Rozdział 15. Kryjówka

W czwartek, kiedy chłopcy wyszli ze szkoły, deszcz zelżał trochę i w krótkim czasie dojechali do spalonej hacjendy. Zachowywali czujność i rozglądali się wokół uważnie, czy nie pokażą się gdzieś trzej kowboje-włóczędzy.

Po całotygodniowym deszczu, bita droga w góry była jednym wielkim trzęsawiskiem. Zostawili więc rowery pod wątpliwą osłoną zwęglonych desek. Bob zabrał torbę rowerową z narzędziami i latarką elektryczną. Odpiął ją z roweru i umocował u paska spodni. Ruszyli w stronę tamy i wielkiej skały Zamku Kondora.

– Jeżeli droga rozmoknie jeszcze bardziej, popłyniemy z powrotem – mruknął Pete.

Kiedy to tylko było możliwe, schodzili z drogi przez zarośla, na skalisty grunt, żeby nie ubłocić się kompletnie. Gdy doszli bliżej wysokiego wzgórza z Zamkiem Kondora na szczycie, okazało się, że strumień, który trzeba było przebyć, żeby dostać się na wzgórze, jest zbyt głęboki. Musieli go więc okrążyć.

Większość zarośli została zmyta z miękkiego gruntu wzniesienia i chłopcy dotarli do wzgórza, grzęznąc w błocie. Także na samym wzgórzu, gdy wspinali się po niższej partii stoku, stopy im się zapadały.

Ze szczytu gigantycznej skały Zamku Kondora ukazał się wzbudzający grozę widok. Powyżej tamy rzeka Santa Inez przekroczyła daleko swe brzegi, rozlewając się po spalonym gruncie. Na samej tamie woda przelewała się nie tylko środkową furtką, ale ponad tamą na całej jej długości, tworząc wielki wodospad. Pod tamą rzeka pieniła się i biła o wzniesienie u stóp wzgórza na znaczną jego wysokość, po czym bystrym nurtem spadała ku lokalnej szosie i dalekiemu oceanowi.

Jupiter jednak nie zwracał uwagi na ten groźny widok. Rozglądał się wokół i głośno myślał:

– Gdzie mógłby się ukryć człowiek, zapewniając sobie schronienie, względne bezpieczeństwo i jako taką wygodę przez dłuższy czas? Mając przyjaciół, którzy by mu udzielili pomocy?

– Na pewno nie na tym wzgórzu – powiedział Pete. – Jużeśmy je przeszukali i nie znaleźli nawet szczeliny.

– Diego, czy w pobliżu są jakieś jaskinie? – zapytał Bob.

– Ja nie znam żadnej. Może gdzieś daleko w górach.

– Nie – Jupiter potrząsnął głową. – Jestem pewien, że kryjówka musi być blisko.

– Może nisza w tamie? – zastanawiał się Pete.

– Zabawne przypuszczenie – prychnął Bob.

– Być może jest tu gdzieś jakiś kanion, w którym można było ustawić namiot lub szałas? – zapytał Jupiter.

– Nigdzie nie ma czegoś takiego. Przeszedłem wiele razy te wszystkie wzgórza – odparł Diego.

– A może są tu jakieś domy? Zbudowane w tamtych czasach dla pracowników? – rozważał Bob. – Don Sebastian musiał mieć jakichś pracowników.

– Tak – przyznał Diego – ale wszystkie domy budowano niżej, blisko lokalnej szosy, na dobrej ziemi. Poza tym one już teraz nie istnieją.

– Diego? – zapytał Pete. – Dokąd prowadzi drugie odgałęzienie waszej drogi? Jedno prowadzi do tamy, a drugie?

– Głębiej w góry. Potem zatacza łuk i wraca do lokalnej szosy przez ziemię senora Paza.

Pete wskazał coś po drugiej stronie strumienia, w przeciwnym niż tama i rzeka kierunku.

– Czy ta ścieżka łączy się z rozwidleniem drogi?

– Ścieżka? – Jupiter zmrużył oczy, starając się zobaczyć, co wskazywał Pete.

– Aha. Tam. Odchodzi od drogi i okrąża wzgórze.

Wszyscy dostrzegli wąski szlak, wycięty w zaroślach i znikający w niskich dębach za zboczem wzgórza.

– Prawda, chata! – wykrzyknął Diego. – Zapomniałem o niej. Tam jest stara chatka zbudowana w dawnych czasach dla pędzących bydło kowbojów. Ale to tylko deski i blacha. Dawno tam nie byłem.

– Czy stała tam w czasach don Sebastiana? – zapytał Jupiter.

– O, tak. W każdym razie Pico mi mówił, że zawsze tam była jakaś chata, w dawnych czasach ceglana.

– Niemal ukryta, mało używana, ścieżka do niej widoczna jest z Zamku Kondora! – Jupiter wpatrywał się w przeciwległy brzeg strumienia. – To może być to!

Zeszli z gigantycznej skały i grzęznąc w rozmiękłej ziemi ześlizgiwali się po niższym zboczu, po czym przecięli wzniesienie, na którym kończył się strumień.

Jupiter spojrzał nerwowo za siebie, na zalaną tamę.

– Zakładam, że tama wytrzyma – powiedział. Niewysportowany przywódca nie był dobrym pływakiem.

– Zawsze wytrzymywała – powiedział Diego. – Oczywiście, jest bardzo stara.

– To naprawdę pocieszające – mruknął Pete.

Po drugiej stronie błotnistej drogi chłopcy weszli na wąski szlak, który biegł między niskimi dębami i przez gęste zarośla. Rzadko z niego korzystano, był więc bardzo zarośnięty. Przecinał skaliste zbocze i wiódł do małego kanionu, wtulonego między dwa większe wzgórza. W ten pochmurny dzień wąwóz był ciemny i cienisty.

– Tędy, chłopaki! – wskazał Diego.

Pod masywny nawis skalny wciśnięta była maleńka, waląca się już chatka, niemal niewidoczna za drzewami i wysokimi krzewami. Miała płaski dach z zardzewiałej blachy i ściany z nie ociosanych desek. Drzwi oderwały się, gdy Diego je otworzył, i runęły na ziemię w tumanie kurzu. Chata i ziemia wokół były suche, nawis skalny osłaniał je od deszczu.

Wnętrze stanowiła jedna izba, z klepiskiem w miejsce podłogi. Nagie listwy zespalały deski ścian, a blaszany dach spoczywał bezpośrednio na nie osłoniętych, wąskich belkach. Nie było tam sprzętów, poza zardzewiałym starym piecem, który kiedyś ogrzewał chatę.

– Wspaniałe miejsce na ukrywanie się przez parę lat. Nie wytrzymałbym tu nawet dwóch dni! – wykrzyknął Pete.

– Zmieniłbyś zdanie, gdyby cię ścigali żołnierze i gdybyś miał cenny miecz, który chciano by ci ukraść – powiedział Jupiter. – Ale przyznaję, że dość tu goło.

– Zbyt goło – zauważył Bob. – Żadnych wnęk, szafek, zakątków czy szczelin. Tutaj nic nie można schować.

Diego popatrzył na gołe, nie wykończone ściany i sufit.

– Rany, Bob ma rację. Nie można.

– A podłoga? – podsunął Pete. – Don Sebastian mógł tu zakopać miecz i nie oznaczyć miejsca.

Jupiter potrząsnął głową.

– Nie, gdyby zakopał, świeża ziemia byłaby przez dłuższy czas widoczna. Nie sądzę, żeby to ryzykował. Jednakże…

Korpulentny Pierwszy Detektyw wpatrywał się z namysłem w zardzewiały piec. Górą wychodziła z niego rura i przebijała się przez dach na werandę, nóżki stały na kamiennej płycie.

– Ciekaw jestem, czy ten piec da się łatwo przesunąć.

– Spróbujmy – powiedział Bob.

Wysoki Drugi Detektyw pchnął piec, który mimo że masywny i ciężki, przesunął się. Nóżki nie były przymocowane do kamiennej płyty. Krótki kołnierz łączył rurę z piecem.

– Przesuń w górę ten kawałek – powiedział Jupiter, a Pete natychmiast wykonał polecenie.

– Rany, zardzewiało na amen.

– W 1846 roku nie było zardzewiałe. Odłam to, jeśli nie możesz inaczej. Za pomocą narzędzi wyjętych z torby rowerowej Boba, Pete złamał zardzewiałą rurę tuż nad piecem. Następnie wszyscy czterej zsunęli piec z płyty. Pete ukląkł i starał się ruszyć płaski kamień.

– Uff – stęknął. – To za ciężkie.

– Spróbuj tutaj – Diego podszedł do ściany. – Ta gruba listwa wygląda na obluzowaną.

Jupiter pomógł Diegowi oderwać listwę od ściany, podczas gdy Bob i Pete przetoczyli piec bliżej płyty. Pete wykopał ziemię przy płycie na jej grubość, po czym zrobił dziurę dość dużą, żeby wsunąć listwę pod płytę. Wykorzystując piec jako punkt oparcia dźwigni, wsparli na nim listwę w połowie jej długości i uwiesili się w czwórkę na jej drugim końcu.

Płaski kamień uniósł się, a potem opadł, odsłaniając małą głęboką dziurę! Diego pochylił się nad nią.

– Coś tu widzę! – wykrzyknął, nim Bob zdążył zapalić latarkę.

Sięgnął, jak mógł najgłębiej, i wyciągnął krótki kawałek postrzępionej liny, gruby arkusz papieru, zbrązowiałego ze starości, i długi rulon płótna pokrytego smołą. Diego obejrzał pożółkły papier.

– To po hiszpańsku… Chłopcy! To jest odezwa armii Stanów Zjednoczonych z 9 września 1846 roku. Coś o prawach ludności cywilnej.

– To smołowane płótno jest akurat dość duże, żeby owinąć w nie miecz – powiedział Jupiter, Drżącymi rękami zaczął rozwijać rulon.

– Pusty! – jęknął Pete, gdy rulon rozwinął się zupełnie.

– Diego, czy jest tam coś jeszcze?! – zawołał Jupiter.

Bob stanął z latarką nad dziurą, a Diego zaglądał do środka i obmacywał dziurę ręką.

– Nic, nie ma nic… Chociaż czekaj! Mam coś! Ale to… to tylko mały kamyk.

Dltgo wysunął rękę z dziury zawiedziony i otworzył dłoń. Leżał na niej mały kamień, utytłany w ziemi. Wytarł go w swoją koszulę. Teraz mały, niemal kwadratowy kamyk nabrał koloru głębokiej, skrzącej zieleni!

– Czy to…? – zaczął Bob.

– Szmaragd! – wykrzyknął Jupiter. – W tej dziurze musiał być miecz Cortesa! To tu na początku ukrył go don Sebastian. Kiedy umknął sierżantowi Brewsterowi, wziął go stąd i schował gdzie indziej. Może ktoś się wygadał, że miecz jest tutaj, a może nie uznał chaty za dostatecznie bezpieczną kryjówkę.

– Miał rację. Znaleźliśmy ją dość szybko – powiedział Bob.

– Nie próbowałby więc ukrywać się tu samemu – zauważył Diego. – To nie może być właściwe miejsce.

– Nie – zgodził się Jupiter. – Ale szmaragd jest dowodem, że się do niego zbliżamy. Jedno kłamstwo więcej w raporcie sierżanta Brewstera. Miecz był tutaj, póki don Sebastian nie przyszedł po niego tej nocy i nie ukrył go gdzieś indziej. Ukrył miecz i ukrył się sam, i wszystko to musiał zrobić szybko.

– Jupe? – przerwał mu nagle Pete. – Co to za odgłosy?

Nasłuchiwali. Z zewnątrz dochodził głośny szum, podobny do zsuwania się lawiny.

– Deszcz! – powiedział Bob. – Pada wszędzie z wyjątkiem tego miejsca pod nawisem skalnym. Ho, ho! To istny potop!

– Nie, słyszę jakiś inny odgłos. A wy słyszycie? – spytał Pete.

Jupiter potrząsnął głową, a Bob wzruszył ramionami. Ale Diego coś usłyszał.

– Głosy! – szepnął. – Ktoś jest tam na dworze.

Wyśliznęli się z chaty i przykucnęli za rosnącymi przed nią gęstymi krzewami. Trzej kowboje-włóczędzy brnęli w ulewnym deszczu przez mały kanion. Przez szum deszczu niosły się ich głosy:

– …działem, jak szli tędy, Cap,… rech.

– …ajmy się… szlaku.

Mężczyźni przeszli koło chaty, nie zauważywszy jej pod nawisem i znikli za następnym wzgórzem. Jupiter wstał.

– Nie wrócą przez jakiś czas. Pójdziemy z powrotem do Zamku Kondora, nim nas zobaczą. Chodźcie.

Lecz tym razem Jupiter się mylił! Chłopcy byli jeszcze w otwartym kanionie, gdy za nimi rozległy się krzyki:

– Hej tam wy czterej!

Nikt nie musiał rzucać komendy “biegiem”!

Загрузка...