LIST PIĄTY

Marek do Tulii.

Opowiem Ci o wyprawie do Betanii.

Broda nieźle mi podrosła. Kiedy włożyłem na siebie prostą tunikę i przybrudzony płaszcz podróżny, przypominałem raczej rabusia niż cywilizowanego Rzymianina. Od mojego syryjskiego gospodarza dostałem na drogę chleb, soloną rybę i kwaśne wino i przez miasto udałem się do Bramy Wodnej. Po ominięciu sadzawki Siloe zszedłem do doliny Cedronu i trzymałem się drogi przy nabrzeżu wysychającego potoku. Po lewej stronie wznosił się na górze mur miasta, a po prawej w zboczu góry znajdowało się wiele grobowców. Stok porośnięty był skarłowaciałymi ze starości drzewkami oliwnymi; minąłem wysoką górę, na której stokach rósł cienisty ciemnozielony gaj.

Powietrze było świeże i ciepłe, a niebo bezchmurne. Naprzeciw szły objuczone drewnem i węglem drzewnym osły i chłopi dźwigający kosze. Maszerowałem w wesołym nastroju, czułem się jeszcze młody i silny, otwarty na świat i chłonny. Wysiłek fizyczny dobrze mi zrobił i rozproszył ponure myśli. Doszedłem do wniosku, że żyję w czasach, kiedy świat jest pełen zaskakujących oczekiwań i nikt nie wie, co się wydarzy. Ja, cudzoziemiec, mogę być równie blisko rozwiązania zagadki jak ci, którzy tu żyją stale. Ziemia przestała być tą samą ziemią i niebo jest inne niż dotychczas; wszystko wydawało mi się prostsze.

Betanię ujrzałem z daleka. Świątecznie wybielone wapnem ściany niskich domów wyzierały zza cienia drzew. Kiedy podszedłem bliżej, dostrzegłem mężczyznę, okrytego opończą ziemistej barwy. Siedział bez ruchu w cieniu drzewa figowego. Zobaczyłem go niespodziewanie, aż wzdrygnąłem się i zatrzymałem.

– Pokój tobie – zawołałem. – Czy ta wieś nazywa się Betania?

Odwrócił ku mnie wychudłą twarz, a jego szkliste oczy patrzyły tak dziwnie, że w pierwszej chwili uznałem go za ślepca. Miał twarz młodego jeszcze mężczyzny, ale siwe włosy.

– Pokój również tobie. Czy zabłądziłeś, cudzoziemcze?

– Dróg jest wiele i wiele błędnych – rzekłem pospiesznie i nadzieja zabłysła w moim sercu. – Może umiesz wyprowadzić mnie na dobrą drogę?

– Czy to Nikodem cię tu przysłał? Ja jestem Łazarz. Czego chcesz ode mnie?

Seplenił, mówił jakby z trudem. Zboczyłem ze ścieżki i usiadłem obok niego, lecz w pewnym oddaleniu. Miły był ten wypoczynek w cieniu drzewa figowego. Starałem się nie przyglądać mu zbyt natarczywie, zwyczaj żydowski każe bowiem patrzeć w ziemię, gdy się spotka kogoś obcego. Według Żydów oglądanie drugiego człowieka twarzą w twarz jest dowodem braku ogłady.

Chyba zdziwiło go, że nie zacząłem od razu mówić, gdy tak siedzieliśmy milcząc, a ja wachlowałem twarz połami swego płaszcza, bo nieźle spociłem się w marszu, i powiedział:

– Zapewne wiesz, że arcykapłani postanowili mnie także zabić? Jak widzisz, nie ukrywam się, mieszkam we własnym domu. Niech przyjdą i zabiją to moje ciało, jeśli będą mogli. Nie boję się ich i ciebie się nie boję. Mnie nikt nie będzie mógł zabić, bo ja nigdy nie umrę.

Te dziwne słowa, wypowiedziane groźnym głosem, i szklisty wzrok tak mnie przeraziły, że wydało mi się, jakoby szło od niego tchnienie grobu. Dlatego zawołałem:

– Czyś oszalał? Żaden człowiek nie może twierdzić, że nigdy nie umrze.

– Może już nie jestem człowiekiem? To prawda, mam ciało. Jem, piję i mówię. Ale ten świat nie jest moim prawdziwym światem. Niczego bym nie stracił, gdyby to ciało przepadło.

Było w nim coś tak niesamowitego, że wierzyłem jego słowom, więc rzekłem:

– Mówiono mi, że ten, który został ukrzyżowany jako król żydowski, obudził cię z martwych. Czy to prawda?

– Czemu pytasz, czy to prawda? Przecież siedzisz tu i widzisz mnie. Zmarłem śmiercią naturalną i cztery dni leżałem w grobie owinięty w płótna, aż on przyszedł, kazał zdjąć kamień z grobu i zawołał do mnie: „Łazarzu, wstań!" To się odbyło tak zwyczajnie.

– Mówiąc to wcale nie był wesoły. Przeciwnie. Jego głos był pełen sarkazmu. Ponieważ się nie odezwałem, ciągnął: – Wszystko to jest winą moich sióstr i nie mogę im darować, że jedna przez drugą słały do niego wiadomości i zmusiły go, żeby wrócił do Judei. Gdybym nie zachorował i nie umarł, może by już nigdy nie przyszedł tu i nie dostał się w ręce swych wrogów? Przeze mnie płakał, zanim wywołał mnie z grobu. Sądzę, że nikt, kto był po tamtej stronie, nie może być już szczęśliwy. Niepotrzebnie płakał przeze mnie. On, Jezus, był chyba synem Boga, który miał przyjść na świat, chociaż ja wierzyłem w to inaczej niż obydwie moje siostry. Nie wiem, dlaczego mnie tak umiłował. Nie miał po temu żadnego powodu.

Dalej siedzieliśmy w milczeniu i patrzyli na siebie. Nie wiedziałem, o co by go jeszcze spytać, tak był mi obcy w tej swojej szorstkości i sarkazmie. W końcu ostrożnie powiedziałem:

– Ale chyba wierzysz, że jest mesjaszem?

– On jest więcej niż mesjaszem – odparł z głębokim przekonaniem. – Tego właśnie w nim się boję. On jest czymś więcej, niż prorocy potrafili przepowiedzieć. Chyba słyszałeś, że trzeciego dnia wstał z grobu?

– Słyszałem. Dlatego przybyłem do ciebie, żeby o nim coś więcej usłyszeć.

– To jest absolutnie jasne i zrozumiałe samo przez się. Jakaż siła mogłaby utrzymać go w grobie? Nie musiałem oglądać pustego grobu, jak moje siostry. Pewnie, że wierzę. Ale powiem ci, cudzoziemcze, że z całego serca niczego tak gorąco nie pragnę, jak tylko tego, żeby na tym świecie więcej mi się nie objawił. Nie przeżyłbym spotkania z nim. Nie, nie na tym świecie. Dopiero w jego królestwie.

– Jakie jest to jego królestwo? – spytałem zaciekawiony.

– Czemu nie zapytasz wprost, jakie jest królestwo umarłych? – rzekł, patrząc na mnie surowo. – Zapewniam cię: wszędzie tutaj jest śmierć, której doświadczyłem. Ten świat jest królestwem śmierci. Moje ciało jest królestwem śmierci. Twoje ciało jest królestwem śmierci. A przez niego jeg o królestwo przyszło na ziemię. Dlatego jego królestwo jest tutaj, tu i wszędzie. – Schylił głowę i dodał: – Ale lepiej nie wierz w to, co mówię, bo mogłem coś pokręcić. Wszystko jest pokręcone. Nie daj się tylko zmylić moim pesymizmem. Droga jest słuszna, to pewne. Jeśli nią pójdziesz, nie zbłądzisz. – Wstał i strzepnął opończę. – Zapewne chcesz spotkać moje siostry? Zaprowadzę cię do nich. Nie gniewaj się, że później się oddalę. Nie lubię przebywać w towarzystwie ludzi.

Czyżby czuł się lepiej jako nieboszczyk niż żywy? Poruszał się z trudem, jakby nie w pełni władał członkami. Gdyby ktoś spotkał go nic o nim nie wiedząc, natychmiast zwróciłby nań uwagę. Nie zaprowadził mnie wprost do wioski, tylko przeszedł wzdłuż zbocza i pokazał wykuty w kamieniu grób, z którego Jezus go wywołał.

Dom Łazarza i jego sióstr okazał się zamożnym wiejskim gospodarstwem. W czasie przechadzki Łazarz pokazał mi kilka swoich osiołków na pastwisku, winnicę i sad owocowy; wokół domu stadko drobiu skubało trawę. Zachowywał się tak, jakby chciał popisać się swoim bogactwem. Wszystko było realne, ciche i przytulne; aż trudno było przyjąć do wiadomości, że oto idę obok człowieka, który przynajmniej sam wierzył, iż wskrzeszono go z martwych. Ale jego wskrzeszenie nie było dla mnie takie istotne, wiedziałem już o tym. Najważniejsza była odpowiedź na pytanie, czy Jezus Nazarejczyk był naprawdę synem Bożym i czy wstał z grobu. Jeśli tak było, to oczywiście mógł wskrzesić Łazarza. Gdy tak rozmyślałem, jednocześnie pytałem sam siebie, czy jestem naprawdę tym samym Markiem, który uczył się w szkole na Rodos, a potem używał życia na gorących ulicach Rzymu; który wśród różanych krzewów w Bajach rozpaczliwie kochał się w cudzej żonie, a w Aleksandrii na zmianę studiował przepowiednie albo do świtu włóczył się w podejrzanym towarzystwie.

Co mnie opętało? Czy to jakieś żydowskie czary, że w zakurzonym płaszczu, śmierdzący potem, biegam po żydowskiej wsi między gdakającymi kurami, żeby potwierdzić wskrzeszenie umarłego, uczynione cuda i istnienie Boga, który przyszedł na świat człowiekiem, zmarł i zmartwychwstał, aby zmienić ów świat? Bo jeśli to prawda, jeśli tak się stało, to świat nie może być taki sam jak dotychczas.

Oprowadzany przez Łazarza zajrzałem do środka ciemnego pomieszczenia, w którym stały dzbany, żłoby dla bydła i pełne worki. Powiódł mnie przed dom i poprosił, żebym usiadł na kamiennej ławeczce. Sam stał. Przywołał siostry, które wyszły i zgodnie z obyczajem zakryły twarze, opuszczając wzrok na ziemię.

– To jest moja siostra Marta, a to Maria. Pytaj je, o co chcesz – rzekł, po czym odszedł i więcej się już nie pokazał. Przywitałem się z niewiastami i poprosiłem:

– Chciałbym usłyszeć o nauczycielu. Wiadomo mi, że był waszym gościem, a nawet wskrzesił waszego brata.

Speszone kobiety spoglądały na siebie, zasłaniając usta połami szat. W końcu Marta, starsza, odważyła się odezwać:

Ale on nikogo nie oskarżał! Przeciwnie. Zdarzało się, że nawet grzesznym mówił: „Twoje grzechy są ci odpuszczone". Dobrze zrozumiałeś; czegoś takiego człowiek nie może powiedzieć drugiemu. A on powiedział. Czy to nie świadczy o tym, że był czymś więcej niż człowiekiem?

Szczerze pragnąłem zrozumieć, lecz niczego nie pojmowałem.

– Sam widziałem, jak cierpiał i umierał na krzyżu – mówiłem.

– Cierpiał męki ludzkiej śmierci. Pot ściekał z niego, gdy wił się w konwulsjach na krzyżu, krew i woda wypłynęły z jego serca przebitego włócznią przez legionistę. Nie zstąpił z krzyża. Nie przyszli aniołowie, aby ukarać jego oprawców.

Maria zakryła twarz ręką i wy buchnęła płaczem. Marta patrzyła na mnie z wyrzutem. Wiem, że okazałem brak serca, tak realistycznie opisując cierpienie Mistrza. Ale chciałem dotrzeć do sedna rzeczy.

– Przyszedł na świat jako człowiek i jako człowiek żył pośród nas – szepnęła Maria. – Ale dokonywał czynów, których człowiek nie potrafi dokonać. Odpuszczał grzechy tym, którzy w niego uwierzyli. Z martwych powstał, abyśmy nie musieli się o niego martwić. Ale to wszystko jest jeszcze okryte tajemnicą, której nie umiemy wyjaśnić.

– Chcesz, abym uwierzył, że był równocześnie człowiekiem i Bogiem? – spytałem. – Nie mogę w to uwierzyć. Mógłbym zrozumieć Boga, który uczestniczy we wszystkich wydarzeniach i jest cząstką każdego z nas. Ale Bóg to Bóg, a człowiek to człowiek.

– Na próżno chcesz mnie wprowadzić w pomieszanie – zaprotestowała Maria. – Wiem to, co wiem, i czuję to, co czuję. Ty też się domyślasz, chociaż nie rozumiesz. Inaczej nie przyszedłbyś do nas pytać o drogę. Jak możesz rozumieć, skoro i my nie rozumiemy? Wierzymy tylko, bo nie możemy nie wierzyć.

– Wierzycie, boście go kochali – powiedziałem cierpko. – Z pewnością był niezwykłym człowiekiem i wielkim nauczycielem. Ale trudno go kochać jedynie na podstawie tego, co się usłyszało.

– Ale masz szczere chęci – powiedziała Maria. – Gdyby nie to, anibym cię nie wysłuchała, ani nie odpowiadała na twoje pytania. I dlatego jeszcze coś ci powiem. Wpajano nam treść Pisma: „Kochaj Boga ze wszystkiego serca twego, a bliźniego swego jak siebie samego". W nim miłujemy naszego Boga, który go wysłał.

Myśl, że Boga w ogóle można miłować, była dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Mogę zrozumieć bojaźń, strach i szacunek, ale nie miłość! Potrząsnąłem głową. Ta nauka przeszła moje oczekiwania.

Moim zdaniem jest absolutnym nonsensem kochać bliźniego jak siebie samego, ponieważ ludzie bywają dobrzy i źli.

– Kto jest moim bliźnim? – spytałem z niedowierzaniem.

– On nauczał – wyjaśniła Maria – że bliźnim jest każdy człowiek, nawet Samarytanin, którego my, dzieci Izraela, uważamy za nieczystego. Złem nie można odpowiadać na zło. Jeśli ktoś uderzy cię w policzek, odwróć się nadstawiając mu drugi.

– Dość już tego! – podniosłem obydwie ręce w proteście.

– Nigdy nie słyszałem głupszej nauki! Przecież człowiek nie może jej realizować! Ale ty, piękna niewiasto, nauczasz mnie lepiej niż nauczyciel Izraela, Nikodem.

Maria opuściła wzrok na ziemię, a jej ręce bezsilnie opadły. Cicho powiedziała:

– Jeszcze na krzyżu wzywał swego Ojca, by przebaczył tym, którzy go prześladowali i ukrzyżowali. Mówili to ludzie, którzy sami słyszeli. – Po chwili szepnęła pokornie: – Nie nazywaj mnie piękną. Zasmucasz moje serce.

– O tak. – Marta była innego zdania. – Moja siostra naprawdę jest piękna. Miała wielu starających się. Po śmierci rodziców zostałyśmy pod opieką Łazarza, toteż kiedy Jezus wskrzesił naszego brata, był to czyn prawdziwie miłosierny. Inaczej byłybyśmy bezradne. Z początku baliśmy się, bo uczeni w Piśmie grozili, że przyjdą z miasta i ukamienują Łazarza. Ale teraz chyba tego nie zrobią, skoro już zamordowali Jezusa. Żebym nie wiem co robiła, nie potrafię żyć bez opiekuna, choć on tego nie pochwalał. Nie chcę nawet wspominać mego cierpienia, gdy Jezus dobrowolnie poszedł na śmierć do Jeruzalem.

Od tych sprzecznych z rozumem nauk, które wykładała Maria, wprost wrzało mi w głowie. Zaiste nie pasowały do świata. Sporo usłyszawszy, znacznie więcej, niż byłem w stanie pojąć, uznałem, że chyba lepiej zawrócić z tej absurdalnej drogi. Jak drzazga utkwiło w mej pamięci polecenie, że każdego idiotę czy złoczyńcę mam uważać za bliźniego i każdy może mnie obrazić, a ja nie mam prawa nawet palcem kiwnąć w swojej obronie.

– Przestańmy się smucić – powiedziała Maria. – Ty też się nie smuć, cudzoziemcze. Zaczekajmy, coś się jeszcze wydarzy. On sam powiedział, że bez wiedzy jego Ojca nawet wróbel nie spadnie z gałęzi. Po co się smucić?!

Jej słowa brzmiały przekonująco. Dawniej podejrzliwie, choć chętnie, obserwowałem tylko znaki, ale teraz byłem całkowicie pewny, że nie muszę buntować się i usiłować natychmiast pojąć prawdę. Wszystko trzeba stopniowo wyjaśnić, aż spokojnie wejdę na drogę, którą będę szedł.

– Sądzę, że już za długo wam przeszkadzałem – powiedziałem podnosząc się z ławeczki. – Dziękuję, żeście tak chętnie mnie wysłuchały i udzieliły wyjaśnień. Pokój wam!

Marta zerwała się, klasnęła w dłonie i zawołała:

– Ależ nie odchodź! Jakże wyjdziesz stąd głodny i spragniony?!

Mimo mego sprzeciwu weszła do domu, by przygotować coś do jedzenia. Tymczasem, pogrążony w myślach, spocząłem znowu na kamiennej ławce, a Maria usiadła w pobliżu na ziemi. Nie rozmawialiśmy, lecz milczenie nie przytłaczało jak wówczas, gdy ludzie nie mają sobie nic do powiedzenia. Po prostu Maria podała mi tak wiele informacji, że więcej nie mógłbym już przyjąć. Trochę zrozumiałem, resztę muszę stopniowo przemyśleć, a dalsza rozmowa nic tu nie da. Maria siedziała nie opodal promieniując jakąś światłością, przy której dobrze się czułem.

Wróciła Marta. Niosła chleb, przyprawioną pikantnymi ziołami oliwę, jaja, misę posiekanych warzyw, soloną baraninę i gęsty miód winogronowy. Wszystko to postawiła na kamiennej ławie, polała mi wodę na ręce i pobłogosławiła posiłek. Ani ona, ani jej siostra nie tknęły jedzenia, także Łazarz nie zjawił się, żeby zjeść ze mną. Poczułem się odtrącony mimo całej okazywanej mi dotychczas sympatii.

Wprawdzie nie wędrowałem do Betanii zbyt długo, ale gdy zobaczyłem te wszystkie smakołyki, poczułem głód i zachęcany przez Martę zabrałem się do jedzenia. Przez chwilę zastanawiałem się, czy jeśli coś zostawię, to wyrzucą tę resztę żywności, strefionej dotknięciem ręki człowieka nie obrzezanego. Przez uprzejmość więc jadłem aż do przesytu. Potem napiłem się wody, którą Marta doprawiła winem, i wtedy ogarnęła mnie przemożna senność. Było południe.

– Nie wracaj do miasta w najgorętszą porę – rzekła życzliwie Marta – tylko przyjmij naszą gościnę, zostań i odpocznij.

Odczuwałem ogromne znużenie; nie wiem, czy bardziej zmęczenie ciała czy ducha. Obydwie kobiety były mi tak przychylne, że wcale nie miałem ochoty się żegnać. Oczywiście, mogłem to zrobić i odejść, ale czułem ociężałość całego ciała i sama myśl o rozstaniu była mi przykra. W pewnej chwili przeleciała mi przez głowę myśl, że może Marta dolała do wina wywaru z ziół oszałamiających. Po co jednak miałaby to robić? Zresztą nie wyczułem w winie żadnego obcego smaku.

– Do Jeruzalem nie jest daleko – powiedziałem – ale jeśli pozwolicie, zostanę, żeby odpocząć. Tak dobrze tu się czuję…

Obydwie uśmiechnęły się tajemniczo, jak gdyby lepiej ode mnie wiedziały, że wyraziłem prawdę. Ta ich skryta wiedza sprawiła, że przez chwilę wydały mi się kimś więcej niż istotami ludzkimi. To nie znaczy, że się ich obawiałem. Czułem się raczej jak dziecko, które długo błądziło, a oto odnalazło dom.

Razem poprowadziły mnie na nakryte pergolą winorośli wewnętrzne podwórko. Jak przez sen zauważyłem, że ich dom jest dużo większy, niż sądziłem. Składał się przynajmniej z czterech wzniesionych w różnych latach budynków, skupionych wokół tego dziedzińca. Wskazały mi właściwe schody, weszły za mną i zaprowadziły do gościnnego pokoju, wychodzącego na płaski dach. Pomieszczenie było małe i chłodne. Na podłodze leżał dywan, a niskie łoże pachniało cynamonem. Powiedziały razem:

– Połóż się i prześpij. W tym pokoju często odpoczywał ten, o którym mówiłyśmy. Stąd wyruszał w góry na modły. Przychodził i odchodził, kiedy chciał. Czyń tak samo.

W pokoju znajdowały się naczynia z wodą i płótna. Nie zważając na mój sprzeciw, Marta uklękła przede mną, zdjęła mi buty, obmyła zakurzone stopy i wytarła je.

– Dlaczego to robisz? – spytałem. – Przecież nie jesteś moją służącą.

– Być może kiedyś komuś zrobisz to samo, choć nie będziesz jego sługą. – Mówiąc to patrzyła mi w oczy z tym swoim tajemniczym uśmiechem. – Widzę, że jesteś zmęczony, przygnębiony i pełen niepokoju, choć wszystkie członki masz całe i zdrowe, a głowę pełną przeróżnej mądrości.

Te słowa trafiły mi do przekonania, bo wiedza tkwiła mi jak zadra w sercu, a wszystkie moje sceptyczne myśli krążyły wokół tego, co siostry przedstawiły jako prawdę i w co nie mogłem uwierzyć, bo wierzyć nie chciałem.

– On sam w ostatni wieczór uczynił taką przysługę swoim uczniom – rzekła Maria – kiedy się spierali między sobą, który z nich będzie najważniejszy w jego królestwie.

Cicho wyszły z pokoju. Natychmiast mocno zasnąłem. Jakże dobry był sen w tym pięknym pokoju, w pachnącym cynamonem łożu!

Obudziłem się z uczuciem, że nie jestem sam, że w pokoju jest jeszcze ktoś. To wrażenie było tak silne, że nie otwierając oczu nadsłuchiwałem szelestu czyjegoś oddechu. Cisza. Wreszcie otworzyłem oczy; pokój był zupełnie pusty. Z bezbrzeżnego rozczarowania odniosłem wrażenie, jakby ściany i sufit zaczęły drżeć i rozpływać się w rozproszone, niematerialne cząstki. Zamknąłem oczy i znowu wyczułem czyjąś obecność. Ogarnął mnie całkowity spokój. Pomyślałem: „Z nim przyszło na ziemię jego Królestwo. Skoro wstał z grobu, to Królestwo trwać będzie na ziemi tak długo, dopóki on tu będzie. Być może odczuwam jego bliskość."

Ponownie usnąłem, a kiedy się znów obudziłem, czułem ciężar własnego ciała, cierpki zapach potu i masywność glinianych ścian wokół siebie. To przebudzenie było ciężkie jak ołów i nie chciałem otwierać oczu, tak przykry był powrót do cielesnego świata.

W końcu jednak otworzyłem oczy i z błogości snu powróciłem do rzeczywistości. Tym razem naprawdę nie byłem sam. Na dywanie siedziała bez ruchu pochylona kobieta, tak szczelnie spowita fałdami czarnego płaszcza, że w pierwszej chwili nie byłem pewien, czy jest realna. Nie wyczułem jej obecności zaraz po obudzeniu ani nie słyszałem przez sen, gdy wchodziła. Usiadłem na łożu, a wszystkie członki ciążyły mi ołowiem.

Kobieta widocznie usłyszała, że się ocknąłem, bo wyprostowała plecy i odsłoniła twarz. Nie była już młoda, życie zniszczyło jej dawną urodę, a bardzo bladą twarz trawił wewnętrzny płomień. Poruszyła osłoniętą płaszczem ręką, aby nakazać mi milczenie, i chrypliwym głosem zaczęła śpiewać w świętym języku Żydów. Po dłuższej chwili przetłumaczyła śpiewany tekst na język grecki.

– „Wszelkie ciało to jakby trawa, a cały wdzięk jego jest niby kwiat polny. Trawa usycha, więdnie kwiat, gdy na nie wiatr Pana powieje. Trawa usycha, więdnie kwiat, lecz słowo Boga, naszego Boga trwa na wieki." Naprawdę, nasz bóg jest skrytym Bogiem – dopowiedziała.

Strzelały ku mnie iskierki z jej czarnych oczu, a ja potakiwałem, udając, że rozumiem. Ale jej słowa nic mi nie mówiły. Ciągnęła:

– „Teraz mówi Pan: to zbyt mało, że jesteś Mi sługą dla podźwignięcia pokoleń Jakuba i sprowadzenia ocalałych z Izraela. Ustanowię cię światłością dla pogan, aby moje zbawienie dotarło aż do krańców ziemi".

Śpiewając wróciła do hebrajskiego, ale bardzo powoli,.jakby poszukiwała poszczególnych słów w pamięci. I znowu powiedziała po grecku:

– Tak przepowiadał o nim prorok Izajasz, a cisi tej ziemi zapamiętali jego słowa: „Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi, Mąż boleści, oswojony z cierpieniem, jak ktoś, przed kim się twarze zakrywa. Lecz On się obarczył naszym cierpieniem, On dźwigał nasze boleści… lecz On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. Wszyscyśmy pobłądzili, jak owce, każdy z nas się obrócił ku własnej drodze, a Pan zwalił na Niego winy nas wszystkich. Dręczono Go, lecz sam się dał gnębić, nawet nie otworzył ust swoich."

– Potrząsnęła głową. Łzy płynęły jej po twarzy, gdy ciągnęła ochrypłym głosem: – „Siebie na śmierć ofiarował i policzony został pomiędzy przestępców. A On poniósł grzechy wielu, i oręduje za przestępcami."

Jak przez mgłę przypomniałem sobie, że czytałem to zimą w Aleksandrii, kiedy pracowałem z żydowskim uczonym, ale wówczas tamte słowa nie miały dla mnie żadnego znaczenia. Schylona na ziemi niewiasta płakała i zakrywała twarz szatą, abym nie widział jej bólu.

– Tak, tak, rozumiem – powiedziałem. – Tak go przepowiadano i tak się stało, ale co to znaczy?

– Jeszcze nie wiemy, nie pojmujemy. – Niewiasta potrząsnęła głową i odpowiedziała zza osłony: – Ale już teraz nie ma wielu dróg, nie ma własnych dróg, droga jest tylko jedna.

– Co cię zaniepokoiło, niewiasto, że zakrywasz swoją twarz? Wydaje mi się, że się znamy.

Ocierając łzy rąbkiem szaty odsłoniła oblicze, spróbowała się uśmiechnąć i potwierdziła:

– Tak, ja też znam ciebie. Dlatego tu przyszłam. Kiedy cierpiał na krzyżu, uderzyłeś uczonego w Piśmie i odepchnąłeś na bok tych, którzy szydzili z Jezusa.

– Ach, nie – zaprotestowałem. – Nikogo nie biłem. Bardzo się mylisz. Prosiłem o poradę jakiegoś uczonego, ale ten mnie obraził. Zwróciłem się ze skargą do setnika i to on rozpędził szyderców.

– Na własne oczy widziałam, jak biłeś bluźniercę, jak na niego krzyczałeś, choć jesteś cudzoziemcem i nie powinno cię to obchodzić.

Nie widziałem powodu, aby się kłócić. Zresztą w chwili śmierci Jezusa zrobiło się tak ciemno, że niewiasta miała prawo się pomylić.

– Chyba ciebie widziałem w towarzystwie jego matki?

– Tak, tak – potwierdziła. – Jestem Maria z Magdali. Wiem, że mówiono ci, jak wypędził ze mnie biesy. Od tamtej pory towarzyszyłam mu w wędrówkach. Pozwolił, abym za nim chodziła, choć miano mu to za złe.

Gwałtownym ruchem podniosła rękę i zapytała z napięciem, jakby cały czas tylko o tym myślała:

– Podobno z rozkazu namiestnika byłeś w jego- grobie i jako pierwszy Rzymianin stwierdziłeś, że powstał z martwych. Powiedz sam, poświadcz, co widziałeś. Mnie nikt nie wierzy, bo jestem tylko niewiastą.

Zastanowiłem się dokładnie nad słowami, bo nie chciałem kłamać jej ani zwodzić.

– Trzęsienie ziemi odwaliło kamień z wejścia grobu i wartownicy uciekli. Na własne oczy ujrzałem nie naruszone zwoje całunu i leżącą osobno chustę z głowy, ale ciała w środku nie było. Potem przyszli Żydzi i w gniewie porozrywali płótna. Jednak ja nadal wierzę, że on zmartwychwstał, choć nie rozumiem, jak to jest możliwe. Z niczym podobnym dotychczas się nie spotkałem.

Słuchała moich słów z przejęciem, że zaś chciałem być bezstronny, dodałem:

– Wiem, że były i nadal w różnych krajach są odprawiane obrzędy, w których grzebie się boga, a on potem symbolicznie wstaje z martwych. Ale te obrzędy nie są rzeczywistością, tylko ułożonym widowiskiem. Tyś była w grobie przede mną. Opowiedz, co widziałaś i czy zauważyłaś, jak leżały płótna?

– Kiedy podeszłam do grobu, było jeszcze ciemno. Dostrzegłam usunięty głaz, ale pomyślałam, że ktoś Jezusa stamtąd zabrał. Nie miałam odwagi wejść do grobowca. Nic więcej nie widziałam z powodu ciemności. Pobiegłam szybko do tajnych mieszkań jego najbliższych uczniów, zawołałam Szymona Piotra, który jest mocnym mężczyzną, i młodego Jana, którego opiece powierzył swoją matkę. Z duszą na ramieniu pobiegli do grobu, weszli do środka i zobaczyli, że jest pusty. Uciekli stamtąd natychmiast, bo bali się Żydów. Zostałam sama przy wejściu do grobowca i zerknęłam do środka. Było tam jasno, jak w biały dzień, i stał anioł, którego szaty utkane były ze światła, a twarz lśniła jak płomień. Przeraziłam się i odwróciłam do ucieczki, gdy anioł do mnie przemówił. A gdy się znowu odwróciłam, zobaczyłam jego, tylko że go nie poznałam.

Jej opowiadanie było sprzeczne z relacją wartowników. Patrzyła na mnie prosząco, jakby czuła, że wątpię w jej słowa, i rzekła tonem wyjaśnienia:

– Nic dziwnego, że go od razu nie poznałam, przecież nawet hie potrafiłam sobie wyobrazić, by to mógł być on. Jego uczniowie też nie od razu go poznali, kiedy jeszcze za życia przyszedł do ich łodzi idąc po falach Morza Galilejskiego. Myślałam, że to ktoś obcy, kto zabrał ciało, więc oskarżałam go i gorąco prosiłam, żeby je zwrócił. Wtedy przemówił do mnie po imieniu i poznałam Jezusa. Kazał mi przekazać wiadomość swoim uczniom. Byłam tak oszołomiona, że własnych nóg nie czułam, kiedy wpadłam, żeby im o tym powiedzieć. Ale nikt mi nie uwierzył.

Ja też nie w pełni jej wierzyłem. Pomyślałem, że jest niewiastą egzaltowaną i że w trakcie opowiadania pomieszała porządek wydarzeń. Wracając do głównej sprawy spytałem raz jeszcze:

– Czy zauważyłaś, w jakiej pozycji leżały płótna całunu?

– Jak mogłabym na takie rzeczy zwracać uwagę? – ze zdziwieniem pokręciła głową. – Byłam tak oślepiona blaskiem anioła, że musiałam się odwrócić. A do tego bardzo się przestraszyłam. Kobiety mi uwierzyły, uczniowie nie. Oni nadal drżą o własne skóry i o niczym innym nie potrafią myśleć. Chyba tak było, jak mówiłeś: trzęsienie ziemi odwaliło kamień z wejścia, chociaż są tacy, co twierdzą, że na pewno zrobił to anioł. – Maria, jak to kobieta, rozgadała się i mówiła z ożywieniem. – Powiadają też, że trzęsienie ziemi zburzyło wejściową bramę do Świątyni. A tamci dwaj go nie poznali, ci, do których się przyłączył tego dnia, gdy szli do Emmaus. Nie poznali go, choć im objaśniał Pismo, rozdział po rozdziale. Dopiero kiedy pod wieczór przyszli do wsi i poprosili, żeby z nimi siadł do stołu, a on wziął chleb, łamał i rozdawał im, wówczas dopiero go poznali. Ale wtedy zniknął im z oczu.

– Więc przypuszczasz – powiedziałem niewyraźnie, bo język mi zdrętwiał – że on wciąż tutaj jest, przychodzi i odchodzi, kiedy chce, i rozmawia, z kim chce? Jedni go poznają, a inni nie?

– Właśnie tak – rzekła z przekonaniem Maria z Magdali.

– Wierzę w to i dlatego czekam. Może nasze serca nie płoną jeszcze wystarczająco mocno, a zrozumienie postępuje zbyt wolno? Dlatego pozwala nam czekać, żebyśmy dojrzeli do zrozumienia wszystkich jego zamysłów.

– Twierdzisz, że chodził po głębinie – wtrąciłem, uprzytomniając sobie, jak bardzo to jest niewiarygodne i przeciwne rozumowi.

– Tak wiele cudów czynił, że nawet kamień by uwierzył. A my ciągle nie wiemy, co mamy o nim myśleć. Prawdę mówi Pismo: „Jego wysłannik jest głuchy, a goniec ślepy". Ale może nieświadomie spełnimy jego wolę.

– Powiedz, czemu mi zaufałaś, choć jestem cudzoziemcem?

– spytałem. – Jesteś kobietą wykształconą, mówisz po grecku i cytujesz z pamięci proroków w świętym języku hebrajskim. Słysząłem, że jesteś zamożna. Opowiedz mi o sobie, abym cię mógł zrozumieć.

– Nie stronie od cudzoziemców – powiedziała wyniośle.

– W moim domu spotykałam Greków, Syryjczyków i nawet Rzymian z dworu cesarskiego. Jeśli on jest n i m, o czym wiem i w co wierzę, to jego słowa przeznaczone są nie tylko dla Izraela, ale dla całego świata. Tak napisano w Piśmie. Kiedy władał mną szatan, przeżyłam takie rzeczy, których nikt nie może zrozumieć. Szatan potrafi zmienić nawiedzone ciało na przykład w naczynie na wodę i takie ciało krzyczy, kiedy w sąsiednim pokoju ktoś włoży igłę w wodę. A on nie chciał wykorzystać mnie, jak wykorzystywali inni. Chciał uwolnić mnie z opętania, bo wiedział, że z całego serca tego pragnę. Z powodu tych przeżyć moja twarz zbielała jak kamień, z którego deszcze zmyły życiodajne siły. Nie pytaj mnie o przeszłość. Rozmawiaj ze mną taką, jaka teraz jestem.

– Niech będzie, jak sobie życzysz – zgodziłem się. – Ale nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Skąd się wzięło twoje zaufanie do mnie?

– Ponieważ pod krzyżem broniłeś go przed szydercami! – wykrzyknęła gwałtownie z płonącym licem. – Bo uszanowałeś jego cierpienie, nie wiedząc o nim nic ponad to, co na szyderstwo napisano na tablicy krzyża. Bo broniłeś go, gdy uczniowie uciekli w strachu! Przecież tam nie było nikogo oprócz nas, słabych kobiet, i młodziutkiego Jana, który nie musi się bać, bo jego rodzina jest zaprzyjaźniona z arcykapłanem. Nawet złoczyńcy odważyli się wznosić okrzyki przeciwko Rzymowi w obronie swoich umierających towarzyszy. A w jego sprawie nikt nie podniósł głosu.

Więc to tak: jej tajony żal do uczniów zamienił się w przyjaźń ku mnie! Po namyśle rzekłem ostrożnie:

– Sądzę, że jako rozumna niewiasta wiesz o nim więcej niż jego uczniowie. Ale oni uważają, że jesteś zwykłą egzaltowaną kobietą, toteż nie wierzą w to, co widziałaś. Dlatego potrzebujesz mnie jako świadka.

– Jeszcze nie zrozumiałeś, ty głupcze? – Maria z Magdali przerwała mi w pół zdania. – On pozwalał niewiastom przychodzić do siebie! Był dobry dla Marii, siostry Łazarza. I dla Marty był dobry. Razu pewnego był gościem faryzeusza i w czasie posiłku pozwolił grzesznej kobiecie uklęknąć, umyć łzami i włosami osuszyć swoje nogi. Oczywiście pogorszyło to jego opinię w oczach faryzeuszy. Gotowi byli myśleć o nim wszystko co najgorsze. Okazał miłosierdzie żonie Samarytanina przy studni. Ocalił też z rąk uczonych w Piśmie kobietę, którą jak stanowi Prawo, chcieli ukamienować za zdradę małżeńską. Wierz mi, cudzoziemcze, on rozumiał niewiasty lepiej niż inni. Dlatego sądzę, że my, kobiety, zrozumiałyśmy go i nadal rozumiemy lepiej niż jego tchórzliwi uczniowie. – Głos załamał się jej z gniewu, ciężko oddychała. – Owszem, swego czasu radzili sobie dobrze i przy jego pomocy uzdrawiali chorych. Ale kiedy zgodnie z jego wolą trzeba było się udać w ostatnią podróż do Jeruzalem, każdy miał gotową wymówkę, żeby się wykręcić od drogi; gotowi byli nawet wyrzec się jego królestwa, choć wcześniej kłócili się między sobą o miejsce, jakie w nim zajmą. On wobec ludu wygłaszał przypowieści, ale im dokładnie wszystko wyjaśniał, a oni i tak niczego nie rozumieli i troszczyli się tylko o siebie. Jeden jedyny Tomasz, który myśli najbardziej trzeźwo z nich wszystkich, oświadczył, że gotów jest umrzeć razem z nim. Ale czy sądzisz, że choć jeden z nich stanął w jego obronie? Przynieśli do Jeruzalem dwa miecze mimo srogiego zakazu posiadania broni w świętym mieście! Ale czy go bronili, pytam? – wykrzykiwała, z trudem chwytając oddech, po chwili jednak uspokoiła się. – Tyle że tego im zabronił. Powiedział: „Którzy za miecz chwytają, od miecza giną". Ale znów gdy szli do Jeruzalem, zachęcał ich: „Kto ma, niech sprzeda swój płaszcz i kupi miecz". Nie rozumiem. Chyba chciał ich wypróbować. Albo im dodać odwagi. Nie wiem. Szymon Piotr odciął mieczem ucho sługi arcykapłana, Malchusa, kiedy ciemną nocą przyszli zabrać Jezusa. On to ucho z powrotem przyłożył i przyrosło, została tylko cienka blizna w miejscu uderzenia miecza. Opowiadali to krewni tego Malchusa, bo samemu Malchusowi starsi gminy surowo zabronili o tym mówić. Ale… pozwól mi jeszcze wykrzyczeć się na tych tchórzów. Jezus czuwał sam. Wiedział, jaki los go czeka, modlił się. Mówili później, że strasznie był zgnębiony, zlany krwawym potem. Nie prosił ich o nic, tylko żeby z nim czuwali. A co oni zrobili? W ogrodzie Getsemani posnęli twardo jak prosiaki. Nie, nie pojmuję tego, nie mogę im darować! Czyżby w tych zajęczych duszach miał być zalążek Królestwa? Nie mieli w sobie nawet tyle hartu, by zgładzić zdrajcę. Nie, Judasz w końcu sam się powiesił. Nie rozumiem, nie wiem, co on w nich widział, dlaczego wybrał właśnie ich?

Była tak kobieca w tych oskarżeniach, że miałem ochotę się roześmiać i dotknąć ręką jej twarzy, aby raczej w potoku łez znalazła ujście dla rozpaczy. Lecz nie zdobyłem się na uśmiech i nie mogłem jej dotknąć. Powiedziałem więc jak najoględniej:

– Jeśli tak jest, a oni są naprawdę zrozpaczeni i nie wiedzą, co o nim myśleć, chociaż uczył, jak go naśladować, to zupełnie zrozumiałe, że ja, cudzoziemiec, tracę głowę. Sądzę, że ważne jest, aby nikt z nich nie umarł, w każdym razie nie teraz, zanim pojmą sens jego nauczania. Zrozumienie rzeczy tak dziwnych nawet u nieprzeciętnego człowieka może trwać długo. Ich wszystkich wiążą żydowskie przesądy, w których wyrośli od dziecka. Dlatego może byłoby lepiej, byś nie stawiała mnie jako świadka przed nimi; nawet nie wspominaj im o mnie. Będą mną pogardzać jako Rzymianinem. Przecież ty też straciłaś dobrą opinię przez kontakty z cudzoziemcami.

Porywczo odchyliła głowę, ale ja uniosłem rękę i spiesznie wyjaśniłem:

– Jako Rzymianin, rozumiem cię, Mario, lepiej, niż jakikolwiek Żyd mógłby zrozumieć. W Rzymie niewiasty są wolne i równe mężczyznom. Czytają księgi, słuchają wykładów, chodzą do teatrów i wedle własnej woli same wybierają kochanków. No właśnie, są równe mężczyznom, a w różnych rzeczach nawet lepsze od nich, jako że kobieta zawsze jest bardziej przebiegła, a często i bardziej bezwzględna niż mężczyzna, jej myśli zaś nie wiąże logika. Zostańmy więc przyjaciółmi, ty, Mario z Magdali, i ja, Marek Manilianus z Rzymu. Szanuję cię jako niewiastę, której Jezus pozwalał chodzić za sobą. O twoich widzeniach przy grobie nie powiem ani tak, ani inaczej. Nie mogę jednak zaprzeczyć jego zmartwychwstaniu, ponieważ moje własne oczy to zaświadczyły. Z pewnością, jako białogłowa, dzięki swej wrażliwości rozumiesz go lepiej niż jego uczniowie. Mimo to – ciągnąłem możliwie najostrożniej – chętnie bym kiedyś się spotkał z którymś z uczniów, żeby poznać, jacy to ludzie.

Maria z Magdali zawahała się i z wyraźną niechęcią przyznała:

– Skoro się ukrywają, troszczę się o ich jedzenie i picie. Nie spieram się z nimi. Są tylko rybakami. Nie wiedzą, co mają robić i tak się między sobą kłócą, że muszę występować w roli rozjemcy. Wiem, że to trudno pojąć, bo przecież przed chwilą tak się na nich złościłam. Ale widzisz, oni mają w sobie wiele dobroci. Najchętniej wróciliby do Galilei, ale jeszcze nie są w stanie podjąć żadnej decyzji. Można ich spotkać na schodach świątyni, wyróżniają się z tłumu, bo mówią gwarąi Zreszą i oblicza mają inne, wieśniacze. Ja, która przebywałam z nimi te dwa czy trzy lata, wiem, że nie są to twarze zwykłych rybaków. Może mówię niezbyt jasno, ale jeśli któregoś dnia będziesz miał okazję ich spotkać, na pewno zrozumiesz, co miałam na myśli. Jezus – Maria z Magdali nagle zaczęła bronić uczniów – z pewnością miał swoje powody, kiedy wybierał właśnie takich prostych ludzi. Jedyny wykształcony między nimi to Lewi, Mateusz, który był celnikiem. A skoro mowa o ludziach wykształconych, czy tych, którzy studiują Pismo, czy waszych filozofach: cóż oni mogą pojąć z jego nauki? Wierz mi, taki uczony mógłby cały wiek zgłębiać jedno jedyne słowo Jezusa. Tak właśnie robią teraz uczeni w Piśmie, którzy długie lata poświęcają na studiowanie jednej litery w świętym tekście, czy też Grecy, piszący obszerne księgi o jakiejś zapomnianej już dawno miejscowości. Dobrze pamiętam, jak on sam kiedyś powiedział, że prawda otwiera się przed prostymi i prostodusznymi, a nie przed uczonymi.

Zastanowiłem się nad jej słowami. Była w nich jakaś racja. Gdy ma się do czynienia z zupełnie nową i niepojętą nauką, jaką przedstawiała Maria, obarczony nabytą mądrością i nawykły do dawnego myślenia umysł nie może jej przyjąć bez oporu. Tak właśnie jest ze mną – na każdym kroku potykam się z przeszłością, z tym, czego mnie uczono i do czego się przyzwyczaiłem.

– Czy to miał Jezus na myśli, kiedy powiedział Nikodemowi, że człowiek musi się na nowo narodzić? – spytałem szeptem, jakbym pytał sam siebie.

– Nikodem należy do cichych – rzekła Maria z Magdali.

– Wiernie czeka i ma dobre zamiary, a Pismo zna na pamięć. Cokolwiek spotka nowego, natychmiast porównuje z Pismem. Choćby się na nowo urodził, pozostanie zawsze zbyt ciasno spowitym w powijaki niemowlęciem.

Na myśl o dziecku w powijakach Maria uśmiechnęła się. Wystarczył ten maleńki uśmiech, żeby jej wybladła twarz rozpromieniła się, a w oczach zapłonęły iskierki. Musiała kiedyć być nadzwyczaj piękną niewiastą! Nie wiem, czemu pomyślałem o bladej tarczy księżyca i przypomniałem sobie, że Maria doszła do majątku hodując gołębie.

– Niepotrzebnie ubierasz się w czerń – powiedziałem nieoczekiwanie dla siebie samego. – Twoje kolory to srebro i zieleń, Mario z Magdali, twoim kwiatem jest fiołek; powinnaś nosić wieniec z mięty.

– Cóż to, bawisz się w astrologa? – oburzyła się. – Nie mów mi o rzeczach ziemskich! Choćbym znów przywdziała srebro i szmaragdy, nie będą mną władać siły ziemi. Wystarczy, żebym wymówiła jego imię: Jezus Chrystus, syn Boży, a wszelkie zło umyka i demony stają się cieniem nie mającym do mnie dostępu.

Przypomniałem sobie, że niegdyś była nawiedzona przez złego ducha. Pożałowałem więc moich słów, bo uśmiech zgasł, jej twarz skamieniała, a w głębi oczu znowu zaczęła się żarzyć iskra niepokoju. Mimo to zapytałem:

– Czy nie obawiasz się, Mario z Magdali, że zamieniłaś starego demona na nowego, jeszcze potężniejszego?

Załamała ręce i kołysała ciałem, jakby chciała uśmierzyć trawiący trzewia ból, ale patrząc mi prosto w oczy dobitnie oświadczyła:

– Jestem pewna, całkowicie pewna, że on był i jest światłością, samą światłością. Człowiek, człowiek-Bóg. – Mimo woli ujawniła jednak toczące ją podejrzenia, przed którymi się broniła, i przekonywała raczej siebie niż mnie: – Nie, on nie był magiem ani demonem, chociaż chodził po powierzchni wód. Gdyby był bodaj najpotężniejszym magiem, z pewnością nie poszłabym za nim, bo zbyt dobrze takich poznałam. Zresztą on wcale nie kazał mi iść za sobą. Pozwolił tylko sobie towarzyszyć. W tym jest różnica, chyba rozumiesz?

Zawstydziłem się swoich podejrzeń, ale przecież musiałem zadać tamto pytanie, bo chciałem upewnić się tak dokładnie, jak tylko można. Wiedziałem, że ją uraziłem, więc błagalnie prosiłem, aby mi wybaczyła. Później powiedziałem wprost:

– Mario z Magdali, zaprowadź mnie do jego uczniów, żebym również co do nich się upewnił.

– Jeszcze ani ty nie jesteś gotowy, ani oni do tego nie dojrzeli

– zaprotestowała Maria. – My wszyscy tylko czekamy. Czekaj i ty cierpliwie! A gdy spostrzegła, jak się zasmuciłem, wzruszyła się i powiedziała:

– Nie uważam cię za rzymskiego szpiega. Na pewno nie jesteś zdrajcą, na tyle znam się na ludziach. Gdybyś nim był, przydarzyłoby ci się coś bardzo złego. Nie dzięki naszej sile, ale przez jego moc, bo to on wybrał uczniów i chce ich zachować, jak sam powiedziałeś. Czy wiesz, gdzie jest Brama Wodna?

– Wyszedłem przez nią tu idąc – odrzekłem z uśmiechem.

– Na pewno słyszałeś o mężczyźnie, który nosi dzbany wody. Pewnego dnia, jak będziesz cichy i pokornego serca, spotkasz go przy Wodnej Bramie. Ale proszę, nie ponaglaj. Wszystko będzie w swoim czasie. Gdybym w to nie wierzyła, nie mogłabym żyć.

Spytałem, czy chce wrócić ze mną do Jeruzalem, ale Maria z Magdali wolała zostać sama w tym pomieszczeniu, w którym Jezus Nazarejski często odpoczywał. Powiedziała:

– Idź w pokoju. Jeśli na dole nie zastaniesz nikogo, nie czekaj,"äby złożyć podziękowanie. I tak przekonane jesteśmy o twojej wdzięczności. Idź, ale wracaj tu, kiedy tylko będziesz chciał. Choć myślę, że jeszcze nie wiesz, czego chcesz. Myślę też, że będziesz musiał iść tą jedną drogą, nawet gdybyś nie chciał. Pokój tobie.

– Pokój tobie – odparłem i mimo woli dodałem: – Pokój tobie, niewiasto. Jesteś mi więcej niż ukochaną, więcej niż żoną, więcej niż córką, ponieważ Jezus pozwolił ci chodzić za sobą.

Te słowa spodobały się jej. Wstałem i schyliłem się, by wziąć buty z podłogi, a ona wyciągnęła rękę i dotknęła moich stóp. To dotknięcie było przepełnione tęsknotą za czymś nieosiągalnym. Nigdy dotychczas nie doznałem takiego wrażenia. Wątpię, czy zrozumiałbym sens tego dotknięcia, gdybym we śnie nie doświadczył nastania królestwa Jezusowego na ziemi.

Spokojnie zeszedłem na podwórko, ocienione winogradem. Nie widziałem nikogo i zabudowania były zupełnie ciche. Bez pożegnania wyszedłem więc z domu i ku swojemu zdziwieniu stwierdziłem po słońcu, że według czasu rzymskiego jest już godzina piąta. Cień góry wydłużył się i dotykał domu.

Maszerowałem energicznie z powrotem tą samą drogą, a tak byłem pogrążony w rozmyślaniach, że nawet się nie rozglądałem. Znów ominąłem na zboczu góry prastare drzewa oliwne – ciągle kąpały się w słońcu, choć droga spowita już była głębokim cieniem. Minąłem też pełen ziół i warzyw ogród; czułem w nozdrzach ich ostry, zdrowy zapach.

Z rozmyślań wyrwał mnie dopiero monotonny stukot. Dostrzegłem siedzącego przy drodze ślepca, który kijem uderzał o kamień, aby w ten sposób zwrócić na siebie uwagę przechodniów. Zamiast oczu miał ziejące pustką oczodoły, a jego wychudłe ciało okrywały sztywne od brudu łachmany. Usłyszał, że się zatrzymałem, i zawołał natrętnym, proszącym głosem żebraka:

– Zlituj się nad ślepym!

Przypomniałem sobie o przygotowanym przez żonę Syryjczyka śniadaniu, którego nie zjadłem i już nie potrzebowałem. Wsunąłem mu je do kościstej dłoni, mówiąc:

– Pokój tobie. Weź, jedz, a torbę zatrzymaj. Nie będzie mi potrzebna. – Powiedziałem tak dlatego, że kiedy do niego podszedłem bliżej, poczułem okropny smród, który odebrał mi ochotę na wysypanie zawartości torby do jego rąk. Ślepiec nawet mi nie podziękował. Wyciągnął rękę, chcąc schwytać połę mego płaszcza, i lękliwie prosił:

– Wieczór nadchodzi, noc blisko, a nie przyszli zabrać mnie z tego miejsca, w które rano przyprowadzili. Miej litość, miłosierny człowieku, zaprowadź mnie do miasta. Tam znajdę drogę, a tutaj, poza murami, zabłądzę, potknę się na kamieniach i spadnę w przepaść.

Już sama myśl, że miałbym dotknąć tej strasznej istoty, której raczej nie można było nazwać człowiekiem, była dla mnie odrażająca. Dlatego dziękowałem losowi, że zdążyłem uchylić się od jego ręki. Szybko poszedłem dalej, usiłując nie słuchać jego jękliwego głosu i gwałtownego stukania laską, którym chciał widocznie rozładować swoje rozczarowanie. W duchu ganiłem jego niewdzięczność. Przecież dostał ode mnie smaczne jedzenie i zupełnie dobrą torbę!

Przeszedłem już jakieś dziesięć kroków, gdy doznałem nagle takiego uczucia, jakbym uderzył o mur. Coś zmusiło mnie, bym się odwrócił i obejrzał. Ślepiec odzyskał nadzieję i jęczał głośno:

– Miej zmiłowanie nad ślepcem, ty, który widzisz. Odprowadź mnie do miasta, a będę cię błogosławił. W ciemności nocy zmarznę, psy będą po mnie skakać i lizać moje rany.

Opamiętałem się. Kto tu jest ślepy, ta śmierdząca istota czy ja? Przecież oddanie jedzenia nie było prawdziwie dobrym uczynkiem, skoro go nie potrzebowałem. Naprawdę dobrym uczynkiem byłoby doprowadzenie żebraka do bramy miasta. Ale sama myśl o dotknięciu czy choćby znalezieniu się w pobliżu ślepca była tak odrażająca, że zrobiło mi się niedobrze. Bez zastanowienia powiedziałem:

– Dróg jest wiele, niektóre prowadzą na manowce. Skąd wiesz, że nie sprowadzę cię z drogi i nie zrzucę w przepaść, żeby się od ciebie uwolnić?

– Pokój tobie, pokój tobie – wołał z nadzieją i strachem nie ruszając się z miejsca; cofnął tylko laskę. – Ufam ci. Cóż innego mogę uczynić, jeśli nie ufać, że mnie doprowadzisz? Przecież sam nie znajdę drogi.

Te słowa trafiły mi do serca. Wszak sam oczekiwałem, że ktoś mnie poprowadzi, bo nie znałem drogi! Wspomniałem przeżytą we śnie obecność tajemniczej istoty, która zniknęła, gdy otworzyłem oczy. Zdecydowanym krokiem podszedłem do ślepego, obydwiema rękami złapałem kościste nadgarstki i podniosłem go z ziemi. Podał mi jeden koniec laski, mówiąc pokornie, bym go schwycił, a wówczas nie pobrudzę swoich szat. Myśl, że będę go ciągnął jak bydlę na postronku, wydała mi się wstrętna. Ująłem go pod ramię i poprowadziłem. Mimo tego podejrzliwie badał laską drogę przed sobą, albowiem ta ścieżka wzdłuż Cedronu nie miała bynajmniej równiutkiej rzymskiej nawierzchni.

Posuwaliśmy się bardzo wolno, bo ślepiec był chudy i słaby, aż kolana się pod nim uginały. Trzymałem go za ramię, a zdawało mi się, że trzymam ogryzioną kość. Spytałem zniecierpliwiony:

– Dlaczego wyprowadzili cię tak daleko od bramy, skoro nie możesz sam wrócić do miasta?

– Och, cudzoziemcze, jestem za słaby, żeby dbać o swoje interesy przy bramie. Kiedy miałem siły, żebrałem przed Świątynią.

Najwyraźniej uważał, że był to powód do dumy. Powtórzył tę informację kilkakrotnie, czemu się w duchu dziwiłem, sądząc, że nawet tak żałosna istota mogłaby wymyślić coś, co przyniosłoby jej więcej chluby.

– Dbałem o swoje sprawy i biłem innych tą lagą, choć jestem ślepy – chełpił się. – Ale jak osłabłem, sam zacząłem zbierać guzy i siniaki. W końcu wyrzucili mnie spod bramy i muszę codziennie prosić kogoś miłosiernego, żeby mnie wyprowadził za miasto. W świętym mieście jest mnóstwo żebraków, a wielu z nich ma dużo sił.

– Obmacał poły mego płaszcza i zauważył: – Uszyto go z dobrego materiału. I pachniesz ładnie, cudzoziemcze. Na pewno jesteś bogaty. Czemu wędrujesz poza murami miasta bez przewodnika? Czemu nikt nie biegnie przed tobą, aby wołać o wolną drogę dla ciebie?

Nie musiałem mu niczego wyjaśniać, ale powiedziałem:

– Sam muszę znaleźć swoją drogę. – Przyszło mi do głowy spytać go: – Czy słyszałeś o królu żydowskim, Jezusie Nazarejskim, którego ukrzyżowano? Co o nim myślisz?

Ślepy rozgniewał się, zaczął się trząść i wygrażać laską, wołając:

– Wiem, dosyć się nasłuchałem o tym człowieku! Dobrze, że go ukrzyżowali!

– A mnie mówiono – rzekłem zaskoczony – że był to dobry i miłosierny człowiek, że uzdrawiał chorych i zapraszał do siebie ciężko pracujących, zapewniając im chwilę spokoju.

– Aha, spokoju – zakpił złośliwie ślepiec. – Wszystko chciał zburzyć i zniszczyć, nawet Świątynię. To był buntownik i nieżyczliwy człowiek. Powiem ci coś. Koło sadzawki Betesda zawsze leżał na macie uczciwy sparaliżowany żebrak. Od czasu do czasu pozwalał wrzucać się do sadzawki. Jak daleko sięga ludzka pamięć, nikt w tej sadzawce nie ozdrowiał, chociaż czasami woda w niej się burzyła. On nie liczył na uzdrowienie, rozumiesz, ale przez to wrzucanie budził współczucie i dobrze mu się żebrało w cieniu Owczej Bramy. Ten Jezus wpadł tam jednego razu i pyta go, czy chce wyzdrowieć. Sparaliżowany odpowiedział wykrętnie, że zawsze kto inny zdąży przed nim wejść do wody, kiedy się wzburzy. Wtedy Nazarejczyk kazał mu wstać, wziąć swoją matę i iść.

– I ten człowiek wyzdrowiał? – spytałem z niedowierzaniem.

– A jakże, wyzdrowiał, wziął matę i chodził – zapewnił ślepiec.

– Taką moc miał ten Galilejczyk! Ale żebrak stracił źródło utrzymania, z którego czerpał przez trzydzieści osiem lat, i teraz, choć stary, musi się utrzymywać z pracy swoich rąk, bo prawo już nie pozwala mu żebrać – rozgoryczenie ślepca wzrastało. – Na dodatek to się stało w dzień szabatu. Biedaczysko, kiedy niósł matę, natknął się na kapłanów, no i awantura. Ale to jeszcze nie wszystko! Jezus zatrzymał go na drodze i zagroził, że jeśli będzie jeszcze grzeszył, to mu się co gorszego przytrafi. Wtedy on w obronie własnej wskazał Jezusa kapłanom, wydał go i zaświadczył, że go uzdrowił i kazał mu nieść matę w szabat. Ale cóż mogli kapłani? Jezus miał wielu zwolenników. Bluźniąc głosił, że ma prawo łamać szabat i pracować w dzień święty, jak jego ojciec. A wiesz, za czyjego syna się podawał? Bożego! Widzisz więc, że trzeba go było ukrzyżować.

Z mojego milczenia ślepiec wywnioskował, że mam odmienne zdanie, toteż dodał jeszcze:

– Jak by to było na świecie, gdyby zniszczono Świątynię? Skąd kalecy czerpaliby środki do życia, gdyby nie było bogatych grzeszników, którzy rozdawaniem jałmużny odkupują swoje winy?

– Uderzył lagą kamień przed sobą i opowiadał ze złośliwą satysfakcją: – Wtedy, wczesnym rankiem, ja też byłem wśród tych, co krzyczeli: „Ukrzyżować, ukrzyżować!" Nawet Rzymianin wahał się, czy go skazać, bo nie zna naszych praw, a zresztą oni zawsze cieszą się, gdy ktoś obraża Świątynię i Boga. Wszyscy prawdziwi żebracy są zależni od Świątyni i od władzy porządkowej. Dlatego szybko nas skrzyknięto, żebyśmy wołali z gromadą innych. Prawdę mówiąc, sam krzyczałem: „Wypuścić Barabasza!" Barabasz był niewinny w porównaniu z Jezusem. Nie zrobił nic złego, on tylko ukatrupił Rzymianina.

– Nie rozumiem cię – powiedziałem. – Musisz być bardzo zły, skoro się tym chełpisz. Gdybyś w niego uwierzył, może zdołałby uzdrowić i ciebie?

Ślepiec zwrócił ku mnie puste oczodoły i zuchwale wyszczerzył resztki zębów.

– A ty coś za jeden, że tak gadasz? Na pewno jesteś trefny, skalany – skowytał. – Lepiej byś mnie prowadził za laskę, żebym nie musiał cię dotykać. Bóg Izraela jednym tchnieniem spaliłby cię na popiół, gdybym cię przeklął. Skoro jesteś zwolennikiem Jezusa, to niech cię żywcem zje robactwo.

Syczał na mnie z nienawiścią, aż czułem jego cuchnący oddech, a jednocześnie kurczowo się wczepił w mój płaszcz, tak że nie mogłem się od niego uwolnić.

– Patrzcie go, jaki mądry! – szydził, wskazując palcem swoje oczodoły. – Bóg nie może zwrócić mi raz wyrwanych oczu. Zresztą wcale nie chcę odzyskać wzroku, co by mi przyszło z oglądania świata?!

Uwolniłbym się, gdybym go uderzył, ale nie mógłbym nań podnieść ręki. Choćbym nie wiem jak chciał, nie mógłbym.

– Uspokój się, moje ty niewiniątko – powiedziałem. – Brama jest blisko, doprowadzę cię, tylko uważaj, żebym cię nie skalał.

– Gdybym był silniejszy… – westchnął. – Pokażę ci coś, cudzoziemcze.

Nagle niespodziewanie chwycił mnie od tyłu za gardło, a kościste kolano wbił w plecy. Czułem, jak drugą ręką po omacku szuka sakiewki z pieniędzmi. Gdyby rzeczywiście był silniejszy, mógłbym się znaleźć w niebezpieczeństwie, bo żadnej pomocy nie mogłem się spodziewać. Z łatwością jednak uwolniłem się z jego ohydnych rąk.

– Dałem ci nauczkę, cudzoziemcze – powiedział dysząc. – Ucz się! Nigdy nie spełniaj bez namysłu próśb nieznajomych, spotkanych na pustej drodze i nie odprowadzaj żebraków! Gdybym był silniejszy, tobym cię obezwładnił i przywołał na pomoc kamratów. Straciłbyś ten piękny płaszcz i sakiewkę. A gdybym był złośliwy, kciukami wgniótłbym twoje ślepia, żebyś nie mógł mnie rozpoznać i wydać. Tak, tak! A gdybyś był Rzymianinem, z radością bym cię zatłukł.

– Dzięki za ostrzeżenie! – zadrwiłem. – Dlaczego sądzisz, że nie jestem Rzymianinem?

– Żaden Rzymianin nie zechciałby mnie prowadzić. Od Rzymianina nie można oczekiwać miłosierdzia. Dostałbym kopniaka albo biczem po gębie. Oni tylko budują drogi i wodociągi i pilnują miar i wag. A ty niewiele wiesz o podłości tego świata.

Dochodziliśmy już do zbiorników wody w pobliżu bramy. Spytałem:

– Znasz tego sparaliżowanego, o którym opowiadałeś? Czy naprawdę jest zły na uzdrowiciela?

– Ja go nie znam – przyznał ślepy. – Powtórzyłem, co słyszałem. Ale czemu Jezus uzdrowił tylko jego? Czemu nie uzdrowił nas wszystkich? Czemu jeden dostąpił miłosierdzia, a drugi do końca życia musi być kaleką? Przyznaj, że mamy swoje powody, aby mówić źle o uzdrowicielu.

– A słyszałeś, że ten Jezus wstał z grobu trzeciego dnia?

– Babskie gadanie – zasyczał, krztusząc się ukrywanym śmiechem. – Ty w to wierzysz? – W jego śmiechu równocześnie dawało się wyczuć skryty żal i jawne szyderstwo. – Wiadomo, że uczniowie wykradli ciało z grobu, żeby lud oszukiwać aż do końca! Bóg gdzieś tam jest i niech sobie będzie. Ale tu, na ziemi, nie ma innej władzy, tylko pieniądz i pięść.

Gorączkowo macał laską po poboczu drogi, aż natrafił na kamień, który podniósł i podetkał mi pod nos, krzycząc:

– To jest kamień! Wierzysz, że zmieni się w chleb? Tak samo nie może się zmienić świat! To jest świat nienawiści, zbrodni i rozpusty, chciwości i zemsty. Bóg Izraela też jest Bogiem zemsty. Rzymian czeka zły koniec, ale to nie będzie zasługa Galilejczyka!

Duszę ogarnął mi dziwny chłód, kończyny zdrętwiały.

– Jezusie Nazarejski – mówiłem cicho – jeśli byłeś i jesteś królem żydowskim, jeśli jesteś w swoim królestwie, a twoje królestwo aż tu się rozciąga i trwa, zamień ten kamień w chleb, a uwierzę w ciebie.

Ślepiec wsunął laskę pod pachę i miętosił kamień. Nagle bryłka ugięła się pod jego palcami. Z niedowierzaniem zdmuchnął z niej pył i podniósł do nosa, żeby powąchać. Z jeszcze większym niedowierzaniem odskrobał palcem kawałek, wsadził do ust, pogryzł i przełknął.

– Ależ to nie kamień, to ser! – zawołał, ganiąc swoją głupotę.

Ja też odskrobałem kawałek bryłki i spróbowałem. To był naprawdę kawałek wyschniętego, mocno odciśniętego sera! Z pewnością wypadł z chłopskiego kosza, pokrył się kurzem drogi i na pierwszy rzut oka nie można go było od kamienia odróżnić.

– Jesteś magiem? – spytał podejrzliwie ślepiec, żując kawałek sera. – Zamieniłeś kamień w ser przywołując imię Nazarejczyka.

– Ser czy chleb, wszystko jedno, i to, i to jest pożywieniem. Skoro Jezus potrafi zamienić kamień w ser na wezwanie swego imienia, to ty powinieneś uwierzyć w jego zmartwychwstanie.

Ale już w chwili, gdy to mówiłem, zacząłem w duchu wątpić i zastanawiać się, czy podświadomie nie zauważyłem odmienności tego pozornie zwykłego kamienia, który ślepiec po omacku znalazł na drodze. Byłby to dziwny przypadek, ale przecież zdarzają się jeszcze dziwniejsze.

Ślepiec okazał się człowiekiem praktycznym. Szybko wepchnął ser do torby, jakby się bał, że mu go wyrwę, i zaczął obstukiwać laską inne kamienie przydrożne. Potem rzucił się na kolana i podnosił je. Ale kamienie, choć tak samo okrągłe jak ser, były kamieniami i kamieniami być nie przestały, rychło więc dał temu spokój.

Wyszliśmy z doliny Cedronu na drogę wiodącą ku bramie i wkroczyliśmy w głęboki cień miasta. Za nami zachodzące słońce czerwieniło szczyty gór. Rozglądałem się wokoło w obawie przed przywidzeniami, wreszcie głośno poprosiłem:

– Jezusie, synu Boży, zmiłuj się nade mną niedowiarkiem!

Nagle padł na mnie oślepiający błysk światła. Ogarnęło mnie poczucie nierzeczywistości, przez chwilę, podobnie jak w czasie snu w domu Łazarza, prawdziwszej niż realność ziemi i kamienia. Ślepiec niczego nie zauważył, tylko prosił ze skargą w głosie:

– Nie wzywaj tego człowieka, nie wzywaj jego imienia, jeśli on rzeczywiście zmartwychwstał. Jego krew przecież padła i na mnie.

Światło zniknęło tak samo nagle, jak się zjawiło. Oślepiony wzniosłem rękę, pragnąc zatrzymać to błogie uczucie. Ale już z powrotem padł na mnie posępny cień murów i odczuwając ciężar własnego ciała wróciłem na ziemski padół. Spoglądałem na oświetlane blaskiem zachodzącego słońca strome szczyty za doliną i myślałem rozsądnie, że to jakaś błyszcząca powierzchnia na moment odbiła na mnie jego promień. Tak właśnie lusterkiem rzuca się „zajączki", igrając ze światłem.

Trwała jednak we mnie świadomość rzeczywistej obecności Jezusa i jego Królestwa. Ta skryta świadomość była silniejsza od mojego rozsądku: chciałem wierzyć. W duchu myślałem: „Czemu niepotrzebnie się spieszę, dlaczego chciałbym wszystko wiedzieć natychmiast i w pełni?"

– No chodź – chwyciłem ślepca za rękę. – Jeszcze tylko parę kroków i będziemy w mieście.

– Droga jest stroma – ślepiec opierał się i wyrywał. – Dokąd mnie wiedziesz? Chyba nie zamierzasz wciągnąć mnie na szczyt i zepchnąć w przepaść, żeby się odegrać za tego, do którego ukrzyżowania się przyczyniłem?

– Niewiele o nim wiem, ale nie przypuszczam, by zmartwychwstał, żeby się mścić. Nie, na pewno nie.

Wartownicy w bramie znali ślepca i pozdrawiając go jakimś złośliwym przezwiskiem pytali, ile w ciągu dnia zdołał zebrać. Zapewne przeszukaliby go, gdyby nie moja obecność. Mnie się o nic nie pytali, ponieważ material mego pozbawionego frędzli płaszcza i wypomadowana głowa mówiły same za siebie.

Ślepiec uspokoił się, gdy usłyszał głosy wartowników. Wymacał laską znajomą drogę, wyrwał mi się i zaczął uciekać. Koło bramy był mały placyk, przy którym siedzieli kalecy i wyciągając dłonie monotonnymi glosami prosili o jałmużnę. Miasto kończyło roboty wieczorne, z domów unosiły się zapachy gorącej zupy, pieczonego chleba, czosnku i oliwy.

Ślepiec wyprzedził mnie znacznie. Wymachiwał laską i po imieniu wołał swoich kompanów.

– Izraelici, człowiek, który idzie ze mną, przyprowadził mnie tu. Świadczę, że jest opętany. W moim ręku przemienił kamień w ser, wzywając imienia ukrzyżowanego Jezusa. Ukamienujcie go! Na pewno jest uczniem tamtego i ściągnie na nas złe moce!

Po omacku chwycił garść świeżego łajna i cisnął w stronę, skąd dochodziły go odgłosy moich kroków. Trafił i pobrudził mi płaszcz. Widząc to, żebracy ujęli go, prosili mnie o wybaczenie, a jego ostrzegali:

– Czyś ty postradał nie tylko oczy, ale i rozum? Przecież to bogaty cudzoziemiec! Jakże taki mógłby być uczniem Nazarejczyka? On nie jest Galilejczykiem, to widać po jego twarzy.

Jeden przez drugiego zaczęli szlochać, wyciągać błagalnie ręce i demonstrować swoje kalectwo. Rozdzieliłem między nich parę groszy, a potem zdjąłem zabrudzony płaszcz, narzuciłem go na ślepca i śmiejąc się głośno powiedziałem:

– Masz ten płaszcz, który tak chciwie obmacywałeś. Niech ci się w życiu przyda, abyś nie marzł, jeśli kiedyś zostaniesz na noc przy drodze, bo nie znajdzie się nikt, kto by cię odprowadził.

– No, czy teraz wierzycie, że jest opętany?! – ślepiec wygrażał pięściami i krzyczał do swych towarzyszy. – Gdybym go uderzył w jeden policzek, on nadstawiłby mi drugi! Taki jest głupi!

Te słowa zwiększyły mą radość. Być może wypełnianie nauk Jezusa Nazarejskiego nie jest aż tak niemożliwe, jak początkowo myślałem, bo oto gdy spróbowałem odpłacić dobrem za zło, ogarnęła mnie radość i uczucie pewności, że tak właśnie należy postępować. Gdybym pobił ślepca albo oskarżył go przed wartownikami, wówczas wyrządziłbym większe zło, niż mnie wyrządzono.

Żebracy przypochlebnie wtórowali mi śmiechem i tłumaczyli swemu kamratowi:

– Ależ on nie jest opętany, tylko pijany, nie widzisz tego? Tylko pijany mógł oddać ci ściągnięty z własnych pleców płaszcz! Tylko ten, kto ma w czubie, mógł cię prowadzić do miasta i śmiać się, gdy mu ubliżałeś.

W pewnym sensie mieli rację, choć to nie wino, a jakieś nieziemskie upojenie szumiało mi w głowie i zmuszało do głośnego śmiechu; przez to upojenie nie wstydziłem się ludzkich spojrzeń, kiedy szedłem przez miasto jedynie w tunice. Powtarzałem w duchu, że przecież wszystko można było wcześniej przygotować, tylko nie ten wyschnięty ser, który wytropił ślepiec w stercie identycznych okrągłych kamieni.

Żona syryjskiego handlarza aż klasnęła w ręce, ujrzawszy mnie wchodzącego do domu w samej tunice, a mój gospodarz bardzo się przestraszył, bo sądził, że dostałem się w łapy rozbójników. Ale ja tylko się śmiałem, gdy zaś wysłałem go, by kupił mi nowe szaty, uspokoił się i też myślał, że się upiłem i gdzieś zgubiłem płaszcz.

Wielokrotnie prosząc mnie o wybaczenie, przyniósł bardzo ładny pasiasty płaszcz wełniany, ozdobiony w rogach maleńkimi frędzelkami. Skubał i miętosił materiał, aby zademonstrować, że to doskonała i bezbłędnie ufarbowana judejska wełna. Zapewnił mnie również, że wytargował dla mnie przystępną cenę, i wyjaśnił:

– To żydowski płaszcz, bo gdybym chciał kupić zagraniczny, musiałbym iść aż na forum i zapłacić wielokrotnie drożej. Te frędzelki można obciąć, chociaż nikt nie zabroni ci ich nosić, zwłaszcza jeśli nadal będziesz zapuszczać brodę. Sam też się boję i szanuję Boga Izraela. Niekiedy chodzę do przedsionka Świątyni i składam dar w puszce ofiarnej, żeby mi handel dobrze szedł.

Spoglądał na mnie z chytrym uśmieszkiem w czarnych oczach i dokładnie rozliczył się z pieniędzy, kładąc po jednej monecie na mojej dłoni. Chciałem mu zapłacić za usługę, ale zaprotestował podniesieniem ręki i rzekł:

– W żadnym wypadku nie wezmę od ciebie ani grosza, bo sklepikarz zapłacił mi już za pośrednictwo. Jesteś dziś zbyt hojnie nastawiony, więc nie wychodź wieczorem z domu. Idź do pokoju i śpij, aż wytrzeźwiejesz. Przedtem zjedz zupę, którą ugotowała moja żona. Ona dodaje dużo cebuli i takie przyprawy, że jutro głowa nie będzie cię bolała. – Ponieważ się nie ruszałem z miejsca, zaniepokojony pokręcił głową, rozłożył ręce i zawołał: – Dobrze już, dobrze, życzę ci jak najlepiej. Skoro jednak tak bardzo chcesz, poślę syna, żeby kupił jeszcze miarkę słodkiego wina, ale proszę, nie pij więcej i nie łaź nocą po schodach. Jeszcze złamiesz kark albo wpadniesz w złe towarzystwo.

Usiłowałem się bronić i mamrocząc wyjaśniałem, że wcale nie jestem pijany. Wzniósł ręce w geście rozpaczy i rzekł:

– Twarz ci płonie, a oczy błyszczą, więc niech będzie, jak chcesz. Poślę po młodą niewiastę, która obcuje z cudzoziemcami. Ale ona może przyjść dopiero po zmroku, inaczej straciłaby dobrą opinię. Weź się w garść do jej przyjścia. Ona zatrzyma cię w łóżku, zaśniesz jak niemowlę. Nie potrafi grać ani śpiewać, ale jest zdrowa i pięknie zbudowana, na pewno uśpi cię bez śpiewania kołysanek.

Był głęboko przekonany, że mnie rozumie i wie, czego potrzebuję. Z wielkim trudem udało mi się wyperswadować te pomysły. Ku jego zadowoleniu położyłem się, osobiście okrył mnie nowym płaszczem. Po pewnym czasie jego córka przyniosła parującą misę z treściwą zupą. Osłaniając ręką usta i wstydliwie chichocząc patrzyła, gdy jadłem. Pikantna zupa aż paliła w gardle, a dzięki jej ciepłu jeszcze wzrosło we mnie zawrotne wrażenie dobrego samopoczucia.

Dziewczyna napełniła dzban wodą, lecz po jej wyjściu nie mogłem wytrzymać w łożu. Cichutko, na palcach wyszedłem na płaski dach, nad którym płonęły gwiazdy; otulony nowym płaszczem słuchałem milknących odgłosów miasta i oddychałem rześkim powietrzem. Od czasu do czasu delikatny powiew wiatru musnął rozpaloną twarz, a mnie się wydawało, że to nie wiatr, ale czyjaś niewidzialna ręka. Drżał we mnie czas ziemski i padał wokół pył ziemny, jednakże po raz pierwszy w życiu coś mnie zapewniało, że jestem czymś więcej niż tylko prochem i cieniem. Ta świadomość uczyniła mnie cichym i pokornym. W ciemności nocy słałem modlitwę: „Zmartwychwstały synu Boga, zabierz z mego umysłu całą zbędną wiedzę. Przyjmij mnie do swojego Królestwa. Zaprowadź do jedynej drogi. Może jestem wariat, chory, zaczarowany przez ciebie. Ale wierzę, że na tym świecie nie ma większego niż ty."

Obudził mnie rozdzierający ryk świątynnych trąb. Jutrzenka barwiła skraj nieba i pierwsze promienie słońca oświetlały odległe szczyty gór, ale miasto wciąż pozostawało pod władzą sinawej szarości. Umysł miałem jasny, choć skostniałem i dygotałem z zimna. Otuliłem się szczelnie połami płaszcza, wróciłem do pokoju i wśliznąłem się do łoża. Chciałem się wstydzić nocnych rozmyślań, lecz nie potrafiłem. Stan upojenia przeszedł, ale nadal byłem jakby natchniony. Dlatego siedziałem w domu i spokojnie hodowałem brodę, beznamiętnie opisując w dzienniku wszystko, co mi się ostatnio wydarzyło. Kiedy skończę, pójdę do Bramy Wodnej. Gdzieś we mnie tkwi przekonanie, że wszystkie moje dotychczasowe i przyszłe przeżycia mają swój cel, że ktoś je dla mnie zaplanował, i to przekonanie napawa mnie poczuciem bezpieczeństwa. Może pisałem o bzdurach, ale nie wstydzę sjęlani jednego słowa.

Загрузка...