— Chciałbym zobaczyć, jak to wygląda… — mruknął Riva.
Uporał się w końcu z kostką koncentratu, wstał i ruszył w stronę umywalni. Zaszumiało. Mdły zapaszek ciepłego, oczyszczającego gazu dotarł aż do naszych foteli.
Opowiedziałem im jeszcze raz, możliwie najwierniej, wszystko, czego doświadczyłem pozostając w strefie działania sił, stymulowanych przez obcy obiekt.
— Myślę, że będziesz miał okazję — rzucił beztroskim tonem Snagg, nie odwracając głowy. — Oby nie za prędko.
Riva wrócił na swoje miejsce, odetchnął głęboko i wpatrzył się w środek bocznego ekranu.
— Jutro lądujemy — zauważył po chwili, pozornie bez związku. Jakiś czas panowało milczenie.
— Tak… — odezwał się wreszcie Snagg — to tłumaczy utratę łączności z bazą. Nasze statki jeden po drugim właziły w to grzęzawisko i…
— Na razie nic niczego nie tłumaczy — przerwał Riva. — Jeśli teraz zaczniemy wyciągać wnioski, nie zajdziemy daleko.
Przyznałem mu w duchu rację.
— Nazwijmy to pole strefą zerową — powiedziałem. — Co do wniosków, zgadzam się z Rivą, że trzeba poczekać, aż zbierzemy więcej danych. Na podstawie tego, co wiemy dotychczas, można założyć, że było tak, jak mówi Snagg.
— Interpretacja? — skrzywił się Riva.
Nie odpowiedziałem. Skinąłem głową w stronę Snagga. Ten odczekał chwilę i zaczął mówić:
— Mieszkańcy Trzeciej przyjmują przybyszów z Ziemi pigułkami, paraliżującymi łączność. Instalują w nich jakieś generatory, wytwarzające pola, które nazwałeś strefami zerowymi — musnął mnie przelotnym spojrzeniem. — I „Monitor”, i dwa następne statki utrzymywały kontakt z baza, dopóki nie znalazły się w obrębie tych stref. Nie wiemy, co się stało z załogą wyprawy kontaktowej. Natomiast „Proxima” prawdopodobnie wylądowała. Słyszeliśmy głosy… byli już na powierzchni satelity. Mniejsza z tym… na razie.
— Na razie… — zgodził się Riva.
— Strefa zerowa jest stosunkowo niewielka. Manewrując na orbicie, nawet w sposób nieskoordynowany, statek może ją przecinać wielokrotnie, może ją…
— Raczej: je — wtrąciłem. — Prawdopodobnie tworzą pierścień obronny. Nie licząc tych, które wystrzeliwują na spotkanie rakiet, przybywających z zewnątrz systemu Alfy.
— Jak to było z nami — wtrącił znowu Riva.
— Uhm. Mamy za to nieco więcej danych dotyczących losów „Heliosa”. Weszli na orbitę. Przygotowali załogę do lądowania. Kontrolowali zapewne, jak to się zwykle robi, manewry bliźniaczego statku. I nagle stracili z nim łączność. Ich aparatura działała jeszcze normalnie.
— Ludzie — powiedział Riva.
— Ludzie — przytaknął Snagg. — Ludzie działali normalnie. A więc to nie „Helios”, tylko „Proxima” jako pierwsza dostała się w tę strefę. Wtedy, kiedy podchodziła już do lądowania. Thorns robił, co mógł. Wysłał sondy, które jednak lecąc w kierunku „Proximy”, musiały przeciąć pole wygaszające łączność. Więc zdecydował się na zmianę orbity. I wpakował statek w tę samą strefę, w której tkwił już pierwszy.
— Koniec zabawy — powiedziałem. — Dalej będzie tylko czysta zgadywanka. Wiemy, że opuścili statek. Na pokładzie został Areg. Może zresztą poleciał ze wszystkimi i wrócił potem, kiedy zdał sobie sprawę, co się dzieje. W każdym razie opuścił jeszcze na jakiś czas strefę zerową. Świadczy o tym fakt, że udało mu się nawiązać przynajmniej jednostronną łączność z powierzchnią globu. Głosy, które słyszeliśmy, zelektryzowały go do tego stopnia, że zabrał ostatnią rakietkę i poleciał. Potem komputery „Heliosa” znowu wpadły w pląsawicę. Kiedy statek jeszcze raz opuścił skażone pole, na pokładzie był już nie Areg, lecz Thorns. Prawdopodobnie ranny, jeśli to jego skafander znaleźliśmy w kabinie. Mógł to być przypadek. Albo i nie. Poza tym licho wie, czy odniósł tę kontuzję na powierzchni satelity, czy też w drodze na orbitę. Albo wewnątrz statku. Zresztą mniejsza z tym. Wiemy, że przeżył kilka lat. I chyba nie on jeden. A więc musimy postępować ostrożnie…
— Uhm… — Riva uniósł głowę i spojrzał w sufit. — Jak długo się da…
— Damy im szansę — powiedział Snagg, tak cicho, że ledwo usłyszałem. Dłuższą chwilę panowało milczenie.
— Co się tam działo, na dole?… — mruknął wreszcie Riva.
— Bili się — Snagg wzruszył ramionami.
— Nie słyszałem głosów obcych…
— Jutro zobaczymy — przerwałem Rivie, prostując się. — Szkoda, że nie mamy specjalisty — cybernetyka. Może potrafiłby coś powiedzieć o generatorach, stymulujących te strefy. To w tej chwili najważniejsze.
— W każdym razie radzą sobie i z łącznością, i ze sterowaniem — stwierdził po chwili namysłu Snagg.
— Centra nerwowe — powiedział Riva. — Wystarczy zaatakować jedno ogniwo w układzie prospektywnym mózgu… chociażby falami elektromagnetycznymi…
Zastanowiłem się.
— Nie. Moc pól elektromagnetycznych, wytwarzanych przez bioprądy, nie osiąga wielkości progowych. Fale nie mogą oddziaływać na takie pola.
— Niemniej już dwieście lat temu ludzie umieli pobudzać na odległość wypreparowane nerwy i mięśnie. I to właśnie działając polami elektromagnetycznymi niskiej częstotliwości. Do stu herców.
— Umieli aż tyle? — rzucił od niechcenia Snagg.
— Także zwiększać pobudliwość ośrodków układu nerwowego.
— Czy te strefy mogą oddziaływać na korę mózgową? — spytał nagle Riva.
— Uhm…
— Przypuśćmy, że powodują defekty samoregulacji…
— Defekty osobowości — przerwał Snagg,
— Niech będzie — przystałem. — Działając właśnie na starszą filogenicznie część kory. Tam powstają uczucia…
— Samoregulacja musi mieć sprzężenie zwrotne — Snagg pokręcił głową.
Riva spojrzał na niego z nagłym zainteresowaniem.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
Snagg zaczerpnął głęboko powietrza.
— Próbuję sobie wyobrazić wzór, ogólny wzór na sprzężenie zwrotne…
— Zna go każde dziecko — parsknął Riva.
— Z cybernetyki — stwierdziłem. — Nie z fizyki. Zaczynałem się domyślać, o co chodzi Snaggowi.
— A gdybyś go sobie umiał wyobrazić? — Riva utkwił wzrok w czubkach swoich butów.
— Wiedziałbym wówczas, że to samo mógł kiedyś pomyśleć ktoś inny… i nadać tej myśli konkretny kształt.
— Kształt piguł stymulujących strefy zerowe?
— Właśnie.
Tym razem milczeliśmy nieco dłużej.
— Dobra — powiedziałem wreszcie. — Sprzężenia to coś, co mamy w małym palcu. Jeśli je nam odbiorą…
— Zostaną tylko palce — wysyczał Riva.
— Tak. Wiem z praktyki, że nie jest bez znaczenia, o czym myślimy, wchodząc w te przeklęte strefy. Od teraz skupiamy uwagę na zadaniu, jakie mamy wykonać. Koniec. Żadnych rozmów. Snagg?
— Tak?
— Ustal współrzędne „Heliosa”. Nadajnik namiarowy z podwójnym zapasem energii. Generatory, które uruchomiliśmy, niech pracują dalej. Za dziesięć minut rozłączymy statki. Przepal linę. Lądujemy w promieniu pięciu kilometrów od źródła ostatniej emisji, odebranej przez „Heliosa”. Pogotowie za dwadzieścia minut.
Snagg skinął głową i pochylił się nad pulpitem. Riva siedział jeszcze kilka sekund bez ruchu, następnie wstał i podszedł do ekranów „Kwarka” i „Merkurego”.
— Rozruch.
— Tak, rozruch — głos Snagga brzmiał jak zawsze. Jego wzrok ślizgał się obojętnie po okienkach czujników. Ręce leżały nieruchomo na kontaktach pulpitu.
— Współrzędne.
— Tak, współrzędne — powtórzył Riva.
— „Kwark”, „Merkury”, do korytarza.
Nie upłynęło pięć sekund, a z głównych dyszy statków satelitarnych strzeliły krótkie płomienie. Ich łby zbliżyły się do siebie i z niedostrzegalnym dla gołego oka przyspieszeniem wycelowały w środek tarczy globu. Nie poczułem nic. Szliśmy jedną tysięczną mocy, jaką rozwijają silniki w czasie startu w atmosferze.
Mijały minuty. Tarcza globu rosła powoli, wypełniła horyzont, krawędzie cieni na jej powierzchni uwypukliły się w poszarpaną sinusoidę wzgórz. Na wysokości siedmiu kilometrów przecięliśmy linię terminatora i wpadliśmy w noc. Zaterkotał geiger. To „Kwark” sygnalizował niesłychanie rozrzedzoną chmurę radioaktywnego pyłu. Dwa czy trzy razy ujrzeliśmy pod sobą miniaturowe rozbłyski. Ale w kabinie nie padło ani jedno słowo. Żaden z nas nie oderwał wzroku od czujników i ekranów.
Tak jak powiedziałem, myślałem o tym, co mamy zrobić i tylko o tym.
Tak powiedziałem…
Nagle uprzytomniłem sobie, że przed przystąpieniem do lądowania rozmawialiśmy chwilę. Wszyscy trzej. Wymieniliśmy luźne przypuszczenia, refleksje, wdaliśmy się w spekulacje myślowe, pozbawione w gruncie rzeczy realnych podstaw i nie prowadzące do wniosków, bezpośrednio poprzedzających działanie. Jak do tego doszło? Czy przestaliśmy być ekipą inforpolu, idealnie zgodnie przyjmująca i interpretująca każdy fakt, każdą informację, jakbyśmy byli jednym mózgiem, od dziecka prowadzonym ku bezbłędnej precyzji oceny zjawisk, ugruntowanej w kręgu psychotronu i zautomatyzowanej w ciągu lat ćwiczeń? Nie. A więc co?
Tym razem natychmiast odrzuciłem to pytanie. Musiałem skupić całą uwagę na zadaniu. Pomyślałem tylko, że była to zapewne pierwsza tego rodzaju rozmowa w historii Korpusu.
Znajdowaliśmy się znowu nad półkulą dzienną. Przewaliliśmy się kilometr nad powierzchnią w szyku stożkowym, amortyzatory foteli miauknęły boleśnie, spóźniając się jak zwykle o ułamki sekund, rakiety przekoziołkowały. Stojąc na ogniu schodziliśmy w dół, w ekranach rósł z każdą chwilą obraz łagodnych pagórków, spływających ku zachodowi w rozległą równinę. Najbliższe wzgórze, palone odrzutem, zaczynało już kopcić, z rufy wysunęły się rozczapierzone zastrzały kratownic, sąsiednie zbocze rozbłysło jeszcze raz pomarańczową łuną. Potężne, sprężyste uderzenie teleskopów.
Staliśmy.
— Do startu!
— Tak, do startu — powtórzył spokojnie Riva.
Trwaliśmy bez ruchu, z rękami zawisłymi nad pulpitem sterowniczym. Mijały sekundy. Mniej więcej sto metrów dalej, u stóp wzgórza, siadał „Merkury”. „Kwark” zniknął nam na moment z oczu. Po chwili ukazał się znowu, już znacznie bliżej. Snagg naprowadzał go na najwyższy punkt wzniesienia. Chodziło o pole ostrzału. Poza tym będzie służył jako radiolatarnia. My lądowaliśmy w połowie zbocza, w równej odległości od obu statków towarzyszących.
Odczekaliśmy dziesięć minut. Komputer powtórzył dane, uzyskane z widmowej analizy gruntu. Uczciwa skorupa, przynajmniej z jej strony nie groziły nam żadne niespodzianki. Chmura pyłu, wzniecona przez odrzut przy lądowaniu klucza, opadała powoli. Butler milczał. Soczewka kontrolnej lampki geigera wyglądała jak niewinny, czarny guziczek. Głośniki nasłuchu zewnętrznego nie przynosiły żadnego niepokojącego szmeru. Poza poskrzypywaniem części pancerza i hamownic, rozpalonych w czasie lądowania. Ale to były znane, swojskie głosy, które nie docierały do naszej świadomości.
— „Kwark” — powiedziałem.
Snagg pochylił się nad pulpitem.
— Podwójny pierścień.
Wokół dziobu rakiety, sterczącej ze szczytu wzgórza, otworzyła się wąska, czarna kryza. Cały klucz znalazł się wewnątrz pola ostrzału miotacza antyprotonów. Zaprogramowaliśmy jeszcze automaty celownicze „Merkurego” i statku macierzystego. Dziób „Kwarka” rozchylił się następnie jak pękający owoc, po czym wychynęła z niego wysoka na trzydzieści metrów antena, która rozbudowała się u góry w pajęczy reflektor. Ten statek przejął teraz funkcję naszej centrali komunikacyj nej.
— Kod — rzuciłem.
— Tak, kod.
Odczekaliśmy, aż pokładowy kalkulator skończy przekazywać dane o lądowaniu i wstępne badania gruntu do nadajnika. Baza otrzyma pełny meldunek. Zrobiliśmy już więcej niż dwie poprzednie ekspedycje. Tylko że one przyleciały tutaj bez zaprogramowanych miotaczy. To znaczy tak zaprogramowanych, żeby zmiatały z drogi wszystko, nie czekając na ewentualne spóźnione przyjacielskie gesty ze strony obcych. I nie były ekspedycjami Korpusu.
W piętnastej minucie po lądowaniu opadły podłużne płaty klap transportowych. Zjechały po nich, pędzone bezgłośnymi silnikami, nasze pojazdy. Wokół kratownicy „Urana” ustawiły się trzy „Skorpiony”, podobne do płaskich, pancernych owadów z zadartymi odwłokami. Od strony „Merkurego” zbliżył się „Phobos”, najcięższa z maszyn, przeznaczonych do eksploracji nie znanych lądów.
W całej flocie Korpusu było wszystkiego kilkanaście tego typu pojazdów. „Phobos” miał zainstalowany uniwersalny miotacz antymaterii i autonomiczną aparaturę neuromatu. Zapasy energii w jego ładowniach były praktycznie niewyczerpane.
— Spróbuj się tu wygodnie urządzić — powiedziałem do Snagga. — Riva idzie ze mną.
Skinął lekko głową. Nie spojrzał nawet w moją stronę.
Ubieraliśmy się bez pośpiechu. Skafandry ważyły tutaj trochę więcej niż na Lunie. Wzięliśmy pełny zestaw kontaktowy i wszystko, co trzeba, na wypadek gdyby obcy bardzo nie życzyli sobie kontaktu.
Stojąc w otwartym włazie, powiodłem spojrzeniem wzdłuż linii horyzontu. Łagodne, niemal regularne garby pagórków wznosiły się ku wschodowi aż do zamykającej widnokrąg poszarpanej ściany, otaczającej zapewne wygasły przed tysiącami lat krater. Bardziej na północ, tylko bez porównania dalej, podobna grań znaczyła swoją obecność nikłą, fioletową niteczką. Spojrzałem w prawo. Tutaj obłe wierzchołki wzgórz, przypominających nadmorskie wydmy, biegły nieskończonymi szeregami po kres horyzontu.
Obca ziemia. Nawet nie ziemia. Satelita. Ani śladu obecności gospodarzy. Miły, bezludny ląd. Co z tego, że obcy. Tylko że ten ląd nie był bezludny. Gdzieś, wśród tych wzgórz, w sąsiedztwie skalnych grzebieni lub kraterów lądowali przybysze z Ziemi. Tej prawdziwej. I oni również nie stanęli na bezludnym lądzie. I nie wśród istot, które by marzyły o gościach z naszego układu.
Podciągnąłem pas, odwróciłem się plecami do otwartej przestrzeni i zszedłem na płaską łapę windy, której prowadnice biegły wzdłuż zastrzału, wpartego dolnym końcem w grunt globu.
Stanąwszy na dole, odwróciłem się znowu i dałem krok do przodu. Twarde, lite podłoże. Tupnąłem. Zadźwięczało, jakbym uderzył pięścią w pancerz wielkiego dzwonu. Postąpiłem kilka kroków w kierunku „Phobosa”. Za sobą usłyszałem stąpanie. Riva także stanął już na powierzchni drugiego satelity. Trzeciej, planety obcego słońca, bardziej obcego niż ktokolwiek z nas mógł to sobie wyobrazić przed pierwszą wyprawą.
— Wszystko w porządku — usłyszałem spokojny głos Snagga. — „Helios” daje namiar.
— Dobra — mruknąłem. Odwróciłem się i skinąłem na Rivę. Po chwili gramoliliśmy się z trudem na pancerz „Phobosa”, uważając, by nie zaczepić aparaturą skafandrów o klapy strzelnic i wysięgników.
Minęło dwadzieścia minut. Oddalaliśmy się spiralnym torem od lądowiska, przeczesując teren falami radaru i sondami. Echo sygnałów wracało niezmiennie do czujnych uszu neuromatu i wodzików automatów celowniczych, nie przynosząc żadnych niepokojących wieści.
„Phobos” szedł miękko na poduszce powietrznej, zgrabnie przeskakując wierzchołki wydmowatych wzgórz. Jego silniki pracowały bezszelestnie, tylko na bardziej stromych wzniesieniach budziło się w nich delikatne granie.
W kabinie było niewiele mniej miejsca niż w sterowniach rakiet typu „Uran”. Co do ładowni, można by w niej pomieścić bez trudu załogę niewielkiej stacji kosmicznej.
W miarę posuwania się w głąb lądu, grunt niepostrzeżenie zmieniał barwę. Żółć mieszała się z fioletem, tu i ówdzie wypełzały łachy błękitu, wszystko to ciemniało stopniowo i stawało się coraz bardziej niepodobne do powierzchni któregokolwiek globu czy asteroidy, wędrujących po obszarach naszego układu słonecznego. Chwilami w skalistym podłożu, w miejscach pozbawionych warstwy żwiru czy pyłu, otwierały się kręte kanaliki matowej czerwieni. Tak jakby powierzchnia globu nie zatrzymywała promieni słonecznych, jakby światło docierało do płytkich warstw geologicznych i załamywało się równocześnie w kryształach najrozmaitszych minerałów. Widok był piękny, ponieważ polatywanie „Phobosa” powodowało pozorny ruch i przemieszczanie się wszystkich tych barw. Ale nie dla widoków przylecieliśmy tutaj.
Coraz wyżej wznosiły się na wschodzie strzępiaste stożki skał, mur, jaki tworzyły, przestał być zwarty i jednolity, można już było rozróżnić poszczególne granie i turnie. Przed najwyższym pasmem czerniał długi, ginący za horyzontem rów o niemal idealnie równych brzegach. Przypominał gigantyczną fosę, strzegącą dostępu do skalistej twierdzy. Pagórki, zbiegające ku brzegowi owego rowu, stawały się szersze i niższe, spływając w lekko nachyloną równinę. Siedzieliśmy bez ruchu i milcząc chłonęliśmy przestrzeń przed tępo ściętym dziobem „Phobosa”, przenosząc wzrok z ekranów w podłużne, łukowate wizjery. Podobnie jak w kabinach rakiet, sterownię pojazdu opasywał rząd ekranów. Pod nimi ciągnęły się jednak zwykłe pancerne okna. Sama kabina była okrągła, o kształcie spłaszczonej półkuli nasadzonej zaraz za dziobem na potężny korpus. W rakietach, ze względu na przeciążenia występujące przy lądowaniu i w czasie startu, fotele załogi są umocowane na stałe. Tutaj pozwolono sobie na większy luksus. Chcąc zmienić położenie, można było odwrócić całą wieżyczkę. Same fotele również były obrotowe. Miało to pewne znaczenie w sytuacjach wymagających szczególnie bacznej obserwacji i operatywnego działania.
Na początku drugiej godziny marszu pochwyciłem kątem oka nikły, krótkotrwały rozbłysk nad którymś z najbliższych szczytów. Automat zareagował natychmiast, w ułamku sekundy skierowując w tę stronę lufy czujników.
— Lustro? — zapytał Riva. Było to pierwsze słowo wypowiedziane w kabinie „Phobosa”, od kiedy zasiedliśmy w jej niskich, oplecionych przewodami fotelach o wysokich oparciach.
— Sygnał świetlny ze wschodu — rozległ się z głośniczka głos Snagga. — Podaję współrzędne…
— Zostaw — rzuciłem. — Widzieliśmy.
Mimo to podał współrzędne. Neuromat statku sprawdził informację.
Nie bez pewnej satysfakcji przyglądałem się cyferkom, wyskakującym w ekranie kontrolnym. W okienku automatów celowniczych obudziło się już przed chwilą ostrzegawcze żółte światełko.
— Wołam Thaala — domagał się Snagg. — Mówcie, co u was.
— Nie masz nas na ekranie? — spytał spokojnie Riva.
Trwało chwilę, zanim odpowiedział.
— Mam.
Zabrzmiało to jak zatrzaśnięcie drzwi pokoju, który się opuściło bez zbytniego żalu. Riva uśmiechnął się. Pierwszy raz widziałem jego uśmiech.
Nowy błysk, bliższy i ostrzejszy. Usłyszałem narastające buczenie automatów, pomyślałem, że mamy awarię jakiegoś podzespołu i gwałtownym wyrzutem ramienia zablokowałem spust miotacza. Dobiegł mnie okrzyk Rivy, którego głos zagłuszył jednak jazgot głośnika. Okienka czujników rozjarzyły się kłującymi wzrok światłami, kątem oka spostrzegłem jeszcze metaliczne odbicie na gasnącej tarczy radaru, ręce mi opadły, w ustach poczułem słony smak potu i zamarłem w bezruchu. Trudno mi powiedzieć, jak długo to trwało. Nie myślałem o niczym. Wsłuchiwałem się w piekielny hałas, wypełniający kabinę, ale nic nie usiłowałem zrozumieć. Tak jakby nic do mnie nie docierało. Kiedy się ocknąłem, kabina wykonała pełny obrót, przed sobą mieliśmy znowu wspinające się garby wydm czy wzgórz. Głośniczek zachłysnął się nagle i umilkł. Wyraźniej zabrzmiał teraz czyjś głos. Natarczywy, jęczący, przewiercający czaszkę na wylot.
— Czego wrzeszczysz?!!! — ryknąłem, zaciskając pięści na poręczach i podkurczając nogi. Poderwałem się, chciałem go dosięgnąć, ale fotel był pusty. Ogarnęła mnie nieprzytomna, zwierzęca wściekłość. Miał pilnować porządku. To był jego psi obowiązek.
— Poczekaj — wycharczałem — dostanę cię…
Skoczyłem. W tym samym momencie poczułem tępy ból w głowie. Uderzył mnie. Chce się mnie pozbyć.
— Nie pozbędziesz się… — syczałem, wywijając na oślep rękami. Wreszcie go zobaczyłem. Tkwił, wciśnięty plecami w wąską przerwę między pulpitem a pokrywą przystawki pamięciowej, przechylony głęboko do tyłu i spoglądał na mnie szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. Był bez hełmu. Jego twarz zalewał pot, zlepione kosmyki włosów przykleiły mu się do czoła. Z półotwartych ust ciekła strużka śliny.
— Boisz się!!! — krzyknąłem tryumfalnie.
Zaraz przestanie się bać. Niech tylko wyplączę nogi z tych przeklętych przewodów… boi się…
Znieruchomiałem. Strach. Riva się boi…
Nie bardzo zdając sobie jeszcze sprawę z tego, co robię, uniosłem dłoń, pozbawioną rękawicy, i ile siły wyrżnąłem nią w pancerne okucie ekranu. Poprawiłem, raz i drugi. Wypróbowany sposób — przemknęło mi przez myśl. Uśmiechnąłem się. Ale zaraz potem oprzytomniałem. Przynajmniej na tyle, żeby rzucić się w stronę rozrządu celowników. Uderzyłem kolanem w łożysko fotela i waląc się już głową na dół, między podstawy ekranów, zdążyłem jeszcze szarpnąć bezpiecznik, blokujący spust miotacza. W tym samym ułamku sekundy ekrany pojaśniały. Zgiełk ucichł, jak nożem uciął. Dobiegł mnie jeszcze cienki, niemal nieuchwytny syk. Zrozumiałem, że „Phobos” otworzył ogień. Trafiłem głową w twardą, kanciastą obudowę i na moment wszystko się skończyło.
Kiedy ponownie otwarłem oczy, ujrzałem tuż nad sobą twarz Rivy. W jego wzroku było coś, co powinno mnie zastanowić. Ale nie przyglądałem mu się dłużej niż kilka sekund. Mój umysł pracował już normalnie.
Butler milczał. Na jakiś czas miałem go z głowy. Przynajmniej dopóki sytuacja się nie wyjaśni i będę mógł poszperać w głośniku.
Wyplątałem ramię z przewodów zasilających i wtedy dopiero udało mi się dosięgnąć podstawy ekranu. Usiadłem.
Riva wyprostował się powoli i oparł o poręcz fotela. Wciąż przyglądał mi się badawczo, ale wyraz jego twarzy powoli łagodniał. W dalszym ciągu nic nie mówił.
Cała scena rozegrała się w czasie nie dłuższym niż dziesięć sekund. Kiedy się podniosłem i dotarłem na fotel, ekrany gorzały jeszcze ogniem. Otaczające nas niskie wzgórza, fioletoworudy grunt, chmury pyłu, zalegającego zagłębienia, wszystko to zniknęło w płomieniu anihilacji. Dokoła nas zaczął się formować ponury, mroczny mur, na kształt monstrualnej baszty, który, jeśliby patrzeć z zewnątrz, musiał powoli przybierać kształt gigantycznych rozmiarów grzyba.
Sięgnąłem do pulpitu i nacisnąłem klawisz. Poczułem nikłe, rosnące przyspieszenie, „Phobos” zakołysał miękko raz i drugi, w kabinie zrobiło się nagle tak ciemno, że aż rozbłysły wewnętrzne reflektory, choć nie na długo.
Przez ekrany zaczęły przelatywać rzedniejące pasma mgły i raptem ujrzeliśmy w iluminatorach spokojny, zalany słońcem krajobraz. Odwróciłem wieżyczkę w stronę zamykających horyzont gór i zastopowałem.
Zaczerpnąłem głęboko powietrza i ostrożnie, jakbym zdejmował zniszczone opakowanie z drogocennej wazy, uniosłem hełm. Załomotało mi w głowie, każde uderzenie przyspieszonego pulsu odczuwałem jak dotkliwy cios. Zsunąłem rękawicę z lewej dłoni i obmacałem czaszkę. Guz nad lewą skronią. Poczułem pod palcami lepką wilgoć. Tak, jakby mnie ktoś poczęstował grubym, kanciastym drągiem. Ale to nie był drąg. Poszukałem spojrzeniem krótkiego występu, stanowiącego przedłużenie podstawy ekranu. Nikt mnie nie uderzył. Bzdura.
No więc to byłoby załatwione. Przemogłem ból i odwróciłem głowę, żeby popatrzeć na Rivę. Stał cały czas bez ruchu, oparty o fotel. Spostrzegłszy, że mu się przyglądam, uniósł odrobinę rękę, machnął dłonią i odwrócił się. Obszedł oparcia foteli, zerknął w czujniki i usiadł ciężko, przeciągając się i prostując nogi na całą ich długość. Nie patrzył już w moją stronę.
Skupiłem uwagę na obrazie, jaki przekazywał ekran czołowy. Próbowałem odszukać wzgórze, gdzie zauważyliśmy przedtem ten błysk.
— Pamiętasz, gdzie to było? — mruknąłem wreszcie.
Zwolniłem automaty celownicze. Wieżyczka drgnęła i przesunęła się dwa stopnie w prawo.
— Zostaw… — odpowiedział mruknięciem, jakby z niechęcią.
Nie zostawiłem. Zawróciłem „Phobosa” i omijając szerokim łukiem pole bezpośredniego zetknięcia gruntu z antymaterią, nad którym wciąż jeszcze wisiał słup gęstej, czarnej chmury, odnalazłem linię naszego marszu, zanim został przerwany przez ów prezencik, przesłany nam drogą powietrzną. Jeszcze raz zwróciłem pojazd dziobem w stronę gór i zastopowałem.
Tak, to był ten szczyt. Pamiętałem otaczające go turnie, a zwłaszcza jedną, przypominającą jurajską maczugę skalną.
Przerwałem na chwilę sprzężenie automatów celowniczych z ich uniwersalnym programem, zapisanym w pamięci komputera, podciągnąłem prowadnicę baterii laserowej i naprowadziłem ją nie śpiesząc się, jak na ćwiczeniach. Dotknąłem spustu. Wziąłem minimalną poprawkę i krótkie, prostokątne lufy „Phobosa” połączyły się na kilka sekund najcieńszymi, promienistymi drogami z wierzchołkiem odległej o kilka kilometrów skały.
Odjąłem rękę od pulpitu i czekałem. Nic.
— Mam nadzieję… — zaczął Riva, ale nie skończył.
Z trafionego szczytu uniosła się smużka dymu. Tak jak na Ziemi w mroźny, bezwietrzny dzień, kiedy zapali się w jakimś muzealnym kominku. Śladu ognia, wybuchu, nic. Tylko ten spokojny dym, unoszący się prościutką smugą w pozbawioną atmosfery przestrzeń, otaczającą glob.
— Mam nadzieję — podchwyciłem — że nie spaliliśmy im żadnego pomnika. Nie odpowiedział. Siedział chwilę bez ruchu, naburmuszony, po czym uśmiechnął się nagle, zwracając twarz w moją stronę. Ale nie był to radosny uśmiech.
Przed chwilą chciałem go uderzyć… jeśli nie zrobić coś jeszcze gorszego. Wściekłem się na niego. A on konał ze strachu. Bał się mnie. Nonsens. Coś, co nie może się zdarzyć. A jednak tak było. Na wszystko byliśmy przygotowani. Niemal na wszystko. Na to nie. Tego jednego nikt nie przewidział. Że stracimy kontrolę nad własnymi odruchami i własnymi myślami. Istoty, które stać na wymyślanie i posługiwanie się takimi diabelstwami, nie zasługują doprawdy na żadne względy.
Uniosłem do oczu prawą dłoń. Była opuchnięta i miękka, przypominała zgniły owoc o postrzępionej łupinie. Coś trzeba było z tym zrobić.
Wypatrzyłem głębsze od innych siodło między pagórkami i skierowałem tam „Phobosa”. Kiedy skryliśmy się za niskim, gładkim zboczem, wyłączyłem silniki. Pojazd opadł łagodnie i przywarł do powierzchni gruntu. Wstałem, zrzuciłem skafander i zabrałem się do głośnika mojego wiernego butlera.
Minęło półtorej godziny. Od dobrej chwili tkwiłem już z powrotem w skafandrze i wsłuchiwałem się w zrzędliwe pobekiwanie aparatury, nie szczędzącej mi dobrych rad. Moją głowę spowijała elastyczna torba, pełna niedostrzegalnych gołym okiem obwodów. Przechodziłem błyskawiczną kurację, przepisaną przez zespół diagnostyczny. Dłoń miałem unieruchomioną. Jakiś czas będę musiał na nią uważać. Krzepy mi nie brakowało. Niewiele, a rozwaliłbym ten pulpit, z jego pancerną obudową. Tego mnie nie uczono. A jednak gdybym tłukł tą ręką odrobinę słabiej…
Rozmowę ze Snaggiem mieliśmy już za sobą. Szczegółowy meldunek poszedł do bazy. „Uran” przyjął kod z potwierdzeniem odbioru wiadomości o „Heliosie”. Nasi szefowie z Budorusa uważali, że statek trzeba wyposażyć i zostawić na orbicie w charakterze rezerwowej bazy. Natomiast nie zająknęli się nawet na temat tego, co powiedzieliśmy im o strefach zerowych. Prawdopodobnie nic nie zrozumieli. Lub też uznali, że i tak nie mogą nam pomóc i wobec tego nie ma się co roztkliwiać. Jakbym słyszał Jeusa: „Mają zadanie, albo im się uda, albo nie, bez względu na nasze spekulacje…”
Ciekaw byłem, co zrobią, jeżeli nam się nie uda. Wyślą następną ekipę? Chyba tak. Z tym, że to zagadnienie, przynajmniej dla nas, musi pozostać niesprawdzalne.
W bocznym czujniku centralki komunikacyjnej pulsowało światełko, potwierdzające stałą łączność z kabiną „Urana”. Snagg prosił jednak, żebyśmy osobiście potwierdzili przekazy automatów. Jakby się bał, że nasze nerwy odmówią posłuszeństwa i że neuromat tego nie zauważy. Zgłaszał się co minutę. Powiedziałem mu w końcu, żeby się wyłączył. Mruknął coś i umilkł.
Po dwóch godzinach od momentu otwarcia ognia radioaktywna chmura za nami osiągnęła wysokość kilku kilometrów. Nad samą powierzchnią gruntu pozostał zaledwie nikły jej ślad, w postaci popielatej, półprzeźroczystej mgiełki. Tylko okienka geigerów jarzyły się pomarańczowym światłem. Ale tak będzie tutaj jeszcze przez wiele dni.
Uruchomiłem silniki. Kiedy nabrały mocy, sprawdziłem automaty celownicze, zdjąłem z głowy opatrunek i włożyłem kask.
— Nie dojedziemy — mruknął Riva, wysuwając brodę do przodu i wskazując wrzynające się w horyzont turnie.
— Nie — przyznałem.
Dla unoszącego się na powietrznej poduszce „Phobosa” nie było drogi niedostępnej. Ale prowadzenie pojazdu wzdłuż pionowych ścian, nad przepaściami i piargami skalnymi, w warunkach stałego zagrożenia ze strony obcych, oznaczało ryzyko, graniczące z szaleństwem. Nie mówiąc o owym rowie czy rozpadlinie, odgradzającej płaskowyż od szczytów, której pokonanie musiałoby nam zająć ze dwa dni piekielnej wspinaczki.
— Rozejrzyjmy się — powiedziałem bardziej do siebie niż do Rivy, zaciskając lewą dłoń na rękojeści steru.
Silniki zamiauczały, wynosząc pancerny ciężar „Phobosa” na wierzchołek wzgórza, pod którym przyczailiśmy się po pierwszej potyczce. Zastopowałem.
W otaczającym nas krajobrazie nie zmieniło się pozornie nic od chwili, gdy lustrowaliśmy go stojąc w otwartym włazie statku, tuż po wylądowaniu. Taki sam milczący pochód regularnych wydm, ten sam martwy spokój, ta sama mozaika barw, nieruchomych teraz, ale gotowych podjąć piękny, niezrozumiały taniec przy najmniejszym poruszeniu pojazdu. Te same połamane grzebienie skał na horyzoncie. Jeżeli jednak przedtem mogliśmy chwilami ulegać złudzeniu, że trafiliśmy na ląd obcy, ale pusty, czekający od tysiącleci na odkrywców, to teraz nie mieliśmy już wątpliwości, że był to ląd wrogi.
Ostatecznie postanowiliśmy ruszyć na północny wschód, w stronę gór i, nie dojeżdżając do skalnego rowu, trzymać się nadal drogi równoległej do linii jego brzegu, w przyzwoitej odległości od przepaści.
— To może trwać dwa lata — rozległ się nagle w kabinie głos Snagga,
— Masz namiar naszej drogi? — spytałem.
— Uhm.
— Włącz go do programu i czekaj.
Mogły istotnie minąć lata, zanim szukając w ten sposób, po omacku, trafilibyśmy przypadkiem na ślad ludzi. Cóż stąd, skoro nie mieliśmy wyboru. Nasze odbiorniki oczywiście stale wyłapywały sygnały z Trzeciej i zapewne nie tylko z Trzeciej, lecz również z baz satelitarnych, ale podobnie jak na Ziemi czy w Budorusie komputery nie były w stanie wyłuskać z tego kociokwiku śladu jakiegokolwiek pasma znaczeniowego. A nadajniki naszych załóg, jeżeli te załogi jeszcze istniały, zachowywały martwe milczenie. Zresztą nie sądziłem, aby nam pozwolono bezkarnie buszować po tym lądzie dłużej niż przez kilka godzin. I w tym upatrywałem naszą szansę. Może to niemiłe, ale trudno.
Znowu chwyciłem ster. Nabierając szybkości „Phobos” zsunął się ze zbocza, zakołysał miękko wtaczając się na równinę i wziął kurs na północny wschód. Sterowanie przejęły automaty.
Od miejsca, gdzie zostawiliśmy „Urana”, przebyliśmy sto osiemdziesiąt kilometrów. Tępy, spłaszczony dziób pojazdu celował od pewnego czasu prosto ku północy. W odległości kilkudziesięciu metrów od lewej burty otwierała się czeluść skalnego kanionu. Nad jego przeciwległym krajem wisiały potworne, strzelające na kilometry w górę, przewieszone skalne ściany. Tu i ówdzie otwierały się w nich głęboko wcięte żleby, zasłane głazami, od których odchodziły potrzaskane, ostre żebra. Za nimi widniały masywy dalej położonych szczytów, dobiegających łukowato wyciętymi graniami do głównego pasma. Mimo to wydawało mi się, że cały ten groźny i potężny widok nie dorównuje ani majestatem, ani urodą skalnym masywom otaczającym kratery na Lunie.
Teren, nad którym wznosił się „Phobos”, był równy jak stół, miejscami przypominał starą, ziemską drogę. Barwy gleby, a właściwie powierzchniowych warstw skorupy globu jakby wypłowiały lub też my oswoiliśmy się już z ich kalejdoskopowym kontredansem.
Od pewnej chwili obserwowałem z uwagą widoczne przed nami, w odległości kilkuset metrów, łagodne wybrzuszenie z płasko ściętym, tarasowatym wierzchołkiem. Nawet po wielogodzinnej podróży przez bliźniaczo podobne do siebie wzgórza, przypominające gigantyczne piaskowe babki pochodzące z tej samej foremki, to jedno wybrzuszenie zwracało naszą uwagę niezwykłą regularnością rysunku. Ale na próżno wypatrywałem jakiegokolwiek szczegółu, załamania czy wypiętrzenia, które świadczyłoby o tym, że nie jest dziełem natury. Dopiero kiedy znaleźliśmy się tak blisko, że wzrok mógł już sięgnąć poza jego krawędź, odsłonił się przed nami idealnie gładki, jak zalany szkłem, niemal biały pas, szerokości około dziesięciu metrów, zbiegający prostymi brzegami w perspektywę, aż ku zamykającemu horyzont załamaniu łańcucha górskiego.
Zwolniłem, wprawiłem w ruch wieżyczkę, na wszelki wypadek zlustrowałem bardzo dokładnie okolicę, równocześnie przebiegając wzrokiem tarcze ekranów i czujników, po czym ostrożnie prowadziłem „Phobosa” na białą płaszczyznę, przejechałem kilka metrów i zatrzymałem pojazd.
— Lotnisko — bąknął Riva.
Tak to wyglądało. Jak pas startowy starego, sportowego lotniska. Ale nie widziałem w życiu pasa, który by się ciągnął, lekko licząc, pięćdziesiąt kilometrów.
Wywołałem Snagga i kazałem mu wysłać sondę.
— Tak, sonda — usłyszałem natychmiast.
Po upływie niespełna czterdziestu sekund na czołowym ekranie ukazała się srebrzysta struna, wędrująca ku środkowi tarczy. Sonda minęła nas na wysokości ośmiuset metrów i poszybowała nad gładzizną pasa.
— Przerzuć łączność — powiedziałem do Rivy.
Skinął głową i pochylił się nad pulpitem centralki komunikacyjnej. Ekran zmienił barwę, pojaśniał. Przecinała go prosta biała wstęga, nie skalana najmniejszą plamką czy nierównością. Z lewej strony, zlewające się na skutek ruchu sondy, placki wzgórz. Po prawej brzeg kanionu, odległy od skraju białego pasa o jakieś sto metrów. Dalej otwarta czeluść, której dno, nawet z tej wysokości, pozostawało niewidoczne. Podnóża skalnych ścian obraz już nie obejmował.
— Pojedź wyżej.
Snagg usłuchał od razu. Obraz zaczął się rozszerzać. W tym momencie w miejscu, gdzie biały pas ginął u stóp górskiego grzebienia, coś zalśniło. Wydawało mi się, że rozpoznaję kopulasty kształt, jakby dno wielkiej, odwróconej misy. Nagle ekran zasnuł się mgłą. Sekundę, może dwie, jej kłęby rozstępowały się jeszcze na mgnienie w różnych miejscach tarczy, ukazując rozmazaną biel. Potem ekran zaczął ciemnieć, zmatowiał, wreszcie zgasł zupełnie.
— Widoczność zero — zameldował Snagg. Jakbyśmy czekali tylko na ten meldunek.
Riva pochylił się znowu nad pulpitem i pośpiesznie przerzucał klawisze. Raptem kabina wypełniła się gwarem zmieszanych ludzkich głosów.
— Potrzebuję wody — mówiła kobieta głosem, w którym brzmiała troska, a nawet rozpacz.
— Jest spirytus — odpowiedział mężczyzna. Czyjś śmiech. Kilka głosów naraz, z których na próżno usiłowałem wyłowić pojedyncze słowa. Krzyk, a raczej wrzask, ochrypły, nieludzki, pełen nieposkromionej wściekłości. Sekunda ciszy. Znowu bełkot wielu zmieszanych głosów.
— Namiar!
Riva manewrował gorączkowo aparaturą sterującą centralki, gdy wtem łączność urwała się, jak nożem uciął, i w kabinie zabrzmiał głos Snagga:
— Mam załogę! To samo, co w zapisach „Heliosa”!
— Wyłącz się! — warknąłem.
Umilkł. Czekałem kilka minut, z nadzieją, że Rivie jeszcze raz uda się odnaleźć pasmo, przenoszące głosy ludzi. Pasmo w końcu znalazł, ale nie usłyszeliśmy już nic poza niezrozumiałymi dla naszych komputerów sygnałami mieszkańców systemu.
— Namierzyłeś? — spytałem.
Poruszył głową.
— Na przedłużeniu toru — mruknął. — Nie zdążyłem sprawdzić… — dodał niepewnie.
Pchnąłem ster. „Phobos” ruszył ostro i z miejsca nabierając prędkości pomknął środkiem pasa, powleczonego białą emalią ku widniejącemu w perspektywie wąskiemu pasmu gór.
Od momentu, w którym po raz pierwszy stanęliśmy na tej urywającej się w pustyni szosie, minęło trzydzieści minut. Przez cały ten czas nie odezwaliśmy się słowem. Również Snagg milczał, jakby dotknięty, że nie chcieliśmy go słuchać.
A więc żyli. Przynajmniej niektórzy. Odnajdziemy ich. Teraz to już tylko kwestia czasu. Zatem na razie musimy unikać spotkania z obcymi. Nie wolno ich drażnić. Oczywiście do czasu. Tak długo, aż ludzie, wszyscy, ilu będziemy w stanie uratować, znajdą się w hibernatorach „Heliosa”. Potem zobaczymy. Z pewnością nie odlecimy stąd ot tak sobie, udając, że nic się nie stało.
Góry rosły w oczach. Widzieliśmy już miejsce, gdzie kanion, wzdłuż którego położono biały pas, wypełniał się, przechodząc w płaski upłaz, prowadzący rosnącą stromizną ku przełęczy. Tam grzebień zamykający horyzont łączył się z pasmem szczytów, towarzyszących nam cały czas od wschodu.
Przebyliśmy jeszcze półtora kilometra, zanim prosty dotychczas tor osobliwej szosy zaczął, początkowo niedostrzegalnie, a następnie szerokim, ale zacieśniającym się łukiem zakręcać ku zachodowi. Perspektywę przesłoniły regularne garby wydm, jakby wyższe w tym miejscu od tych, które przeskakiwaliśmy po opuszczeniu lądowiska.
Wreszcie, za którymś z kolejnych zboczy, odsłoniła się pusta przestrzeń. Wzgórza rozbiegały się, tworząc opasujący sztuczną równinę kolisty krąg. Pośrodku, niczym obraz z lichego filmu przygodowego, widniała lśniąca, przypłaszczona kopuła ogromnej budowli.
Zastopowałem.
— Jeżeli oni są tam… — Riva nie skończył. Wywołałem Snagga.
— Widzę — powiedział, jakby z niechęcią. — Nie mam stamtąd żadnych sygnałów…
Kazałem mu wystrzelić sondę. Zrobił to jednak z nie lepszym skutkiem niż poprzednio. Aparat przestał przekazywać obraz, zanim znalazł się nad miejscem, gdzie stał „Phobos”.
— To nie jest złe — odezwał się po chwili Riva.
Kształt budowli, nieregularna sinusoida kopuły, proporcje jej przypłaszczonej czapy i trapezoidalnej podstawy, mogły rzeczywiście wzbudzać podziw ziemskiego architekta. Biały pas, który nas tutaj przyprowadził, rozdzielał się nie dobiegając do podnóża czaszy i odbiegał ją eliptycznie, pozostawiając sporo wolnej przestrzeni. Zapełniały ją rozrzucone na pozór bezładnie bloki kolorowych skał, jakieś spiralne, ułożone szeregowo konstrukcje, jajowate pojemniki i rozszerzające się ku górze wiązki złocistych prętów.
Odczekałem jeszcze kilka minut, po czym zablokowałem automaty celownicze i przycisnąłem spust baterii laserowej. Nad kopułą pojaśniało. Trzy krótkie serie. Przerwa i znowu trzy.
Nic. Jakby nie mieli żadnych zewnętrznych czujników, obiektywów, nasłuchu. Jakby ich nie obchodziło, że pod bazę przybył pojazd, którego załogę stanowiły istoty spoza ich systemu słonecznego.
— Jedziemy — rzuciłem. — Melduj Snaggowi.
Nie czekając, aż Riva skończy przekazywać dane „Uranowi”, odblokowałem celowniki i pchnąłem ster. „Phobos” podtoczył się miękko do rozwidlenia pasa, na ekrany padł głęboki cień, rzucony przez kopułę, spod wieżyczki trysnęły smugi światła. Fotokomórka uruchomiła reflektory.
Okrążaliśmy budowlę lewym pasem, pilnie bacząc na wskazania czujnikowi obserwując mijane konstrukcje. Ale najmniejsze poruszenie, najmniejszy dźwięk czy błysk światła nie przerwały martwej ciszy, panującej wokół kopuły, zajmującej centralny punkt zalanego słońcem koliska, otoczonego gładkimi czubami wzgórz.
Minęliśmy w ten sposób zachodnią część pierścienia opasującego bazę i znaleźliśmy się z tyłu budowli. W jej lśniącej, jakby oblanej szkliwem ścianie nie udało nam się dotychczas wypatrzyć niczego, co wskazywałoby na obecność drzwi, wejścia czy jakiegokolwiek otworu. Powoli, rosło we mnie przekonanie, że nie pozostanie nam nic innego, jak wywalić przejście miotaczem. Nagle zastopowałem, tak gwałtownie, że aż mnie podniosło z fotela.
— Geiger — rzekł stłumionym głosem Riva.
To też już zauważyłem. Ale przede wszystkim ogromną, nieregularną wyrwę w bocznej ścianie, sięgającą od poziomu gruntu po okrągłą kryzę czaszy. Jej poszarpane brzegi były okopcone.
Nie śpiesząc się podprowadziłem „Phobosa” kilka metrów do przodu. Geiger zabrzęczał ostrzegawczo. Lampka kontrolna irygatora promieniowania zaczęła pulsować pomarańczowym światłem.
Znajdowaliśmy się teraz dokładnie na wprost wyrwy. Podciągnąłem jeszcze dwa metry. Geiger zareagował natychmiast przyspieszonym rytmem sygnałów. Światło alarmowej lampki stało się rażąco jaskrawe.
— A więc to tak — mruknął Riva.