Był to najdłuższy krok w jego karierze. Przede wszystkim trwał przez resztę jego życia.

Po kilku sekundach usłyszeli, jak uderzył o posadzkę pięć pięter niżej.

Po następnych kilku sekundach ich twarze wysunęły się znad nierównego brzegu podłogi.

— Kawał drogi — ocenił sierżant Colon.

— To fakt — zgodził się Nobby i sięgnął za ucho po niedopałek.

— Zabity przez jak jej tam… przez metaforę.

— No, nie wiem. Moim zdaniem wygląda to na posadzkę. Ma pan ogień, sierżancie?

— Dobrze zrobiłem, prawda? — dopytywał się Marchewa. — Sam pan powiedział…

— Tak, tak — potwierdził Vimes. — Nie przejmuj się.

Drżącą ręką podniósł sakwę, którą upuścił Wonse. Wysypał z niej stosik kamieni. Każdy miał otwór. Po co?

Jego uwagę zwrócił metaliczny brzęk za plecami. Patrycjusz trzymał resztkę królewskiego miecza. Kiedy kapitan się obejrzał, wyrwał właśnie ze ściany drugą połowę klingi. Pęknięcie było równe i gładkie.

— Kapitanie Vimes…

— Tak, sir?

— Pański miecz, jeśli wolno.

Vimes oddał broń. W tej chwili nic innego nie przychodziło mu jakoś do głowy. Pewnie już niedługo trafi do swojej własnej, osobistej jamy ze skorpionami.

Lord Vetinari uważnie obejrzał nieco zardzewiały miecz.

— Jak dawno pan go ma, kapitanie? — spytał.

— Nie jest mój, sir. Należy do młodszego funkcjonariusza Mar-chewy.

— Młodszego…?

— To ja, sir, wasza wysokość. — Marchewa zasalutował.

Patrycjusz bardzo powoli obracał w rękach klingę i wpatrywał się w nią jak zafascynowany. Vimes poczuł, że powietrze gęstnieje, jakby historia gromadziła się w tym właśnie punkcie, chociaż zupełnie nie miał pojęcia dlaczego. Była to jedna z tych chwil, w których Spodnie Czasu rozdwajają się i jeśli człowiek nie uważa, może trafić do niewłaściwej nogawki…


* * *

Wonse wstał w świecie cieni; lodowata dezorientacja spowijała mu umysł. Jednak w tej chwili potrafił myśleć tylko o jednym: o stojącej obok wysokiej, zakapturzonej postaci.

— Myślałem, że wszyscy zginęliście — wymamrotał. Było tu dziwnie cicho, a kolory dookoła zdawały się sprane, przyćmione. Coś zupełnie się nie zgadzało. — Czy to ty, bracie Odźwierny? — upewnił się nerwowo.

Postać wyciągnęła rękę. METAFORYCZNIE, odpowiedziała.


* * *

…i Patrycjusz oddał miecz Marchewie.

— Dobra robota, młody człowieku — pochwalił. — Kapitanie, sugeruję, żeby dał pan swoim ludziom wolne do jutra.

— Dziękuję, sir. No dobrze, chłopcy. Słyszeliście Jego Lordowską Mość.

— Ale nie pan, kapitanie. Musimy jeszcze chwilę porozmawiać.

— Oczywiście, sir — odparł niewinnie Vimes. Trzej jego podwładni wyszli, rzucając swemu dowódcy spojrzenia pełne współczucia i żalu.

Patrycjusz podszedł do krawędzi podłogi i popatrzył w dół.

— Biedny Wonse — westchnął.

— Tak, sir. — Vimes wpatrywał się w ścianę.

— Wiesz, wolałbym go żywego.

— Sir?

— Pobłądził, owszem, ale był bardzo użyteczny. Jego głowa jeszcze by mi się przydała.

— Tak, sir.

— Resztę, oczywiście, moglibyśmy wyrzucić.

— Tak, sir.

— To był żart, Vimes.

— Tak, sir.

— Chłopak nigdy tak naprawdę nie pojął, o co chodzi w ukrytych przejściach.

— Nie, sir.

— Ten młody człowiek… Marchewa, mówiłeś chyba?

— Tak, sir.

— Bystry chłopak. Podoba mu się w Straży?

— Tak, sir. Czuje się jak w domu, sir.

— Ocaliłeś mi życie.

— Sir?

— Przejdźmy się.

Ruszył przez zburzony pałac. Vimes podążał za nim. Wreszcie dotarli do Podłużnego Gabinetu. Panował tu porządek; Gabinet uniknął właściwie zniszczeń, wszystko pokryła jedynie warstwa kurzu. Patrycjusz usiadł i nagle wydało się, że siedzi tu cały czas. Vimes sam nie był pewien, czy w ogóle wychodził.

Patrycjusz sięgnął po plik dokumentów i zdmuchnął z nich kurz.

— To smutne — stwierdził. — Lupine był takim systematycznym człowiekiem.

— Tak, sir.

Lord Vetinari splótł palce i spojrzał na Vimesa ponad nimi.

— Dam panu pewną radę, kapitanie — powiedział.

— Tak, sir?

— Być może, dzięki temu łatwiej dostrzeże pan jakiś sens w świecie.

— Sir.

— Moim zdaniem życie sprawia panu tyle problemów, ponieważ wierzy pan, że są dobrzy ludzie i źli ludzie. Myli się pan, oczywiście. Istnieją wyłącznie i niezmiennie jedynie źli ludzie, ale niektórzy stoją po przeciwnych stronach.

Skinął szczupłą dłonią w stronę miasta i podszedł do okna.

— Wielkie, falujące morze zła — powiedział niemal z dumą. — Naturalnie, w pewnych miejscach płytsze, ale w innych głębsze, o wiele głębsze. Ale tacy ludzie jak pan budują tratwy z zasad i nie-. określonych dobrych zamiarów, i mówią: to jest przeciwieństwo, to w końcu zwycięży. Zadziwiające!

Przyjaźnie klepnął Vimesa po ramieniu.

— Tam, w dole — podjął — żyją ludzie, którzy pójdą za każdym smokiem, będą czcić każdego boga, dopuszczą do każdego występku. A wszystko to ze zwykłej monotonii, codziennego zła. To nie prawdziwie wybitna, twórcza ohyda wielkich grzeszników, ale rodzaj masowo produkowanego mroku duszy. Grzech, można powiedzieć, bez krzty oryginalności. Akceptują zło nie dlatego, że mówią mu „tak”, ale dlatego, że nie mówią „nie”. Przykro mi, jeśli to pana urazi — dodał, klepiąc Vimesa po ramieniu — ale my naprawdę jesteśmy wam potrzebni.

— Tak, sir? — zapytał spokojnie Vimes.

— Tak. Tylko my wiemy, jak wszystko może działać. Widzi pan, kapitanie, dobrzy ludzie są dobrzy tylko w obalaniu złych ludzi. W tym jesteście naprawdę dobrzy, przyznaję. Kłopot polega na tym, że to jedyna rzecz, w jakiej jesteście dobrzy. Jednego dnia biją dzwony i pada zły tyran, a następnego wszyscy narzekają, że od upadku tyrana nikt nie wywozi śmieci. Ponieważ źli ludzie umieją planować. To element charakterystyki, można powiedzieć. Każdy zły tyran ma plan, jak rządzić światem. Dobrzy ludzie jakoś sobie z tym nie radzą.

— Może. Ale myli się pan co do reszty! — zaprotestował Vimes. — Z powodu tego, że ludzie są wystraszeni, samotni i… — Urwał. Nawet w jego uszach brzmiało to mało przekonująco.

Wzruszył ramionami.

— Są tylko ludźmi — dokończył. — 1 postępują jak ludzie. Sir. Lord Vetinari uśmiechnął się przyjaźnie.

— Naturalnie, naturalnie. Musi pan w to wierzyć, kapitanie. Inaczej by pan oszalał. Inaczej wydawałoby się panu, że stoi pan na wąskim moście nad otchłanią Piekieł. Inaczej sama egzystencja stałaby się mroczną agonią i jedyną pana nadzieją byłaby ta, że nie istnieje życie po śmierci. Doskonale rozumiem. — Zerknął na swoje biurko i westchnął. — A teraz — rzekł — mam mnóstwo pracy. Obawiam się, że biedny Wonse był dobrym sługą, ale nieskutecznym władcą. Może pan iść. Aha, i niech pan przyprowadzi jutro swoich ludzi. Miasto musi okazać swoją wdzięczność.

— Musi co? — nie zrozumiał Vimes.

Patrycjusz przeglądał zwój pergaminu. Jego głos wrócił znów do roztargnionego tonu człowieka, który organizuje, planuje i kontroluje.

— Wdzięczność — powtórzył. — W każdym tryumfalnym zwycięstwie muszą być bohaterowie. Są niezbędni. Dopiero wtedy wszyscy są przekonani, że sprawa została załatwiona jak należy.

Spojrzał na Vimesa ponad krawędzią zwoju.

— Wszystko to jest częścią naturalnego porządku rzeczy — dodał.

Po chwili dopisał ołówkiem kilka uwag na dokumencie i podniósł głowę.

— Powiedziałem, że możesz już iść. Vimes zatrzymał się jeszcze w drzwiach.

— Czy pan w to wierzy, sir? — zapytał. — W to nieskończone zło i czystą ciemność?

— Oczywiście, oczywiście. — Patrycjusz odwrócił kartkę. — Tojedyny logiczny wniosek.

— Ale wstaje pan z łóżka co rano, sir?

— Hmm? Tak? O co ci chodzi?

— Chciałbym tylko wiedzieć dlaczego, sir.

— Och, idź już sobie, Vimes. Bądź miłym facetem.


* * *

W mrocznej, pełnej przeciągów jaskini wyrąbanej w sercu pałacu bibliotekarz, podpierając się rękami, wspiął się na żałosną górę skarbów i spojrzał na roztrzaskane ciało Wonse’a.

Sięgnął w dół i bardzo delikatnie wyjął Przywoływanie smoków ze sztywniejących palców. Zdmuchnął kurz i pogładził okładkę niczym przerażone dziecko.

Chciał już zejść ze stosu, ale zatrzymał się, schylił i ostrożnie podniósł spomiędzy błyszczących śmieci drugą książkę. Nie była jego, chyba że w najogólniejszym sensie, w którym wszystkie książki należały do jego dziedziny. Przewrócił kilka kartek.

— Zatrzymaj ją — odezwał się Vimes za jego plecami. — Zabierz. Schowaj gdzieś.

Orangutan skinął kapitanowi głową i zbiegł z góry skarbów. Stuknął Vimesa w kolano, otworzył Przywoływanie smoków i przerzucał strony, dopóki nie znalazł tej, której szukał. W milczeniu wręczył kapitanowi książkę.

Mrużąc oczy, Vimes przyjrzał się niekształtnym literom.


Jednakowoż smokki nie są niczym jednorożce. Zamieszkiwują w Krainie określonej przez Twoją Wyobraźnię wedle Woli. By ć zatem może, iż Ktokolwiek by przyzywał je, otwiera dla nich ścieżynę do tego świata, przyzywa swego własnego Smoka Duszy.

Wszakże, jak mniemam, Czyste Serce może przywołać Smokka Potężnego i Zmusić do Dobra w tym świecie. I tak Wielkie Dzido rozpocząć się może, a Wszystko już przygotowane zostało. Sam pracowałem z sił wszystkich, by Godnym Naczyniem się okazać…


Kraina wyobraźni, myślał Vimes. Więc to tam odeszły. Do naszych wyobrażeń. A kiedy przyzywamy je tutaj, kształtujemy je równocześnie. To jak wyciskanie surowego ciasta w formy. Ale nie dostajesz piernikowego ludzika, dostajesz to, czym jesteś. Swoją własną ciemność obleczoną w kształt…

Vimes raz jeszcze przeczytał fragment, po czym zajrzał na kolejne strony. Nie było ich dużo. Reszta książki była tylko zwęgloną masą.

Vimes oddał ją orangutanowi.

— Jakim człowiekiem był ten de Malachit? — zapytał.

Bibliotekarz rozważył tę kwestię, jak wypada komuś, kto zna na pamięć Słownik biograficzny miasta. Po czym wzruszył ramionami.

— Wyjątkowo świątobliwy? Małpa pokręciła głową.

— A może wyjątkowo zły?

Małpa wzruszyła ramionami i znowu pokręciła głową.

— Na twoim miejscu — poradził Vimes — schowałbym tę książkę w jakieś bardzo bezpieczne miejsce. A razem z nią książkę o Prawie. Obie są wściekle groźne.

— Uuk.

Vimes przeciągnął się.

— A teraz — powiedział — chodźmy się czegoś napić.

— Uuk.

— Ale tylko troszkę.

— Uuk.

— I ty płacisz.

— Iik.

Vimes zatrzymał się jeszcze i spojrzał w szerokie, łagodne oblicze.

— Powiedz — poprosił. — Zawsze chciałem wiedzieć. Czy to lepiej być małpą?

Bibliotekarz zastanowił się głęboko.

— Uuk — stwierdził.

— O! Naprawdę?


* * *

Przyszedł kolejny dzień. Salę od ściany do ściany wypełniali miejscy dygnitarze. Patrycjusz siedział na swoim twardym krześle, otoczony przez doradców. Wszyscy obecni prezentowali promienne, zastygłe uśmiechy ludzi skupionych na czynieniu dobra.

Lady Sybil Ramkin usiadła na boku, ubrana w kilka akrów czarnego aksamitu. Rodzinne klejony Ramkinów błyszczały na jej palcach, szyi i w czarnych lokach dzisiejszej peruki. Efekt był porażający, niby widok sklepienia niebieskiego.

Vimes doprowadził swój oddział na środek sali i zatrzymał się z tupnięciem, trzymając hełm pod pachą, zgodnie z regulaminem. Ze zdumieniem odkrył, że nawet Nobby podjął pewien wysiłek — tu i tam na jego pancerzu dostrzegł sugestię lśniącego metalu. Colon nosił na twarzy wyraz niezwykłej powagi. A zbroja Marchewy jaśniała. Colon po raz pierwszy w życiu wykonał podręcznikowy salut.

— Wszyscy obecni, sir! — zameldował.

— Dziękuję, sierżancie — odparł chłodno Vimes. Odwrócił się do Patrycjusza i uprzejmie uniósł brew. Lord Vetinari skinął dyskretnie ręką.

— Spocznijcie, czy co tam robicie, moi drodzy — powiedział. — Jestem pewien, że nie musimy pilnować ceremoniału. Co pan na to, kapitanie?

— Jak pan sobie życzy, sir.

— A teraz, moi drodzy… — Patrycjusz pochylił się nieco. — Dotarły do nas zadziwiające wieści o waszych wspaniałych wysiłkach podjętych w obronie miasta…

Vimes zamyślił się, nie słuchając pochwalnych banałów. Przez chwilę bawił się obserwacją twarzy doradców — słowa Patrycjusza wywoływały na nich całą gamę wyrazów. Oczywiście, taka uroczystość była absolutnie niezbędna. Po niej cała sprawa stanie się wyjaśniona i załatwiona. I zapomniana. Kolejny rozdział w długiej i bohaterskiej historii i tak dalej i tak dalej. Ankh-Morpork lubiło zaczynać nowe rozdziały.

Jego błądzący bezmyślnie wzrok natrafił na lady Ramkin. Mrugnęła. Vimes znów spojrzał przed siebie, a jego twarz stała się nieruchoma jak deska.

— …dowód naszej wdzięczności — dokończył Patrycjusz i wyprostował się.

Vimes uświadomił sobie, że wszyscy na niego patrzą.

— Słucham? — spytał odruchowo.

— Powiedziałem, że staraliśmy się wymyślić jakąś właściwą rekompensatę, kapitanie Vimes. Liczni obywatele oddani naszemu społeczeństwu… — Patrycjusz spojrzał znacząco na doradców i lady Ramkin — …i ja sam, ma się rozumieć, uznaliśmy, że należy się odpowiednia nagroda.

Vimes wciąż nie rozumiał.

— Nagroda? — powtórzył.

— Zwyczajowa za tak heroiczne czyny — wyjaśnił Patrycjusz trochę zniecierpliwiony.

Vimes stanął na baczność.

— Naprawdę nie myślałem o tym, sir — oznajmił. — Oczywiście, nie mogę decydować za swoich ludzi.

Zaległo niezręczne milczenie. Vimes zauważył kątem oka, że Nobby szturcha sierżanta w bok. Zachęcony Colon wystąpił i zasalutował po raz drugi.

— Proszę o zgodę na zabranie głosu, sir — wymamrotał. Patrycjusz łaskawie skinął głową.

Sierżant odchrząknął. Zdjął hełm i wyciągnął z niego świstek papieru.

— Ehem — powiedział. — Pomyśleliśmy sobie, jeśli Wasza Miłość pozwoli, że po uratowaniu miasta, a w każdym razie tak jakby, znaczy się… spróbowaliśmy, tego, człowiek na właściwym miejscu i w ogóle… Znaczy, pomyśleliśmy, że coś się nam należy. Jeśli Wasza Wysokość rozumie, co mam na myśli.

Zebrani pokiwali głowami. To było właśnie to, o co chodziło.

— Mówcie dalej — zachęcił Patrycjusz.

— No więc żeśmy się zastanowili — podjął sierżant. — Trochę to bezczelne, wiem, ale…

— Niech pan mówi, sierżancie. Nie musi pan przerywać. Wszyscy jesteśmy świadomi wielkiej wagi tej sprawy.

— Tak jest, sir. Dobrze, sir. Po pierwsze, pensje.

— Pensje? — powtórzył lord Vetinari. Popatrzył na Vimesa, który patrzył w przestrzeń.

Sierżant podniósł głowę znad kartki. Jego twarz była twarzą człowieka, który postanowił załatwić sprawę do końca choćby nie wiem co.

— Tak, sir — potwierdził. — Trzydzieści dolarów miesięcznie. To niesprawiedliwe. Myśleliśmy… — Oblizał wargi i zerknął na dwóch kolegów, którzy zachęcali go dyskretnymi gestami. — Myśleliśmy o pensji zasadniczej, tego… trzydzieści pięć dolarów? — Spojrzał na kamienną twarz Patrycjusza. — I podwyżka co stopień? Chcielibyśmy pięciu dolarów.

Znowu oblizał wargi, wyprowadzony z równowagi miną Patrycjusza.

— Nie zgodzimy się na mniej niż cztery — oświadczył. — To nasze ostatnie słowo. Przykro mi, Wasza Wysokość, ale tak już jest.

Patrycjusz raz jeszcze spojrzał na nieruchome oblicze Vimesa, potem znów na strażników.

— Tego żądacie?

Nobby szepnął coś sierżantowi do ucha, po czym odskoczył do tyłu. Spocony Colon ściskał swój hełm, jakby była to jedyna pewna rzecz na całym świecie.

— Jest jeszcze coś, Wasza Szacowność.

— Aha. — Patrycjusz uśmiechnął się z satysfakcją.

— Chodzi o czajnik. I tak nie był najlepszy, a potem Errol go zjadł. To prawie dwa dolary. — Przełknął ślinę. — Więc przydałby się nam nowy czajnik, jeśli to Waszej Lordowskiej Mości nie przeszkadza.

Patrycjusz pochylił się, ściskając poręcze krzesła.

— Chcę, żebyśmy się dobrze rozumieli — rzekł lodowatym tonem. — Mamy uwierzyć, że prosicie o drobną podwyżkę pensji i sprzęt kuchenny?

Marchewa zaszeptał coś w drugie ucho Golona.

Colon zwrócił na dygnitarzy parę wytrzeszczonych, załzawionych oczu. Krawędź hełmu sunęła mu przez palce jak łopatki młyńskiego koła.

— I jeszcze… — zaczął. — Czasami, pomyśleliśmy sobie, no wiecie, łaskawi panowie, po przerwie obiadowej albo kiedy jest spokojnie, na przykład pod koniec służby, i chcielibyśmy się trochę rozerwać, i uspokoić jakby…

Zamilkł.

— Tak?

Colon nabrał tchu.

— Tarcza i strzałki pewnie nie wchodzą w grę?

Gromową ciszę, jaka nastąpiła po tych słowach, przerwały zduszone parsknięcia.

Hełm wypadł Vimesowi z drżących palców. Półpancerz falował, kiedy tłumiony latami śmiech wyrywał się w głośnych, nieopanowanych wybuchach. Kapitan patrzył na doradców i śmiał się i śmiał.

Śmiał się z tego, jak poderwali się z miejsc, pełni gniewu i urażonej godności.

Śmiał się ze starannie nieruchomego wyrazu twarzy Patrycju-sza.

Śmiał się, aż łzy stanęły mu w oczach.

Nobby wyciągnął szyję, by sięgnąć ucha Golona.

— Mówiłem przecież — syknął. — Uprzedzałem, że na to się nie zgodzą. Wiedziałem, że strzałki to już przesada. A teraz rozzłościliśmy wszystkich.


Kochana mamo i tato [pisał Marchewa], Nigdy byście nie zgadli, ale służę w Straży dopiero parę tygodni, a już jestem pełnym Funkcjonariuszem. Kapitam Vi-mes mówił, że sam Patrycjusz kazał, żebym nim został, i jeszcze że ma nadzieję, że będę długo i z sukcesami służył w Straży, a on będzie obserwował moją karierę z Zainteresowaniem. W dodatku dostałem dziesięć dolarów podwyżki i na dodatek specjalną premię dwadzieścia dolarów, co je kapitan Vi-mes wypłacił z własnej kieszeni, jak twierdzi sierżant Colon. Pieniądze przesyłam z listem. Trochę sobie zostawiłem, bo wczoraj byłem odwiedzić Reet, a pani Palm powiedziała, że wszystkie dziewczęta też obserwują moją karierę z wielkim Zainteresowaniem i że mam przyjść na kolację, jak tylko dostanę dzień wolny. Sierżat Colon tłumaczył mi, jak się zaczyna zaloty, które są bardzo ciekawe i wcale nie takie trudne, jak się wydaje. Aresztowałem smoka, ale uciekł. Mam nadzieję, że pan Varneshi dobrze się czuje.

Jestem tutaj szczęśliwy jak nikt na całym świecie.

Wasz syn Marchewa


* * *

Vimes stanął przed drzwiami.

Zauważył pewne wysiłki zmierzające do poprawienia wyglądu rezydencji Ramkinów. Rosnące wokół domu krzaki zostały bezlitośnie wycięte. Starszy robotnik na drabinie przybijał stiuki do ścian, a inny łopatą dość przypadkowo wyznaczał linię, gdzie kończy się trawnik, a zaczynają dawne rabaty kwiatowe.

Vimes wsunął hełm pod pachę, przygładził włosy i zapukał. Rozważał, czy nie poprosić sierżanta Golona, by mu towarzyszył, ale szybko odrzucił ten pomysł. Nie zniósłby jego uśmieszków. Zresztą czego tu się bać? Przecież trzy razy spoglądał w paszczę śmierci. Nawet cztery, jeśli doliczyć ten, kiedy kazał lordowi Vetinari się zamknąć.

Ku jego zdumieniu drzwi otworzył po chwili lokaj tak stary, że chyba wskrzeszony pukaniem.

— Słucham?

— Kapitan Vimes, Straż Miejska — przedstawił się Vimes. Lokaj zmierzył go wzrokiem od stóp do głów.

— A tak — powiedział w końcu. — Jaśnie pani mówiła, zdaje się, że jaśnie pani jest ze swoimi smokami. Jeśli zechce pan zaczekać, zaraz…

— Znam drogę — przerwał mu Vimes i pomaszerował zarośniętą ścieżką.

Zagrody leżały w gruzach. Wokół leżały odrapane drewniane skrzynki z ceratowymi przykryciami. Kilka smutnych smoków bagiennych zionęło mu na powitanie z ich wnętrza.

Dwie kobiety chodziły pracowicie między skrzynkami. Dwie damy właściwie. Były zbyt obdarte jak na zwykłe kobiety. Żadna zwyczajna kobieta nie pozwoliłaby sobie na tak zaniedbany wygląd. Do noszenia takich ubrań potrzebna jest absolutna pewność siebie, która bierze się z wiedzy, kim był czyjś prapraprapradziadek. Chociaż, jak zauważył Vimes, były to niezwykle eleganckie ubrania — to znaczy były eleganckie kiedyś: ubrania kupione pewnie przez rodziców, ale tak kosztowne i tak dobrej jakości, że się nie przecierały i przekazywano je spadkobiercom jak starą porcelanę, srebrną zastawę i podagrę.

Hodowczynie smoków, pomyślał. Od razu widać. Jest w nich coś charakterystycznego. Może styl, w jakim noszą swoje jedwabne szale, stare tweedowe płaszcze i jeździeckie buty po dziadku. I zapach, oczywiście.

Niewysoka, chuda kobieta z twarzą przypominającą stare siodło wreszcie go zauważyła.

— Aha! — zawołała i wcisnęła pod chustkę zbłąkany kosmyk siwych włosów. Podała mu żylastą, smagłą dłoń. — Brenda Rodley. A to Rosie Devant-Molei. Prowadzi Słoneczne Schronisko.

Druga kobieta, zbudowana, jakby mogła jedną ręką podnosić konie pociągowe, a drugą je podkuwać, uśmiechnęła się przyjaźnie.

— Samuel Vimes — przedstawił się niepewnie Vimes.

— Mój ojciec też był Sam — ucieszyła się Brenda. — Zawsze możesz zaufać Samowi, mawiał. — Zagoniła smoka do skrzynki. — Pomagamy Sybil. Stara przyjaźń i te rzeczy, wie pan. Stado poszło w demony, naturalnie. Małe łobuzy rozleciały się po całym mieście. Moim zdaniem wrócą, kiedy zgłodnieją. Co za rodowód, prawda?

— Słucham?

— Sybil uważa, że to wybryk natury, ale moim zdaniem wyhodujemy taką linię za trzy, może cztery pokolenia. Znana jestem z moich ogierów, wie pan. A to będzie coś… Całkiem nowa odmiana smoka.

Vimes wyobraził sobie przecinające niebo naddźwiękowe smugi.

— Ee… — powiedział. — Rzeczywiście.

— No, ale musimy już lecieć.

— Tego… Czy lady Ramkin nie ma w domu? Dostałem od niej wiadomość, że moje przybycie jest niezwykle istotne.

— Jest gdzieś w budynku — odparła pani Rodley. — Powiedziała, że musi dopilnować czegoś ważnego. Ojej, ostrożnie z nim, Rosie, niemądra dziewucho!

— Ważniejszego niż smoki? — nie dowierzał Vimes.

— Owszem. Nie wiem, co ją napadło. — Brenda Rodley sięgnęła do kieszeni za dużej kamizelki. — Miło mi było pana poznać, kapitanie. Zawsze przyjemnie spotkać nowych członków naszej gromady. Proszę mnie odwiedzić, gdyby kiedyś był pan w naszych okolicach. Z przyjemnością pana oprowadzę. — Wcisnęła mu do ręki przybrudzoną wizytówkę. — Teraz musimy iść. Słyszałam, że kilka próbuje budować gniazda na wieży Uniwersytetu. Nie można na to pozwolić. Musimy je ściągnąć, zanim się ściemni.

Vimes zerknął na wizytówkę, gdy kobiety, chrzęszcząc po żwirze, szły do bramy obładowane siatkami i linami.

Napis głosił: Brenda, lady Rodley, Dom Spadkowy, Zamek w Quirmie, Quirm. To znaczy, uświadomił sobie, że po ścieżce, podobna do ruchomego straganu ze starzyzną, kroczy księżna wdowa Quirmu, która posiada więcej ziemi, niż można zobaczyć z bardzo wysokiej góry w bardzo jasny dzień. Nobby’emu by się to nie podobało. Zapewne istnieje pewien specjalny rodzaj ubóstwa, na który mogą sobie pozwolić tylko bardzo, bardzo bogaci…

Tak zostaje się kimś ważnym na tej ziemi, pomyślał. Człowiek nie przejmuje się, co myślą inni, i nigdy, przenigdy nie ma wątpliwości.

Ruszył w stronę domu. Drzwi zastał otwarte — prowadziły do rozległego, ale ciemnego i zatęchłego holu. W górze, w półmroku, straszyły ze ścian głowy zabitych zwierząt. Ramkinowie byli chyba zagrożeniem dla większej liczby gatunków niż epoka lodowcowa.

Vimes przeszedł przez kolejne mahoniowe drzwi.

Znalazł się w jadalni. Stał tu stół tego rodzaju, że osoby siedzące po dwóch końcach przebywały już w innych strefach czasowych. Jeden koniec całkowicie opanowały srebrne lichtarze.

Nakryty był dla dwóch osób. Bateria sztućców otaczała każdy talerz, a antyczne kieliszki migotały w blasku świec.

Straszliwe przeczucie ogarnęło Vimesa w tej samej chwili, w jakiej dotarł do niego obłok Captwation, najdroższych perfum dostępnych w całym Ankh-Morpork.

— Witam, kapitanie. Jak to miło, że pan przyszedł.

Vimes odwrócił się powoli, z pozoru wcale nie poruszając stopami.

Za nim stała wspaniała lady Ramkin.

Vimes jak przez mgłę dostrzegał migoczącą w blasku świec błękitną suknię, masę włosów barwy kasztanów, lekko zaniepokojoną twarz, sugerującą, że cały batalion wykwalifikowanych malarzy i dekoratorów dopiero przed chwilą złożył rusztowania i poszedł do domu; słyszał ciche trzeszczenie, zdradzające, że pod tą suknią zwykły gorset poddawany był naprężeniom, występującym zwykle tylko w jądrach masywnych gwiazd.

— Ja, tego… — powiedział. — Gdyby pani, ee… Gdyby pani uprzedziła, ee. To ja, ee. Ubrałbym się bardziej odpowiednio, ee. Niezwykle, ee. Bardzo. Ee.

Ruszyła ku niemu niby migotliwa machina oblężnicza.

Jak we śnie pozwolił usadzić się przy stole. Musiał coś jeść, ponieważ służba pojawiała się znikąd, podając rzeczy nadziewane innymi rzeczami, a potem wracała, żeby zabrać talerze. Lokaj ożywał od czasu do czasu i rzadkimi winami napełniał kielich za kielichem. Żar świec wystarczyłby, żeby ugotować posiłek. A przez cały czas lady Ramkin mówiła pogodnie, choć z pewnym zakłopotaniem — o wielkości domu, o kłopotach z dużą posiadłością, o wrażeniu, że nadszedł czas, by Poważniej potraktować swoją Pozycję Społeczną. Zachodzące słońce wypełniało pokój czerwienią i w końcu Vimesowi zakręciło się w głowie.

Społeczeństwo, zdołał pomyśleć, nawet nie wie, co je czeka. O smokach nie było mowy ani razu, chociaż po pewnym czasie coś pod stołem położyło głowę na kolanach Vimesa i zaczęło się ślinić.

Mimo wysiłków nie potrafił podjąć rozmowy. Czuł się oskrzydlony, okrążony. Raz tylko kontratakował, może w nadziei że dotrze na spokojniejsze tereny, a stamtąd zdoła jakoś uciec.

— Jak pani myśli, gdzie odleciały? — zapytał.

Powstrzymana na moment lady Ramkin nie zrozumiała.

— Kto?

— Smoki. No wie pani. Errol i jego żo… jego samica.

— Na pewno w jakieś puste, górzyste okolice. To ulubione tereny smoków.

— Ale… Przecież ona jest istotą magiczną. Co się stanie, kiedy magia odejdzie?

Lady Ramkin uśmiechnęła się wstydliwie.

— Większość ludzi jakoś sobie radzi — powiedziała. Wyciągnęła rękę nad stołem i dotknęła jego dłoni.

— Pańscy ludzie uważają, że wymaga pan opieki — dodała, wyraźnie skrępowana.

— Naprawdę? — zdziwił się Vimes.

— Sierżant Colon mówił, że jego zdaniem wszystko między nami rozwinie się jak maison enFlambe.

Naprawdę?

— I powiedział jeszcze coś — wyznała. — Zaraz, co to było? A tak: „To szansa jedna na milion”, mówił chyba, „ale może się udać”.

Uśmiechnęła się do niego.

Vimesa uderzyła nagle myśl, że w swojej szczególnej kategorii Sybil Ramkin jest całkiem piękna; była to kategoria kobiet, które w całym jego życiu choć raz uznały, że warto się do niego uśmiechnąć. Nie mogła trafić gorzej, ale za to jego nie było stać na nic lepszego. Więc może jakoś się to równoważy… Lat jej nie ubywa, ale komu ubywa? Ma też styl, pieniądze, zdrowy rozsądek, pewność siebie i wszystko to, czego jemu brakuje. A teraz otworzyła przed nim serce i jeśli jej pozwoli, może go całkiem pochłonąć. Ta kobieta jest jak miasto.

I w końcu, oblężony, postąpił tak, jak zwykle ankh-morporczy-cy: otwierali bramy, wpuszczali zdobywców i zamieniali ich w swoich.

Jak zacząć? Zdawało mu się, że czegoś oczekuje.

Wzruszył ramionami, sięgnął po kielich i poszukał odpowiedniej frazy. Tylko jedna pojawiła się w wibrującym szaleńczo umyśle.

— Uśmiecham się do ciebie — powiedział.


* * *

Dzwony rozmaitych świątyń wybiły własne godziny północy, żegnając odchodzący dzień.

(…a bliżej Osi, gdzie potężne zbocza Ramtopów łączyły się z masywem centralnym, gdzie niezwykłe kudłate istoty wędrowały przez wieczne śniegi, gdzie zamiecie wyły nad zamarzniętymi szczytami, w górskiej kotlinie błyszczały światła samotnego klasztoru. Na dziedzińcu dwóch mnichów w żółtych szatach ułożyło ostatnią skrzynkę zielonych buteleczek na saniach, gotowych do pierwszego etapu niewiarygodnie trudnej podróży na dalekie równiny. Na skrzynce wypisano starannymi pociągnięciami pędzelka: „Sz. Pan G.S.P. Dibbler, Ankh-Morpork”.

— Wiesz, Lobsangu — odezwał się jeden z nich. — Stale się zastanawiam, co on z tym robi).

Kapral Nobbs i sierżant Colon stali oparci o ścianę w mroku niedaleko Załatanego Bębna. Wyprostowali się, kiedy wyszedł Mar-chewa z tacą w rękach. Troll Detrytus z szacunkiem usunął mu się z drogi.

— Macie, chłopcy — powiedział Marchewa. — Trzy piwa. Na koszt firmy.

— Do licha, nie wierzyłem, że ci się uda — stwierdził Colon, chwytając kufel. — Co mu powiedziałeś?

— Wytłumaczyłem, że obowiązkiem praworządnych obywateli jest pomaganie Straży w każdych okolicznościach — odparł Marchewa. — 1 podziękowałem za współpracę.

— A potem całą resztę — dodał Nobby.

— Nie, nic więcej nie mówiłem.

— To musisz mieć wściekle przekonujący głos.

— Co tam. Korzystajmy, chłopcy, póki to trwa — westchnął Colon.

Wypili w milczeniu. Była to chwila niedyskowego spokoju, kilka minut wyrwane rzeczywistości prawdziwego życia. Była jak kęs zakazanego owocu i taką samą dawała rozkosz. Zdawało się, że nikt w mieście nie kradnie, nie zabija i nie wszczyna bójek. I przez moment można było uwierzyć, że ten cudowny stan rzeczy się utrzyma.

A gdyby nawet nie, zachowali przecież wspomnienia. Pamięć o biegu, o ludziach ustępujących z drogi. O minach okropnej gwardii pałacowej. I jeszcze, kiedy złodzieje, bohaterowie i bogowie zawiedli, o byciu na miejscu. O prawie dokonaniu tego, co było prawie właściwe.

Nobby odstawił kufel na poręczny okienny parapet, tupnął dla rozgrzewki i chuchnął w palce. Szybkie poszukiwania w mrocznych zakamarkach za uchem zostały nagrodzone niedopałkiem.

— Piękna chwila, co? — stwierdził z zadowoleniem Colon, kiedy błysk zapałki oświetlił całą trójkę.

Dwaj pozostali pokiwali głowami. Już teraz zdawało się, że wczoraj minęło wieki temu. Ale pewnych rzeczy nie da się zapomnieć, nieważne, co kto jeszcze zrobi, nieważne, co się wydarzy od dzisiaj.

— Jeślijuż nigdy nie zobaczę żadnego przeklętego króla, to i tak będzie za szybko — oświadczył Nobby.

— Ja tam uważam, że to nie był prawdziwy król — odparł Mar-chewa. — A jeśli o królach mowa: ktoś chce chrapkę?

— Nie ma prawdziwych królów — uznał Colon, choć bez gniewu.

Dziesięć dolarów miesięcznie wiele zmieniło w jego życiu. Pani Colon całkiem inaczej traktowała mężczyznę, który przynosi do domu dziesięć dolarów więcej. Jej liściki na kuchennym stole stały się o wiele bardziej przyjazne.

— Nie, chodzi mi o to, że to przecież nic wielkiego nosić starożytny miecz — wyjaśnił Marchewa. — Albo znamię. No, na przykład, popatrzcie na mnie. Też mam znamię na ramieniu.

— Mój brat też ma — oświadczył Colon. — W kształcie statku.

— Moje jest bardziej podobne do korony.

— Aha, to znaczy, że jesteś królem — uśmiechnął się Nobby. — To chyba jasne.

— Nie rozumiem dlaczego — zaprotestował Colon. — Mój brat nie jest przecież admirałem.

— I mam jeszcze ten miecz — dodał Marchewa.

Wyciągnął broń z pochwy. Colon wziął ją do ręki i obejrzał dokładnie w świetle pochodni wiszącej nad drzwiami Załatanego Bębna. Klinga była zmętniała i krótka, w dodatku wyszczerbiona jak piła. Ale porządnie wykuta, a na ostrzu mogły kiedyś być jakieś inskrypcje, jednak od samego używania wytarły się do stanu nieczytelności.

— Niezły miecz — ocenił. — Dobrze wyważony.

— Ale nie dla króla — uznał Marchewa. — Królewskie miecze są długie, błyszczące i magiczne, wysadzane klejnotami, a kiedy sieje wzniesie, odbijają światło, dzyń.

— Dzyń. Tak — przyznał Colon. — Właściwie to powinny.

— Mówię tylko, że nie można tak sobie sadzać ludzi na tronach z powodu takich drobiazgów — tłumaczył Marchewa. — Tak powiedział kapitan Vimes.

— Ale to przyjemna robota — zauważył Nobby. — Wygodne godziny pracy.

— Hmm?

Colon zagubił się na chwilę w niewielkim świecie domysłów. Prawdziwi królowie mają błyszczące miecze, to oczywiste. Tyle że… może… taki prawdziwy prawdziwy król, jak na przykład za dawnych dni, miałby miecz, co ani trochę nie błyszczy, ale jest piekielnie skuteczny w rozcinaniu różnych rzeczy.

Tak sobie tylko pomyślał.

— Mówiłem, że królowanie to przyjemna robota — powtórzył Nobby. — Krótkie godziny pracy.

— Tak, tak. Ale i dni krótkie — ocenił Colon. W zadumie spojrzał na Marchewę.

— No tak. To też, rzeczywiście — dodał Nobby.

— Poza tym mój tato uważa, że być królem to bardzo ciężka praca — poinformował Marchewa. — Cale to wytyczanie, analiza złóż i w ogóle. — Wychylił kufel. — To nie dla takich jak my. My… — Rozejrzał się z dumą. — …Strażnicy. Mam rację, sierżancie?

— Hmm? Co? A tak. — Colon wzruszył ramionami. I co z tego? Może wszystko obróciło się na lepsze. Skończył swoje piwo.

— Lepiej ruszajmy — zdecydował. — Która to godzina?

— Kolo dwunastej — odpowiedział Marchewa.

— Coś jeszcze?

Marchewa zastanowił się chwilę.

— I wszystko jest w porządku? — spróbował.

— Dobrze. Tylko sprawdzałem.

— A wiesz — odezwał się Nobby — tak to powiedziałeś, mały, że można by prawie uwierzyć, że to prawda.


* * *

Niech oko obserwatora odsunie się nieco… Oto Dysk, świat i zwierciadło światów, niesiony przez kosmos na grzbietach czterech ogromnych słoni, stojących na skorupie Wielkiego A’Tuina, Niebiańskiego Żółwia. Wokół Krawędzi tego świata ocean przelewa się w pustkę nieskończonym wodospadem. W Osi wyrasta dziesięciomilowa iglica Cori Celesti, gdzie na migoczącym wierzchołku bogowie rozgrywają gry losami ludzi…

Trzeba tylko wiedzieć, jakie są zasady i kim są gracze.

Nad dalekim brzegiem Dysku wschodziło słońce. Światło poranka płynęło po plamach mórz i kontynentów, ale czyniło to powoli, gdyż w obecności silnego pola magicznego światło jest leniwe i przyciężkawe.

W ciemnym półksiężycu, gdzie stare światło zachodzącego słońca ledwie zdążyło spłynąć z najgłębszych dolin, dwa punkciki, większy i mniejszy, wyleciały z cienia, przemknęły nisko nad płaszczyzną Oceanu Krawędziowego i z determinacją ruszyły przez niezgłębione, nakrapiane gwiazdami otchłanie kosmosu.

Może magia przetrwa. Może nie. Ale w końcu przecież nic nie trwa wiecznie.

Загрузка...