Rozdział 1 Pomiędzy czatą a czartyzmem

„Ktoś tam na górze wyraźnie mnie lubi.”

Malachi Constant


Dziś każdy już potrafi odnaleźć sens życia w sobie samym.

Ale ludzkość nie zawsze miała tak dobrze. Jeszcze niespełna sto lat temu, mężczyznom i kobietom bardzo trudno było dobrać się do skrytek, które w sobie nosili.

Nie potrafili nazwać po imieniu żadnej z pięćdziesięciu trzech bram duszy.

Każda pozłacana religia to był złoty interes.

Ludzkość, nieświadoma prawd zawartych w każdym człowieku, bez przerwy rozglądała się na zewnątrz — coraz bardziej rozpychała się na zewnątrz. To, o czym ludzkość miała nadzielę się dowiedzieć dzięki rozpychaniu się na zewnątrz, było: kto właściwie odpowiada za stworzenie świata i o co w tym całym stworzeniu chodzi.

Ludzkość wysyłała swoich pierwszoliniowych agentów coraz dalej i dalej na zewnątrz. W końcu posłała ich w kosmos, w pozbawione koloru, smaku i ciężaru morze nie kończącej się zewnętrzności.

Posyłała ich w przestrzeń jak kamienie z procy.

Owi nieszczęśni agenci odkryli to, co zdążono już w wielkiej mierze odkryć na Ziemi: koszmar nie kończącego się bezsensu. Przestrzeń kosmiczna, nieskończona zewnętrzność, oferowała trzy rodzaje rekompensaty: jałową bohaterszczyznę, kiepską komedię lub bezsensowną śmierć.

Nareszcie zewnętrzność utraciła swe wyimaginowane powaby.

Jedynym terenem do poszukiwań pozostała wewnętrzność.

Jedyną terra incognita pozostała dusza ludzka.

Tak to zaczęła się era dobroci i mądrości.

Jacy byli ci ludzie z dawnych czasów, ludzie o duszach jeszcze nie zbadanych?

To, co teraz nastąpi, będzie prawdziwą historią z Epoki Koszmaru, która przypadła, z dokładnością do kilku lat, na okres między Drugą Wojną Światową a Trzecim Wielkim Kryzysem.

Był tłum.

Tłum zgromadził się, gdyż miała nastąpić materializacja. Mężczyzna i pies mieli się zmaterializować, wyłonić z powietrza — z początku jako zarysy — by na koniec zyskać postać równie cielesną, jak każdy inny żywy mężczyzna i każdy inny żywy pies.

Tłum nie miał oglądać materializacji. Materializacja była sprawą ściśle prywatną, odbywała się na prywatnym terenie i tłum otrzymał serdeczne zaproszenie do nieuczestniczenia w obrządku.

Materializacja miała się odbyć — podobnie jak nowoczesne, zgodne z wymogami cywilizacji, wieszanie skazańców — za wysokim, ślepym i strzeżonym murem, A zgromadzony przed murem tłum miał bardzo wiele wspólnego z tłumem zgromadzonym przed murem, za którym wieszają skazańca.

Tłum wiedział, że niczego nie zobaczy, a mimo to jego uczestnikom sprawiało przyjemność samo bycie blisko, gapienie się w ślepy mur i wyobrażanie sobie, co się dzieje po tamtej stronie. Mur potęgował misterium materializacji, tak jak zazwyczaj potęguje misterium egzekucji; fotoplastikonowe przeźrocza mrocznych wyobraźni — fotoplastikonowe przeźrocza, które tłum rzucał na ekran ślepego muru — zmieniały misterium w pornografię.

Miastem tym było Newport, Rhode Island, USA, Ziemia. System Słoneczny, Droga Mleczna. Mur należał do posiadłości Rumfoordów.

Na dziesięć minut przed spodziewaną materializacją agenci policji rozpuścili pogłoskę, że materializacja odbyła się przedwcześnie, i to po tej stronie muru, oraz że mężczyznę wraz z psem można sobie obejrzeć jak na dłoni o dwie przecznice dalej. Tłum zerwał, się do galopu, aby zobaczyć cud na skrzyżowaniu.

Tłum miał hopla na punkcie cudów.

Na końcu tłumu znajdowała się kobieta, która ważyła sto pięćdziesiąt kilo. Charakteryzowała się ponadto wolem, kandyzowanym jabłuszkiem i małą, szarą, sześcioletnią dziewczynką. Dziewczynkę trzymała za rękę i szarpała nią to w jedną, to w drugą stronę, jak piłką na gumce.

— Wando June — powiedziała — jeśli natychmiast nie będziesz grzeczna, już nigdy w życiu nie wezmę cię na materializację.

Materializacje odbywały się od dziewięciu lat, zawsze co pięćdziesiąt dziewięć dni. Najbardziej uczeni i najpoważniejsi ludzie na świecie błagali rozpaczliwie o przywilej ujrzenia materializacji. Niezależnie od formy, w jakiej owi wielcy ludzie werbalizowali swoje prośby, odprawiano ich z kwitkiem. Odmowa, wykaligrafowana ręcznie przez prywatnego sekretarza pani Rumfoord, brzmiała zawsze jednakowo:

Pani Winstonowa Nilesowa Rumfoord uprzejmie zawiadamia, iż nie może wystosować zaproszenia, o jakie Pan zabiega. Pani Rumfoord jest przekonana, że zechce Pan zrozumieć jej uczucia w związku z poruszoną przez Niego sprawą: zjawisko, które życzy Pan sobie obserwować, jest tragedią rodzinną, przedmiotem z pewnością niezbyt stosownym dla obserwacji przez osoby postronne, jakkolwiek szlachetnie motywowałyby owe osoby własną ciekawość.

Pani Rumfoord i jej personel nie odpowiadali na żadne z dziesiątków pytań w sprawie materializacji, jakie do nich napływały. Pani Rumfoord w minimalnym jedynie stopniu poczuwała się do obowiązku udzielania światu informacji. Ów niewymiernie skromny obowiązek spełniała wydając sprawozdanie w dwadzieścia cztery godziny po każdej materializacji. Długość jej sprawozdań nigdy nie przekraczała stu słów. Służący wywieszał sprawozdania w szklanej gablocie przytwierdzonej do muru tuż przy jedynym wejściu na teren posesji.

Jedynym wejściem na teren posesji była lilipucia bramka w zachodniej części muru. Bramka miała zaledwie cztery i pół stopy wysokości. Sporządzona była z żelaza i zamknięta na wielką zasuwę typu Yale.

Szerokie bramy posesji zamurowano.

Sprawozdania, które pojawiały się w szklanej gablocie przy żelaznej bramce, były nieodmiennie zdawkowe i podszyte irytacją. Zawarte w nich informacje mogły jedynie sfrustrować każdego, kto miał w sobie choćby iskierkę ciekawości. Podawano tam dokładny czas materializacji męża pani Rumfoord, Winstona, i jego psa Kazaka, a także dokładny czas ich dematerializacji. Stan zdrowia mężczyzny i psa określano nieodmiennie jako dobry. W sprawozdaniach sugerowano, że małżonek pani Rumfoord widzi wyraźnie zarówno przeszłość, jak i przyszłość, nie pokuszono się jednak o podanie przykładów widzeń w którymkolwiek z tych kierunków.

Tłum został odholowany spod muru posesji, aby umożliwić wynajętej limuzynie bezkolizyjne dotarcie do żelaznej bramki w zachodniej ścianie muru. Drobny mężczyzna w stroju edwardiańskiego dandysa wysiadł z limuzyny i pokazał jakiś papier strzegącemu bramki policjantowi. Mężczyznę maskowały ciemne okulary i sztuczna broda.

Policjant kiwnął głową, a mężczyzna własnoręcznie otworzył drzwi wydobytym z kieszeni kluczem. Znurkował na drugą stronę i z głośnym szczękiem zatrzasnął bramkę za sobą.

Limuzyna odjechała.

„Uwaga! Zły pies!” — głosił napis nad żelazną bramka. Ognie letniego zachodu słońca igrały pośród ostrzy i szpiców tłuczonego szkła zalanego cementem na szczycie muru.

Mężczyzna, który własnoręcznie wpuścił się do środka, był pierwszą osobą, jaką pani Rumfoord zaprosiła na materializację. Nie był to żaden wybitny naukowiec. Nie miał nawet przyzwoitego wykształcenia. W połowie pierwszego roku studiów został wyrzucony z Uniwersytetu Wirginia. Był to Malachi Constant z Hollywood, Kalifornia, najbogatszy człowiek w Ameryce — i niepoprawny hulaka.

„Uwaga! Zły pies!” głosił napis po zewnętrznej stronie żelaznej bramki. Za murem znajdował się wszakże tylko psi szkielet. Na szyi miał bestialsko najeżoną kolcami obrożę, przytwierdzoną do muru łańcuchem. Długie kły zazębiały się wzajemnie. Czaszka i żuchwa tworzyły nieszkodliwy ruchomy model maszynki do chapania mięsa, o bardzo zmyślnej stalowej konstrukcji. Szczęki zwierały się następująco: chap. W tym miejscu lśniły niegdyś bystre oczy, tu tkwiły czujne uszy, tu — podejrzliwy nos, tu zaś mózg mięsożercy. Zahaczone tutaj i tutaj wiązadła mięśni zwierały wbite w ciało zęby w sposób następujący: chap.

Szkielet miał znaczenie symboliczne — był rekwizytem, pustym frazesem, zainstalowanym tu przez kobietę, która do nikogo prawie się nie odzywała. Żaden pies nie zdechł nigdy na posterunku przy murze. Pani Rumfoord kupiła kości od pewnego weterynarza, kazała je wyługować i pociągnąć lakierem, a następnie połączyć za pomocą drutu. Szkielet był jednym z wielu gorzkich i niejasnych komentarzy pani Rumfoord na temat podłych psikusów, jakie płatali jej czas i małżonek.

Pani Winstonowa Nilesowa Rumfoord była właścicielką siedemnastu milionów dolarów. Pani Winstonowa Nilesowa Rumfoord osiągnęła najwyższy status społeczny dostępny w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Pani Winstonowa Nilesowa Rumfoord była zdrowa i niebrzydka, a ponadto utalentowana.

Jej talent przejawiał się w dziedzinie poezji. Opublikowała anonimowo szczupły tomik wierszy zatytułowany „Pomiędzy czatą a czartyzmem”. Krytyka odniosła się do niego przychylnie.

Tytuł wywodził się stąd, iż wszystkie słowa pomiędzy czatą a czartyzmem — przynajmniej w bardzo małych słownikach — odnoszą się do czasu.

A jednak, mimo iż los obdzielił ją tak łaskawie, pani Rumfoord potrafiła zadać sobie trud przykucia do muru psiego szkieletu, czy też wydania polecenia, aby zamurowano bramy posiadłości, czy wreszcie trud zaniedbania słynnych francuskich ogrodów, które przeistoczyły się w końcu w nowoangielską dżunglę.

Morał: pieniądze, pozycja, zdrowie, uroda i talent to jeszcze nie wszystko.

Malachi Constant, najbogatszy człowiek w Ameryce, przekręcił klucz w lilipuciej bramce. Ciemne okulary i sztuczną brodę zawiesił na oplatającym mur bluszczu. Błyskawicznie minął psi szkielet, spoglądając przy tym na swój zegarek napędzany energią słoneczną. Za siedem minut żywy dog imieniem Kazak miał się zmaterializować i zstąpić na teren posesji.

Kazak gryzie — informowała w zaproszeniu pani Rumfoord — zatem proszę być punktualnym.

Constant uśmiechnął się na zastrzeżenie o koniecznej punktualności. Być punktualnym znaczyło „istnieć jako punkt”, chociaż znaczyło również „pojawić się o czasie”. Constant istniał jako punkt — nie potrafił sobie wyobrazić własnego istnienia w jakiejkolwiek innej formie.

Właśnie to, między innymi, zamierzał sprawdzić: jak to jest, gdy się istnieje w innej formie. Małżonek pani Rumfoord istniał w innej formie.

Winston Niles Rumfoord wprowadził swój prywatny statek kosmiczny w samo sedno nie opisanej na mapach infundybuły chronosynklastycznej, w odległości dwóch dni drogi od Marsa. Towarzyszył mu jedynie pies. Winston Niles Rumfoord i jego pies Kazak istnieli teraz jako zjawiska falowe — pulsowali zapewne w odkształconej spirali, która poczynała się na Słońcu, a kończyła na Betelgeuzie.

Ziemia miała za moment przeciąć tę spiralę.

Niemal każde skrótowe objaśnienie infundybuły chronosynklastycznej musi wywołać protest specjalistów w tej dziedzinie. Tak czy owak, najlepsze skrótowe objaśnienie tego zjawiska znajdujemy w czternastej edycji Dziecięcej encyklopedii cudów i ciekawych zajęć autorstwa dr Cyryla Halla. Hasło „Chronosynklastyczna, infundybuła” przedrukowujemy tu w całości, za łaskawym przyzwoleniem wydawcy:

CHRONOSYNKLASTYCZNA, INFUNDYBUŁA — Wyobraź sobie, że twój tatuś jest najmądrzejszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek żył na świecie, że wie wszystko, czego tylko można chcieć się dowiedzieć, i we wszystkim ma absolutną facją, a w dodatku potrafi udowodnić, że we wszystkim ma absolutną rację. A teraz wyobraź sobie inne mile i grzeczna dziecko, które mieszka w innym miłym i sympatycznym świecie, oddalonym od nas o milion lat świetlnych, i którego tatuś jest najmądrzejszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek żył na tamtym odległym, sympatycznym świecie, i wyobraź sobie, że tamten tatuś jest dokładnie tak samo mądry i nieomylny jak twój tatuś. Obaj tatusiowie są najmądrzejsi i obaj mają rację.

Tylko że gdyby się kiedykolwiek spotkali, kłóciliby się straszliwie, ponieważ w żadnej sprawie nie mogliby się dogadać. Możesz, oczywiście, powiedzieć, że twój tatuś ma rację, a tatuś tamtego dziecka nie ma racji, ale pamiętaj, że Wszechświat jest bardzo wielki. Starczy w nim miejsca na całą masą ludzi, z których każdy będzie miał rację, chociaż nie zgodzi się z żadnym innym.

Obaj tatusiowie mogą mieć racją, a mimo to kłócić się straszliwie, gdyż rację można mieć na bardzo wiele sposobów. Są jednak we Wszechświecie takie miejsca, w których jeden tatuś połapałby się wreszcie w tym, co mówi drugi tatuś. W tych miejscach najrozmaitsze prawdy pasują do siebie tak świetnie, jak części słonecznego zegarka, który nosi twój tatuś. Miejsca te nazywamy infundybułami chronosynklastycznymi.

Sądzimy, że System Słoneczny pełen jest infundybuł chronosynklastycznych. Jedna ogromna, której istnienia jesteśmy pewni, lubi się utrzymywać pomiędzy Ziemią a Marsem. Wiemy o jej istnieniu dzięki temu, że ziemski mężczyzna i jego ziemski pies dostali się w sam jej środek.

Myślisz może, że fajnie byłoby dostać się w infundybułę chronosynklastyczną i zobaczyć całą rozmaitość absolutnych racji, ale jest to rzecz ogromnie niebezpieczna. Nieszczęsny człowiek, o którym była mowa, a także jego nieszczęsny pies, miotają się tam i z powrotem, nie tylko w przestrzeni, lecz i w czasie.

„Chrono” znaczy „czas”. „Synklastyczna” znaczy „nagięto ze wszystkich kierunków w tę samą stronę”, jak skórka pomarańczy, „infundybuła” jest to przedmiot, który starożytni Rzymianie, np. Juliusz Cezar i Neron, nazywali „lejkiem”. Jeśli nie wiesz, co to jest lejek, poproś mamusię, żeby ci pokazała.

Klucz do lilipuciej bramki przybył wraz z zaproszeniem. Malachi Constant wsunął klucz do oblamowanej futrem kieszonki spodni i podążył jedną ścieżką, jaka się przed nim otwierała. Szedł w gęstym cieniu, lecz horyzontalne promienie zachodzącego słońca wypełniały czubki drzew światłem o odcieniu Maxfield Parrish.

Constant idąc wachlował się dyskretnie zaproszeniem, gdyż za każdym zakrętem oczekiwał zatrzymania. Tusz na zaproszeniu był koloru fioletowego. Pani Rumfoord miała zaledwie trzydzieści cztery lata, za to kaligrafię starej baby — wąską i spiczastą. Jawnie gardziła Constantem, mimo iż go nie znała. Zaproszenie emanowało — oględnie mówiąc — niechęcią, jakby je wypisano na zasmarkanej chustce do nosa.

„Podczas swej ostatniej materializacji — pisała pani Rumfoord — mąż mój nalegał, aby był Pan obecny przy następnej. Nie zdołam mu tego wyperswadować pomimo licznych — a ewidentnych — mankamentów takiego pomysłu. Mąż upiera się, że zna Pana doskonale, gdyż spotkaliście się panowie na Tytanie, który, jak rozumiem, jest jednym z księżyców planety Saturn”.

Każde niemal zdanie zaproszenia zawierało czasownik „nalegać”. Mąż pani Rumfoord nalegał, aby postąpiła ona dokładnie wbrew własnemu rozsądkowi, więc z kolei pani Rumfoord nalegała, aby Malachi Constant zachował się w miarę możności jak dżentelmen, którym z pewnością nie był.

Malachi Constant nigdy nie był na Tytanie. O ile się orientował, nigdy nie przekroczył gazowej otoczki swej macierzystej planety, Ziemi. Wkrótce miał się dowiedzieć, że jest w błędzie.

Zakręty na ścieżce byty liczne, a widoczność ograniczona. Constant wędrował wilgotną zieloną ścieżką przypominającą pokos — istotnie był to pokos. Po obu stronach ścieżki wznosiły się zielone ściany dżungli, w którą przeistoczył się ogród.

Pokos okrążał wyschniętą fontannę. Ktoś, kto obsługiwał kosiarkę, błysnął w tym miejscu fantazją i poprowadził ścieżkę rozwidleniem. Constant mógł sobie wybrać, od której strony woli obejść fontannę. Constant zatrzymał się na rozwidleniu i spojrzał w górę. Fontanna stanowiła istny szczyt inwencji. Miała kształt szyszki, utworzonej z licznych kamiennych mis o zmniejszających się średnicach. Misy nałożone były jak obroże na cylindryczny szkielet wysokości czterdziestu stóp.

Pchnięty impulsem, Constant nie wybrał ani jednej, ani drugiej odnogi ścieżki, lecz zaczął wdrapywać się na fontannę. Wspinał się z misy na misę, z zamiarem stwierdzenia, kiedy już stanie na szczycie, którędy przyszedł i dokąd zmierza.

Stojąc na samym czubku, na najmniejszej z mis barokowej fontanny, stojąc w ruinach ptasich gniazd, Malachi Constant ogarniał wzrokiem całą posiadłość, a także spore partie miasta Newport i zatoki Narragansett. Uniósł zegarek ku słońcu, dając mu wchłonąć paliwo, które dla zegarków słonecznych jest tym, czym pieniądze dla istot ziemskich.

Ożywczy wiew od morza zwichrzył granatowoczarne włosy Constanta. Constant był przystojnym mężczyzną: waga lekkopółśrednia, cera smagła, usta wydatne, oczy piwne, ocienione kromaniońskim łukiem brwiowym. Miał lat trzydzieści jeden.

Wart był trzy miliardy dolarów, w dużej mierze odziedziczonych.

Jego imię i nazwisko znaczyły: „wierny posłaniec”.

Był spekulantem, zwłaszcza w dziedzinie papierów wartościowych.

W stanach depresji, które następowały u niego po każdorazowym nadużyciu alkoholu, narkotyków i kobiet, Constant rozpaczliwie pragnął tylko jednego — wiadomości, która przez swą wagę i dostojeństwo zasługiwałaby na to, aby on, jako posłaniec, przeniósł ją z jednego punktu w inny punkt.

Motto pod herbem, który Constant sam sobie zaprojektował, głosiło z prostotą: „Posłaniec czeka”.

Constant miał zapewne na myśli jakąś pierwszorzędna wiadomość od Pana Boga do kogoś równie ważnego.

Constant ponownie zerknął na swój słoneczny zegarek. Na zejście z fontanny i dotarcie do budynku pozostały mu dwie minuty — miał dwie minuty do czasu, gdy Kazak się zmaterializuje i zacznie rozglądać za obcym, w którego mógłby wpić zębiska. Constant roześmiał się w duchu na myśl o tym, jak uradowana byłaby pani Rumfoord, gdyby nieokrzesany parweniusz Constant z Hollywood miał spędzić całą swą wizytę uwięziony na czubku fontanny przez doga najczystszej rasy. Kto wie, czy pani Rumfoord nie kazałaby nawet uruchomić fontanny.

Było bardzo prawdopodobne, że pani Rumfoord obserwuje Constanta. Rezydencję dzieliła od fontanny minuta drogi; od dżungli zaś oddzielał ją pokos trzykrotnie szerszy niż ścieżka.

Marmurowa rezydencja Rumfoordów była rozbudowaną kopią sali bankietowej pałacu Whitehall w Londynie. Rezydencja ta byłe równocześnie — jak większość znaczniejszych domów w Newport — spokrewniona z typowymi dla całego kraju budynkami poczt i sądów federalnych.

Rezydencja Rumfoordów stanowiła komicznie szokującą ilustrację pojęcia „ludzie zamożni”. Była bez wątpienia jedną z najwybitniejszych rozpraw na temat skupienia materii od czasów Wielkiej Piramidy Cheopsa. Jako rozprawa o nieprzemijalności przewyższała nawet Piramidę Cheopsa, gdyż Piramida Cheopsa zwężała się w drodze ku niebu aż do zgubienia. Rezydencja Rumfoordów nie zwężała się ani na jotę. Mogłaby z powodzeniem stać do góry nogami.

Solidność i trwałość rezydencji pozostawały naturalnie w ironicznej sprzeczności z faktem, że były pan domu — za wyjątkiem jednej godziny na pięćdziesiąt dziewięć dni — był równie cielesny jak promień księżyca.

Constant zszedł z fontanny, stąpając na obrzeża mis o stopniowo rosnących rozmiarach. Gdy znalazł się na dole, ogarnęło go przemożne pragnienie ujrzenia czynnej fontanny. Pomyślał o tłumie po tamtej stronie muru; pomyślał, że ten tłum też strasznie by się ucieszył widząc fontannę w akcji. Tłum byłby uszczęśliwiony, patrząc, jak woda z tyciuteńkiej miseczki na samiuteńkim czubeczku przelewa się do następnej miseczki… a z następnej miseczki do kolejnej miseczki… a z kolejnej miseczki do kolejnej miski… i tak dalej, i dalej, i dalej istna rapsodia przelewania, w której każda misa wyśpiewywałaby własna radosną wodną piosenkę. Na samym zaś dole rozdziawiała się zwrócona w górę paszcza największej z mis… prawdziwego miskowego Belzebuba, wyschniętego na pieprz i nienasyconego… który czeka, czeka, czeka, pierwszej najsłodszej kropelki.

Constant popadł w ekstazę, wyobrażając sobie fontannę tryskającą wodą. Fontanna miała w sobie bardzo wiele z halucynacji, halucynacje zaś, wywołane zazwyczaj narkotykiem, były właściwie jedyną rzeczą zdolną jeszcze zadziwić i rozbawić Constanta.

Czas pędził. Constant ani drgnął…

Gdzieś na terenie posesji rozległo się szczekanie doga. Szczekanie przypominało odgłosy uderzeń drewnianego młota w gigantyczny mosiężny gong.

Constant ocknął się, przerywając kontemplację fontanny. Tak mógł ujadać jedynie Kazak, Pies z Kosmosu. Kazak się zmaterializował. Kazak zwęszył krew parweniusza.

Constant sprintem przebył resztę odległości dzielącej go od domu.

Wiekowy lokaj w bryczesach otworzył drzwi Malachiemu Constantowi z Hollywood. Lokaj szlochał z radości. Palcem wskazywał na pokój, który znajdował się poza polem widzenia Constanta. Lokaj usiłował opisać to, co sprawiło mu tyle radości i wycisnęło łzy z oczu. Nie mógł jednak wykrztusić ani słowa. W wyniku paraliżu szczęki zdołał jedynie poinformować Constanta:

— Kht kht… kht kht kht.

Podłogę hallu stanowiła mozaika obrazująca złote słońce w otoczeniu znaków Zodiaku.

Winston Niles Rumfoord, który zmaterializował się zaledwie przed minutą, wkroczył do hallu i stanął na słońcu. Był znacznie wyższy i potężniejszy od Malachiego Constanta — był, jak dotychczas, pierwszą osobą, która nasunęła Constantowi myśl, że może przecież istnieć ktoś, kto go przewyższa pod każdym względem. Winston Niles Rumfoord wyciągnął alabastrową dłoń i przyjaźnie powita? Constanta, niemal wyśpiewując słowa gardłowym grotońskim tenorem.

— Jakże mi miło, jakże mi miło, jakże mi miło, panie, Constant — powiedział Rumfoord, — Jak to uprzejmie z pańskiej strony, że zechciał się pan pofatygować.

— Cała przyjemność po mojej stronie — odparł Constant.

— Doszły mnie słuchy, że jest pan największym szczęściarzem w historii świata.

— To lekka przesada — odparł Constant.

— Nie zaprzeczy pan, że ma niesamowite szczęście w finansach — rzekł Rumfoord.

Constant pokręcił głową.

— Nie. Temu akurat trudno byłoby zaprzeczyć.

— A czemuż to przypisuje pan to swoje fantastyczne szczęście? — zapytał Rumfoord.

Constant wzruszył ramionami.

— Nie mam pojęcia — wyznał. — Ktoś tam na górze wyraźnie mnie lubi.

Rumfoord spojrzał w sufit.

— Co za uroczy obrazek: ktoś siedzi tam, w górze, trudni się lubieniem pana.

Constant, który od początku rozmowy potrząsał dłonią Rumfoorda, uświadomił sobie nagle, że jego własna dłoń jest drobna i szponowata.

Rumfoord miał dłoń masywna, lecz nie zniekształconą jak dłoń człowieka skazanego po kres swoich dni na jedno i to sarno zajęcie. Zgrubienia na dłoni Rumfoorda były równe i symetryczne, stanowiły owoce tysiąca radosnych trudów, jakimi para się czynna klasa próżniacza.

Constant zapomniał na krótką chwilę, że człowiek, który ściska mu dłoń, jest zaledwie jednym z aspektów, jednym z węzłów zjawiska falowego rozciągającego się między Słońcem a Betelgeuzą. Zetknięcie z dłonią Rumfoorda przypomniało Constantowi, z czym ma do czynienia — poczuł bowiem słabiutkie, lecz niewątpliwe, uszczypnięcie prądu elektrycznego.

Ton zaproszenia pani Rumfoord nie obudził w Constancie kompleksu niższości. Constant był samcem, pani Rumfoord zaś samicą i Constant wyobrażał sobie, że dysponuje środkami, którymi — gdyby mu dano sposobność — potrafiłby udowodnić swą niekwestionowaną wyższość.

Winston Niles Rumfoord był z kolei czymś całkiem innym — tak pod względem moralnym, jak i przestrzennym, społecznym, erotycznym i elektrycznym. Uśmiech i uścisk dłoni Winstona Nilesa Rumfoorda zdemontowały dobrą opinię, jaką Constant miał o sobie, równie skutecznie, jak najęta na okres karnawału ekipa robotników mogłaby zdemontować diabelski młyn.

Constant, który zwykł polecać się jako posłaniec Panu Bogu, wpadł teraz w popłoch w obliczu nader umiarkowanej wielkości Rumfoorda. Constant pośpiesznie przewertował wspomnienia w poszukiwaniu minionych dowodów własnej wielkości. Przewertował je jak złodziej przerzucający zawartość cudzego portfela. Constant odkrył, że pamięć ma zaśmieconą wymiętymi, prześwietlonymi odbitkami wszystkich kobiet, które kiedyś do niego należały, niedorzecznymi dowodami uczestnictwa w jeszcze bardziej niedorzecznych przedsięwzięciach, poświadczeniami cnót i przewag, jakimi dysponować mogły jedynie trzy miliardy dolarów. Znalazł się tam nawet srebrny medal na czerwonej wstążce, przyznany Constantowi za zajęcie drugiego miejsca w trójskoku podczas halowych zawodów na Uniwersytecie Wirginia.

Uśmiech Rumfoorda nie miał końca.

Aby pozostać przy porównaniu ze złodziejem wertującym cudzy portfel: Constant rozpruł szwy własnej pamięci w nadziei znalezienia tajnego schowka, a w nim czegoś, co miałoby jakąkolwiek wartość. Tajnego schowka nie było — nic nie przedstawiało najmniejszej wartości. Constantowi pozostały jedynie porozpruwane, sflaczałe, puste kieszonki pamięci.

Wiekowy lokaj patrzył na Rumfoorda z uwielbieniem, demonstrując przy tym serię przymilnych grymasów paskudnej starej ciotki, pozującej do obrazu Madonny.

— Pa-nysz — wydukał. — Młody pa-nysz.

— Pan wie, że czytam w pańskich myślach? — powiedział Rumfoord.

— Doprawdy? — spytał pokornie Constant.

— Nic prostszego — powiedział Rumfoord. Mrugnął. — Nie jest pan taki najgorszy. Zwłaszcza kiedy zapomina pan o tym, kim pan jest.

Lekko dotknął ramienia Constanta. Był to gest polityczny — pospolity, publiczny gest człowieka, który prywatnie, wśród równych sobie, wolałby dać się posiekać, niż dotknąć kogokolwiek.

— Jeśli na obecnym etapie naszej znajomości czuje pan tak ogromną potrzebę przewyższania mnie w czymkolwiek — przemówił serdecznie Rumfoord — proszę sobie pomyśleć tak: pan się może rozmnażać, a ja nie.

Następnie zademonstrował Constantowi swe szerokie plecy i poprowadził go przez ciąg przestronnych komnat.

Zatrzymawszy się w jednej z nich, kazał Constantowi podziwiać wielki olejny portret dziewczynki przytrzymującej za uzdę nieskazitelnie białego kucyka. Dziewczynka ubrana była w biały kapelusik, białą krochmaloną sukienkę, białe rękawiczki, białe skarpetki i białe buciki.

Była najczyściejszą, najsztywniejszą dziewczynką, jaką Constant oglądał w swoim życiu. Miała dziwną minę; Constant doszedł do wniosku, że dziewczynka panicznie boi się choć odrobinę zabrudzić.

— Przyjemny obrazek — rzekł Constant.

— Gdyby tak wpadła w kałużę błota — powiedział Rumfoord. — Ale by było strasznie, co?

Constant uśmiechnął się niepewnie.

— Moja żona w latach dziecięcych — oświadczył raptownie Rumfoord i wyprowadził gościa z sali.

Tylnym korytarzem powiódł go do maleńkiego pokoiku, niewiele większego niż schowek na szczotki. Pokoik miał dziesięć stóp długości, sześć stóp szerokości, za to sufit — jak wszystkie pozostałe pomieszczenia rezydencji — na wysokości dwudziestu stóp. Przypominał wnętrze komina. Stały tam dwa głębokie fotele.

— Pomyłka architekta — wyjaśnił Rumfoord zamykając drzwi i patrząc przy tym w sufit.

— Słucham? — zdziwił się Constant.

— Ten pokój — odparł Rumfoord. Wiotką dłonią wyrysował w powietrzu magiczny obraz kręconych schodów.

Jedną z nielicznych rzeczy, których jako chłopiec pragnąłem całym sercem, był właśnie ten pokoik.

Ruchem głowy wskazał na regał, zajmujący ścianę z oknem do wysokości sześciu stóp. Był to piękny mebel. Nad regałem tkwiła wyłowiona z morza deska, a na niej niebieską farbą napisane było: MUZEUM KAJTKA.

Muzeum Kajtka było zbiorem rozmaitych szczątków doczesnych — szkieletów wewnętrznych i zewnętrznych — muszli, korali, kości, chrząstek i chityny — prochów, pyłów i popiołów po duszach dawno już odeszłych. Były to w większości eksponaty, jakie dziecko — zapewne Kajtek — mogło z łatwością znaleźć na plażach i w lasach Newport. Niektóre jednak stanowiły bez wątpienia kosztowne prezenty, ofiarowane dziecku pasjonującemu się biologią.

Wśród prezentów królował kompletny szkielet dorosłego samca ludzkiego.

Był tam także pusty pancerz pancernika, wypchany ptak dodo oraz długi, spiralny kieł narwala, dowcipnie opisany przez Kajtka jako Róg Jednorożca.

— Kto to jest Kajtek? — zapytał Constant.

— To ja — powiedział Rumfoord. — Byłem.

— Nie przyszło mi do głowy — wyznał Constant.

— Oczywiście tylko dla najbliższych — dodał Rumfoord.

— Aha — powiedział Constant.

Rumfoord zasiadł w jednym z foteli, gestem zapraszając Constanta do drugiego.

— Anioły, widzi pan, też nie mogą — rzekł Rumfoord.

— Czego nie mogą? — zdziwił się Constant.

— Rozmnażać się — odparł Rumfoord. Poczęstował Constanta papierosem, siebie również, po czym umieścił swój papieros w długiej kościanej cygarniczce.

— Przepraszam, że żona nie zeszła na dół, aby się z panem przywitać. Jest niedysponowana — powiedział. — Ona unika nie pana, lecz mnie.

— Pana? — zdumiał się Constant.

— Tak jest — odparł Rumfoord. — Nie widzieliśmy się od pierwszej materializacji. — Zachichotał melancholijnie. — Raz wystarczyło.

— Bar… bardzo mi przykro — bąknął Constant. — Nie rozumiem.

— Nie spodobały jej się moje przepowiednie — wyjaśnił Rumfoord. — Ten rąbek przyszłości, jaki przed nią odsłoniłem, całkowicie wytrącił ją z równowagi. Nie ma ochoty słuchać dalej. — Oparł się wygodnie i głęboko zaciągnął papierosem. — Mówię panu, panie Constant — ciągnął jowialnie — co to za niewdzięczne zajęcie mówić ludziom, jak bezlitosny jest Wszechświat, w którym żyją.

— Twierdziła, że to pan kazał jej mnie zaprosić — powiedział Constant.

— Wiadomość przekazał jej lokaj — wyjaśnił Rumfoord. — Dałem jej do zrozumienia, że nie odważy się pana zaprosić… inaczej nigdy by tego nie zrobiła. Proszę zapamiętać, to się panu może przydać: jedyny sposób, aby nakłonić ją do czegokolwiek, to poddanie w wątpliwość jej odwagi. Nie jest to, naturalnie, metoda niezawodna. Gdybym teraz, na przykład, posłał jej wiadomość, że nie odważy się stanąć oko w oko z przyszłością, otrzymałbym odpowiedź, że mam absolutną rację.

— Czy pan… pan istotnie widzi przyszłość? — zainteresował się Constant. Skóra na twarzy ścierpła mu, spierzchła. Dłonie zwilgotniały od potu.

— Potocznie mówiąc, tak — odrzekł Rumfoord. — Z chwilą, gdy mój statek dostał się w infundybułę chronosynklastyczną, olśniła mnie myśl, że cokolwiek było — będzie zawsze, a cokolwiek będzie — zawsze było. — Znów zachichotał. — Świadomość tego odbiera przepowiadaniu przyszłości cały splendor, czyniąc je najprostszą, najoczywistszą rzeczą na świecie.

— Powiedział pan żonie o wszystkim, co ją czeka? — zapytał Constant.

Pytanie było czysto grzecznościowe. Constant nie dbał o to, co spotka żonę Rumfoorda. Pragnął wiadomości o sobie. Pytając o żonę Rumfoorda, dawał wyraz własnej nieśmiałości.

— No… nie całkiem — odparł Rumfoord. — Nie dała sobie powiedzieć wszystkiego. Ta odrobina, której się dowiedziała, całkiem popsuła jej apetyt na resztę.

— Ro… rozumiem — wyjąkał Constant, nie rozumiejąc ani w ząb.

— Tak — ciągnął dobrodusznie Rumfoord. — Powiedziałem jej, że ona i pan pobierzecie się na Marsie. — Wzruszył ramionami. — A właściwie nie pobierzecie się — uściślił — lecz zostaniecie sparzeni przez Marsjan, jak bydło hodowlane.

Winston Niles Rumfoord należał do jedynej prawdziwej klasy społecznej w Ameryce. Klasa ta była jedyną prawdziwą, gdyż od co najmniej dwóch stuleci miała ściśle zdefiniowane granice — zdefiniowane przynajmniej dla osób wrażliwych na definicje. Klasa Rumfoorda wydała jedną dziesiątą prezydentów Ameryki, jedną czwartą jej wielkich odkrywców, jedną trzecią gubernatorów Wschodniego Wybrzeża, połowę czynnych zawodowo ornitologów, trzy czwarte wielkich żeglarzy i praktycznie sto procent żyrantów deficytowej działalności opery wielkiej. Była to klasa wyjątkowo wolna od szarlatanów, ze znamiennym wyjątkiem szarlatanów politycznych.

Szarlataneria polityczna służyła zdobywaniu stanowisk i nigdy nie przenoszono jej w sferę życia prywatnego. Natychmiast po objęciu stanowiska członek tej klasy stawał się — niemal bez wyjątku — wzorem rzetelności.

Oskarżając Marsjan o hodowanie ludzi, jak gdyby ludzie niczym się nie różnili od bydła, Rumfoord zarzucał im jedynie to, czego nagminnie dokonywała jego własna klasa. Siła tej klasy zależała w pewnym stopniu od rozsądnego operowania pieniędzmi, lecz w znacznie większym stopniu — od mariaży opartych na cynicznym przewidywaniu gatunku dzieci, jakie związek mógł wydać na świat.

Punktem docelowym były zdrowe, urocze, inteligentne dzieci.

Najbardziej rzetelną, aczkolwiek mało zabawną analizą klasy społecznej Rumfoorda jest bez wątpienia dzieło Walthama Kittredge’a, „Królowie amerykańskiej filozofii”. To właśnie Kittredge udowodnił, że klasa, z której pochodził Rumfoord, jest w istocie rodziną, której luźne końcówki sprawnie powplatano w gęstą tkankę wspólnoty krwi, a to dzięki instytucji małżeństw między kuzynami. Rumfoord i jego żona byli, dla przykładu, kuzynostwem w trzecim stopniu pokrewieństwa i nie znosili się nawzajem.

Kiedy Kittredge sporządził diagram klasy Rumfoorda, diagram ten do złudzenia przypominał zwarty, kulisty węzeł, znany jako „małpia pięść”.

Waltham Kittredge często plącze się w wywodach, kiedy usiłuje przełożyć etos klasy Rumfoorda na słowa. Będąc profesorem uniwersyteckim, Kittredge szukał jedynie słów wielkich, a nie znalazłszy odpowiednich, tworzył całe szeregi nieprzetłumaczalnych neologizmów.

Z całego żargonu Kittredge’a tylko jeden termin wszedł do języka potocznego, a mianowicie określenie „odwaga aneurotyczna”.

Chodzi, naturalnie, o tę odmianę odwagi, która uniosła Winstona Nilesa Rumfoorda w przestrzeń kosmiczną. Była to odwaga w postaci czystej — wyzbyta nie tylko niskich dążeń do sławy i fortuny, lecz i wszelkich motywów o posmaku nieudacznictwa czy wariactwa.

Tak się składa, że istnieją już dwa dosadne, powszechnie używane określenia, które — do wyboru — mogłyby z powodzeniem zastąpić cały żargon Kittredge’a. Te określenia to „styl” i „gest”.

Kiedy Rumfoord, wypłaciwszy z własnej kieszeni pięćdziesiąt osiem milionów dolarów, stał się pierwszym prywatnym właścicielem statku kosmicznego — to było działanie w wielkim stylu.

Kiedy wszystkie rządy na Ziemi z uwagi na infundybułę chronosynklastyczną zawiesiły ekspedycje kosmiczne, a Rumfoord oświadczył, że wyprawia się na Marsa — to było działanie w wielkim stylu.

Kiedy Rumfoord obwieścił, że zabiera z sobą skończenie przeraźliwe psisko, tak jakby statek kosmiczny niczym się nie różnił od wykwintnej wyścigówki, a podróż na Marsa — od zjazdu Spiralą Connecticut — to było działanie w wielkim stylu.

Kiedy nikt na Ziemi nie wiedział, co stanie się ze statkiem kosmicznym, który wejdzie w infundybułę chronosynklastyczną, a Rumfoord ustawił kurs w sam środek infundybuły — był to ze strony Rumfoorda iście pański gest.

Różnica między Malachim Constantem z Hollywood a Winstonem Nilesem Rumfoordem z Newport i Wieczności:

Wszystko, cokolwiek robił Rumfoord, miało styl i wystawiało pochlebne świadectwo całej ludzkości.

Wszystko, co robił Constant, było stylizowane — agresywne, głośne, infantylne, bezcelowe — i wystawiało tak jemu, jak i całej ludzkości, świadectwo wysoce niepochlebne.

Constant olśniewał odwagą, lecz nie była to w żadnym razie odwaga aneurotyczna. Wszystkie odważne czyny Constanta motywowane były przekorą lub ambicjami jeszcze z czasów dzieciństwa, wobec których strach był zwyczajną igraszką.

Usłyszawszy, że sądzone mu jest sparzenie z żoną Rumfoorda na Marsie, Constant przeniósł wzrok z Rumfoorda na biegnące wzdłuż ściany muzeum szczątków doczesnych. Dłonie Constanta zacisnęły się pulsując jedna na drugiej.

Constant chrząknął kilkakrotnie. Następnie wydał cienki świst spomiędzy języka i podniebienia. Zachowywał się w sumie jak człowiek, który usiłuje mężnie przeczekać straszliwy atak bólu. Przymknął oczy i wessał powietrze przez zęby.

— O la la, panie Rumfoord — wyszeptał. — Otworzył oczy. — Na Marsie?

— Na Marsie — potwierdził Rumfoord. — Nie będzie to oczywiście pański ostatni adres. Merkury także nie.

— Merkury? — powtórzył Constant, zmieniając tę piękną nazwę w nieprzystojny skrzek.

— Celem pańskiej włóczęgi jest Tytan — rzekł Rumfoord. — Ale nim pan tam dotrze, odwiedzi pan Marsa, Merkurego i ponownie Ziemię.

Należy obowiązkowo uświadomić sobie, w którym to punkcie historii punktowej eksploracji kosmosu Malachi Constant otrzymał wiadomość o czekających go wizytach na Marsie, Merkurym, Ziemi i Tytanie. Do badania kosmosu odnoszono się wówczas na Ziemi podobnie, jak w Europie odnoszono się do badań Atlantyku przed wyprawą Krzysztofa Kolumba.

Występują tu jednak pewne istotne różnice: potwory, które stały na drodze zdobywców kosmosu, nie były zmyślone, lecz liczne, obrzydliwe, rozmaite, i wszystkie jednakowo zgubne; koszty najskromniejszej nawet wyprawy kosmicznej zdolne byty zrujnować większość państw, przy czym w zasadzie pewne było, że żadna wyprawa nie przysporzy fortuny swoim mecenasom.

Krótko mówiąc, w oparciu o zdrowy rozsądek i najdoskonalsze dane naukowe, nie dawało się powiedzieć nic na korzyść badania kosmosu.

Dawno minęły czasy, gdy jeden naród mógł zyskać optyczną przewagę nad innym narodem za pomocą wyrzucenia w nicość ciężkiego przedmiotu. Ostatnie zamówienie na tego typu cudeńko otrzymała korporacja Wehikuł Międzygwiezdny, kontrolowana — tak się składa — przez Malachiego Constanta. Zamówienie dotyczyło statku wysokości trzystu stóp i trzydziestu sześciu stóp średnicy. Skonstruowano go nawet, lecz sygnał do wystrzelenia nigdy nie nastąpił.

Pojazd nosił skromną nazwę „Wieloryb” i wyposażony był w kabiny mieszkalne dla pięciu pasażerów.

Nagle wstrzymanie wszelkich działań spowodowane było odkryciem infundybuł chronosynklastycznych. Odkryto je drogą matematyczną, w oparciu o niewytłumaczalne trajektorie statków bezzałogowych, wysyłanych w przestrzeń prawdopodobnie w celu przetarcia szlaków dla człowieka.

Odkrycie infundybuł chronosynklastycznych postawiło ludziom w efekcie następujące pytanie: „Co każe wam sądzić, że w ogóle gdziekolwiek dążycie?”

Dla amerykańskich kaznodziejów-fundamentalistów była to sytuacja jak na zamówienie. To oni pierwsi zaczęli mówić sensownie na temat ukróconej Ery Kosmicznej. Wyprzedzili filozofów, historyków i wszystkich innych. W dwie godziny po zawieszeniu na czas nieokreślony ekspedycji „Wieloryba” czcigodny Bobby Denton wołał do uczestników Krucjaty Miłości w Wheeling, Zachodnia Wirginia:

— „Tedy Pan zstąpił, aby oglądał miasto ono, i wieżę, którą budowali synowie ludzcy. I rzekł Pan: Oto lud jeden, i język jeden tych wszystkich; a toć jest zaczęcie dzieła ich, a teraz nie zabroni im nikt wszystkiego, co zamyślili uczynić. Przetoż zstąpmy, a pomieszajmy tam język ich, aby jeden drugiego języka nie zrozumiał. A tak rozproszył je Pan stamtąd po obliczu wszystkiej ziemi; i przestali budować miasta onego. Przetoż nazwał imię jego Babel: iż tam pomieszał Pan język wszystkiej ziemi; i stamtąd rozproszył je Pan po obliczu wszystkiej ziemi”.[1]

Bobby Denton pluł swoim słuchaczom w oczy pełne blasku i oddania, po czym przypiekał ich dalej na ogniu własnej nieprawości.

— Czyż nie żyjemy oto w czasach biblijnych? — wołał. — Czyśmy nie powznosili ze stali i dumy szkaradzieństw daleko wyższych niż Wieża Babel? I czyśmy nie zamierzali, jak owi dawni budowniczowie, dotrzeć za ich pomocą wprost do nieba? I czyśmy nie słyszeli po stokroć, że język nauki jest językiem międzynarodowym? Wszyscy naukowcy używają tych samych słów z łaciny i greki, i wszyscy posługują się językiem liczb.

To ostatnie najwyraźniej wydało się Dentonowi dowodem szczególnie inkryminującym, a Krzyżowcy Miłości potulnie przyznali mu rację, nie wiedząc właściwie dlaczego.

— Czemu więc mielibyśmy krzyczeć ze zdumienia i bólu teraz, gdy Bóg powtarza nam to, co powiedział już niegdyś budowniczym Wieży Babel: „Nie! Jazda stąd! Nie pojedziecie tym świństwem ani do nieba, ani gdziekolwiek indziej! Rozpierzchnijcie się, słyszycie? Przestańcie się porozumiewać językiem nauki! Jeśli nie przestaniecie się porozumiewać językiem nauki, wszystko, co zamierzaliście osiągnąć, stanie przed wami otworem — a ja sobie tego nie życzę! Ja, wasz Pan w Niebiesiech, nie życzę sobie, aby wszystko stanęło przed wami otworem, więc macie przestać myśleć o bzdurnych wieżach i rakietach do nieba, a zacząć myśleć o tym, jak być lepszymi sąsiadami, mężami, żonami, córkami i synami! Nie szukajcie zbawienia w rakietach — szukajcie go w swoich domach i kościołach!”

Chcecie latać w przestrzeń? — ciągnął Bobby Denton głosem schrypniętym i przytłumionym. — Pan Bóg ofiarował wam najcudowniejszy pojazd kosmiczny! Tak! Prędkość? Chcecie wielkich prędkości? Pojazd kosmiczny dany wam od Boga pędzi z szybkością sześćdziesięciu tysięcy mil na godzinę — i, jeśli Bóg pozwoli, utrzyma tę prędkość przez całą wieczność. Chcecie pojazdu, który zapewni człowiekowi wygodną podróż? Macie go! Ten pojazd zabierze nie tylko bogacza i jego psa, nie tylko pięciu czy dziesięciu ludzi. O nie! Pan Bóg nie bawi się w półśrodki! Pan Bóg dał wam pojazd, który pomieści miliardy mężczyzn, kobiet i dzieci! O tak! I nie trzeba w nim przypinać się pasami do foteli ani wkładać na głowę akwarium. O nie! Nie na pokładzie statku bożego. Pasażerowie statku bożego mogą chodzić na basen, spacerować w słońcu, grać w baseball, ślizgać się na łyżwach, jeździć własnymi automobilami na rodzinne majówki po mszy i na niedzielne obiady ze sztuką mięsa!

O tak! — potrząsnął głową Bobby Denton. — Więc jeśli ktoś uważa, że Pan Bóg jest złośliwy, bo umieszcza w kosmosie rzeczy, które przeszkadzają nam latać, niech sobie ten ktoś przypomni o statku kosmicznym, który Pan Bóg już nam ofiarował. Do tego statku nie musimy kupować paliwa, nie musimy zamartwiać się i panikować nad problemem, czym go napędzać. O nie! Troszczy się o to sam Pan Bóg.

Pan Bóg powiedział nam też, co my sami mamy do zrobienia w tym cudownym kosmicznym pojeździe. Spisał reguły tak, aby każdy mógł je zrozumieć. Dla ich zrozumienia nie trzeba być ani fizykiem, ani wybitnym chemikiem, ani Albertem Einsteinem. O nie! I nie ma tych reguł za wiele. Słyszałem, że gdyby miało dojść do wystrzelenia „Wieloryba”, trzeba by przeprowadzić jedenaście tysięcy różnych testów, aby się upewnić, że jest gotów do podróży: czy taki zawór otwarty, czy siaki zawór zamknięty, czy przewód podłączony, czy zbiornik pełen? — i tak dalej.

I tak dalej, jedenaście tysięcy rzeczy do sprawdzenia. Tu, w — naszym — bożym pojeździe, Pan Bóg każe nam sprawdzić zaledwie dziesięć rzeczy — i to nie przed wycieczką na jakiś tam wielki, martwy, trujący głaz w przestrzeni, lecz przed podróżą do Królestwa Niebieskiego! Zastanówcie się nad tym! Gdzie wolelibyście się jutro znaleźć — na Marsie czy w Królestwie Niebieskim?

Czy znacie pytania testowe obowiązujące na kulistym, zielonym bożym statku powietrznym? Czy mam je wam przypomnieć? Czy chcecie posłuchać bożego odliczania?

Krzyżowcy Miłości — odkrzyknęli, że chcą.

— Dziesięć! — zawołał Bobby Denton. — Czy pożądasz żony bliźniego swego albo jakiej rzeczy, która jego jest?

— Nie! — zawołali Krzyżowcy Miłości.

— Dziewięć! — zawołał Bobby Denton. — Czy świadczysz fałszywie przeciw bliźniemu twemu?

— Nie! — zawołali Krzyżowcy Miłości.

— Osiem! — zawołał Bobby Denton. — Czy kradniesz?

— Nie! — zawołali Krzyżowcy Miłości.

— Siedem! — zawołał Bobby Denton. — Czy cudzołożysz?

— Nie! — zawołali Krzyżowcy Miłości.

— Sześć! — zawołał Bobby Denton. — Czy zabijasz?

— Nie! — zawołali Krzyżowcy Miłości.

— Pięć! — zawołał Bobby Denton. — Czy czcisz ojca swego i matkę swoją?

— Tak! — zawołali Krzyżowcy Miłości.

— Cztery! — zawołał Bobby Denton, — Czy — pamiętasz, aby dzień święty święcić?

— Tak! — zawołali Krzyżowcy Miłości.

— Trzy! — zawołał Bobby Denton. — Czy wzywasz imię Pana Boga swego nadaremno?

— Nie! — zawołali Krzyżowcy Miłości.

— Dwa! — zawołał Bobby Denton. — Czy czynisz sobie ryciny lub podobieństwo rzeczy tych, które są na niebie?

— Nie! — zawołali Krzyżowcy Miłości.

— Jeden! — zawołał Bobby Denton. — Czy czcisz bogów innych przed Panem Bogiem twoim?

— Nie! — zawołali Krzyżowcy Miłości.

— Start! — krzyknął radośnie Bobby Denton. — Lecimy do raju! Ruszajcie, moje dzieci! Amen!

— No tak — mruknął Malachi Constant w przypominającym wnętrze komina pokoiku pod schodami w Newport. — Wygląda na to, że posłaniec otrzyma w końcu jakieś zajęcie.

— Co takiego? — spytał Rumfoord.

— Moje imię i nazwisko znaczy „wierny posłaniec” — wyjaśnił Constant. — Co mam przekazać?

— Przepraszam bardzo — rzekł Rumfoord — ale nie wiem nic o żadnej wiadomości do przekazania. — Pytająco przekrzywił głowę. — Ktoś panu wspominał o jakiejś wiadomości?

Constant rozłożył ręce.

— No to… po co ja mam się fatygować na tego całego Trytona?

— Tytana — poprawił Rumfoord.

— Tytan, Tryton, jeden czort — zbył go Constant. — Po kiego grzyba ja mam się tam szwendać? — „Po kiego grzyba” zabrzmiało w ustach Constanta blado, pretensjonalnie i harcerzykowato. Constant dopiero po chwili zorientował się, dlaczego użył tego określenia. „Och, ty grzybie!” — było to powiedzonko telewizyjnych kosmonautów, kiedy meteor zmiatał im nagle sprzed nosa pulpit kontrolny albo kiedy nawigator okazywał się piratem kosmicznym z planety Zircon.

Constant wstał.

— Po jaką cholerę mam się tam szwendać?

— Poleci pan i tyle. To panu mogę obiecać — odparł Rumfoord.

Constant podszedł do okna, czując częściowy nawrót swej buńczucznej siły.

— A ja panu mówię — oświadczył — że nie polecę.

— Przykro mi to słyszeć — powiedział Rumfoord.

— Czy miałbym tam coś dla pana załatwić? — upewnił się ponownie Constant.

— Nie — odparł Rumfoord.

— No to dlaczego panu przykro? — zdziwił się Constant. — Co pan ma do tego?

— Nic — odrzekł Rumfoord. — Przykro mi ze względu na pana. Sporo pan traci.

— Na przykład? — zainteresował się Constant.

— Na przykład: możliwość zamieszkania w jednym z najprzyjemniejszych klimatów — odparł Rumfoord.

— Klimat! — powtórzył pogardliwie Constant. — Mając willę w okolicy Hollywood, Doliny Kaszmiru, Acapulco, Manitoby, Tahiti, Paryża, Bermudów, Rzymu, Nowego Jorku i Capetown — ja miałbym opuszczać Ziemię w poszukiwaniu lepszego klimatu?

— Tytan to coś więcej niż miły klimat — powiedział Rumfoord. — Tamtejsze kobiety, na przykład, to najpiękniejsze stworzenia między Słońcem a Betelgeuzą.

Constant parsknął gorzkim śmiechem.

— Kobiety! Myśli pan, że mnie jest trudno o piękną kobietę? Myśli pan, że jestem niedopieszczony i że nie znam lepszego sposobu na znalezienie się w pobliżu pięknej kobiety, jak wsiąść w rakietę i polecieć na jeden z księżyców Saturna? Czy pan zwariował? Miewałem kobiety tak piękne, że każdy mężczyzna pomiędzy Słońcem a Betelgeuzą usiadłby i zapłakał rzewnymi łzami, gdyby któraś z nich odezwała się do niego choćby jednym słowem.

Wydobył portfel i wyłuskał z niego fotografię swojej ostatniej zdobyczy. Nie mogło być co do tego dwóch zdań: dziewczyna na zdjęciu była oszałamiająco piękna. Była to Miss Strefy Kanałowej, kandydatka do tytułu Miss Świata — w gruncie rzeczy znacznie piękniejsza niż ostateczna zdobywczyni tego tytułu. Jej uroda przeraziła sędziów konkursu.

Constant podał zdjęcie Rumfoordowi.

— Mają tam coś zbliżonego, na tym całym Tytanie? — zapytał.

Rumfoord obejrzał zdjęcie z szacunkiem i oddał je właścicielowi.

— Nie — odparł. — Zbliżonego… nie.

— No dobra — rzekł Constant, czując się na powrót panem własnego przeznaczenia. — Klimat, piękne kobiety… co dalej?

— Dalej już nic — odparł łagodnie Rumfoord. Wzruszył ramionami, — Ach… może jeszcze dzieła sztuki, jeśli lubi pan sztukę.

— Jestem właścicielem największej kolekcji dzieł sztuki na świecie — odpowiedział Constant.

Swą słynna kolekcję sztuki Constant odziedziczył. Zgromadził ją ojciec Constanta czy też raczej jego agenci. Kolekcja rozproszona była aktualnie po muzeach całego świata, przy czym każdy z eksponatów opisany był po prostu jako część kolekcji Constanta. Kolekcję zebrano i systematycznie wzbogacano zgodnie z zaleceniami Dyrektora do Spraw Publicznych korporacji Magnum Opus, której jedynym zadaniem było pilnować interesów Constanta.

Kolekcja miała udowodnić, jak hojni, użyteczni i wrażliwi potrafią być wielcy miliarderzy. Przy okazji stwierdzono, że kolekcja jest idealną lokatą kapitału.

— To by nam załatwiało sztukę — podsumował Rumfoord.

Constant miał właśnie schować zdjęcie Miss Strefy Kanałowej na powrót do portfela, kiedy poczuł, że trzyma w ręku nie jedną fotografię, lecz dwie. Pod zdjęciem Miss Strefy Kanałowej kryło się jakieś inne. Constant wziął je początkowo za zdjęcie poprzedniczki Miss Strefy Kanałowej i pomyślał, że ją także można by pokazać Rumfoordowi — niech sobie zobaczy, jakiej to niebiańskiej laleczce Constant łaskawie rozwarł swe podwoje.

— Proszę uprzejmie, mam tu jeszcze jedną — powiedział wyciągając zdjęcie w stronę Rumfoorda.

Rumfoord nie kwapił się z wzięciem fotografii. Nie raczył nawet na nią spojrzeć. Spojrzał natomiast prosto w oczy Constanta i wyszczerzył się w łobuzerskim uśmiechu.

Constant przeniósł wzrok na zdjęcie, które nie wzbudziło zainteresowania Rumfoorda. Stwierdził, że nie jest to bynajmniej fotografia poprzedniczki Miss Strefy Kanałowej. Było to zdjęcie podrzucone mu przez Rumfoorda. Zdjęcie niezwykłe, pomimo lśniącej powierzchni i standardowej białej ramki dookoła.

Biała ramka otaczała szemrzące głębiny. Efekt był podobny do tego, jaki daje umieszczenie prostokątnej szyby na powierzchni przejrzystej płytkiej zatoki koralowej. Na samym dnie rzekomej zatoki koralowej znajdowały się trzy kobiety — biała, złocista i brązowa. Patrzyły na Constanta, błagając go wzrokiem, by do nich zstąpił i dopełnił je miłością.

Ich uroda tak się miała do urody Miss Strefy Kanałowej, jak blask Słońca do blasku robaczka świętojańskiego.

Constant z powrotem osunął się w głąb fotela. Musiał odwrócić wzrok od tego natłoku piękna, aby nie wybuchnąć płaczem.

— Proszę zatrzymać to zdjęcie, jeśli się panu podoba — powiedział Rumfoord. — Mieści się w portfelu.

Constant kompletnie stracił rezon.

— Na Tytanie będzie panu towarzyszyła moja żona — rzekł Rumfoord — ale nie weźmie ona panu za złe, jeśli zechce pan zabawić się z tymi oto trzema młodymi damami. Pański syn także tam będzie, lecz okaże się równie tolerancyjny jak Beatrycze.

— Syn? — powtórzył Constant. Constant nie miał syna.

— Tak, bardzo udany chłopiec imieniem Chrono — odparł Rumfoord.

— Chrono? — zdziwił się Constant.

— To imię marsjańskie — wyjaśnił Rumfoord. — Syn pana i Beatrycze urodzi się na Marsie.

— Beatrycze? — powtórzył Constant.

— Beatrycze to moja żona — odparł Rumfoord. Stał się już całkiem przezroczysty. Jego głos zaczął pobrzękiwać, jakby się wydobywał z kiepskiego radia. — Różne rzeczy, mój chłopcze, latają w różne strony — ciągnął. — Jedne z wiadomościami do przekazania, inne bez. To nie pomyłka, to chaos, gdyż Wszechświat dopiero się rodzi. To właśnie z tego wielkiego stawania się mamy światło, ciepło i ruch, to ono przerzuca nas z miejsca na miejsce.

Ach, przepowiednie, przepowiednie — dodał refleksyjnie. — Cóż jeszcze powinienem ci powiedzieć? Już wiem… tak, tak, tak. Twoje dziecko, chłopiec imieniem Chrono… Chrono znajdzie na Marsie metalową blaszkę, którą nazwie swoim „talizmanem”. Proszę nie spuszczać tego talizmanu z oka, panie Constant. Jest on niesamowicie ważny.

Winston Niles Rumfoord znikał stopniowo, poczynając od czubków palców, a kończąc na uśmiechu. Uśmiech utrzymywał się jeszcze przez jakiś czas po zniknięciu całej reszty.

— Do zobaczenia na Tytanie — pozdrowił Constanta uśmiech. Po czym zniknął.

— Czy już po wszystkim, Moncrief? — zawołała do lokaja pani Rumfoord ze szczytu kręconych schodów.

— Tak, proszpani. Odszedł — powiedział lokaj. — Razem z psem.

— A ten cały Constant? — dopytywała się dalej pani Rumfoord, dopytywała się Beatrycze. Zachowywała się jak kaleka: nogi się pod nią uginały, mrużyła oczy, a jej głos przypominał szmer wiatru w koronach drzew. Ubrana była w długi biały szlafrok, którego miękkie fałdy tworzyły spiralę o skręcie przeciwnym ruchowi wskazówek zegara, harmonizując przy tym z bielą kręconych schodów. Tren szlafroka okrywał górny stopień schodów, co czyniło Beatrycze naturalnym przedłużeniem zamysłu architektonicznego wnętrza.

W całej ekspozycji najważniejsza była jej wysoka, sztywna sylwetka. Szczegóły twarzy miały znaczenie drugorzędne. Gdyby w miejsce głowy wstawić kulę armatnią, nie umniejszyłoby to wcale wspaniałości kompozycji.

A jednak Beatrycze miała twarz — i to całkiem ciekawą. Można było powiedzieć o niej, że wygląda jak indiański wojownik z wysuniętą szczęką. Ale każdy, kto by tak powiedział, musiałby natychmiast dodać, że, wyglądała czarująco. Jej twarz, podobnie jak twarz Malachiego Constanta, była jedyną w swoim rodzaju, zadziwiającą wariacją na znany temat — wariacją, która zmuszała obserwatora do refleksji: „Gdyby ludzie tak właśnie wyglądali — też byłoby bardzo ładnie”. Jeśli idzie o ścisłość, Beatrycze zrobiła ze swoją twarzą jedynie to, co mogłaby zrobić każda przeciętna dziewczyna: przyoblekła ją w wyraz godności, cierpienia i inteligencji, ze szczyptą kurewstwa do smaku.

— Ten cały Constant — odparł z dołu Constant — jeszcze tu jest.

Stał w zasięgu jej wzroku, gdyż opierał się o kolumnę łuku otwierającego hali. Jednak niewielkie rozmiary w kontekście całej kompozycji i zagubienie w szczegółach architektonicznych czyniły go prawie niewidocznym.

— O! — powiedziała Beatrycze. — Bardzo mi miło.

Powitanie było kompletnie wyprane z emocji.

— I mnie bardzo przyjemnie — powiedział Constant.

— Mogę odwołać się jedynie do pańskiej szlachetności — rzekła Beatrycze — prosząc, by nie rozgłaszał pan na wszystkie strony szczegółów spotkania z moim mężem. Rozumiem doskonale, że pokusa opowiadania o tym będzie wielka.

— Tak — odparł Constant. — Mógłbym drogo sprzedać swoją opowieść, pospłacać długi za dom i stać się osobistością na skalę międzynarodową. Mógłbym pić z najwybitniejszymi ludźmi i popisywać się przed koronowanymi głowami Europy.

— Wybaczy pan, panie Constant — rzekła Beatrycze — że nie doceniam, być może, subtelnej ironii i innych błyskotliwych niuansów pańskiego dowcipu. Odwiedziny męża zawsze ścinają mnie z nóg.

— Pani go już nie widuje, prawda? — spytał Constant.

— Spotkałam się z nim podczas pierwszej materializacji — odparła Beatrycze. — To wystarczyło, żebym poczuła się chora po kres swoich dni.

— Bardzo mi się spodobał — wyznał Constant.

— Szaleńcy miewają czasami sporo uroku — zgodziła się Beatrycze.

— Szaleńcy? — zdziwił się Constant.

— Jako człowiek światowy — odparła Beatrycze — przyzna pan chyba, panie Constant, że osoba, która wygłasza zawiłe i wysoce nieprawdopodobne przepowiednie, musi być niespełna rozumu.

— Sądzi pani — zapytał Constant — że tak wielką niedorzecznością jest przepowiedzieć podróż kosmiczną komuś, kto ma dostęp do największego z wybudowanych dotąd statków kosmicznych?

Informacja o tym, że Constant ma dostęp do statku kosmicznego, poruszyła Beatrycze do żywego. Poruszyła ją do tego stopnia, że Beatrycze cofnęła się o krok, odrywając własną postać od spirali schodów. Ów mały krok w tył przemienił ją w to, czym była naprawdę: przerażoną, samotną kobietę w przeraźliwie wielkim domu.

— Pan jest właścicielem rakiety? — zapytała.

— Opiekuje się nią jedno z kierowanych przeze mnie towarzystw — wyjaśnił Constant. — Słyszała pani o „Wielorybie”?

— Tak — odparła Beatrycze.

— Moje towarzystwo sprzedało go rządowi — ciągnął Constant. — Zdaje się, że rząd podskoczyłby z radości, gdyby go ktoś teraz odkupił za, powiedzmy, pięć procent ceny.

— Życzę pomyślnej wyprawy — powiedziała Beatrycze.

Constant skłonił się.

— I nawzajem.

Po tych słowach wyszedł. Przecinając krzykliwą, zodiakalną posadzkę hallu, poczuł, że kręcone schody zdążają teraz nie w górę, lecz w dół. Constant stał się nagie najniższym punktem w trąbie powietrznej losu. Przekraczając próg, miał radosną świadomość, że oto unosi z sobą niezachwiany spokój domostwa Rumfoordów.

Skoro i tak było z góry przesądzone, że on i Beatrycze spotkają się ponownie, aby wydać na świat dziecko imieniem Chrono, Constant nie poczuwał się do obowiązku zabiegania o jej względy, choćby pod postacią kartki z podziękowaniem. Pomyślał, że może spokojnie zająć się własnymi sprawami, bo i tak przyjdzie koza do woza.

Chichocząc, nałożył ciemne okulary i sztuczną brodę, po czym wypuścił się na drugą stronę przez żelazną bramkę w murze.

Limuzyna była już z powrotem. Tłum też.

Policjanci utorowali Constantowi wąski przesmyk do drzwi limuzyny. Constant gwałtownym szusem dopadł samochodu. Przejście natychmiast się zabliźniło, jak Morze Czerwone po przemarszu Dzieci Izraela. Okrzyki tłumu zsumowały się w jeden wielki wrzask zniewagi i bólu. Tłum, któremu niczego nie obiecywano, poczuł się oszukany, gdyż niczego nie otrzymał.

Mężczyźni i chłopcy zabrali się do kamienowania limuzyny Constanta.

Szofer włączył bieg i samochód poczołgał się przez ocean rozwścieczonego mięsa.

Jakiś łysy mężczyzna spróbował dokonać zamachu na życie Constanta, używając w tym celu hot-doga: dziabnął nim w szybę, rozwalił bułkę, złamał parówkę i pozostawił na oknie rozgwiazdę musztardy z przyprawami, jakby ktoś narzygał.

— A masz, a masz, a masz! — wrzasnęła niebrzydka młoda kobieta, pokazując Constantowi to, czego prawdopodobnie nie pokazała jeszcze żadnemu mężczyźnie. Pokazała mu, że dwa zęby u góry ma sztuczne. Obydwa wypadły jej na ziemię. Zaskowytała jak wiedźma.

Jakiś chłopiec wgramolił się na karoserię, przesłaniając widok szoferowi. Zerwał wycieraczki i rzucił je w tłum. Zanim limuzyna dotarła na obrzeża tłumu, minęły trzy kwadranse. A na obrzeżach nie było już wariatów, lecz ludzie prawie normalni.

Dopiero tutaj okrzyki stały się zrozumiałe.

— Opowiedz nam! — wołał jakiś mężczyzna, przy czym wcale nie był wściekły, tylko zwyczajnie miał dość.

— Mamy prawo! — zawołała jakaś kobieta, demonstrując Constantowi dwójkę udanych dzieci.

Inna wyjaśniła mu, do czego konkretnie tłum w swoim mniemaniu miał prawo:

— Mamy prawo wiedzieć, co się tam dzieje! — zawołała.

Bunt tłumu był, jak widać, ćwiczeniem z zakresu nauki i teologii — żywi usiłowali dociec, na podstawie skąpych, dowodów, co to właściwie jest życie.

Ujrzawszy przed sobą otwartą drogę, szofer wcisnął gaz do deski. Limuzyna pomknęła w zawrotnym tempie.

Za oknem mignął gigantyczny plakat: ZAPROŚMY PRZYJACIELA W NIEDZIELĘ NA MSZĘ W WYBRANYM KOŚCIELE!

Загрузка...