Rozdział 9 Zagadka rozwiązana

Na początku Bóg stał się Niebem i Ziemią… I rzekł Bóg: „Niech się stanę światłem”. I stał się światłem.

AUTORYZOWANA POPRAWIONA BIBLIA Winstona Nilesa Rumfoorda


Doskonałą przekąską na podwieczorek będą młode harmonie zwinięte w tutki i nadziewane serkiem wenusjańskim.

KUCHNIA GALAKTYCZNA Beatrycze Rumfoord


W sensie duchowym męczennicy z Marsa umarli nie w chwili zaatakowania Ziemi, lecz wówczas, gdy zostali wcieleni w tryby marsjańskiej machiny wojennej.

KIESZONKOWA HISTORIA MARSA Winstona Nilesa Rumfoorda


Znalazłem sobie miejsce, gdzie mogę robić dobrze nie wyrządzając nikomu krzywdy.

Boaz, w WUJU I BOAZIE W JASKINIACH MERKUREGO Sary Horne Canby


Najpopularniejszą książką jest od pewnego czasu Autoryzowana poprawiona Biblia Winstona Nilesa Rumfoorda. Drugie miejsce pod względem poczytności zajmuje uroczy żart literacki pt. Kuchnia galaktyczna Beatrycze Rumfoord. Na trzecim plasuje się Kieszonkowa historia Marsa Winstona Nilesa Rumfoorda. Na czwartym zaś — powieść dla dzieci. Wujo i Boaz w jaskiniach Merkurego pióra Sary Horne Canby.

Poczciwy wydawca wyjaśnia sukces książki pani Canby na skrzydełku obwoluty: „Które dziecko nie marzy o tym, by rozbić się gdzieś na statku kosmicznym wyposażonym w zapas hamburgerów, hot dogów, ketchupu, sprzętu sportowego i oranżady w proszku?”

Dr Frank Minot z kolei, w książce pt. Czy dorośli to harmonie?, definiuje perwersyjny aspekt miłości, jaką dzieci darzą książkę pani Canby: „Zastanówmy się — pisze Minot — jak bliskie są doświadczenia Wuja i Boaza codziennym doświadczeniom dziecka. Wujo i Boaz z całą powagą i szacunkiem odnoszą się do stworzeń, będących w gruncie rzeczy istotami nieprzyzwoicie wręcz pozbawionymi motywacji, wrażliwości i intelektu”. Kreśląc paralelę między ludzkimi rodzicami a harmoniami, Minot powołuje się na postępowanie Wuja i Boaza wobec harmonii. Przez trzy lata, co czternaście ziemskich dni, harmonie przekazywały Wujowi i Boazowi nowy komunikat, zawsze pełen wiary lub zawoalowanej drwiny.

Autorem komunikatów był naturalnie Winston Niles Rumfoord, który materializował się na Merkurym w cyklu czternastodniowym. Odlepiał on harmonie tu, a przylepiał je ówdzie, formując na ścianach litery.

W opowieści pani Canby pierwsza wzmianka o tym, że Rumfoord od czasu do czasu kręcił się po jaskiniach, pada pod sam koniec książki, gdy Wujo odkrywa w pyle ślady wielkich psich łap.

W tym miejscu — jeśli to dorosły czyta książkę na głos dziecku — dorosły musi obowiązkowo zapytać fantastycznie groźnym głosem:

— No i jak myślisz, co to był za piesek?

Był to piesek Kazak. Był to straszliwy, ogromny, bezlitosny, infundybułowany chronosynklastycznie piesek Winstona Nilesa Rumfoorda.

Kiedy Wujo odkrył w pyle korytarza jaskini ślady łap Kazaka, Wujo i Boaz przebywali na Merkurym już od trzech ziemskich lat. Przez ten czas Merkury dwanaście i pół raza obwiózł Wuja i Boaza dookoła Słońca.

Wujo znalazł ślady w korytarzu biegnącym sześć mil ponad komorą, w której spoczywał powgniatany, poharatany, uwięziony w skale statek kosmiczny. Wujo nie mieszkał już na statku, tak samo zresztą jak Boaz. Statek służył im teraz za wspólną bazę zaopatrzeniowej, do której mniej więcej raz na ziemski miesiąc zgłaszali się po zapasy żywności.

Wujo i Boaz rzadko się spotykali. Obracali się w zupełnie różnych kręgach.

Kręgi, w których obracał się Boaz, były dość ograniczone. Boaz zamieszkiwał stałą i bogato urządzoną posesję. Znajdowała się ona na tym samym poziomie, co statek, tyle że o ćwierć mili dalej.

Kręgi, w których obracał się Wujo, były ogromne i różnorakie. Wujo nie założył domu. Wędrował niestrudzenie coraz dalej, pnąc się ku powierzchni, póki nie powstrzymał go chłód. Tam, gdzie chłód zatrzymywał Wuja, tam zatrzymywał i harmonie. W górnych regionach, po których błądził Wujo, harmonie były zziębnięte i nieliczne.

W przytulnej głębinie, gdzie mieszkał Boaz, harmonie rosły szybko i obficie.

Boaz i Wujo rozstali się po ziemskim roku spędzonym wspólnie na pokładzie statku. Ten pierwszy wspólny rok przekonał ich dobitnie, że nie wydostaną się na zewnątrz, póki coś lub ktoś nie pojawi się, aby ich wyprowadzić.

Było to dla nich jasne, aczkolwiek stworzenia na ścianach uparcie przekazywały im komunikaty podkreślające prostotę testu, któremu zostali poddani, a także łatwość, z jaką mogliby się wydostać, gdyby tylko trochę pomyśleli, gdyby tylko pomyśleli z większą fantazją.

— POMYŚLCIE! — namawiały stworzenia.

Wujo i Boaz rozstali się po okresie przejściowego szaleństwa Wuja. Wujo usiłował zabić Boaza. Boaz wszedł na statek niosąc harmonię, która niczym się nie różniła od wszystkich innych harmonii, i powiedział:

— Przypatrz się, Wuju, jaki śmieszny karakan.

Wujo rzucił się Boazowi do gardła.

W chwili znalezienia śladów psich łap Wujo był nagi. W ciągłym kontakcie ze skałą mszystozielony uniform i czarne fibrowe buty Marsjańskiej Szturmowej Dywizji Piechoty zdarły się do cna.

Wujo nie przejął się psimi śladami. Duszy Wuja nie wypełniło po brzegi poczucie wspólnoty ani światełko nadziei, gdy Wujo dostrzegł ślady łap istoty z krwi i kości, ślady łap najlepszego przyjaciela człowieka. Niewiele też miał sobie do powiedzenia, kiedy do śladów psich łap dołączyły ślady dobrze obutego mężczyzny.

Wujo pozostawał w stanie wojny z otaczającym go środowiskiem. Doszło do tego, że uważał je albo za siedlisko złej woli, albo za produkt chorobliwie złej organizacji. W odpowiedzi, walczył z nim jedyną bronią, jaką miał pod ręką — biernym oporem i manifestacyjną pogardą.

Ślady stóp wziął Wujo za wstępne posunięcia w kolejnej kretyńskiej grze, do której usiłowało go wciągnąć środowisko. Postanowił, że owszem, podąży za śladami, ale ospale, bez entuzjazmu. Podąży za nimi tylko dlatego, że nic innego nie ma akurat w planie.

Podąży za nimi.

Zobaczy, dokąd prowadzą.

Szedł potykając się i zataczając. Biedny Wujo, solidnie stracił na wadze, nie mówiąc już o czuprynie. Starzał się bardzo szybko. Oczy go paliły, a szkielet zachowywał się jak wiązka kości luzem.

Wujo nie golił się na Merkurym. Ilekroć rozkrzewione włosy i broda zaczynały mu zawadzać, obcinał kępy włosia nożem rzeźnickim.

Boaz golił się codziennie. Dwa razy na ziemski tydzień Boaz strzygł się przy pomocy zestawu fryzjerskiego z wyposażenia statku.

Boaz, o dwanaście lat młodszy od Wuja, nigdy w życiu nie czuł się lepiej. W jaskiniach Merkurego nabrał ciała — a także równowagi wewnętrznej.

Nisza, którą zamieszkiwał Boaz, wyposażona była w pryczę, stół, dwa krzesła, gruszkę treningową, lustro, hantle, magnetofon i taśmotekę z nagraniami tysiąca stu kompozycji.

Nisza, którą zamieszkiwał Boaz, miała drzwi — obły głaz, którym Boaz zamykał jej wylot. Drzwi stały się konieczne, gdyż harmonie uznały Boaza za Pana Boga Wszechmogącego. Lokalizowały go na podstawie bicia serca.

Gdyby zasnął przy otwartych drzwiach, zbudziłby się przyszpilony do ziemi przez setki tysięcy swoich wielbicielek. Puściłyby go dopiero wówczas, gdy serce Boaza przestałoby bić.

Boaz — tak samo jak Wujo — chodził nago. Nadal miał jednak buty. Jego oryginalne skórzane buty fantastycznie zniosły próbę czasu. To prawda, na jedną milę przebytą przez Boaza, Wujo przemierzał pięćdziesiąt, ale buty Boaza nie tylko przetrwały — buty Boaza wyglądały jak nowe.

Boaz regularnie odkurzał je, pastował i pucował do połysku.

Właśnie pucował je do połysku.

Drzwi niszy zablokowane były głazem. Tylko cztery ulubione harmonie towarzyszyły Boazowi w mieszkaniu. Dwie owinęły mu się wokół bicepsów. Jedna przylgnęła do uda. Czwarta, niedojrzały osobnik długości trzech zaledwie cali, przywierała od strony spodniej do nadgarstka Boaza — pasła się na jego pulsie.

Ilekroć Boaz trafił na harmonię, która podobała mu się bardziej niż inne, pozwalał jej właśnie na to — na to, by popasła się na jego pulsie.

„Lubisz to? — przemawiał w myślach do zaszczyconej harmonii. — Przyjemne, co?”

Boaz nigdy jeszcze nie czuł się tak silny fizycznie, nigdy jeszcze nie czuł się tak silny intelektualnie, nigdy jeszcze nie czuł się tak silny duchowo. Był zadowolony, że rozstał się z Wujem, ponieważ Wujo zawsze tak wszystko wykręcił, że w końcu każdy, kto czuł się szczęśliwy, wychodził na głupka albo idiotę.

„Od czego człowiek się taki robi? — spytał Boaz w myślach młodą harmonię. — Co on z tego ma, w porównaniu z tym wszystkim, co odrzuca? Nic dziwnego, że wygląda jak chory”.

Boaz pokręcił głową.

„Próbowałem go zainteresować wami, karakany, to się wściekł jeszcze gorzej. Po co się tak wściekać?

Ja tam nie wiem, co jest grane — ciągnął w myślach Boaz — i pewnie nawet, jakby mi ktoś wytłumaczył, i tak byłbym za głupi, żeby zrozumieć. Wiem jedno: ktoś poddał nas testowi, ktoś albo coś, o wiele mądrzejszy od nas. I jedyne, co mogę zrobić, to zachowywać się przyjaźnie, nie denerwować się i przyjemnie zabijać czas, póki nie będzie po wszystkim”.

Boaz kiwnięciem głowy sam przyznał sobie rację.

— Taka jest moja filozofia, przyjaciele — przemówił do przyssanych do siebie harmonii. — I wasza też, jeśli się nie mylę. Pewnie dlatego takeśmy się od początku spiknęli.

Czubek skórzanego buta, który Boaz pucował do połysku, lśnił jak rubin.

— Chłopaki, hej tam, chłopaki, chłopaki, chłopaki — przemówił do siebie Boaz, wpatrując się w rubin. Kiedy pucował buty, wyobrażał sobie, że w rubinach ich nosków może zobaczyć mnóstwo rzeczy.

Akurat w tej chwili Boaz patrzył w rubin i widział, jak Wujo dusi Stony’ego Stevensona przy kamiennym palu na żelaznym placu defilad, hen, hen, na Marsie. Ów straszliwy obraz nie nasunął mu się przypadkowo. Stanowił on oś stosunków łączących Boaza z Wujem.

„Ty mnie nie prawduj — powiedział Boaz w myślach — to i ja ciebie nie będę prawdował”.

Takie życzenie wyraził kilkakrotnie wobec Wuja.

Boaz sam wymyślił to życzenie, a miało ono oznaczać: Wujo ma przestać otwierać Boazowi oczy na prawdę o harmoniach, ponieważ Boaz kocha harmonie i ponieważ Boaz jest tak uprzejmy i nie otwiera Wujowi oczu na prawdy, które by Wuja unieszczęśliwiły.

Wujo nie wiedział, że zadusił na śmierć swojego przyjaciela Stony’ego Stevensona. Wujo sądził, że Stony nadal żyje sobie w najlepsze gdzieś we Wszechświecie. Wujo karmił się nadzieją ponownego spotkania ze Stonym.

Boaz był uprzejmy nie ujawniać Wujowi prawdy, niezależnie od rozmiarów pokusy do walnięcia nią Wuja między oczy.

Straszliwy obraz w rubinie rozpłynął się w nicość.

„Tak, Panie” — rzekł w myślach Boaz.

Dorosła harmonia na lewym bicepsie Boaza poruszyła się niespokojnie.

„Prosisz Boaza o koncert? — zapytał ją Boaz w myślach. — O to ci chodzi? Chcesz powiedzieć tak:»Boazuniu, nie pomyśl sobie, że jestem niewdzięczna, przecież wiem, jaki to wielki zaszczyt dostać się tutaj, tak blisko twojego serca. Tylko że cały czas myślę o moich przyjaciołach po tamtej stronie drzwi i cały czas żałuję, że i im nie trafił się jakiś smaczny kąsek«. O to ci chodzi? — Boaz w myślach ponowił pytanie. — Próbujesz pewnie powiedzieć:»Proszę cię, Tatku Boazie, daj koncert dla wszystkich moich biednych przyjaciół po tamtej stronie«? O to ci chodzi?”

Boaz uśmiechnął się.

— Nie musisz mi się podlizywać — rzekł do harmonii.

Mała harmonia na nadgarstku złożyła się wpół i rozwinęła.

„A ty, co masz do powiedzenia? — spytał ją w myślach Boaz. — Próbujesz powiedzieć:»Wujciu Boazie, twój puls jest zbyt pożywny dla takiego szkraba jak ja. Wujciu Boazie, puść proszę jakąś miłą, słodką, nietrudną muzyczkę do jedzenia«? O to ci chodzi?”

Boaz skupił teraz uwagę na harmonii przywierającej mu do prawego ramienia. Stworzenie pozostawało w bezruchu.

„Milczek z ciebie, co? — zagadnął je w myślach Boaz. — Gada mało, za to myśli cały czas. Myślisz pewnie, że Boaz jest paskudny, bo nie pozwala muzyczce grać bez przerwy, co?”

.Harmonia na lewym bicepsie znów się poruszyła.

„Co mówisz? — zapytał w myślach Boaz. Przekrzywiwszy głowę udał, że nasłuchuje, chociaż żaden dźwięk nie zdołałby roznieść się w próżni, którą zamieszkiwał.

Mówisz:»Królu Boazie, zagraj nam proszę Uwerturę 1812«? — Boaz uczynił minę zdumioną, a zaraz potem bardzo srogą. — Nie wszystko, co najsmaczniejsze, bywa najzdrowsze” — upomniał stworzonko w myślach.

Naukowcy badający zagadnienie Wojny Marsjańskiej częstokroć załamują ręce nad niekonsekwencją przygotowań wojennych Rumfoorda. Na niektórych odcinkach plany Rumfoorda mocno szwankują. Dla przykładu — buty, w które wyposażył swe regularne oddziały, były wręcz satyrą na nietrwałość papierowego społeczeństwa Marsa — satyrą na społeczeństwo istniejące tylko po to, by ulec samozniszczeniu w dziele jednoczenia narodów Ziemi.

Dla odmiany biblioteki muzyczne skompletowane osobiście przez Rumfoorda dla kompanijnych statków-matek, stanowią ekstrakt wielkiej schedy kulturowej — schedy przygotowanej jakby z myślą o monumentalnej cywilizacji, mającej przetrwać tysiąc ziemskich lat. Twierdzi się, że Rumfoord poświęcił więcej czasu bezużytecznym bibliotekom muzycznym niż zbrojeniom i szpitalnictwu polowemu razem wziętym.

Zdaniem anonimowego aforysty — „Armia Marsa przybyła z zapasem muzyki na trzysta godzin ciągłego słuchania, a nie zdążyła wysłuchać do końca nawet „Minutowego walca»„.

Obłąkańczy nacisk na muzykę, którą uniosły na swych pokładach kampanijne statki-matki, ma bardzo proste wyjaśnienie: Rumfoord miał hopla na punkcie dobrej muzyki, hopla, który ogarnął go — tak się składa — dopiero po tym, jak został rozciągnięty w czasie i przestrzeni przez infundybułę chronosynklastyczną.

Harmonie w jaskiniach Merkurego też miały hopla na punkcie dobrej muzyki. Przez całe stulecia pasły się na jednej synkopowanej nucie pieśni Merkurego. Kiedy Boaz po raz pierwszy zaserwował im muzykę — a było to przypadkowo „Święto wiosny” — niektóre stworzonka aż poumierały w ekstazie.

Martwa harmonia marszczy się i pomarańczowieje w żółtym świetle merkuriańskich jaskiń. Martwa harmonia wygląda jak suszona morela.

Za pierwszym razem, który w zamyśle Boaza wcale nie miał być koncertem dla harmonii, magnetofon stał na podłodze statku. Stworzonka, które aż poumierały w ekstazie, pozostawały w bezpośrednim kontakcie z kadłubem statku.

Teraz, w dwa i pół roku później, Boaz potrafił już tak zorganizować koncert dla harmonii, aby ich nie pozabijać.

Boaz opuścił swoją niszę z magnetofonem i wybranymi taśmami pod pachą. W korytarzu na zewnątrz stały dwie aluminiowe deski do prasowania. Nóżki ich zaopatrzone były w filcowe podkładki. Deski stały w odległości sześciu stóp jedna od drugiej, między nimi zaś rozciągały się nosze, wykonane z aluminiowych prętów i mszystozielonego płótna.

Boaz umieścił magnetofon pośrodku noszy. Zadaniem całej machiny było maksymalnie rozcieńczyć dobywające się z magnetofonu wibracje. Zanim wibracje dotarły do kamiennej podłogi, musiały przedrzeć się przez martwe płótno noszy, wzdłuż ich stelaża, poprzez deski do prasowania, na koniec zaś przez filcowe osłonki nóżek, na których wspierały się deski.

Rozcieńczanie było miarą bezpieczeństwa. Gwarantowało, że żadna z harmonii nie otrzyma śmiertelnej dawki muzyki.

Boaz umieścił taśmę w magnetofonie i włączył urządzenie. Przez cały czas trwania koncertu stał na straży przy magnetofonie. Jego zadaniem było pilnować, by żadne ze stworzeń nie podczołgało się za blisko. Jeśli któreś stworzenie podczołgało się za blisko, Boaz miał za zadanie odlepić je od ściany czy podłogi, zbesztać i przylepić z powrotem w odległości stu jardów lub jeszcze dalej.

„Jak nie nabierzesz rozumu — karcił Boaz w myślach niefrasobliwą harmonię — będziesz za każdym razem lądować tam, w lewym rogu. Przemyśl to sobie”.

Nawet stworzenie umieszczone o sto jardów od magnetofonu otrzymywało mnóstwo muzyki do zjedzenia.

Ściany jaskiń miały tak niezwykłą zdolność przewodzenia, że nawet harmoniom przywartym do ścian o całe mile dalej dostawały się za ich pośrednictwem okruchy Boazowego koncertu.

Wujo, który tropiąc ślady coraz głębiej zapuszczał się w jaskinie, stwierdził na podstawie zachowania harmonii, że Boaz daje koncert. Dotarł do strefy ciepłej, gdzie roiło się od harmonii. Załamywał się tu regularny wzór żółtych i akwamarynowych rombów — mozaika ulegała wynaturzeniom w postaci nieforemnych grud, wiązek i zygzaków. Wszystko to było dziełem muzyki.

Wujo złożył tobołek na ziemi, a następnie sam położył się dla odpoczynku.

Wujo śnił o kolorach innych niż żółć i akwamaryna.

Potem przyśniło mu się, że jego najlepszy przyjaciel, Stony Stevenson, oczekuje go za najbliższym zakrętem. Umysł Wuja ożywił się pod wpływem słów, które obaj ze Stonym wypowiedzą podczas spotkania. Umysł Wuja nadal nie dysponował obrazem twarzy, która pasowałaby do imienia Stony Stevensona, ale nie miało to większego znaczenia.

— Takich dwóch, jak my! — rzekł do siebie Wujo. Rozumiał przez to, że on i Stony, działając we dwójkę, byliby niepokonani.

— Słowo daję — powiedział sobie z satysfakcją Wujo. — Właśnie takich dwóch chcą za wszelką cenę trzymać oddzielnie. Bo jak Stony i Wujo znów się kiedyś spikną, tamci będą musieli bardzo uważać. Kiedy Stony spiknie się z Wujem, wszystko się może zdarzyć, i zazwyczaj się zdarza.

Wujo zachichotał.

Ci, którzy rzekomo obawiali się ponownego spiknięcia Wuja ze Stonym, zamieszkiwali wielkie, piękne budowle na powierzchni. W ciągu trzech lat wyobraźnia Wuja utkała całe systemy wiedzy na kanwie kilku migawkowych obrazów rzekomych budowli, które były w istocie litymi, martwymi, zimnymi jak lód kryształami. Wyobraźnia Wuja była teraz święcie przekonana, że panowie całego stworzenia zamieszkiwali, właśnie te budowie. Więzili oni Wuja i Boaza, a kto wie, czy nie i Stony’ego. Przeprowadzali w jaskiniach doświadczenia na Wuju i Boazie. Nadawali komunikaty przy użyciu harmonii. Same harmonie nie miały z komunikatami nic wspólnego.

Wszystko to Wujo wiedział na pewno.

Wujo wiedział na pewno jeszcze mnóstwo innych rzeczy. Wiedział nawet, jak są umeblowane budynki na powierzchni. Meble w ich wnętrzach w ogóle nie miały nóg. Unosiły się po prostu w powietrzu, podtrzymywane siłą magnetyczne,.

Zaś mieszkańcy budynków w ogóle nie pracowali i nigdy się o nic nie troszczyli.

Wujo ich nienawidził.

Nienawidził także harmonii. Oderwał jedną od ściany i przedarł na pół. Harmonia natychmiast się pomarszczyła i spomarańczowiała.

Wujo cisnął przepołowionym zewłokiem o pułap. A patrząc za nim, dostrzegł na suficie nowy komunikat. Komunikat rozpraszał się stopniowo pod wpływem muzyki. Ale jeszcze był czytelny.

Komunikat w sześciu słowach instruował Wuja, jak ma uciec z podziemia w sposób pewny, prosty i szybki. Otrzymawszy rozwiązanie zagadki, której przez trzy lata sam nie zdołał rozwikłać, Wujo musiał przyznać, że zagadka była istotnie dziecinnie prosta i pozbawiona kruczków.

Wujo puścił się w dół ciągiem jaskiń, aż wreszcie dotarł w sam środek Boazowego koncertu dla harmonii. Niezwykła wieść sprawiła, że był rozgorączkowany, a oczy wyłaziły mu z orbit. Nie mógł mówić w próżni, więc zaciągnął Boaza na statek.

Tam, w nienaruszonej atmosferze kabiny, Wujo przekazał Boazowi komunikat, który oznaczał ucieczkę z podziemia.

Teraz z kolei powinno było zatkać Boaza. Boaz zawsze z wielkim przejęciem przyjmował najdrobniejsze nawet sygnały mogące świadczyć o inteligencji harmonii. Teraz jednak, wysłuchawszy nowiny o możliwości rychłego wydostania się z więzienia, Boaz zachował niezrozumiałą powściągliwość.

— To… to by wyjaśniało tamten drugi komunikat — rzekł cicho Boaz.

— Jaki tamten komunikat? — zdziwił się Wujo.

Boaz uniósł ramiona do góry, by dać Wujowi obraz komunikatu, który przed czterema ziemskimi dniami pojawił się na ścianie przed jego domem.

— Pisało tam: „BOAZ, NIE ODCHODŹ!” — powiedział Boaz. Dumnie popatrzył pod nogi. — „KOCHAMY CIĘ, BOAZ”. Tak tam pisało.

Boaz opuścił ręce i odwrócił się, jak gdyby się odwracał od piękna, które nie sposób znieść.

— Jak to zobaczyłem — powiedział — musiałem się uśmiechnąć. Popatrzyłem po tych maluśkich, grzecznych karakanach przylepionych do ściany i powiedziałem sobie: „No, co wy — gdzie by tam wasz Boaz miał iść? Boaz tu jeszcze posiedzi, i to długo!”

— To pułapka! — powiedział Wujo.

— Co takiego? — zdziwił się Boaz.

— Pułapka! — powtórzył Wujo. — Sztuczka, za pomocą której chcą nas tutaj zatrzymać!

Na stole przed Boazem leżał otwarty komiks pod tytułem Tweety i Sylwester. Boaz nie od razu odpowiedział Wujowi. Najpierw przekartkował sczytaną do cna książkę.

— Spodziewam się — rzekł w końcu.

Wujo przypomniał sobie treść szaleńczej odezwy do Boaza, w której harmonie powoływały się na miłość. Następnie uczynił coś, czego nie robił już od dawna. Roześmiał się. Pomyślał, że trudno o bardziej melodramatyczny finał dla tego całego koszmaru niż fakt, że bezmózgie membrany mówią o miłości.

Boaz pochwycił Wuja gwałtownie i zatelepał jego wyschłym szkieletem.

— Byłbym ci wdzięczny, Wuju — wycedził przez zęby — gdybyś pozwolił mi mieć własne zdanie o tym komunikacie, jak to one mnie kochają. Widzisz — ciągnął — Wuju — ciągnął — dla ciebie to może być głupie. Widzisz — ciągnął — Wuju — ciągnął — te zwierzaki to nie twoja broszka. Nikt ci nie każe ich lubić ani rozumieć, ani wypowiadać się na ich temat. Widzisz — ciągnął Boaz — Wuju — ciągnął Boaz — ta wiadomość nie była dla ciebie. Tam pisało, że kochają mnie. Ty jesteś zwolniony.

Boaz puścił Wuja i z powrotem zajął się komiksem. Wuja zdumiał widok jego szerokich, brązowych, muskularnych pieców. Żyjąc z dala od Boaza, Wujo pochlebiał sobie w myślach, że w sensie fizycznym jest dla Boaza równym partnerem. Teraz przekonał się, jak żałośnie głupio sam siebie zwodził.

Mięśnie pleców Boaza poruszały się płynnie w misternych układach, kontrapunktując szybkie ruchy kartkujących książkę palców.

— Tak się niby znasz na pułapkach i w ogóle — przemówił Boaz. — A skąd wiesz, że jak stąd odlecimy, nie wpakujemy się w jeszcze gorszą pułapkę?

Zanim Wujo zdołał mu odpowiedzieć, Boaz przypomniał sobie, że zostawił bez dozoru włączony magnetofon.

— Nikt ich tam w ogóle nie pilnuje! — krzyknął z rozpaczą. Zostawił Wuja i pobiegł w sukurs harmoniom.

Czekając na powrót Boaza, Wujo planował sposób odwrócenia statku do góry dnem. Tak właśnie brzmiało rozwiązanie zagadki, jak się wydostać na górę. To właśnie zakomunikowały mu na pułapie harmonie:

WUJU, ODWRÓĆ STATEK DO GÓRY DNEM.

Teoretycznie, odwrócenie statku do góry dnem było oczywiście zabiegiem ze wszech miar słusznym. Na spodzie znajdował się system czujnikowy. Po odwróceniu, statek mógłby się wydostać na powierzchnię z tym samym wdziękiem i sprytem, z jakim wmanewrował się pod ziemię.

Dzięki elektrycznemu podnośnikowi i ledwie wyczuwalnemu ciśnieniu w jaskiniach Merkurego, Wujo zdołał odwrócić statek jeszcze przed powrotem Boaza. Dla rozpoczęcia wycieczki w górę wystarczyło teraz nacisnąć guzik „start”. Stojący na głowie statek rąbnie wówczas w podłogę jaskini, podda się i wycofa, ulegając wrażeniu, że podłoga to strop.

Podąży w górę systemem kominów, ulegając wrażeniu, że podąża w dół. I nieuchronnie znajdzie wyjście na powierzchnię, ulegając wrażeniu, że szuka możliwie najgłębszej dziury.

Dziura, w której się na koniec znajdzie, będzie bezdennym, bezściennym jarem wiekuistej przestrzeni.

Boaz wszedł do stojącego na głowie statku z naręczem martwych harmonii. Niósł z kilogram atrapek suszonych moreli. Niektóre — co było do przewidzenia — wymknęły mu się z ramion. A zatrzymawszy się, by je pozbierać, Boaz uronił jeszcze więcej.

Po twarzy lały mu się strugi łez.

— Widzisz? — rzekł Boaz. Był rozpaczliwie wściekły na siebie samego. — Widzisz, Wuju? — powtórzył. — Widzisz, co się dzieje, kiedy człowiek pójdzie sobie, tak ot, i zapomni?

Boaz pokręcił głową.

— To jeszcze nie wszystkie — powiedział. — To jeszcze grubo nie wszystkie.

Znalazł pusty karton po lizakach i złożył w nim ciała martwych harmonii.

Wyprostował się, podparł pod boki. Tak jak przedtem zadziwił Wuja swoją tężyzną fizyczną, tak teraz zadziwił go swą godnością.

Wyprostowany Boaz był mądrym, uczciwym, płaczącym, brązowym Herkulesem.

Wujo czuł się przez kontrast chudy, kostropaty i popieprzony w środku.

— Chcesz zrobić podział, Wuju? — zapytał Boaz.

— Podział? — powtórzył Wujo.

— Piguły, żarcie, oranżada w proszku, cukierki — podpowiedział Boaz.

— Mamy się dzielić? — zdziwił się Wujo. — Święty Boże, przecież tu jest wszystkiego dosyć na pięćset lat.

Nigdy dotąd nie rozmawiali o podziale. Nigdy niczego im nie zabrakło, nie groził nawet żaden brak.

— Potowa dla ciebie, na drogę, a połowa zostaje tu ze mną — zaproponował Boaz.

— Zostaje z tobą? — niedowierzał Wujo. — Przecież… przecież ty lecisz ze mną, no nie?

Boaz uniósł swą wielką prawicę w taktownym geście nakazującym milczenie — w geście istoty ludzkiej wielkiej w każdym calu.

— Tylko mnie tu nie prawduj, Wuju — rzekł Boaz. — To i ja ciebie nie będę prawdował.

Pięścią otarł łzy.

Wujo nigdy nie zdołał opędzić się od intrygujących słów Boaza o prawdowaniu. Przerażały go, jakaś część pamięci ostrzegała Wuja, że Boaz nie blefuje, że Boaz rzeczywiście zna jakąś prawdę o Wuju, która rozerwałaby Wuja na strzępy.

Wujo otworzył usta, ale zaraz je zamknął.

— Przychodzisz do mnie z wielką nowiną — powiedział Boaz. — „Boazie — mówisz — będziemy wolni!” Na to ja zaczynam się cieszyć, rzucam robotę i szykuję się do wyjścia na wolność.

I przez cały czas powtarzam sobie, jak to nareszcie będę wolny — ciągnął Boaz. — Aż wreszcie próbuję sobie wyobrazić, jak to będzie, i przychodzą mi do głowy tylko ludzie. Popychają mnie to w te, to wewte, i nic ich nie zadowala, wściekają się tylko coraz bardziej, bo nic a nic ich nie zadowala. I drą się na mnie, że ich nie zadowalam, a potem znowu zaczyna się przepychanka.

I nagle przypominam sobie — ciągnął Boaz — o tych zwariowanych stworzonkach, które tak łatwo uszczęśliwić za pomocą muzyki. I idę do nich, i zbieram tysiące trupów, zabitych dlatego, że Boaz całkiem o nich zapomniał, taki był przejęty swoją wolnością. Każdemu jednemu mogłem uratować życie, gdybym tylko myślał o własnej robocie.

I mówię sobie tak — ciągnął Boaz — nigdy nie przydałem się na nic ludziom ani ludzie mnie się nigdy na nic nie przydali. To na co mi wolność w tłumie ludzi?

I już wiedziałem. Wuju, co ci mam powiedzieć, jak tu do ciebie wrócę — rzekł Boaz.

I powiedział Wujowi to, co miał mu powiedzieć:

— Znalazłem sobie miejsce, gdzie mogę robić dobrze nie wyrządzając nikomu krzywdy, I widzę, że robię dobrze, i ci, dla których robię dobrze, też wiedzą, że robię dobrze, i kochają mnie, Wuju, najlepiej jak umieją. Znalazłem sobie dom.

A jak tu będę umierał któregoś dnia — ciągnął Boaz — będę mógł powiedzieć sobie: „Boazie, ukazałeś sens życia milionom stworzeń. Jeszcze nikt nie zrobił tyle dobrego. Nie masz wroga w całym Wszechświecie”. — Boaz wszedł teraz w rolę czułej Mamci i Papcia, których nigdy nie miał: — Teraz już śpij — rzekł sam do siebie, wyobrażając sobie, że leży na kamiennym łożu śmierci w jaskini Merkurego. — Grzeczny z ciebie chłopczyk, Boazie — powiedział. — Dobranoc.

Загрузка...