Rozdział 7

Latem skalna pólka, stanowiąca podwórzec, rozpalała się jak żelazna patelnia i unosiło się nad nią rozedrgane powietrze. Wioska u podnóża góry rozpływała się w słonecznym blasku. Mistrz Orlan uśmiechał się tajemniczo. „Pozory… W znanym skrywa się nieznane, w wiedzy niewiedza i nie dowiercisz się do dna owej studni, choćbyś nie wiem jak się starał. Zresztą, po co ci dno? Pij z niej i bądź szczęśliwy”.

Mały Łujan nie od razu zrozumiał, o jakiej studni mówi nauczyciel. W domku na skale nie było żadnej studni. Wodę trzeba było nosić z dołu i było to bardzo ciężkie…

Natomiast w domku starego maga było chłodno nawet w największe upały, a stalowe skrzydło, przybite nad wejściem, chroniło mieszkańców od wrogiej napaści i chorób. Łujan dobrze wiedział, że tak będzie, dopóki żyje jego mistrz.

Dopóki żyje mistrz…

Dziekan oderwał wzrok od ognia buzującego w kominie. Jak zwykle po Dniu Wszelkiej Radości nastały szare, wilgotne, jesienne dni. Jego nauczyciel miał zwyczaj palić w kominku nawet w środku lata, uważając, że ogień sprzyja rozmyślaniom. Być może miał rację, lecz Łujan nie przejął od niego tego nawyku i latem jego komin pozostawał pusty i zimny.

Kto wie, jak ułożyłyby się jego dalsze losy, gdyby Orlan żył parę lat dłużej?

Mnóstwo błędów… Całe życie to zbiór pomyłek. Zawsze w przeczuciu nieszczęścia odczuwał charakterystyczny chłód w piersi. Tak samo było dzisiaj.

Obejrzał się. Jego córka siedziała na krawędzi biurka i jej oświetlona ogniem twarz zdawała się emanować srogością. Przypominała teraz inną kobietę, nie mniej piękną własną matkę. Dziekan potarł skroń w zamyśleniu, lecz złe przeczucie nie znikało. Za plecami Torii błyszczały w półmroku rozpalone oczy Egerta Solla.

Dziekan poruszył płonące polana i ogień zapłonął żywiej. Tak samo płonął ogień w domku na skale, a przy kominku stały dwa fotele z wysokimi oparciami, w jednym siedział starzec, w drugim zauroczony jego naukami chłopiec… Starzeję się, pomyślał z ironią. Coraz bardziej żyję przeszłością. Skąd jednak to dojmująco złe przeczucie?

– Pięć razy „tak” – po raz któryś wymamrotał Egert. – Kto zapyta pięć razy? I jak zdążyć z odpowiedziami?

Toria patrzyła na ojca z niemym żądaniem.

Odwrócił się. Nie on zadał zagadkę, nie musi więc znać odpowiedzi. Jemu także przydałaby się pomoc, lecz ten, który nie raz mu pomagał i doradzał, spoczął wiele dziesiątek lat temu w skalnym grobowcu pod wyrzeźbionym w kamieniu skrzydłem.

Ktoś zakołatał ostro do drzwi. Toria drgnęła, Egert odwrócił głowę, Łujan podniósł brwi ze zdziwieniem.

– Tak?

W półotwartych drzwiach pojawiła się koścista twarz Kajetana, a za nim widać było tłumek szepczących niespokojnie, przepychających się kolegów.

– Panie dziekanie – wykrztusił Lis – tam… na placu… Łasz!

Egert poczuł w żołądku lodowatą kulę.


Plac był jak zwykle przepełniony, lecz niezwyczajnie cichy. Wieża Łaszą miała szeroko otwarte wrota, z których wypływała gęsta chmura kadzidlanego dymu. Migały w tej gęstwie szare opończe, jednakże nikt ze wstrząśniętych niezwykłym wydarzeniem mieszczan nie mógł zobaczyć ich wyraźnie w spoistych jak wojłok, brązowych kłębach.

Grupka studentów przecinała tłum jak ostry nóż, którego ostrzem był dziekan Łujan. Egert szedł za nim, mając w uszach przymilny głos brata Fagirry: „Nadchodzi czas próby… dla wszystkich mieszkańców, Egercie. Jakiej konkretnie, dowiesz w chwili wyświecenia. Trzeba zdążyć pojednać się z Łaszem, zanim nadejdzie… to, co nieuniknione. Przeżyjesz to z nami, podczas gdy inni zginą marnie…”.

Ciężki, brązowy dym zaczął unosić się ku niebu. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą się kłębił, ukazał się pierścień złożony ze sług Łaszą, stojących do siebie plecami, twardo i nieruchomo jak ostrokół. Kaptury mieli nisko puszczone, twarze, więc były niewidoczne dla widzów, skryte za grubą tkaniną. Egert skrył się za czyimiś plecami, gdyż wydało mu się, że spod jednego z kapturów śledzą go bystre, uważne oczy.

– Co to za… – zaczęła z uśmieszkiem Toria, lecz w tym momencie przeciągły, raniący uszy dźwięk w jednej chwili zamknął usta wszystkim stojącym na placu.

W szarym kole opończy mignął ognistoczerwony kubrak znanego Egertowi karzełka. Zza pleców nieruchomych jak posągi zakonników wzbił się w górę snop dymu i wraz z nim wzbił się w powietrze sam Mistrz, jakby unosząc się na jego kłębach. Soll wiedział chyba, jako jeden z niewielu, że księżycowo blada, otoczona srebrną łuną włosów twarz, unosząca się nad zębatym murem kapturów, należy do przełożonego zakonu.

Ludzie na placu zaszeptali, poruszali i rozglądali się niespokojnie. Przeciągły dźwięk się powtórzył i znowu zapadła martwa cisza, nietypowa w tak ludnym miejscu. Ciężki dym unosił się ku niebu powoli, jakby niechętnie.

Pomiędzy szarymi opończami znowu mignęła czerwień. Karlik ze swoim rogiem także pojawił się na podwyższeniu. Poruszył ustami, a może tak się tylko Egertowi zdawało. Nagle nad ludzkimi głowami rozległ się potężny, huczący głos:

– NADCHODZI…

Egert zadrżał. „Nadchodzi czas próby…”

– PRZYGOTUJ… SWÓJ DOM… I SWOJE ŻYCIE…

„Trzeba zdążyć pojednać się…”

– CZAS PŁYNĄŁ… TERAZ MINĄŁ. RZEKA ŻYCIA WYSCHŁA. CZAS MINĄŁ… NADCHODZI KRES CZASU!

Ludzie milczeli, niczego nie pojmując.

– KRES CZASU – dudnił głos z trąby karła, przebijając się przez kłęby dymu. – ŁASZ WIDZI, ŻE NADSZEDŁ KONIEC WSZYSTKIEGO. JEST NA WYCIĄGNIĘCIE RĘKI. NIKT NIE ZNA DNIA ANI GODZINY! ŁASZ WIDZI WSZYSTKO… KONIEC ŚWIATA, KONIEC ŻYCIA, WIECZNY KRES CZASÓW… ŁASZ WIDZI WSZYSTKO!

Karzełek odjął trąbę od wykrzywionych ust i splunął obficie.

– To koniec! – rozległ się wysoki krzyk Mistrza. – Przesypał się piasek w klepsydrach… Koniec!

Jak na komendę szarzy mnisi jednocześnie poruszyli rękami. Załopotały szerokie rękawy, a niektórzy najbliżej stojący poczuli na twarzach chłodny powiew, jakby z piwnicznej krypty.

– Koniec – zaskrzeczały kaptury. – Koniec…

Znowu wzbił się dym, tym razem czarny, jak od pożaru, przesłaniając postać Mistrza i purpurowego karzełka i mur szarych figur. Widowisko zrobiło na ludziach silne wrażenie. Egert usłyszał w pobliżu histeryczny, kobiecy krzyk:

– Oj, ludzie, ludzie, jakże to… Nie chcę, nie mogę!… Obejrzał się. Kobieta była brzemienna i przykładała na zmianę dłoń do zalanego łzami policzka i sporego, krągłego brzucha.

Grupa w szarych opończach skryła się bezszelestnie za bramą Wieży, która równie bezdźwięcznie się za nimi zamknęła. Spod dolnej szczeliny wciąż jeszcze wypełzały czarne smużki dymu, przypominające rozdrażnione węże.

Egert ucieszył się, jak nigdy dotąd, z towarzystwa dziekana. Pochwyciwszy pytający wzrok Torii, uśmiechnął się tylko blado, w sposób tyleż uspokajający, co zastanawiający. Twarz Torii mocno spochmurniała. Dziekan położył jej dłoń na ramieniu.

– Chodźmy…

Tłum rozchodził się powoli. Zaniepokojeni ludzie nie patrzyli na siebie, gdzieś tam płakał donośnie wystraszony dzieciak, wiele kobiet także krzywiło płaczliwie usta. Jakiś przygłuchy starzec chwytał otaczających za rękawy, usiłując dowiedzieć się, co obwieścili „ci w opończach”. Opędzali się od niego, jedni ponurzy, inni rozdrażnieni. Gdzieś rozległ się wymuszony, sztuczny śmiech.

– Też wymyślili! To chyba kpiny?

Nikt mu nie odpowiedział i chichot zamarł żałośnie.

Studenci tłoczyli się na progu uniwersytetu, między żmiją i małpką. Wszystkie spojrzenia zwróciły się na dziekana. Przeszedł między nimi bez słowa, potem przez zatłoczony korytarz, pozostawiając nieme zapytania bez odpowiedzi. Egert i Toria szli za nim.

Na dziedzińcu spotkali Lisa. Siedział na ramionach jakiegoś siłacza, trzymając przy ustach blaszany lejek i pokrzykiwał złowieszczo:

– Nadchodzi… Nadchodzi… Uuu…


Nadszedł dzień, gdy w fotelu jego mistrza zasiadł ktoś inny.

Chłopak słyszał niejeden raz od Orlana o Larcie Legiarze. Spotkanie z nim, kiedy pojawił się w domku na skale, mogło drogo kosztować małego, skoro nierozważnie omal nie zaczął magicznego pojedynku z nieproszonym gościem.

Samouwielbienie Łujana zostało tego dnia poważnie naruszone. Zmuszony był zdać się na wyrozumiałość silniejszego. Legiar bez wątpienia przewyższał w sztuce magicznej nie tylko czternastoletniego chłopca, ale wielu innych magów. Postanowił jednak oszczędzić przeciwnika, choćby z uwagi na jego młode lata. Chłopiec poddał się. Nagrodą za to była długa, początkowo trudna, lecz potem niezwykle zajmująca i pamiętna dla Łujana rozmowa.

Nad ranem długiej nocy wielki mag Legiar zaproponował, by chłopak poszedł za nim. Była to dla niego szansa odmiany losu i zdobycia nowego mistrza. Łujan to doceniał, a jednak odmówił spokojnie i w pełni świadomie. Nie byłoby mu łatwo zmienić nauczyciela, chociaż zostanie uczniem Larta byłoby dla niego wielkim zaszczytem.

Kiedy podrósł, wielekroć zapytywał sam siebie: czy było warto? Czy nie nazbyt drogo kosztowała go wierność mogile Orlana? Mając czternaście lat pozostał jedynie w towarzystwie mądrych, lecz bezdusznych ksiąg. Stał się magiem, lecz nigdy nie osiągnie wielkości.

Wiele lat przeżuwał w duszy tę gorycz. Ludzie nazywali go oficjalnie i między sobą „panem magiem” i „wielkim czarnoksiężnikiem”, nikt jednak nie domyślał się, że od czasu młodości aż do tej pory poczynił niewielkie postępy w sztuce magii.

Swoją drogą, nie stracił niczego, czego nauczył się pod stalowym skrzydłem Orlana. Stał się dość potężny, lecz nie sięgnął wyżyn. Zagłębił się w naukę, stal się znakomitym historykiem, lecz w sercu pozostały bolesne dwie zadry. Pierwszą była nieszczęsna matka Torii, druga dotyczyła nieosiągalnej wielkości.

Nigdy jeszcze tak bardzo jak dzisiaj nie żałował, że jej nie osiągnął. Zamknąwszy za sobą drzwi gabinetu, przestał jakiś czas pod stalowym skrzydłem, próbując zebrać myśli. Rozum podpowiadał mu, że nie ma powodu do niepokoju. Ludzie w szarych opończach zawsze lubili spektakularne efekty, a rzekomy „kres czasu” to kolejna pułapka na dusze obywateli, których pragną przyciągnąć do Wieży. Tak mówił rozum, lecz narastało w nim przeczucie nieszczęścia, a wiedział z doświadczenia, że może zaufać owemu odczuciu.

Znał je od dawna. Szczególnie mocno objawiło się tej nocy, kiedy pozostawił na pastwę losu ukochaną i znienawidzoną, dręczącą go i udręczoną kobietę. Zostawił ją wtedy, urażony jej pogardą.

Skrzydło rozpościerało się nad jego głową, jakby jednym zamachem mogło odpędzić niemiłe myśli. Postawszy jakiś czas przed wysoką szafą, zamkniętą na klucz i dla pewności zabezpieczoną zaklęciem, Łujan westchnął i otworzył oba zabezpieczenia.

Na czarnej, atłasowej poduszce spoczywała tam jaspisów a niewielka szkatułka, mniej więcej rozmiarów tabakiery. Dziekan wziął ją do ręki i otworzył wieczko bez żadnego wysiłku.

Na wyścielonym aksamitem dnie szkatułki spoczywał medalion ze szczerego złota i na złotym łańcuszku. Dziekan mimo woli wstrzymał oddech, gdy położył na dłoni połyskliwy krążek ze skomplikowanym wycięciem w środku. Zdawało się niezwykle prostą rzeczą spojrzeć przez nie na słońce, lecz mag zadrżał na samą myśl tego rodzaju, fest powiernikiem, ale nie panem…

Drugi raz w życiu spotkał Larta Legiara, kiedy sam już był szanowanym magiem i dziekanem uniwersytetu.

Łujan wiedział już wtedy o Trzeciej Sile, dobijającej się do Wrót Wszechświata i Odźwiernym, który nie zgodził się odsunąć zasuwy i wpuścić jej do naszego świata. Rola Larta w tej sprawie była okryta tajemnicą Dziekan zadrżał, ujrzawszy twarz swego gościa. Wielki Legiar mocno postarzał się i twarz jego żłobiły bruzdy, jakich wcześniej nie było. Jedno oko zdawało się ślepe, za to drugie było jak poprzednio przenikliwe i prześmiewcze.

– Świat pozostał, jaki jest – oznajmił zamiast przywitania.

– Za to my się zmieniamy – odparł Łujan, starając się przeniknąć zamiary gościa.

Jakiś czas przyglądali się sobie. Łujana dręczyły liczne pytania o obcą Siłę, która chciał wedrzeć się do tego świata, o los Odźwiernego i o przeznaczenie Legiara, milczał jednak, dobrze wiedząc, że o nic nie zapyta.

– Nie – rzeki w końcu Legiar z westchnieniem. – Ty się prawie nie zmieniłeś.

Łujan domyślał się, co jego gość ma na myśli, uśmiechnął się więc, pragnąc ukryć przykrość.

– No cóż… Im mniej na tym świecie wielkich magów, tym rzadziej się ze sobą spotykają, ale zarazem łatwiej żyć nam, magom całkiem zwyczajnym…

Legiar uniósł brew ze zdziwieniem.

– Zapanowałeś nad swoją pychą? Po naszym pierwszym spotkaniu byłem prawie pewien, że to niemożliwe… Czy może udajesz?

– Nie wszystkim dano wielkość” – oświadczy! Łujan beznamiętnie.

– Lecz tobie była dana – sprzeciwił się Legiar. Zamilkli na chwilę. Łujan spochmurniał i zerknął na tamtego z ledwie widocznym wyrzutem.

– Pozostałem uczniem Orlana. Myślę, że by to zrozumiał.

Jednooki mag uśmiechnął się.

– On by to zrozumiał… Z czego wnosisz, że ja tego nie rozumiem?

Znowu zapadła cisza. Legiar z ciekawością przeglądał półki z książkami. Łujan mu w tym nie przeszkadzał i czekał cierpliwie na ciąg dalszy rozmowy.

– Zrobiłeś postępy…

Lart odwrócił się do niego i strzepnął z palców książkowy pył.

– Postępy w nauce. Lecz przyszedłem do ciebie nie jako do uczonego i dziekana, a nawet nie jak do maga… Przyszedłem do ciebie, jako do ucznia Orlana.

Łujan nie spuszczał oczu ze swego gościa. Jego martwa źrenica błyszczała niczym kawałek lodu.

– Jako do ucznia Orlana… Spójrz.

Na dłoni Legiara pojawił się złoty krążek ze skomplikowanym wycięciem pośrodku. Takiż łańcuch zwieszał się między palcami. Na podłodze migotał jasny poblask.

– To Amulet Wieszczbiarza – wyjaśnił spokojnie Legiar. – Znana jest jego moc, lecz wszystkich jego właściwości nikt do końca nie poznał. Od czasu, gdy zginął jego właściciel, prorok imieniem Orwin, amulet został osierocony i sam winien wybrać nowego pana… nowego wieszczbiarza. Ten, kto go znajdzie, będzie miał możność spoglądać w przyszłość, lecz tylko w przypadku, jeśli artefakt sam go wybierze. Głupca, który zapragnie posługiwać się nim bezprawnie, medalion po prostu zabije. Złoto nie zna litości. Nie mogę oddać go żadnemu magowi, gdyż zaczną mnie dręczyć wątpliwości, rozmaite podejrzenia, zawiść… W dłoniach zwykłego człeka amulet jest bezużyteczny. Co czynić?

Zmrużył powieki. Żywe oko zwęziło się w wąską szczelinę, martwe zdawało się błyskać figlarnie.

– Przyniosłem go tobie, Łujanie. Jesteś uczniem Orlana. Obce mu były wszelka chełpliwość i pycha… Był bardzo mądry, mądrzejszy od nas wszystkich, wciąż jeszcze żyjących. Niedługo był twoim mentorem, lecz pozostawił w twej duszy wyraźny ślad, który dostrzegam… Przyniósłbym gojeniu, lecz go już nie ma. Weź go i ukryj, zgoda?

Łujan wziął zloty medalion, który okazał się ciepły jak żywa istota.

– Co powinienem zrobić? – usłyszał własny głos.

Legiar uśmiechnął się lekko.

– Nic. Ukryć i chronić. Sam wybierze swego pana, nie musisz mu w tym pomagać. I spoglądaj na niego od czasu do czasu, czy nie zaczyna rdzewieć… Wiem, że jest złoty. Jeśli zacznie pokrywać się rdzą, będzie to oznaczało niebezpieczeństwo dla świata. Tak twierdził Pierwszy Wieszczbiarz i widziały niebiosa, że staruszek miał rację…

Kącik wąskich ust wielkiego maga drgnął spazmatycznie.

Już wychodząc, odwrócił się jeszcze na progu.

– Jak widzisz, jestem już stary. Większość z nas postarzała się, nie doczekawszy się następców. Jesteś szczęściarzem, że masz ten swój uniwersytet. Gdzieś po świecie błądzi jeszcze nowa, niespełniona do końca nadzieja: były Odźwierny, o którym nie wiem, kim się stal. Dobrze schowaj medalion… i żegnaj.

Odszedł. Łujan nigdy więcej go nie spotkał. Tamta wizyta zaowocowała jednak dziełem jego życia, historią wielkich magów.

Medalion spoczywał wdzięcznie na otwartej dłoni. Dziekan podniósł go do światła i obejrzał ze wszystkich stron. Rdzy nie było. Ani jednej plamki. A jednak złe przeczucie wciąż narastało w nim niczym bolesny, jątrzący się wrzód.


Minęło półtora tygodnia od objawienia o Kresie Czasu. Wieża Łasza parę razy dziennie wydawała przeciągły jęk, mrożący krew w żyłach spokojnych obywateli. Z wąskich okienek wzbijał się gęsty dym. Żaden z zakapturzonych nie pojawił się w mieście. Mieszczan dręczyła trwoga.

Zapotrzebowanie na napoje wyskokowe wzrosło dziesięciokrotnie. O tym, że chmiel przepędza niewesołe myśli i przytępia strach wiadomo było, jak się okazało, nie tylko Sollowi. Żony czekały na mężów we łzach i lęku, ci zaś powracali do domu na czworakach i oświadczali bełkotliwie, że koniec czasów się zbliża. Dzielnice rzemieślnicze i handlowe pogrążały się sukcesywnie w pijaństwie. W dzielnicy arystokracji na razie panował porządek, lecz i tutaj można było spotkać podpitego lokaja lub spadającego z kozła stangreta. Wysokie okna rezydencji bogaczy były dokładnie zasłonięte i któż mógł wiedzieć, co się działo za ciężkimi kotarami. Sporo mieszkańców, mających krewnych na przedmieściach lub w okolicznych wioskach, uznało za właściwe złożyć im długie wizyty. Codziennie z miejskiej bramy wyjeżdżał sznur wozów zapełnionych rozmaitym dobytkiem.

Karczmy kwitły. Zarówno świeżo warzone, jak i dawno odstałe w beczkach trunki szły jak woda. Jeśli jednak w większości tawern pito, by zagłuszyć strach, w studenckiej „Jednookiej Musze” panowała nieskrępowana, niewymuszona uciecha.

Lis święcił wielkie triumfy. Dziesiątki razy parodiował zakapturzonych albo nawet samego Mistrza, czyli karła z rogiem. Dziwny dźwięk, jaki wydawał ów instrument, w wykonaniu rudzielca brzmiał wielce rubasznie i nieprzystojnie. Studenci oklaskiwali go, rozparci na ławach. Tylko jeden Egert nie brał udziału w powszechnej zabawie.

Jak zwykle skryty w kącie, z trudem mieszcząc pod ławą długie nogi, żłobił drewniany blat czubkiem tępego noża. Wargi poruszały się bezdźwięcznie, jakby układając się do słowa „tak”. Stojący przed nim kielich z winem pozostawał prawie nienaruszony.

Musi przejść drogę do końca. Pierwsza rzecz w jego duszy musi się okazać ostatnią… Co jest pierwszym w jego duszy? Czyżby bezustanny strach? Tak wiec, aby się wyzwolić spod brzemienia klątwy, trzeba przede wszystkim wyzwolić się od strachu. To jednak błędne koło. Żeby się nie bać, trzeba przestać się bać… Lecz jeśli najważniejszą rzeczą nie jest strach, to co w takim razie?

Westchnął. Krążył w kółko jak koń w kieracie. Najważniejsze dla niego było tchórzostwo lub pragnienie pozbycia się go. Nic innego nie przychodziło mu póki co do głowy.

Długi stół zakołysał się, kiedy ktoś się do niego przysiadł. Soll podniósł głowę nie od razu. Nieliczni koledzy zostawiali rozbawioną kompanię, żeby we względnym spokoju wypić wino, zakąszając rumianym pierożkiem. Lis, nieco już zmęczony swymi wygłupami, kontynuował je na życzenie rozbawionej publiki. W ogólnym śmiechu Egert usłyszał z boku cichy, lecz przenikliwy chichot.

Obejrzał się i spojrzał na siedzącego obok. W pierwszej chwili ten dobrze zbudowany młody człowiek wydał mu się nieznajomy, lecz zaraz potem zadrżał, rozpoznając Fagirrę.

Dotychczas nie pokazywał się w tej tawernie żaden zakapturzony. Odziany był skromnie i prosto, jak większość kolegów Solla. Pozbawiony złowieszczego kaptura wydawał się młodszy, niemal rówieśnikiem Egerta. Nic zatem dziwnego, że nikt nie zwrócił nań szczególnej uwagi. Pociągając jakiś napój z wysokiego kielicha, spoglądał przyjaźnie na osłupiałego Solla. Tatuaż gildii szermierzy był ledwo widoczny pod mankietem koszuli.

Egert nie wpadł na nic lepszego, jak wziąć swój kielich i także pociągnąć spory łyk. Fagirra uśmiechnął się.

– Witaj, przyjacielu. Na początek chcę powiedzieć, że miło mi widzieć cię zdrowego i całego.

Soll wymamrotał niewyraźnie powitanie. Lis, otoczony grupką wielbicieli, nadal wykpiwał zakon Łasza. Studenci śmiali się.

Fagirra przysłuchiwał się uważnie. Z jego twarzy nie znikał pobłażliwy uśmiech, podobny temu, z jakim stary nauczyciel przyjmuje błędne odpowiedzi niesfornego ucznia, przeliczając w myślach rózgi, jakie mu wymierzy. Egerta znowu strach obleciał.

– Widzę, że godziny spędzone nad księgami nie dodały młodzieży mądrości – rzekł z westchnieniem Fagirra. – A tymczasem zbliża się termin…

– Jaki termin? – wyrwało się Egertowi, który zaraz się zreflektował. – Chciałem spytać: kiedy?

Fagirra znowu uśmiechnął się łagodnie.

– My wiemy, kiedy… Lecz wiedza o tym dostępna jest jedynie wtajemniczonym. Jesteś z nami, Egercie?

Soll zastygł. Chciał milcząco potwierdzić, pragnąc zadowolić mnicha, a jednocześnie kołatała mu się po głowie myśl: może to jedna z przepowiedzianych pięciu odpowiedzi? Być może zagadka Tułacza powiązana jest z zakonem Łasza?

– Co z tobą, Soll? – spytał tamten z wyrzutem. – Wahasz się? W obliczu ostatecznego Końca?

Lis zawinął się w pelerynę, uformował z jej skraju kaptur i przechadzał się tak po tawernie, ponuro kręcąc głową i wlepiając wzrok w powałę. Soll milczał.

Fagirra wzruszył ramionami, jakby chcąc powiedzieć: a to pech! Szybkim, niezauważalnym dla innych ruchem wyciągnął dłoń w stronę Solla.

– Siedź spokojnie, Soll. Nie ruszaj się, choćby nie wiem co…

Egert zerknął w bok. Mnich przytknął do jego żeber cienki sztylet z ciemną plamą na ostrzu.

Nie był pewien, kiedy ostatnio odczuwał tak dojmujący lęk. Nie zerwał się z wrzaskiem tylko dlatego, że nogi miał jak sparaliżowane.

– To nie będzie natychmiastowa śmierć – oświadczył spokojnie zakonnik. – Będzie długa, Egercie. Długa i, by tak rzec, nieprzyjemna. Wystarczy jedno ukłucie i niewielka ranka… Słuchasz mnie?

Soll siedział blady jak chusta, czując pulsowanie krwi w żyłach.

– Teraz uważaj, Egercie. Byłeś razem z dziekanem, kiedy usłyszał o Końcu Czasów?

Zdołał jedynie kiwnąć głową twierdząco, mając ściśnięte gardło.

– To dobrze. Co wtedy powiedział, co zrobił?

– Odszedł do swego gabinetu – wykrztusił Egert, przerażony sobą.

– A co robił w gabinecie?

Soll poczuł natychmiastową ulgę, skoro mógł przyznać się do niewiedzy.

– Co robił w gabinecie, Egercie?

Studenci tańczyli wokół Lisa wywijającego z gładkolicą Farri. Wśród tej wesołej zabawy zarówno świszczący głos mnicha, jak i zatrute ostrze wydawały się jakimś nonsensem.

– Nie wiem – szepnął Soll. – Nie widziałem.

– Prosiliśmy, byś patrzył i słuchał, pamiętasz?

Czubek sztyletu niemal przebijał materiał koszuli.

– Nikt tego nie widział. To było niewykonalne. Zamknął drzwi…

Fagirra westchnął ciężko.

– Źle, bardzo źle… Swoją drogą, czy pan dziekan otwierał kiedyś przy tobie swój sejf? Zamknięty na klucz i zaklęcie?

Pamięć Egerta podsunęła mu zdradliwy obrazek: dziekan podchodzący do jednej z zamkniętych szaf…

– Na klucz – rzucił, byle tylko coś powiedzieć.

– Widziałeś, co tam ukrywa?

Żaden z rozbawionych studentów nie zauważał sztyletu ani bladości kolegi. Lis objawił wszem i wobec, że musi udać się za potrzebą.

– Nie – wykrztusił Egert. – Nie widziałem.

Fagirra przestał się uśmiechać. Łaskawy wyraz znikł, zakonnik zmarszczył się srogo.

– Nieładnie się wykręcać. Mów konkretnie. Czy dziekan zamierza coś uczynić w związku z ogłoszeniem Końca?

Ciężkie drzwi wejściowe rąbnęły o ścianę. Studenci obejrzeli się ze zdziwieniem.

Najpierw pojawiła się w wejściu noga w ubłoconym bucie oficerskim, potem pozłacana garda szpady, a w końcu objawił się sam Karwer Ott z wielką szpadą u boku i dwoma gwardzistami z tyłu: Bonitorem i bezimiennym z wąsikiem.

W „Jednookiej Musze” dawno nie widziano takich gości, toteż wszyscy przyglądali im się bacznie. Fagirra przerwał wypytywanie i sposępniał. Karwer powiódł po studentach z lekka zamglonym okiem. Chociaż świeżo upieczony porucznik był mocno pijany, przed jego wzrokiem nie ukrył się skurczony w kącie Egert ani towarzyszący mu Fagirra.

– Ach! – zawołał radośnie. – To twoja dziewczyna?

Wszyscy milczeli. Karwer przeszedł przez izbę, tupiąc obcasami, i stanął przed nimi, nie dostrzegając ukrytego pod stołem sztyletu.

– Nie wiem tylko – podjął oficer, wodząc wzrokiem od jednego do drugiego – kto tutaj jest czyją dziewczyną? Boniforze – zwrócił się do przyjaciela – popatrz, jak tulą się do siebie…

Czknął głośno, po czym zwrócił się do drugiego towarzysza, który tym samym wreszcie zyskał miano.

– Dirku… Chyba weźmiemy ich obu? Co to dla nas…

Soll poczuł, jak zatrute ostrze odsunęło się od jego boku i odetchnął swobodniej.

– Hej, panowie ze szpadami!

Studenci zbili się w ciasną grupę, rzucając nieprzyjazne spojrzenia intruzom.

– Zgubiliście tu coś? Może pomóc?

Karwer zerknął z ukosa na bezbronnych żaków i splunął w ich stronę na deski podłogi. Ślina wylądował jednak na bucie wąsatego Dirka, który pospiesznie otarł go o cholewkę drugiego. Zabrzęczały ostrogi.

– Wstawaj, Soll – zażądał Bonifor. – Pożegnaj się z ukochanym. Już czas.

Egert dostrzegł kątem oka, że jadowite ostrze znika w metalowej pochewce, uczepionej łydki Fagirry. Miał ochotę uściskać trzech swoich prześladowców.

Karwer pochylił się i chwycił mocno za kołnierz Egerta. Zrobiło się małe zamieszanie, gdyż jednocześnie chcieli to uczynić także Dirk i Bonifor. Fagirra powoli wstał i usunął się w cień.

– Ej! ej, ej! – rozległy się ostrzegawcze okrzyki.

Studenci otoczyli ich zwartą grupą i zaczęli zadawać pytania:

– Soll, co to za jedni?…

– Jakie błyszczące guziki… Poobrywamy?

– Patrz, trzech na jednego i jeszcze zęby szczerzą!

– Dajcie Sollowi parę noży, niech nimi porzuca… Zaraz pogubią guziki!

Karwer chrząknął znacząco i położył dłoń na rękojeści szpady. Studenci trochę się cofnęli, lecz nie zamierzali uciekać.

W tym momencie Lis powrócił z ustronnego miejsca do tawerny w znakomitym nastroju. Przecisnął się między kolegami i ogarnąwszy wzrokiem trzech uzbrojonych intruzów, nastających na pobladłego Solla, w mig ocenił sytuację.

– Tatusiu! – pisnął, rzucając się Karwerowi na szyję.

Zrobiło się kolejne zamieszanie. Dirk i Bonifor zostawili w spokoju Egerta, wytrzeszczając zdumione oczy na rudego chłopaczka, szlochającego na piersi porucznika.

– Tatusiu… Dlaczego rzuciłeś moją mamę?

Wśród studentów rozległy się chichoty. Karwer nadaremnie starał się oderwać dłonie rudzielca od epoletów.

– Ty… ty… – dyszał, nie wiedząc, co powiedzieć.

Lis podskoczył i otoczył jego talię udami. Oficer ledwo utrzymał się na nogach. Kajetan czule chwycił go za uszy.

– Pamiętasz, jak ciągnąłeś moją mamusię na sianko?

– Zabierzcie go! – wrzasnął Karwer do towarzyszy.

– Wyrzekasz się mnie?! – zawył boleśnie rudy.

Zeskoczył na ziemię, wpijając w porucznika zrozpaczone, piwne oczy.

– Wyrzekasz się własnego syna?! Popatrz tylko na mnie… Wykapany tatuś! Ta sama wredna morda!

Studenci ryknęli śmiechem, nawet Soll uśmiechnął się blado. Dirk i Bonifor rozglądali się wokół niespokojnie rozlatanymi, zaczerwienionymi oczami.

Nagle, jakby olśniony, Lis skrzywił się podejrzliwie i zerknął na oficera spode łba.

– A może ty w ogóle nie umiesz robić dzieci?!

Opamiętawszy się w końcu, Karwer wyszarpnął szpadę. Studenci odskoczyli. Tylko Lis pozostał na miejscu. Chwycił za stojącą na stole pieprzniczkę i sypnął jej zawartością prosto w oczy gwardzisty.

Jego dziki wrzask sprowadził do świetlicy karczmarza, kucharza i wszystkich posługaczy. Spurpurowiały na twarzy Karwer, kaszlący i oślepiony, siadł z rozmachem na podłodze, usiłując oczyścić straszliwie piekące źrenice. Jego druhowie chwycili za broń, lecz w tym momencie posypały się na ich głowy ze wszystkich stron zydle, kufle, a nawet sprzęty kuchenne. Pozostawiając za sobą stosy zniszczonych mebli, odprowadzani kpinami i obelgami gwardziści opuścili plac boju, odgrażając się, że jeszcze tu wrócą.


Następnego dnia Toria wspięła się jak zwykle na drabinkę i zajrzała przez okrągłe okienko do auli, lecz nie zobaczyła Egerta Solla wśród studentów.

Przebiegła parę razy wzrokiem po rzędach ławek, posępniejąc. Nieobecność młodzieńca sprawiła jej przykrość. W końcu z katedry przemawiał właśnie jej ojciec! Zadumana zeszła na dół i obserwowała z roztargnieniem wyczyny kota, łowcy myszy. Później, dziwiąc się sobie samej, poszła do bursy.

Dobrze pamiętała drogę do tego pokoju. Dinar nie lubi!, żeby go odwiedzała, zapewne wstydził się skromności tego miejsca. Nie bacząc na to, odwiedzała go jednak, przysiadając na krawędzi stolika. Biedaczek wówczas zaczynał się krzątać, zbierać porozrzucane rzeczy i ścierać kurz z parapetu…

Westchnęła, wspominając narzeczonego. Podeszła do znajomych drzwi, czując się mocno niezręcznie. W zamknie tym pokoju panowała absolutna cisza, jakby nikogo tam nie było. Głupio to wygląda, pomyślała, zastukała i weszła do środka.

Egert siedział przy stole z opuszczoną nisko głową. Toria natychmiast zauważyła leżące przed nim kartki papieru i pióro upaćkane atramentem. Obejrzał się w stronę wchodzącego gościa i drgnął na jej widok. Potrącony jego dłonią kałamarz, upadł i rozlał swą zawartość.

Następna chwila zeszła im na wspólnym, milczącym ścieraniu śladów jego niezgrabności z blatu i podłogi. Spojrzenie Torii niechcący padło na gęsto zapisane kartki i mimowolnie przeczytała: „…i dlatego możemy wspominać o wszystkim, co się wydarzyło…”. Prędko odwróciła wzrok. Egert zauważył to i uśmiechnął się ze znużeniem.

– Nigdy nie pisałem listów.

– Powinieneś być na wykładzie – zauważyła oschle.

– Tak – przyznał z westchnieniem. – Muszę jednak… jeszcze dzisiaj… napisać do pewnej kobiety.

Jesienny wiatr świszczał za oknem, miotając i łomocząc niezamkniętą okiennicą. Dziewczyna dopiero teraz spostrzegła, że w pokoiku panuje szary półmrok.

– Tak – podjął Egert. – Postanowiłem wreszcie napisać do matki.

Wiatr przylepił do szyby żółty liść klonu, rozchodzący się promieniście jak słońce. Chwilę wisiał na szkle, potem oderwał się i pofrunął dalej.

– Nie wiedziałam… że masz matkę – powiedziała cicho i zaraz się zmieszała. – To znaczy… że ciągle żyje.

Egert spuścił oczy.

– Tak, żyje.

– To dobrze – wymamrotała, nie będąc w stanie wymyślić niczego lepszego.

Soll uśmiechnął się gorzko.

– Nie jestem dobrym synem. Z całą pewnością.

Za oknem znów zawył wicher i przeciąg poruszył papierami na stole.

– Wydaje mi się – rzekła Toria nieoczekiwanie dla samej siebie – że nawet złego syna matka kocha tak samo. Być może nawet mocniej…

Spojrzał na nią bystro i twarz mu się rozjaśniła.

– Prawda?

Nie wiedzieć czemu Toria wspomniała w tej chwili nieznajomego malca, szlochającego nad martwym wróblem. Miała wtedy czternaście lat. Zbliżyła się i wyjaśniła mu poważnie, że martwego ptaka należy zostawić w spokoju. Na pewno ptasi król ożywi w zaświatach swego poddanego. Ocierając zapłakane oczy, malec zapytał wtedy z taką samą, naiwną nadzieją: „Prawda?”.

Toria uśmiechnęła się do swych wspomnieli.

– Prawda.

O szyby zabębniły krople deszczu.

Za każdym razem, kiedy Toria wracała do domu z kolejną dziurą na pończoszce, jej matka kręciła milcząco głową i sięgała na półkę po pudło z przyborami do szycia. Córka z ciekawością zaglądała do tajemniczego wnętrza pudełka z kłębkami różnokolorowych nici i błyszczącymi zapasowymi guzikami. Matka wyciągała igłę z poduszeczki i brała się za robotę, co pewien czas przygryzając nić białymi ząbkami. Wkrótce na miejscu kompromitującej dziurki pojawiał się wyhaftowany czerwony żuczek w czarne ciapki. Pończochy panny po kilku tygodniach pstrzyły się takimi żuczkami, mniejszymi i większymi. Lubiła sobie wyobrażać, że ożywają i wędrują po łydkach, łaskocząc je łapkami…

A gdyby jej matka wciąż żyła? Gdyby ojciec jej wtedy nie wypuścił, zaparł się w drzwiach, zamknął je zaklęciem?

Ojciec i córka przeżyli wiele lat razem i przez cały ten czas nie ujrzała przy nim ani jednej kobiety. Ani jednej.

Wieża Łaszą odezwała się przenikliwym wyciem. Toria skrzywiła się niechętnie i zaniepokoiła, widząc zmianę, jaka zaszła na twarzy Egerta. Na pewno trudno jest żyć w ciągłym strachu.

– To nic – powiedziała trzeźwo. – Nie zwracaj na to uwagi. W te bzdury o końcu czasów wierzą tylko trumniarze… liczący na zysk.

Uśmiechnęła się z własnego żartu, lecz Egert nie odpowiedział tym samym. Między jego brwiami rysowała się głęboka, pionowa bruzda.

Dźwięk powtórzył się, przypominając jeszcze bardziej histeryczny jęk. Zauważyła, że Soll zaczai szczękać zębami. Odwróciła wzrok, on także starał się ukryć ten takt. Dłuższą chwilę starał się wziąć w garść. Czuła się niezręcznie, będąc świadkiem tej milczącej wałki.

Jakiś czas zastanawiała się, czy powinna się cicho oddalić, czy też zostać i udawać, że niczego nie widzi. Wieża wreszcie zamilkła, lecz on się nie uspokoił i szczęki chodziły mu nadal. Przytrzymał je w końcu dłonią. Toria wyszła bez słowa na korytarz, napełniła wodą z banki żelazny kubek i zaniosła go Sollowi.

Wypił, krztusząc się. Blada twarz poczerwieniała, z oczu pociekły łzy. Chcąc mu pomóc, dwa razy walnęła go po karku. Koszulę miał mokrą, jakby ktoś zlał go wiadrem wody.

– Wszystko będzie dobrze – wymamrotała, zmieszana. – Posłuchaj… Nie będzie żadnego Kresu Czasu. Nie bój się…

Wziął głęboki oddech i nagle zaczął mówić o wszystkim: o Fagirrze, o Mistrzu, obrzędzie w Wieży, obietnicach i pogróżkach, o tajnej misji… Toria wysłuchała go spokojnie do końca, nie przerywając. Opowiedział jeszcze o ostatnim spotkaniu z zakapturzonym i zamilkł.

Spojrzała mu prosto w oczy.

– To wszystko?

– Wszystko – przytaknął.

Milczała jakiś czas.

– Nie masz do mnie zaufania? – spytała potem cicho.

Uśmiechnął się niepewnie. Dziwne pytanie po tym wszystkim, co jej opowiedział!

– Powiedz mi całą prawdę – dodała ponuro.

Powiedział więc także o zatrutym sztylecie.

Znowu nastała długa chwila milczenia, chyba dziesięciominutowa, potem uniosła głowę.

– Nic mu nie powiedziałeś?

– Niczego przecież nie wiem – odparł znużonym głosem. – A gdybym wiedział, pewnie bym doniósł o tym dla świętego spokoju…

– Nie – zaprzeczyła, jakby zdumiona takim obrotem spraw. – Nie powiedziałbyś – dodała trochę bez przekonania.

– Widzisz, co się ze mną dzieje – przypomniał znacząco. – Nie jestem już sobą, lecz marną, tchórzliwą istotą…

– Mógłbyś spróbować to przełamać? – zapytała ostrożnie. – Spróbować przestać się bać?

Wzruszył ramionami.

– Spróbuj przestać mrugać powiekami.

Spróbowała, jakiś czas patrzyła w okno szeroko otwartymi oczami, jakby kogoś obserwowała, w końcu jednak nie wytrzymała i bezrozumnie zatrzepotała rzęsami.

– No widzisz – powiedział, patrząc w podłogę. – Jestem całkowicie poddany klątwie. Cały czas rozmyślam o tym, co w mojej duszy jest najważniejsze i co jest ostatnie… i kto zapyta pięć razy, żebym odpowiedział pięć razy „tak”.

Toria potarła skroń gestem podobnym do ojcowego.

– Nie mogę w to uwierzyć. A jeśli każą zrobić ci coś… okropnego? Nie zdołasz się sprzeciwić?

Uśmiechnął się krzywo.

– jeśli będę miał nóż na gardle…

– Lecz przecież nie jesteś podły? – mruknęła niepewnie. Nie odpowiedział. Na zlanym deszczem dziedzińcu trzepotał się wściekle wielki, czarny gawron.

Egert westchnął i z miną, jakby szedł na ścięcie opowiedział jej o dyliżansie i rozbójnikach, którzy zatrzymali pojazd w biały dzień pośrodku drogi.

Nastąpiła kolejna chwila ciszy. Spodziewał się, że panna po prostu wstanie i wyjdzie, lecz nie ruszyła się z miejsca.

– A gdyby – spytała drżącym głosem – a gdybym to była… ja?

Zakrył twarz dłońmi.

Długo spoglądała na niesforne kosmyki jasnych włosów, na atletyczny, lecz obecnie bezsilny tors, potem położyła mu dłoń na ramieniu.

Zamarł.

– Nie odpowiadasz za swoje postępki – stwierdziła z przekonaniem. – Jesteś jak chory… Trzeba znaleźć na to lekarstwo. Znajdziemy je…

Mówiła z wysiłkiem, niczym lekarz pocieszający konającego i mówiący mu o szybkim powrocie do zdrowia. Naprężony mięsień drgnął pod jej palcami, jakby lekko się rozluźniając. Zmiana ta była ledwie wyczuwalna, lecz w następnym momencie Toria odczuła całą wiązkę jego emocji: nadziei, wdzięczności, pragnienia wiary. Nie zdejmując dłoni z ciepłego ramienia życzyła sobie w duchu, by jej wymuszone słowa okazały się jednak prawdą.

Drzwi otwarły się z trzaskiem. Do pokoju wszedł szeroko uśmiechnięty Lis, trzymający pod pachą parę książek.

Zmrużone, piwne oczka zatrzymały się na Egercie, przesunęły się potem na Torię i jej wyciągniętą dłoń. Trwali tak we troje jakiś czas, w końcu rudzielec otworzył szeroko oczy i usta, aby wreszcie wybełkotać nieskładne przeprosiny. Potem uciekł z pokoju, pozostawiając książki na podłodze.

Toria nie cofnęła dłoni. Odczekała, aż ścichnie w korytarzu tupot nóg Kajetana i powiedziała poważnie:

– Wiesz, co myślę? Klątwa będzie zdjęta, kiedy znajdziesz się w sytuacji bez wyjścia i zwyciężysz… Czy nie to miał na myśli Tułacz, mówiąc: „przejdziesz drogę do końca”?

Egert nie odpowiedział.


Skończyły się dni deszczowe i jesienne słońce zaczęło jasno świecić, dzięki czemu mieszczanom poprawiły się trochę humory. „Nie będzie końca świata – mówili do siebie, wychodząc rankiem na ganek – przeciwnie: świat staje się piękniejszy”.

Wieża Łasza sterczała nad głównym placem niczym grożący palec. Wydawało się, że ostatnio skurczyła się i zwiotczała jak paluszek staruszka. Na placu wokół niej było pusto. Większość ludzi starała się obejść ją szerokim lukiem, tym bardziej, że dym z okienek walił wciąż coraz gęstszy, niepokojące dźwięki dochodziły coraz częściej, a przypadkowi przechodnie, którzy znaleźli się w pobliżu późną nocą, zapewniali znajomych, że słyszeli jakiś straszny, podziemny ryk.

Władze miejskie milczały i najwidoczniej nie zamierzały niczego przedsięwziąć. Wśród studentów nadal należało do dobrego tonu kpić sobie z zakonu kasza. Lis wspominał przy takich okazjach swą starą, głupią nianię, która panicznie bała się ducha apteki, jakim straszyli ją jego starsi bracia. Zajęcia odbywały się jak gdyby nigdy nic i tylko paru przestraszonych chłopaczków pod różnymi pretekstami wyjechało do domu.

– Ojciec się niepokoi – oznajmiła pewnego dnia Toria.

Siedzieli późnym wieczorem w bibliotece, przy świetle jedynej świeczki, stojącej na wózku bibliotecznym.

– Nie pokazuje tego po sobie, ale znam go. Denerwuje go ten cały Łasz.

Świeca roniła krople wosku.

– Łasz – powtórzył ledwie słyszalnie Egert. – Kiedy poszukiwaliście w Kawarrenie jakichś rękopisów… mówiłaś, że zakon został stworzony przez jakiegoś szalonego maga?

– Święte Widziadło – szepnęła Toria. – Uważa się, że ów mag stał się po śmierci Świętym Widziadłem. Niczego jednak nie wiadomo dokładnie. Ojciec prosił, żeby Dinar się tym zajął. Niczego jednak nie znaleźliśmy! Absolutnie niczego… To było przed wiekami. Wszelkie rękopisy, dotyczące historii kasza zaginęły, jakby ktoś usuwał je specjalnie…

– Oni powiadają, że to tajemnica – odparł z ponurym uśmiechem. – Faktycznie potrafią ją chronić.

Toria myślała o czymś przez chwilę, potem przyznała niechętnie:

– W swoim czasie namawiali do czegoś ojca. Proponowali mu… nie wiem, co. Współpracę? Pieniądze? Władzę? Odmówił im kilkakrotnie. Ale teraz… bardzo się niepokoi. Czeka na coś, chociaż, nie wie, czego ma oczekiwać.

Soll zdziwił się.

– Czyżby?… Przecież magowie znają, a przynajmniej powinni znać, rozmaite tajemnice… także tajemnice przyszłości?

Torii wydało się, że w słowach tych pobrzękuje powątpiewanie, co do mocy jej ojca. Urażona, potrząsnęła głową.

– Co ty wiesz! Tak, ojciec ma wielką wiedzę… niepojętą dla nas. Ale nie fest Wieszczbiarzem!

Egert uznał, że lepiej nie odpowiadać. Nie chciał się z nią spierać, a przy okazji wykazywać niewiedzą. Panna zawstydziła się swego wybuchu, wymamrotała więc pojednawczo:

– Rozumiesz… Przyszłość znana jest tylko Wieszczbiarzom. To specjalny dar nielicznych magów, dysponujących w dodatku Amuletem, który pojawił się na tym świecie za sprawą pierwszego Wieszczbiarza i od tej chwili przechodzi na kolejnych następców.

Nieco zdenerwowana nie mogła dobrać odpowiednich słów.

– Z ojca na syna? – spytał niepewnie Soll.

– Nie. Wieszczbiarze nie są związani pokrewieństwem. Na świecie może istnieć tylko jeden Wieszczbiarz. Gdy umiera, Amulet sam znajduje nowego. Magiczne przedmioty to po – trafią. To bardzo stary artefakt. Prawdę mówiąc, nie do końca wiem, co to jest.

Toria westchnęła głęboko.

Egert uniósł głowę, zdawało mu się bowiem, że poczuł na twarzy lekki magiczny podmuch od zapełniających półki skarbów wiedzy. Od dawna zamierzał wypytać Torię o życie czarnoksiężników, lecz obawiał się poruszyć tak trudny, dosyć przerażający go temat.

– A… gdzie jest obecny Wieszczbiarz? – spytał ostrożnie. – Ten, który posiada teraz Amulet?

Toria sposępniała.

– Nie ma Wieszczbiarza. Ostatni zmarł pół wieku temu i od tego czasu…

Znowu westchnęła.

– Bywa i tak. Zapewne nowy jeszcze się nie narodził.

Egert nic nie mówił, nie wiedząc, czy ma prawo pytać dalej. Ciekawość jednak przezwyciężyła obawę, tak więc w końcu podjął indagację.

– Co wiec teraz robi Amulet? Podróżuje, czy czeka na nowego pana ukryty przed ludźmi?

– Spoczywa w sejfie mego ojca – wyrwało się Torii, która zbyt późno ugryzła się w język.

Minęła dłuższa chwila. Egert patrzył na nią okrągłymi, pełnymi wyrzutu oczyma.

– Dlaczego… mi to… powiedziałaś?!

Doskonale zdawała sobie sprawę, ze popełniła błąd, próbowała więc rozładować sytuację zwykłą paplaniną.

– I jakie to ma znaczenie? – zapytała, oglądając uważnie fałdy na swojej sukience. – Przecież chyba nie doniesiesz o tym na zewnątrz, prawda?

Odwrócił twarz. Dobrze wiedziała, o co mu chodziło, on zaś wiedział, że ona wie.


Dziekan zerkał z ukosa na córkę, poprawiając pogrzebaczem trzeszczące na kominie polana.

Chwilami przerażało go podobieństwo Torii do zmarłej matki. Obawiał się, że wraz z posągową urodą odziedziczyła także jej okrutną dolę. Zgadzając się na jej ślub z Dinarem, żywił szczerą nadzieję, że wszystko się zmieni w jej życiu. Nadzieję tę rozwiała tragiczna śmierć narzeczonego. Zdawało się, że córka jest zbyt podobna do matki, aby być naprawdę szczęśliwą. Wielekroć ściskało mu się serce, gdy spostrzegał między regalami jej drobną figurkę w zawsze tej samej, ciemnej sukience.

W tej chwili siedziała na niskim taborecie z kolanami pod brodą, skulona jak zmokły wróbelek, zawstydzona swoją głupotą. Wygadała się, chociaż wiedziała, że nie powinna! Jej twarzyczka, nawet w grymasie złości pozostawała dziewczęca i delikatna. Dziekan zauważył w tej chwili ze zdziwieniem, że w duszy jego córki zachodzą od pewnego czasu jakieś przemiany.

Soll stał obok niej, prawie dotykając jej ramienia, lecz nie śmiejąc nawet musnąć. Tak blisko nie pozwoliła stać przy sobie nawet narzeczonemu. Po śmierci tamtego zrobiło się jeszcze gorzej. Zamknięta w skorupie własnego bólu, przekonana, że życie się skończyło, odstraszała wszystkich młodzieńców, którzy brali jej zachowanie za przejaw pychy i uważali ją za nieprzystępną. Stała zaś teraz u boku zabójcy Dinara. Łujan, zerkając na nich przez ramię, skonstatował, że jego córka zmieniała się w sposób wcześniej niewyobrażalny.

Stała się bardziej kobieca. Nie straciła niewieściej łagodności nawet teraz, gdy się złościła. I wcale nie przejmowała się obecnością Solla, człowieka, którego do niedawna gotowa była zabić!

W kominku trzaskały bierwiona. Dziekan z trudem zmusił się do dalszej rozmowy.

– To moja wina – powiedziała z rozpaczą Toria. – Mój przeklęty długi język…

Dziekan spojrzał na nią badawczo.

– Ostrożnie z przekleństwami.

Podumał chwilę, potem wstał i otworzył jedną z wysokich szaf.

– Ojcze… – powiedziała drżącym głosem.

Dziekan wydobył z sejfu jaspisową szkatułkę, uchylił wieka i wyciągnął coś na brzęczącym, złotym łańcuchu.

– Oto on, Soll. Możesz go obejrzeć.

Na jego dłoni spoczywał medalion z wycięciem w środku.

– Oto Amulet Wieszczbiarza. Niesłychanie cenny artefakt, przechowywany w tajemnicy.

– Nie powinienem opuścić tego pokoju – powiedział wystraszony Soll. – Inaczej o tym doniosę…

Dziekan zauważył współczujące spojrzenie córki, skierowane na młodzieńca. Pokręcił głową w zadumie.

– Mogę sprawić, że oboje o tym zapomnicie. Tak, jak Kajetan zapomniał o pewnym zdarzeniu, którego był mimowolnym świadkiem. Mogę to uczynić, a jednak tego nie zrobię. Musisz przejść swoją drogę do końca, Egercie. Walczyć o swoją wolność – dodał, patrząc na medalion.

– Ale co będzie, jeśli Łasz się o tym dowie? – wtrąciła Toria.

– Nie boję się Łasza – odparł spokojnie dziekan.

Ogień zapłonął w kominku z całej siły i medalion na dłoni maga rozbłysnął, rzucając wesołe odblaski na ścianę.

– Jest całkiem czysty – oświadczył półgłosem dziekan.

Spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

– Co?

– Jest czysty – zaczął wyjaśniać – z czystego złota, bez jednej plamki rdzy. W chwilach, kiedy nadciąga niebezpieczeństwo zagłady ludzkości, talizman wyczuwa je i rdzewieje. Tak było pól wieku temu, kiedy za progiem czyhała Trzecia Siła. Miałem wtedy także złe przeczucia, choć byłem małym chłopcem, a medalion ponoć cały pokrył się rdzą. Lecz teraz jest czysty… jakby nic nam nie groziło. Wiem jednak, że coś jest nie tak!

Odczekawszy chwilę schował z powrotem medalion i zamknął szafę.

– Grozi nam… Łasz? – spytał szeptem Toria.

Dziekan dorzucił drew do kominka. Soll uskoczył, kiedy strzeliły skry.

– Nie wiem – przyznał się niechętnie dziekan, – ale na pewno ma z tym coś wspólnego. Wydaje mi się jednak, że prawdziwa groza pochodzi od czegoś innego albo… kogoś innego.


Zima przyszła w ciągu jednej nocy.

Kiedy Soll zbudził się rano, zorientował się, że szarość za oknem zastąpiona została bielą, jakby ktoś wywiesił biały woal. Nie było słychać wiatru ani ludzkich kroków, ani turkotu kół na placu. Śnieg zasypywał triumfalnie świat pogrążony w ciszy.

Zgodnie z tradycją dzień pierwszego śniegu był wolny od wykładu. Egert ucieszył się z tego powodu bardziej, niż się spodziewał.

Na uniwersyteckim podwórcu prędko zrobiło się wesoło. Studenteria zamieniła się pod przewodem Lisa w armię niestrudzonych wojowników, toczących zażartą bitwę na śnieżki. Soll przyłączył się do zabawy.

Jakoś tak się stało, że Egert zmuszony był walczyć przeciw wszystkim, jak starożytny bohater. Zdawało się, że ma dziesięć rąk, nie dwie, i każdy rzut był celny, trafiając bez pudła w czyjeś zarumienione oblicze. Atakowany ze wszystkich stron, uchylał się przed kulami, które zderzały się nad jego głową, osypując śniegiem białe włosy. Bezsilni przeciwnicy zmawiali się już, by przejść do ataku wręcz i unurzać herosa w zaspie. W tym momencie roześmiany bohater spostrzegł Torię, obserwującą walkę.

Lis i jego koledzy zaraz się ulotnili. Toria schyliła się i niespiesznie zgarnęła śnieg, po czym uformowała go w kulę. Zamachnęła się, rzuciła i trafiła prosto w czoło Egerta.

Podszedł do niej, ocierając twarz, z topniejącego śniegu. Toria patrzyła na jego mokrą twarz poważnie, bez cienia uśmiechu.

– Dziś pierwszy śnieg… Chcę ci coś pokazać.

Nie rzekła nic więcej, odwróciła się i odeszła. Egert ruszył za nią jak na sznurku.

Śnieg nadal padał, zasypując schody wejściowe. Na głowach żelaznej żmii i drewnianej małpy formowały się białe czapy.

– Gdzieś w mieście? – spytał z niepokojem. – Nie chciałbym spotkać tam Fagirry.

– Sądzisz, że ośmieli się podejść do ciebie, gdy będziesz w moim towarzystwie? – odparła z uśmiechem.

Miasto utonęło w milczeniu. Zamiast turkoczących wozów po mieście sunęły bezszelestnie sanie, a szerokie ślady płóz zdawały się uformowane z porcelany. Śnieżynki sypały się na ramiona przechodniów, grzbiety psów, kryjąc przed oczyma wszelkie brudy i nieczystości.

– Pierwszy śnieg – powiedział Egert. – Szkoda, że się roztopi.

– Właściwie nie szkoda – zaoponowała. – Każda odwilż jest jakby nową wiosną… Niech się rozpuszcza. A to…

Chciała powiedzieć, że śnieżna płaszczyzna przypomina jej całun, jakim okrywają nieboszczyka, lecz przemilczała to. Niech Egert nie myśli sobie, że zawsze żartuje tak ponuro. Zima ma przecież swoje uroki i cóż się na to poradzi, że można zamarznąć w zaspie, jak to się zdarzyło z jej matka?

Na gzymsach domów siedziały gile o czerwonych brzuszkach, ze śnieżynkami na plecach. Wyglądały jak strażnicy w paradnych uniformach. W pobliżu przechodził zbrojny w piki patrol straży miejskiej w biało-czerwonych mundurach.

– Nie zimno ci? – zapytał.

Ukryła głębiej dłonie w starej mufce.

– Nie. A tobie?

Był bez czapki. Leżący na jego włosach śnieg nie topniał.

– Nigdy nie marznę. Ojciec wychowywał mnie na żołnierza, a wojak winien być zahartowany.

Uśmiechnął się.

Wyszli przez bramę miejską. Mokry śnieg zalepił wyszczerzone smocze paszcze, wykute na ciężkich skrzydłach wrót. Szerokim traktem sunęły kawalkady sań. Toria skręciła i zaprowadziła Egerta na brzeg rzeki.

Powierzchnię wody pokrywała lodowa szyba, gruba i matowa przy brzegach, cienka i przejrzysta pośrodku. Rzeczny nurt płynął jednak swobodnie pod gładką szybą. Na skraju lodu zasiadały z godnością gawrony.

– Pójdziemy wzdłuż rzeki – oznajmiła. – Spójrz… Tutaj powinna być ścieżka.

Dróżka zniknęła pod śniegiem. Egert szedł przodem, a dziewczyna starała się utrafiać trzewiczkami w głębokie ślady jego butów. Szli tak dość długo, aż przestał padać śnieg, a poprzez strzępiaste chmury wyjrzało słońce.

Toria przymknęła powieki, oślepiona naglą jasnością. Egert obejrzał się. W jego włosach zabłysły krople topniejących płatków.

– Daleko jeszcze?

Uśmiechnęła się, jakby nie rozumiejąc pytania. Słowa wydawały się jej zbędnym dodatkiem do tak pięknego dnia.

Egert chyba zrozumiał i uśmiechnął się niepewnie, jakby w odpowiedzi.

Weszli potem razem na niewielkie wzgórze, gdzie śnieg zalegał cieńszą warstwą. Toria kryła lewą dłoń w głębi mufki, prawą zaś trzymała ramienia towarzysza. Soll przyciskał ją łokciem do siebie, żeby ogrzać rączkę, wczepioną w fałdy rękawa.

Zatrzymali się i spojrzeli z góry na rzekę i miasto, nad którym tu i ówdzie wznosiły się smużki dymu z kominów.

– Nigdy tutaj nie byłem – stwierdził ze zdziwieniem Egert. – jak pięknie…

Toria uśmiechnęła się kącikiem ust.

– To ważne miejsce. Był tutaj kiedyś stary cmentarz. Podczas Czarnego Moru pochowano tu wszystkich zmarłych. Powiadają, że wzgórze wyrosło na stosach trupów. Od tamtego czasu uważa sieje za osobliwe, jedni mówią: szczęśliwe, inni, że jest przeklęte. Dzieci zostawiają na wierzchołku pukle włosów, żeby spełnić życzenie. Czarownicy z okolicznych wiosek pielgrzymują tutaj. A w ogóle…

Przerwała na chwilę.

– Ojciec nie lubi tego miejsca. Mówi, że… Lecz my chyba nie mamy się czego bać? W tak piękny, biały dzień…

Postali jeszcze jakiś czas na szczycie. Toria wskazując zmarzniętą dłonią na rzekę, na zasypaną drogę i szary horyzont opowiadała o dawnych czasach, o wrażych hordach, atakujących miasto z trzech stron, o głębokich wykrotach, po których zostały tylko płytkie rowy, o niezdobytych wałach, wznoszonych za cenę wielu ludzkich istnień. Wzgórze, na którym stali, okazało się jednym ze zniszczonych z upływem lat umocnień. Słuchający jej uważnie, Soll stwierdził, że wrogie armie musiały być konne i bardzo liczne.

– Skąd wiesz? – zdziwiła się. – Czytałeś o tym?

Zmieszany, przyznał się do zupełnej ignorancji. Nie, nie czytał, lecz jeśli wały były tak rozmieszczone, jak to opisywała, dla każdego powinno być jasne, że były wzniesione nie przeciwko piechocie, ale konnicy.

Jakiś czas milczała, zakłopotana. Soll również milczał. Na śniegowej płaszczyźnie wydłużały się ich szaroniebieskie cienie.

– Jeśli się długo patrzy na horyzont – powiedziała w końcu cicho – nie odrywając oczu… Można sobie wyobrazić, że mamy przed sobą morze. Głębokie morze. My zaś stoimy na przybrzeżnej skale.

Egert ożywił się.

– Byłaś nad morzem?

Zaśmiała się wesoło.

– Tak… Byłam jeszcze malutka, lecz wszystko świetnie pamiętam. Miałam wtedy…

Spuściła oczy i nagle posmutniała.

– Miałam osiem lat. Dużo podróżowaliśmy z ojcem… żeby nie rozpaczać po śmierci mej matki.

Wiatr igrający na wzgórzu podrzucał tumany perłowego pyłu. Egert nie zdążył zorientować się, czy powróciła zdolność odczuwania cudzego bólu, poczuł jednak ogromne pragnienie, by uspokoić i pocieszyć dziewczynę. Pomimo nękającej jego rozum nieśmiałości, nie powstrzymał swych dłoni, kiedy opadły na jej drżące ramiona.

Była niższa odeń o głowę. Zdawała mu się dzieckiem. Poprzez ciepłą sukienkę i niezbyt grubą pelerynę wyczuwał, jak wąskie ramionka zatrzęsły się pod jego dotykiem, a po chwili zastygły. Obawiając się jej reakcji, ostrożnie przygarnął ją do swej piersi.

Para śnieżnych cieni znieruchomiała, stając się jednością. Oboje bali się urazić nawzajem. W oddali trwało zbielałe miasto wraz z połyskującą lodem rzeką. Tylko wiatr niecierpliwie wiercił się wokół nóg, obrzucając je śnieżnymi bryzgami.

– Jeszcze zobaczysz morze – szepnęła.

Milczał. W ciągu niewielu lat swego życia poznał wiele różnych kobiet, lecz poczuł się nagle jak niedoświadczony smarkacz, jak uczeń jubilera, który wcześniej z dumą szlifował zwykłe szkiełka, a teraz drży ze strachu, otrzymawszy do obróbki drogocenny klejnot.

– Na brzegach morza południowego nigdy nie ma śniegu… Tam są tylko gorące kamienie. I białe fale… – mówiła jak we śnie.

Na niebiosa, bał się rozewrzeć ręce. Obawiał się, że wtedy straci to, co najważniejsze. A przecież nie miał do niej żadnego prawa. Czy można utracić to, co nie należy do ciebie? Czy nie rozdzielał ich cień Dinara?

Toria wzdrygnęła się, jakby czytała mu w myślach, ale nie odsunęła się.

Nad ich głowami przelatywały różnokształtne obłoki, ozłacane z różnych stron promieniami słońca. Czując mocno bijące serce młodzieńca, Toria zrozumiała z lekkim przestrachem, że czuje się szczęśliwa w jego objęciach. Od dawna tego nie czuła, jej nozdrza rozdymały się, wdychając zapach śniegu, świeżego wiatru i ciała Egerta. Miała ochotę wspiąć się na palce, by dotknąć jego twarzy.

Nigdy nie czuła zapachu Dinara. Nie pamiętała, jak biło jego serce. Obejmując tamtego, odczuwała głównie braterską czułość, lecz gdzież było tamtemu dziecinnemu uczuciu do owego słodkiego oszołomienia, w którym chce się pozostać na zawsze. Strach się poruszyć albo nawet głęboko westchnąć…

Co to takiego, pomyślała w panice. Zdrada? Zdradzam pamięć Dinara?

Siny cień powoli przesuwał się na śniegu, niczym wskazówka ogromnego zegara. Tuż przed jej oczami spłynęła na ramię Egerta gruba kropla rozpuszczonego śniegu. Słońce skryło się za chmurami i cień zniknął.

– Musimy już iść – szepnęła. – Musimy… Przecież miałam ci pokazać…

Zeszli w milczeniu ze wzgórza. Rzeka tu zakręcała, opływając niewielki cypel, jakby miniaturowy półwysep. Rosło tu wiele sosen, których osypane śniegiem gałęzie przypominały wąsy staruszków.

Szli między konarami, co pewien czas otrząsając śnieżny pył z gałęzi, które wznosiły się ku górze oswobodzone, mącąc zimowy obrazek. W końcu Toria zatrzymała się i obejrzała na Egerta, jakby powołując go na świadka.

Tuż przed nimi wznosiły się osypane bielą kamienne fundamenty, w których żółtawy, chropawy kamień mieszał się z szarym i gładkim. Egert nie widział jeszcze niczego podobnego. Najdziwniejsze było wątłe drzewko, które trwało wczepione korzeniami w kamienie. Choć była zima, pozostawało okryte zielenią. Ani jeden płatek śniegu nie spadł na wąskie liście. Pomiędzy nimi tu i ówdzie czerwieniały okrągłe płatki, wyglądające jakby były sztuczne, zrobione z materiału. A jednak były prawdziwe. Młodzieniec przekonał się o tym, gdy dotknął kwiatu i zobaczył na palcach odrobinę czarnego pyłku.

– Oto – zaczęła Toria, starając się pokryć rzeczowym tonem targający jej duszą niepokój – oto pradawny grobowiec… Ma kilka tysiącleci. Spoczywa tu jakiś starożytny mag, być może Pierwszy Wieszczbiarz. Być może nie on. Drzewo kwitnie cały rok, lecz nigdy jeszcze nie owocowało. Mówią, że także rośnie tu od tysięcy lat. Prawda, że to niezwykłe?

Magiczne drzewo nie było tak dziwne, jak to, co właśnie działo się między chłopcem a dziewczyną. Chciał jej o tym powiedzieć, lecz zabrakło mu odwagi. Stali dalej, patrząc na tysiącletni kurhan, milczący jak oni. Milczały też ośnieżone sosny, chłodno, lecz bez złych chęci.

Wracali do domu o zmroku. Mróz się nasilił, musieli więc zatrzymać się u miejskiej bramy, by się rozgrzać przy ognisku. Wartownik z twarzą pokrytą potem i zaczerwienioną od żaru podrzucał do ognia chrust i drwa, przyniesione przez okoliczne chłopstwo, płacące za wejście do miasta w naturze. Ujrzawszy ogniki tańczące w nieruchomych oczach Torii, Egert odważył się szepnąć jej do ucha:

– Ja… Zrzucę z siebie klątwę. Odzyskam odwagę, choćby za cenę… wiesz sama. Przysięgam.

Opuściła powoli powieki, ukrywając tańczące w nich skry.


*

Pierwszy śnieg roztajał i ulice miasta pokryty sic lepkim biotem. Po mieście hulał zimny wiatr i do nieco już uspokojonych serc znów zakołatała trwoga. Wieża Łasza buchała ciągle złowieszczym dymem. „Wkrótce!”. Uniwersytet stracił jeszcze paru studentów. Huczne imprezy w „Jednookiej Musze” umarły śmiercią naturalną. Dziekan Łujan stał się obiektem powszechnej uwagi. Młodzi ludzie lgnęli do niego, łaknąc spokoju. Przychodzili nawet nieznajomi z miasta i wystawali na schodach z nadzieją, że spotkają maga i usłyszą od niego parę slow pocieszenia, Łujan unikat długich rozmów, nigdy jednak nie okazywał natrętom niechęci ani rozdrażnienia. Sumienie nie pozwalało mu kłamać, lecz rozum nie pozwalał straszyć innych, zbywał więc nieproszonych gości filozoficznymi ogólnikami, nie mającymi związku ze sprawą.

Wystraszeni ludzie jednak wciąż przychodzili. Egert nie zdziwił się wcale, ujrzawszy pewnego ranka na schodach między żmiją a małpą znużonego staruszka. Przybysz, starał się jednak trzymać prosto. Przy butach pobrzękiwały ostrogi. Skinął mu powitalnie i zamierzał wyminąć, gdy tamten uśmiechnął się z wysiłkiem i ruszył mu na spotkanie.

W tejże chwili rozpoznał swego ojca. Soll senior zadziwiająco upodabniał się do portretu, wiszącego w jego gabinecie, a przedstawiającego dziadka Egerta: siwego, z obwisłymi wąsami i obliczem pooranym zmarszczkami. Wspomniawszy obraz, poznał rodziciela i zarazem przeraził się postępującą starością.

W milczeniu, przerywanym jedynie pobrzękiwaniem ostróg, udali się do niewielkiej gospody, w której zatrzymał się starszy pan. Dość długo krzesał ogień, w końcu zapalił świece w lichtarzu. Służący przyniósł wino i dwa kielichy. Siedząc w poskrzypującym fotelu, Egert ze smutkiem obserwował, jak ojciec walczy z myślami i nie może zacząć rozmowy, nie znajdując właściwych słów. Z ochotą by mu dopomógł, ale także nie wiedział, co powiedzieć.

– Przywiozłem ci pieniądze – oznajmił w końcu senior.

– Dziękuje – burknął syn i wydusił w końcu z siebie pytanie, męczące go całą drogę. – Co z mamą?

Ojciec pogładził przetartą aksamitną serwetę na stoliku. Spojrzał na syna zmęczonymi, załzawionymi oczyma.

– Jest… bardzo chora. Słyszałem, jak tutaj opowiadają, że nadchodzi koniec czasów. Koniec świata… Do licha z tym wszystkim, z twoim pułkiem i mundurem… Na co komu pułk, skoro… Egercie, synu mój… Mój ojciec miał pięciu synów. Mnie zostałeś tylko ty jeden. Trudno mi się już utrzymać w siodle, a nawet wejść na ganek… Czemu nas zostawiłeś?… Bez wnuków…

Soll wymamrotał w stronę ciemnego kąta, z trudem dobywając głos z zaciśniętej krtani.

– Wiem…

Starszy Soll westchnął ciężko i przygryzł wąsa.

– Egercie… twoja matka cię prosi… Wszystko ci wybaczyliśmy. Matka prosiła… Jedźmy razem do domu. Do licha z tym wszystkim… Pojedźmy do Kawarrenu. Mam konia dla ciebie. Cudna klacz – dodał z ożywieniem – czarna złośnica. Zrodzona z naszego Tika. Pamiętasz, jak lubiłeś na nim jeździć?

Egert przesuwał bezmyślnie palcami nad płomieniem świecy.

– Synu… Pojedźmy od razu dzisiaj. Konie są wypoczęte… Jestem wprawdzie zmęczony, ale to bez znaczenia. Dam radę. Wrócimy do domu w ciągu tygodnia, co, Egercie?

– Nie mogę – odparł syn, przeklinając w duchu na czym świat stoi. – Jak mogę wrócić… taki?

Dotknął palcami szramy.

– Nie sądzisz – wykrztusił ojciec, – że twojej matce wszystko jedno, jaki się stałeś?


Obawiał się, że jeśli teraz nie zobaczy Torii, na pewno pęknie mu serce. Na szczęście spotkał ją na schodach wejściowych. Czyżby na niego czekała?

– Egercie?

Opowiedział jej o drżących dłoniach ojca, kiedy żegnając się z nim, uciekał wzrokiem, mamrocząc zapewnienia o szybkim przyjeździe.

Pod nogami chlupotało rzadkie błoto. Miasto było ciche, jakby wymarłe. Szli przed siebie ulicami i zaułkami, Egert zaś opowiadał bez przerwy.

Matka jest ciężko chora i czeka na niego. Lecz jak może tam wrócić przeklęty? Jak można ucałować ojcowskie progi z tchórzliwą duszą, która czyni go nikczemnym? Przysiągł wszak sobie i Torii… A może nie miał racji? Może jednak należy podjąć podróż, by uspokoić chorą matkę i wrócić tam jako nędzny tchórz? Z cieniem wciąż za plecami, niosącym nowe strapienia?

Starał się wyjaśnić to ojcu, jak potrafił. Plątały mu się słowa i zdania, myśli uciekały jak rybki z dziurawej sieci. Wiedział, że senior go nie rozumie. Egert rzekł w końcu: jestem chory. Wrócę, jak wyzdrowieję. Ojciec nie odpowiedział. Po raz pierwszy jego syn ujrzał go przygarbionego.

Toria wysłuchała tego wszystkiego spokojnie. Zapadał zmrok, tu i ówdzie zapłonęły latarnie. Wszystkie domy miały zatrzaśnięte na głucho okiennice, jakby ich mieszkańcy zamykali oczy na wieczór, bioto i niepogodę… W pewnej chwili pannie wydało się, że śledzą ich jakieś mroczne cienie. Egert niczego nie zauważał, ciągle opowiadając i wzywając ją bezustannie na świadka swej prawości bądź nieprawości.

Chcąc się uchronić przed wiatrem, skryli się za jakąś furtą i znaleźli się na pustym, zaśmieconym podwórku. Kucharka, wyglądająca przez drzwiczki spiżarki, rzuciła im na poły obojętne, na poły nieżyczliwe spojrzenie. Zatrzasnęła drzwi, zza których wydobywały się kłęby pary. Latarnia oświetlała mętnie szyld nad drzwiami: „Kozie mleko”. W wąskiej zagrodzie kręciły się trzy zaniedbane kózki.

Latarnia kołysała się na wietrze. Toria zadrżała, czując wilgotny podmuch.

– Chodźmy stąd. Nic tu po nas…

Egert już otwierał usta, żeby rozpocząć od początku swoją mowę obrończą, lecz nic nie powiedział. W mętnym świetle latarni stanął przed nim niczym złowrogie widmo porucznik Karwer Ott.

Gwardzista wyglądał nie najlepiej. Najwidoczniej podczas pobytu w tym mieście mundur porządnie się zniszczył, a mieszek opustoszał. Stojący za jego plecami Bonifor i wąsaty Dirk wyglądali wcale nie lepiej, bardziej jak rozbójnicy niż panowie gwardziści. Tak czy owak wszyscy trzej trzymali dłonie na rękojeściach szpad.

Toria nie rozumiała co się dzieje. Nie poznała Karwera i sądziła, że mają do czynienia ze zwykłymi rabusiami. Nie doczekawszy się zawołania: pieniądze albo życie!, uśmiechnęła się pogardliwie i chciała przemówić pierwsza, jednakże oficer ją uprzedził. Rozpoznał ją nawet w mętnym świetle rozhuśtanej lampy i wytrzeszczył oczy.

– Droga pani! Przecież my się znamy! – wykrzyknął, skrajnie zadziwiony. – Coś takiego…

Jego towarzysze zrobili krok do przodu, by lepiej jej się przyjrzeć.

– Ach, tak, Soll – podjął Karwer – jednak dopiąłeś swe go… I cóż, moja panno – zwrócił się znowu do niej z fałszywą uprzejmością – tak łatwo przebaczyłaś mu zabójstwo swego uczonego narzeczonego?

– Kim pan jest? – spytała lodowato.

Jej ton onieśmielił nieco Dirka i Bonitora, lecz Karwer nie dal się zbić z tropu.

– Pozwoli pani, że się przedstawię. Karwer Ott, porucznik gwardii miasta Kawarren, wysłany z rozkazem, by doprowadzić do koszar dezertera Solla. Ci szlachetnie urodzeni młodzieńcy są moimi towarzyszami broni. Nie jesteśmy nocnymi rzezimieszkami, jak zapewne pani pomyślała! A teraz proszę pozwolić, że ja za – dam pytanie: kim jest człowiek, chowający się za pani plecami?

Soll wcale nie chował się za nią, lecz cofnął się odruchowo, czując w żołądku narastającą zimną kulę lęku. Słowa byłego przyjaciela zabolały go jak smagnięcie batem.

– Ten człowiek – odpowiedziała odważnie – znajduje się pod opieką uniwersytetu i mego ojca, dziekana Łujana. Proszę zejść z drogi i pozwolić nam odejść.

– Ależ, droga pani! – zawołał Karwer, doskonale udając zmieszanie. – Nie mogę pojąć, co taką porządną panienkę łączy z… tym osobnikiem?

Usta porucznika skrzywiły się w wyrazie odrazy, kiedy zerknął na Solla.

– Przypominam, że zabił pani narzeczonego! Myślę, że już wtedy w głębi duszy był takim, jakim stał się teraz… Wie pani, kim?

– Proszę pozwolić nam przejść – powtórzyła, robiąc krok do przodu.

Karwer natychmiast usunął się z drogi.

– Proszę bardzo… Nawet nam przez myśl nie przeszło niepokoić w jakikolwiek sposób piękną córę dziekana, znanego maga… Ale ten człowiek, droga pani… Chce pani się dowiedzieć, kim naprawdę jest Egert Soll?

Egert nie odzywał się. Powoli docierało do niego, co się dzieje. Było to gorsze niż zatruty sztylet Fagirry. Czuł, że będzie musiał wypić do dna tę czarę goryczy.

Jakby czytając w jego myślach, Karwer błyskawicznie wydobył szpadę. Egert zobaczył klingę lśniącą w świetle latarni i poczuł, jak uginają się pod nim kolana.

– Odpowie pan za to – rzuciła Toria zdławionym głosem.

Karwer uniósł brew.

– Za co? Czyżbym robił coś złego? Panna może odejść lub zostać… W tym drugim przypadku zobaczy prawdziwą twarz swego, hm, przyjaciela.

Sztych jego szpady znalazł się blisko grdyki Solla.

Egert poczuł, że słabnie. Wrogi głos docierał do niego jakby przez szum młyńskiego koła. Był to szum krwi tętniącej w skroniach. Starając się przezwyciężyć strach, przypomniał sobie wypowiedziane kiedyś słowa: „Znajdziesz się w sytuacji bez wyjścia i zwyciężysz. Musisz przejść do końca swoją drogę… Czy nie to miał Tułacz na myśli?”

– Przykro mi z pani powodu – mówił dalej Karwer. – Okrutny los zetknął panią z człekiem, delikatnie mówiąc, niewiele wartym… Na kolana, Soll!

Egert zachwiał się. Toria wychwyciła jego spojrzenie. „Znajdziesz się w sytuacji bez wyjścia i zwyciężysz…” Wielkie nieba, jak można zwyciężyć spadającą z góry lawinę? W duszy Solla miotał się tchórzliwy człowieczek i młodzian czuł, że za chwilę opanuje go całkowicie.

– Słyszysz, Soll? – powtórzył z cicha Karwer. – Na kolana!

Toria patrzyła na niego. Czyżby myślała…

Nie mając odwagi myśleć dalej, padł w lepkie błoto pod nogami. Kolana same się ugięły i teraz miał przed oczyma przetarty pas oficerski i lśniące spodnie munduru.

– Widzi pani? – doszedł go z góry wzgardliwy głos. – Proszę go zapytać teraz o cokolwiek. Na pewno odpowie…

Egert nie widział Torii, lecz wyczuwał jej bolesne napięcie, rozterkę przemieszaną z nadzieją.

Ma więc nadzieję… Nie rozumie, że to niemożliwe. Niemożliwe pokonać klątwę Tułacza. Teraz ani nigdy.

Szpada drżała niecierpliwie w dłoni Karwera.

– Mów: jestem ostatnią szmatą…

– Egercie – odezwała się Toria z oddali, tonem pochodzącym z tamtego białego dnia, gdy stali przed wiecznie kwitnącym drzewkiem na grobie Pierwszego Wieszczbiarza.

– Jestem ostatnią szmatą – wydusił z siebie, z trudem poruszając spierzchniętymi wargami.

Karwer chrząknął z zadowoleniem.

– Słyszycie?! Powtarzaj za mną: jestem tchórzliwą suką…

– Egercie – powtórzyła ledwie dosłyszalnie.

– Jestem tchórzliwą suką – powtarzały samoistnie jego wargi.

Dirk i Bonifor buchnęli chichotem pełnym złośliwej uciechy.

– Powtarzaj, Soll: jestem ofermą i męską dziwką…

– Zostawcie go! – krzyknęła przeraźliwie Toria.

Karwer zdziwił się.

– Czemu się tak nim pani przejmuje? Tym… Przecież to prawda, że jest taki, zastaliśmy go w karczmie z kochasiem… Oczywiście nie wiedziała pani o tym?

Soll słyszał jej bezdźwięczne wołanie: pokonaj to, Eger cie, pokonaj klątwę…

Trzasnęły drzwi. Ponura kucharka poszła w stronę szopy, zwracając ku obecnym na podwórku ludziom, jak poprzednio, obojętne spojrzenie. Bawiąc się klingą, Karwer odczekał aż wróci do kuchni i zamknie za sobą drzwi, potem znowu zamachał szpadą przed nosem ofiary.

– Odpowiadaj, ofermo. Jesteś Egertem Sollem?

– Tak – wychrypiał.

– Jesteś dezerterem?

– Tak.

W tym momencie oblał się zimnym potem. Złamać zaklęcie… Pięć razy odpowiedzieć „tak”.

– Ty zabiłeś narzeczonego tej cudnej panny?

– Tak.

Toria drżała. Zgarbiony Soll wyczuwał, że także zrozumiała sytuację i chłonął jej gorączkowe, niecierpliwe oczekiwanie.

Karwer uśmiechnął się szeroko.

– Kochasz tę pannę, Egercie?

– Tak! – krzyknął po raz czwarty, czując jak szaleńczo trzepocze się jego serce.

Zdawało mu się, że słyszy ciężki oddech Torii. Niebiosa, dopomóżcie. Szansa ma być tylko jedna, kiedy pierwsze w duszy okaże się ostatnim… Czy to oznacza: odrzucić strach?

Podniósł głowę, oczekując na piąte pytanie. Napotkawszy jego wzrok, Karwer cofnął się bezwiednie, jakby ujrzał przed sobą widmo dawnego Egerta. Odstąpił na krok, badawczo spoglądając na ofiarę, dostrzegając jak drży na całym ciele. Uśmiechnął się z satysfakcją.

– Drżysz przede mną?

– Tak!

Zerwał się z kolan. Zdążył jeszcze dojrzeć zaskoczenie w oczach Karwera, poczuł za plecami poruszenie Torii, skoczył do przodu, zamierzając chwycić porucznika za gardło. Tamten prędko zasłonił się klingą. Egert wyciągnął rękę, żeby odtrącić ostrze i w tym momencie przypływ okropnego, mdlącego strachu zamienił go na powrót w roztrzęsione, przerażone stworzonko.

Nogi ugięły się pod nim i przysiadł na ziemi. Drżącymi palcami dotknął policzka. Szrama pozostała na swoim miejscu, podobnie jak zżerający duszę lęk.

Latarnia kołysała się, skrzypiąc. Egert czuł, jak nogi mu marzną w lodowatej cieczy. Gdzieś z dachu ściekała woda. Kap… kap… kap… Toria zaszeptała coś bezradnie. Karwer, opamiętawszy się, zmrużył złośliwie powieki.

– No więc tak… Teraz okażesz tej pannie swoją miłość.

Zwrócił się teraz do swych towarzyszy.

– Boniforze… widzisz tę kózkę w zagrodzie? Właściciel na pewno się nie obrazi, jeśli przez chwilę się z nią zabawimy…

Wciąż jeszcze czepiał się resztek nadziei, powtarzając pod nosem kolejne „tak”. Bonitor otwierał tymczasem zagrodę. Toria, niczego nie pojmując, spoglądała po kolei na Bonifora, Karwera i wąsatego Dirka. Czarna kałuża połyskiwała tłustymi plamami na powierzchni.

Poczuł w sercu ostatnie drgnienie nadziei, które zaraz zamarło, ustępując miejsca poczuciu beznadziei. Wiedział, że Toria także to czuje. Ich oczy spotkały się.

– Uciekaj – szepnęła. – Proszę… uciekaj.

Stała wciąż nieruchomo, jakby nie była w stanie zrobić nawet kroku. Karwer chrząknął znacząco.

Chuda i brudna kózka najwyraźniej przywykła do złego traktowania. Nawet nie zabeczała, gdy Bonifor, klnąc pod nosem, rzucił ją pod nogi Karwera. Ten zaś chwycił za sznurek na szyi nieszczęsnego stworzenia i spojrzał współczująco na zmieszaną pannę.

– Słyszała pani, że on ją kocha?

Soll spoglądał na szary, podrygujący kozi ogonek. Nie zdarzy się żaden cud. Nie zdarzy. Strach pętał jego wolę i rozum. Zgubił sam siebie i stracił Torię… tułacz nie zostawia dróg ucieczki.

Karwer podetknął pyszczek kozy Egertowi.

– Oto odpowiednia para dla ciebie. Twoja nowa ukochana… Pocałuj ją!

Czy Toria nie rozumie, że powinna uciekać? Jaki sens dręczyć się tą ohydną sceną?

Z dwóch stron naparły na niego ostrza szpad Dirka i Boni fora.

– Popatrz, jaka ładna! Prześliczna! Całuj ją!

Odór zwierzęcia drażnił jego nozdrza.

– Słyszała pani, że on ją kocha? – dochodził z jakiejś dali stłumiony głos Karwera. – Uwierzyła mu pani? Przecież gotów jest zastąpić panią pierwszą napotkaną kózką!

– Dlaczego pierwszą napotkaną? – zaoponował Bonifor z teatralną emfazą. – Przecież to najśliczniejsza kózka w zagrodzie! Prawda, Soll?

– Jak wam nie wstyd…

Egert ledwie rozpoznał głos Torii.

– Nam ma być wstyd?! – oburzył się szczerze Karwer, w przeciwieństwie do Bonifora. – Nam a nie jemu?!

– Uciekaj! – błagał ją w myślach Egert.

Stalą wciąż obok. Czyżby lęk sparaliżował jej nogi? Chłodne ostrze znowu dotknęło szyi Egerta.

– No, co jest, Soll! Ogłaszam was mężem i żoną, ciebie i ukochaną kozę! Czekamy na noc poślubną!

Dirk i Bonifor, zachwyceni pomysłowością kolegi, odwrócili kozę ogonem do Egerta.

– Do dzieła! Masz na to pięć minut… Potem odejdziesz zdrów i cały ze swoją damą. Prawda, droga pani? Nie chce przecież pani wracać sama?

Zdawało się, że spadł deszcz, gdyż po splątanej koziej sierści ściekała woda. Egertowi zdrętwiały kolana. Wydało mu się teraz, że jest małym chłopcem, stojącym po kolana w rzece Kawie i spogląda na rosnące przy brzegu żółte kwiatki, potem próbuje je zerwać…

Drgnął z bólu, gdy Karwer przeciągnął ostrzem po jego uchu.

– Nad czym tak dumasz? Ostrze mej szpady może odciąć ucho, palec i wszystko, co zechcę… A może ty… już?! To prawda, że trzebią studentów, proszę pani?

Strach pozbawił Egerta zdolności myślenia i odczuwania. Z mowy Karwera pojął jedynie, że Toria wciąż jest tutaj. Po myślał z dziecięcą urazą: dlaczego?

Skrzypiąca lampa wciąż kołysała się na wietrze. Noc wydała się Torii gęsta jak smoła. Lepkie powietrze dławiło jej krtań, nie mogła więc wydobyć z niej krzyku ani nawet słowa. Powinna wzywać pomocy, dobijać się do najbliższych drzwi, pobiec do ojca… Szok jednak zamienił ją w bezsilnego, niemego świadka.

Koza szarpnęła się rozpaczliwie. Bonifor uniemożliwił jej ucieczkę, ściskając kolanami grzbiet zwierzęcia. Karwer musnął szpadą gardło ofiary.

– No, Soll?! Rozpinaj spodnie!

Ciemność gęstniała coraz bardziej, otaczając ze wszystkich stron Egerta. Zalała jego głowę i pierś, zakleiła uszy, wlała się do gardła, uniemożliwiając zaczerpnięcie powietrza. Przez chwilę poczuł się, jakby był żywcem pochowany w ziemi. Nie ma już góry ani dołu, tylko ziemia sypie się nań i dusi…

Potem zrobiło mu się lżej na duszy i ostatnim przebłyskiem świadomości pojął, że umiera. Dziękować niebiosom, że kona tak lekko, bez bólu. Przeklęty Tułacz nie wziął pod uwagę jednej rzeczy: Egert nie potrafił pokonać swego strachu, lecz nie może także przekroczyć pewnej granicy. Stąd śmierć… Dzięki niebiosom.

Upadł miękko twarzą w błotnistą maź, która okazała się ciepłą i miękką jak pierzyna. Jak dobrze. Wraz z nim odwróciła się też latarnia na ciemnym niebie. Karwer krzyczał i wymachiwał szpadą. Niech macha. Egerta już tutaj nie ma. Nareszcie.

Pochylili się we trzech nad leżącym. Nieszczęsna kózka odskoczyła i uciekła, becząc żałośnie.

– Soll! Nie udawaj, Soll!

Toria odepchnęła w dwie strony Dirka i Bonifora. Egert leżał na boku, a jego twarz znikała i pojawiała się w świetle rozkołysanej lampy.

– Odpowiecie za to – powiedziała zadziwiająco spokojnie. – Odpowiecie za wszystko… Zabiliście go, łotry!

– Ależ, droga pani… – wymamrotał zmieszany Bonifor.

Dirk cofnął się, Karwer schował szpadę do pochwy.

– Nie tknęliśmy go nawet palcem. Czym zawiniliśmy?

– Zapłacicie za to – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Mój ojciec znajdzie was choćby pod ziemią,… Nie tylko w waszym parszywym Kawarrenie, ale nawet na końcu świata!

Dirk cofał się ciągle. Bonifor, zerkając na nieruchomego Solla i na Torię, poszedł za jego przykładem. Karwer speszył się mocno.

– Nigdy jeszcze nie spotkaliście prawdziwego maga – podjęła nieswoim, dziwnie stalowym głosem. – Lecz poznacie mego ojca, kiedy przyjdzie do was!

Karwer uniósł głowę i wtedy ujrzała strach w jego oczach, nie wywołany klątwą Tułacza, lecz zwyczajnym, głęboko skrywanym tchórzostwem.

Nie mogła się powstrzymać i plunęła im pod nogi. Już po chwili podwórze było puste, jeśli nie liczyć ciała spoczywającego na ziemi i plączącej nad nim, załamującej ręce kobiety.


Raz już płakała nad martwym, leżącym na ziemi człowiekiem. Teraz zdawało się jej, że przeżywa ten sam koszmar, śniony powtórnie. Znowu została całkiem sama, a krople deszczu ściekały po zastygłej twarzy Egerta. Miała nadzieję, że klątwa zostanie przezwyciężona przez jego szlachetność, lecz zaklęcie okazało się silniejsze od niego. Dlatego poniósł klęskę.

Siedziała w chłodnej mazi. Przeżyty przed chwilą wstrząs sparaliżował jej ręce, język i mózg. Nie próbowała przywrócić go do życia, wyczuć pulsu, nie nacierała mu skroni. Siedziała bezwładnie z opuszczonymi rękami, niezdolna nawet do płaczu.

Mogli powalić go na kolana, lecz nie zdołali ostatecznie upodlić. Sarni są w głębi duszy tchórzami, wywyższają się w cudzych oczach, poniżając tych, którzy są według nich słabsi. Nawet Tułaczowi nie wystarczy zaklęć na wszystkich nędzników. Egert leży teraz ze szramą przy ziemi i żadne pięciokrotne „tak” nie odmieni przeżytych przezeń okropności…

W końcu zapłakała.

Z mroku wyszedł zabłąkany, bezpański pies. Obwąchał leżącego i zajrzał współczująco w oczy dziewczyny. Toria szlochała dalej, unosząc twarz ku niebu, sprawiając, że krople deszczu mieszały się na jej policzkach ze łzami. Pies westchnął głęboko, unosząc chude żebra pod cienką skórą, pokręcił się chwilę i zniknął w ciemności.

Wiele lat minęło od czasu, gdy pogrzebano jej matkę. Na mogile Dinara dwukrotnie wyrosła i obeschła trawa. Wydaje się, że ten deszcz będzie padał wiecznie. Zwiędnie drzewo na grobie Pierwszego Wieszczbiarza, a Soll pozostał przeklęty na wieki. Dlaczego? Dlaczego ona mogła przebaczyć mu śmierć Dinara, a Tułacz nie wybaczył? Dlaczego klątwa jest nieodwracalna i jakim prawem ktoś oprócz niej ośmielił się go osądzać?!

Wydało się jej, że jego powieki lekko drgnęły. Może to tylko gra niepewnego światła? Pochyliła się nad nim i dotknęła nieśmiało. Soll poruszył się nieznacznie i z wysiłkiem uniósł powieki.

– Ty… tutaj?

Zadrżała, słysząc obcy, ponury ton w jego głosie. Patrzył na nią oczami stuletniego mędrca, nie zranionego młodzieńca.

– Płaczesz? Nie powinnaś… Wszystko dobrze. Teraz już wiem… jak się umiera. Nie takie to znowu straszne. Wszystko teraz będzie dobrze… Proszę cię…

Spróbował się podnieść, za trzecim razem zdołał usiąść, ona zaś mogła mu się rzucić na szyję.

– Taki jestem – powiedział smutno. – Taki… Dlaczego nie uciekłaś? Dlaczego przy mnie zostałaś? Czym na to zasłużyłem?

– Przysięgałeś – szepnęła – że zrzucisz…

– Tak – mamrotał, gładząc jej włosy – zrzucę. Na pewno. Tylko, jest taka sprawa, Tor… Jeśli mi się nie uda, zabijesz mnie, dobrze? To nic strasznego… Głupio mi prosie o to ciebie, ale nie mam nikogo innego… Lepiej nie zwracaj uwagi na moją gadaninę… Coś wymyślę… Sama zobaczysz. Wszystko będzie dobrze, nie płacz.

Z głębi bramy patrzył na nich bezpański pies o chudych bokach.


Kilka godzin później Toria dostała silnej gorączki.

Miotała się w rozgrzanej pościeli niczym kotka na rozpalonym, blaszanym dachu. Egert po raz pierwszy przekroczył próg jej niewielkiego pokoiku. Siedział na krawędzi łóżka, trzymając jej dłoń w swojej. Dziekan przyniósł i postawił bez słowa na stoliku słoiczek z parującą, mocno pachnącą ziołami maścią.

Toria leżała na wznak. Włosy rozsypały się na poduszce, policzki pokryły gorączkowymi wypiekami. Łujana poraziło kolejny raz jej podobieństwo do pewnej dawno zmarłej kobiety.

Dawno temu, gdy wędrował po świecie, zatrzymał się raz na nocleg w niewielkiej, zagrzebanej w śniegach wiosce. Gospodyni, która go ugościła, nie wiedziała, że jest magiem. Opowiedziała mu o nieszczęściu, jakie spotkało sąsiadów: umierała córka starosty, dziewczę nieziemskiej urody. W takich okolicznościach ujrzał po raz pierwszy swą przyszłą żonę. Głowa jej tak samo spoczywała bezwładnie na poduszce z czarnymi włosami rozsypanymi na białej poszewce, a jej twarz, nieprzytomna z gorączki, napiętnowana zdawała się stygmatem nieuchronnej śmierci.

Uzdrowił ją, potem zdobył. Żyli jakiś czas szczęśliwie, potem pojawił się lęk przy urodzeniu córki, potem znowu byli szczęśliwi, lecz krótko. Nastąpiło pięć gorzkich lat, kiedy Łujan miotał się między miłosnym żarem a lodowatym chłodem nienawiści, przebaczał wbrew swojej dumie. Straszne i piękne lata… Wspominał je z drżeniem serca i oddałby wszystko na świecie, żeby przeżyć je znowu.

Widocznie nie było jej sądzone długie życie. Raz odratowana przez niego, szukała potem śmierci i znalazła w końcu, pozostawiwszy mu na pamiątkę wieczny wyrzut sumienia w postaci córeczki.

Wielkie nieba, jak podobna do matki. Zbyt podobna, aby była szczęśliwa… Godząc się na jej ślub z Dinarem, dobrze wiedział, co robi. Małżeństwo to zapowiadało spokój i stabilizację, przyjacielskie braterstwo dusz, wspólną pracę w murach uniwersytetu jego ukochanej córki z ulubionym uczniem. Soll zniweczył ową nadzieję, a teraz siedzi na skraju pościeli, dręczony spojrzeniem dziekana. Na pewno zdaje sobie sprawę, że powinien wyjść, lecz nie wypuszcza jej dłoni ze swojej. Łujan dostrzega, jak te dłonie dobrze do siebie pasują…

Córka jest jego najdroższym skarbem.

Dwa lata temu jej ślub wydawał się mu naturalną częścią ich spokojnego, rozumnego życia. Dzisiaj nad miastem, uniwersytetem i tą trzymającą się za ręce parą zawisł mroczny cień. Nawet będąc magiem, nie może przeniknąć zagrożenia, które wydaje się z dnia na dzień coraz bardziej realne. Jak postępować dzisiaj, skoro nie znasz jutra?

Soll westchnął spazmatycznie. Dziekan dostrzegł kątem oka, że młodzieniec próbuje wyczuć jej puls. Jest wystraszony i spogląda na dziekana z niemym wyrzutem, mając mu za złe jego bezczynność. Od tego jest magiem, żeby ją wyleczył…

Soll jest przeklęty. Przyniesie nieszczęście każdemu, kto będzie miał nieszczęście go spotkać. Tak zarządził Tułacz. Któż jednak wie, kim naprawdę jest Tułacz i jaka jest moc jego zaklęć?

Toria otworzyła powieki. Dziekan spotkał się oczami z jej spojrzeniem i dostrzegł delikatne mrugnięcie, jakby chciała skinąć twierdząco głową.

Ojciec odczekał chwilę i skinął w odpowiedzi. Raz jeszcze zmierzył wzrokiem milczącego Egerta i wyszedł, zamknąwszy za sobą starannie drzwi.

Długo milczeli, kiedy zostali sami. W kominku cicho trzeszczały płonące polana.

Toria uśmiechnęła się w końcu z wysiłkiem.

– Masz ciasną koszulę…

Egert pożyczył ją od Lisa, gdyż jego odzież była cała uszargana błotem. Koszula Kajetana trzeszczała niebezpiecznie przy każdym ruchu Egerta. Jego umyte, lecz wciąż mokre włosy wydawały się ciemniejsze niż zwykle. Za jego plecami płonął ogień na kominku. Przywidziało się jej w gorączce, ze jego ramiona gorzeją purpurą.

Schylony nad nią, powtarzał ciągle te same pytania, które w końcu dotarły do jej świadomości.

– Jak ci pomóc? Co mam robić?

Kiedy powróciła do domu po tej strasznej nocy, nie mogła powstrzymać płaczu, dosłownie tonęła we Izach. Egert, który przeżył, zdawałoby się, znacznie większy wstrząs, trzymał się jednak lepiej. Ostatnie metry w drodze do uniwersytetu niósł ją drżącą na rękach, ponieważ nie była zdolna iść o własnych siłach. Tylko ojciec nosił ją na rękach dawno temu, gdy była jeszcze dzieckiem. Nie chciała być mu ciężarem, lecz młodzieniec stąpał bez wysiłku, jakby rzeczywiście niósł dziecko albo chore zwierzątko.

Niosąc ją, czuł całą skórą i wszystkimi mięśniami bicie jej serca, zmęczenie i początki gorączki. Przycisnął ją mocniej do siebie, jakby pragnąc ją rozgrzać i osłonić przed złem.

Spotkanie z dziekanem, którego bardzo się bał, przeszło bez słów. Podporządkował się jej ojcu i pomógł przejętej starej służącej położyć panienkę do łóżka. Dziekan spoglądał przenikliwie na ogarniętego poczuciem winy Solla, ale nie rzekł nic.

Ogień buzował w kominku. Toria znów uśmiechnęła się blado. Groza pozostała gdzieś daleko w tyle. Obecne położenie nie wydawało się jej przykre, przeciwnie, mogłaby tak bez końca tkwić w ciepłym obłoku, napawając się własną słabością, ciszą i czyjąś opieką.

– Tor… Jak ci pomóc?

Przyjemne były zarówno jego troskliwość, jak i niepokój. A ojciec… Ojciec zawsze wie wszystko.

Na stoliczku przy łóżku parowała maść, przygotowana przez dziekana.

– Nic takiego – szepnęła, ściskając go lekko za rękę. – Nic strasznego… Lek mi pomoże.

Wstał i poszedł dorzucić drew do kominka. Ogień zapłonął jaśniej. Torii ponownie zwidziały się czerwone płomyki, otaczające jego postać. Usiadła z trudem na łóżku, przyciskając kołdrę do piersi.

– Podaj mi… słoik.

Nabrawszy w dłonie ziołową mieszankę, zaczęła wcierać ją w skronie, lecz prędko zabrakło jej sił. Nie pomyślała nawet o tym, by zawołać starą służącą. Widząc, co sie dzieje, Egert sam wziął się do dzieła. Walcząc z własną niezręcznością, zaczął wcierać zieloną maź w skórę jej twarzy i szyi. Lek pachniał mocną goryczą, bardziej niż rozgrzana słońcem laka.

Gorączka spadki niemal natychmiast, lecz zamiast ulgi znowu odczuta smutek. Zaszlochała, okrywając się potem, wreszcie nie wytrzymała i rozpłakała się na całego.

Soll speszył się. Chciał biec po dziekana, lecz nie mógł wypuścić ze swej dłoni drżącej, wilgotnej rączki. Pochylił się nad nią i odnalazł suchymi wargami najpierw jedno, a potem drugie oko pełne łez. („żując w ustach słony smak, gładził splątane, ciemne włosy, ocierając się szorstką szramą o jej gładki policzek.

– Tor… Spójrz na mnie… Nie płacz…

Ogień płonął żywo, a ciepłe ziółka nie przestawały parować. Mrucząc uspokajające słowa, Egert gładził jej szyję z gwiazdozbiorem pieprzyków, tym samym, który błyszczał w snach na jego niebie. Zaczął potem nacierać maścią jej ramiona i delikatne ręce, po części obnażone. W pokoju było już bardzo ciepło, niemal duszno. Toria przycichła, chlipiąc coraz rzadziej. Pod cienką koszulką wznosiła się, nabierając powietrza, pokryta potem pierś.

– Dzięki niebiosom – szeptał, czując jak znika jej bolesne drżenie. – Wszystko będzie dobrze… Czujesz się lepiej, prawda?

Toria nie spuszczała z niego szeroko otwartych, ciemnych, natężonych jak u polującego kota oczu. Jej dłonie miarowo ściskały skraj uniesionej kołdry. Ogień na kominku przygasł, należało znowu dorzucić drew, lecz Egert nie był w stanie zostawić jej ani na chwilę. W pokoju pociemniało, na ścianach skakały cienie na zmianę z czerwonym poblaskiem. Toria westchnęła przeciągle i przyciągnęła do siebie Egerta.

Leżeli obok siebie. Egert wdychał gorzki, nieoczekiwanie przyjemny zapach ziołowego leku, obawiając się ściskać ją zbyt mocno i sprawić ból. Ona przymknęła rozkosznie oczy i przylgnęła noskiem do jego ramienia. Ogień dopalił się i w pokoju zapadła ciemność.

Jego dłoń, poruszając się niczym samodzielna istota, powędrowała ku falującej gorączkowo piersi dziewczyny.

Wydawało się jej, że spoczywa na dnie czerwono-czarnego oceanu, a nad jej głową tańczą ogniste języki. Nie próbowała nawet walczyć z zamętem w głowie i po prostu się mu poddała. Dłoń Solla niczym łaszące się stworzonko, wędrowała po jej ciele. Czuła niezwykłą błogość, doświadczając czegoś całkiem nowego.

Trwając w tym błogim półśnie, otwarli się na siebie wzajem. Leżąc w ciemnościach, Egert doszedł do wniosku, ze tak doświadczony kochanek, jak on, ani razu w czasach swej bujnej młodości nie czuł czegoś podobnego, chociażby w przybliżeniu: pragnienia stopienia się w jedną, ciepłą całość.

Kołdra legła zwinięta pod ścianą. Cienka koszulka dziewczyny okazała się zbędna. Egert wystarczająco osłonił ją swoim ciałem od złego świata.

Oprzytomniała w pewnej chwili. Z Dinarem nie przeżyła niczego więcej oprócz nieśmiałych pocałunków. Zrozumiawszy, co się dzieje, przestraszyła się i zastygła pod jego dłońmi. Egert momentalnie to wyczuł. Musnął wargami jej uszko.

– Co?

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Niezręcznie przesunęła dłonią po jego twarzy.

– Ja…

Czekał, położywszy delikatnie jej główkę na swym ramieniu. Obawiała się go urazić, męczyła się więc, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów.

Domyślając się, co się z nią dzieje, objął ją mocno i czule zarazem, jak nigdy dotąd. Czując wciąż lęk i skrępowanie, jęknęła rozkosznie. Okazało się, że nie musi niczego wyjaśniać.

– Tor – zaszeptał, starając się ją uspokoić. – Co z tobą? Boisz się?

Bała się. W komnacie panował mrok, wygasły kominek oddawał ciepło, a jej duszę przepełniała czułość i wdzięczność do człowieka, który rozumiał wszystko bez słów.

Przygarnął ją do siebie.

– To nic… Wszystko będzie jak zechcesz… jak zechcesz… Tor, co z tobą, znowu plączesz?

Przypomniała sobie w tej chwili ważkę, która wleciała do jej dziecinnego pokoju. Wielka, zielona, z czarnymi plamami wielkich oczu, trzepotała się w kącie, uderzając o ścianę skrzydełkami, wzlatując do sufitu i spadając na ziemię. „Głupiutkie stworzonko – powiedziała matka ze śmiechem. – Złap ją i wypuść”.

Skąd wzięło się to wspomnienie?

Udało jej się złapać owada. Ostrożnie, by nie zacisnąć zbyt mocno dłoni, wyniosła ważkę na dwór. Odprowadzając ją wzrokiem, wciąż czuła we wnętrzu dłoni łaskotanie jej skrzydełek i cienkich łapek…

Westchnęła głęboko. To zdarzy się dzisiaj, teraz. Ileż lęków i snów pełnych nadziei… To się stanie i ona zmieni się, stanie się inną osoba. Boi się, lecz inaczej nie może być. To nieuniknione jak wschód słońca.

Egert znowu pojął wszystko bez słów. Jego radość udzieliła się jej, tłumiąc lęk. Zdawało się, że słyszy dobiegający z ciemności czyjś szczęśliwy śmiech. Zaraz potem pomyślała: czy wypada się śmiać? Przed oczami jej trzepotały skrzydełka ważki, ognie nad rzeką, tający w słońcu śnieg i niemal tracąc zmysły, zdążyła zrozumieć: stało się.

Загрузка...