Rozdział 1

…Podnoszę nieszczęsny swój łeb i patrzę, co ten stary pierdziej w okularach pokazuje, a tam — ojce-smoki — wisi na fortepianowej strunie Kot Bojowy w pełnym bojowym rynsztunku. Język niemal do pasa wywalony, a oczy zdążyły wyjeść sykliwe muchy.

Oczywiście nie znałem go, belki ma z pierwszego roku. Kiedy przyszedł do Szkoły, ja już na całego szalałem w ujściu Arichady. Ale żeby tu, w stolicy, ktoś ośmielił się podnieść rękę na Kota…?

— Widzi pan, młody człowieku, ludność cywilna zbiesiła się, łapie żołnierzy i urządza samosądy.

Proponuję więc, żeby pan zamiast mundurka włożył coś innego, albo przynajmniej na wierzch tę pelerynkę narzucił…

— O, przepraszam, panie lekarzu wojskowy — mówię. — Mundur zdejmą tylko z mojego martwego ciała.

Humaniści cholerni, demokraci… Rząd Narodowego Zaufania… Kociaka udusili i zadowoleni…

— Chodźmy wyładować skrzynie — mruknął, krzątając się, mój lekarz.

— Zaraz, panie lekarzu wojskowy. Proszę mnie nie poganiać — mówię — bo się zacznę bardzo śpieszyć, i nieszczęście gotowe…

Szoferak to usłyszał, wyłazi z kabiny, a bić się z nim, to to samo, co z szeregowym Drambą, czyś Kot Bojowy, czy sam smok Gugu. Łapę ma większą niż dekiel z koła.

— Poczekajcie — mówię. — Przecież jesteśmy ludźmi, nie?

Wydobywam nóż, podskakuję, jedną ręką chwytam daszek nad wejściem, drugą przecinam strunę i zdążam jeszcze podtrzymać uduszonego Kociaka. Przy tej szamotaninie dziabię go niechcący nożem w bok — wybacz, bracie-chwacie, co ci za różnica.

Odnoszę go na klomb. Ciężki jest, jak każdy zmarły. Ale tam, u Kornieja, ja też nieźle przybrałem na wadze. Pewnie sam synalek hercoga takiego żarcia na stole nie miewał, jakie ja jadłem. Tylko dlaczego przy nieboszczyku sobie o tym przypomniałem?

Nosimy te skrzynie, nosimy, potem wychodzę na szpitalny ganek z łopatą, żeby tego biedaka zakopać.

Bożodoma teraz ze świecą nie znajdziesz.

Ziemia miękka. Ileż ja tej ziemi podczas wojny przerzuciłem! Pewnie wzgórze wyższe od szpitala by wyszło.

Byłem już w tym szpitalu. Leczyli mnie na dystrofię, a dystrofia, powiadam wam, taka sprawa: idziesz do kibla, a strumień odrzutu ciska cię na ścianę.

Ściemnia się. Zaraz gwiazdy się pojawią. Ziemskie Słońce pewnie też się pokaże, ale nie odróżnię go wśród innych. O, nasze słońce z Ziemi widziałem, Korniej mi pokazał. Gwiazda jak gwiazda, nie widać, żeby rodzima…

Ech, gwiazdo moja, stolico droga, Ajda-Ałaj, Serce Ałaju… Co oni z tobą zrobili! W zatoce płoną tankowce. Wzgórze Poległych Aniołów do podstawy chyba pociskami zrównali; nasza Braggowka zuchwała, dziarska, w ogniu, a pałac hercoga… Lepiej, żeby nie widział ten, kto go wcześniej oglądał…

I co ważne — kto to wszystko zrobił? Swoi narobili. Niechby zdobyły stolicę szczurojady — nie nawyczyniałyby tak. Szczurojady budynki i bambetle szanują z powodu chciwości swojej i lenistwa, i jeśli już gdzieś wejdą, to za nic nie wyjdą i będą tam żyć. Dowódca-szczurojad prędzej pluton da wybić, niż choć jedno szkiełko stłucze. Z drugiej strony — co ma ludzi żałować, skoro szczurojadki po dziesiątce rodzą w przestępczym celu wywarcia demograficznego nacisku? Tak, tak, czytałem w „Bojowej ulotce”. A napisał to nie jakiś tam jedwabniś, ale znany pisarz Liagga, ten, co w świętej twórczej ekstazie stworzył epopeję „Ałajskie Zorze”; będężył — trzeba będzie poczytać. Powiadają, że bardzo uduchowiona książka…

Ale niedługo mogłem sobie marzyć — podjeżdża do szpitala polowego samochód, nie zwykły samochód, ale spec wehikuł służby bezpieczeństwa. Coś jak transporter opancerzony, tyle że malutki. Nawet wieżyczka na dachu się obraca.

Jasna sprawa. Ktoś z obsługi szpitala w imię idei pokoju i humanizmu dryndnął i powiadomił, że, niby Bojowy Kot, krwawy najmita krwawego hercoga, udaje sanitariusza w obawie przed surowym, ale sprawiedliwym gniewem narodu.

Wyłazi z wozu dwóch. Nazywamy ich jajogniotami — sami rozumiecie, z powodu efektywnych metod śledztwa. Więc na nich, na jajogniotów, nikt nie poluje. Ich potrzebuje każda władza, a jeśli to nie są etatowe jajognioty, tylko ich uwolnieni aresztanci — to jeszcze gorzej. Mundury czarne aż do obcasów, a zamiast wojennych czapek z daszkiem — zielone kołpaki, jak te, co insurgenci w czasie Pierwszego Ałajskiego Powstania nosili. Dochowują tradycji, smocze mleko!

Jeden podobny do solonej ryby, którą dopiero z puszki wyjęli, a drugi — też do ryby i też solonej, ale pozostawionej w puszce, przez co, kościucha, czuje się pokrzywdzona.

— Chodź no tu, kociaro — woła jeden. — Pogadamy.

— Nie mogę, panowie — odpowiadam. — Przypisany do szpitala polowego, znajduję się w dyspozycji lekarza wojskowego, pana Maggi…

Tu mój lekarz, jakby słysząc, że o nim mowa, ze szpitala wychodzi.

— No, co tam? — pyta. Głosem niezbyt głośnym, ale takim przekonującym. Przecież mnie, na przykład, przekonał, żebym ciężarówkę z błota wypychał. Co prawda, bardziej przekonał szoferak, ale jednak…

— Hej, dziadku — woła drugi jajogniot. — Pomykaj tu, łapki z kieszeni wyjmij…

Smocze mleko! Mój staruszek ma stopień równy ogólnowojskowemu majorowi, a ci pewnie nie wyżej sierżanta. Ale podchodzi, ręce z kieszeni wyjął, a jakże, i mówi: — Dokumenty poproszę. — I nawet rękę wyciągnął.

— Słyszałeś, dokumenty chce! — ucieszył się jajogniot. A drugi mojego lekarza nawet nie uderzył, po prostu zdjął mu okulary, upuścił i zgniótł butem.

Ach, ty bydlaku zawszony, myślę. To ten dziadek sto razy śmierć kiwał, wioząc szczepionkę, żebyś ty, gadzino, nie przekręcił się na biegunkę…

W sumie, łopata w moim ręku jakby podzieliła się na dwie części: trzonkiem jednego w przeponę, a ostrzem — drugiego w grdykę. Przesadziłem ociupinkę; zapomniałem, jak przybrałem na Korniejowym żarciu. Skosiłem jąjogniota niczym legendarny Błękitny Kat łeb markiza-zdrajcy. A i ten pierwszy, jak sądzę, wykitował.

Z tyłu hałas jakiś słyszę, hurkot. Oglądam się… smocze mleko! W specwozie jeszcze jeden siedzi, kierucha. Już prawie wieżyczkę zdążył na mnie skierować, a w wieżyczce wszak wielkokalibrowy kaem dwudziestka, pociski ma jak fąjfus wyspowego dzikusa w stanie bojowym, i niewiele sensownego zostaje z człowieka, w którego trafi taka zabawka…

Ale nie wystrzelił, kierucha-jajogniot, dlatego, że jego specwehikuł leży już na boku, lufa kaemu tylko dziury w asfalcie wydłubuje. A zza wozu wychodzi mój kochany szoferak i otrzepuje ręce z błota. Nie na darmo biorą do jednostek transportowych tych chłopaków z południowego wybrzeża, zresztą inaczej się nie da: drogi mamy sami wiecie jakie, najczęściej trzeba dobrze dupę natężać, żeby się do przodu posuwać…

Podbiega pan lekarz: jak pan mógł, jak pan mógł, to nieludzkie… Milcz, dziadku, mówię, bo tam kieruś w środku siedzi, przez radiostację ze swoimi się łączy i zaraz będzie tu jajogniotów więcej niż widziałeś w życiu mikrobów w mikroskopie. A spec wehikuł to pojazd poważny, trwały, nie każdym granatem go łupniesz, zresztą nie mamy żadnego granatu, chyba że twój szoferak połamie jąjogniocki pojazd gołymi rękami, jak swat ślubny pieróg.

Szoferak zaś nawet lepiej wymyślił — zatkał szmatą rurę wydechową, a że jajogniot ze strachu silnika nie wyłączył, to i szybciutko zsiniał cały.

— Trzeba wiać, panie lekarzu — mówię. — Pewnie zdążył swoich wywołać.

Oczywiście zaprotestował — cały lekarz, Przysięga Zdrowia Narodu, ale szoferak ryknął: a co będziemy z nim gadali, cholera! zgarnął swojego bezpośredniego przełożonego pod pachę, pobiegł do ciężarówki i wepchnął staruszka do szoferki.

Ja też nie czekam, przysiadam na trzeciego, żeby pan lekarz wojskowy, nie daj Boże, nie wyskoczył w imię powinności. Szoferak sypnął po gazie i już niesie nas po wyszczerbionym asfalcie tak, że głowa mała.

Tylko, myślę, dokąd tak pędzimy, na wszystkich drogach posterunki, nikt nawet nie będzie próbował nas zatrzymać, po prostu walną przeciwpancernym w bok i po zabawie.

— Kręć — powiadam — do Braggowki. Wszystko tam płonie jak diabli, ale jakąś piwniczkę dla siebie znajdziemy.

Latarnie w mieście nie palą się — nie mają czasu panowie humaniści zajmować się takimi drobiazgami, muszą panowie humaniści czynić rzeczy święte, muszą chłopaków w mundurach wyłapywać…

To im się udaje na sto procent: oto już i syreny wyją z każdej strony, oto już i alarm ogłoszono. Pełnym gazem przelatujemy przez plac Skrzywdzonej Niewinności — ktoś tam zaczął do nas strzelać, ale niepoważnie, z policyjnego pistoletu. Mijamy Zielony Teatr, chociaż nie zielony on teraz, tylko czarny, i tu się kończy nasza ucieczka.

— Paliwko się skończyło — mówi szoferak. — I tak cudem do szpitala dojechaliśmy.

— Trzeba iść do miejskiego magistratu — ocknął się nasz konował — wyjaśnić wszystko, zorganizować szczepienia…

— Już oni panu zorganizują, panie lekarzu wojskowy — odpowiadam. — Po pierwsze, rozstrzelają nas, a dopiero po drugie zaczną dumać, kogo rozstrzelali i za co. Broń trafiła w ręce cywilów, straszna sprawa.

— Pewnie ma pan rację. — Oklapł mój dziadunio. Wyszliśmy z ciężarówki i rozejrzeliśmy się. Do Braggowki jeszcze kawał drogi. W pobliżu nie ma ruin, żeby w nich przeczekać, bo i domów żadnych nigdy tu nie było — strefa parkowa. Ale drzewa zimą poszły do pieca, zostały tylko pieńki. Jajognioty nad całym miastem wieszają oświetlające ładunki, jakbym rzeczywiście był jaką ważną personą. Mój automat kieruś dawno temu cisnął w krzaki. Pan lekarz wojskowy według regulaminu powinien mieć dziesięciostrzałowego „feldmarschala”, ale obawiam się, że zamiast tego ma kaburę nabitą tabletkami przeczyszczającymi i na wymioty. Żeby pacjenta, znaczy, z obu końców nicowało. Szoferak będzie, znaczy, jajogniotów po jednemu łapać, a ja będę wpychał tabletki w celu obniżenia sprawności bojowej…

Słyszę jakiś szum na końcu byłej alei. Już miałem szoferaka z lekarzem położyć na ziemi i sam się ułożyć, ale było za późno. Podlatuje do nas długaśny czarny „huragan” — nie inaczej, tylko skonfiskowany z hercogowego garażu. Syrena wyłączona, światła wyłączone. A ja nawet swojej śmiercionośnej łopaty nie zabrałem.

Odsuwają się drzwi. W „huraganie” siedzi tylko jeden człowiek. Ale za to jaki! Wcześniej go tylko na zdjęciach widziałem, w spec pismach. Przy kierownicy siedzi Jednooki Lis, szef kontrwywiadu Jego Ałajskiej Wysokości.

— Czołem, kursant — powiada. — Chyba zbiera się dzisiaj na deszczyk…

A po tych słowach mojąświadomość porzucił Bojowy Kot Gag, dziarski kursant, fajny ale nie za mądry chłop, i znowu stałem się sobą — pułkownikiem kontrwywiadu Gigonem, następcą tronu, hercogiem Alaju.

Загрузка...