VIII

Gospodarzem klasy pierwszej oddziału A był pan Rudolf Leim, nauczyciel łaciny w klasach niższych. Należał on do grupy starszych profesorów i weteranów szkoły. Pochodził z rodziny niemieckiej, która dawno przywędrowała do kraju i na poły się spolszczyła. Profesor Leim skończył onego czasu nauki uniwersyteckie w Lipsku i od niepamiętnych czasów wykładał w szkołach jeszcze wojewódzkich[168] historię powszechną, języki starożytne i niemiecki. Z usposobienia i fachu niejako był zajadłym, zakamieniałym historykiem. Przez całe życie układał jakieś niesłychanie szczegółowe i dowcipne tablice synchronistyczne[169]. Po zamianie szkół wojewódzkich w Klerykowie na gimnazjum rosyjskie Leim utrzymał się na posadzie, ale zepchnięty został do ostatnich szeregów. Po rosyjsku źle mówił, wykład historii powszechnej (a właściwie „rosyjskiej w związku z powszechną”) mógł być prowadzony tylko przez Rosjanina, więc Leim z najcelniejszego ongi nauczyciela zjechał do klasy pierwszej. Z łaski dawano mu jeszcze gospodarstwo w jakiejś paralelce[170], co nabawiało go mnóstwa kłopotu, ale czyniło kilkaset rubli.

Pan Leim był to starzec wysoki, bardzo chudy i wiecznie pokaszlujący. Twarz golił starym obyczajem, czaszkę łysą jak kolano nakrywał pewnego rodzaju wiekiem z włosów wyhodowanych w okolicy ucha. Idąc wydymał policzki zawsze różowe i wyszczerzał raz za razem szeregi zębów jak ser białych. Nie było wypadku, żeby profesor Leim opuścił kiedykolwiek lekcję. Zakatarzony, kaszlący, z ustami osłoniętymi szalem, przyłaził w najcięższe mrozy i gwałtowne wichry regularnie o godzinie ósmej, pozdrawiał skinieniem głowy pana Pazura, drugiego z rzędu, a jednak znacznie młodszego weterana gimnazjum, i rozpoczynał swój monotonny spacer po górnym korytarzu. Był nadzwyczajnie starannym służbistą i lojalistą gorliwym.

Od chwili wprowadzenia zakazu mowy polskiej w murach gimnazjum karał ostro wykroczenia tej kategorii, ilekroć któryś z gospodarzy klas wskazał mu winowajcę. Sam mówił w domu po polsku, był ożeniony z Polką i miał córki, które w całym mieście czyniły rejwach patriotyczny za pomocą zgromadzeń, prelekcyj i zwykłego odczytywania zakazanych przez cenzurę utworów literatury polskiej, utworów potajemnie wydobytych z własnej pana Leima biblioteki albo nawet własną jego ręką niesłychanie kaligraficznie ongi przepisanych.

W dni galowe dworskie pan Leim maszerował przez miasto ustrojony w mundur z haftowanym kołnierzem, z orderami, wśród których wisiał miedziak[171] „za usmirenje polskawo miatieża[172]”, ze szpadą u boku i w pierogu.

Ten pieróg znany był z dawna całemu miastu. Ilekroć profesor zjawiał się w paradnym stroju na ulicy Warszawskiej, szewc Kwiatkowski, którego warsztat znajdował się na rogu tegoż zaułka, stawał we drzwiach, wtykał ręce pod fartuch i trzymając się za wpadniętą i wiecznie bolącą brzuszynę, raz na jakiś kwartał wybuchał szczerym i głośnym śmiechem.

Na rynku przekupki wnet sygnalizowały ukazanie się profesora w gali.

— Pani Jacentowa! — wołała zaraz spostrzegawcza Połóweczka — spójrz no pani z łaski swojej! Przecie to, widzi mi się, profesor idzie w swoim kapelusiku.

— Tak ci, moja kochana pani, tak… — wołała Jacentowa — on sam. Musi toto być ciężkie, choć i taki cudacki pieróg, bo jak to profesorzyna nadyma się, a dmucha, a chucha, jakby furę drzewa dźwigał na głowie.

Wszystkie te nieprzyjemności były niczym w porównaniu z wrzaskami powstającymi w gimnazjum.

Już z daleka, gdy profesor Leim zbliżał się do szkoły, słyszał on wtedy wołania:

— Panowie! Uwaga! Stary Klej[173] nadciąga w swojej kanapie na głowie i z bronią u boku…

Nie odwracał głowy, kiedy go ścigały głosy uczniów pochowanych między sągami drzewa na podwórzu:

— Panie Klej, może byśmy byli w stanie ulżyć cokolwieczek! Wzięlibyśmy pierożek widłami, jeden z przodu, drugi z tyłu. Nawet byś pan profesor nie czuł, że niesiesz tak wielki statek…

Profesor szedł wówczas prędzej niż zwykle, szybko wydymał policzki, na których kwitły iście pensjonarskie rumieńce. Nie patrzył ani na prawo, ani na lewo i miał taki wyraz oblicza, jakby w zupełności podzielał zdanie uczniaków wyśmiewających się z jego starożytnego pieroga.

Koledzy młodsi, ustrojeni w kapelusze lśniące, niskie, płaskie, ostatniego pokroju — niejednokrotnie doradzali mu, ażeby nabył modny pieróg i zamknął tym sposobem usta gawiedzi żakowskiej, ale pan Leim machał tylko ręką i wydymał policzki:

— Do śmierci może doba — mawiał — a ja będę się zabawiał w nabywanie galowych strojów. Prawie wam o tym myśleć, wiercipiętom. Mój pieróg pamięta lepsze czasy. Taki sam on emeryt jak i ja — i taki sam go też los na starość jak mnie spotkał… Obadwaj[174] wyglądamy wpośród współczesnych jak szczątki mastodonta…

Na lekcji profesor Leim nie znosił szelestu i za najlżejszym zakłóceniem ciszy wykrzywiał się i niecierpliwie sykał. Do pomocy w przestrzeganiu porządku w klasie delegował zawsze kolejno tak zwanego dyżurnego. Dygnitarz taki przynosił kredę, dbał o atrament i pióro na katedrze oraz wypisywał wielkimi literami nazwiska kolegów sprawujących się hałaśliwie.

Chłopcy w klasie pierwszej mówili w czasie pauz po polsku i nie było sposobu zmuszenia ich do konwersacji rosyjskiej wprost dlatego, że ani jeden z malców swobodnie w języku urzędowym wyrażać się nie był w stanie.

Pewnego razu pan Leim wchodząc do klasy ujrzał na tablicy wypisane nazwisko Borowicza i obok niego zaskarżenie: „ciągle głośno mówi po polsku”.

Pan Leim uważnie i dość długo czytał ten napis, który zdarzyło mu się widzieć po raz pierwszy, następnie zwrócił się do klasy i zapytał:

— Kto jest dyżurnym?

— Ja — rzekł pucołowaty chłopiec, nazwiskiem Makowicz.

— To ty napisałeś, że Borowicz ciągle głośno mówi po polsku?

— Tak, ja. On, panie profesorze, ciągle wrzeszczy po polsku i bije się.

— I bije się z tobą?

— Ja z nim nie zaczynam! Niech wszyscy powiedzą! On przyszedł pierwszy i powiada: oddawaj mi zieloną okładkę… Ja mu nie dałem, bo to już nie jego okładka, tylko moja, i za to kopnął mię w brzuch…

— Borowicz za gadanie po polsku zostaje na dwie godziny w kozie… — donośnie i surowo rzekł profesor Leim i wstąpił na katedrę. Zasiadłszy na krześle, roztwarł duży dziennik i wlepił oczy w jakąś niezapisaną jego stronicę.

W klasie zaległa trwoga i taka cisza, że nie było słychać ani jednego oddechu. Wszyscy widzieli, że „stary” jest „wściekły”. Każdy powtarzał w myśli wyjątki, uprzytomniał sobie końcówki deklinacyjne i przepowiadał drewniane sentencje tłumaczenia. Nauczyciel z wolna podniósł oczy i rzekł:

— Borowicz!

Marcinek porwał książkę z tłumaczeniami łacińskimi Szulca, mały kajecik „wybranych” słówek i na drżących nogach udał się do katedry. Stanąwszy tuż przy jej stopniu wykonał szybko ukłon korpusem i nogą, otworzył książkę i zaczął czytać rosyjskie zdania i tłumaczyć je na łacinę. Gdy tak w mowie Rosjan i Rzymian zawiadomił zgromadzonych, że pod cieniem wysokiego dębu przyjemnie jest latem odpoczywać, że sztuka jest długa, a życie krótkie itd., pan Leim przerwał ten jego wykład mówiąc:

— Za to, że głośno rozprawiasz w klasie po polsku, zostajesz na dwie godziny w kozie — słyszysz?

— Słyszę, panie profesorze… — rzekł ze skruchą Borowicz.

— Dlaczego bijesz się z Makowiczem?

Marcinek spuścił oczy i zrobił pobożną minę. Na wspomnienie dwu godzin kozy łzy go ścisnęły za gardło. Wtem dostrzegł, że jeden z guzików przy ineksprymablach[175] profesora jest niezapięty, i doznał zaraz wielkiej ulgi.

— Nigdy nie bij się z Makowiczem — mówił tymczasem pan Leim surowo i głośno — nie zbliżaj się do niego, nie proś go nigdy o jakieś tam jego parszywe okładki!…

Usłyszawszy wyraz parszywe, niezwykły w ustach pana Leima, Marcinek spojrzał i wtedy doznał dziwnego wrażenia.

Profesor patrzył na niego ostrym, zagadkowym wzrokiem. Wydało się Marcinkowi, że to spojrzenie wstydzi się jego małej osoby i że zarazem bezlitośnie się z niej natrząsa…

O ile profesor Leim umiał sztubę trzymać w czasie swej lekcji na wodzy i ukazaniem się swoim rozsiewać w tłumie łobuzów śmiertelną ciszę, o tyle Iłarion Stiepanycz Ozierskij, nauczyciel języka rosyjskiego, nie posiadał władzy takiej ani za szeląg. Był to tłusty basałyk[176] z czaszką nagą jak kolano, z policzkami obwisłymi, zadartym nosem i oczyma śledzia. Wielki brzuch dźwigał na krótkich nogach, które w sposób najzabawniejszy plątały się pod tym ciężarem. Iłarion Stiepanycz nigdy nie omijał żadnej kałuży i zawsze chadzał unurzany w błocie do kostek. Jego frak wiecznie był wysmarowany kredą, a guziki pomalowane atramentem przez wdzięcznych wychowańców. Kiedy wstępował do klasy, witała go piekielna salwa wrzasków i, co najgorsza, witały go wrzaski polskie, jego, nauczyciela i siewcę mowy rosyjskiej. Gwizdano, tupano, przesuwano ławki, grano na drumlach[177], dzwoniono małym dzwoneczkiem, co mogło doprowadzić człowieka najmniej nerwowego do ostatniej pasji; głośno wyuczano się następnych lekcji i prowadzono ożywione rozmowy o tematach najzupełniej dowolnych. Iłarion Stiepanycz nie próbował chwytać grających na drumlach albo poszukiwać dzwonników, gdyż z doświadczenia wiedział, jak złe skutki tego rodzaju gorliwość pociąga za sobą.

Zdarzyło mu się skoczyć z katedry między ławki, gdy dokładnie wystudiował punkt, skąd dzwonek słychać było bez przerwy. Któż mógł przypuścić, że dzwonienie w jednym miejscu jest pewnego rodzaju wabikiem? Pędząc do winowajcy między ławkami, Iłarion runął nagle jak podcięty cedr, nie spostrzegłszy, że od ławki do ławki przeciągnięty był mocny sznur od cukru. Nazywało się to „łapaniem lwa w sieci — z przynętą”.

Awantury w klasie pierwszej nie przekraczały zresztą pewnego, tradycyjnego poniekąd, szablonu. Istotne wyrafinowanie w dręczeniu kałmuka zdradzały dopiero klasy nieco wyższe: druga, trzecia i czwarta. Osobliwie do klasy trzeciej Iłarion wchodził pobladły; zbliżając się do katedry ważył i badał krok każdy. Zanim usiadł na krześle, oglądał je, czy nogi nie są czasem wykręcone, badał tablicę, czy podczas lekcji na głowę mu się nie zwali — sufit, czy stamtąd woda mu na łysinę kapać nie zacznie — szufladki stolika, czy stamtąd szczury na niego nie wyskoczą — itd. Podczas bytności w klasie Ozierskiego — nie było żadnej lekcji. Coś on tam mówił, wykładał gramatykę rosyjską czy rozdział historii powszechnej, ale tego żywa dusza nie słyszała. Sprawiało to wrażenie, że nauczyciel dostał pomieszania zmysłów i gada do siebie.

Jeżeli z dziennika wyrywał kogokolwiek do lekcji, to zawsze stawała na środku jedna i ta sama osobistość i wypowiadała we wszystkich porach roku jeden i ten sam ustęp. W klasie trzeciej np. uczeń Białek był „specjalisią od kałmuka” i opowiadał przez rok cały jakąś brednię o tym, jak księżniczka ruska Olga powiązała wróblom ogony i spaliła jakieś miasto „Iskorostień”. Czasami Iłarion zaczynał spazmatycznie wrzeszczeć:

— Ja ci się, bałwanie, pytam, co wiesz o Karolu Wielkim. O księżniczce Oldze słyszałem już sześćset razy od ciebie!

Wówczas przewracano ławki, rozpoczynały się bitwy między gromadami uczniów — i w rezultacie wpadał do klasy brutal inspektor, ażeby któregoś tam z zaczinszczików[178] wsadzić do kozy, ale i samego Iłariona ostro zwymyślać. Ozierskij był człowiekiem wykształconym. Władał kilkoma językami, a w klasie ósmej pięknie objaśniał utwory Puszkina i Gogola. Był jednak tak dalece rozlazły, że z miasta nigdy nie mógł trafić do swego domu. Codziennie prawie zdarzała się historia, że spotykał na ulicy jakiegoś ucznia i wołał na niego:

— Ty — jak ci tam?… Gdzie mieszka nauczyciel Ozierskij?

— No, a przecież pan jesteś nauczyciel Ozierskij.

— To niczego nie dowodzi, o to ci się nie pytają. Prowadź mię do mojego mieszkania!…

W klasie pierwszej wykładano również język polski. Był to przedmiot nieobowiązkowy. Nauczycielem tego „miejscowego języka” był niejaki pan Sztetter, człowiek światły, ale tak wiekuiście wylękły o swoją posadę, że właściwie niczego nie uczył. Obarczony był liczną rodziną; kilku chłopców jego uczęszczało do męskiego, a kilka córek do żeńskiego gimnazjum i zapewne niepokój o los ich przeszkadzał panu Sztetterowi uczyć przynajmniej pisać ortograficznie. W klasach wyższych zdobywał się biedny belfer czasami na jakąś wzmiankę o literaturze polskiej, a mówił to z miną tak przerażoną, że tylko śmiech budził.

W klasie pierwszej lekcje języka polskiego odbywały się cztery razy tygodniowo w porze bardzo niewygodnej, bo między godziną ósmą i dziewiątą z rana. W zimie bywało wtedy szaro i chłodno. Chłopcy siedzieli skuleni i senni. Nauczyciel przychodził w swoim futrze szopowym, tulił się w nie i drzemał z otwartymi oczami, podczas gdy wzywani do katedry tłumaczyli z wypisów Dubrowskiego urywki nudne jak odwar z lukrecji. Po odczytaniu i przełożeniu na rosyjskie danego kawałka następował rozbiór, dokonywany po rosyjsku i na modłę rosyjską. W ciągu całej lekcji nauczyciel nie mówił ani słowa po polsku i z niechęcią prostował faktyczne błędy. Uczniowie odrabiali ten „przedmiot” jak wstrętną katorgę. „Polskie” była to godzina stokroć nudniejsza od kaligrafii i „Zakonu Bożego[179]”, gdyż nadto małe próżniaki czuły w powietrzu woń wzgardy unoszącą się nad tą nieszczęsną lekcją. Stopnie z polskiego nikogo nie obchodziły, nauczyciel Sztetter nie był wcale w umysłach malców ceniony na równi z wykładającym arytmetykę albo łacinę. Traktowano go pobłażliwie, jak piąte koło u wozu, jako rzecz w istocie niepotrzebną i bez wartości.

Nauczyciel Sztetter sam, jeżeli nie uważał, to czuł poniekąd, że jest intruzem w tej szkole i na stanowisku profesora tak źle widzianego przedmiotu. W porze wiosennej, kiedy co najmniej połowa uczniów brykała mu z lekcji, przedkładając ekstrę[180] nad tłumaczenia z Dubrowskiego i ustępy dzieła pt. Grammatika polskawo jazyka sostawlennaja po Iwanowu Michaiłom Grubieckim — nie protestował przeciwko bezczelnym ucieczkom. Jego senne oczy widziały dobrze wymykających się cichaczem, ale patrzały i wówczas obojętnie, apatycznie, niedbale. Czasami błyskała w nich iskra dziwnie bolesnego szyderstwa… Skoro jednak dawały się słyszeć na korytarzu kroki, pan Sztetter tracił nawet wyraz ospałości i nie był w stanie ukryć obawy. Nieraz zdawało się, że z przestrachu wobec dyrektora wlepi się w szczery mur i zniknie w ścianie.

Niegdyś bywał i on farysem[181]. Pisywał do gazet. Chodziła głucha fama, którą sam, jak mógł, dusił, że na pewno drukował duże artykuły z zakresu jakiejś socjologii. Dziś, gdy z pana Sztettera nie ma w gimnazjum klerykowskim ani dymu, ani popiołu, możemy na tym miejscu, nie szkodząc mu, wspomnieć o drugiej jego tajemnicy. Przez długi szereg lat tłumaczył przecudnym, niepokalanym wierszem poezje ulubionego melancholika Shelleya[182] i miał zamiar wydać ów przekład bezimiennie. Widocznie jednak ubezwładniła natchnienie Grammatika polskawo jazyka, bo przekład nie ukazuje się w druku…

Jeżeli Sztetter nie cieszył się w klasie pierwszej poważaniem, za to nauczyciel arytmetyki, pan Nogacki, miał go nadmiar. Był to urzędnik surowy, nauczający dobrze, profesor zimny, sumienny i sprawiedliwy. Nikt nie wiedział, co on myśli, a nikomu do głowy nie przychodziło mniemanie, że on co czuje. Prawdopodobnie pan Nogacki nie myślał nic nadzwyczajnego, aczkolwiek matematyka jest „jako góra winnym krzewem” itd. Jeżeliby przyrównać system szkoły rosyjskiej w Klerykowie do maszyny, to profesora Nogackiego trzeba by nazwać jednym z najgłówniejszych jej kół zębatych. Ani mu się śniło rusyfikować kogokolwiek, oburzyłby się prawdopodobnie, gdyby go kto nazwał złym Polakiem, a jednak… Po upływie dziesiątka lat, kiedy z forsownego wysiłku najbardziej utalentowanych rusyfikatorów nie zostało w głowie byłego ucznia klerykowskiego jednej szczypty czegokolwiek, co by za rosyjskie uchodzić mogło, to na pytanie, zadane znienacka, ile jest pięć razy osiem — tenże uczeń nie odpowie we własnej myśli: — czterdzieści, lecz sorok[183]. Było coś w wykładzie pana Nogackiego, co zmuszało chłopców do myślenia po rosyjsku. Wymagał szybkiej, natychmiastowej, piorunującej kombinacji, prędkich odpowiedzi, sprężystych a ukutych przezeń frazesów, formuł mówienia, którymi się lubował i które wdrażał, wtłaczał, wciskał w umysły i w pamięć jemu tylko znanymi środkami moralnego postrachu. Miał swój własny stalowy system, dopasowany do szkolnego, i przeprowadzał go z konsekwencją niezmordowaną. Gdyby go kto był zapytał, na co mu to wszystko jest potrzebne — z pewnością wytrzeszczyłby oczy i nie umiał odpowiedzieć.

Загрузка...