Poza tym byłoby to naruszeniem zasad Biblioteki[21]. Zgromadzenie Bibliotekarzy Czasu i Przestrzeni z pewnością miałoby wiele do powiedzenia, gdyby zaczął majstrować z przyczynowością.

Zamknął książkę i starannie odłożył ją na półkę. Przeskakując miękko z regału na regał, dotarł do wyjścia. Zatrzymał się jeszcze na chwilę nad własnym śpiącym ciałem. Może zastanawiał się, czy się nie obudzić, nie porozmawiać, powiedzieć, że ma przyjaciół i żeby się nie martwił. Musiał zrezygnować z tego pomysłu. W taki sposób można tylko przysporzyć sobie kłopotów.

Wymknął się za drzwi i zaczaił w cieniu. Ruszył za zakapturzonym złodziejem, kiedy ten wyszedł ściskając książkę pod pachą, i czekał w deszczu przy mrocznym portalu. Po spotkaniu Świetlistego Bractwa, kiedy wyszedł ostatni z braci, poszedł za nim do domu, pomrukując do siebie z antropoidalnym zdumieniem…

I pobiegł z powrotem do Biblioteki i zdradzieckich ścieżek L-przestrzeni.


* * *

Przed południem ulice były zatłoczone. Vimes cofnął Nobby’emu jedną dniówkę za machanie flagą i Yard zasnuł smutek, posępny niczym czarna chmura z rzadkimi błyskami piorunów.

— Wejdźcie gdzieś wysoko… — mruczał Nobby. — Łatwo im mówić.

— Liczyłem na to obstawianie ulic — narzekał Colon. — Miałbym dobry widok.

— A wczoraj w nocy ciągle gadaliście o przywilejach i prawach człowieka — przypomniał oskarżycielskim tonem Nobby.

— Tak, pewnie. Przywilejem i prawem tego konkretnego człowieka jest dobry widok — odparł sierżant. — I tylko o to mi chodzi.

— Nigdy jeszcze nie widziałem kapitana w takim paskudnym nastroju — stwierdził Nobby. — Wolałem, kiedy się upijał. Moim zdaniem…

— Wiecie, Errol jest chyba naprawdę chory — odezwał się Mar-chewa.

Spojrzeli na skrzynkę.

— Jest bardzo gorący. I skórę ma taką błyszczącą.

— Jaka jest właściwa temperatura dla smoka? — zainteresował się Colon.

— Właśnie. I jak ją zmierzyć? — dodał Nobby.

— Myślę, że powinniśmy wezwać lady Ramkin, żeby go obejrzała — uznał Marchewa. — Zna się na smokach.

— Nie, na pewno szykuje się do koronacji. Nie wolno jej przeszkadzać. — Colon wyciągnął rękę nad lśniącym bokiem Errola. — Miałem kiedyś psa, który… Auu! On nie jest gorący, on wrzy!

— Dawałem mu wodę, ale nie chce pić. Co pan robi z tym garnkiem, kapralu?

Nobby uśmiechnął się niewinnie.

— Pomyślałem, że przed wyjściem możemy wypić po herbacie. Szkoda marnować…

— Zdejmijcie to z niego!


* * *

Nadeszło południe. Mgła nie rozwiała się, tylko trochę przerzedziła, przepuszczając bladożółtą poświatę w miejscu, gdzie powinno znajdować się słońce.

Chociaż długie lata zmieniły stanowisko kapitana Straży w coś niezbyt zaszczytnego, nadal jednak upoważniało do honorowego miejsca na oficjalnych uroczystościach. Nowy porządek dziobania przesunął je wszakże do najniższego rzędu zbitych naprędce trybun, pomiędzy mistrza Stowarzyszenia Żebraków i przewodniczącego Gildii Nauczycieli. Vimesowi to nie przeszkadzało. Wszystko byłoby lepsze od najwyższego rzędu, między Skrytobójcami, Złodziejami, Kupcami i innymi, którzy wypłynęli na społeczne szczyty. Nigdy nie wiedział, o czym z nimi rozmawiać. Nauczyciel przynajmniej był spokojnym towarzyszem, ponieważ właściwie nic nie robił, jedynie od czasu do czasu zaciskał palce i jęczał.

— Coś nie tak z pańską szyją, kapitanie? — zagadnął uprzejmie pierwszy żebrak, kiedy czekali na przyjazd karet.

— Słucham? — nie zrozumiał Vimes.

— Ciągle patrzy pan w górę.

— Hmm? Ach nie, nic takiego.

Żebrak otulił się aksamitnym płaszczem.

— Nie wspomógłby pan biedaka skromną kwotą… — przerwał, obliczając sumę odpowiadającą jego stanowisku — …jakichś trzystu dolarów na bankiet z dwunastu dań?

— Nie.

— Trudno, nie mam pretensji.

Szef żebraków westchnął. Przewodnictwo w Stowarzyszeniu nie dawało szczególnej satysfakcji. Różnice płac działały na jego niekorzyść. Żebracy niższych klas żyli jako tako, zadowalając się miedziakami, ale ludzie zwykle udawali, że nie słyszą, kiedy się ich prosiło o szesnastopokojową rezydencję na noc.

Vimes powrócił do obserwacji nieba.

Na podwyższeniu przygotowywał się do uroczystości najwyższy kapłan Ślepego lo. Zeszłej nocy uzyskał prawo do koronowania władcy, posługując się w tym celu skomplikowaną argumentacją teologiczną, a pod koniec dyskusji maczugą nabijaną gwoździami. Kozioł, uwiązany do małego składanego ołtarza ofiarnego, przeżuwał trawę i zapewne myślał sobie po koziemu: Ależ szczęśliwy ze mnie kozioł, skoro dostałem miejsce z tak dobrym widokiem na wszystko; będę miał co dzieciom opowiadać.

Vimes zbadał rozmyte we mgle kontury najbliższych budynków.

Dalekie okrzyki sugerowały, że ruszyła już uroczysta procesja. Wokół podwyższenia wybuchło niewielkie zamieszanie, gdy Lupine Wonse poganiał grupę służących rozwijających na stopniach purpurowy dywan.

Po drugiej stronie placu, wśród szeregów przygasłej arystokracji, uniosła głowę lady Ramkin.

Wokół tronu, pospiesznie zbudowanego z drewna i złotej folii, zajęli stanowiska pomniejsi kapłani, niektórzy z lekkimi ranami głowy.

Vimes poprawił się na ławie, słysząc głośne uderzenia własnego serca. Wbił spojrzenie w mgłę ponad rzeką…

…I zobaczył skrzydła.


Kochana mamo i tato [pisał Marchewa, przerywając na chwilę wpatrywanie się w mgłę].

Całe miasto niecierpliwie czeka na Koronację, która jest bardziej skomplikowana niż w domu. Przydzielono mi także dzienną Służbę. Szkoda, bo chciałem obejrzeć Koronację z Reet, ale się nie skarżę. Muszę kończyć, bo lada chwila spodziewamy się smoka, chociaż naprawdę nie istnieje.

Wasz kochający syn Marchewa

PS Czy widzieliście się ostatnio z Blaszką?


* * *

— Ty idioto!

— Przepraszam — powtarzał Vimes. — Bardzo mi przykro. Ludzie siadali z powrotem na ławach, a wielu rzucało mu wściekłe spojrzenia. Wonse aż pobladł ze złości.

— Jak mogłeś być taki głupi?! — wrzeszczał. Vimes przyglądał się własnym palcom.

— Zdawało mi się, że widzę…

— To był kruk! Wiesz, co to są kruki? W mieście żyją ich setki!

— W tej mgle trudno było ocenić rozmiar i… — mamrotał Vimes.

— A biedny mistrz Greetling… Powinieneś wiedzieć, jak reaguje na głośne krzyki.

Przewodniczącego Gildii Nauczycieli jacyś dobrzy ludzie musieli odprowadzić na bok.

— Żeby tak wrzeszczeć! — Wonse nie mógł się uspokoić.

— Przecież powiedziałem, że przepraszam. To była pomyłka.

— Musiałem zatrzymać procesję i wszystko! Vimes milczał. Czuł na sobie rozbawione i niechętne spojrzenia setek oczu.

— No tak… — wymruczał. — Chyba lepiej wrócę do Yardu. Wonse zmrużył oczy.

— Nie — warknął. — Ale jeśli chcesz, możesz wrócić do domu. Albo gdziekolwiek, gdzie cię poprowadzą twoje fantazje. Daj mi swoją odznakę.

— Co?

Wonse wyciągnął rękę.

— Odznakę — powtórzył.

— Moją odznakę?

— To właśnie powiedziałem. Nie chcę, żebyś znowu wpakował się w kłopoty.

Vimes spojrzał na niego zdumiony.

— Przecież to moja odznaka!

— A teraz masz mija oddać — rzekł groźnie Wonse. — Z rozkazu króla.

— Co to znaczy? Przecież król nic nie wie! — Vimes dosłyszał błaganie we własnym głosie.

— Ale się dowie. — Wonse zmarszczył brwi. — I nie spodziewaj się, że wyznaczy twojego następcę.

Vimes powoli odpiął pokryty patyną miedziany krążek, zważył go w dłoni i bez słowa rzucił Wonse’owi. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie prosić o litość, ale coś się w nim zbuntowało. Odwrócił się więc i zniknął w tłumie.

To już wszystko.

Koniec. Ot, tak. Po tylu latach służby. Koniec ze Strażą Miejską. Ha! Vimes kopnął krawężnik. Teraz pewnie zmieniają na jakąś Królewską Gwardię.

Z tymi przeklętymi pióropuszami na hełmach.

Miał tego dosyć. Co to za życie w Straży? Poznaje się ludzi w najgorszych sytuacjach. Mógł przecież znaleźć setki innych zajęć, a jeśli tylko chwilę pomyśli, przypomni sobie jakich.

Pseudopolis Yard leżał z dala od szlaku procesji; kiedy Vimes wszedł do środka, słyszał dalekie okrzyki tłumów. W całym mieście biły dzwony w świątyniach.

Teraz biją w dzwony, pomyślał, ale już niedługo… już niedługo… nie będą bić w dzwony. Nieszczególny aforyzm, ale można nad nim popracować. Czasu mu teraz nie braknie.

Zauważył bałagan.

Errol znów zaczął jeść. Zjadł większą część stołu, ruszt z paleniska, wiadro na węgiel, kilka lamp i piszczącego gumowego hipopotama. Teraz znowu leżał w swojej skrzynce i skomlał przez sen.

— Ale narozrabiałeś — mruknął Vimes. Przynajmniej już nie on będzie musiał tu sprzątać.

Wysunął szufladę biurka.

Ktoś przegryzł się i tutaj. Pozostało tylko trochę odłamków szkła.


* * *

Sierżant Colon podciągnął się na parapet wokół Świątyni Pomniejszych Bóstw. Był już za stary na takie rzeczy. Nie po to się zaciągnął, żeby siedzieć na dachu i czekać, aż smok go znajdzie.

Złapał oddech i rozejrzał się we mgle.

— Jest tu jeszcze jakiś człowiek? — zapytał szeptem.

— Ja jestem, sierżancie. — W wilgotnym powietrzu głos Marchewy brzmiał głucho i groźnie.

— Sprawdzałem tylko, czy jeszcze tu jesteś — wyjaśnił Colon.

— Jeszcze tu jestem — odparł posłusznie Marchewa.

— I czy coś cię nie zjadło. — Colon spróbował się uśmiechnąć.

— Nic mnie nie zjadło.

— Aha. To dobrze. — Zabębnił palcami po mokrym kamieniu, czując, że powinien dokładnie wszystko wytłumaczyć. — Tylko sprawdzałem — oświadczył. — To należy do moich obowiązków. Patrolowanie i w ogóle. Nie to, że się boję tkwić na dachu całkiem sam, rozumiesz. Gęsta ta mgła, co?

— Tak, sierżancie.

— Wszystko w porządku? — głos Nobby’ego nadbiegł ukradkiem z mgły, a tuż za nim pojawił się jego właściciel.

— Tak, kapralu — odparł Marchewa.

— Co tu robicie, kapralu? — zapytał Colon.

— Zajrzałem tylko, żeby sprawdzić, czy nic się nie stało młodszemu funkcjonariuszowi Marchewie — wyjaśnił niewinnie Nobby. — A co pan tu robi, sierżancie?

— U wszystkich wszystko jest w porządku — rozpromienił się Marchewa. — To dobrze, prawda?

Obaj podoficerowie przestąpili z nogi na nogę, unikając patrzenia sobie w oczy. Od wyznaczonych posterunków dzieliła ich długa droga po wilgotnych, zamglonych, a przede wszystkim odsłoniętych dachach.

Colon podjął decyzję.

— Do licha z tym wszystkim — rzekł i szybko znalazł kawałek przewróconego posągu, na którym usiadł.

Nobby oparł się o parapet i wyciągnął zza ucha mokry niedopałek.

— Słychać już procesję — zauważył.

Colon nabił fajkę i potarł zapałkę o leżący obok kamień.

— Jeżeli ten smok jest żywy — oświadczył, wydmuchując pióropusz dymu i zmieniając niewielki obszar mgły w smog — to na pewno się stąd wyniósł. Mówię wam. Miasto nie nadaje się dla smoków — dodał tonem człowieka, który skutecznie stara się przekonać sam siebie. — Pewnie poleciał gdzieś, gdzie jest dużo wysokich wież i mnóstwo jedzenia. Możecie mi wierzyć.

— Znaczy się gdzieś do miasta? — upewnił się Marchewa.

— Cicho! — krzyknęli na niego chórem.

— Niech pan poda zapałki, sierżancie — poprosił Nobby.

Colon rzucił mu na dachówki pęczek cuchnących patyczków. Nobby zapalił jeden, ale płomyk zgasł natychmiast. Obok przepłynęły strzępy mgły.

— Wiatr się zrywa — zauważył.

— To dobrze. Mam już dość tej mgły — stwierdził Colon. — Co to ja mówiłem?

— Mówił pan, że smok jest już daleko stąd — podpowiedział Nobby.

— A właśnie. To chyba rozsądne, prawda? Znaczy, gdybym to ja umiał latać, na pewno bym tu nie tkwił. Gdybym umiał latać, nie siedziałbym na dachu na jakimś brudnym posągu. Gdybym umiał latać, tobym…

— Jakim posągu? — przerwał mu Nobby w papierosem zatrzymanym w połowie drogi do ust.

— Na tym — odparł Colon i walnął w kamień pięścią. — I nie próbuj mnie straszyć, Nobby. Sam wiesz, że na Pomniejszych Bóstwach są setki zapleśniałych posągów.

— Nie, nie wiem. Wiem, że wszystkie je zdjęli w zeszłym miesiącu, kiedy kryli dach nowym ołowiem. Jest tylko dach i kopuła, nic więcej. Kiedy człowiek delektuje — dodał — powinien zauważać takie drobiazgi.

W wilgotnej ciszy, jaka nagle zapadła, sierżant Colon przyjrzał się kamieniowi, na którym siedział. Kamień zwężał się, pokrywał go łuskowaty deseń, budził też trudne do określenia wrażenie ogo-niastości. Sierżant podążył wzrokiem tam, gdzie kamień ginął w rzednącej szybko mgle.

Na kopule świątyni Pomniejszych Bóstw smok uniósł łeb, ziewnął i rozwinął skrzydła.

Nie była to łatwa operacja. Zdawało się, że mija sporo czasu, nim złożona biologiczna maszyneria żeber i zakładek wreszcie się rozłoży. Potem, z rozpostartymi skrzydłami, smok ziewnął znowu, przebiegł kilka kroków po dachu i wzniósł się w powietrze.

Po chwili nad parapetem pojawiła się ręka. Przez chwilę obmacywała krawędź, aż wreszcie chwyciła ją mocno.

Ktoś stęknął.

Marchewa wspiął się na górę, ciągnąc za sobą dwóch pozostałych. Dysząc ciężko, leżeli na ołowianym dachu. Marchewa przyglądał się głębokim rysom, jakie w metalu pozostawiły smocze pazury. Czegoś takiego bardzo trudno nie zauważyć.

— Czy… — wysapał. — Czy nie powinniśmy ostrzec ludzi? Colon przesunął się na brzeg dachu i spojrzał na miasto.

— Chyba nie warto — stwierdził. — Niedługo sami się dowiedzą.


* * *

Najwyższy kapłan Ślepego lo jąkał się przy każdym słowie. O ile mógł to sprawdzić, w Ankh-Morpork nigdy nie odprawiano oficjalnej koronacji. Dawnym królom wystarczało coś w stylu: „Zdobyliśmy koronę, w samej rzeczy, i zabijemy każdego syna nierządnicy, który spróbuje nam ją odebrać, na lorda Harry’ego”. Taka mowa miała swoje zalety, a wśród nich fakt, że była dość krótka. Kapłan poświęcił dużo czasu, żeby wymyślić coś dłuższego i bardziej odpowiadającego duchowi czasów, a teraz nie bardzo mógł sobie to przypomnieć.

Irytował go także kozioł, który przyglądał mu się z lojalnym zainteresowaniem.

— Pospiesz się! — syknął Wonse ze swego miejsca za tronem.

— Wszystko w swoim czasie — odpowiedział szeptem kapłan. — Proszę nie zapominać, że to koronacja, i okazać trochę szacunku.

— Oczywiście, że okazuję szacunek! A teraz szybciej… Rozległ się krzyk — gdzieś z prawej strony. Wonse obejrzał się gniewnie.

— To ta baba z Ramkinów — stwierdził. — Co ona wyprawia?

Ludzie wokół niej rozprawiali o czymś z ożywieniem. Palce wskazywały w tę samą stronę, podobne do powalonego karłowatego lasku. Zabrzmiał jeden czy dwa wrzaski, a potem tłum ruszył jak fala.

Wonse spojrzał w głąb szerokiej ulicy Pomniejszych Bóstw.

To nie kruk stamtąd nadlatywał. Nie tym razem.


* * *

Smok leciał powoli, ledwie kilka stóp nad ziemią, z gracją wiosłując skrzydłami. Przecinające ulicę transparenty pękały jak pajęcze nici; powiewały na pancernych bokach potwora i wzdłuż ogona. Leciał z wyciągniętą do przodu głową i szyją, przez co jego cielsko wyglądało jak holowana barka. Tłum na ulicach wrzeszczał i przepychał się do bram. Smok nie zwracał na nich uwagi.

Powinien nadlecieć z rykiem, ale jedynym dźwiękiem był cichy łopot skrzydeł i pękanie linek transparentów.

Powinien nadlecieć z rykiem. Nie w ten sposób, powoli i spokojnie, dając grozie czas na dojrzewanie. Powinien nadlecieć grożąc, nie obiecując.

Powinien nadlecieć z rykiem, nie delikatnie, przy akompaniamencie trzasków i brzdęknięć radosnych transparentów.


* * *

Vimes otworzył drugą szufladę biurka i przyjrzał się papierom, które tam znalazł. Niewiele właściwie należało tutaj do niego. Strzęp torby po cukrze przypomnial mu, że jest winien sześć pensów w Klubie Herbacianym.

Dziwne. Jeszcze się nie rozzłościł. To przyjdzie później, naturalnie. Do wieczora będzie już wściekły. Ale na razie nie, jeszcze nie. To, co zaszło, nie zdążyło w pełni dotrzeć do mózgu. Vimes wiedział, że wykonuje te ruchy, by nie pozwolić sobie na myślenie. Errol poruszył się ociężale w swojej skrzynce, podniósł głowę i zapiszczał.

— Co z tobą, mały? — Vimes pochylił się nad nim. — Brzuszek boli?

Skóra małego smoka poruszała się, jakby pracował pod nią ciężki przemysł. W Chorobach smoków o czymś takim nie było mowy. Ze wzdętego brzucha dochodziły dźwięki niczym z dalekiego pola zażartej bitwy w strefie trzęsienia ziemi.

Tak być nie powinno. Sybil Ramkin mówiła, że trzeba pilnować smoczej diety. Nawet drobne niewydolności żołądkowe mogą udekorować ściany smętnymi kawałkami łuskowatej skóry. A przez ostatnie dni… Jadł zimną pizzę, popiół z tych okropnych niedopałków Nobby’ego… W ogóle Errol żywił się mniej więcej tym, na co miał ochotę. Czyli wszystkim, sądząc po wyglądzie pokoju. Nie wspominając już o zawartości dolnej szuflady.

— Nie zadbaliśmy o ciebie, prawda? — powiedział Vimes. — Właściwie to traktowaliśmy cię jak pieska.

Zastanawiał się, jak działają na trawienie gumowe hipopotamy.

Wolno zdał sobie sprawę, że dalekie okrzyki radości zmieniają się we wrzaski przerażenia. Spojrzał na Errola, wyszczerzył zęby w niewiarygodnie złym uśmiechu i wstał.

Słyszał odgłosy paniki uciekającego tłumu.

Wcisnął sobie na głowę pogięty hełm i stuknął go zawadiacko. Potem, nucąc jakąś obłąkaną melodyjkę, wybiegł na zewnątrz.

Errol jeszcze przez chwilę leżał nieruchomo, a potem z najwyższym wysiłkiem, na wpół wypełzł, na wpół wytoczył się ze skrzynki. Masywna część mózgu, sterująca układem trawiennym, wysyłała niezwykłe polecenia. Żądała pewnych rzeczy, których nie potrafiła nazwać. Na szczęście w najdrobniejszych szczegółach umiała je opisać złożonym receptorom wielkich nozdrzy. Rozszerzyły się, poddając drobiazgowej analizie atmosferę pokoju. Głowa poruszyła się, namierzając cel.

Errol podciągnął się po podłodze i z wyraźną satysfakcją zaczął pożerać puszkę pasty czyszczącej do zbroi Marchewy.


* * *

Ludzie przebiegali obok Vimesa, który maszerował ulicą Pomniejszych Bóstw. Dym wznosił się w górę z Placu Pękniętych Księżyców.

Na jego środku smok siedział na tym, co zostało po podwyższeniu koronacyjnym. Wydawał się zadowolony z siebie.

Nie pozostał nawet ślad po tronie i jego lokatorze, choć całkiem możliwe, że dokładne badania laboratoryjne niewielkiego stosiku sadzy wśród połamanych dymiących desek mogłyby dostarczyć pewnych tropów.

Vimes chwycił ozdobną fontannę, by nie stracić równowagi wśród ogarniętych paniką tłumów. Każda ulica odchodząca z placu była pełna przerażonych ludzi. Ale nie hałaśliwych, jak zauważył — nie marnowali sił na krzyki. Przejawiali tylko zdeterminowane pragnienie, by znaleźć się gdzie indziej.

Smok rozłożył skrzydła i machnął nimi od niechcenia. Ludzie z tyłu uznali to za sygnał, żeby wspiąć się na plecy tych przed nimi i uciekać, skacząc z głowy na głowę.

Po kilku sekundach plac był pusty. Pozostali na nim tylko głupcy albo śmiertelnie zdumieni. Nawet stratowani mężnie starali się czołgać do najbliższego wyjścia.

Vimes rozejrzał się wokół. Wszędzie leżały porwane flagi, a niektóre z nich przeżuwał podstarzały kozioł, który nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. W dali mignął Gardło Sobie Podrzynam na rękach i kolanach próbujący odszukać zawartość swojej tacy.

Obok Vimesa jakieś dziecko pomachało niepewnie chorągiewką i zawołało:

— Hurra!

Potem wszystko ucichło.

Vimes pochylił się.

— Powinieneś już wracać do domu — powiedział. Chłopczyk spojrzał na niego z ukosa.

— Jest pan ze Straży? — zapytał.

— Nie — odparł Vimes. — I tak.

— Co się stało z królem, panie Strażniku?

— Ee… Myślę, że poszedł odpocząć.

— Ciocia mówiła, że nie powinienem rozmawiać ze Strażnikami.

— To może poszedłbyś do domu i opowiedział jej, jaki byłeś posłuszny?

— Ciocia mówiła, że jak będę niegrzeczny, wystawi mnie na dach i zawoła smoka — kontynuował spokojnie chłopczyk. — Mówi, że taki smok zjada człowieka całego, ale zaczyna od nóg, żeby człowiek widział, co się z nim dzieje.

— Idź do domu i powiedz cioci, że kontynuuje najlepsze ankh-morporskie tradycje wychowawcze — poradził Vimes. — No już, biegnij.

— Rozgryza wszystkie kości — oświadczył z zachwytem chłopczyk.

— A kiedy dojdzie do głowy…

— Przecież on tam siedzi! — krzyknął Vimes. — Wielki groźny smok, który rozgryza ludzi! Idź do domu!

Chłopczyk przyjrzał się potworowi siedzącemu na resztkach podwyższenia.

— Jeszcze nikogo nie rozgryzł — poskarżył się.

— Zmywaj się stąd, bo poczujesz, jaką mam ciężką rękę.

To chyba chłopca przekonało, bo ze zrozumieniem kiwnął głową.

— Dobrze. A mogę jeszcze raz krzyknąć „Hurra”?

— Jeśli chcesz — zgodził się Vimes.

— Hurra!

To tyle, jeśli chodzi o prewencję, pomyślał Vimes. I wyjrzał zza fontanny.

Tuż nad nim zagrzmiał czyjś głos:

— Mówcie co chcecie, ale uważam, że to wspaniały egzemplarz. Wzrok Vimesa powędrował w górę, aż pokonał krawędź górnej misy.

— Zauważył pan — Sybil Ramkin wstała, trzymając się pokruszonego posągu, i zeskoczyła obok niego — że przy każdym naszym spotkaniu pojawia się smok? — Uśmiechnęła się znacząco. — To jakby mieć własną melodię. Albo coś w tym rodzaju.

— On tylko tam siedzi — poinformował szybko Vimes. — Rozgląda się. Jakby na coś czekał.

Smok mrugał z jurajską cierpliwością.

Ulice dochodzące do placu były pełne ludzi. To instynkt Ankh-Morpork, pomyślał Vimes. Uciekaj, a potem zatrzymaj się i popatrz, czy może jakieś nieszczęście zdarza się komuś innemu.

Coś się poruszyło w szczątkach wokół przedniego smoczego szponu — najwyższy kapłan Ślepego lo wstał chwiejnie, wznosząc chmurę kurzu i drzazg. Wciąż trzymał w dłoni zastępczą koronę.

Vimes widział, jak starzec podnosi głowę i spogląda w parę lśniących czerwonych oczu oddalonych o kilka zaledwie stóp.

— Czy smoki umieją czytać w myślach? — zapytał szeptem.

— Z pewnością moje rozumieją każde słowo — syknęła lady Ram-kin. — No nie! Ten stary dureń daje mu koronę!

— Czy to nie sprytny pomysł? Przecież smoki lubią złoto. To tak jakby rzucał psu patyk, prawda?

— Ojej… — westchnęła Sybil Ramkin. — Niekoniecznie. Smoki mają bardzo czułe podniebienia.

Smok zamrugał, patrząc na maleńki pierścień złota. Potem, z najwyższą ostrożnością, wysunął długi na dwa łokcie szpon i wyjął koronę z drżących palców kapłana.

— Co to znaczy: czułe? — zdziwił się Vimes. Szpon sunął powoli w stronę długiego, końskiego pyska.

— Niezwykle wyczulony zmysł smaku. Są, jak by to powiedzieć, zorientowane chemicznie.

— To znaczy, że smakują złoto? Smok ostrożnie liznął koronę.

— Oczywiście. I umieją je wywąchać.

Vimes zastanowił się, jaka jest szansa, że koronę zrobiono ze złota. Niewielka, uznał. Pewnie złota folia na miedzi. Wystarczy, żeby oszukać ludzi. A potem pomyślał, jak mógłby ktoś zareagować, gdyby cukier, którego wsypał już do kawy trzy łyżeczki, okazał się nagle solą.

Smok jednym płynnym ruchem wyjął szpon z paszczy i trafił nim kapłana, który próbował się wymknąć. Uderzenie było tak mocne, że starzec wyleciał w powietrze. Kiedy wrzeszcząc osiągnął szczyt łuku, wielka paszcza zbliżyła się i…

— A niech to! — powiedziała lady Ramkin. Widzowie jęknęli chórem.

— Jaką on ma temperaturę! — zdziwił się Vimes. — Przecież nic nie zostało! Tylko smużka dymu…

Znowu coś poruszyło się wśród odpadków. Kolejna postać wstała niepewnie i chwiejnie oparła się o złamany maszt.

Był to Lupine Wonse, cały pokryty sadzą.

Vimes obserwował, jak Wonse spogląda w parę nozdrzy wielkości pokryw studzienek ściekowych.

Nagle Wonse rzucił się do ucieczki. Vimes zastanowił się, jakie to uczucie, biec tak przed siebie, w każdej chwili oczekując, że grzbiet osiągnie — chociaż na krótko — temperaturę powyżej punktu parowania żelaza. Mógł to sobie wyobrazić.

Wonse dotarł już do połowy placu, gdy smok rzucił się za nim z zaskakującą u tak wielkiej bestii zwinnością. Schwycił go szponem i podniósł tak, że wyrywająca się postać zawisła o kilka stóp od smoczej paszczy.

Potwór przez chwilę przyglądał się zdobyczy, obracając ją we wszystkie strony. Potem, idąc na trzech wolnych łapach i dla równowagi machając czasem skrzydłami, ruszył do pałacu Pa… do pałacu, który kiedyś był Patrycjusza. A niedawno był też pałacem królewskim.

Nie zwrócił uwagi na przerażonych gapiów przyciskających się do muru. Sklepiona brama została rozepchnięta z niepokojącą łatwością. Same wrota, wysokie, okute żelazem i solidne, wytrzymały całe zaskakujące dziesięć sekund, zanim rozpadły się w rozżarzony popiół.

Smok wkroczył do pałacu.

Lady Ramkin obejrzała się zdumiona, bo Vimes wybuchnął śmiechem. Miał łzy w oczach, ale jednak się śmiał. Po chwili osunął się po murze fontanny i wyciągnął przed siebie nogi.

— Hip hip, hurra! — chichotał, krztusząc się niemal.

— Co się dzieje?

— Wywieście flagi! Dmijcie w trąby, pieczcie woły! Ukoronowaliśmy go! W końcu mamy króla! Hej ho!

— Piłeś? — warknęła lady Ramkin.

— Jeszcze nie! — wybełkotał Vimes. — Jeszcze nie. Ale już niedługo!

Śmiał się ciągle, wiedząc, że kiedy tylko przestanie, czarna rozpacz spadnie na niego niby ołowiany suflet. Widział przyszłość, jaka ich czeka…

…W końcu jest przecież szlachetny. Nie nosi przy sobie pieniędzy, nie może się kłócić… Za to na pewno może coś zrobić z dzielnicami nędzy. Na przykład wypalić je aż do skały macierzystej.

Naprawdę to zrobimy, myślał. Na sposób Ankh-Morpork: jeśli nie możesz czegoś pokonać ani przekupić, udawaj, że chciałeś tego od samego początku.

Vivat Draco.

Zauważył chłopczyka, który wrócił na plac. Mały pomachał mu lekko chorągiewką i zapytał:

— Czy teraz mogę krzyczeć hurra?

— Czemu nie? — odparł Vimes. — Wszyscy inni będą.

Z pałacu dobiegły stłumione odgłosy skomplikowanej destrukcji.


* * *

Errol paszczą przeciągnął po podłodze kij od miotły i postękując z wysiłku, ustawił go pionowo. Po kolejnych stęknięciach i trzech nieudanych próbach zdołał wcisnąć koniec pomiędzy ścianę a wielki słój z naftą do lamp.

Przerwał na moment, dysząc jak para miechów, po czym pchnął.

Słój opierał się przez chwilę, raz czy dwa razy zakołysał, wreszcie spadł i roztrzaskał się na posadzce. Surowa, marnie oczyszczona nafta rozlała się czarną kałużą.

Wielkie nozdrza Errola zadrżały. Gdzieś w głębi mózgu jak klucze telegrafu stukały nieznane dotąd synapsy. Masy informacji płynęły grubym włóknem nerwowym do nosa; niosły niepojęte dane o potrójnych wiązaniach, nasyconych węglowodorach i izomerach. Jednak większa część tych danych omijała niewielki fragment mózgu, który Errol wykorzystywał do bycia Errolem.

Wiedział tylko, że nagle bardzo, ale to bardzo chce mu się pić.


* * *

Coś ważnego działo się w pałacu. Słychać było trzaski podłogi, czasem huk spadającego sufitu… W pełnym szczurów lochu, za drzwiami wyposażonymi w więcej zamków niż jest śluz w sieci kanałów, Patrycjusz Ankh-Morpork leżał i uśmiechał się w ciemności.


* * *

Na zewnątrz, w mroku, zapalały się ogniska. Ankh-Morpork świętowało. Nikt nie był całkiem pewien z jakiego powodu, ale wszyscy się na to szykowali: rozbito beczki, woły nadziano na rożny, wydano po jednej papierowej czapeczce i jednym pamiątkowym kubku na dziecko, więc szkoda, żeby tyle pracy poszło na marne. Poza tym miniony dzień okazał się bardzo interesujący, a mieszkańcy Ankh-Morpork cenili rozrywki.

— Moim zdaniem — oświadczył jeden ze świętujących, pochłaniając kawał na wpół surowego mięsa — smok jako król to wcale nie jest zły pomysł. Kiedy się dobrze zastanowić, znaczy się.

— Rzeczywiście wygląda wytwornie — przyznała kobieta po jego prawej stronie, jakby wypróbowywała ten pomysł. — Taki, no… smukły. Ładny i sprytny. Wcale nie jest niechlujny. Widać, że dumny z siebie. — Spojrzała z wyrzutem na młodszych ucztujących przy innej części stołu. — Kłopot z ludźmi dzisiaj polega na tym, że brakuje im godności.

— Dochodzi też polityka zagraniczna — dodał trzeci, częstując się żeberkiem. — Jeśli się zastanowić…

— O co panu chodzi?

— O dyplomację — odparł spokojnie żeberkożerca.

Zastanowili się. Widać było, że badają ideę na wszelkie sposoby i myślą o niej z różnych stron, w uprzejmym wysiłku zrozumienia, o czym ten człowiek, do licha, opowiada.

— No, nie wiem — stwierdził niepewnie ekspert od monarchii. — Wie pan, taki smok ma w zasadzie dwie metody prowadzenia negocjacji. Prawda? Znaczy, albo smaży człowieka żywcem, albo nie. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę — dodał.

— O to mi właśnie chodzi. Powiedzmy, że przybywa ambasador z Klatchu, sami wiecie, jacy oni są aroganccy, i przypuśćmy, że mówi: Chcemy tego, chcemy tamtego i chcemy jeszcze czegoś. I co? — Rozpromienił się. — My jemu na to: Zamknij się pan, chyba że chcesz wrócić do domu w słoiku.

Wypróbowali w myślach ten scenariusz. Rzeczywiście, miał w sobie pewien urok.

— W Klatchu mają wielką flotę — przypomniał niepewnie monarchista. — Smażenie dyplomatów może być ryzykowne. Kiedy ludzie widzą, że na łodzi wraca stos sadzy, rzadko są zachwyceni.

— Wtedy powiemy: Hej tam, Rysiu Klatchysiu, ty nie chcieć wielki jaszczurka z nieba upiec twoja chata szybko ciach-ciach.

— Naprawdę możemy tak powiedzieć?

— Czemu nie? A jeszcze potem mówimy: Przysłać duża danina, i to już.

— Nigdy nie lubiłam tych Klatchian — oświadczyła stanowczo kobieta. — Jedzą jakieś paskudztwa! Obrzydliwość. I jeszcze cały czas gadają w tym swoim pogańskim języku…

W mroku błysnęła zapałka.

Vimes osłonił płomień dłonią, zaciągnął się dymem z nędznego tytoniu, rzucił zapałkę do rynsztoka i poczłapał wśród kałuż.

Jeśli cokolwiek przygnębiało go bardziej niż własny cynizm, to fakt, że często nie był aż tak cyniczny jak prawdziwy świat.

Od wieków mamy dobre stosunki z różnymi państwami. Dobre stosunki to praktycznie cała nasza polityka. A teraz usłyszałem chyba, jak wypowiadamy wojnę starożytnej cywilizacji, z którą zawsze mieliśmy dobre stosunki, mniej więcej, chociaż rzeczywiście mówią dość zabawnie. A po nich cały świat. Co gorsza, prawdopodobnie wygramy.


* * *

Podobne myśli, chociaż z innej perspektywy, przebiegły przez głowy wszystkich dostojników w Ankh-Morpork, kiedy następnego ranka każdy z nich otrzymał liścik informujący, że powinni zjawić się w pałacu na obiad, z rozkazu.

Nie było napisane, czyj to rozkaz. Ani też, co od razu zauważyli, czyj obiad.

Teraz czekali w przedpokojach.

Nastąpiły zmiany. Pałac nigdy nie należał do kategorii luksusowych rezydencji. Patrycjusz uważał, że jeśli ludziom za bardzo się spodoba, mogą zechcieć tu zostać. Umeblowanie składało się z kilku krzeseł i portretów dawnych władców miasta, trzymających zwoje pergaminów i różne inne przedmioty.

Krzesła nadal stały na miejscach. Portrety zniknęły. A raczej — jako poplamione i podarte płótna — leżały na stosie w kącie, ale zniknęły złocone ramy.

Dostojnicy starali się nie patrzeć sobie w oczy i siedzieli w milczeniu, bębniąc palcami o kolana.

Wreszcie dwóch wyraźnie zmartwionych służących otworzyło drzwi do głównego holu. Na spotkanie gości wyszedł Lupine Wonse.

Większość dostojników nie spala całą noc, próbując sformułować jakieś zasady polityki wobec smoków. Wonse jednak wyglądał, jakby nie zaznał snu od lat. Twarz miał koloru sfermentowanej ścierki. Zawsze chudy, teraz przypominał coś wywleczonego z piramidy.

— Aha — zaintonował. — Dobrze. Wszyscy jesteście? Zatem pozwólcie tędy, panowie.

— Ehem… — odchrząknął główny złodziej. — List wspominał o obiedzie.

— Tak — przyznał Wonse.

— Ze smokiem?

— Wielkie nieba, nie myślicie chyba, że smok was zje? Co za pomysł!

— Nawet mi to nie przyszło do głowy — zapewnił złodziej, a ulga dymiła mu uszami niczym para. — Sam pomysł… Cha, cha.

— Cha, cha — przyłączył się szef kupców.

— Ho, ho — dodał główny skrytobójca. — Co za pomysł.

— Nie, nie. Przypuszczam, że jesteście zbyt żylaści — powiedział Wonse. — Cha, cha.

— Cha, cha.

— Aha, aha.

— Ho, ho.

Temperatura opadła o kilka stopni.

— Pozwólcie więc za mną.

Główny hol zmienił się przez noc. Przede wszystkim był teraz o wiele większy. Zburzono ściany dzielące go od sąsiednich komnat, natomiast strop i parę pięter powyżej usunięto całkowicie. Na podłodze leżała masa gruzu, z wyjątkiem samego środka, zajętego przez stos zło ta…

W każdym razie złocisty stos. Wyglądał, jakby ktoś z całego pałacu pozbierał wszystko, co lśniło lub migotało. Były tu ramy obrazów, złote nici z gobelinów, sztućce, z rzadka jakiś klejnot. Były też wazy z kuchni, lichtarze, szkandele do ogrzewania pościeli, odłamki luster. Błyszczące śmieci.

Dostojnicy nie zwrócili jednak uwagi na te skarby, a to z powodu tego, co wisiało im nad głowami.

Wyglądało jak największe źle zwinięte cygaro we wszechświecie, gdyby największe źle zwinięte cygara we wszechświecie miały zwyczaj zwisania głową w dół. Dwa słabo widoczne szpony ściskały ciemne belki.

W połowie drogi między błyszczącym stosem a drzwiami nakryto niewielki stół. Goście bez szczególnego zdziwienia spostrzegli, że znajoma srebrna zastawa zniknęła. Na stole ułożono porcelanowe talerze i sztućce wyglądające, jakby całkiem niedawno ktoś je wystrugał z drewna.

Wonse zajął miejsce u szczytu stołu i skinął na służbę.

— Siadajcie, panowie — zaprosił. — Przepraszam, że pałac wygląda teraz trochę… inaczej, ale król ma nadzieję, że zniesiecie to do czasu, kiedy zorganizujemy wszystko jak należy.

— Ee… kto? — spytał główny kupiec.

— Król — powtórzył Wonse. Jego głos brzmiał jak oddalony tylko o włos od szaleństwa.

— Aha, król. No tak — mruknął kupiec.

Ze swojego miejsca dokładnie widział wiszący obiekt. Miał wrażenie, że dostrzega jakiś ruch, jakieś drżenie w szerokich fałdach, które go spowijały.

— Niech żyje król — powiedział.

Na pierwsze danie podano zupę z kluskami. Wonse podziękował. Pozostali jedli w zalęknionym milczeniu, przerywanym jedynie głuchym stukiem drewna o porcelanę.

— Trzeba pewne sprawy zadekretować i król sądzi, że wasza zgoda byłaby mile widziana — zaczął po chwili Wonse. — Zwykła formalność, ma się rozumieć, i przepraszam, że zajmuję panom czas takimi drobiazgami.

Wielki zawój poruszył się jakby od podmuchu wiatru.

— Ależ to żaden kłopot — wychrypiał przywódca złodziei.

— Król uprzejmie pragnie ogłosić — podjął Wonse — że łaskawie przyjmie prezenty koronacyjne od mieszkańców miasta. Nic wyjątkowego, oczywiście. Jakiekolwiek szlachetne metale czy klejnoty, które mają w posiadaniu i bez żalu mogą z nich zrezygnować. Muszę jednak podkreślić, że absolutnie nie jest to obowiązkowe. Wielkoduszność, jakiej z pewnością oczekuje, winna być działaniem całkowicie dobrowolnym.

Przywódca skrytobójców zerknął na swoje pierścienie i westchnął ciężko. Przywódca kupców odpinał już z szyi złocony łańcuch swego urzędu.

— Ależ panowie… — powiedział Wonse. — To naprawdę niespodzianka.

— Ehm… — wtrącił nadrektor Niewidocznego Uniwersytetu. — Jest pan… to znaczy, nie wątpię, iż król jest świadom tradycyjnego wyłączenia Uniwersytetu ze wszystkich miejskich podatków i danin…

Stłumił ziewnięcie. Magowie całą noc kierowali na smoka swoje najlepsze zaklęcia. Przypominało to boksowanie mgły.

— Ależ drogi panie, to nie danina — zaprotestował Wonse. — Mam nadzieję, że to nie moje słowa wzbudziły takie podejrzenie. Ależ skąd! Nigdy. Każdy dar winien być, jak już mówiłem, całkowicie dobrowolny. Mam nadzieję, że to całkiem jasne.

— Jak kryształ. — Najważniejszy ze skrytobójców rzucił magowi gniewne spojrzenie. — A te całkowicie dobrowolne dary, jakie złożymy, trafią…?

— Na stos.

— Aha.

— Wprawdzie jestem przekonany, że mieszkańcy naszego miasta okażą swoją hojność, gdy tylko w pełni zrozumieją sytuację — odezwał się kupiec — jednak król z pewnością rozumie, że w Ankh-Morpork jest bardzo mało złota.

— Słuszna uwaga — zgodził się Wonse. — Król wszakże zamierza zmienić ten stan dzięki swej dynamicznej, ambitnej polityce zagranicznej.

— Ach… — odpowiedzieli chórem dostojnicy, tym razem z większym entuzjazmem.

— Na przykład — kontynuował Wonse — król uważa, że nasze uzasadnione interesy w Quirmie, w Sto Lat, w Pseudopolis i Tsorcie były przez ostatnie stulecia poważnie zaniedbywane. Chce jak najszybciej naprawić sytuację i zapewniam was, panowie, że szerokim strumieniem popłyną do miasta skarby tych, którzy pragną się cieszyć protekcją naszego króla.

Skrytobójca obejrzał się na złoty stos. Dokładnie sobie wyobrażał, gdzie trafi ta rzeka skarbów. Trzeba przyznać, że smok potrafił elegancko zażądać pieniędzy. Był w tym prawie ludzki.

— Och — powiedział głośno.

— Oczywiście, będą też pewnie inne nabytki, jak to ziemia, nieruchomości i tak dalej. Król chce z całą mocą dać do zrozumienia, że lojalni Tajni Radcy będą sowicie wynagradzani.

— I… tego… — podjął skrytobójca, uznając, że dość dobrze rozumie już naturę procesów myślowych króla. — Bez wątpienia ci, no…

— Tajni Radcy — podpowiedział Wonse.

— Bez wątpienia zareagują tym większą szczodrością w kwestii, na przykład, skarbu?

— Jestem przekonany, że taka myśl nie przemknęła nawet królowi przez głowę. Ale to słuszna uwaga.

— Tak też pomyślałem.

Następne danie składało się z tłustej wieprzowiny, fasoli i ziemniaków. Nie mogli nie zauważyć, że to kolejna tucząca potrawa. Wonse poprosił o szklankę wody.

— Co doprowadza nas do kolejnej sprawy, dość delikatnej natury. Jestem jednak pewien, że osoby tak obyte w świecie, o tak otwartych umysłach, zaakceptują ją bez oporu — powiedział. Dłoń trzymająca szklankę drżała lekko. — Mam też nadzieję, że mieszkańcy w swej ogólności także ją zrozumieją, tym bardziej że król na wiele sposobów przyczyni się do dobrobytu i poprawienia obronności miasta. Z pewnością wszyscy będą spać spokojniej wiedząc, że sm… że król niestrudzenie czuwa nad ich bezpieczeństwem. Mogą się jednak objawić śmieszne, staromodne… uprzedzenia, jakie zwalczyć można tylko bezustanną pracą… wszystkich ludzi dobrej woli.

Umilkł, przyglądając się im z uwagą. Przywódca skrytobójców opowiadał później, że w życiu wiele razy spoglądał w oczy ludziom z oczywistych powodów bliskim śmierci, ale nigdy w oczy, które wyraźnie i niewątpliwie patrzyły z samych głębin Piekła. Miał nadzieję, że nigdy, ale to nigdy nie będzie musiał jeszcze raz oglądać takich oczu.

— Mówię tu… — rzekł Wonse, a każde słowo wydobywało się powoli, jak bąbelki gazu z bagniska-o kwestii… królewskiej… diety.

Zapadło straszliwe milczenie. Usłyszeli nad sobą cichy szelest skrzydeł, a cienie w kątach sali zdawały się rosnąć i podpełzać coraz bliżej.

— Diety — powtórzył gtucho złodziej.

— Tak. — Głos Wonse’a przypominał raczej pisk.

Skrytobójca słyszał kiedyś określenie „pośmiertny grymas” i zastanawiał się, czy będzie miał okazję skorzystać z niego, by ściśle opisać wyraz czyjejś twarzy. Teraz już wiedział. To właśnie zobaczył na obliczu Wonse’a: upiorny grymas człowieka, który usiłuje nie słyszeć tego, co mówią jego własne usta.

— My, tego… sądziliśmy — powiedział, ostrożnie dobierając słowa — że sm… to znaczy król przez ostatnie tygodnie sam jakoś rozwiązywał te problemy.

— Tak, ale to nędzne zdobycze, domyślają się panowie. Nędzne. Zbłąkane zwierzęta i tak dalej. — Wonse wpatrywał się tępo w blat stołu. — Takie prowizoryczne posiłki nie są przecież właściwe dla króla.

Cisza narastała, nabierała faktury. Dostojnicy myśleli w skupieniu, głównie o posiłku, który właśnie zjedli. Podanie wielkiego biszkopta z dużą ilością śmietany pomogło im się skoncentrować.

— Ee… — zaczął kupiec. — A jak często król bywa głodny?

— Przez cały czas — wyjaśnił Wonse. — Ale jada tylko raz na miesiąc. To właściwie bardziej ceremoniał niż posiłek.

— Oczywiście — zgodził się kupiec. — Z pewnością.

— A tego… — zainteresował się skrytobójca — kiedy król, tego… jadł ostatnio?

— Z przykrością informuję panów, że nie odżywiał się właściwie od swojego tutaj przybycia.

— Aha.

— Musicie panowie zrozumieć — mówił Wonse, rozpaczliwie przesuwając drewniane sztućce — że napadanie na ludzi, jak zwykły skrytobójca…

— Przepraszam bardzo — zaprotestował skrytobójca.

— Jak zwykły morderca, chciałem powiedzieć, nie… nie daje mu satysfakcji. Samą istotą królewskiego posiłku jest… jest akt wspólnoty między władcą a poddanymi. To rzeczywiście odpowiednie porównanie. Taki posiłek ma wzmacniać więź między koroną a społeczeństwem.

— A jeśli chodzi o ścisły charakter tego posiłku… — odezwał się złodziej, niemal krztusząc się słowami. — Czy mowa tu o młodych pannach?

— To przesądy — uspokoił go Wonse. — Wiek nie ma znaczenia. Stan cywilny jest oczywiście ważny. I klasa społeczna. Ma to jakiś związek ze smakiem. — Pochylił się; jego głos wypełnił się cierpieniem i błaganiem; po raz pierwszy wyczuli, że przemówił od siebie. — Proszę, panowie, zastanówcie się — syknął. — W końcu to tylko jedna miesięcznie! A w zamian tak wiele! Rodziny osób użytecznych dla króla, członków Tajnej Rady, takich jak wy, naturalnie nie będą nawet rozważane. A kiedy pomyślicie o możliwych alternatywach…

Nie pomyśleli o wszystkich możliwych alternatywach. Wystarczyło, że pomyśleli o jednej.

Milczenie przygniatało ich, a Wonse wciąż mówił. Unikali patrzenia na siebie w lęku, co mogą zobaczyć odbitego w oczach innych. Każdy z nich myślał: ktoś z nich musi w końcu coś powiedzieć, zaprotestować, a wtedy ja go poprę, zamruczę na poparcie, nic nie powiem, nie jestem taki głupi, żeby mówić, ale zamruczę bardzo stanowczo, by nikt nie miał wątpliwości, że się sprzeciwiam, bo przecież w takich chwilach każdy przyzwoity człowiek powinien niemal powstać i prawie dać się usłyszeć…

Ale nikt nic nie mówił. Tchórze, myślał każdy z nich.

Nikt też nie tknął deseru ani wielkich jak cegły czekoladek, które podano zaraz potem. Słuchali tylko z tępą grozą monotonnego głosu Wonse’a, a kiedy mogli już iść, starali się wychodzić osobno, żeby ze sobą nie rozmawiać.

Wyjątkiem był przywódca kupców. Opuszczał pałac w towarzystwie głównego skrytobójcy; szli obok siebie, a ich myśli gnały w bezładzie. Kupiec szukał jaśniejszych stron sytuacji; należał do osób, które — kiedy wszystko zaczyna się sypać — organizują festiwale pieśni chóralnej.

— No, no — powiedział głośno. — Czyli jesteśmy teraz tajnymi radcami. Ciekawe.

— Hmm — odparł skrytobójca.

— Zastanawiam się, jaka jest różnica między tajnym radcą a zwykłym doradcą?

Skrytobójca spojrzał na niego z niechęcią.

— Myślę — rzekł — że gdyby ludzie się dowiedzieli, wpadłby pan w gówno po uszy.

I znowu spuścił głowę. Wciąż przypominał sobie ostatnie słowa Wonse’a, wypowiedziane, kiedy ściskał jego miękką dłoń. Ciękawę, czy ktoś jeszcze je usłyszał… Raczej nie, bo były raczej kształtem niż dźwiękiem. Wonse ułożył tylko wargi, wpatrzony nieruchomo w opalone księżycem oblicze skrytobójcy.

Pomóż. Mi.

Skrytobójca zadrżał. Dlaczego właśnie on? O ile wiedział, miał kwalifikacje do pomagania tylko w jeden sposób i bardzo rzadko ludzie prosili o taką pomoc dla siebie. Zwykle płacili spore kwoty, żeby sprawić nią niespodziankę komuś innemu.

Pomyślał, co przeżywa Wonse, jeśli każda alternatywa wydaje się lepsza…


* * *

Wonse siedział samotny w ciemnej, zrujnowanej sali. Czekał.

Mógłby uciekać. Ale on by go znalazł. Zawsze by go znalazł. Potrafił wyczuć jego umysł.

Albo by go spalił. To jeszcze gorsze. Tak jak Bractwo. Zgon był natychmiastowy, w każdym razie wyglądał jak natychmiastowy, ale nocami Wonse nie mógł zasnąć i myślał, czy te ostatnie mikrosekundy nie rozciągają się w subiektywną, rozpaloną do białości wieczność, gdzie każda cząstka ciała zmienia się w kroplę plazmy, a człowiek żyje pośrodku tego piekła…

Nie ciebie. Ciebie nie spalę.

To nie była telepatia. O ile Wonse to rozumiał, telepatia polegała na słyszeniu głosu w swoim umyśle. A to było jak słyszenie głosu w swoim ciele. Cały system nerwowy wibrował niczym cięciwa łuku.

Wstań.

Kiedy odzywał się ten głos, Wonse zachowywał nad własnym ciałem taką władzę, jak woda nad grawitacją. Poderwał się, przewracając krzesło i zaczepiając nogą o stół.

Podejdź.

Wonse ruszył, szurając nogami po podłodze.

Skrzydła rozwinęły się z wolna, z cichym szelestem, aż wypełniły hol od ściany do ściany. Czubek jednego wybił okno i wysunął się na zewnątrz.

Smok powoli, zmysłowo wyciągnął szyję i ziewnął. Kiedy skończył, opuścił łeb, aż znalazł się o kilka cali od twarzy Wonse’a.

Co to znaczy dobrowolnie?

To, no… To znaczy zrobić coś z własnej wolnej woli. Ale oni nie mają wolnej woli! Będą powiększać mój skarb albo ich spalę!

Wonse przełknął ślinę.

— Tak — przyznał. — Ale nie wolno… Bezgłośny ryk wściekłości obrócił go w miejscu.

— Nie, nie! — piszczał Wonse, trzymając się za głowę. — Nie o to mi chodziło! Naprawdę! Tak będzie po prostu lepiej! Lepiej i bezpieczniej!

Nikt mnie nie pokona!

Z pewnością masz rację! Nikt nade mną nie zapanuje! Wonse uniósł dłoń uspokajająco.

— Oczywiście, oczywiście — zgodził się. — Ale istnieją sposoby i sposoby. Tak, sposoby i sposoby. A ryki i płomienie, rozumiesz, nie będą ci potrzebne…

Głupia małpo! A jak mam ich zmusić, żeby robili, co im każę?

Wonse splótł ręce za plecami.

— Zrobią to dobrowolnie — zapewnił. — A z czasem uwierzą, że sami tego chcieli. Stworzą nową tradycję. Możesz mi wierzyć. My, ludzie, łatwo się dostosowujemy.

Smok przyglądał mu się długo.

— Minie trochę czasu — mówił Wonse, starając się powstrzymać drżenie głosu — a kiedy ktoś im powie, że smok na tronie to zły pomysł, sami go zabiją.

Smok mrugnął.

Po raz pierwszy, odkąd Wonse pamiętał, zdawał się wahać.

— Po prostu znam ludzi — wyjaśnił Wonse. Smok przygniatał go wzrokiem. Jeżeli mnie okłamujesz…

Wiesz, że nie mogę. Nie ciebie. Naprawdę tak się zachowują?

Oczywiście. Przez cały czas. To typowa ludzka cecha.

Wonse wiedział, że smok potrafi odczytywać przynajmniej górne poziomy świadomości. Ich umysły rezonowały w straszliwej harmonii. On także dostrzegał wielkie myśli za wpatrzonymi w niego ślepiami.

Smok był przerażony.

— Przykro mi — powiedział Wonse. — Tacy już jesteśmy. Wszystko to ma chyba związek z przetrwaniem.

Nie doczekam się potężnych wojowników, chcących mnie zabić? pomyślał smok niemal żałośnie.

— Raczej nie. Ani bohaterów?

— Już nie. Za dużo kosztują.

Przecież będę zjadać ludzi!

Wonse zaskomlał.

Poczuł, jak smok przeszukuje jego umysł, próbując znaleźć wskazówkę umożliwiającą zrozumienie. Na wpół zobaczył, na wpół poczuł migotanie przypadkowych wizji, obrazy smoków, mitycznej ery gadów i — tutaj smok był szczerze zdumiony — pewnych niezbyt chwalebnych okresów ludzkiej historii, stanowiących zresztą większą jej część. A po zdumieniu napłynął gniew. Nie istniało właściwie nic, co smok mógł zrobić ludziom, a czego sami wcześniej czy później nie wypróbowali na sobie nawzajem, często z entuzjazmem.

Macie czelność się skarżyć, pomyślał smok. A przecież my byliśmy smokami. Smoki powinny być okrutne, chytre, nieczule i straszne. Ale coś ci powiem, małpo…

Wielki pysk zbliżył się jeszcze i Wonse spojrzał prosto w głębie bezlitosnych smoczych ślepi.

Smoki nigdy nie paliły na stosie, nie torturowały, nie rozpruwały na kawałki i nie nazywały tego moralnością.

Smok przeciągnął skrzydła raz czy dwa i opadł ciężko na tandetną kolekcję śladowo cennych przedmiotów. Pazurami przeorał stos.

Trójnoga jaszczurka nie wyspałaby się na czymś takim, pomyślał.

— Będą lepsze rzeczy — szepnął Wonse, z ulgą przyjmując chwilową zmianę tematu. Lepiej, żeby były.

— Czy mogę… — Wonse zawahał się. — Czy mogę zadać ci pytanie?

Pytaj.

Przecież nie musisz zjadać ludzi. Myślę, rozumiesz, że z ludzkiego punktu widzenia to główny problem — dodał szybko, niemal bełkocząc. — Skarby i reszta, to w końcu żaden kłopot, ale jeśli chodzi tylko o, powiedzmy, o białko, to może tak potężny intelekt jak twój pomyślałby o czymś mniej kontrowersyjnym, krowie na przykład, która przecież…

Smok dmuchnął poziomą strugą ognia, przypalając ścianę.

Nie muszę? Nie muszę?! ryknął, kiedy ucichł syk płomienia. Ty mi mówisz o konieczności ? Czy tradycja nie nakazuje, by najpiękniejsze kwiaty kobiecości posyłać smokowi dla zapewnienia spokoju i dobrobytu ?

Ale widzisz, zawsze żyliśmy raczej spokojnie i we względnym dobrobycie…

A CHCESZ, ŻEBY TAK ZOSTAŁO?

Siła tej myśli powaliła Wonse’a na kolana.

— Oczywiście — wykrztusił.

Smok leniwie rozprostował szpony.

A zatem to wy musicie, nie ja, pomyślał. A teraz zejdź mi z oczu.

Wonse opadł bezwładnie, kiedy bestia opuściła jego umysł.

Smok prześliznął się po nędznym skarbie, wskoczył na parapet jednego z wielkich okien holu i wybił głową witraż. Odłamki wielobarwnego wizerunku ojca miasta posypały się na gruzy w dole.

Długa szyja wyciągnęła się na zewnątrz i w wieczornym zmierzchu obracała się niby igła kompasu. W całym mieście zapalały się światła. Gwar czyniony przez milion ludzi zajętych życiem brzmiał jak stłumione, niskie brzęczenie.

Smok odetchnął głęboko i z rozkoszą.

Potem wciągnął na parapet pozostałą część cielska, wypchnął resztki okiennej ramy i skoczył w niebo.


* * *

— Co to jest? — spytał Nobby.

Przedmiot był mniej więcej okrągły, w dotyku podobny do drewna, a uderzony wydawał dźwięk jak linijka stukająca o krawędź biurka.

Sierżant Colon postukał jeszcze raz.

— Poddaję się — oświadczył.

Marchewa z dumą wyjął obiekt z pogniecionego opakowania.

— Ciasto — wyjaśnił, wsuwając pod spód obie dłonie i z pewnym wysiłkiem podnosząc okrągły przedmiot. — Od mojej mamy. Zdołał ułożyć go na stole, nie przycinając sobie palców.

— Można je zjeść? — zdziwił się Nobby. — Minęły miesiące, zanim do nas dotarło. Chyba się zeschło.

— Nie, to specjalny krasnoludzki przepis. Ciasta krasnoludów nigdy nie wysychają.

Sierżant Colon jeszcze raz stuknął w twardą powierzchnię.

— Nie, chyba faktycznie nie — przyznał.

— Jest niezwykle wręcz pożywne — tłumaczył Marchewa. — Właściwie prawie magiczne. Tajemnicę wypieku od wieków przekazuje się z krasnoluda na krasnoluda. Wystarczy mały kawałek, a nie chce się jeść przez cały dzień.

— A można uciec? — zapytał sierżant.

— Krasnolud może pokonać setki mil z takim ciastem w plecaku.

— Na pewno — mruknął ponuro Colon. — I pewnie przez cały czas myśli sobie: do licha, mam nadzieję, że szybko znajdę coś do zjedzenia, bo inaczej znowu czeka mnie to przeklęte ciasto.

Marchewa, dla którego słowo „ironia” kojarzyło się tylko z aro-nią, sięgnął po pikę i po kilku próbach zdołał rozłupać ciasto na cztery prawie równe części.

— Częstujcie się — zaprosił. — Po jednym dla nas i czwarty dla kapitana. — Wtedy zdał sobie sprawę, co powiedział. — Oj, przepraszam.

— No tak — rzekł Colon.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu.

— Lubiłem go — oznajmił Marchewa. — Przykro mi, że musiał odejść.

Znowu zapadło milczenie, całkiem podobne do poprzedniego, ale głębsze i smutniejsze.

— Myślę, że teraz pana awansują na kapitana — odezwał się Marchewa.

Colon drgnął.

— Mnie? Ja nie chcę być kapitanem! Nie umiem tak kombinować. Nie warto kombinować za głupie dziewięć dolarów dodatku na miesiąc.

Zabębnił palcami po stole.

— Tyle dostawał? — zdziwił się Nobby. — Myślałem, że oficerowie śpią na pieniądzach.

— Dziewięć dolarów miesięcznie — potwierdził Colon. — Kiedyś widziałem listę płac. Dziewięć dolarów plus dwa dolary sortu pióropuszowego. Ale nigdy go nie odbierał. Właściwie to zabawne.

— Pióropusze nie były w jego stylu — stwierdził Nobby.

— Masz rację. Ale nasz kapitan, widzicie… Czytałem kiedyś taką książkę… Wiecie, wszyscy mamy w ciałach alkohol… taki niby naturalny. Choćby człowiek przez całe życie nie wypił ani kropelki, ciało jakoś samo go wytwarza. Ale kapitan Vimes, rozumiecie, był z tych, co to ich ciało nie wytwarza alkoholu. Znaczy, tak jakby urodził się dwa kieliszki poniżej normy.

— O rany… — szepnął Marchewa.

— Tak jest… Więc kiedy jest trzeźwy, to jest naprawdę trzeźwy. Nazywają to knurdem. Pamiętasz, jak się czujesz rano po nocy chlania, Nobby? A on się tak czuje przez cały czas.

— Biedaczysko — westchnął Nobby. — Nie wiedziałem. Nic dziwnego, że wiecznie jest taki ponury.

— Dlatego próbował odrobić straty. Tyle że nie zawsze dobrze odmierzał dawkę. I oczywiście… — Colon zerknął na Marchewę — …został nisko uderzony przez kobietę i cierpi z tego powodu. Zresztą od mało czego nie cierpi.

— I co teraz zrobimy, sierżancie? — chciał wiedzieć Nobby.

— Myśli pan, że będzie mu przykro, jeśli zjemy jego kawałek? — zapytał smętnie Marchewa. — Szkoda, żeby się zeschło.

Colon wzruszył ramionami.

Marchewa przegryzł się przez ciasto jak kombajn węglowy przez wapienną skarpę. Ale choćby to był najlżejszy z sufletów, i tak nie mieliby apetytu.

Myśleli o życiu bez kapitana. Będzie ponure, nawet bez smoków. O kapitanie Vimesie można mówić różne rzeczy, ale na pewno miał styl. Był to styl cyniczny, raczej mroczny, ale on go miał, a oni nie. Potrafił czytać trudne słowa i dodawać. To też było stylowe. Nawet upijał się ze stylem.

Starali się jak najdłużej przeciągać minuty, odsuwać złe chwile. Nadeszła jednak noc.

Nie mieli żadnej nadziei.

Będą musieli wyjść na ulice.

Była szósta. I nie wszystko było w porządku.

— Brakuje mi też Errola — odezwał się Marchewa.

— Właściwie należał do kapitana — przypomniał Nobby. — Zresztą lady Rarnkin potrafi o niego zadbać.

— Co prawda niczego nie można było przy nim zostawić — dodał Colon. — Nawet nafty. Wypił naftę do lamp.

— I kulki na mole — dodał Nobby. — Całe pudełko kulek. Po co ktoś miałby jeść kulki na mole? I czajnik. I cukier. Szalał za cukrem.

— Ale był miły — upierał się Marchewa. — Przyjazny.

— To mu trzeba przyznać — zgodził się sierżant. — Ale to nie w porządku, trzymać zwierzaka i chować się za stół za każdym razem, kiedy mu się odbije.

— Będzie mi brakowało jego pyszczka — westchnął Marchewa.

Nobby głośno wytarł nos.

Walenie w drzwi zabrzmiało jak echo. Colon gwałtownie odwrócił głowę. Marchewa wstał i otworzył.

Dwaj członkowie gwardii pałacowej czekali za progiem z arogancką niecierpliwością. Cofnęli się, widząc Marchewę, który schylił się pod framugą, żeby wyjrzeć. Złe wieści, takie jak o Marchewie, rozchodzą się szybko.

— Przynieśliśmy wam proklamację — oznajmił jeden z nich. — Macie…

— Co to za farba na pańskim pancerzu? — zapytał grzecznie Marchewa.

Nobby i sierżant wyjrzeli obok niego.

— To smok — wyjaśnił młodszy gwardzista.

— Jaśnie smok — poprawił go przełożony.

— Zaraz, ja cię znam — zawołał Nobby. — Jesteś Skully Maltoon. Mieszkałeś na Mielonej. Twoja mama robiła cukierki od kaszlu, pamiętam, ale raz wpadła do tej mikstury i umarła.

— Witaj, Nobby — odpowiedział bez entuzjazmu gwardzista.

— Założę się, że byłaby z ciebie dumna, gdyby zobaczyła tego smoka — stwierdził pogodnie Nobby.

Gwardzista rzucił mu spojrzenie pełnie nienawiści i zakłopotania.

— I jeszcze nowy pióropusz na hełmie, no, no…

— Mamy tu proklamację, którą macie odczytać — powiedział głośno starszy gwardzista. — A także powywieszać na ulicach. Z rozkazu.

— Czyjego? — zapytał niewinnie Nobby.

Sierżant Colon chwycił zwój w swoją wielką łapę.

— Ogłasza się… — Czytał wolno, przesuwając po linijkach niepewnym palcem. — Życzeniem Sy-my-o-ky-a, smoka, ky-r-ó-ly-a królów i a-be-ess-o-ly… — Pot perlił się na szerokim, różowym urwisku jego czoła. — Absolutnego znaczy, wy-ł-a-de-ce-y, władcy…

Zamilkł i tylko palce przesuwały się wolno po pergaminie.

— Nie — powiedział w końcu. — Tak być nie może. On chce kogoś zjeść?

— Skonsumować — poprawił go starszy gwardzista.

— To element umowy… umowy społecznej — dodał drewnianym głosem jego pomocnik. — Zgodzicie się chyba, że to niewielka cena za bezpieczeństwo i ochronę miasta.

— Przed czym? — wtrącił Nobby. — Nigdy nie mieliśmy wroga, którego nie można spłacić albo przekupić.

— Do dzisiaj — stwierdził posępnie Colon.

— Szybko się orientujesz — pochwalił gwardzista. — Macie to ogłosić, pod karą kary.

Marchewa zajrzał sierżantowi przez ramię.

— Co to jest dziewica? — zainteresował się.

— Niezamężna dziewczyna — wyjaśnił szybko Colon.

— Znaczy, jak moja przyjaciółka Reet? — zapytał Marchewa oburzony.

— No… nie.

— Bo wie pan, sierżancie, ona nie jest zamężna. Żadna z dziewcząt od pani Palm nie ma męża.

— Wiem.

— No właśnie — rzekł Marchewa tonem kończącym dyskusję. — Mam nadzieję, że nie pozwolimy na takie rzeczy.

— Ludzie nie dopuszczą — uspokajał go Colon. — Zapamiętaj moje słowa.

Gwardziści cofnęli się poza zasięg gniewu Marchewy.

— Mogą robić co chcą — rzucił starszy. — Ale jeśli tego nie ogłosicie, będziecie się tłumaczyć przed Jego Wysokością. Odeszli pospiesznie. Nobby wyskoczył za nimi na ulicę.

— Smok na pancerzu! — wrzasnął. — Twoja mama przewróciłaby się w kadzi, gdyby wiedziała, że biegasz po ulicach ze smokiem na pancerzu!

Colon powlókł się do stołu i rozłożył na nim pergamin.

— Paskudna sprawa — mruknął.

— On już zabijał ludzi — przypomniał Marchewa. — Naruszając szesnaście różnych aktów prawnych.

— Niby tak. Ale to było, no wiesz, w zamieszaniu i w ogóle. Nie znaczy, że tak wolno… Ale żeby ludzie sami w tym uczestniczyli, żeby sami wystawiali mu jakąś dziewuszkę i patrzyli, jakby to było właściwe i legalne… To o wiele gorsze.

— Myślę, że wszystko zależy od punktu widzenia — stwierdził Nobby.

— Co to znaczy?

— No, z punktu widzenia kogoś spalonego żywcem nie jest to chyba takie ważne — oświadczył filozoficznie kapral.

— Ludzie do tego nie dopuszczą, powiadam. — Colon nie zwracał na niego uwagi. — Zobaczycie. Ruszą na paląc i co smok wtedy zrobi? No?

— Spali ich wszystkich — odpowiedział natychmiast Nobby. Colon zdziwił się wyraźnie.

— Tak by chyba nie postąpił, prawda?

— A co go powstrzyma? — Nobby obejrzał się w stronę drzwi. — To był kiedyś dobry chłopak. Biegał ze zleceniami u mojego dziadka. Kto by pomyślał, że będzie chodzić ze smokiem na piersi…

— Co zrobimy, sierżancie? — zapytał Marchewa.

— Nie chcę spłonąć żywcem — odparł sierżant Colon. — Żona by mi nie darowała. Chyba więc trzeba będzie ogłosić tę, jak jej tam, proklamację. Ale nie martw się, mały. — Poklepał Marchewę po muskularnym ramieniu, a potem jeszcze raz, jakby nie mógł uwierzyć pierwszemu wrażeniu. — Nic z tego nie będzie. Ludzie nie pozwolą.


* * *

Lady Ramkin obmacała tułów Errola. — Niech mnie licho, jeśli wiem, co się z nim dzieje — stwierdziła. Mały smok spróbował polizać ją po twarzy. — Co jadł ostatnio?

— Ostatnio, o ile pamiętam, czajnik — wyjaśnił Vimes.

— Czajnik czego?

— Niczego. Czajnik. Taki czarny, z rączką i dzióbkiem. Obwąchiwał go strasznie długo, a potem zjadł.

Errol wyszczerzył przyjaźnie zęby i czknął. Oboje się uchylili.

— Aha, raz go przyłapaliśmy, jak wyjadał sadzę z kominka — mówił dalej Vimes, kiedy wysunęli głowy zza barierki.

Znowu pochylili się nad wzmocnionym boksem, służącym lady Ramkin za sypialnię dla chorych smoków. Musiał być wzmocniony. Zwykle pierwszą rzeczą, jaką robią chore smoki, jest utrata panowania nad własnymi procesami trawiennymi.

— Właściwie nie wygląda na chorego — zauważyła lady Ramkin. — Jest zwyczajnie gruby.

— Często piszczy. I prawie że widać, jak coś mu się rusza pod skórą. Wie pani, co myślę? Mówiła pani, że potrafią przebudowywać system trawienny.

— A tak. Wszystkie żołądki i trzustki można połączyć na różne sposoby. Żeby wykorzystać…

— Cokolwiek, co znajdą i co się nadaje do wytwarzania płomienia — dokończył Vimes. — Właśnie. Wydaje mi się, że on próbuje wytworzyć bardzo gorący płomień. Chce wyzwać wielkiego smoka. Za każdym razem, kiedy tamten wzlatuje w powietrze, Errol siedzi nieruchomo i piszczy.

— 1 nie wybucha?

— Nie zauważyłem. To znaczy, jestem pewien, że gdyby wybuchł, na pewno byśmy zwrócili uwagę.

— Po prostuje wszystko, co znajdzie?

— Trudno powiedzieć. Wszystko obwąchuje, a większość rzeczy zjada. Wypił na przykład dwa garnce nafty do lamp. Nie mogłem go zostawić. Tam nie zdołalibyśmy się nim odpowiednio zaopiekować. Co prawda teraz nie musimy już szukać smoka — dodał z goryczą.

— Myślę, że w tej sprawie reaguje pan trochę nierozsądnie — oświadczyła, prowadząc go z powrotem do domu.

— Nierozsądnie? Wyrzucił mnie z pracy przy wszystkich!

— Owszem, ale jestem pewna, że zaszło nieporozumienie.

— Ja zrozumiałem doskonale!

— Denerwuje się pan, jak sądzę, ponieważ nic już pan nie może.

Vimes wytrzeszczył oczy.

— Co? — wykrztusił.

— Nic już pan nie może poradzić na smoka — mówiła dalej lady Ramkin, wcale nie przejęta. — Jest pan całkiem bezsilny.

— Moim zdaniem smok i to przeklęte miasto akurat na siebie zasługują.

— Ludzie są przerażeni. Niech pan od nich zbyt wiele nie oczekuje, kiedy tak bardzo się boją. — Ostrożnie dotknęła jego ramienia. Przypominało to robota przemysłowego, który, fachowo sterowany, delikatnie podnosi jajko.

— Nie każdy jest taki odważny jak pan — dodała nieśmiało.

— Jak ja?

— W zeszłym tygodniu. Kiedy nie pozwolił im pan pozabijać moich smoków.

— Ach, tamto… Ale to nie była odwaga. Zresztą stanąłem przeciwko ludziom. Ludzie są łatwiejsi. I coś pani powiem: nie mam zamiaru jeszcze raz zaglądać tej bestii do nosa. Codziennie o tym myślę, jak tylko się obudzę.

— Och… — Wyraźnie straciła zapał. — Cóż, jeśli jest pan pewien … Jak pan wie, mam sporo przyjaciół. Gdyby potrzebował pan pomocy, wystarczy powiedzieć. Diuk Sto Helit szuka kapitana gwardii, o ile pamiętam. Napiszę panu list polecający. Polubi ich pan, to miłe młode małżeństwo.

— Nie wiem jeszcze, co będę robił — odparł Vimes bardziej szorstko, niż zamierzał. — Rozważam jedną czy dwie propozycje.

— Oczywiście. Pan sam wybierze najlepiej.

Vimes skinął głową.

Lady Ramkin skręcała i mięła w dłoniach chusteczkę.

— A więc… — zaczęła.

— No cóż…

— Zapewne, hm… chce pan już iść.

— Tak, myślę, że lepiej sobie pójdę.

Przez chwilę milczeli, a potem odezwali się jednocześnie.

— Było bardzo…

— Chciałem tylko powiedzieć…

— Przepraszam.

— Przepraszam.

— Nie, pani pierwsza zaczęła.

— Nie, nie, niech pan skończy.

— Aha. — Vimes zawahał się. — Muszę iść.

— A tak. — Lady Ramkin obdarzyła go bladym uśmiechem. — Nie może pan dopuścić, żeby te oferty czekały, prawda? Wyciągnęła rękę. Vimes uścisnął ją ostrożnie.

— Już naprawdę idę.

— Proszę zajrzeć znowu — zaproponowała nieco chłodniejszym tonem. — Gdyby kiedyś zjawił się pan w okolicy. I tak dalej. Er roi na pewno chętnie się z panem spotka.

— Oczywiście. No tak. Do zobaczenia więc.

— Do widzenia, kapitanie.

Ruszył mroczną, zarośniętą alejką. Czul na plecach spojrzenie lady Ramkin, a przynajmniej mówił sobie, że je czuje. Na pewno stoi w drzwiach, prawie całkiem przesłaniając światło. Patrzy na mnie. Ale nie obejrzę się, myślał. To by było niemądre. Owszem, to przemiła kobieta, ma wiele zdrowego rozsądku i niezwykłą osobowość, ale tak naprawdę…

Nie obejrzę się, choćby tam stała, dopóki nie dojdę do końca ulicy. Czasem trzeba być okrutnym, żeby być delikatnym.

I kiedy usłyszał trzask drzwi, gdy dotarł dopiero do połowy alejki, nagle poczuł gniew, jakby właśnie został okradziony.

Stał nieruchomo, na przemian zaciskając i prostując palce. Nie był już kapitanem Vimesem, był obywatelem Vimesem, a to oznaczało, że może robić rzeczy, jakie dawniej nawet mu się nie śniły. Mógłby na przykład wybić kilka okien…

Nie, to na nic. Chciał czegoś więcej. Pozbyć się tego piekielnego smoka, wrócić do pracy, dostać w ręce człowieka, który stał za tym wszystkim, raz w życiu się zapomnieć i walić go, dopóki się nie zmęczy…

Wpatrzył się w pustkę. W dole, w mieście, uniosła się w górę kolumna dymu i pary. Nie myślał o tym.

Myślał o uciekającym mężczyźnie. I dalej, w przeszłości, w zamglonych dniach dzieciństwa, o chłopcu biegnącym, żeby nie zostać w tyle.

— Któryś z nich przeżył? — mruknął pod nosem.


* * *

Sierżant Colon odczytał proklamację i spojrzał na wrogi tłum.

— Nie złośćcie się na mnie — powiedział. — Ja tylko czytam. Nie napisałem tego.

— To ludzka ofiara, ot co — zauważył ktoś.

— Nie ma nic złego w ofiarach z ludzi — oświadczył kapłan.

— Ogólnie nie — przyznał pospiesznie mężczyzna. — Z powodów religijnych i tak dalej. I z wykorzystaniem skazanych przestępców[22]. Ale to nie to samo, co podać kogoś smokowi, bo akurat ma apetyt.

— Oto właściwa postawa! — pochwalił Colon.

— Podatki to jedna sprawa, ale zjadanie ludzi to co innego.

— Dobrze powiedziane!

— Jeśli wszyscy powiemy, że się nie zgadzamy, co taki smok może zrobić?

Nobby otworzył usta, ale sierżant szybko zasłonił mu je dłonią. Drugą rękę zacisnął w pięść i uniósł do góry.

— Zawsze to powtarzałem — oświadczył. — Lud zjednoczony nie może być spalony!

Odpowiedziała mu głośna owacja.

— Zaraz, chwileczkę — odezwał się nieduży człowieczek. — O ile nam wiadomo, smok tylko jedną rzecz robi dobrze: lata nad miastem i podpala ludzi. Nie jestem pewien, co można wymyślić, żeby go od tego powstrzymać.

— Tak, ale jeśli wszyscy się sprzeciwimy… — odpowiedział pierwszy mówca tonem, w którym dźwięczała niepewność.

— Przecież nie spali wszystkich — stwierdził Colon. Postanowił raz jeszcze zagrać swoją nową kartą. — Lud zjednoczony nie może być spalony!

Owacja była teraz o wiele skromniejsza. Ludzie woleli zachować siły na troskę.

— Nie jestem pewien, dlaczego właściwie nie. Dlaczego nie może wszystkich spalić i odlecieć do innego miasta?

— Dlatego że…

— Skarb — wtrącił Colon. — Potrzebuje ludzi, żeby znosili mu kosztowności.

— O właśnie.

— No… Może. A ilu dokładnie?

— Co?

— Ilu ludzi? Może nie spali całego miasta, tylko niektóre kawałki. Wiemy, które kawałki?

— Czekajcie, to przecież bez sensu! — zawołał pierwszy. — Jeśli cały czas będziemy sobie wyszukiwać problemy, to nie dojdziemy do niczego.

— Czasem warto się najpierw zastanowić, moim zdaniem. Na przykład, co się stanie, jeśli pokonamy smoka?

— Daj pan spokój! — obruszył się sierżant Colon.

— Nie, poważnie. Jaką mamy alternatywę?

— Przede wszystkim istotę ludzką!

— Rzeczywiście — przyznał człowieczek tonem wyższości. — Ale moim zdaniem jedna osoba na miesiąc to całkiem niezły wynik w porównaniu z niektórymi władcami tego miasta. Ktoś pamięta Nersha Obłąkańca? Albo lorda Chichota Smince’a i jego loch „Po-śmiej się chwilę”?

Rozległy się pomrukiwania w stylu „ma rację” czy też „dobrze gada”.

— Przecież zostali obaleni! — przypomniał Colon.

— Wcale nie. Zostali skrytobójczo zamordowani.

— Na jedno wychodzi. Ale smoka nikt nie zamorduje. Żeby go załatwić, nie wystarczy ciemna nocka i ostry sztylet. To oczywiste.

Teraz rozumiem, o czym mówił kapitan, myślał Colon. Nic dziwnego, że kiedy się zastanowił, od razu szedł się napić. Zawsze sami się pokonujemy, zanim jeszcze cokolwiek się zacznie. Człowiekowi z Ankh-Morpork wystarczy dać do ręki duży kij, a na pewno sam zatłucze się na śmierć.

— Słuchaj no, mały gadatliwy przygłupie — zirytował się pierwszy mówca, złapał człowieczka za kołnierz i zacisnął w pięść wolną rękę. — Tak się składa, że mam trzy córki i nie życzę sobie, żeby którąś tego, co to, to nie, uprzejmie dziękuję.

— Tak, a lud zjednoczony… nie… może… być…

Sierżant umilkł. Uświadomił sobie, że wszyscy wokół patrzą w górę.

To drań, pomyślał, choć jego racjonalizm zaczynał z wolna odpływać. Tak cicho się skrada. Musi mieć stopy z flaneli.

Smok zmienił pozycję na dachu najbliższego domu, raz czy dwa razy machnął skrzydłami, ziewnął i wyciągnął szyję w dół.

Szczęśliwy ojciec trzech córek stał ze wzniesioną pięścią pośrodku rosnącego szybko kręgu nagiego bruku. Mały człowieczek wyrwał mu się ze zmartwiałych palców i umknął w cień.

Nagle wydało się wszystkim, że jeszcze żaden człowiek na świecie nie był taki samotny i pozbawiony przyjaciół.

— Rozumiem — powiedział cicho.

Spojrzał ponuro na wścibskiego gada. Smok właściwie nawet nie sprawiał wrażenia szczególnie rozzłoszczonego. Przyglądał się człowiekowi z czymś zbliżonym do ciekawości.

— Nie boję się! — krzyknął mężczyzna. Głos odbił się echem w absolutnej ciszy. — Nie zwyciężysz nas! Jeśli mnie zabijesz, to równie dobrze możesz zabić wszystkich!

Niespokojnie zaszurały stopy w tych grupach wśród tłumu, które nie uznały tego stwierdzenia za aksjomatycznie prawdziwe.

— Możemy z tobą walczyć! — oznajmił mężczyzna. — Powiedzcie wszyscy, że możemy! Sierżancie, jak to było z tym ludem zjednoczonym?

— Ee… — odpowiedział Colon, czując, że kręgosłup zmienia mu się w sopel lodu.

— Ostrzegam cię, smoku, duch ludzki jest…

Nie dowiedzieli się, jaki jest, a przynajmniej jaki jest jego zdaniem. Choć możliwe, że w mroku bezsennych nocy niektórzy przypominali sobie późniejsze wydarzenia i formułowali całkiem obiektywne i budzące mdłości opinie. Na przykład, że jedną z często pomijanych cech ludzkiego ducha jest ta, iż wprawdzie w odpowiednich warunkach bywa on mężny, szlachetny i wspaniały, to jednak, kiedy się dobrze zastanowić, jest tylko ludzki.

Ojciec trzech córek, trafiony prosto w pierś strugą smoczego ognia, był jeszcze przez moment widoczny jako biała od żaru sylwetka, a potem skromne czarne resztki spłynęły do niewielkiej kałuży roztopionego bruku.

Płomień zgasł.

Ludzie stali jak posągi, bojąc się, że ucieczka bardziej zwróci na nich uwagę.

Smok patrzył z góry, zaciekawiony, co teraz zrobią.

Colon uznał, że jest jedynym obecnym na miejscu przedstawicielem władz, do niego więc należy opanowanie sytuacji. Odchrząknął.

— Już po wszystkim! — zawołał, próbując opanować drżenie. — Proszę się rozejść. Nie ma na co patrzeć. Proszę się rozejść. Proszę przechodzić. Nie zatrzymywać się.

Zamachał rękami z czymś przypominającym stanowczość. Ludzie rozchodzili się nerwowo. Kątem oka zauważył czerwone płomienie za dachami domów i iskry ulatujące spiralą w niebo.

— Nie macie domów, żeby do nich wracać? — wychrypiał.


* * *

Bibliotekarz przeszedł do biblioteki tutaj i teraz. Każdy włosek jego sierści jeżył się ze złości. Pchnął drzwi i ruszył w zalęknione miasto. Już wkrótce ktoś się przekona, że jego najgorszym koszmarem jest rozwścieczony bibliotekarz.

Z odznaką.


* * *

Smok krążył od niechcenia nad pogrążonym w mroku miastem. Prawie nie poruszał skrzydłami. Prądy termiczne dawały mu dostateczną siłę nośną.

W całym Ankh-Morpork płonęły domy. Między rzeką a zagrożonymi budynkami tylu ludzi podawało sobie wiadra z wodą, że stale ktoś je mylił albo porywał cudze. Zresztą wcale nie były potrzebne — do nabierania mętnych wód Ankh wystarczyłyby siatki.

W dole rzeki grupa czarnych od dymu mężczyzn gorączkowo usiłowała zatrzasnąć potężne wrota pod Mosiężnym Mostem. Wrota te stanowiły ostatnią linię obrony przed pożarem — pozbawiona odpływu rzeka rozlewała się powoli i wypełniała przestrzeń między murami.

Pracujący na moście należeli do ludzi, którzy nie mogli albo nie chcieli uciekać. Wielu innych tłoczyło się w bramach miejskich i podążało już przez chłodne, spowite mgłą równiny.

Ale nie uszli daleko. Smok z gracją wykręcił pętlę ponad miastem i przefrunął nad murami. Po kilku sekundach straże zobaczyły błyski jaskrawego ognia wśród mgły. Ludzka fala popłynęła z powrotem, a smok unosił się nad nią niczym pies pasterski. Pożary płonącego miasta rozjaśniały czerwonym blaskiem dolne powierzchnie jego skrzydeł.

— Ma pan jakiś pomysł, co powinniśmy teraz robić, sierżancie? — zapytał Nobby.

Colon nie odpowiedział. Szkoda, że nie ma z nami kapitana Vimesa, myślał. On też by nie wiedział, co robić, ale dysponował o wiele szerszym słownictwem, żeby to wyrazić.

Niektóre pożary wygasły, gdy wylewająca rzeka i ludzie z wiadrami spełnili swoje zadanie. Smok chyba nie chciał rozpalać nowych. Dał do zrozumienia, o co mu chodzi.

— Zastanawiam się, na kogo padnie — mruknął Nobby.

— Co? — nie zrozumiał Marchewa.

— Kto będzie ofiarą.

— Sierżant mówił, że ludzie do tego nie dopuszczą. — Marchewa nie tracił spokoju.

— Niby tak. Ale pomyśl. Jeżeli spytasz ludzi, co wolą: czy spłonąć razem z domami, czy żeby smok pożarł jakąś dziewczynę, której pewnie i tak nigdy nie spotkali, to zaczną się zastanawiać. Ludzka natura…

— Jestem pewien, że w odpowiednim czasie zjawi się bohater. Z jakąś nową bronią albo co. I trafi w czułe miejsce. Nastąpiła cisza, oznaczająca pilne nasłuchiwanie.

— Niby co? — zapytał Nobby.

— Miejsce. Tam, gdzie jest czuły. Dziadek opowiadał mi różne historie. Trafisz smoka w czułe miejsce, mawiał, i już po nim.

— Jakby go kopnąć w te one? — Nobby zainteresował się wyraźnie.

— Nie wiem. Chyba tak. Ale mówiłem już, że nie wolno kopać…

— A gdzie jest to miejsce?

— U każdego smoka gdzie indziej. Czekasz, aż nad tobą przeleci, mówisz: o, to jest czułe miejsce, i wtedy go zabijasz. Coś w tym rodzaju.

Sierżant Colon wpatrywał się tępo w pustkę.

— Hmm — mruknął Nobby.

Przez chwilę obserwowali panikę. Wreszcie odezwał się sierżant.

— Jesteś pewien co do tych czułości?

— Tak. Całkiem pewien.

— Wolałbym, żebyś nie był, chłopcze. Znowu spojrzeli na przerażone miasto.

— Przecież zawsze pan opowiadał, sierżancie — zaczął Nobby — jak to w wojsku zdobywał pan nagrody za strzelanie z łuku. Miał pan szczęśliwą strzałę i zawsze pilnował, żeby ją znaleźć, i jeszcze…

— No dobrze, dobrze. Ale to nie to samo. Poza tym nie jestem bohaterem. Dlaczego mam to robić?

— Kapitan Vimes płaci panu trzydzieści dolarów na miesiąc — przypomniał Marchewa.

— Właśnie. — Nobby wyszczerzył zęby. — I dostaje pan jeszcze pięć dolarów dodatku za wyższą odpowiedzialność.

— Ale Vimesa nie ma — odparł gniewnie Colon. Marchewa spojrzał na niego surowo.

— Jestem przekonany — oznajmił — że gdyby był z nami, pierwszy by…

Colon uciszył go gestem.

— Wszystko świetnie — powiedział. — A co będzie, jeśli spudłują?

— Niech pan na to spojrzy od jaśniejszej strony — zaproponował Nobby. — Pewnie nigdy się pan nie dowie.

Smętna mina sierżanta przekształciła się w desperacki, złośliwy uśmieszek.

— My się nie dowiemy, chciałeś powiedzieć.

— Co?

— Jeśli ci się wydaje, że stanę na jakimś dachu całkiem sam, to się mylisz. Rozkazuję wam, żebyście mi towarzyszyli. Zresztą — dodał Colon — ty też dostajesz dolara za odpowiedzialność.

Nobby skrzywił się przerażony.

— Wcale nie! — zawołał. — Kapitan Vimes mówił, że mi go odbiera, bo jestem hańbą ludzkiej rasy!

— No to możesz go teraz odzyskać. Poza tym dobrze się znasz na czułościach. Widziałem, jak się bijesz. Marchewa zasalutował.

— Proszę o zgodę na zgłoszenie się na ochotnika, sir — rzekł. — Dostaję tylko dwadzieścia dolarów miesięcznie w okresie próbnym i wcale mi nie zależy, sir.

Sierżant Colon odchrząknął. Potem poprawił na sobie półpancerz. Był to jeden z tych, które mają wytłoczone potężne mięśnie piersiowe. Brzuch i pierś sierżanta pasowały do niego tak, jak galareta pasuje do salaterki.

Co by teraz zrobił kapitan Vimes? Poszedłby się napić. Ale gdyby nie pił, to co by zrobił?

— Potrzebujemy Planu — oznajmił sierżant.

Zabrzmiało to całkiem nieźle. To jedno zdanie warte było pensji. Jeśli człowiek ma Plan, to jest już w połowie drogi do celu.

Zdawało mu się, że słyszy wiwatujące tłumy. Ludzie stali wzdłuż ulicy i rzucali kwiaty, a inni nieśli go w tryumfie przez wdzięczne miasto.

Jedyny problem, jak podejrzewał, tkwił w fakcie, że nieśli go w urnie.


* * *

Lupine Wonse człapał zimnymi korytarzami do sypialni Patrycjusza. Nigdy nie była okazałą komnatą; stało tam wąskie łóżko, kilka odrapanych szafek i właściwie niewiele więcej. Teraz, kiedy zniknęła ściana, wyglądała jeszcze gorzej. Chodzący przez sen lunatyk ryzykował wejście wprost do ogromnej jaskini, w jaką zmienił się główny hol.

Mimo to Wonse zamknął za sobą drzwi, by uzyskać złudzenie odosobnienia. Potem ostrożnie, często zerkając czujnie na wielką pustą przestrzeń za sobą, przyklęknął na środku podłogi i podważył deskę. Z otworu wyjął czarną szatę. Potem sięgnął głębiej w zakurzoną ciemność i pomacał ręką. Potem jeszcze głębiej. Wreszcie położył się, wsunął w otwór obie ręce i zamachał rozpaczliwie. Książka przeleciała przez pokój i trafiła go w tył głowy.

— Tego szukałeś, co? — odezwał się Vimes.

Wonse uklęknął; na zmianę otwierał i zamykał usta.

Ciekawe, co chce powiedzieć, myślał Vimes. Czy „Wiem, jak to wygląda”, czy może „Jak się tu dostałeś?” albo „Posłuchaj, mogę wszystko wytłumaczyć”? Chciałbym mieć teraz w ręku naładowanego smoka.

Wonse powiedział:

— No dobra. Sprytnie to wymyśliłeś.

Oczywiście, zawsze istnieje niewielka szansa na coś innego, dodał w myślach Vimes.

— Pod podłogą — stwierdził głośno. — Każdy by tam zajrzał. To trochę niemądre, nie sądzisz?

— Wiem. Chyba nie przypuszczał, że ktokolwiek będzie tu szukał. — Wonse wstał i otrzepał się z kurzu.

— Słucham? — rzucił uprzejmie Vimes.

— Vetinari. Sam wiesz, że knuł bez przerwy i w ogóle. Był zamieszany w większość spisków przeciw sobie. Taki miał styl. Bawiło go to. Najwyraźniej przywołał tu smoka i nie umiał nad nim zapanować. Smok okazał się jeszcze sprytniejszy od niego.

— A co ty tu robiłeś?

— Pomyślałem, że może uda się odwrócić zaklęcie. A może wezwać drugiego smoka. Wtedy by walczyły.

— Coś w rodzaju równowagi terroru, tak?

— Warto spróbować — zapewnił z przekonaniem Wonse. Zbliżył się o krok. — Wiesz, z tą twoją pracą… Obaj byliśmy wtedy trochę przemęczeni, więc oczywiście, gdybyś chciał wrócić, to żaden…

— To musiało być straszne — przerwał mu Vimes. — Wyobraź sobie, co wtedy myślał. Przywołał smoka i odkrył, że to nie jego narzędzie, ale żywa bestia z własnym rozumem. Umysłem takim jak jego, tyle że bez żadnych zahamowań. Na samym początku, sądzę, był przekonany, że postępuje słusznie, dla dobra miasta. Musiał być szalony. Albo by oszalał prędzej czy później.

— Tak — zgodził się chrapliwie Wonse. — To musiało być straszne.

— Na bogów, chciałbym go dostać w swoje ręce! Przez tyle lat znałem go przecież i nie zdawałem sobie sprawy… Wonse milczał.

— Biegnij — rozkazał cicho Vimes.

— Co?

— Biegnij. Chcę zobaczyć, jak biegasz.

— Nie różu…

— Widziałem, że ktoś ucieka tamtej nocy, kiedy smok spalił dom. Myślałem wtedy, pamiętam, że biega dość dziwacznie, tak jakby podskakiwał. A następnego dnia zobaczyłem ciebie, jak uciekasz przed smokiem. To właściwie mógł być ten sam człowiek, pomyślałem. Prawie skacze. Jak ktoś, kto podbiega, żeby nie zostać w tyle. Któryś z nich przeżył, Wonse?

Wonse machnął ręką w sposób, który pewnie wydawał mu się nonszalancki.

— To śmieszne. Żaden dowód — stwierdził.

— Zauważyłem, że ostatnio sypiasz tutaj — powiedział Vimes. — Pewnie król chce cię mieć pod ręką.

— Nie masz żadnego dowodu — szepnął Wonse.

— Oczywiście. To, jak ktoś biegnie. Ton głosu… Nic więcej. Ale to przecież bez znaczenia, prawda? Nie miałoby znaczenia, nawet gdybym znalazł dowody. Bo komu miałbym je przedstawić? I nie możesz oddać mi stanowiska.

— Mogę! Mogę, i to nie zwykłego kapitana…

— Nie możesz oddać mi stanowiska — powtórzył Vimes. — Nie należało do ciebie, więc nie mogłeś mi go odebrać. Nigdy nie byłem przedstawicielem miasta, przedstawicielem króla ani przedstawicielem Patrycjusza. Byłem przedstawicielem prawa. Może naginanego i skorumpowanego, ale jednak jakiegoś prawa. A teraz nie istnieje żadne prawo prócz jednego: Jeśli nie będziesz uważał, spłoniesz żywcem”. Gdzie tu miejsce dla mnie?

Wonse podskoczył i chwycił go za ramię.

— Ale możesz mi pomóc! — szepnął błagalnie. — Przecież musi być jakiś sposób na zniszczenie smoka… W każdym razie możemy pomóc ludziom, pokierować sprawami tak, żeby oszczędzić im najgorszego, dojść do porozumienia…

Cios Vimesa trafił Wonse’a w szczękę i obrócił w miejscu.

— Smok tu jest! — warknął kapitan. — Nie możesz nim kierować, przekonywać go ani negocjować. Nie ma układów ze smokami. Ściągnąłeś go tutaj i tutaj już zostanie, ty draniu!

Wonse opuścił dłoń zakrywającą jasną plamę na policzku, w miejscu gdzie trafiła pięść Vimesa.

— I co teraz zrobisz? — zapytał.

Vimes nie wiedział. Przemyślał z dziesięć możliwych rozwiązań, ale właściwie jedynym odpowiednim było zabicie Wonse’a. A teraz, stojąc z nim twarzą w twarz, nie potrafił się do tego zmusić.

— To cały problem z takimi ludźmi jak ty — stwierdził Wonse i wstał. — Zawsze się sprzeciwiacie próbom poprawienia ludzkości, ale nigdy nie macie żadnych własnych planów. Straż! Straż!

Z obłędem w oczach uśmiechnął się do Vimesa.

— Nie spodziewałeś się tego, co? Wciąż mamy tu gwardzistów. Niewielu już, ma się rozumieć. Mało kto próbuje teraz wchodzić do pałacu.

W korytarzu rozległy się kroki i wkroczyło czterech gwardzistów z mieczami w rękach.

— Na twoim miejscu nie stawiałbym oporu — poradził Wonse. — To ludzie zdesperowani i niespokojni. Ale bardzo dobrze opłacani.

Vimes milczał. Wonse lubił napawać się cudzymi porażkami. A z takimi ludźmi zawsze ma się szansę. Co innego dawny Patry-cjusz — to trzeba mu przyznać. Jeśli chciał kogoś zabić, ten ktoś nie zdążył o tym usłyszeć.

Z takimi jak Wonse należy grać według ich reguł.

— Nigdy ci się nie uda — powiedział.

— Masz rację. Masz absolutną rację. Ale „nigdy” to bardzo długo. Żadnemu z nas nie może się udawać przez tak długi czas. Ty natomiast będziesz miał okazję wszystko sobie przemyśleć — dodał Wonse i skinął na gwardzistów. — Wrzućcie go do specjalnego lochu. A potem zajmijcie się tym drugim zadaniem.

— Ee… — odparł z wahaniem dowódca gwardii.

— O co chodzi, człowieku?

— Chce pan, tego… żebyśmy go zaatakowali? — spytał nieszczęśliwy gwardzista.

Chociaż w gwardii służyli osobnicy niezbyt błyskotliwi, jednak nie gorzej od innych znali konwencję. Kiedy ktoś wzywa strażników, by pokonali jednego człowieka w napiętej sytuacji, ich perspektywy nie przedstawiają się różowo. Łobuz z pewnością jest bohaterem, myślał gwardzista. A nie pociągała go przyszłość, w której sam byłby martwy.

— Oczywiście, idioto!

— Ale tego… on jest tylko jeden… — zauważył dowódca.

— I jeszcze się uśmiecha — dodał któryś z jego ludzi.

— Pewnie lada chwila zacznie się huśtać na kandelabrach — uzupełnił jego kolega. — 1 kopnie stół, i w ogóle.

— Przecież nie jest nawet uzbrojony! — wrzasnął Wonse.

— Tacy są najgorsi — stwierdził ze stoickim spokojem czwarty gwardzista. — Skaczą na bok, widzi pan, i łapią miecz wiszący nad kominkiem.

— Właśnie. A potem dźgają człowieka krzesłem.

— Tutaj nie ma kominka! Nie ma miecza! Jest tylko on! Bierzcie go!

Dwóch gwardzistów ostrożnie chwyciło Vimesa za ramiona.

— Nie będziesz próbował bohaterskich sztuczek? — upewnił się szeptem jeden z nich.

— Nie wiedziałbym nawet, jak zacząć.

— Aha. To dobrze.

Kiedy go wyprowadzali, Vimes słyszał obłąkany śmiech Won-se’a. Zawsze to robią, pomyślał; lubią się napawać.

Ale w jednym Wonse się nie pomylił: Vimes naprawdę nie miał żadnego planu. Nie zastanawiał się specjalnie, co będzie potem. Był durniem, tłumaczył sobie, wierząc, że doprowadzi do konfrontacji i na tym zakończy.

Zastanawiał się też, na czym polega to drugie zadanie.

Gwardziści pałacowi nie odzywali się, tylko patrząc prosto przed siebie, maszerowali wraz z nim przez zrujnowany hol, potem zasypanym gruzami korytarzem do złowróżbnie wyglądających drzwi. Otworzyli je, wepchnęli go do środka i odeszli.

Nikt, ale to nikt nie zauważył cieniutkiego, lekkiego przedmiotu, który spłynął powoli z cieni pod sufitem i wirując w powietrzu jak nasienie klonu, wylądował na stosie błyskotek smoczego skarbu.

Była to łupina fistaszka.


* * *

Lady Ramkin obudziła cisza. Okna jej sypialni wychodziły na smocze zagrody i była przyzwyczajona do snu wśród odgłosów szeleszczących łusek, czasem ryku ognia, gdy któryś ze smoków zionął przez sen, i pisków ciężarnych samic. Brak tego hałasu działał na nią jak alarm.

Popłakała trochę, zanim się położyła. Niedużo, bo łzy i smutek w niczym nie mogą pomóc. Teraz zapaliła lampę, wciągnęła gumowe buty i chwyciła kij, który mógł się okazać jedynym, co stanie pomiędzy nią a teoretyczną utratą cnoty. Ruszyła przez pogrążony w mroku dom. Kiedy po mokrym trawniku biegła do zagród, miała niejasne wrażenie, że w mieście coś się dzieje. Zignorowała tę myśl, jako chwilowo niewartą uwagi. Smoki były ważniejsze.

Otworzyła drzwi.

Były na miejscach. Znajomy fetor bagiennych smoków, mieszanka zapachu mułu i chemicznej eksplozji, płynął wśród mroku.

Każdy smok stał na tylnych łapach pośrodku swojej zagrody i z przeraźliwym skupieniem wpatrywał się w sufit.

— Aha — powiedziała. — Znowu tam lata, co? Popisuje się. Nie martwcie się o niego, moje małe. Mamusia jest przy was.

Odstawiła latarnię na półkę i zajrzała do zagrody Errola.

— A co u ciebie? — zaczęła i urwała nagle.

Errol leżał na boku. Z paszczy wypływała mu cienka strużka szarego dymu, a żołądek rozszerzał się i zmniejszał jak miech. Skóra, poczynając od szyi w dół, nabrała barwy niemal czystej bieli.

— Jeśli kiedyś wydam znowu Choroby, dopiszę cały rozdział wyłącznie o tobie — obiecała i otworzyła bramkę. — Zobaczymy, czy spadła już ta paskudna gorączka.

Wyciągnęła rękę, żeby go pogłaskać, i syknęła. Cofnęła dłoń i zobaczyła, że na czubkach palców wyrastają pęcherze.

Errol był tak zimny, że aż parzył.

Na jej oczach małe, okrągłe znamiona na jego skórze, jakie wytopiła własnym ciepłem, pokryły się zamarzającym powietrzem.

Lady Ramkin przykucnęła.

— Co z ciebie za smok…? — zaczęła.

Przerwało jej dalekie stukanie do frontowych drzwi. Wahała się tylko przez chwilę. Zdmuchnęła latarnię, przekradła się wzdłuż zagród i odsunęła zasłaniający okno worek.

Pierwszy blask świtu ukazał jej na progu postać gwardzisty; pióropusz na hełmie kołysał się w porannym wietrze.

Przerażona przygryzła wargę, pomknęła do drzwi, przebiegła przez trawnik i wpadła do domu, przeskakując po trzy stopnie naraz.

— Głupia, głupia — wymamrotała do siebie, kiedy zauważyła, że lampa została na dole. Ale nie miała już czasu. Zanim po nią wróci, Vimes może odejść.

Po omacku znalazła najlepszą perukę i wbiła ją sobie na głowę. Gdzieś między maściami i lekarstwami dla smoków na jej toaletce było coś, co — o ile dobrze zapamiętała — nazywało się Nocna rosa czy jakoś podobnie bez sensu i co dawno temu dostała w prezencie od bezmyślnego siostrzeńca. Sprawdziła kilka butelek, zanim trafiła na tę, o którą — sądząc po zapachu — chodziło. Nawet dla nosa, który — wobec wszechobecności smoków — już dawno zamknął całą swoją aparaturę zmysłową, zapach wydawał się, no, mocniejszy niż dawniej. Ale mężczyźni najwyraźniej lubią takie rzeczy. Tak przynajmniej czytała. Właściwie to bez sensu. Zsunęła rąbek zbyt poważnej nagle nocnej koszuli na pozycję, gdzie — miała nadzieję — sugerował, niczego jednak nie odsłaniając. Potem zbiegła po schodach do drzwi.

Przed progiem zatrzymała się jeszcze, odetchnęła głęboko, przekręciła gałkę i kiedy pociągnęła, uświadomiła sobie, że powinna zdjąć gumiaki…

— Ależ kapitanie — powiedziała zalotnie. — To naprawdę… Kim jesteście, do demona?

Dowódca gwardii pałacowej cofnął się o kilka kroków, a że pochodził z chłopów, wykonał też kilka ukradkowych gestów dla ochrony przed złymi mocami. Najwyraźniej nie podziałały. Kiedy bowiem znowu otworzył oczy, zjawa wciąż stała w drzwiach, wciąż najeżona z wściekłości, wciąż cuchnąca czymś mdlącym i sfermentowanym, wciąż ukoronowana krzywą masą loków, wciąż z drżącym łonem, na którego widok zaschło mu w gardle…

Słyszał o takich potworach. Nazywano je harpiami. Ale co zrobiły z lady Ramkin?

Widok gumiaków trochę go zaniepokoił. Legendy o harpiach nie wspominały o gumiakach.

— Gadaj, człowieku! — huknęła lady Ramkin, skromnie podciągając koszulę pod szyję. — Nie stój tak z gębą zamykaną i otwieraną na zmianę. Czego chcesz?

— Lady Sybil Ramkin? — zapytał gwardzista nie uprzejmym tonem człowieka, który szuka jedynie potwierdzenia, ale zdumionym tonem człowieka, który nie może uwierzyć, że odpowiedź mogłaby brzmieć „tak”.

— Oczu nie masz? A myślisz, że kim jestem? Gwardzista opanował się z trudem.

— Mam wezwanie dla lady Sybil Ramkin — oznajmił niezbyt pewnym głosem.

— Niby co ma znaczyć „wezwanie”? — spytała pogardliwie.

— Aby zjawiła się pani w pałacu.

— Nie wyobrażam sobie nawet, dlaczego miałoby to być konieczne o tej porze — odparła i chciała zatrzasnąć drzwi. Nie udało jej się, gdyż ostrze miecza w ostatniej chwili wsunęło się między nie i futrynę.

— Jeśli pani nie pójdzie — ostrzegł gwardzista — rozkazano mi podjąć kroki.

Drzwi otworzyły się natychmiast i jej twarz zbliżyła się do jego, niemal powalając zapachem gnijących płatków róż.

— Jeśli ci się wydaje, że choćby mnie dotkniesz…

Gwardzista zerknął w bok, tylko przez moment… na smocze zagrody. Sybil Ramkin zbladła.

— Nie ośmielisz się! — syknęła.

Przełknął ślinę. Choć była przerażająca, byłajednak tylko człowiekiem. Mogła odgryźć głowę jedynie w sensie metaforycznym. Istniały, tłumaczył sobie, rzeczy o wiele gorsze do lady Ramkin, chociaż trzeba przyznać, że w tym momencie nie znajdowały się o trzy cale od jego nosa.

— …podjąć kroki… — powtórzył chrapliwie. Wyprostowała się i spojrzała na szereg gwardzistów za plecami dowódcy.

— Rozumiem — oświadczyła lodowato. — Tak to się robi? Sześciu was, żeby pochwycić jedną słabą kobietę? Doskonale. Pozwolicie mi, oczywiście, wrócić po płaszcz. Jest nieco chłodno.

Trzasnęła drzwiami.

Gwardziści tupali z zimna nogami i starali się nie patrzeć na siebie nawzajem. Przecież nie tak powinno wyglądać aresztowanie. Aresztowanym nie pozwala się, żeby trzymali gwardię pod drzwiami, nie tak przecież świat funkcjonuje. Z drugiej strony jedyną alternatywą było wejście do domu i wyciągnięcie jej stamtąd, a do takiego pomysłu trudno było wzbudzić w sobie entuzjazm. Poza tym dowódca nie był pewien, czy ma dosyć ludzi, by zaciągnąć lady Ramkin dokądkolwiek. Potrzebowałby chyba tysięcy robotników i belek do przetaczania.

Drzwi zatrzeszczały znowu, odsłaniając jedynie stęchłą ciemność.

— Dość tego… — zaczął niespokojnie dowódca.

Wtedy pojawiła się lady Ramkin. Dowódca zobaczył przez moment jej rozmytą sylwetkę, jak z wrzaskiem przeskakuje próg. Byłby to może ostatni widok, jaki zdołał zapamiętać, gdyby ktoś z jego ludzi nie wykazał się orientacją i nie podłożył jej nogi, kiedy zbiegała po schodach. Runęła na twarz, klnąc głośno przeorała trawnik, uderzyła głową w spękany posąg starożytnego Ramkina i znieruchomiała.

Dwuręczny miecz, który trzymała w ręku, wbił się w ziemię i wibrował jeszcze chwilę.

Po chwili jeden z gwardzistów podszedł ostrożnie i zbadał klingę palcem.

— Niech to demony porwą — powiedział głosem, w którym mieszały się groza i podziw. — I smok chce zjeść właśnie ją?

— Pasuje do wymagań — wyjaśnił dowódca. — Ma być najwyżej urodzoną damą w mieście. Nic nie wiem o dziewictwie — dodał — i w tej chwili nie chcę się nawet domyślać. Niech ktoś sprowadzi wózek.

Pogładził palcem ucho draśnięte końcem miecza. Z natury nie był człowiekiem okrutnym, ale kiedy Sybil Ramkin się zbudzi, wolałby, żeby dzieliła ją od niego grubość smoczej skóry.

— Czy nie mieliśmy pozabijać tych jej domowych smoków, sir? — zapytał inny z gwardzistów. — Zdawało mi się, że pan Wonse mówił coś o zabiciu smoków.

— To tylko groźba, która miała ją przekonać.

Gwardzista zmarszczył brwi. — — Jest pan pewien, sir? Myślałem…

Dowódca miał już tego dość. Wrzeszczące harpie i miecze wydające za jego plecami dźwięk podobny do odgłosu dartego jedwabiu poważnie naruszyły w nim zdolność rozumienia cudzego punktu widzenia.

— Aha, myślałeś? — warknął. — Myśliciel z ciebie? To może pomyślisz, czy nie pora na zmianę stanowiska? Może wolałbyś w Straży Miejskiej? Tam aż się roi od myślicieli.

Reszta oddziału roześmiała się z przymusem.

— Gdybyś rzeczywiście myślał — dodał sarkastycznie dowódca — to wpadłbyś na to, że król nie życzyłby sobie śmierci innych smoków. Są pewnie spokrewnieni. Przecież nie chciałby, żebyśmy mordowali jego krewnych, co?

— Ale ludzie to robią, sir — odpowiedział nadąsany gwardzista.

— Owszem — przyznał dowódca. Po czym znacząco postukał się w hełm. — Bo jesteśmy inteligentni.


* * *

Vimes wylądował na wilgotnej słomie, a także w absolutnej ciemności, chociaż po chwili, kiedy oczy się przyzwyczaiły, zdołał odróżnić ściany lochu. Nie został zbudowany po to, by wygodnie w nim mieszkać. W zasadzie był tylko przestrzenią mieszczącą wszystkie filary i łuki podtrzymujące pałac. Na drugim końcu niewielkie okratowane okienko wpuszczało zaledwie sugestię mętnego, zużytego światła.

W podłodze Vimes znalazł drugi kwadratowy otwór. Także zakratowany. Ale tutaj kraty przerdzewiały i Vimesowi przyszło do głowy, że w końcu zdołałby je pewnie wyjąć. Wtedy wystarczyłoby tylko wśliznąć się w dziewięciocalową dziurę.

Za to z pewnością loch nie mieścił w sobie szczurów, skorpionów, karaluchów i węży. Chociaż węże żyły tu kiedyś, bo pod sandałami chrzęściły długie, wąskie, białe szkielety.

Ruszył czujnie wzdłuż wilgotnej ściany, zaciekawiony, skąd dobiega rytmiczne skrobanie. Wyminął gruby filar i zobaczył.

Patrycjusz się golił, zezując w odłamek lustra oparty o filar. Nie, spostrzegł nagle Vimes. Wcale nie oparty — podtrzymywany. Przez szczura. Wielkiego szczura z czerwonymi oczkami.

Patrycjusz skinął mu głową, najwyraźniej bez zdziwienia.

— Witam — powiedział. — Vimes, prawda? Słyszałem, że tutaj schodzisz. Bardzo dobrze. Lepiej powiedz w kuchni… — w tym miejscu Vimes zorientował się, że Patrycjusz zwraca się do szczura — …że będzie nas dwóch na obiedzie. Napiłbyś się piwa, Vimes?

— Co?

— Przypuszczam, że chętnie. Niestety, to loteria. Rodacy Skrpa są dość inteligentni, ale jakoś nie mogą sobie poradzić z nalepkami na butelkach.

Lord Vetinari poklepał twarz ręcznikiem i rzucił go na podłogę. Szary kształt wyskoczył z cienia i pociągnął ręcznik do kratki ściekowej.

— Wystarczy, Skrp. Możesz iść — rzucił Patrycjusz.

Szczur nastroszył wąsiki, oparł lusterko o ścianę i odbiegł.

— Obsługują pana szczury? — zdumiał się Vimes.

— Pomagają trochę. Obawiam się, że nie są szczególnie sprawne. Mało chwytne łapki, rozumiesz.

— Ale… Ale… Znaczy, w jaki sposób?

— Rodacy Skrpa zamieszkują tunele sięgające do Uniwersytetu — wyjaśnił lord Vetinari. — Chociaż mam wrażenie, że od początku byli dość rozumni.

To przynajmniej Vimes zrozumiał bez trudu. Od dawna było wiadomo, że taumaturgiczne promieniowanie wpływa na zwierzęta zamieszkujące okolice Niewidocznego Uniwersytetu, niekiedy skłaniając je do tworzenia miniaturowych odpowiedników ludzkiej cywilizacji czy nawet mutując w całkiem nowe, wyspecjalizowane gatunki, takie jak mól książkowy 0,303 albo ryba ścienna. W dodatku, jak przyzna! Vetinari, szczury od początku były w miarę inteligentne.

— Ale pomagają panu?

— Wzajemnie. To wymiana. Zaplata za oddane usługi, można powiedzieć.

Patrycjusz usiadł na czymś, co — Vimes nie mógł nie zauważyć — było niedużą aksamitną poduszką. Obok, żeby wygodniej było sięgać, leżał notes i stały rządkiem książki.

— Jak mógł pan pomóc szczurom, sir? — zapytał słabym głosem.

— Poradą. Doradzam im, rozumiesz. — Patrycjusz oparł się o ścianę. — Na tym polega kłopot z takimi ludźmi jak Wonse — podjął. — Nie znają umiaru. Szczury, węże i skorpiony. Kiedy tu przyszedłem, panował straszliwy bałagan. Szczury wychodziły na nim najgorzej.

Vimes pomyślał, że chyba zaczyna rozumieć.

— To znaczy, że je pan wytresował?

— Doradzałem. Doradzałem. Mam chyba taki dar — odparł skromnie lord Vetinari.

Vimes zastanawiał się, jak tego dokonał. Czy szczury sprzymierzyły się ze skorpionami przeciwko wężom, a potem, kiedy węże zostały pokonane, zaprosiły skorpiony na uroczysty posiłek i je pozjadały? A może wynajmowały pojedyncze skorpiony, używając dużych ilości… no, tego co skorpiony chętnie jedzą, żeby nocą podkradały się do wybranych wężowych przywódców i ich żądliły?

Kiedyś słyszał historię o człowieku, który — zamknięty w celi przez lata — wytresował małe ptaszki i stworzył sobie pozory wolności. Pomyślał też o starych marynarzach, opuszczających morze z powodu wieku i zniedołężnienia, którzy po całych dniach składają chyże statki w małych butelkach.

A potem wyobraził sobie Patrycjusza, okradzionego z miasta, który ze skrzyżowanymi nogami siedzi na zimnej posadzce mrocznego lochu i odtwarza je wokół siebie, rekonstruuje w miniaturze drobne niechęci, starcia o władzę i frakcje. Był posępną, zamyśloną postacią wśród przemykających cieni. Prawdopodobnie całe to przedsięwzięcie było łatwiejsze niż rządzenie Ankh, gdzie żyły większe szkodniki, które w dodatku nie potrzebowały obu rąk, by podnieść nóż.

Przy ścieku brzęknęło. Pojawiło się sześć szczurów dźwigających coś owiniętego w ściereczkę. Przeciągnęły to przez uchyloną kratkę i z wysiłkiem doniosły pod nogi Patrycjusza. Pochylił się i rozwiązał supeł.

— Mamy tu, jak widzę, udka kurczęcia, seler, kawałek mocno zeschniętego chleba i sympatyczną butelkę… aha, sympatyczną butelkę Słynnego Brunatnego Sosu Merckle’a i Stingbata. Piwo, Skrp; prosiłem o piwo. — Pierwszy szczur zmarszczył nos. — Przepraszam cię, Vimes. One, rozumiesz, nie umieją czytać. Jakoś nie mogą pojąć samej idei. Ale bardzo dobrze słuchają. Przynoszą mi wszystkie wieści.

— Miło się pan tu urządził — przyznał niepewnie Vimes.

— Nigdy nie buduj lochu, w którym z przyjemnością nie spędziłbyś chociaż jednej nocy — stwierdził Patrycjusz, rozkładając jedzenie na ściereczce. — Świat byłby o wiele lepszy, gdyby ludzie o tym pamiętali.

— Wszyscy uważaliśmy, że zbudował pan tu ukryte przejścia i w ogóle…

— Nie widzę powodów. Człowiek musiałby potem stale uciekać. To nieefektywne. Tymczasem siedzę sobie tutaj, w samym centrum wydarzeń. Mam nadzieję, że to rozumiesz, Vimes. Nie można ufać władcy, który pokłada nadzieję w tunelach, kryjówkach i przygotowanych trasach ucieczki. Istnieje duża szansa, że nie wkłada serca w swoją pracę.

— Aha.

Siedzi w lochu we własnym pałacu, na górze rządzi kompletny szaleniec, smok pali jego miasto, a on uważa, że ustawił sobie świat tak, jak zaplanował. To ma chyba coś wspólnego z wysokimi stanowiskami. Wysokość przyprawia człowieka o obłęd.

— Nie będzie panu przeszkadzać, jeśli się trochę rozejrzę?

— Nie krępuj się.

Vimes obszedł cały loch i sprawdził drzwi. Były solidnie okute i zaryglowane, a zamek masywny.

Potem ostukał ściany, szukając pustych miejsc za kamieniami. Bez wątpienia loch był zbudowany porządnie. W takim lochu człowiek mógł spokojnie zamykać groźnych przestępców. Oczywiście, wtedy pewnie wolałby, żeby nie istniały tu ukryte zapadnie, tunele i inne drogi ucieczki.

Ale okoliczności były całkiem inne. Zadziwiające, jaki wpływ na ocenę wywiera kilka stóp litego kamienia.

— Czy zaglądają tu strażnicy? — spytał.

— Bardzo rzadko. — Patrycjusz machnął udkiem kurczaka. — Widzisz, nie zadają sobie kłopotu z przynoszeniem mi jedzenia. Idea polega na tym, że człowiek powinien tu zgnić. Przyznam ci się — dodał — że do niedawna podchodziłem pod drzwi i jęczałem od czasu do czasu. Żeby byli zadowoleni.

— Muszą przecież wejść tu i sprawdzić — rzekł z nadzieją Vimes.

— Nie, do tego nie chcielibyśmy chyba dopuścić.

— A jak pan chce im przeszkodzić?

Lord Vetinari spojrzał na niego z wyrzutem.

— Vimes, mój drogi — powiedział. — Myślałem, że jesteś człowiekiem spostrzegawczym. Przyjrzałeś się tym drzwiom?

— Oczywiście — potwierdził Vimes i dodał: — Sir. Są wściekle mocne.

— Może zechcesz obejrzeć je dokładniej?

Vimes popatrzył na niego zdziwiony, po czym podszedł do drzwi i spojrzał. Należały do popularnego typu mrocznych portali, całe w sztabach, ryglach, żelaznych ćwiekach i masywnych zawiasach. I chociaż patrzył długo, nie stawały się ani trochę mniej solidne. Zamek — jedno z chytrych urządzeń krasnoludzkiej produkcji — wymagał lat, by go otworzyć bez klucza. Ogólnie rzecz biorąc, jeśli człowiek szukał symbolu czegoś absolutnie niewzruszonego, drzwi świetnie się nadawały.

Patrycjusz zjawił się obok niego w przyprawiającej o atak serca ciszy.

— Przyznasz chyba — powiedział — że jeśli w mieście wybuchają gwałtowne rozruchy społeczne, aktualny władca jest zwykle wtrącany do lochu. Dla pewnej kategorii umysłów rozwiązanie to daje satysfakcję o wiele większą niż zwykła egzekucja.

— No tak, to prawda, ale nie rozumiem…

— Patrzysz na te drzwi i widzisz jedynie bardzo mocne drzwi celi. Zgadłem?

— Oczywiście. Wystarczy popatrzeć na te rygle i…

— Wiesz, jestem z nich raczej zadowolony — stwierdzi! spokojnie lord Vetinari.

Vimes wpatrywał się w drzwi, aż rozbolały go powieki. I wtedy — tak jak przypadkowe kształty chmur, nie zmieniając się w najmniejszym stopniu, nagle stają się końską głową albo żaglowcem, zobaczył to, na co patrzył przez cały czas.

Ogarnęło go poczucie przeraźliwego podziwu.

Zastanowił się, jak może wyglądać umysł Patrycjusza. Cały zimny i lśniący, myślał; hartowana stal, sople lodu i wirujące kółka. Taki umysł starannie rozważy własny upadek i obróci go na swoją korzyść.

Były to całkiem zwyczajnie drzwi do lochu, wszystko jednak zależało od punktu widzenia.

W tym lochu Patrycjusz mógł się bronić przed całym światem.

Na zewnątrz był tylko zamek.

Wszystkie rygle i sztaby były od środka.


* * *

Cały oddział gramolił się niezręcznie po wilgotnych dachach, gdy poranne słońce roztapiało mgłę. To nie znaczy, że powietrze stawało się czyste — wypełniały je lepkie pasma dymu i pary oraz smutny zapach mokrych popiołów.

— Gdzie my jesteśmy? — zapytał Marchewa, pomagając kolegom przejść przez śliski od brudu podest.

Sierżant Colon rozejrzał się wśród lasu kominów.

— Nad gorzelnią whisky Jimkina Bearhuggera — stwierdził. — W linii prostej między pałacem a placem. Musi tędy przelecieć. Nobby wyjrzał tęsknie przez krawędź dachu.

— Byłem tam kiedyś — wyznał. — Pewnej nocy sprawdziłem drzwi i same się otworzyły.

— W końcu pewnie tak — mruknął kwaśno Colon.

— No to musiałem zajrzeć do środka. Prawda? Musiałem sprawdzić, czy ktoś tam nie popełnia przestępstwa. Ciekawie to wygląda. Same rury i różne takie. A jaki zapach…

— „Każda butelka leżakuje do siedmiu minut” — zacytował Colon. — „Wypij kropelkę, zanim odejdziesz”, piszą na etykietach. I słusznie. Kiedyś wypiłem kropelkę i odszedłem na cały dzień.

Przyklęknął i odwinął z worka długi pakunek, który z najwyższym wysiłkiem ciągnął za sobą przez całą wspinaczkę. Szorstka tkanina odsłoniła długi łuk dawnego wzoru i kołczan ze strzałami.

Sierżant z nabożnym szacunkiem ujął łuk i pogładził go grubymi palcami.

— Wiecie — powiedział cicho — w młodości świetnie sobie z nim radziłem. Szkoda, że przedwczoraj kapitan nie pozwolił mi spróbować.

— Ciągle pan to powtarza — zirytował się Nobby.

— Kiedyś zdobywałem nagrody…

Sierżant odwinął nową cięciwę, założył na koniec łuku, wstał, przyciągnął drugi koniec, stęknął…

— Marchewa! — zawołał trochę zdyszany.

— Słucham, sierżancie?

— Umiesz zakładać cięciwy?

Marchewa chwycił łuk, przygiął go bez trudu i założył cięciwę na drugi koniec.

— Dobry początek, sierżancie — mruknął Nobby.

— Przestań pokpiwać, Nobby! Tu nie siła się liczy, tylko bystre oko i pewna ręka. A teraz podaj mi strzałę. Nie, nie tę! Palce Nobby’ego znieruchomiały nad kołczanem.

— To moja szczęśliwa strzała! — złościł się Colon. — Nikomu nie wolno jej dotykać!

— Moim zdaniem wygląda jak każda inna strzała…

— Tej właśnie używałem do, jak to się nazywało, coup de grass. Nigdy mnie nie zawiodła moja szczęśliwa strzała, o nie. Trafiała w to, w co strzelałem. Prawie nie musiałem celować. Jeśli smok ma jakieś czułości, ta strzała je znajdzie.

Wybrał identyczną z pozoru, ale zapewne mniej szczęśliwą strzałę i założył na cięciwę. Potem rozejrzał się dookoła, szukając właściwego celu.

— Lepiej poćwiczę — mruknął. — Oczywiście, jeśli człowiek raz się tego nauczy, nigdy nie zapomina. To jak jazda na… jazda na czymś, o czym nie można zapomnieć, że się na tym umie jeździć.

Naciągnął cięciwę do ucha i stęknął.

— No dobra — wysapał. Ręka drżała mu z wysiłku jak gałąź na wietrze. — Widzicie, o tam, dach Gildii Skrytobójców? Wytrzeszczyli oczy poprzez dym i resztki mgły.

— Dobrze — mówił Colon. — A widzicie wiatrowskaz na dachu? Widzicie?

Marchewa zerknął na grot strzały. Przesuwał się tam i z powrotem, kreśląc kolejne ósemki.

— To kawał drogi, sierżancie — odezwał się z powątpiewaniem Nobby.

— Nie gapcie się na mnie, tylko patrzcie na wiatrowskaz.

Spojrzeli posłusznie. Wiatrowskaz miał kształt przygarbionego człowieka w długim płaszczu, a wyciągnięty sztylet zawsze obracał się ostrzem do wiatru. Z tej odległości jednak figura była maleńka.

— Dobrze — dyszał Colon. — A widzicie oko tego człowieka?

— To już przesada — stwierdził Nobby.

— Zamknij się! Cisza! — wystękał Colon. — Widzicie czy nie?

— Chyba coś widzę, sierżancie — potwierdził lojalnie Marchewa.

— To dobrze. — Sierżant kołysał się z wysiłku w przód i w tył. — Dobrze. Zuch chłopak. A teraz patrz na to oko.

Stęknął raz jeszcze i wypuścił strzałę.

Kilka rzeczy wydarzyło się tak szybko, że trzeba je opisywać w zwolnionym tempie. Pierwszą zapewne była cięciwa uderzająca o miękką, wewnętrzną część przegubu Golona, który wrzasnął i wypuścił łuk z ręki. Nie wywarło to wpływu na tor lotu strzały. Mknęła już pewnie i bezbłędnie w stronę gargulca na dachu domu po drugiej stronie ulicy. Trafiła go w ucho, zrykoszetowała i pofrunęła z powrotem, z trochę większą prędkością. Z delikatnym świstem przeleciała Colonowi koło ucha.

Potem zniknęła wśród miejskich murów.

Po chwili Nobby odchrząknął i spojrzał niewinnie na Marchewę.

— Jakie duże — zapytał — są mniej więcej smocze czułości?

— Mogą być bardzo małe.

— Tego się obawiałem. — Nobby podszedł do krawędzi dachu i wyciągnął rękę. — Tam, w dole, jest staw. O ile wiem, dość głęboki, więc kiedy sierżant strzeli już do smoka, możemy zeskoczyć. Co wy na to?

— Przecież to całkiem niepotrzebne — zaprotestował Marchewa. — Ponieważ szczęśliwa strzała sierżanta trafi w odpowiednie miejsce, smok zginie i nie będzie powodów do zmartwienia.

— To prawda, to prawda — zapewnił szybko Nobby, zerkając na gniewne oblicze sierżanta. — Ale na wszelki wypadek, rozumiesz, gdyby… choć to szansa jedna na milion… gdyby spudłował… Nie mówię, że spudłuje, zaznaczam, trzeba jednak przygotować się na wszystkie możliwości… Gdyby w wyniku straszliwego pecha nie całkiem mu się udało trafić prosto w czułość, wtedy smok się rozgniewa i chyba lepiej, żeby nas tu nie było. Wiem, że to mało prawdopodobne. Możecie powiedzieć, że marudzę. To wszystko. Sierżant Colon z wyniosłą miną poprawił zbroję.

— Kiedy są najbardziej potrzebne — oznajmił — szansę jedne na milion zawsze się sprawdzają. To powszechnie znany fakt.

— Sierżant ma rację, Nobby — poparł go bohatersko Marche-wa. — Kiedy zostaje tylko jedna szansa, że coś się uda, to się, no… udaje. Inaczej nie byłoby… — Ściszył głos. — Przecież to rozsądne, bo gdyby ostatnia rozpaczliwa szansa zawiodła, to… W każdym razie bogowie by do tego nie dopuścili. Na pewno nie.

Jak jeden mąż odwrócili się i spojrzeli w stronę osi Dysku, tysiące mil od Ankh-Morpork. Powietrze było szare od dymu i strzępów mgły, ale w jasne dni można było tam zobaczyć Cori Celesti, mieszkanie bogów. A w każdym razie miejsce zamieszkania bogów. Bogowie żyli w Dunmanifestin, stiukowej Walhalli, gdzie zmagali się z wiecznością swymi umysłami, które miały problem ze znalezieniem sobie jakiegoś zajęcia na popołudnie. Podobno toczyli tam gry o losy ludzi. Jaką dokładnie grę toczyli w tej chwili, można było tylko zgadywać.

Ale oczywiście obowiązywały pewne reguły. Wszyscy wiedzieli, że takie reguły istnieją. Mieli tylko nadzieję, że bogowie także je znali.

— Musi się udać — mruczał Colon. — Wezmę moją szczęśliwą strzałę i w ogóle. Masz rację. Ostatnia beznadziejna szansa zawsze się sprawdza. Inaczej nic by nie miało sensu. Równie dobrze można by nie żyć.

Nobby raz jeszcze spojrzał z góry na staw. Po chwili wahania podszedł do niego Colon. Obaj mieli miny ludzi doświadczonych, którzy wiedzą, że można — oczywiście — polegać na bohaterach, na królach, w ostateczności na bogach, ale naprawdę niezawodna jest tylko grawitacja i głęboka woda.

— Nie będzie nam potrzebny — oświadczył bohatersko Colon.

— Nie przy pańskiej szczęśliwej strzale — zgodził się Nobby.

— Właśnie. Ale tak z czystej ciekawości, jak to wysoko, twoim zdaniem?

— Powiedziałbym, że ze trzydzieści stóp. Mniej więcej.

— Trzydzieści stóp… — Sierżant pokiwał głową. — Też mi się tak wydaje. I jest głęboki, tak?

— Słyszałem, że bardzo głęboki.

— Wierzę ci na słowo. Chociaż wygląda na zamulony. Nie chciałbym do niego wskakiwać.

Marchewa wesoło klepnął go w ramię, niemal spychając z dachu.

— Co jest, sierżancie? Chce pan żyć wiecznie?

— Nie wiem. Spytaj mnie jeszcze raz za pięćset lat.

— Dobrze się składa, że mamy pańską szczęśliwą strzałę.

— Co? — Colon zdawał się pogrążony w świecie złych snów na jawie.

— Chciałem powiedzieć, że dobrze się złożyło. Została nam tylko ostatnia, jedna na milion szansa; inaczej mielibyśmy poważne kłopoty.

— O tak — zgodził się zasmucony Nobby. — Szczęściarze z nas, nie ma co.


* * *

Patrycjusz położył się. Dwa szczury podciągnęły mu pod głowę poduszkę.

— Na zewnątrz, jak rozumiem, sytuacja jest dość niewesoła — stwierdził.

— Tak — przyznał z goryczą Vimes. — Ma pan rację. To najbezpieczniejsze miejsce w całym mieście.

Wbił drugi nóż w szczelinę między kamieniami i ostrożnie sprawdził, czy utrzyma jego ciężar. Lord Vetinari przyglądał mu się z zainteresowaniem. Vimes wspiął się już na wysokość sześciu stóp, do poziomu zakratowanego okienka.

Teraz zaczął wydłubywać zaprawę wokół prętów.

Patrycjusz obserwował go przez chwilę, po czym sięgnął po książkę z niewielkiej półki. Szczury nie umiały czytać, więc jego biblioteka miała nieco barokowy charakter, jednak Vetinari nie należał do ludzi, którzy ignorują nową wiedzę. Odszukał zakładkę między stronami Koronkarstwa przez męki i przeczytał kilka akapitów.

Po chwili strzepnął z druku okruchy zaprawy murarskiej i podniósł głowę.

— Czynisz postępy? — zapytał.

Vimes zgrzytną! zębami i dłubał dalej. Za kratą widział zaśmiecone podwórze, niewiele jaśniejsze niż cela. W rogu wyrastał stos odpadków, jednak w tej chwili wydawał mu się bardzo atrakcyjny. W każdym razie o wiele bardziej niż loch. Uczciwe śmieci były lepsze od tego, co działo się ostatnio w Ankh-Morpork. Miały pewnie znaczenie alegoryczne albo coś w tym rodzaju.

Kłuł, dłubał, wybierał. Ostrze noża brzęczało i wibrowało mu w dłoni.


* * *

Bibliotekarz w zadumie podrapał się pod pachą. Miał własne problemy.

Przybył tu pełen wściekłości na złodziei książek i gniew ten wciąż nie wygasł. Pojawiła się jednak przewrotna myśl, że chociaż przestępstwa przeciw książkom to najgorszy rodzaj zbrodni, zemsta powinna chyba zaczekać.

Przyszło mu do głowy, że wprawdzie to, co ludzie robią sobie nawzajem, niespecjalnie go obchodzi, jednak pewne rodzaje działań należy powstrzymywać. W przeciwnym razie sprawcy staną się zuchwali i zaczną postępować tak samo z książkami.

Raz jeszcze spojrzał na swoją odznakę i przygryzł ją lekko w nadziei, że stała się jadalna. Trudno zaprzeczyć: miał Obowiązek wobec kapitana.

Kapitan zawsze był wobec niego uprzejmy. I też nosił odznakę.

Tak.

Są takie chwile, kiedy małpa musi zrobić to, co musi…

Orangutan zasalutował sprawnie i podążył w mrok.


* * *

Słońce wzeszło wyżej, tocząc się przez opary i dym niby zerwany balon.

Oddział Straży siedział w cieniu komina, czekał i na różne sposoby zabijał czas. Nobby w zadumie badał zawartość dziurki w nosie, Marchewa pisał list do domu, a sierżant Colon się martwił.

Po chwili przesunął się trochę i na głos wypowiedział swoje wątpliwości.

— Coś mi przyszło do głowy.

— Co takiego, sierżancie? — zainteresował się Marchewa. Sierżant Colon zrobił zbolałą minę.

— No… A jeśli to nie jest szansa jedna na milion? Nobby spojrzał na niego zdziwiony.

— Co pan ma na myśli?

— No wiecie, prawda, rzeczywiście ostatnia rozpaczliwa szansa jedna na milion zawsze się sprawdza, to fakt, jasna sprawa, ale… Zasada jest bardzo, jak jej tam, szczegółowa. Jest?

— Pan wie lepiej.

— A jeśli to szansa tylko jedna na tysiąc?

— Co?

— Czy kto słyszał, żeby szansa jedna na tysiąc się sprawdziła? Marchewa podniósł głowę znad listu.

— Niech pan nie żartuje, sierżancie — powiedział. — Nikt jeszcze nie widział, żeby spełniła się szansa jedna na tysiąc. Szansa na to jest jak,… — Bezgłośnie poruszył wargami. — Jak jeden do milionów.

— Tak. Milionów — zgodził się Nobby.

— Czyli uda się tylko wtedy, kiedy mamy szansę dokładnie jedną na milion — podsumował sierżant.

— Chyba rzeczywiście — przyznał Nobby.

— Zatem, na przykład, dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset czterdzieści trzy do jednego… Marchewa pokręcił głową.

— To beznadziejne. Nikt jeszcze nie powiedział: to szansa jedna na dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset czterdzieści trzy, ale może się udać.

Spoglądali na miasto, pogrążeni w gorączkowych obliczeniach.

— To może być prawdziwy problem — stwierdził po chwili Colon.

Marchewa zaczął pisać coś gorączkowo. Zapytany wyjaśnił dokładnie, jak należy obliczyć łączną powierzchnię smoka, a następnie ocenić szansę, że strzała trafi w konkretne miejsce.

— Wycelowana strzała — poprawił go Colon. — Przecież będę celował.

Nobby chrząknął znacząco.

— W takim razie szansa jest o wiele większa niż jeden do miliona — stwierdził Marchewa. — Może nawet jedna na sto. Jeżeli smok leci wolno, a czułe miejsce jest duże, może sięgnąć niemal pewności. Colon poruszał wargami, wypróbowując w myślach brzmienie zdania „To prawie pewne, ale może się udać”. Pokręcił głową.

— Nie.

— W takim razie musimy… — oświadczył wolno Nobby — …poprawić nasze szansę.


* * *

Wokół środkowego pręta pojawił się płytki otwór. To niewiele, uznał Vimes, ale zawsze coś. — Nie chcesz przypadkiem pomocy? — spytał Patrycjusz.

— Nie.

— Jak sobie życzysz.

Zaprawa była na wpół zwietrzała, ale pręty wpuszczono głęboko w mur. Pod skorupą rdzy pozostało dużo żelaza. Praca potrwa długo, ale przynajmniej dostarczy mu zajęcia. No i pozwoli na błogosławioną bezmyślność. Tego nie mogli mu odebrać: czyste, uczciwe wyzwanie. Jeśli będzie dłubał odpowiednio długo, w końcu zwycięży.

Problemem było owo „w końcu”. W końcu Wielki A’Tuin dotrze do krańca wszechświata. W końcu pogasną gwiazdy. W końcu i Nobby może się wykąpać, chociaż taka teza wymagałaby drastycznych rewizji teorii Czasu.

Mimo to dłubał w tynku i przestał dopiero wtedy, kiedy coś małego i szarego opadło powoli za oknem.

— Łupina orzeszka? — zdziwił się.

Twarz bibliotekarza, otoczona przez obfite fałdy głowy bibliotekarza, pojawiła się odwrócona w okienku. I zaprezentowała uśmiech, wcale nie mniej straszny tylko dlatego, że był odwrócony.

— Uuk?

Orangutan wykonał przewrót na ścianie, chwycił dwa pręty i pociągnął. Naprężone mięśnie przesuwały się na beczkowatej piersi złożoną pawaną wysiłku. Żółte zęby wyjrzały spod warg w bezgłośnej koncentracji.

Zabrzmiały dwa głuche brzęknięcia, gdy pręty ustąpiły wreszcie i wypadły. Małpa odrzuciła je na bok i sięgnęła do otworu. Najdłuższe ramię sprawiedliwości chwyciło zdumionego Vimesa pod pachy i jednym płynnym ruchem wyjęło go z celi.


* * *

Oddział ocenił swoje wysiłki.

— No dobra — rzekł Nobby. — Jaka jest szansa, że trafi smoka w czułość człowiek stojący na jednej nodze, w hełmie włożonym tyłem do przodu i z chusteczką w ustach?

— Mmf — powiedział Colon.

— Bardzo mała — przyznał Marchewa. — Myślę, że z chusteczką trochę przesadziliśmy. Colon wypluł ją.

— Decydujcie się szybko — poradził. — Noga mi drętwieje.


* * *

Vimes podniósł się z brudnego bruku dziedzińca i popatrzył ze zdumieniem na bibliotekarza. Właśnie odkrył coś, co przed nim zaszokowało już wielu ludzi. Zwykle jednak działo się to w mniej sprzyjających okolicznościach, takich jak bójka w Załatanym Bębnie w chwili, gdy małpolud chciał spokojnie podumać nad kuflem piwa. Vimes przekonał się mianowicie, że chociaż bibliotekarz wygląda jak wypchany gumowy worek, to jednak wypchany jest mięśniami.

— Zadziwiające — wymamrotał tylko.

Spojrzał na dwa zgięte pręty i poczuł, że mrok zasnuwa mu myśli.

— Nie wiesz przypadkiem, gdzie jest teraz Wonse? — zapytał.

— lik! — Bibliotekarz podsunął mu pod nos pomięty arkusz pergaminu. — lik!

Vimes zaczął czytać.

Życzeniem… podczas gdy… przed każdym atakiem… dziewica czysta i wysoko urodzona… traktat miedzy władcą a poddanymi…

W moim mieście — warknął. — W moim przeklętym mieście! Złapał bibliotekarza za sierść i podciągnął go na wysokość wzroku.

— Która godzina? — zawołał.

— Uuk!

Długie ramię pokryte rudą sierścią rozwinęło się w górę. Wzrok Vimesa podążył za wyciągniętym palcem. Słońce wyglądało na takie ciało niebieskie, które zbliża się już do szczytu swej orbity i oczekuje długiego, spokojnego zjazdu w stronę pościeli mroku…

— Nie mam zamiaru na to pozwolić, zrozumiano?!! — wrzasnął Vimes, potrząsając małpoludem.

— Uuk — tłumaczył cierpliwie bibliotekarz.

— Co? Aha. Przepraszam.

Vimes postawił go na ziemi, a orangutan rozsądnie nie wyrażał pretensji. Człowiek tak rozgniewany, że może, nie zauważając tego nawet, podnieść trzystufuntową małpę, ma najwyraźniej wiele na głowie.

Vimes tymczasem rozglądał się po dziedzińcu.

— Jest stąd jakieś wyjście? — zapytał. — Ale bez wspinania się na mury?

Nie czekając na odpowiedź, przebiegł dookoła, znalazł wąskie drzwiczki i otworzył je kopniakiem. Nie były zamknięte, ale kopnął je, jakby były. Bibliotekarz podążył za nim, podpierając się rękami.

Po drugiej stronie drzwi znaleźli kuchnię — prawie pustą, gdyż kucharze wreszcie stracili cierpliwość i uznali, że człowiek rozsądny nie pracuje w domu, gdzie paszcza do jedzenia jest większa od niego. Dwaj pałacowi gwardziści jedli zimne przekąski.

— Spokojnie — rzucił Vimes, kiedy się poderwali. — Nie chciałbym…

Ale oni nie chcieli słuchać. Jeden sięgnął po kuszę.

— Zresztą do diabła z tym wszystkim — burknął Vimes, wyrwał z bloku drewna rzeźnicki nóż i rzucił.

Rzucanie nożem jest sztuką, a w dodatku wymaga odpowiedniego noża. Inaczej próba kończy się tym, czym próba Vimesa, który niestety chybił.

Strażnik uchylił się, wyprostował i zobaczył fioletowy paznokieć, blokujący mechanizm spustowy. Obejrzał się, a bibliotekarz przyłożył mu w sam środek hełmu.

Drugi gwardzista odskoczył i gorączkowo zamachał rękami.

— Nie, nie, nie, nie! — zawołał. — To nieporozumienie! Co takiego pan mówił, że pan by nie chciał? Ładny małpiszonek!

— Ojoj — stwierdził Vimes. — Błąd.

Nie zwracając uwagi na wrzaski przerażenia, pogrzebał wśród narzędzi kuchennych i znalazł tasak. Nigdy nie czuł się zbyt pewnie z mieczem, ale tasak to inna sprawa. Tasak ma swoją wagę. Miecz posiada może niejaką szlachetność — chyba że to miecz Nobby’ego, który w jednym kawałku utrzymuje tylko rdza — ale tasak dysponuje wspaniałą zdolnością rąbania.

Opuścił lekcję biologii — temat: Małpiszon nie potrafi odbijać człowieka o podłogę, trzymając go za kostki — i wybiegł. Znalazł się na zewnątrz, na wybrukowanej przestrzeni wokół pałacu. Teraz mógł się zorientować, gdzie jest, mógł…

W górze zahuczało. Huragan dmuchnął w dół i przewrócił go na ziemię.

Król Ankh-Morpork z rozpostartymi skrzydłami przefrunął po niebie i na chwilę przysiadł na pałacowej bramie. Szpony wydzierały w kamieniu długie rysy, kiedy starał się utrzymać równowagę. Słońce błysnęło mu na grzbiecie. Król wyciągnął szyję, ryknął, leniwie zionął kłębem płomieni i wzięcia! znowu.

Vimes wydał z gardła zwierzęcy — właściwie ssaczy — warkot i pognał pustymi ulicami.


* * *

Cisza zaległa w dziedzicznej rezydencji Ramkinów. Frontowe drzwi kołysały się na zawiasach, wpuszczając prostacki, źle wychowany wiatr, który włóczył się po pokojach, gapił na ściany i szukał kurzu na meblach. Prześliznął się nad schodami w górę i wdarł przez drzwi sypialni lady Ramkin. Zagrzechotał butelkami na toaletce i przerzucił kartki Chorób smoków. Ktoś, kto szybko czyta, mógłby poznać symptomy wszystkich, od abazji pięt po zygzakowate gardło.

Na dole, w niskiej, ciepłej i cuchnącej szopie, gdzie mieszkały bagienne smoki, zdawało się, że Errol na wszystkie zachorował. Siedział w samym środku swojej zagrody, kołysał się i popiskiwał cicho. Biały dym sączył mu się z uszu i dryfował nad podłogą. Z wnętrza wzdętego żołądka dobiegały złożone, wybuchowe odgłosy, jakby drużyna gnomów rozpaczliwie usiłowała wybić tunel w urwisku podczas burzy.

Rozszerzone nozdrza falowały mniej więcej samodzielnie, bez udziału jego woli.

Znowu zabrzmiał gastryczny grom. Errol zaskomlał boleśnie.

Pozostałe smoki wymieniły znaczące spojrzenia. Potem, jeden po drugim, ostrożnie ułożyły się na podłodze i zakryły oczy łapami.


* * *

Nobby przechylił głowę.

— Wygląda obiecująco — ocenił krytycznie. — Chyba mamy to, o co chodzi. Szansa, że człowiek z twarzą umazaną sadzą, z wysuniętym językiem i śpiewający Pieśń o jeżu trafi smoka w czułe miejsce będzie jakaś… Jak myślisz, Marchewa?

— Myślę, że jedna na milion.

Colon spojrzał na nich podejrzliwie.

— Chłopcy, nie nabieracie mnie chyba, co? Marchewa wyjrzał na plac w dole.

— A niech to! — mruknął cicho.

— Co się stało? — zapytał sierżant i rozejrzał się nerwowo.

— Przywiązują kobietę do skały!

Wszyscy trzej stanęli na brzegu dachu. Gęsty, milczący tłum, jaki zebrał się na placu, także obserwował białą postać, wyrywającą się tuzinowi gwardzistów.

— Ciekawe, skąd wzięli taki głaz? — zastanowił się sierżant. — Przecież miasto stoi na iłach.

— Niezła dziewczyna — pochwalił Nobby, gdy jeden z gwardzistów zgiął się wpół i upadł. — A ten chłopak przez parę tygodni nie znajdzie sobie rozrywki na wieczór. Panna ma mocne kolana, to widać.

— Znamy ją? — spytał Colon. Marchewa zmrużył oczy.

— To lady Ramkin! — zawołał wstrząśnięty.

— Nigdy!

— Tak, to ona. W nocnej koszuli — potwierdził Nobby.

— Dranie! — Colon porwał łuk i sięgnął po strzałę. — Ja im dam czułości! Taka elegancka dama, to’ hańba!

— Ehm… — wtrącił Marchewa, zerkając przez ramię. — Sierżancie…

— Do czego to dochodzi — mruczał do siebie Colon. — Przyzwoita kobieta nie może spokojnie przejść ulicą, żeby nie zostać zjedzona. No dobra, bandyci… Jesteście już… jesteście geografią…

— Sierżancie! — powtórzył z naciskiem Marchewa.

— Historią, nie geografią — poprawił Nobby. — Tak właśnie chciał pan powiedzieć. Historią! Jesteście już historią!

— Wszystko jedno — warknął Colon. — Przekonamy się, jak…

— Sierżancie!!

Nobby także się obejrzał.

— A niech to…-jęknął.

— Nie mogę spudłować. — Colon wymierzył starannie.

— Sierżancie!!!

— Zamknijcie się obaj. Nie mogę się skupić, kiedy wrzeszczycie mi nad…

— Sierżancie, on leci!


* * *

Smok przyspieszył.

Rozmyły się pod nim pijane dachy Ankh-Morpork; skrzydła drwiły z powietrza. Wyciągnął szyję, a ognie z nozdrzy ciągnęły się za nim jak wstęgi. Odgłos przelotu huczał na niebie.


* * *

Colonowi drżały ręce. Miał wrażenie, że smok celuje mu prosto w gardło, że leci szybko, za szybko… — To jest to! — zawołał Marchewa. Spojrzał jeszcze przelotnie w stronę Osi, na wypadek gdyby bogowie zapomnieli o swoich obowiązkach. Po czym dodał, powoli i wyraźnie:

— To szansa jedna na milion, ale może się udać!

— Niech pan strzela! — wrzasnął Nobby.

— Wybieram odpowiednie miejsce, mój chłopcze. Wybieram miejsce — bełkotał Colon. — Nie martwcie się, chłopcy, mówiłem przecież, że to moja szczęśliwa strzała. Strzała pierwszej klasy, nie ma co, mam ją od dzieciństwa, zdziwilibyście się, gdybym wam powiedział, do czego nią strzelałem, nie ma się o co martwić…

Urwał, a koszmar zbliżał się do niego na skrzydłach grozy.

— Tego… Marchewa — szepnął słabym głosem.

— Słucham, sierżancie?

— Czy twój dziadek nie wspomniał ci przypadkiem, jak wygląda takie czule miejsce?

I wtedy smok już się nie zbliżał, tylko był, sunął nad ich głowami — lśniąca mozaika łusek, przesłaniająca całe niebo.

Colon strzelił.

Patrzeli, jak strzała mknie prosto i pewnie.


* * *

Vimes zataczał się w biegu. Brakowało mu tchu i brakowało czasu.

Tak nie może być, myślał. Owszem, bohater zawsze przybywa na czas i zawsze w ostatniej chwili. Ale ta ostatnia chwila minęła jakieś pięć minut temu.

Nie jestem bohaterem. Nie mam kondycji, muszę się napić i zarabiam parę dolarów miesięcznie bez sortu pióropuszowego. To nie jest płaca bohatera. Bohaterowie dostają królestwa i księżniczki, regularnie ćwiczą, a kiedy się uśmiechają, światło połyskuje im na zębach. Dranie.

Pot zalewał mu oczy. Zastrzyk adrenaliny, który doprowadził go tu z pałacu, przestał działać i teraz odbierał nieunikniony haracz.

Vimes potknął się, zatrzymał i złapał muru, żeby utrzymać równowagę. Dyszał ciężko. I wtedy właśnie zobaczył trzy postacie na dachu.

O nie, pomyślał. Przecież też nie są bohaterami! W co oni się tam bawią?


* * *

To była szansa jedna na milion. I kto może wiedzieć, czy gdzie indziej, w jednym z milionów możliwych wszechświatów, nie przyniosłaby sukcesu? Bogowie naprawdę lubią takie rzeczy. Ale Los, który potrafi zmieniać nawet wyroki bogów, miał dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć głosów.

W tym wszechświecie, na przykład, strzała odbiła się od łuski i z brzękiem odleciała w niepamięć.

Colon patrzył nieruchomo na mijający go szpiczasty smoczy ogon.

— Ona… chybiła… — wybełkotał. — Przecież nie mogła chybić! — Zaczerwienionymi oczami spojrzał na dwójkę kolegów. — To była piekielna, ostatnia, rozpaczliwa, jedna na milion szansa!

Smok poruszył skrzydłami, wykręcił cielskiem w miejscu na powietrznej osi i wymierzył łeb w stronę dachu.

Marchewa złapał Nobby’ego w pasie i położył sierżantowi dłoń na ramieniu.

— Jedna na milion, ostatnia pieprzona szansa… — klął dalej Colon.

— Panie sierżancie!

Smok zionął ogniem.

Była to przepięknie wymierzona nitka plazmy. Przeszła przez dach niczym gorący nóż przez masło.

Przecięła klatki schodowe.

Zatrzeszczała na starych krokwiach, a one poskręcały się jak papier. Rozcięła rury.

Przebijała strop za stropem niby pięść rozgniewanego boga, aż wreszcie dosięgła wielkiej miedzianej kadzi, zawierającej tysiące garnców świeżo wydestylowanego, dojrzałego alkoholu typu whisky.

Przepaliła ją także.

Na szczęście szansa, że ktokolwiek przeżyje eksplozję, jaka wówczas nastąpiła, wynosiła dokładnie jeden do miliona.


* * *

Ognista kula wzniosła się jak róża. Wielka pomarańczowa róża z żółtymi pasemkami. Zerwała dach i owinęła go wokół zaskoczonego smoka, po czym poderwała go wysoko w górę w kipiącej chmurze połamanego drewna i kawałków rur.

Tłum patrzył ze zdumieniem, jak gorący podmuch porywa smoka w niebo. Nikt nawet nie zauważył Vimesa, który zdyszany i zasapany przeciskał się do przodu.

Przedarł się przez szereg gwardii pałacowej i jak najszybciej ruszył do środka placu. Nikt w tej chwili nie zwracał na niego uwagi. I nagle znieruchomiał.

Nie była to skała, ponieważ Ankh-Morpork wybudowano na iłach. Był to raczej jakiś ogromny fragment dawnych murów, zapewne sprzed tysięcy lat, wykopany z fundamentów miasta. Ankh-Morpork było tak starożytne, że w znacznej większości wyrastało na Ankh-Morpork.

Głaz przeciągnięto na środek placu i przykuto do niego lady Sybil Ramkin. Sądząc z wyglądu, broniła się i walczyła, a Vimes przez moment czuł litość dla innych, którzy uczestniczyli w tej walce. Miała na sobie nocną koszulę i wielkie gumowe buty.

Spojrzała na niego z wściekłością.

— To pani!

Niezdecydowanie machnął tasakiem.

— Dlaczego…? — zaczął.

— Kapitanie Vimes — przerwała mu surowo. — Będę panu niezwykle wdzięczna, jeśli przestanie pan wymachiwać tym przedmiotem i wykorzysta go zgodnie z przeznaczeniem.

Vimes nie słuchał.

— Trzydzieści dolarów miesięcznie — mamrotał. — Za tyle zginęli. Trzydzieści dolarów. I jeszcze wstrzymywałem Nobby’emu dodatek. Ale musiałem przecież. U niego nawet arbuz by zardzewiał.

— Kapitanie Vimes! Zogniskował wzrok na tasaku.

— Aha — powiedział. — Tak jest. Oczywiście.

Tasak był mocny i stalowy, natomiast łańcuchy stare, żelazne i przerdzewiałe. Uderzył mocno, krzesząc iskry z kamienia.

Tłum obserwował go w milczeniu, ale kilku gwardzistów ruszyło ku niemu biegiem.

— Co tam wyprawiasz, na demona? — zapytał jeden z nich, najwyraźniej pozbawiony wyobraźni.

— A co wy wyprawiacie? — warknął Vimes, podnosząc głowę.

— Co? — Patrzyli na niego, nie pojmując.

Vimes uderzył jeszcze raz. Kilka pętli łańcucha z brzękiem opadło na ziemię.

— No dobrze. Sam o to pro… — zaczął jeden z gwardzistów.

Vimes łokciem trafił go pod żebra; zanim zdążył upaść, Vimes kopniakiem trafił drugiego w kolano, co obniżyło pozycję podbródka w sam raz do uderzenia drugim łokciem.

— Właśnie — mruknął z roztargnieniem Vimes.

Rozmasował łokieć — bolał go potwornie.

Przerzucił tasak do drugiej ręki i znowu uderzył w łańcuchy.

Gdzieś w głębi umysłu zdawał sobie sprawę, że kolejni gwardziści biegną już w jego stronę, ale tym szczególnym, typowym dla gwardii biegiem. Znał go doskonale. Taki bieg mówił: jest nas tu z dziesięciu, więc niech ktoś inny dobiegnie pierwszy. Mówił: wygląda na to, że jest gotów zabijać, a nikt nam nie płaci za to, że pozwolimy się zabić; może jeśli pobiegniemy odpowiednio wolno, tamten zdąży uciec…

Nie warto złapaniem kogoś psuć sobie dnia.

Lady Ramkin uwolniła się wreszcie. Zabrzmiały wiwaty, szybko nabierając mocy. Nawet w obecnym stanie umysłów mieszkańcy Ankh-Morpork umieli docenić takie pokazy.

Lady Ramkin chwyciła kawał łańcucha i owinęła sobie wokół wielkiej pięści.

— Niektórzy z tych gwardzistów nie wiedzą, jak się traktuje… — zaczęła.

— Nie ma czasu, nie ma czasu… — Vimes pociągnął ją za rękę, ale równie dobrze mógłby ciągnąć górę.

Wiwaty ucichły nagle.

Za plecami Vimesa rozległ się dźwięk. Nie był szczególnie głośny, lecz wyjątkowo nieprzyjemnie przenikliwy — dźwięk czterech kompletów szponów uderzających równocześnie o bruk.

Vimes wyprostował się i obejrzał.

Sadza oblepiała skórę smoka. Kawałki drewna utkwiły tu i tam, i wciąż jeszcze się tliły. Czarne plamy pokrywały wspaniałe spiżowe łuski.

Smok opuszczał głowę, aż oczy znalazły się o kilka stóp od Vimesa i usiłowały skupić na nim spojrzenie.

Prawdopodobnie i tak nie warto uciekać, pomyślał Vimes. Nawet gdybym miał jeszcze siły.

Poczuł, że jego dłoń tonie w dłoni lady Ramkin.

— Dobra robota — pochwaliła. — Prawie się udało.


* * *

Zwęglone, płonące szczątki opadały na ziemię wokół gorzelni. Staw zmienił się w bagno odpadków przykryte warstwą popiołu. Spod niego, ociekając strużkami mułu, wynurzył się sierżant Colon.

Popełzł do brzegu i podciągnął się, niczym jakaś morska forma życia, usiłująca w jednym podejściu załatwić całą ewolucję.

Nobby już tam był; leżał rozkraczony jak żaba i kapał wodą.

— Czy to ty, Nobby? — zapytał ucieszony sierżant Colon.

— To ja, sierżancie.

— Cieszę się, Nobby.

— Ale wolałbym, żeby to był ktoś inny, sierżancie. Colon wylał wodę z hełmu i nagle znieruchomiał.

— Co z młodym Marchewą? — zapytał. Nobby leniwie oparł się na łokciach.

— Nie wiem — powiedział. — W jednej chwili staliśmy na dachu, a w następnej już lecieliśmy w dół.

Obaj spojrzeli w szare wody stawu.

— Mam nadzieję — rzekł z namysłem Colon — że umie pływać.

— Nie wiem. Nigdy o tym nie mówił. Ale kiedy się zastanowić, to w górach niewiele jest miejsc do pływania — zauważył Nobby.

— Ale są może przejrzyste błękitne jeziorka i głębokie górskie strumienie — odparł z nadzieją sierżant. — I lodowate stawy w ukrytych kotlinach. Nie wspominając już o podziemnych jeziorach. Musiał się nauczyć. Pewnie całymi dniami siedział w wodzie.

Przyglądali się brudnej szarej powierzchni.

— To przez ten Ochraniacz — stwierdził Nobby. — Pewnie nabrał wody i pociągnął go na dno.

Colon smętnie pokiwał głową.

— Potrzymam panu hełm — zaproponował Nobby po chwili.

— Przecież jestem twoim przełożonym!

— Owszem. Ale jeśli utknie pan tam na dole, zechce pan mieć na brzegu swojego najlepszego człowieka, gotowego rzucić się na ratunek.

— To… rozsądne — przyznał Colon po namyśle. — Słuszna uwaga.

— No właśnie.

— Ale jest pewien kłopot…

— Jaki?

— Nie umiem pływać.

— To jak się pan wydostał? Colon wzruszył ramionami.

— Unoszę się w sposób naturalny.

Raz jeszcze skierowali wzrok na wody stawu. Potem Colon spojrzał na Nobby’ego. Potem Nobby zaczai bardzo wolno odpinać hełm.

— Chyba nikogo już tam nie ma, prawda? — odezwał się za ich plecami Marchewa.

Odwrócili się. Właśnie wydłubał z ucha trochę blota. Za nim dymiły ruiny gorzelni.

— Pomyślałem, że lepiej wyskoczę szybko i zobaczę, co się dzieje — wyjaśnił Marchewa, wskazując furtkę prowadzącą z podwórza. Wisiała na jednym zawiasie.

— Aha — westchnął Nobby. — To dobrze.

— Tam jest zaułek — poinformował Marchewa.

— Ale bez żadnych smoków, co? — upewnił się podejrzliwie Co-lon.

— Ani smoków, ani ludzi. Nie ma nikogo — potwierdził niecierpliwie Marchewa. Dobył miecza. — Chodźmy! — zawołał.

— Dokąd? — spytał Nobby.

Wyjął zza ucha mokry niedopałek i przyglądał mu się z wyrazem najgłębszego smutku. Papieros był wyraźnie nie do odratowania. Mimo to Nobby spróbował go zapalić.

— Przecież chcemy walczyć ze smokiem — odpowiedział Marchewa.

Colon przestąpił z nogi na nogę.

— No, niby tak. Ale chyba możemy najpierw się przebrać?

— I napić czegoś ciepłego — dodał Nobby.

— I coś zjeść — zakończył Colon. — Talerz dobrej…

— Powinniście się wstydzić — upomniał ich Marchewa. — Tam czeka dama w niebezpieczeństwie i smok do stawienia mu czoła, a wy myślicie tylko o jedzeniu i piciu.

— Ja wcale nie myślę tylko o jedzeniu i piciu — obruszył się Colon.

— Być może, my jedni stoimy między tym miastem a całkowitym zniszczeniem!

— Tak, ale… — zaczął Nobby.

Marchewa wzniósł miecz i machnął nim nad głową.

— Kapitan Vimes by poszedł — stwierdził. — Wszyscy za jednego!

I wybiegł z podwórza.

Colon spojrzał zmieszany na kaprala.

— Ta dzisiejsza młodzież — mruknął.

— Wszyscy za jednego co? — spytał Nobby. Sierżant westchnął.

— No to chodźmy.

— Niech będzie.

Chwiejnym krokiem przeszli przez furtkę.

— Gdzie on poszedł? — Nobby rozejrzał się czujnie. Szeroko uśmiechnięty Marchewa wynurzył się z cienia.

— Wiedziałem, że mogę na was liczyć — powiedział. — Za mną!

— Jest coś dziwnego w tym chłopcu — zauważył Colon, kiedy utykając szli za Marchewa. — Zawsze jakoś potrafi nas przekonać, żebyśmy go posłuchali. Zauważyłeś?

— Wszyscy za jednego co? — powtórzył Nobby.

— Ma chyba coś takiego w głosie…

— Tak, ale wszyscy za jednego co?


* * *

Patrycjusz westchnął, włożył zakładkę i zamknął książkę. Sądząc po hałasach, na zewnątrz sporo się działo. Mało prawdopodobne, żeby pałacowa gwardia kręciła się w pobliżu. I bardzo dobrze. Gwardziści byli ludźmi dobrze przeszkolonymi i szkoda by było ich marnować.

Później będą mu jeszcze potrzebni.

Poczłapał do ściany i przycisnął nieduży kamienny blok, całkiem podobny do innych niedużych kamiennych bloków. Jednak żaden inny nieduży kamienny blok nie sprawiłby, żeby kamienna płyta odsunęła się ciężko.

Za nią znajdował się starannie dobrany zestaw niezbędnych rzeczy — żelazne racje, zmiana ubrania, kilka małych szkatułek pełnych szlachetnych metali, drogich kamieni i narzędzi. Był też klucz. Nigdy nie buduj lochu, z którego nie mógłbyś wyjść.

Patrycjusz wziął klucz i podszedł do drzwi. Kiedy rygle zamka schowały się w swych dobrze naoliwionych kanałach, raz jeszcze zastanowił się, czy powinien powiedzieć Vimesowi o kluczu. Ale Vi-mes czerpał tak wielką satysfakcję z wyłamywania kraty… Powiedzieć mu o kluczu oznaczałoby zepsuć mu nastrój. Poza tym zburzyłoby to jego wizję świata. A Patrycjusz potrzebował Vimesa i jego wizji świata.

Otworzył drzwi i w ciszy ruszył przez ruiny pałacu. Mury zadygotały, kiedy po raz drugi w ciągu kilku minut zakołysało się całe miasto.


* * *

Wybuchły smocze zagrody. Okna wystrzeliły na zewnątrz, a drzwi porzuciły ścianę. Wirując powoli popłynęły w powietrzu na czele wielkiego kłębu czarnego dymu i zaryły się w rododendrony.

W szopie działo się coś wysokoenergetycznego i gorącego. Na zewnątrz wydobywał się dym: gęsty, oleisty i nieprzenikniony. Jedna ze ścian złożyła się do środka, potem druga upadła ociężale na trawnik.

Bagienne smoki wystrzeliły spośród gruzów niczym korki szampana, gorączkowo machając skrzydłami.

Wciąż wybuchały kłęby dymu. Ale coś pozostało wewnątrz: punkcik ostrego, białego światła. Podnosił się wolno.

Zniknął, kiedy mijał wyłamane okno, a potem, z kawałkiem dachu wciąż wirującym na głowie, Er roi wzniósł się ponad własny dym i wzleciał w niebo nad Ankh-Morpork.

Słońce połyskiwało na jego srebrnych łuskach, kiedy zawisł na wysokości stu stóp, obracając się powoli, balansując bez trudu na płomieniu…

Vimes, czekający na śmierć na placu, uświadomił sobie, że rozdziawia usta. Zamknął je.

W całym mieście zapanowała absolutna cisza. Słychać było tylko szum lotu Errola.

Potrafią przebudować własne organy, powtarzał sobie oszołomiony Vimes. Zależnie od okoliczności… Errol zrobił to na odwrót. Ale te jego cosie, no… geny, musiały to już zawierać. Był w połowie drogi do celu. Nic dziwnego, że ma takie krótkie skrzydła. Ciało musiało wiedzieć, że będą mu potrzebne tylko do sterowania.

Bogowie… Oglądam pierwszego na świecie smoka, który zionie ogniem do tyłu…

Zaryzykował krótkie spojrzenie przed siebie. Wielki smok zamarł, śledząc przekrwionymi ślepiami małego zwierzaka. Potem, z wyzywającym rykiem płomieni, okładając skrzydłami powietrze, król Ankh-Morpork wzniósł się w niebo, zapominając zupełnie o zwykłych ludzkich istotach.

Vimes obejrzał się na lady Ramkin.

— Jak walczą? — zapytał szybko. — Jak smoki walczą ze sobą?

— Ja… to jest, zaraz, po prostu machają na siebie i dmuchają ogniem — odpowiedziała. — To znaczy smoki bagienne. Przecież nikt nie widział walki smoków szlachetnych. — Poklepała się po nocnej koszuli. — Muszę to wszystko zapisać. Gdzieś tu miałam notes…

— W nocnej koszuli?

— Zadziwiające, jakie pomysły nachodzą człowieka w łóżku. Zawsze to powtarzam.

Płomień z rykiem trafił w miejsce, gdzie Errol był jeszcze przed chwilą. Ale już go nie było. Król spróbował odwrócić się w powietrzu. Mały smok okrążył go bez trudu, pozostawiając smugę dymu i splatając z niej na niebie kocią kołyskę. Jego wielki przeciwnik kręcił się bezradnie w jej wnętrzu. Kolejne płomienie, gorętsze i dłuższe, uderzyły w Errola i chybiły.

Tłum obserwował walkę bez tchu.

— Witam, kapitanie — odezwał się przymilny głos. Vimes spojrzał w dół. Niewielka cuchnąca kałuża przebrana za Nobby’ego uśmiechała się z zakłopotaniem.

— Myślałem, że zginęliście — powiedział.

— Nie zginęliśmy — odparł Nobby.

— Aha. Dobrze. — Nic więcej nie przyszło mu do głowy.

— A co pan myśli o walce?

Vimes podniósł głowę. Smugi dymu spiralami przesłaniały niebo.

— Obawiam się, że nie da rady — stwierdziła lady Ramkin. — O… Witaj, Nobby.

— Dzieńdoberek szanownej pani. — Nobby musnął to, co uważał za grzywkę.

— Co to znaczy: nie da rady? — oburzył się Vimes. — Wystarczy popatrzeć! Ani razu go jeszcze nie trafił!

— Owszem, ale Errol dotknął go już płomieniem kilka razy. Bez skutku. Obawiam się, że nie jest dostatecznie gorący. Oczywiście, świetnie się uchyla. Ale musi mieć szczęście za każdym razem, podczas gdy dużemu wystarczy mieć szczęście raz.

Przemyśleli jej argumenty.

— Chce pani powiedzieć — odezwał się Vimes — że to tylko… tylko na pokaz? Chce zrobić wrażenie?

— To nie jego wina — stwierdził Colon, materializując się tuż za nimi. — Jestjak piesek. Nie przyszło mu nawet do głowy, biednemu maluchowi, że to prawdziwa walka. Nie pociągnie długo.

Oba smoki wyraźnie zdały sobie sprawę, że starcie przerodziło się w dobrze znany klatchiański pat. Z kolejnym pierścieniem dymu i strugą białego ognia rozdzieliły się i odfrunęły na kilkaset sążni.

Król wisiał w powietrzu, szybko machając skrzydłami. Wysokość. To jest najważniejsze. Kiedy smok walczy ze smokiem, wysokość jest sprawą kluczową…

Errol stał na ogniu. Sprawiał wrażenie, jakby się zastanawiał.

Potem nonszalancko wystawił na boki tylne łapy, jakby szybowanie na własnych gazach żołądkowych było sztuką, którą smoki opanowały już miliony lat temu, wywinął salto i odfrunął. Przez chwilę był jeszcze widoczny jako srebrzysta smuga, przemknął nad murami miasta i zniknął.

Pożegnał go głośny jęk z dziesięciu tysięcy gardeł.

Vimes rozłożył ręce.

— Niech pan się nie martwi, szefuniu — pocieszył go Nobby. — Pewnie poleciał… no, żeby się czegoś napić. Albo co. Może to koniec pierwszej rundy. Albo co.

— Przecież zjadł nasz czajnik i wszystko — dodał niepewnie Colon. — Nie uciekłby tak po zjedzeniu czajnika. To logiczne. Ktoś, kto potrafi zjeść czajnik, przed niczym nie musi uciekać.

— I moją pastę do zbroi — wtrącił Marchewa. — Kosztowała prawie dolara za puszkę.

— No właśnie — stwierdził Colon. — Przecież mówiłem.

— Posłuchajcie — rzekł Vimes z taką cierpliwością, na jaką tylko było go stać. — Errol to miły smok. Lubiłem go tak samo jak wy. Świetny maluch, ale właśnie zrobił jedyną rozsądną rzecz, jaka mu pozostała. Na miłość bogów, przecież nie da się usmażyć tylko po to, żeby nas ratować. Życie tak nie wygląda. Pogódźcie się z tym.

Nad nimi wielki smok frunął dumnie. Spalił pobliską wieżę. Zwyciężył.

— Nigdy czegoś takiego nie widziałam — odezwała się lady Ram-kin. — Smoki zwykle walczą na śmierć i życie.

— W końcu urodził się jeden rozsądny — mruknął smętnie Vi-mes. — Bądźmy poważni: szansa, że smok wielkości Errola pokona coś tak ogromnego, jest chyba jedna na milion.

Zapadła chwila ciszy — jedna z tych, które następują, kiedy rozbrzmiewa jedna czysta nuta i świat nieruchomieje.

Strażnicy spojrzeli po sobie.

— Jedna na milion? — spytał nonszalancko Marchewa.

— Stanowczo — potwierdził Vimes. — Jedna na milion. Znowu znaczące spojrzenia…

— Jedna na milion — stwierdził Colon.

— Jedna na milion — przyznał Nobby.

— Zgadza się — dodał Marchewa. — Jedna na milion. I znowu milczenie. Strażnicy zastanawiali się, który z nich pierwszy to powie.

Sierżant Colon nabrał tchu.

— Ale może się udać — oświadczył.

— O czym ty mówisz? — zirytował się Vimes. — Nie ma…

Nobby szturchnął go znacząco pod żebro i wskazał coś na równinie.

Wyrastała tam kolumna białego dymu. Vimes zmrużył oczy. Przed czołem dymu, mknąc nad polami kapusty i zbliżając się szybko, pędził srebrzysty pocisk.

Wielki smok także go zauważył. Wyzywająco zionął ogniem i zaczął nabierać wysokości, zgniatając powietrze swymi wielkimi skrzydłami.

Widać już było płomień Errola, tak gorący, że prawie błękitny. Teren przesuwał się pod nim z niewiarygodną szybkością, a jednak smok ciągle przyspieszał.

Król w górze wysunął szpony. Niemal się uśmiechał.

Zderzą się, pomyślał Vimes. Niech bogowie mają nas w swej opiece, kiedy wybuchnie ogniowa kula.

Coś dziwnego działo się z polami. Kawałek za Errolem grunt tak jakby sam siebie przeorywał, wyrzucając w górę główki kapusty. Jakieś krzewy eksplodowały w deszczu wiórów…

Errol w ciszy przefrunął nad murami; uniósł nos, złożył skrzydła w niewielkie lotki, przekształcił ciało w ostry stożek z płomieniem z tyłu. Jego przeciwnik dmuchnął jęzorem ognia; Vimes patrzył, jak Errol ledwie zauważalnym ruchem krótkiego skrzydła bez trudu schodzi z drogi płomienia. A potem zniknął; w tej samej niesamowitej ciszy pomknął w stronę morza.

— Spudło… — zaczął Nobby.

Powietrze rozerwało się nagle. Nieskończony grom zahuczał nad miastem, roztrzaskując dachówki i przewracając kominy. Porwał króla, przygniótł go i zakręcił na szczycie fali dźwiękowej. Vimes, zasłaniając rękami uszy, widział, że potwór, wirując, rozpaczliwie zionie ogniem i staje się ośrodkiem spirali wściekłych płomieni.

Magia trzeszczała mu na końcach skrzydeł. Ryczał jak przerażona syrena przeciwmgielna. A potem, potrząsając w oszołomieniu głową, zaczął szybować szerokim, kolistym torem.

Vimes jęknął. Smok przetrwał coś, co wyrywało kamienie z murów. Co trzeba zrobić, żeby go pokonać? Nie można z nim walczyć, myślał. Nie można go spalić, nie można go powalić. Nic nie można mu zrobić.

Smok wylądował. Ale lądowanie było dalekie od doskonałości. Perfekcyjne lądowanie nie zdemolowałoby szeregu domków. Było powolne, zdawało się trwać w nieskończoność i zniszczyło spory kawałek miasta.

Machając niezgrabnie skrzydłami, kołysząc szyją i na oślep zionąc ogniem, smok przeorał szczątki krokwi i dachówek. W wyrytej bruździe wybuchło kilka pożarów. Wreszcie znieruchomiał, prawie niewidoczny pod stosami byłej architektury.

Ciszę, jaka zapadła, przerwały krzyki kogoś, kto próbował ustawić ludzki łańcuch, by podawać wiadra z wodą.

Po chwili ludzie zaczęli się ruszać.

Ankh-Morpork z powietrza musiało wyglądać jak mrowisko ze strumieniami ciemnych figurek płynących w stronę wraku smoka.

Większość miała ze sobą jakąś broń.

Wielu miało włócznie.

Kilku miało miecze.

Wszyscy mieli tylko jeden cel.

— Wiecie co? — odezwał się głośno Vimes. — To będzie pierwszy na świecie demokratycznie zabity smok. Jeden człowiek, jeden cios.

— Trzeba ich powstrzymać! — zawołała lady Ramkin. — Nie może pan pozwolić, żeby go zabili.

Vimes zamrugał niepewnie.

— Słucham?

— Jest ranny!

— Droga pani, taki był przecież cel tej walki. Poza tym jest tylko ogłuszony.

— Przecież nie mogą go zabić w taki sposób! — upierała się lady Ramkin. — Biedactwo!

— Więc co chce pani zrobić? — zapytał Vimes, tracąc panowanie nad sobą. — Dać mu trochę wzmacniającego oleju skalnego i ułożyć w wygodnym koszyku przy kominku?

— To rzeź!

— 1 bardzo dobrze!

— Ale on jest smokiem! Robił to, co robią wszystkie smoki. Nigdy by tu nie trafił, gdyby ludzie zostawili go w spokoju!

Chciał ją zjeść, pomyślał Vimes, a ona wciąż potrafi myśleć w ten sposób. Zawahał się. Może coś takiego rzeczywiście daje człowiekowi prawo do wysłuchania jego opinii…

Sierżant Colon podszedł, kiedy tak patrzyli na siebie, bladzi ze złości. Z rozpaczliwym chlupotem przeskoczył z nogi na nogę.

— Lepiej niech pan tam idzie, kapitanie — powiedział. — Inaczej dojdzie do mordu!

Vimes machnął tylko ręką.

— Jeżeli o mnie chodzi — oznajmił, unikając wzroku Sybil Ramkin — sam się o to prosił.

— To nie on — zaprotestował Colon. — To Marchewa. Aresztował smoka.

Vimes znieruchomiał.

— Jak to: aresztował? — zdziwił się. — Niemożliwe. Nie mówicie chyba tego, co myślę, że mówicie, sierżancie?

— Możliwe, sir — odparł niepewnie Colon. — Możliwe. Wyskoczył na te gruzy jak strzała, sir, złapał smoka za skrzydło i powiedział „Wpadłeś, koleś”, sir. Nie mogłem uwierzyć, sir. Ale jest kłopot…

— No?

Sierżant znowu przeskoczył z jednej nogi na drugą.

— Zawsze pan mówił, sir, że nie wolno napastować więźniów…


* * *

Była to całkiem spora i ciężka belka. Przecinała powietrze dość wolno, ale kiedy kogoś trafiała, przewracał się i pozostawał trafiony.

— A teraz słuchajcie. — Marchewa postawił belkę pionowo i zsunął z głowy hełm. — Nie chcę powtarzać po raz drugi, jasne?

Vimes przecisnął się przez gęsty tłum. Marchewa obracał się wolno, trzymając belkę jak laskę. Jego spojrzenie przypominało promień latarni morskiej, a gdzie padło, tam ludzie opuszczali broń i wyglądali na zakłopotanych.

— Muszę was uprzedzić — mówił dalej Marchewa — że utrudnianie przedstawicielowi prawa wykonywania obowiązków jest poważnym wykroczeniem. A spadnę jak tona cegieł na następną osobę, która rzuci kamieniem.

Kamień odbił mu się od hełmu. Zabrzmiały krzyki i oklaski.

— Puść nas do niego!

— Słusznie!

— Nie chcemy, żeby jacyś strażnicy się tu rządzili!

Quis custodiet kustoszy?

Co? Właśnie!

Vimes złapał sierżanta za ramię.

— Idź i poszukaj jakiejś liny. Dużo lin. Jak najgrubszych. Możemy, boja wiem… związać mu skrzydła i założyć sznur na paszczę, żeby nie mógł zionąć.

Colon spojrzał z niedowierzaniem.

— Mówi pan poważnie, sir? Naprawdę go aresztujemy?

— Wykonać!

On już został aresztowany, myślał, przeciskając się do przodu. Osobiście wolałbym, żeby wpadł do morza, ale jest aresztowany i teraz musimy albo jakoś sobie z nim poradzić, albo go wypuścić.

Czuł, że nienawiść do potwora ulatnia się wobec rozwścieczonego tłumu. Co można z nim zrobić? Osądzić sprawiedliwie i stracić. Nie zabić — to robią bohaterowie na pustkowiu. W mieście nie warto nawet o tym myśleć. A właściwie można, ale wtedy lepiej od razu wypalić całą okolicę do gruntu i zacząć od początku. Trzeba działać… no, według regulaminu.

Właśnie. Próbowaliśmy już wszystkiego. A teraz możemy spróbować regulaminowo.

Poza tym, dodał w myślach, tam stoi funkcjonariusz Straży Miejskiej. Musimy trzymać się razem. Nikt inny nie chce mieć z nami nic wspólnego.

Jakiś krępy osobnik podniósł cegłę i wziął zamach.

— Rzuć tą cegłą, a jesteś trupem — powiedział Vimes, po czym zanurkował w ścisku, a niedoszły miotacz rozglądał się zdziwiony.

Marchewa uniósł groźnie belkę, widząc, jak Vimes wspina się na stos gruzów.

— O… Dzień dobry, kapitanie — powiedział i opuścił ją. — Chcę zameldować, że aresztowałem tego…

— Tak, to widzę. Czy masz jakieś sugestie, co robić potem?

— Oczywiście, sir. Muszę mu odczytać jego prawa, sir.

— Ale poza tym?

— Właściwie nie, sir.

Vimes spojrzał na te części smoka, które wciąż były widoczne spod odłamków. Jak można zabić coś takiego? Trzeba by ciężko pracować cały dzień.

Spory kamień odbił się od jego półpancerza.

— Kto to zrobił?

Głos uderzył jak pejcz.

Tłum ucichł.

Sybil Ramkin wygramoliła się na ruiny. Oczy jej płonęły.

— Pytałam, kto to zrobił — powtórzyła. — Jeśli osoba, która to zrobiła, natychmiast się nie przyzna, bardzo się rozgniewam. Jak wam nie wstyd?

Słuchali jej uważnie. Kilka osób dyskretnie upuściło na ziemię ściskane w dłoniach kamienie i inne przedmioty. Wiatr szarpnął strzępami jej nocnej koszuli, kiedy przyjęła pozę mówcy.

— Oto mężny kapitan Vimes…

— O bogowie… — westchnął Vimes i naciągnął sobie hełm na oczy.

— …i jego nieustraszeni ludzie, którzy dzisiaj zadali sobie trud, żeby przybyć tu i ratować wasze…

Vimes chwycił Marchewę za ramię i pociągnął go na drugą stronę stosu.

— Dobrze się pan czuje, kapitanie? — zainteresował się młodszy funkcjonariusz. — Jest pan całkiem czerwony.

— Przynajmniej ty nie zaczynaj — burknął Vimes. — Wystarczy mi tych uśmieszków Nobby’ego i sierżanta.

Ku jego zdumieniu Marchewa poklepał go przyjaźnie po plecach.

— Wiem, jak to jest — powiedział ze współczuciem. — W domu miałem dziewczynę, Blaszkę, a jej ojciec…

— Mówię ci po raz ostatni, że absolutnie nic nie łączy mnie…

Coś zagrzechotało obok nich. Zsunęła się nieduża lawina tynku i dachówek. Stos gruzu zafalował i otworzył jedno oko. Pływająca w przekrwionym jeziorku wielka czarna źrenica próbowała zogniskować na nich spojrzenie.

— Chyba powariowaliśmy — stwierdził Vimes.

— Ależ nie, sir — zaprotestował Marchewa. — Są liczne precedensy. W1135 aresztowano kurę za gdakanie w Święto Duchowego Ciasta. W okresie panowania reżimu Psychoneurotycznego Lorda Snapcase’a stracono kolonię nietoperzy za uporczywe naruszanie zakazu przebywania nocą poza domem. To w 1401. Sierpień, o ile dobrze pamiętam. To były wspaniałe czasy dla prawa — westchnął rozmarzony Marchewa. — W1321, wie pan, ukarano pewną niewielką chmurę za przesłonięcie słońca w kluczowym momencie ceremonii inwestytury Rozgorączkowanego Jarla Hargatha.

— Mam nadzieję, że Colon pospieszy się z… — Vimes urwał nagle. Musiał się tego dowiedzieć. — Jak? — zapytał. — Co można zrobić chmurze?

— Jarl skazał ją na ukamienowanie — wyjaśnił Marchewa. — Podobno zginęło trzydzieści jeden osób.

Wyjął swój notes i spojrzał groźnie na smoka.

— Jak pan myśli, słyszy nas?

— Chyba tak.

— To dobrze. — Marchewa odchrząknął i zwrócił się do ogłuszonego gada: — Mam obowiązek uprzedzić cię, że zostałeś aresztowany w związku ze śledztwem w niektórych lub wszystkich wymienionych niżej sprawach, a mianowicie: jeden (punkt jeden) a) dnia osiemnastego grune’a bieżącego roku przy Alei Narzeczonej na Mrokach bezprawnie wypuściłeś płomień w sposób zagrażający bezpieczeństwu mieszkańców, czego zakazuje paragraf siódmy Rozporządzenia o Procesach Przemysłowych z 1508; oraz jeden (punkt jeden) b) dnia osiemnastego grune’a bieżącego roku spowodowałeś bezpośrednio lub pośrednio zgon sześciu osób o nieustalonej tożsamości…

Vimes zastanawiał się, jak długo gruzy utrzymają smoka. Niezbędne byłoby kilka tygodni, jeśli oceniać po długości spisu zarzutów.

Tłum milczał. Nawet Sybil Ramkin słuchała w oszołomieniu.

— O co chodzi?! — zawołał Vimes w stronę zwróconych ku niemu twarzy. — Nigdy nie widzieliście aresztowania smoka?

— …szesnaście (punkt trzy) b) nocą dwudziestego czwartego grune’a bieżącego roku dokonałeś podpalenia lub stałeś się przyczyną podpalenia nieruchomości znanej jako Stara Strażnica, Ankh-Morpork, której wartość wyceniono na dwieście dolarów; i szesnaście (punkt trzy) c) nocą dwudziestego czwartego grune’a bieżącego roku, przy próbie zatrzymania przez funkcjonariusza Straży pełniącego obowiązki służbowe…

— Chyba powinniśmy się spieszyć — szepnął Vimes. — Robi się niespokojny. Czy wszystko to jest konieczne?

— Cóż… Można chyba podsumować zarzuty łącznie — ustąpił Marchewa. — W wyjątkowych okolicznościach, zgodnie z Ustawą Breggadla…

— Może cię to zaskoczy, ale to właśnie są wyjątkowe okoliczności, Marchewo. A będą naprawdę wstrząsająco wyjątkowe, jeśli Co-lon zaraz nie przyniesie liny.

Coraz więcej gruzu osypywało się na boki — smok z trudem usiłował się podnieść. Huknęło, kiedy spadła z niego ciężka belka. Tłum rzucił się do ucieczki.

W tej właśnie chwili powrócił Errol. Leciał ponad dachami, popychany serią niewielkich eksplozji, pozostawiając po sobie ciąg dymnych pierścieni. Zanurkował w dół, zabrzęczał ponad tłumem i pierwsze szeregi cofnęły się lękliwie. Przez cały czas buczał jak syrena.

Vimes chwycił Marchewę i zbiegł ze stosu. Król rozpaczliwie próbował wyrwać się na wolność.

— Wrócił, żeby skończyć walkę! — krzyknął Vimes. — Pewnie tyle czasu zajęło mu hamowanie!

Errol zawisł nad powalonym smokiem, wyjąc tak ostro, że mógłby rozbijać butelki.

Wielki smok podniósł głowę w kaskadach tynkowego pyłu. Otworzył paszczę, ale zamiast włóczni białego ognia wydobył się z niej pisk jakby małego kotka. Owszem, kotka piszczącego do blaszanej wanny na dnie jaskini, ale jednak kotka.

Połamane belki opadły na boki, kiedy bestia niepewnie stanęła na nogach. Rozwinęła skrzydła, zasypując sąsiednie ulice gradem dachówek i chmurą kurzu. Niektóre zabrzęczały o hełm sierżanta Golona, który wracał biegiem z czymś, co wyglądało na zwinięty kawałek sznura do bielizny.

— On się podnosi! — krzyczał Vimes, ciągnąc sierżanta w bezpieczne miejsce. — Nie pozwól mu wstać, Errol! Nie pozwól! Lady Ramkin zmarszczyła czoło.

— Coś tu się nie zgadza — stwierdziła. — One zwykle nie walczą w ten sposób. Zwycięzca prawie zawsze zabija pokonanego.

— Dawaj! — wrzeszczał Nobby.

— A potem i tak co drugi eksploduje z podniecenia.

— Popatrz, to ja! — darł się Vimes do Errola, który podfruwał nad nimi swobodnie, nie zwracając na nic uwagi. — Kupiłem ci piłkę! Tę z dzwonkiem w środku! Nie możesz nam tego zrobić!

— Zaraz, chwileczkę. — Lady Ramkin chwyciła go za ramię. — Nie jestem pewna, czy całkiem czegoś nie pokręciliśmy.

Wielki smok wyskoczył w powietrze i z głośnym hukiem machnął skrzydłami, spłaszczając jeszcze kilka budynków. Ogromny łeb odwrócił się i zmętniałe ślepia dostrzegły Vimesa.

Zdawało się, że przebiegają za nimi jakieś myśli.

Errol przemknął po niebie i zawisł opiekuńczo przed kapitanem, mierząc bestię spokojnym spojrzeniem. Przez chwilę wszyscy byli przekonani, że zmieni się w mały, latający i przypalony pączek, ale potem wielki smok spuścił wzrok i jakby nieco zakłopotany zaczął nabierać wysokości.

Wznosił się szeroką spiralą, przyspieszając w locie. Errol krążył wokół potężnego cielska niby holownik wokół liniowca.

— Wygląda… wygląda jakby go pilnował — zauważył Vimes.

— Obsłuż drania! — wrzeszczał entuzjastycznie Nobby.

— Załatw, Nobby — poprawił go Colon. — Chciałeś powiedzieć „załatw”.

Vimes poczuł na karku wzrok lady Ramkin. Obejrzał się i zobaczy ł wyraz j ej twarzy.

Zaczął pojmować.

— Och — powiedział. Lady Ramkin przytaknęła.

— Naprawdę?

— Tak. Powinnam już wcześniej się domyślić. Oczywiście, taki gorący płomień…! zawsze są bardziej terytorialne od samców.

— Dlaczego nie walczysz z tym kundlem?! — wrzeszczał Nobby za znikającymi smokami.

— Suką, Nobby — poprawił go cicho Vimes. — Nie kundlem. Suką.

— Dlaczego nie walczysz z… Co?

— Należy do rodzaju żeńskiego — wyjaśniła lady Ramkin.

— Co?

— Chodzi o to, Nobby, że gdybyś chciał zastosować swoje ulubione kopnięcie, nie miałbyś w co kopnąć — powiedział Vimes.

— To dziewczyna — przetłumaczyła lady Ramkin.

— Przecież jest ogromna! — zdziwił się Nobby.

Vimes zakaszlał gwałtownie. Szczurze oczka Nobby’ego podążyły ku lady Ramkin, która spłoniła się niczym zachodzące słońce.

— Piękna smocza figura, chciałem powiedzieć — poprawił się szybko.

— Ehm… Szerokie biodra, dobre do znoszenia jaj — stwierdził z przekonaniem sierżant Colon.

— Posągowa — dodał natychmiast Nobby.

— Zamknijcie się! — burknął Vimes.

Strzepnął kurz z resztek munduru, poprawił półpancerz i mocniej wcisnął na głowę hełm. Poklepał go stanowczo. Wiedział, że to jeszcze nie koniec. To dopiero początek.

— Za mną! — polecił. — Ale żywo! Dopóki wszyscy jeszcze się na nie gapią.

— Ale co z królem? — dopytywał się Marchewa. — To znaczy królową?

Vimes odprowadził wzrokiem szybko malejące sylwetki.

— Naprawdę nie wiem — odparł. — Myślę, że teraz to już sprawa Errola. My musimy się zająć czymś innym. Colon zasalutował, wciąż nieco zdyszany.

— Gdzie idziemy, sir? — wysapał.

— Do pałacu. Któryś z was ma jeszcze miecz?

— Może pan wziąć mój, panie kapitanie — zaproponował Marchewa i wręczył broń dowódcy.

— Dobrze — rzucił Vimes. Spojrzał na swoich ludzi. — Idziemy.


* * *

Maszerowali za Vimesem przez opustoszałe ulice. Przyspieszył kroku. Ruszyli truchtem, żeby nie zostać w tyle. Vimes ruszył truchtem, żeby pozostać na czele.

Oddział ruszył kłusem.

Potem, jakby na bezgłośny rozkaz, popędzili biegiem.

Potem galopem.

Ludzie schodzili im z drogi. Wielkie sandały Marchewy dudniły po bruku. Iskry strzelały spod okuć butów Nobby’ego. Colon biegł cicho jak na takiego grubasa, jak zresztą często bywa z grubasami, z wyrazem całkowitego skupienia na twarzy.

Przebiegli przez ulicę Chytrych Rzemieślników, skręcili w Aleję Polędwiczą, wypadli na ulicę Pomniejszych Bóstw i pognali do pałacu. Vimes minimalnie prowadził; wypchnął z umysłu wszystkie myśli poza jedną: żeby biec i biec.

A przynajmniej prawie wszystkie. Głowa wibrowała mu i rezono-wała z umysłami wszystkich miejskich strażników we wszechświecie, wszystkich tępaków polerujących krawężniki w całym multiversum, którzy choć raz, z rzadka, próbowali zrobić to, co Słuszne.

Daleko przed nimi pałacowi gwardziści dobyli mieczy, spojrzeli jeszcze raz, zastanowili się, skoczyli za mur i zaczęli zatrzaskiwać wrota. Skrzydła spotkały się z hukiem w chwili, kiedy stanął przed nimi Vimes.

Zawahał się, dysząc ciężko. Przyjrzał się masywnej bramie. Wrota spalone przez smoka zastąpiono nowymi, jeszcze bardziej zniechęcającymi. Dobiegały zza nich odgłosy opadających na miejsca rygli.

Nie było czasu na półśrodki. Był przecież kapitanem, na miłość bogów. Oficerem. Takie rzeczy nie stanowią problemu dla oficera. Oficerowie już dawno wypróbowali i sprawdzili sposób rozwiązywania takich problemów. Ten sposób nazywał się sierżant.

— Sierżancie! — zawołał. Umysł wciąż wibrował mu uniwersalną policyjnością. — Przestrzelić ten zamek. Colon zawahał się.

— Niby jak, sir? Z łuku?

— Znaczy… — zająknął się Vimes. — Znaczy: otworzyć mi tę bramę!

— Ta-jest, sir! — Colon zasalutował. Przez chwilę przyglądał się wrotom. — Zrozumiano! — warknął. — Młodszy funkcjonariusz Mar-chewa, przygotować się! Otworzyć bramę!

— Tak jest, sir!

Marchewa wystąpił naprzód, zasalutował, zwinął w pięść swoją wielką dłoń i zastukał delikatnie we wrota.

— Otwierać! — zawołał. — W imieniu Prawa! Po drugiej stronie zabrzmiały jakieś szepty i w połowie wysokości bramy uchyliło się lekko małe okienko.

— Dlaczego? — zapytał jakiś głos.

— Bo jeśli nie otworzycie, będziecie Utrudniać Funkcjonariuszowi Straży Miejskiej Pełnienie Obowiązków Służbowych, co jest karane grzywną nie niższą niż trzydzieści dolarów, miesiącem aresztu lub nadzorem kuratora sądowego i trzydziestoma minutami z rozpalonym do czerwoności pogrzebaczem — wyjaśnił Marchewa.

Znowu usłyszeli stłumione szepty, odgłos odciąganych rygli, a potem wrota uchyliły się do połowy. Po drugiej stronie nie było nikogo.

Vimes przytknął palec do warg. Wskazał Marchewie miejsce przy jednym skrzydle, a Golona i Nobby’ego pociągnął do drugiego.

— Pchać — szepnął.

Pchnęli mocno. Za wrotami rozległy się przekleństwa i okrzyki bólu.

— Biegiem! — krzyknął Colon.

— Nie! — powstrzymał go Vimes.

Wszedł przez bramę. Czterej przygnieceni gwardziści patrzyli na niego z niechęcią.

— Nie — powtórzył. — Dość uciekania. Aresztować tych ludzi.

— Nie ośmielisz się! — zaprotestował jeden z nich. Vimes przyjrzał mu się z uwagą.

— Clarence, prawda? Clarence przez C? No cóż, Clarence przez C, posłuchaj mnie bardzo uważnie. Albo oskarżymy was o Pomoc i Współudział, albo… — pochylił się i zerknął znacząco na Marche-wę — …będziemy musieli zastosować środki przymusu bezpośredniego.

— I co ty na to, gówniarzu? — zawołał Nobby, aż podskakując z bojowego zapału.

Świńskie oczka Clarence’a zerkały to na Marchewę, to na twarz Vimesa. Nie było na niej litości. W końcu gwardzista podjął decyzję.

— Bardzo słusznie — pochwalił go Vimes. — Sierżancie, zamknijcie ich w wartowni.

Colon sięgnął po luk i wyprostował się z godnością.

— Słyszałeś, co powiedział szef? — warknął chrapliwie. — Jeden fałszywy ruch, a jesteś… jesteś… ekonomiką!

— Tak jest! Do skrzyni z nimi! — wołał Nobby. Ogarnął go taki zapał, że mógłby ogrzać całą dzielnicę. — Małże! — prychnął w stronę pleców gwardzistów.

— Pomoc i Współudział w czym, kapitanie? — zapytał Marche-wa, kiedy rozbrojeni gwardziści odmaszerowali posłusznie. — Pomagać i współdziałać trzeba w czymś.

— Myślę, że w tym przypadku ograniczymy się do ogólnego współudziału — odparł Vimes. — Wielokrotny i zuchwały współudział.

— Racja — poparł go Nobby. — Nie znoszę tych współudzialow-ców. Śmierdziele!

Colon wręczył Vimesowi klucz od wartowni.

— Nie są tam całkiem zabezpieczeń, kapitanie — ostrzegł. — W końcu wyważą te drzwi.

— Mam nadzieję — mruknął Vimes. — Bo jak tylko znajdziemy jakiś ściek, wrzucę do niego ten klucz. Wszyscy gotowi? Dobrze. Za mną.


* * *

Lupine Wonse przekradał się pustymi korytarzami pałacu. Pod pachą trzymał Przywoływanie smoków, w dłoni ściskał migoczący królewski miecz.

Zdyszany zatrzymał się w drzwiach.

Niewielka tylko część jego umysłu znajdowała się w stanie pozwalającym na jakieś rozsądne myśli, jednak przekonywała go ona usilnie, że nie mógł widzieć tego, co właśnie widział, ani słyszeć tego, co słyszał.

Ktoś go ścigał.

I widział Vetinariego spacerującego po pałacu. A wiedział, że były Patrycjusz jest bezpiecznie zamknięty. Zamek w lochu był nie do wyłamania. Pamiętał, że podczas budowy lochu Vetinari wielokrotnie nalegał na niewylamywalny zamek.

Coś poruszyło się w mroku na końcu korytarza. Wonse zajęczał cicho i wymacał za sobą klamkę. Wskoczył do pomieszczenia, zatrzasnął drzwi i oparł się o nie, z trudem łapiąc oddech.

Otworzył oczy.

Znalazł się w dawnej sali audiencji prywatnych. Patrycjusz siedział w swoim starym fotelu i założywszy nogę na nogę, obserwował go z łagodnym zaciekawieniem.

— To ty, Wonse — stwierdził.

Wonse podskoczył, szarpnął klamkę, wypadł na korytarz i biegł, dopóki nie dotarł do głównych schodów wznoszących się niby porzucony korkociąg wśród ruin środkowej części pałacu. Schody — wysokość — łatwość obrony — bezpieczeństwo. Potrzebował tylko paru minut spokoju. Wtedy im pokaże.

Górne poziomy okrywał głębszy mrok. Brakowało im tylko solidności konstrukcji. Budując swoją jaskinię, smok powyrywał filary i ściany. Komnaty rozwierały się żałośnie nad krawędzią otchłani, zwisające strzępy kotar i dywanów falowały w podmuchach z wybitych okien. Podłoga kołysała się sprężyście jak trampolina pod nogami Wonse’a. Dopadł najbliższych drzwi.

— Pośpiech godzien pochwały — stwierdził Patrycjusz.

Wonse zatrzasnął mu drzwi przed nosem i bełkocząc pognał korytarzem.

Na moment powróciła przytomność umysłu. Zatrzymał się przy posągu. Nie słyszał żadnych odgłosów, żadnych pospiesznych kroków, żadnego zgrzytu drzwi ukrytego przejścia. Zerknął podejrzliwie na statuę i ukłuł ją mieczem.

Kiedy nie zareagowała, otworzył sąsiednie drzwi, zatrzasnął je za sobą i podparł krzesłem. Znalazł się w jednym z górnych gabinetów, w tej chwili pozbawionym większej części umeblowania i czwartej ściany. W jej miejscu ziała głębia smoczej jaskini.

Patrycjusz wynurzył się z cienia.

— Teraz, kiedy już się wybiegałeś… — zaczął. Wonse odwrócił się gwałtownie, wznosząc miecz.

— Nie istniejesz naprawdę — oświadczył. — Jesteś… duchem albo czymś takim.

— Nie jest to prawdą, jak sądzę — odpowiedział Patrycjusz.

— Nie możesz mnie powstrzymać! Zostało mi jeszcze trochę magicznych przedmiotów… I mam książkę! — Wonse wyjął z kieszeni skórzaną sakwę. — Sprowadzę następnego! Zobaczysz!

— Nalegam, żebyś zrezygnował — odezwał się łagodnie lord Vetinari.

— Aha, uważasz, że jesteś taki sprytny, taki opanowany, taki elegancki, boja mam miecz, a ty nie! Ale przekonasz się, że mam też coś więcej — oznajmił tryumfalnie Wonse. — Tak jest! Mam gwardię pałacową po swojej stronie! Posłuchają mnie, a nie ciebie! Nikt cię nie lubił, wiesz przecież. Nikt cię nigdy nie lubił!

Machnął mieczem tak, że ostra jak igła klinga zawisła o stopę od piersi Patrycjusza.

— Dlatego wrócisz do lochu. I tym razem dopilnuję, żebyś już tam został. Straż! Straż!

Na zewnątrz zabrzmiały czyjeś szybkie kroki. Drzwi załomotały, zatrzęsło się krzesło. Nastąpiła chwila ciszy, po czym i drzwi, i krzesło, rozpadły się w drzazgi.

— Zabrać go! — wrzasnął Wonse. — Wpuścić więcej skorpionów! Wsadźcie go do… Wy nie jesteście…

— Odłóż miecz — polecił Vimes.

Za nim Marchewa wybierał z pięści resztki drzwi.

— Właśnie! — Nobby wyjrzał zza pleców kapitana. — Pod ścianę i rozstawić nogi, macierzyńcu!

— Co? Po co ma rozstawiać nogi? — zaszeptał zdziwiony sierżant Colon.

Nobby wzruszył ramionami.

— Nie wiem — przyznał. — Chyba dla zasady. Tak jest bezpieczniej.

Wonse przyglądał im się z niedowierzaniem.

— Aha, Vimes — odezwał się Patrycjusz. — Zechcesz…

— Zamknij się — rzucił mu Vimes. — Młodszy funkcjonariusz Marchewa?

— Sir?

— Odczytać więźniowi jego prawa.

— Tak jest, sir. — Marchewa wyjął notes, polizał kciuk i przerzucił kilka kartek. — Lupine Wonse, znany też jako Łupin Zygzak, Sekr.,w/z…

— Co? — zdumiał się Wonse.

— Obecnie zamieszkały w mieszkaniu znanym jako Pałac, Ankh-Morpork; mam obowiązek poinformować cię, że jesteś aresztowany pod zarzutem… — Marchewa spojrzał z bólem na Vimesa — …licznych zbrodni zabójstwa za pomocą tępego narzędzia, a ściślej smoka, a także wielu innych przestępstw ogólnego współudziału, które zostaną szczegółowo ustalone w późniejszym terminie. Masz prawo milczeć. Masz prawo nie zostać lącznie wrzucony do stawu z piraniami. Masz prawo do odwołania się do wyroku bogów. Masz…

— To szaleństwo — stwierdził Patrycjusz.

— Mówiłem chyba, żebyś się zamknął! — warknął Vimes, odwrócił się i pogroził palcem tuż przed nosem Patrycjusza.

— Jak myślicie, sierżancie? — szepnął Nobby. — Spodoba nam się w jamie ze skorpionami?

— …odmówić zeznań, ale cokolwiek powiesz, będzie zanotowane, ehm, w tym oto moim notesie i może być użyte jako dowód… Głos Marchewy ucichł z wolna.

— Cóż, Vimes, mam nadzieję, że ta pantomima sprawia ci przyjemność — odezwał się w końcu Patrycjusz. — A teraz zaprowadźcie go do celi. Rano się nim zajmę.

Wonse niczego nie dał po sobie poznać. Nie było krzyku ani szeptu. Po prostu zamachnął się i skoczył na Patrycjusza.

Rozmaite możliwości przemknęły Vimesowi przez głowę. Jako pierwsza pojawiła się sugestia, że niewtrącanie się to całkiem dobry plan. Niech Wonse zrobi, co ma zrobić, potem go rozbroją i niech miasto się oczyści. Tak. Świetny plan.

Całkowitą tajemnicą pozostało więc, dlaczego rzucił się przed siebie i machnął mieczem Marchewy od dołu, w niezbyt zręcznej próbie odbicia ciosu.

Może miało to jakiś związek z działaniem według regulaminu.

Zabrzmiał brzęk, nawet niespecjalnie głośny. Vimes poczuł, że coś jasnego i srebrzystego przelatuje mu koło ucha i uderza o ścianę.

Wonse rozdziawił usta. Upuścił resztkę miecza i cofnął się, ściskając Przywoływanie.

Pożałujecie tego — syknął. — Wszyscy pożałujecie.

I zaczął mamrotać coś pod nosem.

Vimes poczuł, że cały się trzęsie. Był prawie pewien, że wie, co świsnęło mu koło ucha i na samą myśl o tym jego dłonie wilgotniały od potu. Przybiegł do pałacu gotów zabijać; przed chwilą, właśnie przed chwilą, przynajmniej raz świat zdawał się działać tak, jak powinien, a on sam kierował wydarzeniami. Teraz miał tylko ochotę na drinka. I na miłą, przynajmniej tygodniową drzemkę.

— Daj spokój — powiedział. — Pójdziesz spokojnie? Mamrotanie nie cichło. Powietrze stało się gorące i suche. Vimes wzruszył ramionami.

— Jak chcesz — powiedział i odwrócił się. — Rzućcie mu przepisami, Marchewa.

— Tak jest, sir.

Vimes zbyt późno sobie przypomniał: krasnoludy słabo pojmują metafory. Mają za to niezwykle celne oko.

Prawa i Przepisy Porządkowe miast Ankh i Morpork trafiły sekretarza w sam środek czoła. Wonse zamrugał, zachwiał się i zrobił krok do tyłu.

Загрузка...