się raczej powściągliwie.

— Jaki jest werdykt, doktorze Laird? — zapytał.

— Oczywiste jest, że pan LaRoque nie ma osobowości aspołecznej i gwałtownej, a więc nie kwalifikuje się jako Nadzorowany — powiedział wolno Laird. — Co więcej, zdradza dość wysoki wskaźnik świadomości grupowej. Jego problem może tkwić częściowo właśnie w tym. Najwyraźniej coś sublimuje i należałoby mu poradzić, by poszukał pomocy specjalisty w najbliższej klinice, kiedy tylko wróci do domu — Laird spojrzał surowo na dziennikarza. LaRoque potulnie kiwnął głową.

— A badania kontrolne? — spytał Jacob. Przechodził test jako ostatni. Doktor Kepler, Helene deSilva i trzy osoby przypadkowo dobrane z załogi także stanęły przed czytnikiem. Helene w ogóle nie zaprzątała sobie głowy wynikami testu i wraz z członkami załogi wyszła natychmiast, żeby nadzorować próbne odliczanie przed startem heliostatku. Kepler nachmurzył się, kiedy Laird odczytał mu jego wyniki na osobności, i obrażony odszedł dumnym krokiem.

Laird podrapał się w grzbiet nosa, tuż pod brwiami.

— Och, nie ma między nami Nadzorowanego. Można się zresztą było tego spodziewać po twoim małym przedstawieniu na dole. Są jednak problemy i sprawy, które nie całkiem rozumiem, a które kipią w umysłach niektórych osób. Wiesz, takim wiejskim konowałom jak ja nie jest łatwo zaglądać w dusze ludzkie, skoro za jedyne doświadczenie służyć musi praktyka w szpitalu. Przegapiłbym połowę niuansów, gdyby nie pomoc doktor Martine. W tej sytuacji jest mi bardzo trudno interpretować ukryte cienie, zwłaszcza u ludzi, których znam i podziwiam.

— Mam nadzieję, że to nic poważnego.

— Gdyby tak było, nie leciałbyś na to nurkowanie, zarządzone przez Helene w ekspresowym tempie! Dwayne’a Keplera uziemiłem nie dlatego, że jest przeziębiony! — Laird pokręcił głową i zaczął przepraszać. — Proszę mi wybaczyć. Po prostu nie jestem przyzwyczajony do takich spraw. Nie ma się czym przejmować, Jacob. W twoim teście jest trochę dziwacznych znaków zapytania, ale zasadnicza diagnoza jest tak normalna, jak to tylko możliwe. Suma zdecydowanie dodatnia, wysokie poczucie rzeczywistości. Jest jednak kilka rzeczy, które mnie zastanawiają. Nie będę wchodził w szczegóły, bo to mogłoby niepotrzebnie zepsuć ci humor podczas nurkowania, ale byłbym wdzięczny, gdybyście mogli przyjść do mnie po powrocie, ty i Helene.

Jacob podziękował i wszyscy razem, z Martine i LaRoque’em, poszli do windy. Wysoko nad ich głowami wieża telekomunikacyjna przebijała kopułę stazy. Wszędzie dookoła dziobate skały Merkurego skrzyły się albo świeciły matowo. Nad niskim łańcuchem gór wisiała rozżarzona, żółta kula Słońca.

Kiedy nadjechała winda, Martine i Laird weszli do środka, ale wyciągnięta ręka LaRoque’a zatrzymała Jacoba tak długo, aż drzwi się zamknęły, zostawiając dwóch mężczyzn samych.

— Chcę moją kamerę — wyszeptał dziennikarz.

— Oczywiście, LaRoque. Komendant deSilva rozbroiła ogłuszacz i możesz ją dostać w każdej chwili, skoro twoja sprawa się wyjaśniła.

— A nagrania?

— Ja je mam. I zamierzam zatrzymać.

— To nie twoja sprawa…

— Daj już z tym spokój, LaRoque — rzucił Jacob. — Może byś tak chociaż raz przestał się zgrywać i uważać innych za głupków! Chcę wiedzieć, po co robiłeś nagrania soniczne oscylatora stazowego w statku Jeffreya! Chcę też wiedzieć, jakim cudem wpadłeś na pomysł, że zainteresowałby się nimi mój wuj!

— Bardzo wiele ci zawdzięczam, Demwa — zaczął wolno LaRoque. Jego sztuczny akcent zniknął niemal zupełnie. — Ale zanim ci odpowiem, muszę wiedzieć, czy twoje przekonania polityczne choć trochę przypominają poglądy twojego wuja. — Mam wielu wujów, LaRoque. W Zgromadzeniu Konfederacji jest wuj Jeremy, ale wiem, że z nim byś nie współpracował. Wuj Juan jest miłośnikiem teorii i zagorzałym wrogiem nielegalności… Zgaduję, że chodzi ci o wuja Jamesa, rodzinnego oryginała. Zgadzam się z nim w wielu sprawach, nawet takich, co do których nie zgadza się reszta klanu. Ale jeżeli wuj James jest zamieszany w jakąś aferę szpiegowską, to na pewno nie pomogę zaplątać go bardziej… zwłaszcza że ten twój spisek wygląda na okropnie niewydarzony. Nie jesteś może mordercą ani Nadzorowanym, LaRoque, ale jesteś szpiegiem! Jedyny kłopot w tym, żeby odgadnąć, dla kogo szpiegujesz. Odłożę sobie rozwiązanie tej zagadki do czasu, aż wrócimy na Ziemię. Wtedy możesz mnie odwiedzić. Razem z Jamesem możecie przyjść i spróbować nakłonić mnie, żebym nie wydał cię policji. Jasne? — Mogę poczekać, Demwa — zgodził się oschle LaRoque. — Tylko nie zgub nagrań, dobra? Przeszedłem istne piekło, żeby je zdobyć. Chcę mieć szansę przekonać cię, żebyś mi je oddał.

Jacob patrzył na Słońce.

— Oszczędź mi swoich lamentów, LaRoque. Nie przeszedłeś piekła… jeszcze. Odwrócił się i skierował w stronę wind. Czasu było akurat dosyć na spędzenie kilku godzin w aparacie do spania. Do startu heliostatku nie chciał nikogo widzieć.

Загрузка...