Rozdział 3 W przestrzeni

Leżałem nagi na materacu, odpierającym elastycznie każde poruszenie ciała i czułem, jak skrapla się w porach mojej skóry wyparowana wilgoć. Nie byłem zmęczony. Nie bardziej niż po pierwszym lepszym pozorowanym locie sondażowym po orbicie Jowisza. Tam także spotykały nas wymyślne niespodzianki. Złudzenie było równie doskonałe. Tylko że włażąc do rakiety człowiek był uprzedzony. A dzisiaj cały ten lot, walkę i śmierć przeżyłem naprawdę. Fakt, że wszystko rozegrało się pięć kroków od bazy, miał znaczenie tylko dla obserwatorów. Nie dla mnie. I choć nie czułem zmęczenia, wewnątrz mojego układu nerwowego musiały zachodzić jakieś procesy regeneracyjne.

Ktoś zapukał do drzwi. Zwlokłem się z materaca i z uczuciem człowieka wchodzącego w samo południe do pieca rozpalonego na Saharze, wbiłem się w lekki, spacerowy skafander. Ustawiłem rączkę klimatyzatora na zerze i otworzyłem drzwi.

Na progu stała młoda dziewczyna w krótkiej, pomarańczowej spódniczce. W pierwszej chwili przebiegło mi przez myśl, że to dalszy ciąg porannych igraszek. W każdej bazie były oczywiście kobiety. Ze wszystkimi możliwymi cenzusami naukowymi. Ich osiągnięcie pochłania ładne kilkanaście latek. Najzdolniejszym.

Ta wyglądała raczej na studentkę. Jej krótko ścięte włosy miały barwę jasnego, wytrawnego wina. Uśmiechała się. Równocześnie jednak jej szeroko otwarte oczy patrzyły we mnie jakby badając, czy zaraz zamienię się w wielką, złośliwą małpę, czy trochę jeszcze poczekam.

— Widziałem dzisiaj różne potwory — mruknąłem, nie ruszając się z miejsca. — Jestem uodporniony. Inaczej padłbym trupem na miejscu. Nie przypuszczałem, że posuną się aż do tego. To nie fair.

Uśmiechnęła się znowu. Tym razem uśmiechnęły się także jej oczy.

— Jeżeli nic już panu nie grozi — powiedziała tonem, jaki jej zdaniem mógł świadczyć o pewności siebie — to może pozwoli mi pan wejść. Na chwilę — dodała szybko.

Przepuściłem ją bez słowa, następnie zamknąłem drzwi i postąpiłem kilka kroków w jej stronę.

— Co do tych potworów — powiedziała — widziałam wszystko. Byłam w wieży dyspozycyjnej. Jestem lekarzem — wyjaśniła.

Wskazałem jej fotel. Sam wróciłem na materac i wyciągnąłem się wygodnie.

— To świetnie — mruknąłem. — Ale nie sądzę, żebym potrzebował lekarza. Chyba że chce mi pani wymienić jakiś drobiazg?

— Na imię mi Lina — jej głos stał się nagle poważny i jakby smutny. — Nic panu nie trzeba wymieniać. To raczej mnie proszę traktować jak pacjenta. Potrzebuję pomocy.

— Naprawdę? — zdziwiłem się. — To mnie podnosi na duchu. Zrobię wszystko dla dziewczyny w spódniczce.

Znowu poweselała odrobinę.

— Wszyscy zwracają uwagę na moje ubranie — poskarżyła się z kokieterią. — A ja uważam, że to bardziej kobiece niż spodnie i te różne cudaczne kombinacje.

— Cieszę się, że tak uważasz — oświadczyłem z powagą.

Spódnice nosiły już tylko niektóre plastyczki i babki zawodowo, że tak powiem, ekstrawaganckie. Na Ziemi. Założyłbym się, że była jedyną, która dochowała im wierności również w przestrzeni. Miała nogi jak tancerka z kabaretu. Takiego, gdzie człowieka dwa razy obejrzą od stóp do głowy, zanim go wpuszczą.

— Niewiele mogę zrobić — powiedziałem powoli, nie spuszczając wzroku z jej twarzy. — Jeśli spodoba im się to, co widziałaś, jutro już mnie tu nie będzie. Chyba — uśmiechnąłem się — że tam masz coś do załatwienia.

Skinęła poważnie głową.

— Tak — szepnęła. — Właśnie tam.

A więc jednak. Uniosłem się na łokciach i spojrzałem na nią zachęcająco.

— Ann jest moją siostrą — powiedziała cicho. — Wiesz…

Nie wiedziałem, oczywiście. Skąd miałem wiedzieć. Ann. Poleciała z wyprawą kontaktową. Uchodziła za wybitnego egzobiologa.

— Chcesz, żebym ją przywiózł z powrotem? — spytałem po chwili półgłosem. — Po to tam lecimy — skłamałem. — Tylko minęło już kilka lat i…

— Wiem — przerwała. — Nie jestem dzieckiem. Chciałam… — ściszyła głos. — Nie wskórasz nic, jeśli od razu zaczniecie strzelać. Przepraszam — dodała szybko. Ale w jej głosie nie było śladu skruchy.

— Nie szkodzi — powiedziałem.

Chwilę nie mówiliśmy nic. Nie miało sensu jej tłumaczyć. Wiedziała wszystko równie dobrze jak ja.

— Może za wcześnie przychodzisz z tym do mnie — powiedziałem wreszcie.

— Było nas sześciu…

— Nie — przerwała znowu. W jej głosie zabrzmiała pewność.

— Powiedzieli ci? Potrząsnęła główką.

— Nie musieli mi mówić — oświadczyła z powagą. — Widziałam. Byliście lepsi.

Wstałem i przeszedłem się po pokoju. Miła dziewczyna. Jej twarz, odrobinę za pełna, miała w sobie coś z górskiego kwiatu. Takiego, co rozwinął się w słońcu i któremu nie przeszkodziły deszcze ani wiatr. Zatrzymałem się tuż za nią i położyłem rękę na jej ramieniu.

— Dziecinko — powiedziałem z uśmiechem — jesteśmy tacy sami. Wszyscy. Nie ma wśród nas lepszych. A już na pewno gorszych.

Okręciła się zwinnie w miejscu, tak że jej twarz znalazła się tuż pod moją. Duże, szeroko rozstawione oczy, wąski nos z delikatnie zarysowanymi nozdrzami i ciemne brwi, wygięte ku górze. Miła dziewczyna.

— Nadludzie? — spytała drwiąco. — Czy może automaty? Zapominasz, że jestem lekarzem. Byliście lepsi o trzy punkty. To znaczy tamci byli trzykrotnie bliżej błędu,

— Ale go nie popełnili?

Żachnęła się.

— Tak czy owak poleci twoja załoga — powiedziała. — Wiedziałam o tym… — zawahała się.

— Jak tylko nas ujrzałaś? Zrozumiałaś, że albo nikt, albo my. Była kiedyś taka piosenka.

Pomyślała chwilę, czy się rozgniewać. Ale dała spokój.

— Nie was — poprawiła. — Ciebie. Może jesteście tacy sami. W służbie i tak dalej. Ale nie dla dziewcząt. W każdym razie nie dla mnie. Dość, że wiedziałam. Przyjmij to jako fakt, równie pewny, jak moja obecność tutaj, w twojej kabinie. Widzisz, to przecież ciebie właśnie przyszłam prosić, żebyś zrobił wszystko dla Ann… Wszystko, co będzie możliwe…

Już od pewnej chwili przestałem się uśmiechać. Teraz poczułem, że w pokoju robi się chłodno. Wstałem i przesunąłem rączkę klimatyzatora. Zrobiłbym jeszcze coś, co zajęłoby trochę czasu. Ale nic nie przychodziło mi na myśl.

Wróciłem powoli na tapczan i spojrzałem jej w oczy. Patrzyła na mnie spokojnie.

— Dziecinko — mój głos brzmiał odrobinę ciszej, niż należało — nie licz na to za bardzo. Rozumiem, co chciałaś mi powiedzieć. Tylko tyle.

Skinęła głową.

— O to mi właśnie chodziło — wyszeptała. — I nie myśl, że przyszłabym z tym do każdego. Pomimo — uśmiechnęła się — że jesteście tacy sami…

Zapanowało milczenie. Wiedziałem, co zrobię, a czego nie. Powiększenie marginesu w naszych programach nie wchodziło w rachubę. Byłby to zawsze margines błędu. Błędu, który mógłby kosztować wszystko. Swoją drogą dziwne, że wybrali akurat mnie. Tak naprawdę nie wierzyłem ani przez chwilę, że moje machinacje z butlerem pozostały nie zauważone. Aparatura kontrolna stymulatorów w centrali musiała coś zarejestrować. Ale byłem spokojny. Cały czas. Może to dlatego?

Spojrzałem na dziewczynę. Siedziała bez ruchu, przyglądając mi się uważnie. Jej twarz była czujna, choć zniknęło z niej napięcie. Jakby właśnie zażegnała grożące jej niebezpieczeństwo.

— Od dawna jesteś tutaj? — spytałem.

— Od sześciu lat — odpowiedziała obojętnym tonem. Skinąłem głową.

— Czekam — dodała po chwili. — Dali mi przydział, chyba ze względu na Ann. Ja… — zawahała się — my byłyśmy zawsze razem…

— To kawał czasu — mruknąłem. Odniosłem wrażenie, że za chwilę się rozklei. Nie lubiłem tego. — Kiedy, u licha, zdążyłaś skończyć studia? — spytałem szybko.

Uśmiechnęła się blado.

— Mam dwadzieścia sześć lat — oświadczyła bez przykrości. — Kiedy wrócisz, będę starsza od ciebie.

Obliczyłem szybko.

— O rok — wzruszyłem ramionami. — I będziesz już profesorem. A ja pójdę do przedszkola. Żeby się nauczyć, co zrobiliście przez te trzynaście lat.

Potrząsnęła przecząco głową.

— Studia skończyłam tutaj — wyjaśniła. — Nie będę profesorem — dorzuciła po chwili.

— Co robisz po pracy?

Spojrzała na mnie, jakby nie rozumiejąc. Wreszcie uniosła brwi i rozłożyła bezradnie ramiona.

— Mamy tu kluby… uczę się trochę… chodzę na spacery.

— Na powierzchni?

— Też. Ale nie za często. Zwykle idę do ogrodów. Porobili tam kawiarenki, takie jak na dole.

Uśmiechnąłem się mimo woli. Wyrażenie „na dole” należało do żargonu przyjętego we wszystkich pozaziemskich stacjach. Oznaczało oczywiście Ziemię i jak wiele zwrotów tego żargonu zawierało podświadomy bunt przeciw odkryciom Kopernika, w momencie kiedy przychodziło doświadczyć ich prawdziwości na własnej skórze.

— Poszłabyś tam ze mną? — spytałem!

Ożywiła się.

— Teraz? — spytała, wstając.

— Uhm. Na jutro nie mogę się, niestety, umawiać.


Oprowadziła mnie po całej bazie. Zrobiliśmy, lekko licząc, dwadzieścia kilometrów. Najpierw zjechaliśmy na trzeci poziom, najniższy. Zlokalizowano tam całą produkcję. I energetykę. Mijaliśmy nie kończące się ciągi przewodów, węzły, rozdzielnie niebotytanowych kabli kriogenicznych, a raczej ich pancerzy, w których krążył powoli płynny wodór. Piece wodne, ogrzewające wszystkie zakamarki bazy i stanowiące dodatkowe źródło energii. Na ekranach, wmontowanych w ścianę korytarza, można było śledzić toczący się w nich nieustannie proces łączenia deuteru w hel. Dalej fabryki broni. Hala laserów chemicznych, stosowanych jako zapalniki bomb i pocisków kwarkowych. Generatory laserowe i miotacze. Mnóstwo zabawnych rzeczy do zabijania, trucia i spalania. Jednodniowa produkcja dostarczała energii, zdolnej do rozwalenia całego układu planetarnego. Na tym poziomie znajdował się dworzec kolei grawitacyjnej, łączącej bazę z innymi placówkami na całym globie. Ale pociągi przychodziły tu rzadko i nieregularnie. Teren specjalny.

Nie zabawiliśmy tam długo. Ani też na średnim poziomie, zwanym dyspozycyjnym, gdzie mieszkała prawie cała załoga. Tu zresztą zaczęliśmy nasz powitalny spacerek. Teraz pojechaliśmy wyżej. Pięć szóstych powierzchni poziomu zajmowały tutaj ogrody. Poza nimi znalazło się miejsce na plac alarmowy i startowy. Wszystko na jednej, najwyższej płaszczyźnie, częściowo, jak na przykład w wypadku ogrodów, przykrytej tylko wypukłym przezroczystym pancerzem, pozwalającym wreszcie sięgnąć wzrokiem do postrzępionego horyzontu bez pośrednictwa telewizji. Obejrzałem otaczający bazę pierścień ogniw fotoelektrycznych, niewidocznych z pola startowego. Bliżej ogrodów znajdowały się wytwórnie wody, które jednak na powierzchnię wystawiały zaledwie szczyty wież destylacyjnych. Wodoru i tak zresztą stale przybywało, dzięki zwykłemu metabolizmowi, zachodzącemu w organizmach żywych. W sąsiedztwie tych wież zbudowano szerokie, płaskie tlenownie. Już w pierwszych bazach pracowały na podobnej zasadzie. Były tylko dziesięć razy mniejsze. Całkiem niedawno, chyba jedenaście lat temu, ekipie Riona i Lampila udało się ostatecznie uporać z ucieczką lżejszych molekuł w słabych polach grawitacyjnych. Dopiero wtedy produkcja tlenu z minerałów i wody krystalicznej nabrała znaczenia w skali przemysłowej.

Znałem to wszystko na wylot. Nie, żebym tu tak często przyjeżdżał. Ale technika obsługi baz orbitalnych wchodziła w zakres ćwiczeń na każdym poligonie.

Mimo to robiłem minę jak uczniak, którego pierwszy raz zabrano do pracowni w kraterze Archimedesa. Wreszcie znaleźliśmy zaciszny kąt, w głębi ogrodu, wśród karłowatych drzewek o nieproporcjonalnie szerokich koronach. Ustawiono tu wiatę, skleconą z plastykowych łat, naśladujących liście tropikalnych roślin. Pod nią szynkwas, jakby przeniesiony ze starych filmów z Dzikiego Zachodu. Wszystko razem trąciło szmirą o milę. Ale prócz nas nie było tu żywego ducha. A za boczną ściany kopuły rysowały się ostrymi konturami poszarpane stożki Alp.

Najbardziej ujął mnie chyba jej spokój. I to, jak wyłożyła swoją sprawę. Widziała, co zaszło, w czasie całego tego przedstawienia z pozorowanym lotem. Wiedziała, że dla mnie był to prawdziwy lot i walka, i śmierć. Przyszła prosić, żebym się tak nie śpieszył. Pomimo wszystko. Trzeba do tego trochę odwagi. Nawet, jeśli się to zrobi tak oględnie jak ona. Bez stawiania kropki nad „i”.

Pomyślałem, że nie byłaby najgorszą towarzyszką dla faceta z inforpolu. Oczywiście nie faceta, który wybiera się na trzynastoletni spacer. Nawet, gdyby miał szansę wrócić.

W pewnej chwili umilkła. Jej wzrok powędrował przez płonący, biały płaskowyż ku linii skalnych urwisk. Zamyśliła się. Wstałem i przyniosłem z bufetu dwa owocowe cocktaile. Za bufetem przesuwał się płaski robot, przypominający tarczę w jarmarcznej strzelnicy. Miał na szyi jedwabną apaszkę i srebrną gwiazdę na piersi. Jakby w czasach, z jakich rzekomo pochodził, żaden szeryf nie zajmował się niczym innym, jak tylko podawaniem gościom szklaneczek z jabłkowym sokiem.

Kilka minut siedziała bez ruchu. Wreszcie, nie odrywając wzroku od linii horyzontu, powiedziała jakby do siebie:

— Byłam tu z Krosvitzem.

Nie powiem, żeby to była wiadomość, na jaką czekałem.

— Tak? — mruknąłem uprzejmie.

Odwróciła się do mnie. Chwilę badała mnie spojrzeniem, wreszcie uśmiechnęła się. Był to uśmiech młodej dziewczyny, która domyśliła się nagle czegoś, co dziewczynom nigdy nie sprawia przykrości.

— Mówiłaś mu… o tym samym? — spytałem szybko.

Spoważniała. Zaprzeczyła ruchem głowy.

— Myślałam o tym — szepnęła. — Ale on… — urwała.

Pociągnąłem łyk cierpkiego płynu i odstawiłem kubek.

— Odmówił?

— Nie to — odparła z namysłem. — Nie słuchał po prostu. Chciał… mniejsza z tym zresztą — odwróciła twarz. Zarumieniła się i nagłym ruchem sięgnęła po szklaneczkę z cocktailem.

— Rozumiem — mruknąłem. — Może go tam spotkam. Ale nie będę go lubił.

— Och, nie — zawołała bez przekonania. Uniosła szklaneczkę odrobinę wyżej i spojrzała na mnie przez szkło. — Naprawdę? — spytała. Zabrzmiało to jak zaproszenie do wspólnej zabawy.

Roześmiałem się, wznosząc zachęcająco kubek z sokiem. Poczułem się nagle młody. Jakbym nigdy nie widział błysku anihilacji i nigdy, skazany na śmierć półtora parseka od domu, nie żegnał startujących w kierunku Ziemi towarzyszy.

Odpowiedziała uśmiechem i pogroziła mi palcem. Wstałem i odniosłem kubki do bufetu. Podniosła się także, wygładziła spódniczkę i podeszła do mnie. Stanęła tuż za moimi plecami. Odwróciłem się powoli. Spojrzałem na nią z powagą, marszcząc brwi. Następnie wpatrzyłem się w przestrzeń za kopułą, położyłem palec na ustach i z przejęciem, jakbym odkrył coś niesłychanie ważnego wskazałem ręką w kierunku gór. Kiedy odwróciła twarz w tamtą stronę, pocałowałem ją w policzek. Odskoczyła. Przez moment wydawało mi się, że powie coś, co nie sprawiłoby mi przyjemności. Ale nic nie powiedziała. Jej oczy złagodniały po chwili. Tylko twarz pozostała poważna, odrobinę za poważna. Zbliżyła się do mnie i delikatnie, jakby badając, czy nie mam gorączki, pocałowała mnie w usta. Nie poruszyłem się. Naprawdę zaczynała mi się podobać. Wcale nie dlatego, że była spokojna. I opanowana. W każdym razie nie tylko dlatego.

Bez słowa wzięła mnie za rękę i wyprowadziła z ogrodu. Zjechaliśmy na środkowy poziom. Cały czas czułem na dłoni ucisk jej drobnych palców. W pewnej chwili stanęliśmy przed białymi drzwiami. Dotknęła zamka i kiedy drzwi zniknęły w ścianie, skinęła głową. Puściła moją rękę i weszła pierwsza.

— Chodź — powiedziała spokojnie, lekko ochrypłym głosem. — Muszę cię zbadać.

— Zbadać? — zdziwiłem się.

— Jestem przecież lekarzem.

* * *

Zbudziłem się rano z uczuciem, że siedzę w kabinie rakiety, pędzącej przez atmosferę i że wystawiłem rękę przez iluminator. Uniosłem głowę i rozejrzałem się. Nie było rakiety. Leżałem w pokoju obok dyspozytorni, gdzie wyznaczono mi kwaterę. W zgięciu mojego łokcia jaśniał puszysty kłębek włosów o odcień — zapewne niedostrzegalny, jeśli nie widziało się nas razem — ciemniejszych od moich.

Zamruczała, poruszyła wargami i otworzyła oczy. Chwilę wpatrywała się ze zdumieniem w coś, co leżało na jej ramieniu i co było moją dłonią. Następnie przewróciła się na bok i uniosła głowę. Przyjrzała mi się uważnie, niemal badawczo.

— Jeśli teraz powiesz, że ci się nie podobam — mruknąłem ostrzegawczo — będzie to rekord spostrzegawczości.

Uśmiechnęła się i położyła mi dłoń na ustach.


Trzy kwadranse później stałem pod drzwiami mojego pokoju w kompletnym skafandrze, z pełnym wyposażeniem startowym. Nie uważałem, żebym zrobił coś niewłaściwego. Wszystko, co dotąd powiedziałem o sobie i swojej służbie, nie znaczy, że żyłem jak średniowieczny mnich. Jak to było z Itią?

Ta myśl przyszła nie w porę. Odlatywałem na akcję. I żegnałem się z miłą, ładną dziewczyną, z którą spędziłem noc. Więcej niż noc. Ostatnią wśród ludzi. Spędziłem z nią kilkanaście godzin, w czasie których byłem szczęśliwy. Jeśli dobrze rozumiem, co to jest szczęście. Powiedziałem jej o tym.

— Nic nie mów — odezwała się szeptem. — Jeśli możesz, nie zapomnij o mnie. I o tym, co mówiłam.

Patrzyła mi prosto w oczy. Uśmiechała się; tylko ustami. Nie był to radosny uśmiech.

— Zrozum mnie dobrze — powiedziała odrobinę głośniej. — Nie proszę, żebyś coś zrobił. Tylko, żebyś pamiętał.

Na pewno nie była głupia. Podobała mi się jej szczerość. I takie właśnie postawienie sprawy.

— Bądź zdrowa. Jeśli mogę ci coś poradzić, wracaj na Ziemię. Ale pewnie nie zechcesz. Więc czekaj tutaj. Tylko nie sądź, że to ma jakieś znaczenie.

Potrząsnęła głową.

— To moja sprawa — powiedziała spokojnie. — Zresztą może wrócę. To teraz naprawdę nie ma znaczenia. Ale… — zawiesiła głos.

Odczekałem chwilę. Wreszcie podniosła głowę i uśmiechnęła się. Nie przyszło jej to lekko.

— Mogłabym czekać także na ciebie?

Wyprostowałem się. Nic prostszego. Dla mnie oczywiście. Nie dla niej. Zresztą nieważne. Chodzi o prosty rachunek prawdopodobieństwa. Prościutki.

— Nie — mój głos brzmiał spokojnie. Dotknąłem zamka. Otworzyła się perspektywa korytarza. W głębi, na prawo, widniało wejście do dyspozytorni. — Nie — powtórzyłem i nie oglądając się wyszedłem z pokoju.


Tego samego dnia, punkt dwunasta, tkwiąc w szczelnych kokonach pianolitowych foteli, obserwowaliśmy na ekranach pole startowe bazy w Budorusie, spowite buchającym dymem, w którym pękały krzaczaste rozbłyski, na pozór nie mające nic wspólnego z pracą dysz napędowych rakiety. Metr po metrze czuby wielotonowych cygar dźwigały się wzdłuż widniejących w dali alpejskich urwisk. Najpierw czuje się ciężar rąk, spoczywających bezwolnie na poręczach. Potem zagłusza wszystko szum krwi w skroniach i walka o zaczerpnięcie tlenu. A przecież nie było to przyspieszenie, jakiego wymaga start w polu grawitacyjnym Ziemi.

Kiedy ekrany przejrzały na tyle, aby odsłonić słoneczny refleks, wędrujący grzbietem kopuły pokrywającej poziom alarmowy bazy, usłyszeliśmy głos Jeusa:

— To wszystko, chłopcy. Dalej musicie sobie radzić sami. Blokuję automaty namiarowe bazy. Wracajcie zdrowo.

Odruchowo przebiegłem wzrokiem wskaźniki w głównym pulpicie. Wyglądały tak, jak powinny. Nasze automaty kontrolowały już całkowicie lot, zgodnie z wprowadzonymi w ich zespoły programami.

Na czułe pożegnanie szefa bazy nie odpowiedzieliśmy słowem. Zrobił, co musiał. My na szczęście nie musieliśmy mówić.

* * *

Po przecięciu linii terminatora zeszliśmy z orbity, jak kamień zepchnięty z karuzeli. Mieliśmy przed sobą kilka dni stereotypu. Mniej więcej do wysokości orbity Jowisza. Potem wyjdziemy z płaszczyzny ekliptyki i pójdziemy bezpośrednim kursem w stronę Centaura. Świat dowie się, że podjęto dalsze „kroki” zmierzające do ustalenia losu pierwszych wypraw poza krąg naszego słońca. Ani słowa więcej. Nie wolno gwałcić subtelnego humanitaryzmu Ziemian świadomością, że znowu kilku z nich posłano do diabła.

Następnego dnia zablokowaliśmy automaty i sprawdziliśmy system sterowania. Przejrzeliśmy agregaty energetyczne, syntetyzatory, wszystkie zewnętrzne przekaźniki i broń. Popędziliśmy trochę statki satelitarne i przestrzelaliśmy ich wyrzutnie. Pozostała już tylko ponowna interpretacja radiogramów, nadanych przez naszych poprzedników i zapoznanie się ze szczegółami instrukcji kontaktowej. Tym razem nie odłożono tego do hibernacji.


Na początku drugiego tygodnia podróży ułożyliśmy się w hibernatorach. Snagg przejrzał jeszcze raz ich aparaturę.

— Uważaj — mruknąłem do niego — tym razem nie powinniśmy się zbudzić zbyt wcześnie.

Nie odpowiedział.

Wsunąłem pod język pastylkę nasenną i przycisnąłem zielony guzik w ramce małego okienka tuż nad moją twarzą. Wy wołałem jeszcze Rivę i Snagga. Odpowiedzieli niezrozumiałymi pomrukami. Wtedy zamknąłem powieki… Usłyszałem szelest zamykanej klapy i poczułem pierwszy powiew chłodu.


W mojej głowie ocknął się nagle świerszcz. Minęło dobre kilka sekund, zanim udało mi się go umiejscowić. Nie był to jednak świerszcz. Znałem ten dźwięk, przenikający do najodleglejszych włókien nerwowych. Ostrzegawczy świergot butlera.

Głupia diodo — pomyślałem — przecież śpię.

Poruszyłem się jednak. Otworzyłem oczy. Człowiek robi to automatycznie. Nawet po przespanych dwóch tysiącach nocy. I tyluż dniach.

W ramce, tuż nade mną, płonęło czerwone światełko. Oprzytomniałem natychmiast. Przeszło mi jeszcze przez myśl, że zabawa się nie skończyła i dalej jesteśmy nieświadomymi bohaterami przedstawienia, ale przypomniałem sobie wszystko, co poprzedziło start. Odprawę, kordon przeciwpromienny, eskortę i tak dalej. Nie. To już nie pozoracja.

Wygramoliłem się z hibernatora, zanim jeszcze automat do końca odsunął klapę. Rzuciłem okiem na tamtych. Stwierdziłem, że także już nie śpią i jednym skokiem dopadłem mojego fotela przed pulpitem. Rzuciły mi się w oczy pozycje wskaźników poboru mocy automatów celowniczych. Grubo powyżej punktu neutralnego. W pulpicie paliły się światła generatorów laserowych. Pracowały. Uzupełniały energię, co mogło znaczyć tylko jedno.

— Zapis — rzuciłem, nie odrywając wzroku od ekranów.

Boczny ekran ożył natychmiast. Powoli, jak na staroświeckim filmie, przesuwały się przed naszymi oczami obrazy zarejestrowane przez komputer. Ostatnie minuty naszego snu.

Plamka na tarczy tachdaru. Jak ta iskierka w czasie pozorowanego starcia. Żadna iskierka. Statek o napędzie chemicznym. Analizator określił nawet skład paliwa. Bor, wodór i coś, co widniało tylko w zapisie numerycznym. Jak na swój napęd, statek, czy co to było, rozwijał wcale niezłą prędkość. Jego kurs przecinał nasz. I nie wyglądało, żeby miał zamiar ustąpić z drogi.

Teraz wszystko poszło jak w podręczniku. Impuls do generatorów i automatów celowniczych. Budzenie awaryjne. Potem już tylko błysk, widoczny gołym okiem. I leciutkie załamanie toru lotu, kiedy „Uran” przecinał pole niedawnej anihilacji.

Na ekranie poskakały jeszcze przez chwilę rzędy liczb, określające miejsce, czas starcia, zużytą energię, analizę widmową wybuchu i informujące o wszystkim, o czym powinniśmy wiedzieć.

— Sprawdź kod — powiedziałem do Snagga.

— W porządku — mruknął po chwili. Ziemia otrzyma pełne sprawozdanie. To dobrze. Przynajmniej coś nowego w porównaniu z radiogramami poprzednich wypraw.

— Czy oni, tam w Budorusie, mogli coś wiedzieć? — spytał nagle Riva. Odgadłem, o czym myśli. Jak dotąd nasz lot był niemal kopią pozorowanego.

— Nonsens — odburknął Snagg. — Gdyby wiedzieli coś, czego nie chcieli powiedzieć, wymyśliliby jakieś inne sztuczki.

Okazało się, że mamy podobne zdanie o pedagogicznych talentach szefostwa. Nie ma co mówić. Mogłem trafić na gorszą załogę.


Następnego dnia rano, czasu Budorusa, weszliśmy w płaszczyznę ekliptyki Alfy Centaura. Bliskość — oczywiście w skali gwiezdnej — drugiego słońca, sprawiała trochę kłopotów komputerowi. Zaobserwowałem, że przed kolejnym określeniem pozycji jego zespoły zacinają się na ułamek sekundy, jak człowiek, którego coś zaskoczyło.

Minęliśmy w niewielkiej odległości Piątą i Czwartą. Były to martwe globy o niestałych jądrach. Dla spokoju sumienia przeprowadziliśmy stereotypowe badania. Ich wyniki potwierdziły dane, dostarczone przez sondy radiowe i tachdarowe. Zgodnie z oczekiwaniami, nie odkryliśmy nic zasługującego na uwagę.

Od dłuższego czasu neuromat wyrzucał na ekranie, w jego dolnym rogu, odległość od Trzeciej. Planety, z której od początku lotu dochodził charakterystyczny kociokwik fal radiowych. Myślałem, że może bliskość ich źródła ułatwi zadanie analizatorom. Nic podobnego. Potrafiły jedynie potwierdzić, że fale są emitowane przez sztucznie wzmocnione nadajniki. To samo wiedzieliśmy przed startem. Ba, od dobrych kilkudziesięciu lat.


W odległości ośmiuset tysięcy kilometrów od drugiego satelity Trzeciej, celu naszego lotu i miejsca lądowania poprzednich wypraw, ustawiłem statki w szyk stożkowy. W bocznych iluminatorach widziałem teraz cały czas fotonowe żądła, kłujące przestrzeń do granic widoczności najcieńszymi złotymi nićmi. Pozostawiały je dysze „Merkurego” i „Kwarka”. Jakby ktoś naciął prostym, niemożliwie płaskim ostrzem granatowe szkło, odgradzając nas od słonecznego świata. Nie był to najgorszy widok. Dla kogoś, kto przywędrowałby tutaj w poszukiwaniu widoków. Granat to granat i nic więcej. Tak przynajmniej mogłoby się zdawać. Ten tutaj wypełniała treść, jakiej próżno byłoby szukać w przestrzeni otaczającej Ziemię. Była w nim warstewka przezroczystej bieli i drobniutkie kryształki rozzłoconej purpury. Oczywiście żadne kryształki. Ale tak to wyglądało.

W sąsiedztwie najdalszego satelity Trzeciej, piątego z rzędu i nie przekraczającego rozmiarami średniej planetoidy, odbiór fal radiowych, emitowanych przez gospodarzy układu, wzmógł się do tego stopnia, że musieliśmy wyciszyć całe pasmo w centrali komunikacyjnej. Mieli chyba bazy nie tylko na drugim satelicie. Może należało najpierw rozejrzeć się po dalszych. Zrobiłbym tak, gdyby nikogo tu nie było przed nami. Tak jak się sprawy miały, nie mogłem zmieniać programu. W każdym razie nie chciałem.

Dolatywaliśmy do celu. Za kilkanaście minut przemówią dziobowe dysze, podobne do czarnych, wklęsłych reflektorów. Zacznie się ostatni etap lotu.

Zaczął się. Minęło jednak nie kilkanaście minut, lecz kilka sekund. Kabina zapłonęła czerwienią. Ściany rozjęczały się sygnałem alarmowym. W okienku wskaźników zaczął się gorączkowy ruch.

— Stop w szyku — powiedziałem.

W ułamku sekundy ekran zapłonął ogniem. Równocześnie dzioby statków satelitarnych ukryły się w wybuchach hamownic. Sunęliśmy morzem płonącego błękitu. Nie błękitu. To też był granat, o odcień tylko jaśniejszy od nieboskłonu.

Ogniowe pole przed nami przeszył krótki błysk. Drugi. Potem trzeci. Powtarzały się w regularnych odstępach. Równocześnie, z sekundowym opóźnieniem przemówiły baterie „Kwarka” i „Merkurego”.

Seria liczb. Jakimkolwiek systemem je zapisywali, sygnały laserowe musiały być dla nich zrozumiałe. Oczywiście jeśliby chcieli coś zrozumieć. I jeśli w tych statkach jest ktoś żywy.

Bo były to statki. Tachdar zupełnie wyraźnie przekazywał ich obraz na tarczę ekranu. Opływowe cygara, trochę nawet podobne do naszych. Może mniejsze.

— Zero — zameldował Snagg.

Zastopowaliśmy wreszcie. Ale to „zero” nie odnosiło się do szybkości. Nawet względnej. Snagg odczytywał z pulpitu centralki komunikacyjnej reakcję obcych na nasze sygnały. Dawno już musieli je odebrać.

Nie zmniejszyli nawet szybkości. Nie mówiąc o zmianie kursu. Jeśli ta zabawa potrwa jeszcze minutę, będziemy ich mieć na bezpośredniej wizji. Wtedy na nic już nie będzie czasu. Poza jednym.

Teraz dopiero odczułem skutki hamowania. Musiałem dobrze napinać mięśnie, żeby wykonać jakikolwiek szybszy ruch.

Na ekranie pojawiły się iskierki. Patrzyłem w nie chwilę. Który to raz? Drugi? Nie, trzeci. Dla nas trzeci. Ale po raz pierwszy na progu obcej Ziemi.


Trudno to nawet nazwać wybuchem. Przed naszymi oczami przeleciał jeden ognisty podmuch. Miotacz antymaterii zamknął w pierścieniu anihilacji obszar opasujący stukilometrowym obwodem pole, którego centrum stanowiły jeszcze przed ułamkiem sekundy dwa obce statki. Teraz nie było tam już nic. Tak nic, jak to jest możliwe tylko po spotkaniu uczciwej materii z równoważnym ładunkiem antyprotonów.

W kabinie „Urana” panowało milczenie. Przerwał je wreszcie Riva:

— A więc mieliśmy kontakt.

— Czysta robota — odezwał się ponuro Snagg. — Przynajmniej nie ma się czego czepiać.

Przez moment stanęła mi przed oczami twarz Liny. Kiedy to było? Tydzień temu? Miesiąc?

Przeszło sześć lat. Może już ma dom. Na Ziemi. A jeśli czeka? Cóż, to tylko jej sprawa. Itia także czeka. Od dawna już wie, że to ja poleciałem po Ustera. Obie myślą o mnie, od czasu do czasu. Jak o listonoszu, który ma przynieść pożądaną przesyłkę.

Gdyby to ciągle była pozoracja i gdyby Lina ją obserwowała, czy i teraz przyszłaby prosić, żebym się zanadto nie śpieszył?

Przymierzaliśmy się do orbity globu. Był to satelita, niewiele mniejszy od Luny, o podobnej strukturze geologicznej. Jego droga wokół Alfy wykazywała charakterystyczne dla całego układu zniekształcenia. I był zamieszkały. Jak Luna.

Tylko nie przez ludzi. I nie przez istoty, którym spodobaliśmy się na pierwszy rzut oka.

Drugiego września o piątej osiemnaście rano, czasu Budorusa, dysze czołowe naszych rakiet buchnęły strugami gazu. Byliśmy już na kursie orbitalnym. Za kilka minut rozpoczniemy pierwsze okrążenie globu.

W tym momencie po raz trzeci rozjęczały się w kabinie „Urana” sygnały alarmowe.

— To już przesada — mruknął Riva, uderzając w klawisze pulpitu.

— Łączność — upomniałem machinalnie.

Ale Snagg nie odpowiedział. Zauważyłem, że sprawdza coś szybko, zestawiając w kalkulatorze wskazania głównych zespołów neuromatu. Oderwałem wzrok od ekranu i spojrzałem na wskaźniki. Tak. To wyglądało inaczej. Tym razem automaty potrafiły nam powiedzieć dostatecznie dużo. I nic dziwnego. Wszystkie zespoły komputera reagowały na coś, co było bardzo jasno określone w ich programach. Bliskie sąsiedztwo ziemskiego statku.

— Stop w szyku — rzuciłem.

Ogień przed nami wzmógł się do potężnego, ciągłego wybuchu. Snagg pochylił się do mikrofonu i mówił spokojnie, tylko odrobinę podniesionym głosem:

— Uwaga, ludzie. Przed wami statki z Ziemi. Uwaga, ludzie. Przed wami statki z Ziemi. Zgłasza się ekipa inforpolu.

W pulpicie centrali komunikacyjnej płonął rój zielonych światełek. Wszystkie trzy statki wysyłały głos Snagga, wzmocniony bateriami generatorów, szerokim pasmem w stronę, gdzie automaty odkryły ziemski pojazd. Ale czujniki, które miały potwierdzić odbiór, pozostały milczące i ciemne.

Klucz zastopował.

— Sonda!

W kabinie rozległo się ciche plaśnięcie. Równocześnie w rogu głównego ekranu zapłonął niewielki czworobok. Wizja, którą podawała sonda komunikacyjna, wystrzelona z ładowni „Urana”. Trwało to pięć, może sześć sekund. Nagle czworobok zmatowiał, chwilę falowały w nim pasma, szare i granatowe, potem obraz rozmazał się, a kiedy ponownie ujrzeliśmy ostre światła gwiazd, ekran jaśniał w całym wymiarze. Równocześnie umilkł sygnał łączności, przekazywany bezpośrednio komputerowi.

— Sonda — powtórzyłem spokojnie.

Zabawa zaczęła się od początku. Druga sonda została pożarta przez przestrzeń, tak samo gładko jak pierwsza. Następnie identyczny los spotkał trzecią i czwartą.

Na ekranie widniał teraz powiększony wycinek powierzchni globu. Nad nią, jakby tuż nad najwyższym ze szczytów, otaczających kratery, unosiło się coś, co było niewidoczne dla naszych oczu, ale co wyraźnie wskazywała biała strzałka tachdaru. Tak, to był metal.

— Obejrzyjmy to z bliska — zdecydowałem. „Kwark” i „Merkury” poszły przodem.

Pierwszą rakietę dzieliło już od obiektu niewiele ponad dziesięć kilometrów. Raptem, bez najmniejszego sygnału ostrzegawczego pulpity kontrolne „Merkurego” przed fotelem Snagga ściemniały, zgasły, na moment zapłonęły znowu dziesiątkami kolorowych źrenic wskaźników, po czym jakby je zamknęły. Tym razem na dobre.

Snagg odczekał chwilę. Półtorej, dwie sekundy. Widział to samo co ja. Ha — mownice „Merkurego” strzeliły gwałtowną serią. Drugą. Na odmianę błysnęło za rufą statku. Dysze głównego ciągu. Rakieta manewrowała, jakby chciała zawrócić w miejscu. Widziałem raz coś takiego na poligonie. Nie skończyło się najlepiej.

— Sprzężenie?

Snagg nie odpowiedział. Uniósł się gwałtownie w fotelu. Jednym szarpnięciem zerwał plombę z przekaźnika automatycznego sterowania.

Dał mu pełną blokadę. Pomogło. Dysze „Merkurego” ściemniały.

Snagg cofnął ręce od pulpitu. Chwilę nie robił nic. Przyjemnie na niego patrzeć, kiedy pracuje. To te stymulowane reakcje nerwowe, lata ćwiczeń, psychotron i miniaturowe diody laserowe. Zresztą mniejsza z tym.

„Merkury” trwał bez ruchu. Ręce Snagga poruszały się teraz wolniej. Zaprogramował układ sterowania i ostrożnie, jakby umieszczał zapalnik w odkrytym miotaczu, sięgnął do dźwigni.

Nic.

Cofnął rękę i powtórzył operację. Tym razem pociągnął dźwignię szybciej, dwukrotnie.

Ułamek sekundy „Merkury” trwał martwo w przestrzeni. Już się zdawało, że i tym razem nic nie wskóramy, kiedy raptem jego rufowe dysze ożyły. Statek wykręcił powoli łeb i miękko nabierając prędkości, zaczął zataczać szeroki łuk. Minęło dziesięć sekund. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej wszystkie światełka pulpitu Snagga błysnęły nagle sygnałami. Dźwignia blokady wróciła na swoje miejsce. „Merkury”, potulny jak owca, zacieśnił łuk i doszlusował do „Kwarka”. Pomyślałem chwilę.

— Riva.

Spojrzał na mnie zdziwiony.

— Bierzesz „Urana” — powiedziałem. — Snagg przejmie od ciebie „Kwarka”. Idę tam.

Chwilę panowała cisza. Wreszcie Riva wstał, podszedł do mojego fotela i pochylił się, żeby lepiej widzieć tarczę tachdaru.

— Możemy podejść bliżej — zaproponował Snagg. — Ta strefa zaczyna się w bezpośrednim sąsiedztwie obiektu.

— Nie znasz jej zakresu — mruknąłem. — Może być kulista. Ale równie dobrze w kształcie nerki. Albo w ogóle nieregularna.

Wstałem i nie oglądając się na nich przeszedłem do śluzy. Wbiłem się w przygotowany skafander próżniowy, który automat natychmiast zapiął i uszczelnił, wziąłem pistolet laserowy, dwa miotacze, sprawdziłem reflektor i przycisnąłem czerwony klawisz włazu.

Rozległ się piskliwy syk, jakby tuż obok trafiła fotonowa seria. W ścianie rakiety otworzyła się podłużna szczelina.

Stanąłem na rogu, mając przed sobą pustkę. Ustaliłem kierunek, nastawiłem tarczę na ciągłą łączność, sprawdziłem nadajnik namiarowy skafandra i lekko, jakbym w upalny dzień wchodził do kamienistego potoku, dałem krok do przodu.

Загрузка...