Rozdział 6

Egert nie opowiedział nikomu o swoim pobycie w Wieży. Minęło kilka tygodni, lecz bractwo Łaszą nie wykazało tymczasem żadnych oznak dalszego zainteresowania wolnym słuchaczem Sollem. Uspokoił się trochę, skoro podjęcie decyzji odsuwało się na czas bliżej nieokreślony.

Niejeden raz przymierzał sobie w myślach szarą opończę. Kiedy tylko usłyszał długi, przenikliwy dźwięk od strony Wieży, przypominał sobie gorzkawy zapach ciężkiego aksamitu, powolny taniec zakapturzonych cieni i oblicze srebrnowłosego Mistrza. Obietnica bezpieczeństwa, a z czasem potęgi okazała się dla Egerta ogromną pokusą, jednakże za każdym razem, gdy myślał o płaszczu z kapturem, odczuwał szczególną, duchową niedogodność. Coś mu przeszkadzało myśleć o tym, coś go niepokoiło i drażniło. Soll brał to na karb swego braku odwagi, a jednak szybko się nauczył unikać myśli o zakonie Łaszą, jak też jego sług, spotykanych przypadkiem na ulicy.

W mieście nastał czas letnich upałów. Nawet głębokie i wąskie zaułki były w samo południe zalane słońcem od ściany do ściany. Oczy bolały od poblasków promieni, skaczących po powierzchni kanałów. Brzeg rzeki pod miastem służył za miejsce swobodnych pikników. Zalewający się potem mieszczanie okrywali się liśćmi łopianu, wchodząc do wody, mieszczki kąpały się wśród szuwarów w gronie zaufanych przyjaciółek. Stawały się jednak ofiarami Lisa, który nauczył się pływać pod wodą z długą trzcinką w zębach i nigdy nie przepuszczał okazji podpłynięcia do kąpiącej, aby musnąć jej wystające części ciała.

Egert należał do niewielkiej grupki wybranych studentów, obserwującej podchody Lisa i wymyślającej zabawy typowe dla uczonych młodzieńców. Przy brzegu słychać było pluskanie, gwizdy i chichoty. Zarzuciwszy sieci, rybacy ugaszczali swych towarzyszy świeżą zupą rybną. Egert siedział większość czasu na brzegu. Do wody wchodził tylko po pas. Zostało to zauważone, lecz skończyło się jedynie na życzliwych żartach.

Nazbyt szybko nadeszła pora sesji egzaminacyjnej, dającej możliwość przejścia na następny rok: „dopytywacze”, chcieli się stać „rozumiejącymi”, „rozumiejący” – „starającymi”, ci zaś jak najszybciej „wtajemniczonymi”. Cały uniwersytet rozpaliła gorączka, zewsząd wyglądały przekrwione oczy, półprzytomne od ślęczenia nad podręcznikami. Egert obserwował, jak kolejni żacy wchodzili do gabinetu rektora, jedni z radosną pewnością siebie, inni z nieskrywanym strachem. Wielu, jak się okazało, wierzyło w przesądy typu spluwanie przez ramię, zaklęcia, specjalne splatanie palców. Nasz bohater rozpoznał ze zdumieniem swoje własne rytuały ochronne.

Nie miał okazji doświadczyć tego, co się działo za budzącymi grozę drzwiami. Powiedzieli mu, że za wielkim biurkiem rektora siedział on sam, dalej dziekan Łujan i wszyscy wykładowcy, jakich mieli w ciągu roku okazję wysłuchać z uniwersyteckiej katedry. Mówili, że wszyscy egzaminują bardzo surowo, szczególnie pan dziekan. Nie każdemu studentowi udawało się wytrzymać owo napięcie, przy czym co najmniej połowa nieszczęśników oblała egzamin z przyczyny surowego maga.

Tuż przed sesją Lis wpadł w totalną panikę. Postanowił zdyscyplinować sam siebie. Najdelikatniejszymi określeniami, jakie wobec siebie stosował było: „debilny półgłówek” i „bezmózgi osioł”. Kajetan wlepiał wzrok w podręcznik, a potem z rozpaczą rzucał go na podłogę i wyciągnięty na łóżku oznajmiał Egertowi, że z całą pewnością obleje egzamin. Nie można jednak być wiecznym „rozumiejącym”, a ojciec nie da więcej pieniędzy, zostanie więc pomocnikiem w jego aptece, gdzie nawet muchy zdychają od zapachu rycyny. Kiedy Soll przedkładał mu nieśmiało, że należałoby chyba zwrócić się o pomoc do dziekana, Lis zamachał dłońmi, zatupał nogami, nazwał szaleńcem i wyjaśnił, że takie posunięcie całkiem by starczyło, aby na zawsze wylecieć z uczelni.

W dzień egzaminu Lis stał się innym człowiekiem. Jego koledze nie udało się wydobyć zeń ani jednego słowa. Przed drzwiami sławetnego gabinetu kłębiły się grupy strwożonych, przerzucających się nabytą wiedzą młodzieńców. Wielu miało na twarzy zastygły wyraz linoskoczka, stąpającego po wysoko zawieszonym sznurze z ognistym kołem w zębach. Wychodzący z gabinetu również wprawiali kolegów w radość na zmianę z rozpaczą. Soll prawdziwie ucieszył się, że jako wolnemu słuchaczowi nie będzie mu dane stanąć przed srogim uniwersyteckim sądem.

Niespodziewanie dla samego siebie, Kajetan zdał jednak egzamin. W totalnej euforii zaproponował koledze wyjazd na przedmieście, w gościnę do jego rodziny. Egert zawahał się chwilę, ostatecznie jednak odmówił.

Studenci, mając przed sobą dwa miesiące wakacji, snuli plany na lato. Większość zamierzała spędzić je w domu rodzicielskim, w dworku albo chałupie. Część najbiedniejszych żaczków zamierzała nająć się do roboty w jakimś gospodarstwie, proponując to samo Egertowi. Wspomniał ciężką chłopską dolę, gdy był u pustelnika i także odmówił.

Lis wyjechał i Soll znów został sam.

Opustoszały kuluary uniwersytetu, podobnie jak bursa, a wieczorami tylko w nielicznych oknach pojawiało się światełko. Stary sługa, uzbrojony w pochodnię i tłuczek, każdej nocy stróżował, robiąc obchód. Stara kucharka przynosiła obiady dla dziekana, jego córki i pozostałych na miejscu żaków, w tym również dla Egerta.

Nieoczekiwanie otrzymał wieści z domu i mógł wyrobić sobie nowy pogląd na swą sytuację.

Tym razem do pieniędzy załączony był krótki liścik. Egert zadrżał, widząc charakter pisma ojca. Soll senior o nic nie pytał, lecz poinformował oschle syna, że został pozbawiony rangi oficerskiej i usunięty z pułku, przy czym zdarto publicznie epolety z jego zbryzganego błotem munduru. Wakat porucznika zajął młody Karwer Ott, który, nawiasem mówiąc, usiłował się wywiedzieć, gdzie obecnie znajduje się Egert.

Czytając list, przeżywał od nowa swój zadawniony wstyd. Potem poczuł, że tęskni za Kawarrenem.

Mnóstwo razy wspominał dom z bojowym herbem nad bramą, snując rozpaczliwe, bezsensowne plany. Widział siebie w marzeniach wchodzącego potajemnie do miasta i do swoich pokojów. Wszystko w sekrecie, albowiem nikt nie wybaczył mu dezercji, świadkowie zaś jego poniżenia z pewnością zjawiliby się specjalnie, aby plunąć w naznaczone szramą oblicze… Jak zresztą dogadać się z ojcem, spojrzeć w oczy matce? Niestety, dopóki klątwa nie została zdjęta, nie ma po co wracać do rodzinnego miasta.

Jego myśli pobiegły w inną stronę. Z każdym mijającym dniem przybliżało się spotkanie z Tułaczem. Sprawa tego spotkania prześladowała go tak natrętnie, że Tułacz jawił mu się w snach. Wierzył, że klątwa zostanie zdjęta, a on sam wróci w glorii do swego miasta. Bez lęku przejedzie główną ulicą w przytomności ludu i gwardzistów, a potem wyzwie Karwera na pojedynek.

Siedząc w półmroku swej klitki, Egert drżał z radości na samą myśl o tym. Cóż to będzie za wspaniałe wyzwanie: tłum zamilknie, Karwer zblednie i spróbuje się uchylić, a wówczas Soll wyśmieje przy wszystkich jego tchórzostwo. Następnie skrzyżują klingi i zabije byłego druha, który został jego śmiertelnym wrogiem, jako że każda podłość zasługuje na karę…

Soll drgnął. Jego marzenia zniknęły, jak pieśń przykrytego dłonią świerszcza.

Zabił trzech ludzi. Pierwszy zwał się chyba Tolber i był głupkowatym, prostodusznym zabijaką. Egert nawet nie pamiętał, o co im poszło: może o kobietę, a może przyczyną był alkohol… Pojedynek nie trwał zbyt długo, jakkolwiek tamten rzucał się na Egerta niczym dzik bojowy, Soll jednak parował jego wściekłe ciosy błyskotliwymi kontratakami. W końcu jego szpada wbiła się w brzuch przeciwnika, on zaś, czując pulsowanie wrzącej krwi w żyłach, wiedział jedynie, że zwyciężył…

Nie był w stanie przypomnieć sobie imienia drugiego, który też zginął z jego ręki. Nie był gwardzistą, lecz jakimś zarozumiałym szlachcicem, który przyjechał do miasta zabawić się. Zabawił się i pijany jak świnia, walnął Egerta w szczękę i nazwał szczeniakiem. Co prawda był starszy o dwadzieścia lat… Zostawił wdowę z trzema córkami, jak dowiedział się Soll na pogrzebie.

Wielkie nieba, a cóż miał czynić?! Miał znosić podobne urazy i nie ukarać agresora? Są na tym świecie wdowy i sieroty, lecz szlachcic dostał to, na co zasłużył, podobnie jak ten pierwszy… Tylko Dinar zginął niewinnie…

Trzy panienki, najstarsza miała ledwie dwanaście lat. Zrozpaczona niewiasta. Kto jej doniósł o śmierci męża?… Gdyby chociaż przypomnieć sobie imię tego hulaki… Lecz pamięć bywa wybiórcza, chętnie usuwając w cień rzeczy niemiłe.

Gdzieś daleko w głębinie ciemnego korytarza czule śpiewał konik polny. Był późny wieczór. Trzęsąc się na całym ciele, Egert zapalił pięć świec. Była to karygodna rozrzutność, lecz pokój rozjaśnił się, niczym za dnia. Mężczyzna zobaczył w mętnej tafli metalowego lustra, wiszącego we wnęce przy drzwiach, odbicie swojej twarzy ze szramą.

W tej samej chwili zdolność odczuwania cudzego bólu wróciła z taką siłą, że aż się zatoczył.

Niebiosa! Miasto znajdowało się za grubymi murami, lecz wydawało się Egertowi świeżo rozdartą raną. Uniwersytet był prawie pusty, tak samo jak bursa, lecz odczuwał pobliskie cierpienie, jak tępo, bezlitośnie nawracająca migrena.

Na samą myśl, że trzeba będzie iść ciemnym korytarzem i schodami, zaczęły mu się trząść kolana. Chwyciwszy spoconymi dłońmi świeczki, trzy do prawej, dwie do lewej, otworzył drzwi łokciem.

Nisze ziały mrokiem, kolumny tworzyły pokraczne, przerażające cienie. Twarze wielkich uczonych, wyobrażone na płaskorzeźbach, śledziły Solla wzgardliwymi spojrzeniami. Żeby nieco poprawić sobie nastrój, zaczął szeptać drżącym głosem:

Nie trać czasu, miły, nie gadaj!

Cała płonę, bo dziurka niesmarowana!

Gorący wosk ściekał mu po palcach, lecz nie czuł tego. Wyczuwał, że źródło bólu znajduje się w bibliotece.

Spod masywnych wierzei błyskało światło. Egert postanowił zapukać, lecz skoro obie dłonie miał zajęte, poskrobał drzwi noskiem buta. Z wnętrza rozległ się zdziwiony głos dziekana.

– Tak?

Przez jakiś czas Egert usiłował nacisnąć miedzianą klamkę, nie wypuszczając przy tym płonących świec i być może jego usiłowania zakończyłby się sukcesem, lecz właśnie w tej chwili podwoje rozwarły się i stanął w nich Łujan. Nie on był jednak źródłem, lecz ktoś kryjący się w półmroku za książkami.

– To ja – powiedział Soll, chociaż dziekan na pewno poznał go od razu. – To ja…

Urwał, nie wiedząc, co mówić dalej. Dziekan zastanowił się chwilę, potem cofnął, zapraszając Solla do wejścia.

Toria siedziała wedle swego zwyczaju na skraju biurka, a pusty wózek biblioteczny przywarł u jej stóp niczym wierny pies. Nie widział jej od tamtego dnia, gdy postanowił odnieść dziekanowi książkę Dinara i oberwał nią po twarzy. Teraz oczy jej skrywała ciemność, nie mógł zatem widzieć skierowanego na siebie spojrzenia, lecz odczucie jej nieustającego cierpienia stało się silniejsze, jakby sam jego widok wywołał nowy atak bólu.

– Tak, Soll? – zapytał oschle dziekan.

Rozmawiali o mnie, zrozumiał natychmiast, samemu nie wiedząc, skąd wzięła się owa pewność.

– Przyszedłem zapytać – odparł cicho – o zdejmowanie zaklęć. O klątwy, jakie zostały zdjęte. Czy istnieje możliwość uwolnienia się… od ludzkiej winy?

Toria powoli przeniosła spojrzenie na ojca, lecz nie ruszyła się z miejsca i dalej milczała. Dziekan zasępił się, porozumiewając wzrokiem z córką.

– Nie rozumiem?

Mocniej bolała Torię lewa skroń. Egert miał ochotę przyłożyć dłoń do własnej. Odezwała się głuchym, spokojnym głosem z ciemności.

– Zapewne pan Soll chciałby się dowiedzieć, czy ma jakąkolwiek szansę zmazać swoją winę…

Serce Egerta ścisnęło się boleśnie. Ledwie poruszając wargami, wyszeptał w ciemną przestrzeń:

– Nie… Ja…

Zabrakło mu słów. Toria siedziała nieruchomo, niczym posąg, nie okazując na zewnątrz swej udręki.

– Lepiej sobie pójdę – podjął. – Będzie wam lżej. Ja tylko… Proszę wybaczyć. – Odwrócił się i poszedł w stronę drzwi. Za plecami usłyszał ciężkie westchnienie panny. Targnął nią taki spazm, że Egert znów się zatoczył.

Dziekan najwyraźniej także poczuł, że dzieje się coś niedobrego. Spojrzawszy szybko na córkę, zerknął na natręta nieżyczliwie i podejrzliwie.

– Co się z tobą dzieje, Soll?

Egert oparł się ramieniem o drewnianą framugę.

– Nie ze mną… Nie widzi pan? To ona źle się czuje. Powinien mieć pan tego świadomość. Jak może pan pozwalać, żeby ona…

Stracił dech w piersiach. Ojciec i córka patrzyli nań badawczo. Kleszcze spazmu powoli się rozwarły i Egert poczuł ulgę w sercu Torii.

– Trzeba chyba – mówił dalej szeptem – zawiązać mokrą chustę na głowie. Już wychodzę. Nie wiem, czym zawiniłem. Wiem, że jestem zabójcą… To, co się ze mną stało, jest ceną, jaką płacę. Być może – dodał drżącym głosem – Tułacz nie ulituje się nade mną i nie zechce zdjąć szramy? No cóż. Lepiej się pani czuje?

Nawet w półmroku można było zobaczyć jak wielkie stały się jej oczy.

– Soll? – szybko zawołał dziekan.

Toria uczyniła w końcu to, na co Egert miał od dawna ochotę, czyli przyłożyła dłoń do skroni.

– Jedno słowo, a odejdę z uniwersytetu – rzekł Egert ledwie dosłyszalnie. – Jestem tutaj bezużyteczny, a mój widok sprawia jej przykrość… Wszystko rozumiem.

Przekroczył próg, wyszedł na korytarz i dopiero teraz zauważył, że kurczowo ściskane świece całkiem zalały poparzone dłonie, odzież i obuwie.

– Soll! – usłyszał za plecami.

Nie zamierzał się odwracać, lecz dziekan złapał go za ramię i odwrócił, wpatrując się w wyczerpane oblicze młodzieńca. Spojrzenie była tak uporczywe, że Egert się zląkł.

– Zostaw go – poprosiła cicho Toria.

Także stała w przejściu. Zdawało się, że jej cierpienie nieco zelżało, przede wszystkim ból głowy.

Dziekan chwycił Solla za łokieć i zaciągnął z powrotem do biblioteki, posadził przemocą na skrzypiącym krześle. Dopiero wtedy zwrócił się do córki:

– Może od razu powinnaś wypić miksturę?

– Miałam nadzieję, że się obejdzie – odparła, patrząc w bok.

– A teraz?

– Teraz mi lepiej…

Dziekan zerknął pytająco na Egerta.

– Tak, Soll? Rzeczywiście lepiej?

– Tak – potwierdził, z trudem poruszając wargami.

Świeczki pogasły. Z trudem rozwarł palce i wyrzucił ogarki na podłogę. Wokół lampy nad biurkiem z cichym szelestem krążyły ćmy, a przez okno wychodzące na plac, dało się słyszeć nawoływanie nocnej straży.

– Dawno to masz? – niedbale, jakby mimochodem, spytał dziekan.

– To nie jest stałe – oznajmił Soll, wpatrzony w ćmy. – Raz mi się kiedyś zdarzyło, a dziś po raz drugi… Nie panuję nad tym. Może już pójdę?

– Torio – rzekł dziekan z ciężkim westchnieniem – masz może jakieś pytania do pana Solla?

Milczała. Choć odwrócony od niej, czuł jednak na sobie jej zdumiony wzrok.


Miasto dusiło się od letniego żaru, a uliczni sprzedawcy lemoniady w ciągu jednego długiego dnia zarabiali więcej niż normalnie przez cały tydzień. Przechodnie słaniali się z gorąca, a z Wieży Łaszą częściej niż zwykle dobiegał znajomy dźwięk. Wędrowni straganiarze chronili swe głowy słomianymi parasolami z zasłoną jedwabnych strzępów, wydawało się więc, że po ulicy pełzają ogromne, kolorowe meduzy. W budynku uniwersyteckim kłęby kurzu tańczyły w promieniach słońca, okrywając grubą warstwą katedry, ławki i parapety, posągi uczonych i mozaikowate podłogi. Gorąco było zarówno w pokojach dla służby, jak i w gabinecie dziekana, który nieprzerwanie pracował nad żywotami wielkich magów, w komnacie jego córki, a także w bursie, gdzie przebywał osamotniony wolny słuchacz Soll.

Zaniedbująca sprzątanie staruszka zajmowała się obecnie głównie dostarczaniem obiadów. Toria wzięła na siebie obowiązek przygotowywania dla ojca śniadań i kolacji. Dobrze wiedziała, że zatopiony w pracy, mógłby cały dzień nie przełknąć kawałka chleba. Sama więc chodziła codziennie na zakupy, przynosiła mu jedzenie i starannie pilnowała, żeby zjadał wszystko do ostatka.

Egert prawie nie wychodził z pokoju. Siedząc przy oknie, widział niejeden raz, jak Toria przechodzi przez dziedziniec z koszykiem w dłoni. Po paru letnich, burzliwych ulewach pozostała na środku długo nieschnąca, wielka kałuża. Pewnego razu na drodze wracającej z bazaru panny pojawił się pluskający się w niej wróbel.

Być może zresztą nie był to wróbel. Ze swego punktu obserwacyjnego Soll mógł równie dobrze uznać za jakiego bądź ptaka owo stworzenie o mokrych, nastroszonych piórach. Ptaszyna w każdym razie miała wyraźną frajdę z ciepłej kąpieli i nie dostrzegała nadchodzącej dziewczyny.

Panna zwolniła kroku, potem się zatrzymała. Egert mógł podziwiać jej pięknie rzeźbiony, niczym na starej monecie, profil. Czekał, aż przeskoczy kałużę i pójdzie dalej, lecz chyba jej się nie spieszyło. Ptak taplał się dalej z samozadowoleniem, ona zaś cierpliwie czekała.

Wreszcie zakończył swe ablucje i nadal nie zwracając uwagi na delikatną, dziewczęcą postać, podfrunął na najbliższy balkon, by się osuszyć. Toria przełożyła koszyk do drugiej ręki, z sympatią skinęła mokrej ptaszynie i ruszyła dalej swoją drogą.

Kiedy wracała z rynku następnego dnia, miała okazję natknąć się dla odmiany na niejakiego Solla.

Upuszczony koszyk omal nie upadł na ziemię, lecz na szczęście mężczyzna zdążył chwycić go obiema dłońmi. Zaskoczeni niespodziewanym spotkaniem, milczeli chwilę oboje, mierząc się wzrokiem.

Toria nie mogła przyznać przed samą sobą, że Egert po raz kolejny ją zadziwia. Widoczna była zachodząca w nim kolejna przemiana: oblicze ze szramą pozostało wprawdzie znużone i smutne, lecz z oczu zniknął wyraz zaszczucia, który dostrzegła kiedy zjawił się w jej mieście. Teraz miał po prostu oczy zwykłego, zmęczonego człowieka.

Ostatnio dość często łapała się na tym, że myśli o nim. Uznała te myśli za niewłaściwe, a jednak nie potrafiła się ich wyzbyć. Wstrząsające okazało się dla niej wyznanie w bibliotece, że jest zdolny odczuwać jej ból, ale jeszcze bardziej zdumiało ją, że ma on poczucie winy, według niej nie do pomyślenia u typowego mordercy. Sama nie zaznała nigdy czegoś podobnego, pragnęła zatem ujrzeć go ponownie i zbadać dokładnie, czy rzeczywiście pojął własną nikczemność? Czy wszystko jest tylko grą, żałosną próbą wywołania współczucia i złagodzenia kary?

– Proszę mi oddać koszyk – rzekła oschle.

Nic innego nie przyszło jej w tym momencie do głowy.

Soll posłusznie wyciągnął w jej stronę swą zdobycz. Zakołysały się zielone łodygi pęku szczypiorku, spod których wystawała szyjka butelki wina i spory kawał żółtego sera.

Pochwyciwszy rączkę koszyka, poszła dalej korytarzem, z odchylonym w bok wolnym ramieniem, dzięki któremu zachowywała równowagę.

Zdążyła dojść do węgła korytarza, gdy usłyszała za plecami ochrypłe, niepewne pytanie:

– Może pomóc?

Zatrzymała się, choć nie od razu.

– Co? – rzuciła przez ramię.

Soll powtórzył propozycję udręczonym głosem, jakby przeczuwając odmowę.

– Pomóc… Widzę, że pani ciężko…

Stała chwilę zmieszana. Na końcu języka miała nieprzyjemną odpowiedź, ale przygryzła go. Kolejny raz przypomniała sobie ciężki tom uderzający w policzek ze szramą, w okrwawione wargi… Bolała ją potem ręka, ale jeszcze bardziej serce, jakby zbiła bezpańskiego psa.

– Proszę bardzo – odparła w końcu z ostentacyjnym chłodem.

Nie od razu zrozumiał, a zrozumiawszy, nie podszedł natychmiast, jakby się obawiał, że znów go uderzy. Toria marszczyła brwi, patrząc w drugą stronę.

Koszyk znowu wrócił do jego rąk i poszli dalej w milczeniu, ona z przodu, on za nią. Minęli bez słowa dziedziniec i weszli do części gospodarczej. W pustej kuchni Toria przejęła zakupy i niedbałym gestem cisnęła na stół.

Soll zdawał sobie sprawę, że najwyższy czas zawrócić i wyjść, a jednak został. Być może czekał na podziękowanie?

– Dziękuję – rzuciła Toria.

Soll westchnął, ona zaś spytała nieoczekiwanie dla samej siebie:

– Wcześniej nigdy pan nie odczuwał… cudzego bólu?

Egert nie odpowiadał.

– No tak – zaczęła sama sobie wyjaśniać – gdyby wcześniej pan czuł coś takiego… nie mógłby tak po prostu wbijać szpady w brzuch drugiego człowieka, nieprawdaż?

Natychmiast pożałowała tych słów. Soll skinął głową niemrawo.

– Nie mógłbym – potwierdził beznamiętnie.

Panna wydobywała z koszyka warzywa: pęki cebuli, marchwi, pietruszki. Egert patrzył zauroczony, jak w ślad za tym pojawiła się słodka bułka z makiem, osełka żółtego masła i dzbanuszek śmietany.

– A teraz – podjęła bezlitośnie – w tej sekundzie… jest pan w stanie to odczuwać?

– Nie – odparł ponuro. – Gdyby trwało to bez przerwy, zwariowałbym, nie doczekawszy spotkania z Tułaczem.

– Tylko wariat może czekać na spotkanie z Tułaczem – odcięła się Toria i znowu tego pożałowała, widząc, jak tamten blednie.

– Dlaczego?

Nie była zadowolona, że rozmowa poszła w takim kierunku, toteż zawinięty w szmatkę biały ser cisnęła na blat z pewnym rozdrażnieniem.

– Dlaczego?… Ma pan o nim jakiekolwiek pojęcie?

Egert przesunął powoli palcem po bliźnie.

– Czy to wystarczający dowód?

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Spojrzał na nią po raz pierwszy, nie odrywając oczu, smutny i pełen winy, czym ją nieco speszył. Aby ukryć zmieszanie, odgryzła bezmyślnie kawałek słodkiej bułki.

Soll, jak się jej wydało, przełknął ślinę i odwrócił się. Uradowana, że może odwrócić niezręczną sytuację, strzepnęła z warg okruszki i zapytała szybko:

– Jest pan głodny?

Wcześniej nie przychodziło jej do głowy, że mieszkając w bursie, dostaje jedzenie tylko raz dziennie, które przynosi mu wynajęta służąca. Nieco wstrząśnięta owym odkryciem, wahała się chwilę, w końcu podsunęła mu kawałek makowej bułeczki.

– Proszę. Niech pan je.

Pokręcił głową przecząco.

– A czy pani – zapytał, patrząc gdzieś w bok – wie coś więcej o Tułaczu?

– Proszę wziąć bułkę – nakazała nieustępliwie.

Chwilę spoglądał na smakowity kąsek, wreszcie wyciągnął dłoń i na jedno mgnienie dotknął jej palców.

Oboje odczuli tę chwilową niezręczność. Toria z nowym zapałem wypakowywała zakupy, Egert zaś, opamiętawszy się po chwili, wbił białe zęby w pieczywo.

Zerkała, jak je. W mig uporał sicz białym miąższem i posypaną makiem skórką, a potem skłonił się wdzięcznie.

– Dziękuję. Jest pani bardzo miła.

Skrzywiła się ironicznie. Cóż za uprzejmy młodzieniec! Znowu spojrzał jej prosto w oczy.

– Więc… nie wie pani niczego więcej o Tułaczu?

Wydobyła z szuflady nóż kuchenny i sprawdziła czubkiem palca, czy ostrze się nie stępiło. Nieprędko odpowiedziała pytaniem:

– Nie rozmawiał pan o tym z moim ojcem? Jeśli ktokolwiek na tym świecie naprawdę dużo wie o pańskim znajomym, to jest nim na pewno mój ojciec, rozumie pan?

Egert wzruszył ramionami ze smutkiem.

– No tak… Tylko ja niewiele rozumiem z tego, co mówi pan dziekan.

Zdumiał ją swoją szczerością. Kilka razy przejechała ostrzem noża po osełce, potem rzekła, ze szczególnym wzruszeniem:

– Nic dziwnego. Pan zapewne wcześniej odbierał głównie lekcje szermierki? Przeczytał pan chociaż jedną książkę, oprócz elementarza?

Oczekiwała, że znowu zblednie lub spuści oczy albo nawet wyjdzie. Skinął jednak głową twierdząco.

– To wszystko prawda… ale cóż począć. I tak żadna księga nie powie mi, jak spotkać Tułacza i jak z nim rozmawiać… żeby mnie zrozumiał.

Toria zamyśliła się chwilę, potem powoli rzekła, bezmyślnie bawiąc się nożem:

– Jest pan zupełnie przekonany, że to spotkanie jest konieczne? Myśli pan, że bez tej szramy stanie się lepszy?

Dopiero teraz opuścił głowę i zamiast jego twarzy ujrzała czub splątanych, jasnych włosów. Długo nie odpowiadał, wreszcie rzekł do podłogi:

– Proszę mi wierzyć, że… to konieczne. Albo się od tego uwolnię, albo umrę, rozumie pani?

Nastała długa chwila ciszy, tak długa, że nać pietruszki zaczęła więdnąć na słońcu. Toria przenosiła wzrok z opuszczonej głowy Solla na słoneczny blask za oknem i stało się dla niej jasne jak słońce, że stojący przed nią człowiek nie kłamie i niczego nie udaje. Naprawdę wybierze śmierć, jeśli klątwa szramy nie zostanie zeń zdjęta.

– Tułacz – zaczęła cicho – zjawia się w Dzień Wszelkiej Radości. Nikt nie zna jego dróg ani szlaków, choć powiadają, że w jeden dzień umie pokonywać niewyobrażalne przestrzenie. Jednak w ten świąteczny dzień zjawia się tutaj z pewnego określonego powodu. Pięćdziesiąt lat temu, tego samego dnia, na głównym placu… nie widać z tego okna… przed gmachem sądu wyznaczona była kaźń. Była jedną z karnawałowych rozrywek. Skazali pewnego włóczęgę za bezprawne posługiwanie się darem magicznym…

– Jak to? – wyrwało się Egertowi.

– Jakoby podawał się za maga, nie będąc nim naprawdę… To sprawa mroczna i zawikłana. Skazano go na ścięcie. Zebrał się wielki tłum. Skazaniec położył głowę na pieńku… Potem miał być pokaz fajerwerków… Kat uniósł topór… I w tym momencie skazaniec znikł, jakby go w ogóle nie było! Nikt nie wie, w jaki sposób. Może jednak rzeczywiście był magiem. Raczej nie uratowało go Widziadło Łaszą, jak niektórzy gadali…

Egert drgnął, lecz dziewczyna tego nie zauważyła.

– Od tego czasu w Dzień Wszelkiej Radości wyznacza się egzekucję, lecz jednemu z wylosowanych skazańców darowują życie. Ciągną losy na szafocie. Jednego wypuszczają, a pozostałych… traktują, jak każe prawo. Potem zaczynają się karnawałowe hulanki i wszyscy się radują, Egercie.

Złapała się na tym, że ni z tego, ni z owego, zwróciła się do niego po imieniu. Spoważniała.

– Cóż począć, taki obyczaj. Pan zapewne chętnie obejrzałby kaźń?

Odwrócił się i odparł z ledwie dosłyszalnym wyrzutem:

– Wątpię. Zwłaszcza, gdy sobie wyobrażę, co mogłoby się wtedy ze mną stać… Gdyby powróciła owa zdolność współodczuwania… Dlatego nie sądzę.

Spuściła wzrok, zawstydzona.

– Nie wiem, dlaczego to wszystko opowiadam – wycedziła przez zęby. – Ojciec uważa, że Tułacz ma jakiś związek z osobnikiem, który tak niespodzianie uszedł spod topora. Zarówno przed tym wydarzeniem, jak i potem owego człowieka spotykały wielkie próby życiowe, pod wpływem których przeszedł przemianę. Wszystko to dosyć niejasne, lecz mój Ojciec uważa, że ten właśnie człek jest Tułaczem.

Nastąpiła znowu długa przerwa w rozmowie. Zadumana Toria drapała blat stołu czubkiem noża.

– I każdego roku – podjął powoli Egert – przychodzi tego samego dnia?

Wzruszyła ramionami.

– Nikt nie wie, o co chodzi Tułaczowi, panie Soll.

Zmierzyła wzrokiem rozmówcę i dodała niespodziewanie arogancko:

– Myślę jednak, że pan mało go obchodzi.

Egert odruchowo potarł szramę.

– No cóż… Będę więc musiał go zainteresować.


Wieczorem tego samego dnia odwiedził Egerta dziekan Łujan.

W pokoiku panował półmrok. Egert siedział przy oknie, a obok niego leżała na parapecie księga o zaklęciach, chociaż jej akurat nie czytał. Spoglądając na podwórzec nieruchomymi, szeroko otwartymi oczyma, widział nimi plac, na którym pośrodku morza ludzkich głów wznosiła się samotna wysepka szafotu. Wspominał także badawcze spojrzenie Torii, nóż tnący pietruszkę i topór tnący czyjąś szyję… Przypomniał sobie także niejasną opowieść dziekana o magu, który został ukarany utratą magicznego daru. Potem jego myśli pomknęły w stronę zakonu Łaszą. Oczyma duszy ujrzał Święte Widziadło, podobne jak dwie krople wody do rzeźbionego wizerunku. Zakutane w opończę, schodziło z postumentu i ratowało skazańca, porywając go z pieńka…

W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Drgnął, wylękniony, ale nie ruszył się z miejsca, jakby z nadzieją, że odgłos był tylko złudzeniem. Zaskrzypiały zardzewiałe zawiasy i w progu stanął dziekan.

W gęstniejącym mroku Soll nie zdołałby dojrzeć linii na własnej dłoni, lecz twarz przybysza, stojącego o kilka kroków, widoczna była doskonale, uosabiając wcieloną beznamiętność.

Egert zerwał się z krzesła, jak użądlony. Pojawienie się tak ważnej persony w ubogiej klitce, którą Egert przyzwyczaił się uważać już za swój dom, wydawało się czymś tak niepojętym, jak zjawienie się słonecznego bóstwa w wężowej jamie.

Dziekan spojrzał pytająco na Solla, jakby wolny słuchacz miał zamiar podjąć jakąś kwestię. Soll milczał, albowiem całkiem go zamurowało.

– Proszę o wybaczenie – rzekł dziekan trochę drwiąco (Soll nie mógł się oprzeć wrażeniu, że Toria jest bardzo podobna do ojca, nie tyle powierzchownością, co różnymi nawykami) – że zjawiam się tutaj niespodziewanie. Podczas naszego ostatniego spotkania mówiłeś, że gotów jesteś opuścić uniwersytet i motywowałeś to własną, hm, bezużytecznością… a raczej niewiedzą. Mówiłeś to poważnie?

Brudny, spadzisty sufit zwalił się Egertowi na kark. Wyrzucają go stąd! I mają do tego pełne prawo.

– Tak – potwierdził głucho – jestem gotów odejść. Wszystko rozumiem.

Milczeli obaj jakiś czas, dziekan beznamiętnie, Soll z niepokojem.

– Ja… – wybełkotał w końcu Egert, nie wytrzymując milczenia – naprawdę czuję się bezużyteczny, panie dziekanie. Nauka jest dla mnie jak… niebieski firmament dla mrówki. Być może zajmuję czyjeś miejsce?

Oblał się nagle zimnym potem, przerażony własnymi słowami. Czyjeś miejsce. Miejsce Dinara.

Dziekan potarł skroń, przy czym załopotał szerokim rękawem.

– No cóż, Soll… Rozumujesz w zasadzie prawidłowo. Nie ma co liczyć na twoje naukowe sukcesy, a jako wolny słuchacz nie jesteś, prawdę mówiąc, specjalnie gorliwy… Jednakże…

Dziekan wydobył z fałd ciemnej odzieży średnich rozmiarów tom w skórzanej oprawie i mniejszą książeczkę w miękkiej okładce.

– Poprosiłem Torię, żeby znalazła dla ciebie coś łatwiejszego na początek. Na szczęście potrafisz czytać. Kiedy uporasz się z tymi dziełkami, dostaniesz kolejne. Nie wstydź się pytać, kiedy czegoś nie zrozumiesz, a być może Toria udzieli ci korepetycji… A może nie, gdyż obawiam się, że ma za mało cierpliwości.

Łujan skłonił pożegnalnie głowę i już za progiem rzekł nostalgicznie:

– Kto, jak kto, ale Dinar miał na pewno wrodzony dar pedagogiczny. Wspaniały dar polegający na tym, że nie narzucał innym swoich wniosków, lecz sprawiał, że słuchacz sam powoli do tego dochodził… To była jego ulubiona gra, dająca mu szczęście i satysfakcję… Spokojnie, Soll, nie mdlej. Nie mówię tego przeciwko tobie. Sam jednak rozumiesz, że nie znajdę dla ciebie czasu, dlatego pomyślałem, że najlepiej pomógłby ci właśnie Dinar. Nic jednak nie poradzimy, skazany jesteś na samodzielność.

Dziekan odszedł. Dopiero w tej chwili Egert zdał sobie sprawę, że stoi w kompletnej ciemności, w której nie można zobaczyć ludzkiej twarzy, ubrania, czy książek. Poczuł gęsią skórkę na całym ciele. Wyciągnął dłoń w stronę leżących na stole książek. Skórzana okładka była chłodna w dotyku, kartonowa szorstka jak surowe płótno.


*

Księgi zatytułowane były: Struktura wszechświata i Rozmowy z młodzieżą. Autora pierwszej Egert wyobraził sobie jako zasuszonego starca, który przekazywał swą wiedzę jasno, lecz zwięźle, wymagając od czytelnika nieustannej uwagi. Twórca drugiej lubował się w długich dygresjach, opatrzonych przypisami i zwracał się do odbiorców „kochane dzieci”, toteż wydawał się dobrodusznym, nieco sentymentalnym tłuścioszkiem.

Kolejne stronice książki w papierowej oprawie wywoływały pogłębiające się znudzenie, natomiast przez rozdziały skórzanego tomu przedzierał się niczym przez cierniste krzewy. Oczy przywykły w końcu do codziennego czytania i nie łzawiły jak poprzednio. Egert urządzał sobie także poranną przechadzkę po mieście, by rozprostować bolące plecy.

Szedł powolnym, spacerowym krokiem, jak człowiek niezdecydowany, w którą stronę się udać. Za każdym razem okazywało się jednak, że dziwnym trafem same nogi niosły go na pobliski bazar. Wędrował zatem między rzędami kramów, próbując gdzieś smalcu, ówdzie śmietany, oglądając ryby i owoce, dopóki w ciżbie twarzy i kapeluszy jego wzrok nie odnalazł czarnowłosej główki Torii.

Od razu go zauważała, lecz sprawiała wrażenie, że jest zajęta zakupami i nie ma powodu się rozglądać na boki. Przechodząc od straganu do straganu, wybierając towar i targując się o cenę, zapełniała powoli koszyk. Soll trzymał się jej w pobliżu, by nie tracić z oczu, ale także nie wchodzić w paradę.

Zakończywszy zakupy, panna ruszała w powrotną drogę. Egert za każdym razem odczuwał niezręczność, kiedy okrążając stragany długim łukiem, pojawiał się na jej drodze.

Witała go oschle i bez zdziwienia. Odbierając z jej dłoni plecioną rączkę koszyka, zawsze czuł ciarki na plecach.

Milcząc wracali do uniwersytetu. Błądząc niekiedy wzrokiem, Toria widziała mocne, opięte koszulą ramię i dłoń wystającą z podwiniętego rękawa. Koszyk w owej dłoni zdawał się lekki jak piórko i tylko kolejne kroki wprawiały w ruch mieś nie pod białą, nietkniętą opalenizną skórą. Odwracała wzrok. Przechodzili przez podwórzec ku zabudowaniom gospodarczym i rozstawali się, nadal w milczeniu, u wejścia do kuchni. Czasem Egert dostawał w nagrodę bułkę z masłem albo ociekający miodem plaster, czy kubek mleka. Uchodząc ze zdobyczą, Soll wracał do siebie z lekkim sercem i siadał z książką, licząc godziny do kolejnego spotkania.

Parę razy Toria próbowała, jakby powiedział dziekan, „udzielić mu korepetycji”. Niestety, owe próby zakończyły się niepowodzeniem: nauczycielka i uczeń rozstawali się zniechęceni i rozdrażnieni. Te dodatkowe zajęcia zakończyły się pamiętną sceną, kiedy córka dziekana, rozpoczynając wywód o filozoficznych aspektach wszechświata i ludzkości, rzekła mimo woli:

– Prawda, Dinarze…

Urwała i napotkała wystraszony wzrok słuchacza. Natychmiast straciła wątek. Tego wieczoru dwoje ludzi przebywających w oddalonych skrzydłach wielkiego gmachu oddawało się poważnym, niewesołym rozmyślaniom.

Ostatecznie wywiązało się pomiędzy nimi coś na kształt chłodnej neutralności. Toria odpowiadała na powitania, Egert zaś nauczył się nie drżeć, gdy słyszał w korytarzu stukot jej obcasików.

W tym czasie na straganach pojawiły się dynie i arbuzy. Ciepłe dni przeplatały coraz chłodniejsze noce, a do uczelni zaczęli wracać opaleni, w większości dobrze odkarmieni w domowych pieleszach, studenci.

Zmieciono kurz z sal i korytarzy. Kucharka także wróciła i wzięła się do roboty, tak więc Toria nie miała powodu chodzić codziennie na rynek. Główna sprzątaczka trzepała poduszki i pierzyny, wzbijając tumany pierza, jakby na dziedzińcu starły się w śmiertelnym boju stada gęsi i kaczek. Każdego ranka przed głównym wejściem zjawiało się kilku młodzieńców z węzełkiem na ramieniu. Byli to nowicjusze, przyszli adepci, którzy przyjechali z dalekich wiosek i miasteczek. Gapili się z otwartymi gębami na żelazną żmiję i drewnianą małpę, peszyli się, gdy ich ktoś o coś spytał, a potem nieśmiało postępowali za panem dziekanem, zapraszającym ich na rozmowę. Potem część abiturientów ruszała ze smutkiem w drogę powrotną. Egert współczuł tym, którym odmówiono, zwłaszcza, że każdy z nich bardziej zasługiwał na miano studenta niż on.

Swoją drogą, letnie dni, spędzone nad książką, przyniosły jednak jakieś skromne rezultaty. Liznąwszy nieco wiedzy, czuł się znacznie pewniej, choć naturalnie, nie pozjadał wszystkich rozumów. Gdy zwrócił Rozmowy z młodzieżą, otrzymał w zamian sporych rozmiarów tomisko pod niezmiernie długim tytułem: Filozofia gwiazd, kamieni, ziół, ognia i wody, a także ich wpływ na właściwości ludzkiego ciała, a jako dodatek barwnie ilustrowaną Anatomię.

Obrazki zaskoczyły go, trochę zszokowały, lecz zarazem wzbudziły ogromną ciekawość. Zadziwił się splotem naczyń krwionośnych, przemyślną konstrukcją kośćca i wielkimi rozmiarami wątroby. Do tej pory sądził, w prostocie umysłu, że ludzkie serce wygląda identycznie jak różowe serduszko wyrysowane na marginesie miłosnego listu, zdumiał się więc, ujrzawszy na ilustracji skomplikowany, przypominający z kształtu kobzę, zbiór miechów i rurek. Straszliwy szkielet, któremu brakowało jeszcze tylko kosy w ręce, rozpościerał na kolejnej karcie całą swą zgrozę. Na szczęście otaczające go komentarze ze strzałkami rozpraszały myśli o śmierci, pobudzając zarazem umysł do zadawania pytań.

Wracający z domu Lis zastał kolegę nad podręcznikiem anatomii.

Spotkanie było serdeczne i burzliwe. Miedziane włosy Lisa opadały na ramiona, spalony słońcem nos łuszczył się jak pieczony ziemniak, a jego zachowanie nie stało się ani trochę bardziej poważne, czy też stateczne. W węzełku przywiózł pieczoną gęś z suszonymi śliwkami, pęto kaszanki, wypiekane w domu placuszki oraz całe mnóstwo różnorodnych owoców. Na samym dnie worka znajdował się bukłak gęstego jak krew wina. Jadło, które kochająca matka przygotowała na cały ty dzień, zostało pochłonięte w parę godzin. Lis mógł sobie być łobuziakiem i przecherą, ale na pewno nie był skąpcem.

Pierwszy kielich zamącił w głowie Sollowi. Patrzył, bezmyślnie uśmiechnięty, jak pokoik zapełnia się kolegami studentami. Wkrótce nie zostało skrawka miejsca na łóżkach ani na parapecie. Wszyscy śmieli się głośno, gadali o niczym, oblizywali zatłuszczone palce i wznosili toasty za zdrowie gospodarza, pijąc wprost z bukłaka. Opustoszywszy dobytek Lisa, wciąż zgłodniali niczym stado szarańczy, postanowili ruszyć na miasto. Soll nie miał wprawdzie pieniędzy, postanowił jednak iść ze wszystkimi.

Byli chwilę „Pod Zającem”, potem zasiedli w „Upojeniu”, gdzie biesiadowała także kompania strażników miejskich, którzy zapewne zeszli właśnie ze służby. Egerta peszyło trochę takie sąsiedztwo, ale tamci przyjęli studentów z sympatią, bez jakichkolwiek oznak nieprzyjaźni. Odpowiednia dawka chmielu zamąciła w głowie Egertowi i przytłumiła nieustający lęk.

Między dwiema grupami krążyły butelki, wymieniano się pozdrowieniami i niewinnymi żarcikami. Potem strażnicy rozpoczęli typową zabawę mundurowych, to jest rzucanie sztyletami do namalowanej na ścianie tarczy. Studenci przycichli. Najlepiej ciskał nożem barczysty, groźnie wyglądający młodzieniec ze skórzaną opaską na włosach, z krótkim mieczem u pasa. Egert przyjrzał się broni z zainteresowaniem, gdyż u niego w Kawarrenie nikt takiego oręża nie używał.

Noże i kindżały wbijały się w drewno bliżej lub dalej centrum tarczy, namalowanej w kształcie dość nieregularnego jabłka. Strażników wciągnęła gra i zaczęli zakładać się na pieniądze. Barczysty właściciel krótkiego miecza zdołał nieźle obłupić mieszki kolegów, gdy nagle jednemu z nich przyszło do głowy rzucić wyzwanie tęgo już podpitym studentom.

Po krótkim zamieszaniu, ktoś tam postanowił stanąć w szranki, broniąc honoru uniwersytetu. Lis wiercił się między nimi, udzielając rad i starając się znaleźć jak najbliżej tarczy, przy czym strażnicy łagodnie, ale stanowczo odpychali go z powrotem na miejsce zaznaczone kredą na podłodze. Niestety, rzucane przez studentów noże nie chciały się jakoś wbijać w ścianę. Uderzały płazem o tarczę i spadały na podłogę, wzbudzając śmiechy i żarty wśród straży miejskiej. Jak na razie nikt się o to nie obraził.

Studenci przegrali trzy butle wina, garść srebrników i paradny kapelusz Lisa. Ten ostatni, będąc z natury hazardzistą, nie chciał przyjąć do wiadomości klęski swej drużyny i w końcu sam spróbował szczęścia. Osiągnął swymi rzutami tyle, iż stracił resztę pieniędzy oraz skórzany pas dobrej jakości.

Wcale tym nie zniechęcony Lis gotów był teraz zastawić nawet aptekę swego ojca i pewnie tak by się stało, gdyby jego oczy nie spoczęły akurat na poweselałym od piwa i rozanielonym ogólną atmosferą Egercie.

– Hej, Soll! – zawołał Lis, podwiązując sznurkiem spodnie. – Nie zagrasz z nami? Może byś rzucił choć raz, tylko szkoda ci forsy?

Egert wstał, uśmiechając się z przymusem. W tej chwili poczuł silną więź z posmutniałymi, przegranymi kolegami. Zwłaszcza zrobiło mu się żal utraconego skórzanego paska.

Barczysty strażnik z rzemienną przepaską uśmiechnął się, wręczając kindżał Sollowi. Egert zmierzył wzrokiem odległość do tarczy, przymknął jedno oko… i w jednej chwili powrócił dawno zapomniany, lecz trwale nabyty mechanizm.

Ręka sama się uniosła do rzutu. Kindżał w jego dłoni zdawał się ożyć, jak żmijka. Ostrze śmignęło rozmazanym łukiem i z trzaskiem wbiło się w sam środek malowanego jabłka.

Wokół zaległa niezwyczajna cisza. Strażnicy spoglądali po sobie ze zdumieniem, jakby nie wierzyli własnym oczom i chcieli się upewnić, czy wszyscy widzą to samo albo może chmiel ich całkowicie zamroczył? Studenci skamienieli z opadniętymi szczękami. Moment osłupienia przerwał Lis:

– Jak to zrobiłeś?… – zapytał bełkotliwie.

Barczysty strażnik zrobił krok w ich stronę i energicznie potrząsnął mieszkiem.

– Stawiam złocisza… Po pięć rzutów, może być?

Egert uśmiechnął się nieśmiało.

Dalej wszystko rozegrało się bardzo szybko. W całkowitej niemal ciszy, przerywanej tylko niekiedy westchnieniami podnieconej publiki i głuchymi uderzeniami ostrzy o drzewo, Soll odzyskał pas i kapelusz Lisa, wszystkie przegrane pieniądze oraz te, które osiłek wygrał od swych kolegów. Oczy i dłonie Egerta pracowały samodzielnie, wypełniając dawno wyuczone czynności. Kindżały pląsały w jego dłoniach na podobieństwo szeleszczącego wachlarza, wzlatywały w powietrze i znowu, jak zaklęte, wracały do jego ręki. Rzucał nimi niemal nie patrząc, jakby w natchnieniu, a wszystkie jakimś niepojętym sposobem trafiały w jedno i to samo miejsce, czyli środek tarczy, który zamienił się w dziurę, najeżoną drzazgami.

– Klnę się na Harsa – rzekł z respektem barczysty strażnik – ten chłopak nie przesiedział całego życia nad książką, na pewno nie!

Nagle dobra passa skończyła się. Egert spojrzał na ostrze I zadrżał, uświadamiając sobie, iż jest to zabójcze narzędzie i wyobrażając przebite ciało. Nikt jednak nie zauważył jego zmieszania, gdyż studenteria, wydobywszy się z osłupienia, zaczęła objawiać gwałtowną euforię.

Okrążyli Solla, ściskali mu dłoń, klepali po plecach. Strażnicy podchodzili kolejno i gratulowali z poważnymi minami. Poszli przepić odegrane pieniądze do „Jednookiej Muchy”. Do triumfujących studentów dołączyła para dziewek, zachwyconych urodą i dzielnością jasnowłosego Egerta.

Impreza na cześć Egerta w studenckiej knajpce przeciągnęła się do północy. Egert poznał dawną przyjaciółkę Lisa, rozchichotaną panienkę imieniem Farri. Drocząc się, krzywiła z urazą usteczka, by zaraz potem rzucić się miłemu na szyję, jednocześnie kokietując pozostałych, by wzbudzić zazdrość kochanka. Skończyło się to tak, że Lis przeprosił Egerta wraz z całą kompanią i wziąwszy dziewczynę za rękę, zniknął z nią gdzieś na zapleczu.

Od tej chwili wieczerza przestała Egerta bawić. Z trudem uwolnił się od oblegających go panienek i wydostał na ciemną ulicę. Ledwie skręcił za róg, natknął się na człeka w obszernej opończy. Twarz była skryta pod kapturem.

– Dobry wieczór, Soll – rozległo się w ciemnościach.

Głos brzmiał sympatycznie i należał bez wątpienia do Fagirry. Egert cofnął się o krok. Podczas kilku miesięcy, jakie minęły od jego wizyty w Wieży Łaszą, zdążył przekonać sam siebie, że bractwo przestało się nim interesować i nie chce go już przyjąć w swoje szeregi, pojawienie się znajomego zakonnika było więc jak grom z jasnego nieba.

– Zdziwił się pan? – rzekł Fagirra, uśmiechając się w cieniu kaptura. – Cieszę się, iż mogą panu obwieścić, że pierwsza próba, próba dochowania tajemnicy, zakończyła się sukcesem. Dał pan radę… Musimy porozmawiać. Lepiej oddalmy się od gwarnego tłumu.

Z „Jednookiej Muchy” istotnie dobywały się śmiechy i wrzaski, przemieszane z pijackimi śpiewkami, Egertowi wydały się jednak bliskie, niczym matczyna kołysanka.

– Tak – wymamrotał bez przekonania – oczywiście…

Wziąwszy Solla pod rękę, Fagirra wciągnął go do jakiegoś cichego zaułka. Młodzieniec obawiał się, że za chwilę otworzy się przed nimi kolejne tajne przejście do Wieży Łaszą.

Mnich zatrzymał się. W mroku błysnęły jego białe zęby.

– Cieszę się, że pana widzę, Soll, w dobrym zdrowiu i nastroju… Mamy mało czasu. Wkrótce, zgodnie z wolą Łaszą, staniemy się współpracownikami, braćmi. Na razie wystarczy, by się pan dowiedział, że świat się zmienia, a właściwie już się zmienił. Ludzie zbyt daleko odeszli od Łaszą, na własną zgubę. Rozumie pan, Egercie? Co za głupcy… Miejski sędzia słuchał rad naszego Mistrza, jest jednak obecnie ciężko chory, a kto wie, jak zachowa się jego następca? Już teraz słyszy się głosy wrogie Łaszowi… Na własną zgubę to mówią, Egercie, na zgubę!

Młodzieniec słuchał mnicha, niewiele rozumiejąc i nawet nie próbując zrozumieć, gorączkowo zastanawiając się jednocześnie, czego może chcieć od niego zakonnik.

– Nadchodzi czas próby… dla wszystkich mieszkańców, Egercie. Jakiej konkretnie, dowiesz się w chwili wyświęcenia. Trzeba zdążyć pojednać się z Łaszem, zanim nadejdzie… to, co nieuniknione. Przeżyjesz to z nami, podczas gdy inni zginą marnie…

Mnich mówił coraz szybciej i żarliwiej, jego oczy błyszczały w ciemnościach. Z każdym jego słowem Soll odczuwał coraz większy przestrach, jakby usłyszał nad spokojnie śpiącym miastem łopot ogromnych skrzydeł anioła śmierci.

– Wkrótce, Egercie… ale masz jeszcze czas. Powinieneś przejść drugą próbę. Zgodnie z wolą Łaszą będzie zarazem ostatnia. Wieża skryje cię, gdy zostaniesz wyświęcony, przed tym… co tutaj nastąpi. Jesteś gotów posłuchać?

– Tak – odparł Egert mimowolnie.

Fagirra pochylił kaptur ku twarzy Solla.

– Posłuchaj. Oto warunki ostatniej próby. Po pierwsze, milczeć, jak poprzednio. Po drugie, co najważniejsze, masz patrzeć i słuchać. Będziesz naszymi oczami i uszami, Egercie. Sam Mistrz będzie odbierał twoje raporty. Spotykasz na uniwersytecie naszych zwolenników i wrogów. Musimy zorientować się, kto jest kim. Mistrza interesuje szczególnie pan dziekan i jego piękna córka. Patrzeć i słuchać. Z pewnością zostałeś wtajemniczony w plany związane z pisanym przez niego dziełem?

Egert poczuł się jakby oblany wrzątkiem, co sprawiło, że całkiem zapomniał o strachu. Czuł jak palą go uszy i policzki i cieszył się, że zakonnik nie może tego dojrzeć w mroku. No cóż, dawny Soll, osławiony kawarreński zabijaka, zakończyłby tę rozmowę w jednej chwili. Dawny Soll umarł jednak, a ten ze szramą mógł tylko szepnąć drżącym głosem:

– Niestety, przeceniacie moje możliwości. Nic nie wiem o planach pana dziekana.

Fagirra ujął go przyjacielsko za ramię.

– To właśnie próba, Soll. Trudna próba, nie przeczę. Zapewne niełatwo będzie się tego dowiedzieć, ale przecież nie będzie to niemożliwe, nieprawdaż?

– Nie wiem – szepnął Egert. – Nie jestem pewien.

– Soooll – przeciągnął z wyrzutem mnich – mój drogi przyjacielu… Zrobiłeś już pierwszy krok, byłeś świadkiem – tajnego obrzędu… Okazano ci zaufanie. Czy nie należy go potwierdzić? Przeżywasz teraz chwilę słabości, a cena za nią może się okazać wielka, by nie rzec, nieludzka… Nie poddawaj się lękowi, bo to pogorszy sytuację. Wierz mi, rozmawiam z tobą jak z naszym przyszłym bratem. Łatwiej ci będzie składać raporty Mistrzowi, czy też mnie na początek?

Egert z trudem opanowywał targające nim dreszcze. Ponieważ dłonie mnicha nadal spoczywały na jego ramionach, tamten doskonale to wyczuwał.

– Tobie – szepnął Egert, pragnąc, żeby się to wreszcie skończyło.

Fagirra milczał chwilę, potem rzekł łagodnie:

– Bardzo dobrze. Sam cię odnajdę. Twoim zadaniem jest patrzeć i słuchać. I jak najwięcej pytać, wypytywać, ale bez przesady. Dziekan jest mądry…

Chciał już odejść, ale wstrzymał się jeszcze.

– Nie powinieneś robić z tego problemu, Egercie. Potem zrozumiesz. Podajemy ci pomocną dłoń, dając niebywałą szansę. Pojmiesz to później, na razie musisz nam zaufać. Rozumiesz?

Egertowi zabrakło sił na odpowiedź.


Historia z kindżałami stała się słynna na uniwersytecie i sprawiła, że nawet całkiem nieznani dotychczas Sollowi studenci podchodzili do niego, by uścisnąć mu prawicę i spytać o cokolwiek. Rozpoczął się rok akademicki. Egert nie opuszczał wykładów, lecz było mu bardzo ciężko.

Po ostatnim spotkaniu z Fagirra postanowił przestać włóczyć się po mieście, choć wcale nie było pewne, czy mury uniwersyteckie ochronią go przed sługami zakonu Łaszą. Egert dobrze wiedział, że strach zdradza go na każdym kroku i czyni bezwolną ofiarą każdego, kto chciałby się czegoś o nim dowiedzieć, zwłaszcza o jego przeszłości. Zakon Łaszą wie albo się domyśla, że młodzieniec jest tchórzem, co oznacza, że stał się ich zakładnikiem i jego wrodzona duma ani szlachectwo go nie zbawią, w chwili, gdy ugną się pod nim drżące kola na, suchy język uwięźnie w ustach, aby w końcu wymamrotać słowa zdrady…

Przeciągły, donośny dźwięk z Wieży wprawiał go w przerażenie.

Pewnego dnia zebrał się w sobie i postanowił pójść do dziekana, przyznać się do wszystkiego. Kiedy zbliżał się do gabinetu, ujrzał oczami duszy twarz Fagirry i usłyszał jego świszczący szept, zapowiadający przyszłe nieszczęścia. Egert zdołał wydobyć z siebie tylko jedno pytanie: Co się stanie… albo co się nie stanie… w najbliższej przyszłości?

Dziekan mocno się zdziwił. Z zatrważającą powagą odpowiedział, że w najbliższej przyszłości bez wątpienia coś się wydarzy, to zaś, co było, to było. Egert speszył się, przeprosił i uciekł, pozostawiając dziekana w rozterce.

Były też momenty, w których Soll starał się uspokoić i przekonać sam siebie, że Fagirra, a tym bardziej siwy Mistrz są ludźmi godnymi zaufania. Być może istotnie zbyt mało wie, a powierzona mu misja nie jest zdradą, lecz przeciwnie – przysługą dla uniwersytetu… Przecież Fagirra mówił wyraźnie: „Pojmiesz to później, na razie musisz nam zaufać. Rozumiesz?”

Rozumiem, szeptał Soll i robiło mu się od tego lżej. Nawet całkiem poważnie zastanawiał się, jak najlepiej wypełnić swą misję. Zaraz potem jednak nagłe odczucie własnej podłości przywodziło go do rozpaczy. Siedząc całymi godzinami na parapecie, nie odpowiadał na zaniepokojone pytania Lisa, nie mając odwagi spojrzeć w jego piwne oczy.

Kolega odnosił się ostatnio do niego ze znacznie większym respektem, nie tylko z powodu objawionej umiejętności rzucania nożem, ale także lektur wolnego słuchacza: Anatomii i Filozofii ziół…, wypożyczonych wprost od samego dziekana. Kajetan nauczył się, kiedy lepiej zostawiać kolegę w spokoju, skoro widział, że tamten pragnie samotności.

Pewnego wieczora, zapaliwszy świeczkę, Lis ośmielił się zapytać tajemniczego współlokatora:

– Posłuchaj, Soll… Właściwie kim ty jesteś?

Egert, marzący właśnie w półśnie o domu rodzicielskim, drgnął.

– O co ci chodzi?

Lis wiercił się na skrzypiącym łóżku.

– No… Niby jesteś cichy i nieśmiały, ale nożami rzucasz tak… że lepiej ci się nie narażać.

– Nie bój się – odparł Egert z gorzkim uśmiechem.

Lis wiercił się gniewnie.

– No tak… Gdybym miał taką gładką gębę, jak ty, wszystkie dziewczyny w mieście byłyby moje… Mógłbym w nich przebierać. Same chodzą za tobą sznurem, a ty nawet nie spojrzysz… U ciebie w tych sprawach wszystko w porządku, prawda?

Egert znów się uśmiechnął. Lis najwyraźniej nie dawał za wygraną, pospieszył bowiem z kolejnym pytaniem:

– A kto ci okaleczył twarz?

Soll westchnął.

– Daleko jeszcze do Dnia Wszelkiej Radości? – spytał szeptem.

– Jeszcze miesiąc – odparł zdziwiony Lis. – A bo co?


Pozostał więc jeszcze miesiąc do wyznaczonego terminu. Egert zdawał sobie sprawę, że nie stanie się łajdakiem i donosicielem, jeśli dotrwa do spotkania z Tułaczem. Na razie podlega klątwie, lecz prawdziwemu, wolnemu Sollowi nie będą straszne żadne zagrożenia, nawet największe klęski. Zakon Łaszą utraci nad nim kontrolę i będzie mógł rzec Fagirrze prosto w oczy: Poszukajcie sobie innego szpiega! A Karwer… Powrót do Kawarrenu, spotkanie z ojcem… A potem, Egert doskonale to sobie wyobrażał, wróci na uniwersytet i poprosi dziekana, by go przyjął z powrotem, a może nawet… Ale to później. Póki co najważniejszy jest Tułacz i spotkanie za miesiąc.

Myśli o tym, co się stanie, jeśli spotkanie nie dojdzie do skutku albo Tułacz odmówi zdjęcia klątwy, Egert po prostu odpychał od siebie i nie dopuszczał do swej świadomości.


*

Kilka nocy z rzędu Toria miała niezwykle wyraźne, dziwne sny.

Raz jej się przyśniło, że stoi na pokładzie żaglowca. Widywała często takie statki na rycinach, ale nigdy w rzeczywistości. Wokół rozciągała się spokojna powierzchnia niebieskawego morza, nad głową zwieszała się kopuła niebios. Obok niej stał ojciec, nie wiadomo dlaczego trzymający w dłoni klatkę dla ptaków, w której trzepotał się jakiś ptaszek, mniejszy od wróbelka. Czuła radość w sercu i śmiała się przez sen. Na odległym horyzoncie pojawiła się jednak ogromna czarna chmura i kapitan, który stał także w pobliżu, rzekł z uśmieszkiem: „Nadchodzi sztorm, ale nam on niestraszny”.

Toria nie bała się, chociaż burzowa chmura zbliżała się niesamowicie szybko, a kapitan trochę zbyt późno wyczuł niebezpieczeństwo. Na niebie, tuż nad statkiem wisiała nieprawdopodobnej wielkości sowa, będąc jednocześnie ptakiem i chmurą. Jej okrągłe oczy świeciły niczym dwie latarnie mętnym poblaskiem, rozłożone skrzydła zakrywały nieboskłon. Kapitan wrzasnął przerażony, a wraz z nim cała załoga. W tym momencie dziekan Łujan otworzył drzwiczki klatki trzymanej w dłoniach.

Maleńka ptaszyna wyfrunęła na wolność, prędko wznosząc się ku górze. Zaczęła rosnąć i czernieć na oczach osłupiałych ludzi, zamieniając się w chmurę. Kiedy zrównała się z sową na niebie odbyła się walka na śmierć i życie. Toria nie dowiedziała się, kto zwyciężył, gdyż zbudziła się przed końcem pojedynku.

Rozmyślając, co też mógł ów sen znaczyć, wybrała się do miasta, gdyż ojciec prosił ją wczoraj, by odwiedziła aptekę. Wracając, spotkała przy głównym wejściu dwie panienki w kapelusikach udekorowanych barwnymi kwiatkami. Jedna drugą zachęcała szturchańcami, w końcu odważyły się zadać pytanie córce dziekana: Czy tutaj mieszka… to znaczy uczęszcza… wysoki blondyn ze szramą na policzku?

Toria się speszyła. Panienki, coraz bardziej zdenerwowane, wyjaśniły, że poznały go całkiem niedawno… w pewnym miejscu… i umówiły z nim na spotkanie, lecz chociaż panowie studenci bywają w mieście bardzo często, to jednak ten białowłosy… Wiesz, który? Nie pojawił się od paru tygodni. Może zachorował?

W pierwszej chwili chciała wybuchnąć śmiechem, po chwili skrzywiła się gniewnie, ale zaraz potem zreflektowała się i pomyślała: i cóż w tym dziwnego? Cóż ją obchodzą sercowe podboje Solla?

Oznajmiła więc oschle panienkom, że „blondyn ze szramą” jest całkiem zdrowy i wkrótce pewnie zjawi się „w pewnym miejscu”. Zanim odeszła, usłyszała jeszcze prośbę, by przekazać temu chłopakowi, że pytały o niego Ora i Rozalia.

Toria z pewnością mocno by się zdziwiła, gdyby wcześniej ktoś jej powiedział, że będzie potem wspominać wielekroć owo nieoczekiwane spotkanie, a jednak wspominała, dziwiąc się własnej głupocie. Być może drażnił ją wybór Egerta: zwykłe ulicznice… Cóż, w tych sprawach studenci nigdy nie byli szczególnie wybredni… Ale Soll!… Wielkie nieba, dlaczego miałby być lepszy lub gorszy od innych?

Spotkała go następnego dnia i nie omieszkała wykorzystać okazji.

– Szukały pana dwie przyjaciółki. Być może zapomniał pan o nich, Soll?

Spoglądał na nią jakiś czas, niczego nie pojmując. Zauważyła, że ma podkrążone i zaczerwienione oczy, jak po długim, nocnym czytaniu.

– Kto? – spytał w końcu.

– Ora i Rozalia – oświadczyła, wytężając pamięć. – Szczególny ma pan gust!

– Nie znam ich – odparł, wzruszając ramionami. – Jest pani pewna, że to o mnie chodziło?

Toria nie wytrzymała.

– A jest tu jakiś drugi „wysoki, białowłosy, ze szramą”?

Egert jedynie się uśmiechnął, odruchowo pocierając policzek. Toria poczuła się głupio. Mamrocząc coś niewyraźnie, czym prędzej się oddaliła.

Jakiś czas później ujrzała go w kompanii, której przewodził rudy Kajetan. Soll przewyższał o głowę swych towarzyszy. Cała grupa wybierała się zabawić na mieście, studenci pokrzykiwali wesoło. Egert milczał, trzymając się na uboczu, lecz oczom panny nie umknął respekt, z jakim odnosili się doń koledzy. Przy nim czuli się trochę jakby mniejsi, słabsi, niedowartościowani, on zaś w każdym swoim geście, wykonywanym z naturalną gracją, zdawał się pośród nich rasowym ogierem, chcącym się ukryć w gromadzie sympatycznych, rozbrykanych mułów.

Z niezadowoleniem przyłapała się na prawdziwym zainteresowaniu. To oczywiste, że Ora i Rozalia się w nim durzyły i pewnie jeszcze niejedna młoda kózka przebierać będzie nóżkami, chcąc złowić takiego kawalera!


Kilka dni później Egert otrzymał niespodziewanie przesyłkę z Kawarrenu. Zasapany listonosz przytaszczył do uniwersyteckiej kancelarii ciężki worek, oblepiony łąkowymi pieczęciami, do którego załączona była niewielka, pomięta karteczka. Posłaniec nie odszedł, dopóki nie otrzymał srebrnika za swój trud. Worek był pełen domowego jadła, list natomiast tchnął serdecznością, choć napisany był na żółtym, pocztowym papierze.

W pierwszej chwili nie rozpoznał charakteru pisma. Jego matka pisywała rzadko i niechętnie, nigdy też dotąd nie pisała do syna. A jednak zdało mu się, że papier pachniał jej perfumami. Poczuł dreszcze.

List był bardzo dziwny. Kolejne wiersze pisane były krzywo ku dołowi, wątek wciąż się urywał. Nie było w nim ani słowa o ucieczce Egerta ani obecnym życiu w Kawarrenie. Zasadniczą treść stanowiły wspomnienia o Egercie, gdy był małym dzieckiem i wyrostkiem. On sam nie pamiętał prawie niczego z tamtych czasów. Natomiast matczyna pamięć zachowała kolor obrusu, na który malec wylał talerz gorącej zupy i żuka, któremu pracowicie usiłował przykleić oderwaną nogę, i jakieś zuchwalstwo, za które ojciec chciał go ukarać, lecz matka wstawiła się za nim, mówiąc, że sama obmyśli karę… Soll z trudem doczytał list do końca, czując dojmujący ból w sercu.

Pragnąc go stłumić, Soll zaproponował, by Lis zaprosił wszystkich, którzy zdołają się pomieścić w niewielkim pokoiku. Wygłodzeni i spragnieni rozrywek studenci nie kazali długo na siebie czekać. Wkrótce łóżka trzeszczały pod licznymi siedzeniami, a parapet ledwie się trzymał, podobnie jak krzesło, obliczone tylko na jednego chudego studenta. Zawartość worka, która wystarczyłaby Egertowi na miesiąc, zniknęła w ciągu paru godzin. Wszyscy byli niezmiernie zadowoleni, włącznie z Egertem, który w wesołym rozgwarze biesiady zdołał utopić swą gorycz, smutek i strach przed tym, co miało nadejść.


Dzień Wszelkiej Radości zbliżał się milowymi krokami. Soll pragnął, by przyszedł jak najszybciej, to znów pragnął oddalić go w czasie. Lis coraz częściej wypytywał z niepokojem, czy wszystko z nim w porządku, ponieważ Egert wpadał niespodziewanie w gorączkową wesołość albo w głęboki trans, siedząc godzinami u okna, bezmyślnie przerzucając książkę o zaklęciach, a przy tym prawie nie jedząc. Wstawał za to po nocy, żeby napić się wody ze zbiornika na korytarzu. Szczęk żelaznego łańcucha, na którym był zaczepiony kubek, budził sąsiadów, którzy później narzekali.

Do wiadomego dnia pozostał już tylko tydzień, kiedy dziekan Łujan poprosił Egerta do siebie.

Soll spodziewał się zobaczyć również Torię, siedzącą jak zazwyczaj na brzegu biurka i kręcącą stopką, lecz tym razem w ciemnym gabinecie czekał na zdenerwowanego gościa tylko surowy dziekan.

Kazał młodzieńcowi usiąść w fotelu z wysokim oparciem. Długo milczał. W środku szklanej kuli z zarysami kontynentów płonęła świeca, a w jej niepewnym blasku stalowe skrzydło nad biurkiem zadawało się żywe i gotowe do lotu.

– Za parę dni zjawi się w mieście – oznajmił dziekan półgłosem.

Dłonie Solla, ściskające nerwowo podłokietniki, w jednej chwili stały się mokre i lepkie od potu.

– Posłuchaj, Egercie – podjął dziekan wciąż cichym głosem, ale tak przenikliwym, że wywoływał ciarki na plecach słuchacza – wiem, co tymczasem przeżyłeś, oczekując na to spotkanie… Pytam dziś po raz ostatni: naprawdę chcesz rozmawiać z Tułaczem? Jesteś pewien, że to jedyne wyjście?

Egert przypomniał sobie Fagirrę, a potem dziewczynę w dyliżansie, która stała się zabawką bandy rozbójników, a jeszcze później Karwera.

– Jestem pewien – potwierdził cicho.

Jakiś czas dziekan przewiercał go wzrokiem, lecz przetrzymał owo spojrzenie nie drgnąwszy.

– No dobrze – stwierdził w końcu Łujan – powiem ci zatem… wszystko, co wiem. Niestety, wiem niewiele.

Podszedł do okna, podniósł skraj zasłony, odwrócony plecami do Egerta i zaczął:

– Mówiłem ci już o człowieku, który utracił magiczny dar i wędrował drogą prób i błędów. Mówiłem o Wrotach, które ujrzałem w Wodnym Zwierciadle. Byłem wtedy małym chłopcem, mój nauczyciel umarł i zostałem sam… Przed Wrotami z mej wizji ktoś stał, a zasuwa była do połowy odsunięta. Na pewno nie rozumiałeś, dlaczego ci to opowiedziałem. Jeśli chcesz teraz zrozumieć, posłuchaj. Po ziemi wędruje Tułacz. Nikt nie zna jego imienia i nikt też nie wie, z jakiej otchłani wychynął. Ma wielką moc, nieznaną nawet magom. Nie udało mi się go ujrzeć ani razu w Wodnym Zwierciadle, chociaż użyłem całej swojej wiedzy i talentu. Tułacz jest poza moim zasięgiem. Wyglądało to tak, jakbym próbując go odnaleźć wpadał na gładką ścianę. Nieznane budzi lęk, Egercie. Tułacz mnie przeraża, chociaż nie jestem nowicjuszem. Nie chcę twierdzić, że jest on złem wcielonym, gdyż trudno rozsądzić do końca, co na tym świecie jest dobrem a co złem…

Dziekan umilkł, Egert zaś, przyciskając dłoń do okaleczonego policzka, powiedział nieoczekiwanie dla samego siebie:

– Klątwa jest złem.

– A zabójstwo? – obruszył się zdziwiony dziekan.

– A gdyby zabić zabójcę?

Świeczka we wnętrzu szklanego globusa roniła woskowe łzy.

– Dobrze – rzekł dziekan z westchnieniem – powiem ci więcej. Pół wieku temu świat stanął na skraju przepaści… Większość jego mieszkańców w ogóle tego nie wiedziała. Coś z zewnątrz, co stare kroniki zwały Trzecią Siłą, pragnęło wedrzeć się do naszego świata, by nad nim zapanować. Aby otworzyć Wrota Wszechświata Trzeciej Sile potrzebny był Odźwierny. Stał się nim ten sam człowiek, który stracił magiczny dar, odtrącony przez ludzi i zaślepiony goryczą. Gdyby otworzył Wrota, zyskałby niesamowitą potęgę, lecz nie uczynił tego, w ostatniej chwili, nie wiadomo czemu, wycofując się. Nie wiadomo, co się działo z nim potem. Do świata żywych powrócił człowiek, który odważył się powstrzymać Trzecią Siłę i przejął od niej przeklęty stygmat, rodzaj dziedzictwa. Powiadają, że od tamtego czasu włóczy się po uratowanym przez siebie świecie. Dlatego zwą go Tułaczem. Czy to brzmi prawdopodobnie?

Egert nie odpowiedział.

– Nawet ja nie wiem – rzekł dziekan z lekkim uśmieszkiem. – Być może to zupełnie ktoś inny, a jego moc pochodzi z innego źródła. Dawniej chciałem go spotkać, teraz już nie. Kto go tam wie… Jest odludkiem, unikającym spotkań i tylko czasem słyszę o nim przypadkowo różne opowieści…

– Więc jestem nicią – stwierdził Soll.

– Czym? – zdziwił się dziekan, otwierając szeroko oczy.

– Nicią, łączącą pana z Tułaczem. Przecież dlatego się pan mną zainteresował, prawda?

Dziekan nachmurzył się.

– Tak… Całkiem trafnie odkryłeś pewien pragmatyzm w moim stosunku do ciebie. Jesteś nicią łączącą mnie z Tułaczem, a także zabójcą mego ulubionego ucznia, narzeczonego mej córki. Jesteś ofiarą okrutnej klątwy. A także człowiekiem idącym drogą doświadczeń. Tym wszystkim jesteś.

Znowu odwrócił się ku oknu.

Świeczka w szklanej kuli dopaliła się i zgasła. W gabinecie zrobiło się ciemniej.

– Co powinienem mu powiedzieć? – zapytał Egert.

Dziekan wzruszył ramionami.

– Co chcesz. Wystarczająco się już zmieniłeś, aby zdecydować samemu. Nie próbuj wzbudzić jego litości, to na pewno nie pomoże. Nie poniżaj się, ale nie bądź też arogancki, jedno i drugie może pogorszyć sprawę. A przede wszystkim dobrze się zastanów, Egercie. Czy na pewno to spotkanie nie jest ponad twoje siły? Być może obarczy cię czymś jeszcze gorszym, przy czym poprzednia klątwa wyda się zwykłym żartem?

Przechylił głowę na ramię, patrząc pytająco.

– Oczywiście, że się boję – odparł ledwie dosłyszalnie Egert – ale przecież już raz go spotkałem. Być może znajdę odpowiednie słowa. Być może znajdę.


Egert słuchał wykładu rektora. Pomiędzy rzędami wędrowała jakaś karteczka, niczym biały motylek. Nie zwracał na to uwagi, dlatego też zaskoczył go świszczący szept:

– Hej! Soll!

Kartka była zwinięta w trąbkę i napis na wierzchu nie pozostawiał wątpliwości, iż skierowana była do niego. Rozwinął ze zdziwieniem papier i przeczytał krótki tekst pośrodku czystej karty: „Jest w mieście”.

Drżący głos rektora zabrzmiał w jego uszach jak tłuczone szkło, aby po chwili się oddalić, przycichnąć i zamienić w brzęczenie muchy, tłukącej się o szybę.


Do święta pozostały jeszcze trzy dni. Rumiane służące ostatkiem sił dźwigały kosze wypełnione jadłem. Z okolicznych wiosek przybyło mnóstwo handlarzy mięsem, którzy sprzedawali okrwawione sztuki wprost na ulicy, świńskie i krowie łby, królicze uda i całe pęki ubitego ptactwa. Egert odczuwał mdłości, gdy przypadkiem ujrzał martwy, bezoki łeb, nadziany na żelazny trzonek.

Fala ludzka niosła go przez ulice wciąż dalej i dalej. Gorączkowo przeglądając wszystkie zwrócone ku niemu twarze, kilkakrotnie wzdrygał się, oblewając potem i rzucał się do przodu. Za każdym razem, opamiętawszy się, przystawał zadyszany, z walącym sercem.

Spokojniej było w dzielnicy bogaczy. Mieszkańcy, śmiejąc się i pokrzykując do siebie, rozwieszali między oknami girlandy kwiatów, flagi i gobeliny, wystawiali na parapetach klatki ze śpiewającymi ptakami. Służba miejska czyściła dokładnie trotuar.

Ujrzawszy w końcu ulicy szary płaszcz z kapturem, Egert uskoczył w pierwszy z brzegu zaułek i przylgnął do ściany.

W środku dnia pogoda się zepsuła i spadł gęsty, jesienny deszcz. Przemoknięty do suchej nitki, głodny i zmęczony Egert doszedł do wniosku, że postąpił niewłaściwie. Nie znajdzie Tułacza, błąkając się po ulicach. Trzeba było wszystko raz jeszcze przemyśleć i zastanowić się, gdzie może przebywać ktoś taki, jak on.

Namyśliwszy się, zaczął obchodzić po kolei gospody i pensjonaty. Tu i ówdzie patrzyli na niego wilkiem i od razu chcieli przegonić. Pokonując strach, wysupływał monetę i wypytywał służących i właścicieli o wysokiego, starszego przyjezdnego z przenikliwymi, bezrzęsymi oczyma.

Prędko opróżnił w ten sposób sakiewkę. W paru gospodach pokazano mu nawet pokój, w którym, zdaniem służby, miał się zatrzymać poszukiwany przezeń wysoki starzec. Trzęsącą się dłonią stukał do drzwi wskazanego pokoju, a kiedy usłyszał zaproszenie do wejścia, bardzo szybko musiał przepraszać za pomyłkę i wynosić się.

Ledwie powłócząc nogami, postanowił wrócić jednak na główny plac, ryzykując spotkanie z Fagirra lub innym sługą Łaszą. Wszędzie dookoła stukały topory i brzęczały piły. Naprzeciwko budynku sądu miejskiego, z kukłą wisielca przy wejściu, stawiano obszerny szafot.

Egert zadrżał, przypominając sobie słowa Torii o tradycyjnej egzekucji, otwierającej Dzień Wszelkiej Radości. Ciężko pracujących stolarzy otaczała chmara dzieciaków, wielce zaciekawionych ową robotą. Starali się pomagać im ze wszystkich sił, a jeśli któremuś udało się przytrzymać deskę lub młotek, ich duma i radość były wprost bezgraniczne.

Zaciskając zęby, Soll stwierdził w myślach, że w chwili kaźni będzie już uwolniony od klątwy, a zatem przyjmie wszystko dzielnie i z zimną krwią. Zapadał zmierzch, jesienny deszczyk wzmagał się, resztkami sił ruszył w stronę uniwersytetu.

Następnego ranka wyszedł o pierwszym brzasku… i prawie natychmiast zobaczył wysokiego, starszego człowieka w znoszonej kurcie, ze szpadą u pasa. Zapłacił ulicznemu przekupniowi za jakąś klamerkę i niespiesznie poszedł dalej. Egert, lękając się stracić go z oczu, ruszył prędko w jego ślady.

Choć pora była wczesna, na ulicach było już pełno ludzi, którzy plątali się Sollowi pod nogami lub spychali go na bok. Egert jednak z maniackim uporem przedzierał się przez tłum, ścigając oczami szerokoskrzydły kapelusz wysokiego mężczyzny.

Tamten skręcił w końcu w boczny zaułek, gdzie było mniej ludzi. Prawie go doganiając, Soll jęknął resztką sił:

– Proszę pana!

Tamten nie zareagował. Zachłystując się w biegu, Egert dobiegł do niego, usiłując złapać za rękaw skórzanej kurty. W końcu nie odważył się tego uczynić i wychrypiał tylko błagalnie:

– Proszę pana…

Nieznajomy odwrócił się ze zdziwieniem i prawie odskoczył, widząc za plecami silnie zbudowanego młodzieńca z blizną na bladej twarzy.

Egert także się cofnął. Przechodzień tylko z daleka mógł się wydać podobny do Tułacza. Był to zwyczajny, dobrze sytuowany mieszczanin, który nosił szpadę jedynie od parady, aby dać do zrozumienia prostakom, z jakiego rodu pochodzi.

– Przepraszam – wybełkotał Egert, cofając się – pomyliłem się.

Tamten wzruszył ramionami.

Zgnębiony niepowodzeniem, obszedł ponownie wszystkie tłumnie nawiedzane miejsca, zaglądając nawet na ulicę rozkoszy. Wymalowane staruchy kiwały na niego, jakby był dla nich łakomym kąskiem, i ledwie się zdołał wyrwać z ich lepkich rączek.

Postanowił przejść się teraz po knajpach. Stając w progu, omiatał wzrokiem salę i upewniwszy się, że Tułacza tu nie ma, pokonywał pokusę, by usiąść i coś przekąsić, tym bardziej, że prawie już nie miał pieniędzy, lecz szedł dalej. W niewielkim przybytku pod wezwaniem „Stalowa Wrona” zdarzyło mu się natknąć na grupkę posilających się sług Łaszą.

Nie miał pojęcia, czy spoczęły na nim trzy uważne spojrzenia spod opuszczonych kapturów, ale kiedy znalazł się na ulicy, poprzysiągł sobie być na przyszłość ostrożniejszy.

Drugi dzień poszukiwań nie dał żadnego rezultatu. Zrozpaczony Egert zwrócił się do dziekana z pytaniem, czy nie mógłby wskazać mu miejsca, gdzie Tułacz zazwyczaj przebywał?

– Soll – odparł dziekan, wzdychając – gdyby chodziło o kogoś innego, zaaranżowałbym wasze spotkanie. Nie mam jednak żadnej władzy nad Tułaczem, dlatego też nie zdołam go odnaleźć, chyba że on sam zechce się ujawnić. Jestem pewien, że ciągle przebywa w mieście i na pewno czeka na święto, aby potem znów odejść. Nie mogę ci pomóc. Spiesz się, Egercie.

W przeddzień Dnia Wszelkiej Radości w mieście huczało jak w ulu. Idąc powoli, niczym schorowany starzec, Egert włóczył się od domu do domu, zaglądając w twarze przechodniów. Wieczorem pod ścianami zalegiwali pijani, a okryci łachmanami żebracy podkradali się do nich, jak szakale do padliny, próbując wyciągnąć z ich kieszeni ostatnie, nie przepite jeszcze drobniała.

Było jeszcze dość widno. Egert stał wsparty o ścianę i bezmyślnie obserwował małego ulicznika, który bawił się ze zdechłym szczurem na sznurku przywiązanym do ogona. Zapewne z okazji święta szczurze truchło przewiązane było niebieską wstążką.

Ktoś przeszedł tuż obok niego, niemal muskając jego ramię, potem zatrzymał się i obejrzał. Soll nie miał już siły się bać, zwrócił więc głowę w jego stronę.

Na chodniku tuż przed nim stał Tułacz. Egert w jednej chwili rozpoznał twarz pooraną bruzdami, wypukłe, jasne oczy, bezrzęse, nagie powieki, wąskie usta z opuszczonymi kącikami… Postawszy chwilkę, Tułacz odwrócił się i odszedł.

Egert zaczerpnął w płuca powietrza. Chciał krzyknąć, lecz głos uwiązł mu w gardle. Ruszył więc w pogoń, ale nogi miał jak z waty, niczym w koszmarnym śnie. Nie mógł zrobić kroku. Tułacz uchodził dosyć szybko. Egert zebrał wszystkie siły do biegu, gdy czyjaś ręka złapała go za kołnierz.

Szarpnął się. Tułacz był coraz dalej. Trzymająca go dłoń była wciąż zaciśnięta, usłyszał też śmiech nad samym uchem.

Dopiero w tej chwili się odwrócił. Otaczało go trzech ludzi. W pierwszej chwili nie rozpoznał tego, który dzierżył kołnierz.

– Witaj, Soll! – zawołał tenże radośnie. – Co za spotkanie!

To był głos Karwera. Nowiutki mundur błyszczał szamerunkami i guzikami, a odznaka porucznika zajmowała, zdawało się, połowę torsu. Jego towarzysze też byli gwardzistami: jednym z nich był Bonifor, drugiego młodzieńca z pierwszym wąsikiem Soll nie znał.

Egert spojrzał w ślad za Tułaczem, który znikał właśnie za rogiem.

– Puszczaj – rzekł szybko – muszę…

– Za dużą, czy małą potrzebą? – zaciekawił się Karwer ze współczuciem.

– Puszczaj!

Soll szarpnął się, ale zbyt słabo. Roześmiany Karwer uniósł ku jego twarzy pięść w białej rękawicy.

– Nie spiesz się tak. Długo cię szukaliśmy w tej śmierdzącej dziurze nie po to, żeby cię teraz wypuścić…

Przyglądali się Egertowi z niekłamaną ciekawością, jakby był małpą w zwierzyńcu. Bonifor gwizdnął ze zdziwieniem.

– Patrzcie… Wygląda całkiem jak student! Nawet nie ma szpady…

– Gdzie podziałeś swą sławną klingę? – spytał Karwer z udawanym smutkiem.

Bonifor wydobył swoją szpadę z pochwy. Egert skamieniał, czując, jak strach paraliżuje każdy fibr jego ciała. Bonifor wyszczerzył zęby i przejechał palcem po ostrzu. Karwer poklepał Egerta po plecach.

– Nie bój się. Straciłeś honor wojskowy i szlachecki, więc nikt nie wyciągnie przeciwko tobie szpady. Przejechać nią po twarzy można, czemu nie… Można też obić ci gębę, dlaczego nie… To oczywiście nieprzyjemne, ale za to bardzo pouczające, prawda?

– Czego chcesz? – spytał Egert, z trudem obracając sztywnym językiem.

Karwer uśmiechnął się.

– Twojego dobra. Jesteś w końcu mym przyjacielem, tak czy inaczej… Sporo razem przeszliśmy.

Chrząknął, a Soll przestraszył się tego dźwięku bardziej niż obnażonej szpady.

– Pojedziemy do domu – podjął Karwer powoli. – Tutaj świętują Wszelką Radość, więc i tobie się przyjdzie radować… Jesteś dezerterem, który porzucił potajemnie służbę, splamiłeś mundur. Trzeba będzie wiele wyjaśnić i unaocznić, aż wszystko stanie się jasne…

Puścił kołnierz, ponieważ dwaj gwardziści chwycili mocno Solla za ramiona. Nie musieli się specjalnie wysilać, ponieważ strach krępował młodzieńca niewidzialnym łańcuchem.

Tułacz dawno zniknął w ulicznym tłumie i możliwość ponownego spotkania znikała z każdą minutą jak szybko topniejący śnieg.

– Posłuchaj, Karwerze – powiedział Egert, starając się powściągnąć drżenie głosu – może byśmy się tak dogadali? Muszę odnaleźć pewnego człowieka… Powiedz mi, gdzie mam później przyjść. Przyjdę tam, słowo honoru. Ale teraz muszę…

Soll gardził sam sobą, tak żałośnie brzmiały te słowa. Karwer rozpromienił się z satysfakcji.

– No, skoro musisz… może cię rzeczywiście puścimy?

Młodzieniec z pierwszym wąsikiem zdumiał się wielce i Bonifor dwukrotnie musiał do niego mrugnąć, żeby pojął wreszcie, że to tylko ciąg dalszy zabawy.

– Muszę go odnaleźć – powtarzał bezradnie Egert.

– Poproś – zaproponował poważnie Karwer. – Poproś jak należy. Padnij na kolana… Potrafisz?

Egert spoglądał na oficerki Karwera, wypucowane niedawno na błysk, choć do czubka prawego buta przylgnęło parę zabłoconych słomek.

– Nad czym tak rozmyślasz? – zdziwił się Karwer. – Randka to ważna sprawa. Ładna jest, Soll? Czy paskuda?

– Co ci takiego zrobiłem? – wycedził Egert przez zęby.

Wieczorna ulica ożywała, zapełniając się gromadami roześmianych, tańczących i ściskających się hulaków. Karwer przysunął swoją twarz blisko twarzy dawnego przyjaciela. Dojrzawszy łzy w jego oczach, pokręcił głową.

– Jesteś tchórzem, Soll. Strasznym tchórzem. Nie musicie go trzymać – dodał, zwracając się z uśmiechem do towarzyszy – nie zdoła uciec.

Bonifor i drugi gwardzista puścili niechętnie łokcie Egerta. Karwer uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Nie płacz. Jeśli padniesz na kolana, puścimy cię na tę twoją randkę… W porządku?

Na jezdni pod nogami leżała zardzewiała połówka podkowy. Czy to pierwsze poniżenie w tym życiu, pomyślał Egert, czy nie bywało już gorzej…

– Nie zrobi tego – stwierdził z przekonaniem młodzik z wąsikiem. – Jezdnia jest brudna, zapaćka sobie spodnie.

– Zrobi – zaoponował Bonifor, chichocząc. – Nie pierwszy raz będzie miał zafajdane spodnie…

To już ostatni raz, powiedział do siebie Soll. Naprawdę ostatni. Tułacz na pewno nie odszedł daleko. Jedno ostatnie poniżenie…

– No? – niecierpliwił się Karwer. – Długo będziemy czekać?

Rozwarły się drzwi pobliskiej karczmy i wytoczyła się z niej rozbawiona, pijana hałastra, niczym szampan wystrzelający z otwartej butelki. Ktoś porwał Egerta w ramiona i wycałował w oba policzki. Kątem oka zdołał zauważyć dziewki, rzucające się na szyje Karwera i Bonifora. Szalony korowód porwał Egerta wzdłuż ulicy. Gdzieś tam jeszcze mignęło oblicze młodzika z wąsikiem, ale Soll uciekał, prawie nie czując nóg, z niezwykłą zręcznością lawirując między podchmielonymi hulakami, opętany jedną, jedyną myślą: Tułacz! Może go jeszcze zobaczę…

Późną nocą wrócił do bursy. Lis wystraszył się, ujrzawszy jego twarz, ściągniętą ostateczną rozpaczą. Nie udało mu się i pozostał już tylko jeden dzień, Dzień Wszelkiej Radości.


Szafot przed gmachem sądu został postawiony w ostatniej chwili, gdyż trochę zamarudzili robotnicy, starannie pokrywając miejsce kaźni czarnym suknem, przyozdobionym bezpretensjonalnie girlandami świeżych kwiatów. W końcu był to element święta. Nawet drewniany pieniek był pomalowany pstrokato jak cyrkowy bęben.

Chodząc od rana po ulicach, otępiały od ciągłego przepatrywania twarzy, Soll nie od razu się zorientował, dokąd niesie go rozradowany tłum. Nie chciał iść na główny plac, próbował zatem zboczyć w pierwszy z brzegu zaułek, lecz znowu natrafił na potok podnieconych, cuchnących potem, winem i świeżo wyprawioną skórą ludzi, który zaniósł go wbrew woli przed gmach sądowy w pobliże szafotu.

Jeszcze nigdy mu się nie zdarzyło płynąć pod prąd wzburzonej rzeki, teraz zaś odczuwał strach i rozpaczliwe położenie pływaka, usiłującego uniknąć wodospadu. Tłum niósł go niczym powódź drewnianą drzazgę, a uspokoił się dopiero, gdy wylał się na plac z przygotowaną scenką dla fascynującego widowiska. Niektórzy spoglądali z zawiścią na Egerta: Taka tyka grochowa nie musi nawet stawać na palcach!

Rozejrzał się bezradnie. Wokół było morze zadartych głów. Pomyślało przepełnionej grzędzie w kurniku. Oczy wszystkich zwrócone były na szafot, a rozmowy kręciły się wokół mającej nastąpić kaźni. Jak powiadano, byli dwaj skazańcy, zbójnicy z lasu, jednakowych przewin, lecz jeden miał być uwolniony zgodnie z tradycją. Losowanie wykaże, kto będzie tym szczęśliwcem i stanie się to na oczach wszystkich. Patrzcie, patrzcie, już idą!

Rozległ się warkot bębnów. Na pomost weszła niewielka procesja z sędzią na czele. Nie był jeszcze stary, lecz bardzo chudy, wręcz wątły, sprawiał wrażenie toczonego przez jakąś chorobę, a jego mętne oczy ginęły w gęstwinie przedwczesnych zmarszczek. Panował jednak nad sobą, krocząc majestatycznie i pełen godności.

Sędziemu towarzyszyli sekretarz i kat, podobni do siebie jak bliźniaki. Różnili się jedynie strojem: pisarz sądowy odziany był w skromny, szary strój, podczas gdy oprawca radował oczy swą purpurową peleryną. Pierwszy z nich trzymał w dłoni pergamin obwieszony pieczęciami, drugi niósł w dłoni topór, a czynił to tak skromnie, jak chłop wybierający się właśnie narąbać drew na opał.

Na szafot weszli teraz otoczeni strażnikami dwaj skazańcy. Egert przyjrzał się im i zachwiał się, ledwie trzymając na nogach. Czasowa przypadłość dała o sobie znać gwałtownie i natychmiastowo.

Skazani trzymali się ostatkiem sił. W myślach obu nadzieja walczyła z czarną rozpaczą, każdy pragnął przeżyć i życzył śmierci drugiemu. Tłum był natomiast gęstą magmą różnorodnych uczuć, wśród których były triumfalna satysfakcja i współczucie, nad wszystkimi jednak górowała dziecięca ciekawość, pragnąca zobaczyć, co jest w środku zabawki.

Soll usiłował wydobyć się z tłumu, lecz jego próby były daremne, jak muchy uwięzłej w miodzie. Po placu roznosiło się szerokim echem:

– W imieniu miasta… Za skandaliczne… zuchwałe… a także… grabieże… rozboje… zabójstwa… skazani są… na ścięcie głowy i przepadek mienia…

Zbóje byli takimi samymi łotrami, jak ci, którzy zatrzymali w swoim czasie nieszczęsny dyliżans. Gwałciciele i mordercy, powtarzał sobie Soll, czując się coraz gorzej.

Mimo woli znowu spojrzał na szafot. Sędzia trzymał w dłoniach dwie drewniane kule jednakowej wielkości. Biała darować mogła życie, czarna przynosiła ścięcie. Pisarz rozwinął zwykły płócienny woreczek, w którym zniknęły kulki. W potrząśniętym mieszku śmierć uderzała o życie z głuchym łoskotem. Nadzieje obu skazańców sięgnęły szczytu, podobnie jak strach przed śmiercią. Zaciekawiony tłum uciszył się. Na znak sędziego obaj osądzeni jednocześnie wsadzili ręce do worka.

Nastąpiła milcząca walka. Twarze losujących pokryły się potem, dłonie gwałtownie miotały się w płóciennej ciemności, pragnąc pochwycić kulę, którą złapał przeciwnik. Ta gra ekstremalnych uczuć wywołała jęk Egerta. Stojący obok zerknęli nań ze zdziwieniem.

Wreszcie dwaj skazani wybrali swój los, wymieniając się przeciągłymi spojrzeniami.

– Wyciągnijcie! – rozkazał sędzia.

Tłum zamarł w oczekiwaniu.

Chwilę odczekali, potem jednocześnie wydobyli dłonie z worka i każdy spojrzał na kulę zaciśniętą w dłoni towarzysza niedoli.

Tłum zakołysał się, poruszony. Na oczach wszystkich zdobywca białej kulki padł na kolana, wyciągnął dłonie ku niebu, bezdźwięcznie poruszając wargami. Ten drugi stał nieruchomo i jakby nie wierząc własnym oczom, wodził wzrokiem od worka do swej zaciśniętej dłoni.

Sędzia dał znak. Oszalałego ze szczęścia wybrańca sprowadzono z szafotu, przegranemu zaś wykręcono ręce do tyłu, przy czym czarna kula uderzyła o deski. Egert usłyszał rozpaczliwe: Nie!!!

Nie wydał żadnego dźwięku, lecz całe jego jestestwo krzyczało o pomyłce, niesprawiedliwości i straszliwym nieporozumieniu. Dlaczego właśnie on?! Czy tak być musi, czy tak być powinno?

Bezdźwięczny krzyk, płynący od szafotu, sprawił, że Egert zwinął się z bólu. Tłum ogarnął go potężnymi, niczym podwójny akord organowy, nieodpartymi uczuciami: radością z uratowania czyjegoś życia i niecierpliwym pragnieniem zobaczenia egzekucji, kończącej życie drugiego.

Człowiek pochylony nad pniakiem cały emanował strachem i rozpaczliwym błaganiem. Egert zakrył dłońmi uszy i zamknął powieki, lecz uporczywe „Nie!!!” przenikało do jego duszy niepowstrzymanie. Topór wzleciał ku niebu. Egert poczuł ciarki biegające po skórze widzów, a gdzieś na wyższym poziomie jego jaźni bezdźwięczny krzyk błagający o litość urwał się nagle. Przez tłum przeleciała mętna fala wzburzenia, odrazy i podniecenia okrutnym widokiem, niezwykle łechczącym nerwy…

Egert zawył.

Nie mogąc dłużej znieść strachu i bólu, krzyczał, zdzierając gardło. Ludzie odsuwali się od niego. Niczego nie widząc ani nie słysząc, przebijał się bez trudu przez ludzki mur, aż wreszcie przytomność zlitowała się nad nim, opuszczając go całkowicie.


Toria nie mogła znaleźć sobie miejsca, odkąd w mieście zjawił się Tułacz.

– Myślisz, że Soll ma jakąś szansę? – zapytała chłodno, widząc wychodzącego na poszukiwania Egerta.

Dziekan, do którego zwróciła się z tym pytaniem, wzruszył tylko ramionami.

Przedświąteczne przygotowania odwróciły jej uwagę, lecz następnego dnia znowu spytała:

– I co? Nie znalazł go?

Dziekan pokręcił głową.

– Któż to wie… Tułacz może się okazać igłą w stogu siana. Kto wie…

Rankiem trzeciego dnia o nic nie zapytała, lecz za to ponury dziekan powiedział półgłosem:

– Nic z tego chyba nie będzie. Tułacz nie z tych, którzy cofają zaklęcia… Możesz nie wierzyć, ale żal mi Solla. Tak zwyczajnie, po ludzku żal.

Uniosła brwi, nie odpowiadając.

Nie miała najmniejszego zamiaru być świadkiem egzekucji, odbywającej się na placu. Zamknąwszy okna na głucho, słyszała jak przez grubą zasłonę zgiełk podnieconego tłumu i warkot bębnów. W pewnej chwili zapragnęła dowiedzieć się, gdzie obecnie przebywa Soll i z trudem stłumiła chęć odwiedzenia bursy.

Minął jakiś czas. Dręczona złymi przeczuciami Toria chodziła z kąta w kąt. Potem, zaciskając zęby, z hałasem otwarła okiennice.

Plac pokryty był ludźmi, jak żywym, szeleszczącym dywanem. Nie zadała sobie trudu, by wypatrywać Egerta. Pokonując niechęć, zerknęła na szafot i w tej właśnie chwili spadło świszczące ostrze topora.

Nabrała powietrza w płuca, jakby zamierzała krzyknąć, lecz uprzedził ją jeden wybijający się głos, prawdziwy ryk bólu. Głos był zmieniony, lecz rozpoznała go i odskoczyła od okna.

„Dawno to masz, Soll?” – „Nie panuję nad tym”.

Stopnie krętych schodków zamigały przed jej oczami. Biegła do wyjścia, sama nie wiedząc dlaczego, słysząc w głębi duszy bezustanne: „Nie panuję nad tym. Nie panuję…”

Nad placem wytrysnął fajerwerk. Dzień Wszelkiej Radości oficjalnie się rozpoczął.


Zmierzchało już, lecz ulice pozostawały oświetlone jak za dnia. Płonęły pochodnie w licznych dłoniach, grona latarni i lampionów zamieniały miasto w jedną wielką, rozbawioną gospodę. Nad placem iskrzyły się fajerwerki, a w ich świetle popisywali się swoim kunsztem wędrowni żonglerzy i akrobaci. Trupa śpiewaków zawładnęła szafotem, traktując go jako scenę uliczną. Konkurenci patrzyli z zawiścią, jak obnoszona między widzami błazeńska czapka coraz bardziej się zapełniała brzęczącą monetą.

Na wszystkich rogach stały beczki z winem. Psy, które nażłopały się z czerwonawych kałuży i rynsztoków, biegały chwiejnie lub pełzły z trudem do swoich bram. Całe miasto wypełniały niestrojne dźwięki wesołej muzyki. Każdy, kto choć trochę potrafił, grał na czym popadło: na pastuszych fletach, pustych butlach po winie, drewnianych tarkach do prania i dziecięcych grzechotkach. Z owego harmidru co pewien czas wydobywała się jakaś składna melodia, grana chociażby na skrzypcach… Całe szeregi, schwyciwszy się za ręce, tańcując i chichocząc, pędziły zaułkami. Zdarzało się, że początek ludzkiego łańcucha znikał za rogiem, podczas gdy ogon korowodu dopiero wbiegał na poprzednią uliczkę.

Obserwując te szalone pląsy, Toria szybko przekonała się, że odszukanie kogokolwiek w tym tłumie jest absurdalnym zadaniem. Solla pewnie zadeptał tłum na placu albo też pije i tańczy z innymi. Jeśli istotnie przydarzyło mu się nieszczęście i potrzebuje pomocy, dlaczego od razu nie zwróciła się do ojca, dlaczego rzuciła się bezmyślnie w ten świąteczny tygiel?

Zganiwszy się w myślach, niechętnie zawróciła i w tej chwili natknęła się na wyskakujący zza węgła taneczny korowód. Zatrzymała się i patrzyła, jak w świetle lampionów i pochodni wszystkie oblicza pląsających od ulicy do ulicy zlewają się w jedną roześmianą gębę. Ostatnim w łańcuchu był młody chłopak w białej koszuli. Silną dłonią chwycił nadgarstek dziewczyny.

– Hej, dziewczyno! Zatańcz z nami!

Ulica wokół niej zawirowała.

Z trudem nadążała w biegu, usiłując wyrwać dłoń. Znalazła się na samym końcu korowodu, lecz po chwili ktoś uczepił się jej wolnej ręki spotniałymi paluchami. Bojąc się, że upadnie i zostanie rozdeptana, usiłowała naśladować ruchy tancerzy, uwzględniając ostre zakręty i nie wpadając na ścianę. W pewnym momencie łańcuch się rozerwał. Na dziewczynę nieomal wpadli biegnący z tyłu, udało jej się jednak zręcznie wywinąć i uciec, pozostawiając za plecami rozchichotany wąż.

Serce jej kołatało, pierś falowała gwałtownie, chwytała łapczywie powietrze. Włosy miała potargane, a cienkie trzewiczki pokryte błotem. Wsparłszy się dłonią o ścianę, zadrżała, ujrzawszy leżącą pod murem nieruchomą postać. Pokonując strach, zbliżyła się i zajrzała mu w twarz. Był to śpiący twardo pijak, brunet z wielkimi wąsami, które wznosiły się chwacko wraz z miarowym oddechem.

Odskoczyła od niego i poszła dalej. Jakiś chłopak podetknął jej pod nos solony precelek, lecz spojrzała na niego w taki sposób, że natychmiast się cofnął. Szeroką ulicą pędzili w obie strony jeźdźcy. Pomyślała o zabójczych końskich kopytach i nieostrożnych, pijanych pieszych.

Właśnie jeden z nich upadł pośrodku jezdni. Toria zmartwiała, widząc, że jeźdźcy wracają.

– Bokiem! – krzyknął ktoś rozkazująco.

Podkute kopyta zadudniły na bruku tuż obok głowy leżącego, lecz mądre zwierzęta, bez wątpienia mądrzejsze niż jeźdźcy, starały się nie potrącić nieszczęśnika i kawalkada pojechała dalej bez przeszkód.

Człowiek leżący na kamieniach nawet nie drgnął. Toria pokonała odrazę i zbliżyła się do niego.

Leżący był bardzo wysoki i barczysty. Jasne włosy zlepiły się na potylicy w kłąb czarnej, zakrzepłej krwi. Widocznie nie był to jego pierwszy upadek.

Czując bicie własnego serca, Toria przykucnęła i zajrzała w twarz, spoczywającą na bruku.

– Soll…

Nie odpowiadał. Twarz wyglądała jak gipsowa maska, poznaczona strugami łez.

– Soll – powtórzyła ze strachem – nie możesz tutaj być… Stratują… Słyszy mnie pan?

Bokiem przebiegał kolejny roztańczony korowód. Czyjaś stopa w ciężkim bucie trąciła plecy Egerta. Nie ruszył się. Chwyciła go za ramiona.

– Egercie… Obudź się! Zbudź się natychmiast!

Na końcu ulicy rozległ się tętent kopyt. Dźwignięcie rosłego mężczyzny okazało się dla niej niewykonalne. Zaciskając zęby, przewróciła go na plecy, potem na brzuch i znowu na plecy. Turlała go, jakby był ściętym pniem. Głowa ze zlepionymi strąkami jasnych włosów przewalała się bezwładnie.

Jeźdźcy przejechali przez miejsce, gdzie dopiero co leżał Egert, krzesząc iskry spod kopyt. Toria poczuła od nich dym i wino. Wsparła bezwładne ciało o ścianę. Oczy miał otwarte, lecz puste, jakby przezierały martwo przez zajmującą się nim dziewczynę. Przestraszyła się, nie widziała bowiem jeszcze u nikogo czegoś podobnego.

– Soll – jęknęła z rozpaczą – proszę… Słyszysz mnie?

W matowych, nieruchomych źrenicach nie pojawił się nawet cień zrozumienia.

Walcząc ciągle ze strachem, spróbowała z innej beczki.

– Ach, tak?! Nie wiem zupełnie, dlaczego muszę zajmować się każdym napotkanym pijakiem?!

Pochyliła się nad jego twarzą, pragnąc wyczuć gęsty odór wina, lecz go nie było. Zrozumiała, że jest absolutnie trzeźwy.

Bardzo się tym stropiła. Najlepszym wyjściem wydawało się jej pobiec do ojca i prosić go o pomoc. Zrobiła nawet parę kroków, lecz w końcu zawróciła. Coś jej mówiło, że pozostawić teraz Egerta oznaczało skazać go na śmierć. Ojciec nie zdąży na czas, a tymczasem bezwładne ciało zdepczą rozbawione tłumy, a jutro służba miejska przyniesie do uniwersytetu jego zmasakrowane zwłoki.

Zbierając wszystkie siły, przycisnęła palce do jego skroni. Skóra była ciepła, krew zdawała się pulsować regularnie, miał więc szansę powrócić między żywych. Odetchnęła i, tak jak uczył ją ojciec, zaczęła kolistymi, zdecydowanymi ruchami masować jego karki potylicę. Jego nieruchomy wzrok przerażał, powtarzała więc drżącym głosem:

– Egercie… Obudź się. Ocknij się, proszę cię… Co zrobię, jeśli się nie obudzisz?

Palce jej drętwiały, a tymczasem oczy mężczyzny wciąż pozostawały martwe. Myśl o tym, że całkiem postradał zmysły, wywołała ciarki na jej plecach.

– Nie – mamrotała. – Tak nie można, nie można…

Wokół nich krążyły dziesiątki tupiących nóg. Ktoś zdzierał gardło, próbując przebić się ponad uliczny szum ze sprośnymi kupletami.

Toria była bliska płaczu, kiedy szeroko otwarte szaroniebieskie oczy nareszcie drgnęły. Powieki opadły i uniosły się ponownie. Soll spojrzał na nią z tępym zdumieniem.

– Soll – powiedziała szybko – musimy iść do domu. Słyszysz mnie?

Jego usta poruszały się bezgłośnie, wreszcie wyszeptał:

– Kim jesteś?

Zalała się zimnym potem. Czyżby wstrząs, przeżyty na placu kaźni, całkiem odebrał mu rozum?

– Toria – szepnęła niepewnie. – Nie poznajesz mnie?

Opuchnięte powieki znowu opadły.

– Gwiazdy – rzekł cicho – jak na niebie. Potrząsnęła go za ramię.

– Nie! Nie jesteśmy w niebie wśród gwiazd. Jestem Toria, córka dziekana. Oprzytomniej nareszcie, Egercie!

Ostatnie słowo utonęło w przeciągłym szlochaniu. Soll znowu otworzył oczy. Tym razem spojrzał ciepło i przytomnie.

– Nie zwariowałem, nie bój się, Torio… Masz gwiazdozbiór pieprzyków… na szyi.

Odruchowo przesunęła dłonią po swej szyi. Egert znowu poruszył wargami:

– Śpiewają…

Z oddali dochodziła nieskładna pijacka piosenka. Z najbliższego dachu słychać było dyszenie. Pijak, który dostał się tam niewiadomym sposobem, bawił się, dmuchając na chorągiewkę od wiatru.

– Jest noc? – spytał Egert.

Toria westchnęła.

– Tak. Dzisiaj był Dzień Wszelkiej Radości.

Oczy Solla zmętniały.

– Nie znalazłem go… i teraz nigdy nie znajdę.

– Tułacza? – zapytała szeptem.

Z trudem poruszył się, kiwając głową.

– Zjawi się znowu za rok – próbowała go pocieszyć.

Pokręcił głową.

– Cały rok… Nie przeżyję tego.

Nie było w tych słowach ani odrobiny przesady, czy kokieterii, lecz spokojna pewność.

– Soll – zreflektowała się Toria – musimy stąd iść. Wstań. Pójdziemy razem.

Kiwnął głową znów ociężale.

– Nie mogę. Zostanę tutaj. Idź sama.

– Tak nie można – mówiła, starając się, by brzmiało to spokojnie i łagodnie. – Nie można, Egercie. Zadepczą cię tutaj. Spróbuj się podnieść…

– Ale ja naprawdę nie mogę – oznajmił ze zdziwieniem. – Żuk bez skrzydeł – dodał bez namysłu. – Nie miał skrzydeł. Nie można naprawić mu nóżki. Nie wychodzi mi, mamo… Dlaczego się nie udało? Widocznie martwi… nie chodzą. Nie ma odwrotu!

Jego oczy znów się zamgliły. Toria w panice zaczęła potrząsać jego bezwładne ramiona.

– Jesteś żywy! Żywy, Egercie! Wstań!

– Toria – zaszeptał nieprzytomnie. – Toria… Tak ci na imię. Jestem żywy. Nie o to chodzi, Torio…

Wyciągnął przed siebie dłonie złożone w łódeczkę.

– To jak motyl, który sam mi usiadł na dłoni. Jak dar losu. Jedyny raz w całym moim życiu. Zabiłem go, Torio. W Kawarrenie go… zabiłem. I zabiłem siebie, ponieważ…

Rozwarł palce, jakby przesypywał niewidzialny piasek.

– Straciłem wtedy… Torio…

Bezsilnie odchylił się do tyłu.

Patrzyła na niego uważnie, nie wiedząc, co powiedzieć.

– To naprawdę ty? – zapytał szeptem. – Czy tylko przywidzenie?

Wystraszyła się.

– To naprawdę ja.

Niepewnie wyciągnął dłoń i delikatnie musnął jej policzek.

– Nigdy niczego tak naprawdę nie miałem. Żebrak Soll. Niebo puste, bez jednej gwiazdki… Niczego prawdziwego. Tylko jedna Toria… Poza tym niczego. Droga nagrzana słońcem… Idę nią samotnie. Nie mam po co żyć. Jestem już… po drugiej stronie. Dziękuję, że mogłem cię zobaczyć.

Jego dłoń opadła.

– Dziękuję, kochana Torio.

– Soll – wyszeptała z przerażeniem.

– Tak mi ciężko – oznajmił, znowu opuszczając powieki. – Gwiazdozbiór pieprzyków… Taką cię zobaczyłem. Jak nigdy w życiu. Wybacz mi…

Zadrżał i otworzył oczy.

– Torio… Plac morderców. Mordercy na pieńku, mordercy w tłumie i ja także jestem mordercą… Głowy, oczy, zęby, usta… Dlaczego nikt nie chce… skrócić mojej męki?!

Poderwał się, niemal wstając i znowu zmiękł, opadając z powrotem.

– Egercie – powiedziała głucho – nie powinieneś teraz o tym myśleć. Jeśli w tej chwili nie wstaniesz… nie wiem, co zrobię.

Rzeczywiście tego nie wiedziała.

– Odejdź – powiedział z zamkniętymi oczami. – Ulice nie są bezpieczne. Święto. Noc. Może będą chcieli… Jeśli cię napadną, nie zdołam cię obronić. Będę patrzeć bezsilnie. Nie zdołam pomóc. Uciekaj.

Uniósł powieki i Toria napotkała jego zrozpaczone, cierpiętnicze spojrzenie.

– Nie bój się o mnie! – krzyknęła, próbując opanować niespodziewane uczucie, ściskające jej gardło. – Dam sobie radę. Wstań!

Czy jej głos nabrał niezwykłej siły, czy też Egert zaczął w końcu dochodzić do siebie, w każdym razie z największym wysiłkiem udało się postawić do pionu jego ociężały korpus. Toria podstawiła kark i Egert położył rękę na jej ramieniu. Nawet przez grubą tkaninę sukienki czuła, że stara się być jej jak najmniejszym ciężarem.

– Śmiało – zachęciła go, próbując stanąć na wysokości zadania. – Trzymaj się, Soll… Chodźmy.

Było im trudniej iść, niż się spodziewała. Nogi Egerta były niemal bezwładne. Odpoczywając kilkakroć, wykrztusiła w końcu:

– Nie… nic z tego nie wyjdzie. Pójdę do uniwersytetu, wezwę pomoc…

Soll przysiadł na jezdni, ona także ledwie się trzymała na nogach. Czując się bardzo głupio, powtórzyła najbardziej sugestywnie, jak umiała:

– Postaram się szybko… To już niedaleko. Zaczekasz, tak?

Podniósł głowę. Zobaczyła jego oczy.

– Egercie – zapewniła go czym prędzej – nie zostawię cię tak. Zawołam ludzi, ojciec mi pomoże. Przysięgam, że cię nie zostawię…

Milczał z pochyloną głową.

– Oczywiście – rzucił w końcu cicho. – Idź.

Posiedziała chwilę przy nim, potem rzekła trzeźwo:

– Nie. Jednak pójdziemy sami. Trochę odpoczniemy i damy radę. Prawda?

Egert wziął ją za rękę, nie patrząc. Wzdrygnęła się, ale nie cofnęła dłoni.

Długo gładził palcami jej dłoń. Potem zacisnął palce, nie mocno, ale tak, że wyczuła pulsowanie jego krwi.

– Dziękuję… Nie zasłużyłem na to.


Zatrzymując się co pewien czas na odpoczynek, przedzierając się przez tłum podpitych świętujących, szli tak przez resztę nocy. Kiedy nastał mglisty poranek miasto nieco przycichło, wyglądając jak ogromny biesiadny stół z resztkami uczty. Rozwiał się dym pochodni, fajerwerków i petard, poranny wietrzyk szeleścił w stosach śmieci, pędził po zalanych winem jezdniach, wśród okruchów butelek, zerwanych wstęg i serpentyn, miotał wilgotną mgłą i aż do kości przenikał dwoje zmęczonych wędrowców.

Dotarli w końcu do łukowatego mostku nad kanałem. Po zmarszczonej powierzchni płynęła papierowa czapeczka z chwościkiem. Puste ulice i zasłonięte okna sprawiały wrażenie martwoty. Wokół nie było żywej duszy, tylko na samym środku mostka stał nieruchomo wysoki, zapatrzony w wodę człowiek.

– Już niedaleko – wychrypiała Toria, układając wygodniej rękę Solla na swym ramieniu. – Prawie jesteśmy na miejscu.

Egert wsparł się wolną dłonią o balustradę i stanął jak skamieniały.

Człowiek na moście odwrócił głowę. Toria ujrzała niemłodą twarz, pooraną bruzdami, o wielkich, jasnych oczach. Wydala się jej znajoma. Chwilę później zorientowała się, że widziała go w Kawarrenie, gdzie zamieszkiwał w gospodzie „Wspaniały Miecz”.

Tułacz stał nieruchomo, nie spuszczając z nich oczu, które były całkiem bez wyrazu. Tak, w każdym razie, odebrała je Toria.

– Egercie – powiedziała, poruszając z trudem wyschniętymi wargami – to przeznaczenie.

Wczepiony dłonią w balustradę Soll ruszył do przodu, lecz zatrzymał się, niezdolny uczynić nic więcej.

Tułacz odwrócił się do nich. W prawej dłoni trzymał garstkę małych kamyczków. Jeden poleciał po wodach kanału, pozostawiając na niej szerokie kręgi.

Soll milczał. Mijały minuty, a wraz z nimi kolejne kamyki wpadały do wody.

– Egercie – szepnęła Toria – spróbuj teraz… Zrób coś.

Zużywszy cały zapas, Tułacz rzucił przepraszające spojrzenie dwojgu zmęczonym przechodniom, po czym zszedł z mostu.

Dało się słyszeć świszczące westchnienie. Soll nabrał powietrza w płuca rozwierając posiniałe wargi.

W tym momencie dziewczyna odtrąciła jego rękę i pobiegła tak szybko, że dół jej sukienki załopotał niczym żagiel.

– Proszę pana! Proszę zaczekać!

Tułacz zatrzymał się, chociaż nie od razu. Odwrócił się i zapytał:

– Tak?

Była tak blisko niego, że mogłaby dotknąć wyciągniętą ręką wymyślnie zdobionej gardy jego szpady. Z trudem zniosła badawcze spojrzenie tamtego. Wypaliła prosto w jego pomarszczoną twarz:

– Jest ze mną… pewien człowiek. Chciałby… Musi z panem porozmawiać, to sprawa życia lub śmierci. Błagam, niech pan go wysłucha!

Wąskie wargi drgnęły lekko.

– Jest niemową?

– Słucham? – zmieszała się Toria.

Tułacz westchnął ciężko. Uśmiechnął się, lecz w taki sposób, że nie sprawił tym ulgi rozmówczyni.

– Czy ten człowiek jest niemową? Dlaczego przemawia pani w jego imieniu?

Toria obejrzała się bezradnie na Solla. Stał wciąż na moście, wczepiony dłonią w balustradę i sprawiał wrażenie, jakby zapomniał języka w gębie. Wiatr rozwiewał przybrudzone, białe kudły.

– Egercie! – zawołała Toria. – Weź się w garść! Powiedz… to, co chciałeś powiedzieć.

Soll patrzył na Tułacza jak mógłby schwytany w potrzask lisek patrzyć na kłusownika i nadal uparcie milczał.

Tułacz skłonił się lekko Torii i poszedł dalej. Wstrząśnięta absurdem całej sytuacji, ruszyła za nim, wołając jak nachalna żebraczka:

– Proszę pana! Proszę…

Chyba nawet chwyciła go za rękaw. Gotowa była paść na kolana, gdy Tułacz odwrócił się znowu i spytał ze zdziwieniem:

– O co chodzi?

– Proszę nie odchodzić – szepnęła, zdyszana. – On zaraz powie… powie.

– Tułacz zmierzył ją przenikliwym spojrzeniem, aż zadrżała, czując się, jakby przenikał ją na wskroś. Cienkie wargi znowu drgnęły w uśmieszku.

– No cóż… Być może ma pani rację. Być może.

Zawróciwszy, powolnym krokiem wszedł na most.

Egert stał wciąż w tym samym miejscu. Tułacz podszedł doń bardzo blisko, tak że jego oczy spotkały się z oczami wysokiego młodzieńca.

– Tak?

Egert przełknął gulę śliny, dławiącą gardło.

– Kawarren – odparł ledwie dosłyszalnie.

– Pamiętam – rzekł Tułacz z cierpliwym uśmiechem. – Ładne miasto… – I nagle zapytał ni stąd, ni zowąd: – Jak pan sądzi, czy losowanie przed egzekucją jest aktem miłosierdzia, czy też przeciwnie, okrucieństwa?

Soll zadrżał i zaszeptał z wysiłkiem:

– I jedno, i drugie… Nadzieja w nocy przed kaźnią… i wątpliwości… Udręka… Miotanie się między wiarą a rozpaczą. Potem znowu iluzja nadziei… Człowiek nie jest przez to gotów… umrzeć z godnością.

– Nie wszyscy potrafią umierać z godnością – stwierdził tamten. – Ale skąd pan to wszystko wie? Nie przeżył pan przecież nocy, czekając na egzekucję, więc skąd pan wie, czym są rozpacz i nadzieja?

– Zdaje mi się – rzekł Soll z westchnieniem – że sporo już wiem. Życie nauczyło mnie różnych rzeczy. Lecz pan na pewno lepiej wie… czym jest noc poprzedzająca egzekucję.

Stojąca obok Toria zamarła. Tułacz jakby się zdziwił.

– Tak? Wiem wiele rzeczy, to prawda. A pan jest pilnym uczniem, Soll.

Egert zadrżał na dźwięk swego nazwiska. Dotknął szramy dłonią.

– Czy można to… usunąć?

– Nie można – rzucił Tułacz, patrząc w wodę. – Ścięte głowy nie przyrastają z powrotem do karków. Tylko mały głuptas może próbować przykleić łapkę żuka, którą sam wcześniej – oderwał. Niektóre zaklęcia są także nieodwracalne. Będziesz musiał sam się z tym zmierzyć, Soll.

Nastała cisza. Kartonowa czapeczka, miotając się między brzegami kanału, namokła w końcu, rozmiękła i zaczęła tonąć.

– Tak myślałem – ponuro rzekł Soll.

Jego głos zabrzmiał w taki sposób, że wszystkie włosy Torii stanęły dęba.

– Egercie…

Skoczyła ku niemu i wczepiła się w jego ramię.

– Egercie, wszystko jeszcze… będzie dobrze. Nie trzeba… Chodźmy do domu. Jeszcze się przekonasz…

W tym momencie straciła panowanie nad sobą i gorzko zapłakała.

Soll, stojąc nad podziw twardo na nogach, podtrzymał ją ramieniem, tak więc teraz ona wsparła się na nim. Powoli, w milczeniu zaczęli odchodzić. Za plecami usłyszeli niegłośne:

– Chwileczkę…

Stanęli i odwrócili się.

Tułacz stał wsparty o balustradę i oglądał w zadumie noski swoich butów. Podniósł głowę i zmrużył oczy przed wschodzącym coraz wyżej słońcem.

– Zaklęcie jest nieodwracalne, lecz może być odrzucone… w szczególnych okolicznościach. Taka chwila zdarza się raz w życiu i przepuszczenie takiej okazji oznacza całkowitą stratę nadziei. Warunki są następujące…

Zarzucając szpadę do tyłu, wyszedł im na spotkanie. Egertowi wydało się na mgnienie oka, że Tułacz jest jego rówieśnikiem.

– Posłuchaj i zapamiętaj, Soll:

GDY PIERWSZA RZECZ W TWOJEJ DUSZY OKAŻE SIĘ OSTATNIA…

GDY PRZEJDZIESZ DROGĘ DO KOŃCA…

GDY NA PIĘĆ PYTAŃ PIĘĆ RAZY ODPOWIESZ: TAK…

Tułacz zamilkł. Dodał po chwili:

– Klątwa przestanie istnieć. Tylko nie popełnij błędu. Łatwo się pomylić, lecz pomyłka może cię drogo kosztować. Żegnajcie, drodzy państwo. I nie powtarzajcie starych błędów…


Woźny uniwersytecki przetarł oczy ze zdumienia, kiedy ujrzał wchodzących po schodach Solla z córką dziekana. Oboje byli bladzi jak para nieboszczyków, ledwie trzymali się na nogach, dlatego też podtrzymywali siebie nawzajem.

Загрузка...