— Tak — powiedziała Asia Głumowa. Od chwili, gdy jej mąż stal się ludenem, niemal nie opuszczała wielopokojowej wieży; czekała. — Tak. Pojawił się raz.
„Do ciebie będę przylatywał, gościem twym będę aż do zorzy…” — przypomniały się Maksymowi stare wiersze. Cholerne demony, wolne syny eteru…
Zdrajcy, pomyślał i niemal nie powiedział tego głośno.
— Co u nich nowego?
— U nich nie da się odróżnić nowego od starego — powiedziała Asia. — Wymieszały im się czasy: Pozostało tylko jedno ludzkie uczucie: smutek. Słuchał muzyki i milczał. Bacha i Spencera.
— Asiu — powiedział Maksym. — Rozumiem, że to dla pani bardzo bolesne, ale proszę jednak mi pomóc.
Proszę pomóc nam wszystkim…
— Postaram się — odpowiedziała obojętnie.
— To dotyczy czasów jego progresorstwa. Kiedy Tojwo wrócił z Gigandy, nie opowiadał niczego takiego?… Może coś zdradził przypadkowo… O Wędrowcach?
— Mówił tylko o Wędrowcach — odpowiedziała i wzruszyła szczupłymi ramionami. — Potem… Wydaje mi się, że miał tam kobietę. Nie wiem tego, po prostu czuję. I, chyba, bardzo się martwił o tę kobietę. Ona się czegoś domyśliła i dlatego stamtąd odfrunął. Ale to tylko moje babskie przypuszczenia, wróżenie z cienia…
Najważniejsze, mówił, że uciekłem w odpowiednim czasie. Nie wiem, co to za ślicznotka… Boże, niechby miał po dziesięć bab na każdej planecie, niż tak…
— Proszę mi wybaczyć, Asiu — powiedział Kammerer. — Zawsze pakuję się do ludzi w nieodpowiednim czasie…
— Nie, zawsze jestem rada pana widzieć, Maksymie. I Gorbowskiego. Po rozmowie z nim zawsze jestem spokojniejsza…
— Dziękuję, Asiu — powiedział Kammerer. — Gdyby co, zawsze jestem do pani usług.
Niczego nowego Maksym się nie dowiedział. Kobieta na Gigandzie. Co może wiedzieć prosta karhońska kobieta o Wędrowcach? A może nie była to prosta kobieta?
Gorbowski, — przypomniał sobie. — Nie masz wistu, wal spod kciuka…
Ku zdziwieniu Maksyma, starego nie było w stałym miejscu, w „Domu Leonida”. Odnalazł się, przy pomocy jego robota-sekretarza, aż w mieście Antonow, gdzie, w zasadzie, nie miał nic do roboty, a i lekarze z dużym niezadowoleniem komentowali informacje o tym, że człowiek w tak zaawansowanym wieku nadal korzysta z kabin Zero — T.
Leonid Andriejewicz siedział na ławce w parku, oklejony dzieciakami w wieku do lat pięciu, i snuł im jakąś niesamowicie ciekawą opowieść, na pewno ciekawszą od problemów Maksyma.
— Namyśliłeś się w końcu — burknął Gorbowski. — To koniec, diablęta, jesteście wolne, ciąg dalszy kiedyś nastąpi…
Diablęta smętnym stadem pognały wzdłuż alei.
— Leonidzie Andriejewiczu — powiedział Maksym — sytuacja jest trudna. Nie ma zmiłuj się…
— Wiem — odrzekł Gorbowski. — Z dużą przyjemnością wysłucham pańskiej. Maksymie, koncepcji. Po prostu, z ogromną rozkoszą wysłucham, albowiem znam ją z góry, i już ciskam pod nogi, jak hercog Adolf boskie idole…
Nie wolno było obrażać się na Gorbowskiego, z całego szeregu powodów. Po pierwsze, bez sensu; po drugie… też bez sensu.
— Leonidzie Andriejewiczu — powiedział Maksym, wzdrygnąwszy się — czy pan ma prywatny wywiad?
— W moim wieku, Wielki Maku, żaden wywiad już nie jest potrzebny. Tak samo jak czytanie myśli na odległość. Słucham koncepcji.
Żadnej szczególnej koncepcji Kammerer nie miał, ale nie wypadało milczeć.
— Sądzę, że — zaczął — siły, umownie nazywane Wędrowcami, proponują, byśmy zwinęli całą działalność progresorską. Zaryzykuję przypuszczenie, że w zamian zaniechają wszelkiej działalności u nas. W przeciwnym wypadku grozi nam zniszczenie całej informacyjnej sieci Ziemi i, być może, Peryferii. Nawet nie „może”, a „na pewno”.
Gorbowski z zadowoleniem kiwał głową. Maksym wytrwale kontynuował: — KOMKON 2 proponuje radykalnie ograniczyć dostęp do BPI osobom prywatnym, wziąć pod kontrolę całą informację dotyczącą progresorstwa i powoli przygotowywać całkowitą ewakuację z Gigandy.
— Dlaczego tylko z Gigandy? — uniósł brwi Gorbowski. — Szczególnie że, pamiętam, kochany Korniej Janowicz informował o dużych sukcesach…
— Nie mamy już łączności z Gigandą i nie wiemy, co się tam dzieje. Być może Wędrowcy objawili się tam otwarcie, przekształcając planetę w Czarną Dziurę. Wszystko jest możliwe.
— Wie pan co, Maksymie — powiedział Gorbowski — jest pan znakomitym zwiadowcą, konspiratorem i takie tam. Ale czasem nie potrafi pan zestawić dwóch jaskrawych faktów, żeby wyciągnąć jakiś mniej lub bardziej sensowny wniosek.
— To znaczy? — nadal nie obrażał się Kammerer.
— Już miesiąc temu przemknął przez serwis skromny komunikat, że w laboratorium polimerów Janet Królikowskiej pod Capetown udało się stworzyć substancję, która swoimi właściwościami nie różni się od naszego ukochanego jantarynu.
— A…ale… — zaczął Maksym.
— Ale, w łeb się walę — czule i cierpliwie odparował Gorbowski. — A kto, pańskim zdaniem, wynalazł jantaryn?
— Wędrowcy, oczywiście.
— Mądrala. Skoro Wędrowcy wynaleźli jantaryn, to… No, Maksymie, wytęż łeb! Chwilę temu opowiadałem tę historię dzieciakom, a one o wiele szybciej zrozumiały.
— Chce pan powiedzieć…
— Właśnie! Tylko nie ja to powinienem mówić, ale ktoś z KOMKON-u 2, po czym powinno się temat Wędrowców zamknąć raz na zawsze. Tak, drogi mój, i ludenowie to my, i Wędrowcy też my. I, obawiam się mocno, ci chłopcy na Arce to też my, tylko niedopuszczalnie mądrzejsi. Cała historia z Wędrowcami jest już opisana w literaturze, tyle że dla dzieci. Jedyna różnica, to ta, że tam to się nazywa „poszukiwanie słoniopotama”. Biedne niedźwiadki, biedne prosiaczki, dreptaliśmy po własnych śladach. To, że jeszcześmy tych śladów nie zostawili, o niczym nie świadczy…
— Leonidzie Andriejewiczu — powiedział Kammerer. — Przecież dzisiejszy stan nauki nie pozwala poważnie mówić o cykliczności czasu…
— Nie pozwala, zgadzam się, ale jesteśmy zmuszeni do tego, póki nie wysunie pan zręczniejszej hipotezy.
Przy okazji, w ciągu tysiącleci ludzie wierzyli, że czas jest cykliczny. I nic, nie składali rąk, piramidy do dziś stoją…
To był cały on, Leonid Andriejewicz Gorbowski, słynny pilot, Tropiciel i mędrzec. Według tradycji przyjęto za wzorzec niezrozumienia uważać słynnego cyborga Kamila, ale i Kamila Gorbowski potrafił zapędzić w kozi róg…
— Wtedy i cała historia z „podrzutkami” wygląda inaczej — kontynuował Gorbowski. — Mądrzy potomkowie wysłali do głupich przodków paczuszkę. Oczywiście, z zamiarem powstrzymania przodków przed popełnieniem jakiegoś kolejnego głupstwa. Sprawa się nie udała, właśnie z powodu naszej głupoty i tchórzostwa. Bóg jest sprytny, ale nie ma złych zamiarów. I nawet za wiele tysięcy lat żadnemu super człowiekowi nie przyjdzie do głowy wysłać do swojego praszczura piekielną maszynkę. Mam nadzieję, że wie pan, co to jest piekielna maszynka?
— Wiem — przytaknął Maksym. — W podziemiu na Saraksz robiliśmy całkiem niezłe.
— Być może ta paczuszka — kontynuował Gorbowski — przeznaczona była do przerwania czasowego cyklu… Rudolfowi zabrakło odporności. Dobroci Rudolfowi zabrakło.
— Rudolfowi zabrakło informacji — powiedział Maksym. — A tak w ogóle, to ja jestem wszystkiemu winien.
Przecież mogłem zatrzymać Abałkina, przegapiłem…
— Właśnie wtedy zaczęli się pojawiać ludenowie. Jako jeszcze jedna próba wyjścia poza cykl.
— Leonidzie Andriejewiczu, kochany — Maksym zaczął mówić proszącym tonem — wszystko to jest bardzo ciekawe i godne najszerszej dyskusji. Ale ja nie jestem filozofem, jestem zwykłym operem. Nie sądzone mi analizować tajemnice Wszechświata, ja mam reagować na wyraźne niebezpieczeństwo. A czuję, że nasi ludzie na Gigandzie są w niebezpieczeństwie. Więcej, w niebezpieczeństwie jest cala ludzkość, skoro zaczęły się kłopoty z BPI…
— Dobrze — nieoczekiwanie zgodził się Gorbowski. — Pogadajmy o Gigandzie. Kiedy łączył się pan z BPI, nic pana nie zdziwiło?
— Wszystko wydało mi się dziwne — wzruszył ramionami Maksym. — Gigandy nie ma, niczego nie ma… A do tego jeszcze herb hercoga ałajskiego nie wiadomo dlaczego przyczepiono…
— Właśnie, właśnie — przerwał Gorbowski, wstając. — „Informacji brak”, to maszyna. A herb Jego Ałajskiej Wysokości z obraźliwą dewizą to, jak powiadał pewien sensowny wariat, „ludzkie, zbyt ludzkie”. Po cóż, według pana, porzuciwszy swój przybytek żalu i łoże boleści, bawię dzieci w mieście Anionów?
— Po cóż? — tępo powtórzył Kammerer.
— Dlatego — odparł Gorbowski, a jego szczupła ciemna twarz rozjaśniła się — że zamierzam odwiedzić „Dom Kornieja”, i proszę pana, żeby pan, o najoperatywniejszy mój, towarzyszył mnie, staremu, i żebym, jako staruch, nie dostał w łeb. Czy po łbie, co w gruncie rzeczy wychodzi na jedno.