ŚLADY NA LODZIE

Olbrzymia ławica lodowa rozciągała się pod czarnym niebem arktycznej nocy. Zdawać by się mogło, że nawet cisza tutaj zamarzła i tylko dzwoni słabiutko w podmuchach polarnego wiatru. Jedynie od czasu do czasu dobiegało z oddali słabe jak cisza skrobanie i tarcie, spowodowane morskimi prądami skrytymi przed mrozem pod metrową warstwą spojonych ściśle bloków kry. Zimne światło gwiazd odbijało się drobniutkimi łyśnięciami na powierzchniach lodowych brył, przebijających śnieżną pokrywę ostrokanciastymi wierzchołkami.

I nagle coś pod lodem zabłysło, zabulgotało — pokrywa lodowa pękła z głośnym hukiem. Ze szczelin trysnęły fontanny wody i lodowych wiórów, wyziewy gorącej pary uniosły się nad pęknięciem jak obłoki z cukrowej waty. Na kilka sekund wróciła cisza, lecz nie trwała długo — z pęknięcia w ślad za kłębami pary zaczął wyślizgiwać się obły, wypukły kształt. A potem zagadkowe „coś” rozprysnęło się ze straszliwym łoskotem, potężny słup jaskrawego ognia na moment wzniósł się do czarnego nieba, rozlał po nim krótkotrwałą łuną i zgasł równie szybko, jak zapłonął, pozostawiając po sobie tylko nieregularną jamę w krze — w dziurze o niemalże stumetrowej średnicy kotłowała się połyskująca tłusto, ciemna woda…

Ciemność i cisza arktycznej nocy robiły po tym widowisku podwójnie wielkie wrażenie — o ile jakiś człowiek zobaczyłby to wszystko w owej chwili. Zobaczyłby zresztą więcej; porozrzucane dookoła szczątki jakiejś konstrukcji, wbite w lód siłą potwornej eksplozji. W czarnobiałej dali spoczywało coś w rodzaju elastycznej puszki czy półprzeźroczystego kokonu, kryjącego w sobie ciało jakiegoś człowieka. Nie żył on jednak. Nie żył już wtedy, kiedy pękający lód cisnął kokonem o jakiś sterczący blok zamarzniętej wody…

Wir w przerębli uspokajał się. Podmuch mrozu wytrącił z powietrza na ziemię resztki pary wodnej, potem zaczął cienką warstewką lodu zasnuwać czarną wodę. Znowu niepodzielnie zapanowała ciemność i tylko na południu — daleko, daleko na horyzoncie — unosił się niezmiernie słaby, widmowy blask, taki jak rzucona na niebo łuna wielkiego, oddalonego miasta. Bądź co bądź wybrzeże najbliższego kontynentu odległe było o sto kilometrów co najmniej. Biegun leżał o wiele bliżej…

* * *

Komora wiertnicza na dnie morza wibrowała pod naciskiem przegrzanych gazów, które zbyt wąskimi przewodami wylewały się z głębi szybu. Człowiek przebiegł spojrzeniem po skalach wskaźników i uśmiechnął się zadowolony — po przełączeniu ogniw laserowych znacznie wzrosła wydajność głowicy, ale — tu mężczyzna zmarszczył brwi — dopływ energii elektrycznej do dział wiertniczych przez główny kabel zasilania wzrósł nieco ponad maksymalną granicę. — No, nic, powinno wytrzymać jeszcze trochę — pomyślał. — Ale koniecznie trzeba będzie stosować przewody o większej przewodności…

Patrzył teraz z zadowoleniem na swoje obliczenia — zgodnie z nimi udoskonalony system głowicy wiertarki wżerał się pionowo w skały z podwójną prędkością. Sugerowało to, że obliczenia były prawidłowe, ale inżynier Edward Poliński nadal uważał, że jeszcze za wcześnie, by mówić o sukcesie.

Jego ręka machinalnie powędrowała do kieszeni na piersi — dopiero po chwili inżynier przypomniał sobie, że szukany po wszystkich zakamarkach ubrania list z dyrekcji swojej firmy zostawił w mieszkaniu. Informowano go w nim, że zostanie odwołany ze swojego dotychczasowego miejsca pracy, aby mógł objąć kierownicze stanowisko w Zakładach Budowy Sprzętu Laserowego. Wiadomość ta zmusiła go do maksymalnego przyspieszenia swojej pracy nad metodą wierceń plazmowych. I ta sama wiadomość spowodowała, że znalazł się tutaj — na stanowisku LB71 w dniu wolnym od pracy. Pragnął przed odjazdem z Arktyki zostawić tu coś istotnego — swój wynalazek, mający od dziś służyć wszystkim poszukiwaczom ropy w podmorskich okolicach bieguna.

Mężczyzna oderwał wzrok od urządzeń pomiarowych. Podszedł do stojącego nie opodal stołu, między rozrzuconymi na jego blacie brulionami rysunków znalazł czystą kartkę i już po chwili zatonął w jakichś skomplikowanych obliczeniach. Martwiły go niektóre niezgodności obliczeń z praktyką — może rzeczywiście powinien był ograniczyć główne zasilanie, żeby tym łatwiej sterować mocą i działaniem całego agregatu wiertniczego?

Nagła cisza sprawiła, że z zaskoczeniem poderwał się od stołu, zerknął w monitor — wibrujący, syczący przepływ gazów z wywierconego szybu od dobrej chwili ustał. Widać zbyt długo pozostały bez nadzoru przeciążone ogniwa głowicy. Może nadmiar wytopionej magmy sprężył się gdzieś w głębi szybu jak ogromny korek? Mężczyzna skoczył ku pulpitowi rozrządu, lecz nim jego dłoń dosięgnęła wyłącznika zasilania głowicy, z korpusu pompy magmowej wystrzeliły potężne wentyle, uderzyły z impetem o osłonę komory. Wstrząs odepchnął człowieka od pulpitu — skoczył znowu, ale już jęknęły pierwsze sygnały alarmowe, a potem wybuchło piekło! Strumień lawy i sprężonych gazów wypływał z szybu jak gejzer, tryskał z przeraźliwym wyciem w lodowatą wodą, zamieniał ją w skotłowane, śmigające ku lodom na powierzchni pęcherze wrzącej jeszcze pary. Światło w komorze przygasło i jednocześnie wstrząsy wzmogły się tak, że człowiek zrezygnował z prób podporządkowania sobie rozregulowanych urządzeń — z trudem doczołgał się do śluzy wyjściowej, by przez wąski otwór wepchnąć się do kapsuły ratowniczej.

W panice szukał przycisku uruchamiającego katapultę, kiedy następne potężne uderzenie rozwaliło trzeszczące ściany. Kopulasta konstrukcja została wyrwana z betonowych kotw w dnie morza i odrzucona strumieniem gazów od ujścia szybu. Słup piekielnego ognia zmieszanego z pęcherzami pary zaczął wznosić się coraz wyżej, porywając ze sobą obłe jajko komory — po chwili metrowa warstwa lodu na powierzchni morza pękła z ogłuszającym trzaskiem. Tak zginął inżynier Edward Poliński dnia siedemnastego kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku…

* * *

Łódź patrolowa UMB 104 — płynęła niezbyt szybko przez sektor KL 9. Ruchliwy promień światła z obracającego się reflektora przesuwał się badawczo po lodowej pokrywie nad łodzią. Drugi — równie jasny strumień — przebijał się aż na dno morza, zaś trzeci — kołyszący się bez przerwy jak wahadło — prześwietlał ciemną wodę do odległości dwustu metrów przed dziobem łodzi. Wszystkie stanowiska obserwacyjne były zajęte, choć UMB podążała w tej chwili najzupełniej pustym szlakiem. A jeszcze przed dwoma dniami aż roiło się tutaj od kesonów i uwijających się wzdłuż i wszerz łodzi i batyskafów. Jedynie od czasu do czasu widoczne były z dala słupy potężnych świateł. Oznaczały one co ważniejsze punkty podmorskiej kolonii: reaktor jądrowy, magazyny kontenerów, stacje pomp, wężowiska rurociągów, poszczególne stanowiska z komorami wiertniczymi i kompleksy kopuł mieszkalnych. Podświetlony tymi łunami pancerz arktycznych lodów robił wrażenie grubej, opalizującej mlecznym blaskiem warstwy chmur — tylko gdzieniegdzie poszarpane podnóża gór lodowych psuły ten łudząco spokojny obraz.

Łódź patrolowa dopłynęła do granicy sektora LM 10 — słupy świateł stały się cokolwiek rzadsze. Tu zaczynały się zewnętrzne granice pola wiertniczego. Łódź nie osiągnęła jeszcze północnego punktu zwrotnego Nieft’1, kiedy hydrofon w kabinie sterowniczej odtworzył jakiś silny, podwodny zgiełk czy szum, przerywany co chwilę mocniejszymi, dalekimi odgłosami. Posterunek nasłuchu zidentyfikował je szybko jako typowe dźwięki wrzenia erupcyjnego przy gwałtownym wybuchu gazu ziemnego. Kierując łódź w tamtą stronę komendant zamierzał właśnie o poczynionych obserwacjach zameldować swojej centrali, kiedy już odezwało się stanowisko dowodzenia. Wydany rozkaz potwierdził tylko zamiar komendanta: bezzwłocznie skierować się ku stanowisku wiercenia laserowego numer siedemdziesiąt jeden i tam przedsięwziąć dokładne badania sytuacji. Bezzwłocznie to bezzwłocznie — komendant kazał obsłudze zwiększyć obroty potężnych śrub do maksimum — łódź patrolowa pomknęła jak zwinny rekin w pogoni za ofiarą. Jednocześnie w jej wnętrzu rozpoczął się ożywiony ruch i krzątanina przy sprawdzaniu ciśnieniowych urządzeń gaśniczych i przygotowywaniu ich do pełnej gotowości do działania — wszystkie dźwignie uruchamiające sprężarki przestawiono w pozycję „Pogotowie pożarowe”. Jednocześnie nasłuchowiec próbował wśród szumu wyłowić głos autentycznego hydronamiaru przy wieży LB71, lecz żadna próba się nie powiodła, więc wysyłał co chwila nowe sygnały, rejestrując jednak w przystawce pamięciowej kolejne odgłosy wstrząsów, dobiegające z kierunku, w którym łódź od paru chwil pędziła na złamanie karku.

Po kilkudziesięciu sekundach wszystko ucichło, lecz patrol mknął równie szybko, by czym prędzej ustalić, co właściwie stało się na uszkodzonym stanowisku. Zajście było tym dziwniejsze, że był to przecież jeden z dwóch dni w tygodniu wolnych od pracy, więc większość stanowisk nie pracowała. Czynne były jedynie te, w których wymagała tego sytuacja i zaawansowanie wierceń. Bulgot, szmery i huki uspokoiły się na dobrych kilka minut przed przybyciem UMB 104 w rejon alarmu.

W całym obszarze LB 71 unosiła się nieopisana mieszanina pęcherzyków pary i gazu, rzadkiego, rozgrzebanego mułu i poszarpanych szczątków ryb, których jakaś większa ławica musiała akurat przepływać w pobliżu. Wszystko to razem tak bardzo ograniczało widoczność, że dopiero po długich kilkudziesięciu minutach można było zobaczyć, co się właściwie stało…

* * *

Podmorska sieć kablowa przekazała tylko kilka krótkich, urywanych sygnałów ostrzegawczych. Dyżurny w hali kontroli na polu naftowym „Nieft’1” mruknął zatroskany:

— Co, u licha? Najpierw to nie dokończone ostrzeżenie, a teraz wcale nie ma sygnału? — Zaczął systematycznie sprawdzać poszczególne połączenia. Automaty pospiesznie wywoływanych stanowisk zgłaszały się natychmiast. I nagle…

Jedno ze stanowisk milczało uparcie. Dyżurny zastanowił się:

— Najpierw ostrzeżenie o nadmiernym poborze mocy, teraz LB 71 milczy jak zaklęte…

Hydrofony przekazały nagle jakiś odległy łomot. Dyżurny podbiegł do pulpitu, wystukał zwinnymi palcami krótki kod wywoławczy i rzucił w mikrofon:

— Uwaga, UMB 104! Uwaga UMB 104! Otrzymaliśmy sygnał awarii z głębiny Sedova… — piekielne szumy i trzaski były jedyną odpowiedzią. Powtórzył więc:

— Uwaga, UMB 104! Sygnał awarii z głębiny Sedova! Zmieńcie kurs i płyńcie tam bezzwłocznie. Musicie jak najszybciej zbadać, co stało się przy LB 71! Uwaga… — przestał krzyczeć, usłyszawszy nareszcie potwierdzenie odbioru polecenia. Dyżurny zwrócił się teraz w stronę komputera koordynującego wszelkie prace na terenie pola naftowego. Po chwili odczytał z wyplutych przez komputer kart osobowych, że na polu naftowym przebywa w tej chwili jedynie siedmiu techników, mających wykonać jakieś niewielkie naprawy podzespołów rozrządu. Ale żaden z nich — na szczęście — nie znajdował się w obrębie głębiny Sedova. Tam wszystkie stanowiska wiertnicze były na razie nieobsadzone. Więc życie ludzkie nie było w niebezpieczeństwie!

A potem zameldowało się lotnisko na powierzchni: — Halo, Nieft’1! Na północy zauważyliśmy dziwne światło. Czerwonożółty słup ognia, który przygasł po chwili. Na razie nic więcej stamtąd nie widać. Ustaliliśmy, że przypuszczalne miejsce zderzenia pokrywa się z rejonem LM 10… — huczący głos lotnika ucichł.

Dyżurny kilka razy głośno przełknął ślinę — przeczuwał już, że musiało się stać coś bardzo złego. Najpierw te sygnały, urwane raptownie, jakby uszkodzeniu uległa kablowa sieć ostrzegawcza, potem głuche odgłosy i trzaski, a teraz jeszcze opis ognistego słupa. Ani chybi w głębinie Sedova doszło do nieprzewidzianej erupcji. Prawdopodobnie musiał to być niesamowicie silny wybuch gazów — co za szczęście, że zdarzyło się to w dniu wolnym od pracy. Inaczej na pewno nie obeszłoby się bez ofiar w ludziach. Pytanie tylko, jak do tego doszło? Stanowisko było przecież wyłączone z sieci roboczej. Czyżby jakieś silne zwarcie, które trwać musiało ułamek nanosekundy bo inaczej poszłyby bezpieczniki całego sektora, doprowadziło do samozapłonu laserowego działa w wydrążonym szybie? Szybko nacisnął czerwony klawisz — zza ściany dobiegło go najpierw wycie syreny alarmowej, a potem cztery przyciszone wybuchy. To cztery łodzie alarmowe wystrzeliły się ze swoich stanowisk, by pomknąć w rejon katastrofy.

Dotarły tam niewiele później, niż znajdująca się o wiele bliżej UMB104. A kiedy już widoczność poprawiła się, załogi wszystkich łodzi zobaczyły jedynie rozdziawiony szeroko lej w morskim dnie, z którego jeszcze wystawały resztki konstrukcji podstawy wieży wiertniczej. Proces erupcji wytłumił się samoczynnie. Ludzie byli zadowoleni, że nie doszło do wytryśnięcia ropy, co musiałoby doprowadzić do niesłychanych skażeń olbrzymiego akwenu.

Po chwili w obszarze leja krzątali się nurkowie, mający za zadanie zebrać wszelkie resztki tego, co jeszcze godzinę temu było stanowiskiem wiertniczym LB 71, aby specjalnie powołana komisja mogła później ustalić przyczynę wypadku.

Helikoptery, które codziennie odbywały loty obserwacyjne nad Arktyką, celem badania prądów morskich w rejonie pola naftowego, skierowano kilka godzin później na miejsce wypadku, by pozbierały z powierzchni lodu pozostałe ruiny konstrukcji wyrzucone na powierzchnię. Załogi śmigłowców kończyły już swoją pracę, kiedy któryś z ludzi przypadkowo dostrzegł jakiś oddalony bardziej niż inne, niewyraźny kształt. Początkowo myślał, że to jakiś niedźwiedź polarny zabłąkał się na swoje nieszczęście w rejon wybuchu. Dopiero kiedy podszedł bliżej zrozumiał, że patrzy na potrzaskany kokon ratunkowy. Wezwał kolegów i ktoś rozpoznał martwego człowieka. Ale nadal nikt nie wiedział, dlaczego polski inżynier sam, w niedzielę poszedł na swoje stanowisko pracy. I… dlaczego jego wyjazd do pracy nie został przez komputer zarejestrowany…

* * *

Janko Kaprovič włożył ostatni rysunek do grubej teczki z napisem: „Edward Poliński — Metoda wierceń przyspieszonych przy pomocy udoskonalonych głowic laserowych” i z niezadowoleniem po raz nie wiadomo który spojrzał na zegarek. Dając mu rano tę teczkę Edward powiedział, że wybiera się na pole naftowe i, że kiedy wróci wieczorem chciałby przedyskutować z Jankiem jeszcze raz swoje rysunki i obliczenia. Chodziło mu przede wszystkim o pewien uparty drobiazg, psujący bez przerwy wszelkie próby. Lecz teraz była już prawie północ, a przyjaciel jeszcze nie wrócił. Kaprovič wyszedł ze swojego mieszkania, przeszedł wzdłuż drzwi poustawianych w regularny szereg i zadzwonił do mieszkania Polińskiego. W głębi panowała głucha cisza — może Poliński wrócił zmęczony i położył się spać, zapomniawszy o umówionym spotkaniu?

Kaprovič nacisnął klamkę i wszedł do przedpokoju. Zapalił światło, zajrzał do pokoju — Edwarda na pewno w domu od dawna nie było. Na dywanie leżały porozrzucane niedbale szkice konstrukcyjne i wykonane pośpiesznie tabele. Kaprovič podniósł jeden rysunek, przyjrzał mu się uważnie — tak, to był właśnie ten nie pasujący do niczego szczegół, ale tym razem opracowany trochę inaczej. Janko zgarnął rysunki z podłogi — skoro Edek dał mu całą teczkę, to nie będzie się przecież pieklił o te rysunki. Zresztą tak czy tak przyszedłby z nimi do Janka wcześniej czy później. Pracowali przecież od pewnego czasu razem w siedmioosobowym zespole, obsługującym stanowisko LB 71 i Poliński coraz częściej prosił Kaproviča o pomoc przy wykonywaniu rysunków technicznych poszczególnych części projektowanego przez siebie urządzenia.

Janko wrócił do siebie. Po godzinie sprawdził jeszcze raz — Polińskiego nadal nie było — i poszedł do kawiarni z nadzieją, że może tam go odnajdzie. Tamtego nie było jednak ani w kawiarni, ani w barze, ani w restauracji — czyżby do tej pory siedział przy pracy w głębinie Sedova?

Zasiadł właśnie przy kieliszku w barze, kiedy usłyszał pierwsze pogłoski o katastrofie. Początkowo nikt nie brał tego poważnie. Sądzono, że jest to po prostu jakiś próbny alarm, jeden z tych, które przeprowadzano na tyle często, żeby wszyscy zdążyli się z nimi oswoić. Pogłoski jednak przybierały wciąż na sile.

Janko nie miał zaufania do poczty pantoflowej, więc machnął po prostu na wszystko ręką i najspokojniej w świecie poszedł spać pewien, że wszystko się jutro wyjaśni.

Jeszcze nie usnął porządnie, a już ktoś zaczął do jego drzwi dzwonić tak natarczywie, jakby wszystko się dookoła paliło. Janko wyskoczył z łóżka, podbiegł do drzwi, otworzył — za progiem stali Corinne Alraude i Aleksy Turbojew, członkowie tego samego zespołu badawczego, do którego należeli Janko i Edward. Wyraz ich twarzy przestraszył go — Corinne miała wielkie, przerażone oczy, a Aleksy — brwi zmarszczone w jakimś wielkim zatroskaniu.

— Nasza LB eksplodowała… Gaz… — wyjąkała Corinne.

— Doszło do samoczynnego wypływu — uzupełnił Aleksy.

— A… Edward? — zapytał Janko, zaczynający przeczuwać, że stało się coś niedobrego, choć nie umiałby po wiedzieć, co.

— Chodź z nami. Może on wie trochę więcej, niż my… — pobiegli korytarzem. Janko pogonił za nimi, dopinając pośpiesznie piżamę.

Drzwi do pokoju Polińskiego nadal były otwarte. I nic nie wskazywało, że Edward mógł tu być w międzyczasie. Janko miał mimo wszystko nadzieję, że inżynier opuścił już dawno stanowisko i że nie stało mu się nic złego. Na wszelki wypadek podbiegł do telefonu i wykręcił numer Sekcji Alarmowej. Dowiedział się, że ekipy nadal badają okolice zajścia, oraz tego, że nurkowie nie znaleźli niczyjego ciała. Dowiedział się jednak także i tego, że Poliński nie był wyznaczony do Sekcji Alarmowej.

— Może poleciał na weekend do Moskwy lub Władywostoku… Albo do Warszawy… — zastanawiała się głośno Corinne.

— A tak, przypominam sobie. Rzeczywiście mówił coś takiego dwa czy trzy dni temu — skłamał Janko. Skłamał tylko dlatego, żeby jeszcze bodaj na chwilę odwlec konieczność wypowiedzenia na głos swoich strasznych domysłów. Cudem udało mu się zachować spokój, kiedy mówił:

— Najlepiej idźmy spokojnie spać. Jutro dowiemy się wszystkiego o tym wybuchu w naszej LB…

Wróciwszy do swojego mieszkania mocno zatrzasnął drzwi i bezsilnie oparł się o ścianę. Dla niego było w tej chwili najzupełniej jasne, że Poliński na żaden weekend nie poleciał. To, że nie znaleziono niczyjego ciała, o niczym przecież nie świadczyło. Może tylko o jednym — że władze naczelne firmy jeszcze nie kojarzyły wybuchu gazu z osobą inżyniera Polińskiego, który tym razem eksperymentował samodzielnie.

* * *

Lot na tej wysokości należał do zdecydowanie nudnych — poza grubymi szkłami niewielkich okien stratolotu widać było jedynie grubą poduszkę brudnobiałych chmur. Tylko niekiedy przez dziury w tej monotonnej powłoce przeglądało coś podobnego do krajobrazu, co jednak z tej wysokości także nie było zbyt ciekawe, bo przypominało mapę o dużej skali. Dlatego też Fred Stegenbach przede wszystkim rozglądał się wokoło — po ludzkich twarzach i komfortowym wnętrzu pojazdu powietrznego, skonstruowanego na specjalne zamówienie Syberyjskiego Związku Eksploatacji Pól Naftowych. Zamówiono całą serię podobnych stratolotów po to, by oddać je do dyspozycji pracowników Związku, pragnących na przykład spędzać swoje weekendy w Paryżu, Taszkiencie, Rzymie czy Władywostoku — właściwie w dowolnym punkcie kuli ziemskiej.

Fred opuścił oczy i ponownie zajął się uważnym czytaniem dostarczonego mu już w Berlinie sprawozdania, kiedy ostatecznie zapadło postanowienie o dokooptowaniu go do składu komisji, mającej za zadanie ustalenie przyczyn katastrofy na polu roponośnym Nieft’1. Wprawdzie Stegenbach wolałby pozostać na swoim miejscu, zamiast włóczyć się gdzieś aż pod północny biegun tylko dlatego, że uznano go za jednego z najlepszych niemieckich specjalistów od techniki laserowej, ale obowiązek jest obowiązkiem i wypełnić go trzeba. Fred miał tylko cichą nadzieję, że prace komisji nie potrwają długo i znowu będzie mógł wrócić do swojego laboratorium. Przeczuwał, że jako członek tej komisji będzie musiał robić wiele, zbyt wiele rzeczy w rodzaju nurkowania pod krami w lodowatej wodzie, co zdecydowanie kłóciło się z jego ustalonymi od dawna upodobaniami. Lodowata woda, ciemność, samotność — brrr!

Bo Fred Stegenbach wcale sobie jeszcze nie wyobrażał że tam — na samym morskim dnie — kipi w tej chwili pospieszna, ożywiona praca. Na razie czytał tylko sprawozdanie, zawierające jedynie ogólne informacje o podmorskim polu naftowym Nieft’1…

„… Już w 1966 roku przypuszczano, że pod dnem Morza Północnego spoczywają skarby, które przewyższają wszelkie przewidywania najśmielszych nawet geologów.” — czytał Fred.

Potem następował długi opis geologicznego ukształtowania tego obszaru kuli ziemskiej — Stegenbach przeczytał go szybko i pobieżnie. Znał przecież te fakty doskonale, jako że jego drugą specjalnością naukową była właśnie geologia podmorska. O wiele bardziej zainteresowały go dołączone do sprawozdania zdjęcia, obrazujące aktualną pracę na Nieft’1. Były tam potężne reaktory rozszczepialne, rurociągi i wiertnicze wieże, potem wygodne i jasne kopuły mieszkalne — teraz Stegenbach zaczynał rozumieć fakt, że ponad pięćdziesiąt tysięcy młodych ludzi ze wszystkich krajów świata podążyło na wezwanie do tej — z pozoru nieciekawej i przykrej — pracy pod arktycznym lodem, że była to dla nich najprawdziwsza i najpiękniejsza życiowa przygoda.

Fred spojrzał na zegarek — do planowego końca lotu brakowało zaledwie kilku minut — i w tym właśnie momencie stratolot zakołysał się w powietrzu, opuścił ku ziemi swój ostry, rozcinający chmury dziób.

Wylądowali o czasie w ostatnich blaskach małego, dalekiego słońca, ustępującego miejsca długiej, podbiegunowej nocy.

Fred zwlekał trochę z wyjściem — już od dłuższego czasu przyglądał się z zainteresowaniem młodej, ładnej kobiecie, która przez cały okres podróży wyglądała przez okno niemalże bez przerwy. Z jej profilu Fred domyślił się, że nie patrzy ona na śnieżną gładź tak, jak inni pasażerowie, którzy widocznie przybywali tu po raz pierwszy i dziwili się rozległym widokom, lecz jak ktoś, kto nareszcie wraca do swojego ukochanego, doskonale znanego domu i wita go radośnie. Jej uśmiech — nie przeznaczony dla nikogo — zdziwił Stegenbacha. Czyżby rzeczywiście można było pokochać tę lodową pustynię?

A potem Stegenbach zobaczył miasto… Wyraźnie, jak linie rysunku technicznego rozciągały się pod nim kontury osady w środku polarnego lodu. Trzy balonowe, przechodzące jedna w drugą kopuły zgrupowane wokół wspólnego centrum. W ich wnętrzach odznaczały się małe, zielone kropki i płaszczyzny — prawdopodobnie były to drzewa i rozległe połacie trawników — między którymi wznosiły się lekkie, przestrzenne bryły kompleksów mieszkalnych. Wszystkie trzy kopuły otoczone były olbrzymim, szerokim pasem biegnącym jak koło zakreślone potężnym cyrklem. W którymś punkcie tego pasa znajdował się również i stratolot, w którym na fotelu przy oknie siedział Stegenbach. Głos stewardesy oznajmił: „Wylądowaliśmy na pasie lotniskowym Sipogrodu — centrum mieszkaniowego i dyspozycyjnego Syberyjskiego Związku Eksploatacji Pól Naftowych i zarazem jednego z największych międzynarodowych kombinatów przemysłowych państw RWPG. Położony na osiemdziesiątym drugim stopniu szerokości geograficznej Sipogrod jest zarazem najbardziej na północ wysuniętym, a więc położonym najbliżej bieguna wielkim miastem świata. W chwili obecnej na zewnątrz, na wolnym powietrzu panuje temperatura minus trzydzieści siedem stopni Celsjusza — dzisiejszy dzień był bardzo ciepły…”

Stegenbach wziął z półki swoją podróżną torbę i poszedł w kierunku tunelu przysuniętego do wyjścia ze stratolotu, prowadzącego wprost do śniegowego autobusu czekającego na pasie na ostatnich podróżnych. Fred znalazł sobie jakieś wolne miejsce przy oknie, przez które mógł widzieć wyraźnie kopułę nad miastem, ale wkrótce podniósł się mielony gąsienicami śnieżny pył i białymi jak mleko obłokami przysłonił całą panoramę — tylko chwilami przez tę zasłonę można było zobaczyć rosnącą z sekundy na sekundę wypukłą, przezroczystą osłonę osady.

* * *

Przygnębiony Fred powoli szedł wzdłuż drogi — był zmęczony po kolejnym, trzecim już posiedzeniu komisji badawczej. Teraz pragnął przede wszystkim odprężyć się trochę, wybrał się więc na daleki spacer ulicami tego imponującego, podbiegunowego miasta zaplanowanego przez doskonałych architektów tak, że właściwie z każdego jego punktu rozciągał się rozległy widok na całą okolicę. Nie było tu właściwie dróg typowo miejskich, krytych czarnym asfaltem czy też równie przykrym dla oka szarym betonem. Były po prostu szerokie, wysypane miałkim piaskiem aleje między trawnikami, kwietnikami i kępami drzew, ciągnące się pod zakreślonymi śmiało estakadami, opartymi na wysmukłych kolumnach rozrzuconych co pięćdziesiąt czy nawet sześćdziesiąt metrów — cała miejska komunikacja albo odbywała się w podziemiach, albo po tych właśnie estakadach, nic więc nie mąciło krajobrazu tego bajkowego parku. Jeżeli nie patrzyło się w górę, to nawet betonowe kolumny można było omyłkowo wziąć po prostu za pnie ogromnych, wybujałych w niebo sekwoi. A jednak Fred nie mógł w tej chwili podziwiać krajobrazu — zbyt był pochłonięty rozwojem prac swojej komisji.

Dotychczasowe badania wykazały, iż urządzenia techniczne stanowiska wiercenia laserowego LB 71 w głębinie Sedova były do chwili katastrofy w najzupełniejszym porządku. A w każdym razie były najzupełniej sprawne do chwili przekroczenia progu komory wiertniczej przez inżyniera Edwarda Polińskiego…

Aczkolwiek złoża leżały w tym miejscu znacznie płycej pod powierzchnią dna morskiego, niż początkowo sądzili geolodzy, nie sposób było obwiniać Syberyjski Związek o niedopatrzenie czy niedbalstwo, które spowodowało w końcowym efekcie śmierć inżyniera. Natomiast zachowanie zmarłego tuż przed katastrofą — niewyjaśnione przyczyny, dla których bez żadnego porozumienia z dyrekcją kombinatu samowolnie uruchomił stanowisko wiertnicze, jego tajemnicze próby przeprowadzane poza harmonogramem oficjalnych badań, jak również i to, że udał się na miejsce pracy, wbrew obowiązującym przepisom nie zgłaszając tego faktu automatycznemu rachmistrzowi połączonemu bezpośrednio z komputerem koordynacyjnym — sprawiły, że najcięższe podejrzenia skierowały się właśnie na jego osobę. Podejrzewano go o jak najgorsze zamiary względem kombinatu i gdyby żył, czekałoby go długie i męczące tłumaczenie ze swojego postępowania. Syberyjski Związek Eksploatacji Pól Naftowych uważany był powszechnie za wzorowy przykład międzynarodowej współpracy ekonomicznej, zaś bogactwa złóż były tak wielkie, że każdy europejski kraj mógł uczestniczyć w ich wykorzystywaniu, jakaż więc grupa zawistników mogła pragnąć przerwania tej zyskownej dla wszystkich inwestorów współpracy? I dlaczego właśnie Poliński — człowiek obdarzony przez firmę zaufaniem posuniętym aż do ofiarowania mu jednego z najwyższych kierowniczych stanowisk — pozwolił się wciągnąć do tego typu szkodliwej działalności? Było to podejrzenie rzeczywiście okropne. Dywersja na terenie kombinatu mogła w każdej chwili doprowadzić do wzajemnej nieufności, oskarżeń i rozbicia harmonijnej dotychczas współpracy.

W alejach pojawiało się coraz więcej przechodniów — mężczyzn i kobiet poubieranych lekko, jak w strefie śródziemnomorskiej w pełni gorącego lata, a starczyło przecież tylko popatrzeć trochę dalej — za obręb przezroczystej kopuły… Fred spojrzał i aż zatrząsł się mimowolnie — tak olbrzymi kontrast był między wnętrzem a otoczeniem kopuły. Stegenbach zaczął się zastanawiać, ile też stopni różnicy mogło tutaj wchodzić w rachubę. Nie znał wprawdzie szczegółowych pomiarów, ale nawet kiedy uwzględniał najbardziej zaniżone przeciętne, wychodziło mu, że byłoby to co najmniej sześćdziesiąt stopni. Aż strach było pomyśleć, co stałoby się, gdyby ktoś podłożył ładunek wybuchowy o dużej mocy zaledwie w jednym czy dwóch miejscach na obrębie kopuły. Mroźne, arktyczne powietrze wdarłoby się do środka, momentalnie ścięłoby kwiaty i drzewa, zbiło z nóg przerażonych, zaskoczonych ludzi. Momentalny, sześćdziesięciostopniowy skok temperatury to coś, co może mógłby wytrzymać organizm jednego na tysiąc, specjalnie zahartowanego człowieka. A pozostali? A ta dziewczyna ze stratolotu, która witała Sipogrod z taką radością? I dopiero teraz tak naprawdę Fred Stegenbach uświadomił sobie, jak niesłychanie ważną rzeczą jest maksymalnie szybkie ustalenie prawdziwych przyczyn katastrofy w wieży wiertniczej…

Fred mijał właśnie grupę ludzi, wśród których musieli być jacyś zagorzali gracze w tenisa i hokeja, nieśli bowiem na ramionach kije i rakiety. — Tenis? Zgoda… — pomyślał Fred. — Ale hokej? Skąd oni pod tym słońcem wezmą lód?

Dopiero po sekundzie zreflektował się, spojrzawszy ponownie przez ścianę kopuły. Czego jak czego, ale lodu w pobliżu na pewno nie brakowało.

Młodzi ludzie zbliżali się rozmawiając o czymś z ożywieniem, lecz kiedy zbliżyli się jeszcze bardziej, najpierw przycichli, potem zaś umilkli całkowicie — widać rozpoznawali Freda jako członka Komisji Badawczej. Stegenbach domyślał się, o czym mogli rozprawiać, dyskutując tak zaciekle — w całym Sipogrodzie w ciągu ostatnich paru dni nie rozmawiano właściwie o niczym innym prócz zagadkowej śmierci inżyniera Polińskiego. Sądzono powszechnie, że sprawa powinna zostać wyjaśniona w parę dni. Zresztą bardzo podobnie myślał niedawno temu Fred Stegenbach.

Tymczasem przejrzenie wszystkich listów, osobistych notatek i prywatnego dziennika inżyniera jak dotąd dały tylko bardzo nieliczne punkty oparcia dla wszelkich dociekań i niesłychanie ogólnikowo można było po ich przeczytaniu formułować jakiekolwiek hipotezy, mające na celu wyjaśnienie tajemniczej, samotnej wyprawy Polińskiego do głębiny Sedova i jego dalszego postępowania. Trudno było nawet szczegółowo ustalić przebieg hipotetycznych zdarzeń w wieży wiertniczej LB 71, tak bardzo została ona zniszczona, zdewastowana najpierw wybuchem, później zaś uderzeniem o skamieniały lód. Wprawdzie większa część komisji skłaniała się ku zdaniu, że Poliński opanowany był przez ideę jakiegoś zagadkowego wynalazku, ale nawet ta część podzieliła się na dwie grupy przeciwne, z których jedna utrzymywała, że Poliński usiłował dokonać jakiegoś pożytecznego usprawnienia, druga zaś…

Stegenbach usiłował mimo tych kontrowersji pozostać maksymalnie obiektywnym, choć istotnie bardziej przemawiała do niego wersja o dobrych chęciach Polińskiego, a jego pośpiech i nieostrożność wolałby złożyć przede wszystkim na karb tego odwołania na inne stanowisko, które inżynier tak bardzo nie w porę otrzymał.

Fred spojrzał na trzymany w ręce plan miasta i postanowił kontynuować zwiedzanie. Solarium i Aleję Nansena obejrzał przedwczoraj, teraz przycisnął palcem punkt oznaczony w indeksie jako „Pomnik dryfu”. Na plastykowej płytce ożyły nagle małe światełka, rozbiegły się we wszystkie strony, zawirowały, żeby ułożyć się wreszcie w szczegółową mapę okolicy miasta, w której właśnie znajdował się Fred. Jedna z miniaturowych alejek na płytce pulsowała czerwonymi rozbłyskami. Stegenbach doszedł do najbliższego skrzyżowania dróg, obrócił się dookoła swojej osi, zerkając uważnie na płytkę. W pewnym momencie światełko przygasło i zmieniło kolor na zielony. Tym razem pulsowało już o wiele spokojniej i słabiej na znak, że Fred obrócił się we właściwą stronę i idzie ku poszukiwanemu punktowi. Stegenbach nie zastanawiał się, na jakiej właściwie zasadzie działa trzymana przez niego w dłoni mapa, choć byłoby to niezaprzeczalnie ciekawe. Jego myśli nadal były zaprzątnięte bez reszty domniemanymi motywami działania zmarłego inżyniera. Właśnie obiektywnie biorąc dywersant starałby się przede wszystkim dokonać maksymalnej ilości zniszczeń choćby poprzez uszkodzenie ochronnej kopuły, nie zaś zadowolił się wysadzeniem jednej wieży wiertniczej. I starałby się to zrobić tak, żeby samemu nie ponieść żadnej szkody. Tak więc — choć może brzmiało to paradoksalnie — śmierć Polińskiego przemawiała na jego obronę… Ponadto Stegenbach — jako specjalista od techniki laserowej — podczas badania resztek agregatów i układów ocalałych z katastrofy stwierdził, że nie wszystkie zmiany i zniekształcenia dają się wytłumaczyć skutkami eksplozji. Zrekonstruowane według pozostałych szczątków aparatury działały niby zgodnie z założeniami technicznymi projektantów i pierwotnych wykonawców, ale mimo wszystko Fred wyczuwał jakąś minimalną różnicę między nimi a oryginalnymi częściami z fabryki. Gdyby ocalały większe podzespoły, udałoby się może zrekonstruować bodaj ze dwie istotniejsze części używanej przez Polińskiego aparatury, i wtedy Stegenbach mógłby poprzeć swoje zdanie namacalnymi dowodami. W tej zaś sytuacji nie miał nawet podstaw, żeby forsować swoją własną hipotezę — zarejestrowany przez automaty nadmierny przepływ prądu w kablu zasilania LB 71 był faktem, przemawiającym niestety dwojako. Tak samo mocno za hipotezą uszkodzenia, jak dokonania w układzie świadomych zmian. Podobnie zresztą było z owym prywatnym dziennikiem inżyniera, który z początku wydawał się być głównym kluczem do rozwiązania całej zagadki. Zapisy były dość przypadkowe i bardzo lakoniczne. Lecz mimo to Stegenbach znalazł w nim wzmiankę, która obudziła jego zainteresowanie. Notatka — jak na zwięzłego w słowach inżyniera stosunkowo obszerna — nosiła datę sprzed kilku zaledwie tygodni i brzmiała:

„Poszedłem dziś na spacer w okolice pomnika dryfu posiedzieć trochę na cokole. Właściwie nawet nie wiem, dlaczego jest to moje ulubione miejsce. Może dlatego, że tam mi się najlepiej myśli? Miałem nadzieję, że rozwiązanie „przyjdzie” mi samo. Nie wiem, ile siedziałem, ale chyba nie straciłem tego czasu — wymyśliłem coś takiego, co powinno wreszcie doprowadzić całą sprawę do końca. Wstyd się przyznać, ale przecież i tak nikt tego prócz mnie nie przeczyta — zachowałem się jak pięcioletni dzieciak, wydrapujący gwoździem na karoseriach pojazdów wszystko, co mu tylko przyjdzie na myśl.”

Fred Stegenbach daleki był jednak w tej chwili od potępiania moralnej postawy wszystkich inżynierów niszczących pomniki w parkach. Nawet wręcz przeciwnie — cieszyłby się bardzo, gdyby właśnie to zniszczenie dokonane przez Polińskiego zachowało się w jak najlepszym stanie. Mogło to wprawdzie być na przykład proste stwierdzenie, że zorza polarna jest piękna, ale mogło również… Fred dziwił się, że nikt w tylekroć przeglądanym dzienniku do tej pory nie zwrócił na te słowa uwagi, choć w pierwszej chwili i on sam pominął je przy pobieżnym czytaniu. Może dlatego, że notatka opatrzona tą datą była stosunkowo odległa w czasie od momentu katastrofy? W każdym razie byłoby to naprawdę bardzo ważne, gdyby udało się wreszcie odnaleźć obliczenia Polińskiego, albo choć tę domniemaną formułę na cokole pomnika. Można byłoby wtedy odtworzyć jej związek z wyczutymi przez Stegenbacha zmianami dokonanymi w promienniku, albo choć udowodnić jej bezsensowność i ustalić ostatecznie, że inżynier padł ofiarą własnej tragicznej omyłki. — A jeżeli ktoś szukał już tego przede mną? — pomyślał Stegenbach. — I nic nie znalazł? Bo to chyba przecież niemożliwe, żeby nikt nie przeczytał tego dziennika dokładnie… W każdym razie doszedł do wniosku, że nie warto rezygnować w połowie drogi. Jeżeli nawet nic ciekawego nie znajdzie, to przynajmniej trochę odpocznie.

Kiedy wreszcie do pomnika doszedł, najpierw oglądał go ze wszystkich stron długo i powoli, jak najzwyklejszy przechodzień. Nie tylko dlatego, że tak bardzo chciał odnaleźć na nim to „zniszczenie” dokonane przez Polińskiego i chciał zrobić to jak najprędzej bojąc się jednocześnie, że kiedy tam podejdzie, nic nie znajdzie, ale i dlatego, że pomnik mu się po prostu spodobał. Próbował nawet przypomnieć sobie, co swojego czasu czytał przy jakiejś okazji o badaczach, którym ten pomnik wystawiono. Być może pomogły mu w tym śmiałe, czyste linie poprowadzone ręką doskonałego rzeźbiarza tak, że nasuwały na myśl i heroizm i tragedię jednocześnie, bo tylko tam, gdzie dzieją się rzeczywiste dramaty, ludzie, z pozoru nawet niewytrzymali i słabi, okazują się prawdziwymi bohaterami. To, co kiedyś przeczytał jako jeszcze jedną wiadomość, zwyczajną ciekawostkę sprzed lat, teraz ożyło nagle. Zobaczył kilku ludzi, którzy pod jego powiekami jak w jakimś małym pokoiku siedzieli, dyskutując nad czymś zawzięcie. To tam właśnie rodziły się pierwsze plany ich wielkiej wyprawy po nieznane ludziom naukowe fakty. Zobaczył ich po sekundzie ponownie — brudnych, zarośniętych, z zaognionymi, przekrwionymi białkami oczu — jak na wielkiej, dryfującej krze lodowej pochylają się z zatroskanymi twarzami nad szczeliną, zwiastującą szybkie rozłamanie się niosącej ich bryły. Inne, otulone w futra, niewyraźne w zadymce postacie wywlekały mozolnie skrzynie i cenne przyrządy z namiotu zagrożonego tym, że pęknięcie może w każdej chwili skierować się wprost pod jego podłogę. A nie opodal, nie bacząc na rosnące niebezpieczeństwo, dwaj inni badacze wypuszczali właśnie radiologiczny balon na uwięzi, bo właśnie nadeszła pora codziennych pomiarów. Jeszcze inni klęczeli w tej chwili przy wyrąbanej w krze przerębli, obserwując wskazania echosondy, notującej na długim wykresie kształt morskiego dna. I ta właśnie scena zamarła w bezruchu, zakrzepła, kiedy Stegenbach otworzył oczy, patrząc na wyciosane z jednego głazu dwie ludzkie sylwetki, zrywające się z przyklęku i w połowie ruchu zamarznięte…

Postawiono im ten pomnik właśnie tu dlatego, że to ludzie tacy sami jak oni przyczynili się do odkrycia pola roponośnego za kręgiem polarnym. Nie opodal stał jeszcze jeden pomnik: postać człowieka na górze lodowej, rzucającego w polarne niebo wielkie, sztuczne słońce. Innym razem Fred i tamtej rzeźbie poświęciłby trochę uwagi, ale w chwili obecnej interesował go cokół pod badaczami dryfu — kilkanaście płaskich, granitowych brył ułożonych na kształt olbrzymiej kry, wystającej nieco ponad powierzchnię trawnika. Stegenbach rozpoczął swoje poszukiwania kucając co chwila, by dokładniej obejrzeć powierzchnię bryły. Po pół godzinie tego schylania się i prostowania bez przerwy spostrzegł, że zbadał już prawie jedną trzecią obwodu kamiennej kry. Przysiadł na chwilę na brzegu cokołu i w tym momencie dostrzegł idącego w stronę pomnika Walerego Obrigowa — dyrektora socjalnego Związku. Mężczyźni podali sobie ręce na przywitanie, potem Obrigow przysiadł obok Stegenbacha. Gawędzili przez dłuższą chwilę o niczym, tak jak to zazwyczaj w podobnych wypadkach bywa, lecz Obrigow nie na darmo został przecież dyrektorem do spraw pracowniczych, więc też bardzo szybko zauważył, że siedzący obok niego człowiek nad czymś bardzo usilnie się zastanawia i niecierpliwi. Powiedział więc nagle, wykorzystując dłuższą chwilę przerwy w rozmowie:

— A wie pan, nadal jakoś nie mogę uwierzyć w to, że Poliński miałby być czyimkolwiek agentem. To mi po prostu do niego nie pasuje. Ten jego dziennik… Czy znalazł w nim pan coś ciekawego? Bo ja chyba tak.

— Jeszcze nie wiem, czy to, co wyczytałem, okaże się ciekawe, czy nie… — mruknął zamyślony Fred.

— Odnoszę wrażenie, że przyszedł pan tutaj w określonym celu. Ja też… A może spróbowalibyśmy razem?

— Oczywiście. Tak będzie o wiele szybciej… Stegenbach wskazał Obrigowowi miejsce, od którego zaczął, i po chwili obaj mężczyźni podjęli dalsze poszukiwania. Nie minęło nawet piętnaście minut, kiedy Fred na ziarnistej powierzchni przełomu bryły dostrzegł coś, co wyglądało jak na wpół zatarte znaki. Poczuł, że serce podskoczyło mu do gardła gwałtownie. Przyjrzał się szeregowi niewyraźnych liter i liczb, przesunął po nich opuszkami palców — wyglądało, że ktoś stosunkowo niedawno wydrapał ten napis na granicie końcem scyzoryka czy gwoździa. Przywołał ku, sobie Obrigowa, potem wyciągnął notes i starannie, znak po znaku, przerysował napis do swojego notatnika. Stojący obok Obrigow spytał:

— Czy to właśnie jest wynik rozmyślań Polińskiego?

— Nie wiem, ale sądzę, że tak, bo kto inny mógłby…?

— A czy to w jakiś sposób oczyści go od podejrzeń? Wie pan, mnie na tym osobiście zależy. Ceniłem go bardzo…

— Tego nie wiem, dyrektorze. Sam fakt, że nie jest to na przykład pogróżka pod czyimś adresem, lecz właśnie matematycznofizyczna formuła ustala na razie jedno — że Poliński istotnie zajmował się jakimiś eksperymentami. Ale czemu te jego badania miałyby służyć, po prostu nie wiem, bo zapisane są tu jedynie symbole literowe, które mogą mieć niesłychanie wiele znaczeń i liczby, co do których nie wiadomo, jakimi jednostkami należałoby je mierzyć.

— Czy widzi pan jakieś wyjście?

— A czy pan nadal sądzi, że eksperymenty Polińskiego miały prowadzić do usprawnienia pracy przy wierceniach?

— Tak — zdecydowanie powiedział Obrigow.

— Więc chyba jest możliwość… — Stegenbach przerwał na chwilę, potem po zastanowieniu się podjął:

— Oczywiście możliwość ta w gruncie rzeczy daje dosyć nikłe szanse rozwiązania sprawy jednoznacznie, więc nie mogę panu nic konkretnego obiecać…

— Ważne, że w ogóle są jakiekolwiek szanse! Jeżeli mógłbym panu dopomóc…

— Pańska pomoc bardzo mi się przyda. Po prostu powinienem chyba przez parę dni popracować w zespole, w którym uprzednio był Poliński. Skoro poznam lepiej jego pracę, może łatwiej mi będzie rozszyfrować ten zapis.

— Ależ oczywiście! Rzecz jest do zrobienia nawet jutro rano! Niech pan przyjdzie do mojego gabinetu, a resztę sam załatwię — obiecał wyraźnie ucieszony Obrigow.

* * *

Człowiek z niezadowoleniem zmarszczył brwi — jego ubranie, jak wszystkie zresztą ubrania polarne pracowników Związku, było czarne, bo zwiększało to zdecydowanie szansę odnalezienia kogoś zaginionego, jeżeli już doszłoby do takiego wypadku. Czarny ubiór wyraźnie odcinał się od jasnego tła lodowych połaci, tymczasem człowiek najwyraźniej pragnął za wszelką cenę pozostać nie zauważonym przez nikogo. Dlatego też ominął szerokim łukiem ludzi, krzątających się w świetle reflektorów u podnóża kopuły Sipogrodu. Przemykał się więc ostrożnie od jednego lodowego złomu do drugiego, tak długo, aż ostatecznie przekroczył nie tylko zasięg reflektorów, ale i granice łuny, padającej od jasno oświetlonych ulic i budynków miasta. Potem wyprostował się i pomaszerował wprost w gęstniejącą ciemność.

Przez długie dwie godziny przedzierał się przez śnieżną zadymkę, która rozpoczęła się niedługo po przekroczeniu przez niego granicy kombinatu. Męczył się coraz bardziej, narty coraz częściej zahaczały o chropowatą, wyboistą powierzchnię lodowca, aż wreszcie przyklęknął na moment, zwolnił sprężyny wiązań, przerzucił deski i kijki przez ramię. Wydawało mu się, że powinien już osiągnąć swój cel — lodową barierę, popularnie nazywaną „Trębaczami”. Usiłował to sprawdzić i dopiero wtedy zorientował się, że wyruszając zapomniał o zabraniu kompasu. Rozejrzał się, opanowując rosnące zdenerwowanie — dookoła była jedynie długa, arktyczna noc, lodowaty wicher i kłęby maleńkich grudek zamarzniętego śniegu, smagające jego twarz z zaciekłością moskitów. A przecież, zgodnie z prognozą była to noc wyjątkowo ciepła i spokojna…

Mężczyzna ruszył dalej, usiłując trzymać się wytyczonego uprzednio kierunku. Szedł już o wiele wolniej, niż na początku — coraz większą trudność sprawiało mu stawianie oporu porywistemu wiatrowi, coraz częściej poprawiał wrzynające mu się w ramiona pasy niewielkiego, płaskiego plecaka. I kiedy wydawało mu się, że już dawno minął właściwe miejsce, usłyszał z daleka słabe dźwięki. Trzymając się tego odgłosu jak ratunkowej liny szedł, zmuszając się do maksymalnego wysiłku. Mniej więcej po kwadransie dźwięki stały się o wiele mocniejsze. Były podobne do przeciągłego szczekania, do potępieńczego wycia, kiedy wiatr się wzmagał, i do chóru trąb, grających każda na swoją nutę, kiedy podmuchy słabły na dłuższą chwilę. Od tych dźwięków właśnie wzięła się nazwa lodowej, podziurawionej jak sito bariery, stojącej uparcie od dobrych kilku dziesiątków lat, mimo że dookoła waliły się i rozpryskiwały góry lodowe o wiele od „Trębaczy” potężniejsze i z pozoru trwalsze. To zresztą była jedna z przyczyn, dla których człowiek obrał sobie właśnie to, a nie inne miejsce. Po następnych pięciu minutach znalazł się nareszcie u podnóża wysokiej na dwadzieścia metrów ściany pełnej dziur wypłukanych przez wody roztopów, oraz pęknięć i szczelin wybitych tu przez gwałtowne huragany i sztormy. Mężczyzna bywał tu parokrotnie za dnia razem z wycieczkami, bardzo chętnie udającymi się w stronę tej osobliwości. Tyle tylko, że wtedy była ładna pogoda, świeciło — blade bo blade — słońce. I… wtedy nie był sam. A teraz noc i przeklęty, porywisty wicher wygwizdujący w dziurach opętańcze melodie, wywrzaskujący przeciągłe, niezrozumiałe przekleństwa pod adresem mizernego człowieczka, który odważył się pokazać tutaj w taką noc.

Mężczyzna poczuł, jak po skórze wzdłuż kręgosłupa przebiegają mu lodowate ciarki. Ruszył się wreszcie, przecisnął przez jakąś większą dziurę na drugą stronę ściany tam, gdzie wiatr dochodził już o wiele słabszy, z ulgą zrzucił plecak. Rozpakował go szybko i ogrzawszy twarz i dłonie w pobliżu płomienia z niewielkiej gazowej butli turystycznej przełknął szybko parę kęsów zabranego ze sobą jedzenia. Popił gorącą kawą z termosu, która w tej temperaturze, jeśli nie wypiło się jej duszkiem, stygła niemal momentalnie. A potem z samego dna plecaka wyciągnął mały, wodoszczelny pojemnik podobny do krótkiej, grubej rury zasklepionej na obydwu końcach. Położył go obok siebie w zagłębieniu tak, żeby jakiś niespodziewany podmuch wiatru nie porwał mu go spod stóp, a potem zaczął ryć długim nożem skamieniałą ścianę.

Kiedy udało mu się nareszcie wygrzebać odpowiednio głęboką i szeroką jamę, wepchnął do niej pojemnik, zakrywszy go znalezionym w pobliżu kawałkiem lodu pasującym rozmiarami na tyle, by dało się go mocno wepchnąć do dziury. Potem wyprostował się zadowolony i po raz pierwszy od tygodnia uśmiechnął. Po raz pierwszy dokładnie od tej chwili, w której usłyszał o śmierci inżyniera Polińskiego…

Już na drugi dzień po katastrofie w głębinie Sedova po całym Sipogrodzie zaczęły krążyć niesamowite pogłoski, że nie był to zwyczajny wypadek przy pracy. Ktoś miał go podobno spowodować, by zawładnąć opracowanym przez inżyniera wynalazkiem. Tym bardziej, że wszystkie plany i obliczenia Polińskiego zaginęły bezpowrotnie. Te same plany, które spoczywały w tej chwili ukryte w hermetycznym pojemniku pod strażą „Trębaczy”…

Mężczyzna obtopił zwiększonym do maksimum płomieniem maszynki gazowej krawędzie jamy i zatykającej ją bryły lodu, potem szybko spakował plecak i ruszył w powrotną drogę do miasta. Zadymka słabła z każdą chwilą, tumany rozpylonego śniegu stawały się coraz rzadsze, a ponadto z dali padał słaby odblask łuny nad Sipogrodem, więc mężczyzna szedł tym razem o wiele pewniej i szybciej tak, że już po upływie półtorej godziny wszedł na wygładzoną powierzchnię pasa startowego dookoła kopuły…

* * *

Białą, damską torebkę zawieszoną na oparciu krzesła po drugiej stronie stołu dostrzegł dopiero wtedy, kiedy już usiadł. Zastanawiał się, czy właścicielka zapomniała zabrać ją odchodząc, czy też zostawiła na moment i zaraz wróci, kiedy do stolika podeszła młoda kobieta. Fred rozpoznał ją momentalnie — była to ta sama dziewczyna, która z okna stratolotu z taką radością spoglądała na kopułę Sipogrodu. Poderwał się z krzesła mrucząc jakieś niezręczne usprawiedliwienia, ale dziewczyna uśmiechnęła się do niego jak do starego znajomego i poprosiła, żeby sobie nie przeszkadzał.

— Cieszę się, kiedy spotykam niedawnego towarzysza podróży — powiedziała — który okazuje się jednym z nas, Polarskim…

— Jak, jak, proszę? Polarskim?

— Tak się nazywamy…

— Nie bardzo rozumiem. Kto to jest Polarski?

— Każdy. Pan, ja, pozostali koledzy…

— A czy „Polarscy” chodzą po mieście w specjalnych uniformach? — pytanie Freda zbiło dziewczynę na moment z tropu, ale szybko odpowiedziała:

— Noo, raczej nie…

— Więc nie rozumiem — zaśmiał się Stegenbach. — Nie mam na sobie codziennego ubrania Polarskich, nie noszę również plakietki z odpowiednim napisem, a pani mimo to tak łatwo mnie rozpoznała…

Dziewczyna potraktowała jego żart nieoczekiwanie poważnie:

— Człowiek uczy się tego bardzo szybko. Wkrótce i pan od pierwszego rzutu oka będzie odróżniać Polarskich i zwyczajnych turystów — jest jakaś, dla niewprawnego oka mało uchwytna, różnica w zachowaniu, w głosach, w spojrzeniach… A pan nie zachowuje się jak przeciętny turysta.

— Pani wyraźnie nie lubi turystów…

— Bo ja wiem? Może nie to. Zraża mnie do nich tylko ich natręctwo i to, że wszystko, co tutaj widzą uważają za oczywiste, a jeśli im się coś powie ciekawego, i tak wiadomo, że za pięć minut o tym całkowicie zapomną. Szkoda trudu — tacy nigdy nie pojmą, dlaczego jesteśmy dumni ze swojego miasta. Dla nich to tylko atrakcja z folderów — miasto położone najbliżej bieguna.

— A dla pani?

— Dla mnie? Dla mnie to przede wszystkim olbrzymia ilość pracy i trudu.

— Jest pani bardzo młoda… Z powodzeniem mogła się pani tu urodzić. Czy tak?

— Nie. Urodziłam się daleko stąd. Na południu. Ale mój dom jest właśnie tu…

Stegenbach przypomniał sobie w tej chwili, że zapomniał nie tylko o kolacji. Poderwał się z krzesła, podając dziewczynie rękę;

— Przepraszam bardzo. Zapomniałem… Moje nazwisko Fred Stegenbach.

— Irina Obrigowa.

— To zabawne.

— Co?

— Sądząc po typie urody uważałem panią za Skandynawkę. Zaraz, zaraz… Obrigowa… Czy pani ma coś wspólnego z dyrektorem…

— To mój brat. Ale wie pan co? Tego też się pan wkrótce nauczy, że żaden Polarski nie podkreśla swojej narodowości. Przecież to w gruncie rzeczy wcale nie jest takie istotne, czy ktoś jest Szwedem czy Polakiem, a inny Włochem czy Francuzem. Pan jest Niemcem, ja Rosjanką — ale przecież najważniejsze jest to, że możemy się ze sobą dogadać jak starzy, dobrzy znajomi. Prawda? — Obrigowa uśmiechnęła się przyjaźnie, Fred odpowiedział jej podobnym uśmiechem. Dziewczyna nagle zmieniła temat, pytając wprost:

— Czy pan wierzy w to, że Poliński był jakimś wrogim agentem? Albo w to, że ktoś go zamordował? Bo ja…

— Cóż — odpowiedział Fred — bywają różni ludzie. Mogło może być i tak, ale odnoszę wrażenie, że trafiłem na ślad, który powinien doprowadzić do rehabilitacji Polińskiego. Pani brat sądzi zresztą podobnie. Być może mylimy się obaj…

— Wie pan, zastanawiałam się nad różnymi możliwościami. Usiłowałam sama siebie przekonać, że to mogło być samobójstwo czy coś w tym rodzaju…

— Hmm… Z tego, co słyszałem i wyczytałem w dzienniku, to Poliński nie był typem człowieka ze skłonnościami do samozatraty.

— Więc nie zna pan jeszcze działania tutejszego mrozu na ludzki organizm.

— Mrozu? O ile wiem, technicy zatrudnieni przy wierceniach nie wychodzą zbyt często na lód, bo nie mają tam wiele do roboty. A tutaj jest przecież tak, jak w każdym innym mieście.

— Tak. Udało nam się przezwyciężyć mróz tutaj, w obrębie kopuły. Ale to nie zmienia faktu, że on istnieje nadal.

— Tam? — Stegenbach wykonał ręką nieokreślony ruch.

— Nie. Właśnie tu. Nawet w tej sali…

— Nie bardzo rozumiem…

— I to pojmie pan po jakimś czasie. Mróz i arktyczna noc są bardziej uparte, niż mogłoby się nam wydawać. Potrafią tak niepostrzeżenie zakraść się do ludzkiej podświadomości…

— Chyba zaczynam rozumieć. Czy chce pani powiedzieć, że Poliński na coś podobnego zachorował? Może jego zachowanie tuż przed katastrofą istotnie świadczyło…

— Nie, to nie to. Poliński chciał być sam. A człowiek chory na lodowatą samotność ucieka przede wszystkim między innych ludzi, choć wie, że wcale mu to specjalnie nie pomoże.

— Ludzie reagują przecież na te same bodźce bardzo różnie…

— Ale nie Poliński. Może mi pan wierzyć. Żyję tu na tyle długo, żeby wyczuwać coś takiego momentalnie.

Dziewczyna mówiła z zapałem i wiarą, że Poliński mimo poszlak i kierowanych ku niemu podejrzeń był po prostu uczciwym człowiekiem, który ryzykował swoje życie dla dobra innych ludzi, a nie dla jakichś prywatnych interesów czy wrogich idei. Stegenbach słuchał tego z przyjemnością, bo i jemu zaczęło się wydawać, że inżynier nie mógł być złym człowiekiem, ale w pewnym momencie zrodziła się w nim nowa wątpliwość — oprócz tego wszystkiego, co Irina mówiła, była jeszcze sprawa dobrego imienia firmy na świecie… Powiedział to wprost:

— Prawdopodobnie dyrekcja Związku wolałaby, żeby w żadnym wypadku nie obciążyć firmy winą za wypadek. Chyba byłoby lepiej, żeby uznano to wszystko za czyjąś złą wolę czy po prostu niezależne od nikogo zrządzenie losu, czy tak?

— Nie — rzuciła Irina twardo i zdecydowanie. — Najważniejsza jest prawda, jakakolwiek by ona była.

Stegenbach zauważył, że dziewczyna jest trochę oburzona jego podejrzeniem i zabiera się do odejścia, więc szybko usiłował zmienić temat:

— My tak sobie gadamy, a ja nawet nie wiem, co pani robi i gdzie pracuje? — zapytał.

Dziewczyna wstała, zabierając torebkę z oparcia krzesła.

— We flocie podmorskiej — rzuciła. Pożegnała się ze Stegenbachem krótko i odeszła ku drzwiom restauracji…

* * *

W budynku Dyrekcji Syberyjskiego Związku odbywała się ostatnia konferencja komisji powołanej do zbadania wypadku w głębinie Sedova. Zaproszono na nią przedstawicieli załogi, zespół techników wiertniczych z LB 71 i dyrekcję przedsiębiorstwa, jako pierwszy mówił geolog ze Szwajcarii — obwinił on kombinat o tyle, że zgodnie z dokładnymi badaniami dyrekcja powinna przewidzieć, iż w głębinie o wiele prędzej wiercenia doprowadzą do pokładów ropy, niż w innych punktach pola Nieft’1. Gdy w piątek po południu ekipa opuściła miejsce pracy, szyb sięgał niemal do górnej granicy pokładu gazu. Tyle tylko, że nikt tego nie podejrzewał, bo obliczenia sugerowały inną głębokość złoża. Ponadto ogólnie określił typ użytej w głębinie Sedova komory wiertniczej jako zbyt lekki w stosunku do panujących tam warunków — dlatego sprężonym gazom udało się zerwać za słabe kotwy. Natomiast tajemnicze postępowanie Polińskiego powinno zostać wyjaśnione przez psychologów, co oczywiście nie zmienia faktu, że poniósł on śmierć z własnej winy. Być może w normalnych warunkach pracy całego zespołu nie doszłoby wcale do tragicznego wypadku, natomiast jeden, zmęczony pracą od rana człowiek nie był w stanie prawidłowo oceniać wskazań przyrządów i reagować należycie szybko. Mniej więcej wszyscy eksperci wypowiadali się w tym samym duchu. Firma jako taka została od odpowiedzialności zwolniona, lecz zobowiązano ją do ściślejszej kontroli przebiegu prac i podwojenia patroli w dni wolne od pracy. Jedynie Stegenbach, który w ogólnych zarysach podporządkował się ustalonej przez komisję wersji uważał, że należałoby mimo wszystko dokładniej zbadać motywy Polińskiego i zastrzegł, iż ma zamiar to uczynić, dlatego też prosiłby o zwolnienie go od składania podpisu pod ustalonym protokołem końcowym. Potem jako usprawiedliwienie swojego postępowania przedstawił zebranym notatkę z dziennika Polińskiego i odnalezioną przez siebie formułę, którą Poliński wydrapał na cokole pomnika. Szwajcarski geolog poprosił ogłoś ponownie:

— Czy pan uważa, panie kolego, że Poliński był geniuszem? Przecież wszystkie opisy jego osoby prezentują go jako człowieka w gruncie rzeczy przeciętnego. Jako normalnego pracownika zwyczajnego kombinatu przemysłowego…

— Wcale nie twierdzę, że Poliński był nienormalny — lekki śmiech skwitował natychmiastową ripostę Stegenbacha.

— Ja też nie — obruszył się Szwajcar. — Wręcz przeciwnie, uważam, że Poliński był pracownikiem o jednej jedynej zalecie. Mianowicie umiał wykonywać swoją pracę tak, żeby nikomu nie rzucać się w oczy. Dowiodła tego chociażby jego samowolna wyprawa, której nikt nie zauważył.

Te ostatnie zdania wyraźnie nie spodobały się uczestniczącym w posiedzeniu polarnikom. Dał się najpierw słyszeć głuchy szmer na sali, a potem poderwał się ze swojego miejsca naczelny dyrektor Związku.

— Wykonywać swoją pracę niezawodnie, a tak z pracą Polińskiego zawsze było, to jedno z najważniejszych uzdolnień człowieka. Nie można całego jego życiowego dorobku przekreślać w ten sposób. Kolega Stegenbach ma najzupełniejszą rację uważając, że Polińskiego należy zrehabilitować, jeżeli tylko jest to w jakiś sposób możliwe. Ze swej strony dyrekcja naszego przedsiębiorstwa pójdzie mu pod wszystkimi względami na rękę.

* * *

Następnego dnia rano Fred Stegenbach w roboczym kombinezonie jechał do pracy w komorze wiertniczej na podmorskim polu naftowym. To znaczy wychodził już ze swego pokoju, gdy po drugiej stronie drzwi usłyszał czyjeś niepewne, ciche stąpnięcia. Zastanowił się chwilę, potem gwałtownie otworzył wejście. Na korytarzu stało dwóch mężczyzn i kobieta.

— Pan Stegenbach, prawda? — słowa mężczyzny za brzmiały bardziej jak stwierdzenie, niż pytanie. — Chcieli byśmy z panem porozmawiać…

— Proszę. Ale… — Fred cofnął się trochę, mężczyźni posunęli się za nim w głąb pokoju.

— My też się śpieszymy, ale to jest konieczne… Widzi pan — mężczyzna potarł ręką podbródek — cieszymy się bardzo, że postanowił pan mimo wszystko udowodnić uczciwość Edwarda. I spodobało nam się, że jednak nie podpisał pan wczoraj tego krzywdzącego protokołu.

— Ale…

— Jesteśmy współpracownikami inżyniera Polińskiego. Widział pan nas wczoraj na posiedzeniu.

— Tam było tyle osób… — Stegenbach zmarszczył brwi.

— Więc zacznijmy może od początku — uśmiechnął się mężczyzna. — Nazywam się Aleksy Turbojew… — podał rękę Fredowi i wskazał nią potem:

— Corinne Alraude…

— Po prostu Corinne — uśmiechnęła się do Freda dziewczyna.

Drugi mężczyzna przedstawił się sam:

— Janko Kaprovič — jego spojrzenie uważnie spoczęło na twarzy Stegenbacha.

W międzyczasie Aleksy przestał się śmiać i jego twarz ponownie przybrała ten sam srogi wyraz, co przed chwilą na korytarzu — być może wrażenie to sprawiały dwie głębokie bruzdy, biegnące od nasady jego nosa do kącików ust. Dalej mówił już poważnie:

— Przez najbliższy czas, zgodnie ze swoją prośbą, będzie pan pracował w mojej ekipie jako technik laserowy. Mamy w tej chwili nowe stanowisko — LB 72. Zresztą dość blisko poprzedniego — objaśnił zwięźle.

— Myślałem, że będzie panu przyjemniej, kiedy przyjdziemy tu i razem potem pojedziemy na stanowisko — powiedziała Corinne. — Nie wiem, może wolałby pan jednak…

— Ależ nie, nie. Strasznie się cieszę:— powiedział z przekonaniem Fred. — To co, idziemy?

Corinne poszła przodem, mówiąc przez ramię:

— Wie pan? Aleksy i Janko chcieli na pana czekać dopiero przy promie podwodnym, ale ja się uparłam. Czy dobrze?

— Doskonale, Corinne.

— To się cieszę… Ale chodźmy szybciej, bo robi się późno.

Cała czwórka przyśpieszyła kroku. Już po chwili doszli „do windy, zjechali na właściwy poziom i pośpieszyli w stronę podmorskiego portu.

Przy automatycznym kontrolerze było cokolwiek więcej ludzi, niż na korytarzu, ale kolejka sprawnie posuwała się do przodu — po chwili Corinne, Janko, Aleksy i Fred przytknęli swoje znaczki osobiste do czytników automatu i weszli na pokład promu. Gdyby teraz w ciągu ośmiu godzin nie zgłosili automatowi swego powrotu do miasta, to po dodatkowym kwadransie zwłoki zacząłby się pierwszy cichy alarm, a po pół godzinie oficjalnie ogłoszono by początek poszukiwań i przygotowanie do akcji ratowniczej.

Czekając na odpłynięcie statku Fred uważnie rozglądał się przez iluminator.

Port podwodny stanowiły szerokie, tunelowe kładki ładownicze, wystające poza właściwy obręb miasta na pięćdziesięciometrowej głębokości pod lodem. Wszystkie szykujące się do odjazdu promy spoczywały przy końcach kładek, zessane z nimi hermetycznie na czas postoju tak, że pasażerowie nie musieli ani na moment stykać się z wodą o ustalonej na tej głębokości, niezmiennej temperaturze czterech stopni Celsjusza.

Nagle ktoś lekko dotknął jego ramienia. Fred obrócił się i zobaczył przed sobą Irinę Obrigową, ale jak bardzo od wczoraj zmienioną przez dopasowany zgrabnie, marynarski mundur.

— Powiedziała mi pani, że pracuje we flocie, ale nie zdradziła pani ani słowem, że tutaj kapitanami statków są kobiety — żartobliwie powitał ją Fred.

— Mnie osobiście wcale nie wydaje się to aż takie dziwne — uśmiechnęła się Irina w odpowiedzi. — Chciałby pan obejrzeć mój statek?

— Oczywiście — Stegenbach poszedł obok Obrigowej na mostek kapitański, potem wspólnie obejrzeli pomieszczenia dla pasażerów — nawet w samolotach renomowanych firm lotniczych na świecie Fred nie widział takiego komfortu, jak tu — i zawrócili ku miejscu spotkania.

— Ten prom — powiedziała Irina na odchodne — kursuje na najdłuższej trasie. Pan i pańscy koledzy macie około półtorej godziny jazdy do swojej LB 72…

* * *

Przewód odprowadzający do ogólnego obiegu gazy wiertnicze ze wszystkich stanowisk pulsował w takt rozbłysków laserowego działka zainstalowanego w nowo wytapianym szybie. Tylko mała część rozżarzonego obłoku specjalnym przewodem docierała do komory wiertniczej, gdzie automaty poddawały ją ciągłej spektrograficznej kontroli. Potem resztka gorących par obiegała rury grzejne wieży i ostatecznie uciekała ze szczytu stanowiska do morza, gdzie stygła, ulatując ku niewidocznemu niebu oddzielonemu od ludzi nie tylko dwustumetrową warstwą wody, ale i ponad metrową skorupą skamieniałego lodu. Płaskie pęcherze uwolnionej pary nie dopływały nawet do połowy drogi — zaledwie w parę sekund po opuszczeniu wentyli zaczynały kurczyć się i znikać, roztapiać w morskim bezmiarze.

Na razie Turbojew sam obsługiwał działo, pragnąc dać Stegenbachowi czas na zapoznanie się ze specyfiką tej pracy oraz naukę obsługiwania urządzeń. Fred patrzył w skupieniu, jak Aleksy, z napiętą twarzą i zmarszczonymi brwiami, obracał delikatnie palcami pokrętła dopływu mocy do działa i mechanizmów nastawczych, obserwując przy tym czujnie i uważnie obraz na ekranie kontrolnym.

— Dopiero pół metra? — zapytał zdziwiony Fred.

— Na razie pracujemy na dziesięciu procentach ogólnej mocy — wyjaśnił Aleksy — dopiero kiedy przebijemy się przez grożące zawaleniem pokłady piachu i zmurszałych skał, zaczniemy wwiercać się w głąb trochę szybciej.

Gdzieś z tyłu nieprzerwanie krzątał się Janko przy pozostałych agregatach wieży, zaś nie opodal siedziała Corinne, obserwująca w napięciu wskazania spektrografu.

Fred pochylił się nad nią i spytał półgłosem:

— O ile wiem, to do pokładu ropy dostaniemy się dopiero za kilka miesięcy, więc czemu patrzysz tak uważnie?

— W tej chwili interesuje mnie przede wszystkim woda — odpowiedziała dziewczyna, widząc zaś zdziwione spojrzenie Stegenbacha dorzuciła:

— Jeżeli na ekranie spektrografu zobaczę charakterystyczne prążki wody, będę wiedziała, że nasz szyb w którymś miejscu przecieka, a to mogłoby doprowadzić do zawalenia się którejś ze ścian i odchylenia promienia laserowego od pionu. To jest taka dodatkowa kontrola, ale wiele od niej może zależeć. Gdyby Aleksy — a przecież i tak może się zdarzyć — nie dostrzegł niebezpieczeństwa na swoim ekranie, wtedy zawsze jeszcze jest w wieży ktoś, kto zorientuje się w porę. Myślę, że właśnie z podobnego powodu Edward… — urwała raptownie, jakby nie chcąc sobie tego przypominać. W każdym razie Stegenbach poczuł, że chyba miał rację, pragnąc zapoznać się z rodzajem pracy Polińskiego. Zaczynał powoli rozumieć, w jaki sposób mogło dojść do tego tragicznego wypadku…

* * *

Minęło kilkanaście dni. Fred Stegenbach codziennie wyruszał do pracy i wracał wieczorem ze świadomością, że coraz lepiej poznaje zakres obowiązków inżyniera Polińskiego. Tyle tylko, że nadal był równie daleki, jak na początku, od poznania motywów jego postępowania.

Wyszedł właśnie na swój cowieczorny spacer po alejach miasta — parku popatrzeć na usypiające pomału osiedle. Stanął obok filaru estakady, podziwiał widok i ani przez chwilę nie podejrzewał, jak bacznie jest przez kogoś obserwowany. Przez kogoś, dla kogo mógł stanowić bezustanne zagrożenie…

Patrzący na Freda człowiek ukrywał się w cieniu drzew — jego ciemne ubranie i smagła, opalona twarz były w półmroku niemal niewidoczne. Zastanawiał się długo, czy warto ryzykować w tej chwili. Zbyt długo…

Na końcu alei zamajaczyła dziewczęca sylwetka w jasnej sukience, szmer jej kroków przybliżał się szybko. Mężczyzna cofnął się w cień jeszcze głębszy, bo dziewczyna była już o parę metrów od niego. Człowiek rozpoznał w niej widywaną codziennie Irinę Obrigową. Zaklął sam do siebie cicho — w tej sytuacji dalsze wyczekiwanie nie miało już sensu, wycofał się więc między drzewami jeszcze dalej do miejsca, w którym uznał, że stojący pod filarem nie powinni go zobaczyć. Wszedł na alejkę i spokojnie, krokiem najzwyklejszego, trochę zapóźnionego spacerowicza powędrował w kierunku swojego domu. Dochodził już do drzwi swojego pokoju, kiedy nagle zawahał się i najwidoczniej zmienił zdanie, bo ponownie zawrócił w stronę wyjścia. Tym razem jednak nie opuścił budynku — minąwszy zaledwie kilkoro drzwi stanął przy jednych i zadzwonił.

Drzwi uchyliły się, wyjrzała zza nich twarz Aleksego.

— A, to ty, Janko! Wchodź…

Kaprovič przeszedł za Aleksym do pokoju i skinął głową Corinne, siedzącej z podwiniętymi nogami w głębokim fotelu i trzymającej w obu dłoniach filiżankę gorącej, aromatycznej herbaty.

— Siadaj. Chcesz się napić? Zaraz woda się zagotuje… No? Czemu nic nie gadasz? Co ci jest? — zaniepokoił się Aleksy.

— Widzisz, to nie takie proste — mruknął Janko. — Pozwól mi zebrać myśli…

Przez chwilę w pokoju panowało jakieś dziwne, napięte do ostatnich granic milczenie, potem Janko zaczął:

— Poszedłem dzisiaj za Fredem…

— To znaczy? Co w tym dziwnego? Przecież codziennie rano… — zdziwiła się Corinne.

— Ale ja przed chwilą…

— Nadal nie rozumiem. Po co?

— Bo… Ale spóźniłem się… — jąkał Janko.

— Gadajże wreszcie po ludzku — pochylił się ku niemu Aleksy. — Poszedłeś za nim i co? Gdzie się spóźniłeś?

— Noo… Poszedł na randkę…

— Nie przyszedłeś tu chyba specjalnie po to, żeby nas o tym niezwykłym fakcie powiadomić?

— Nie, ja chciałem z nim pogadać, ale się rozmyśliłem…

— W porządku, ale co to ma do rzeczy? — Corinne po patrzyła na niego wzrokiem, który mówił wyraźnie, że nadal nic nie rozumie. — O czym chciałeś z nim porozmawiać?

— Bo, widzicie… — znowu na moment Janko się zaciął — bo ja wiem, gdzie są te dokumenty, których on szuka…

Corinne i Aleksy aż podskoczyli, zawołali jednocześnie:

— Dlaczego mówisz to dopiero teraz!?

— Bo… ja nie wiem, czy wy to zrozumiecie… ja się bałem…

— Czego?

— Tyle było gadania w mieście… A przecież on sam mi dał.

— Ale co? Kto?

— No, on. Poliński…

Janko zaczął opowiadać, jak poszedł do pokoju Polińskiego w dzień katastrofy, jak czekał na niego do późnej nocy. Opowiedział również o ukryciu przez siebie dokumentów, bał się bowiem najbardziej, że zostanie posądzony o spowodowanie śmierci inżyniera.

Aleksy słuchał i tylko kręcił głową, a potem powiedział:

— Nie ma co, narozrabiałeś niezgorzej. Ale na całe szczęście nie jest przecież jeszcze za późno…

— Wręcz przeciwnie — wtrąciła się Corinne. — Jutro przecież upływa dwutygodniowy termin udzielony Stegenbachowi przez pozostałych członków komisji. I będzie to ostatnia szansa zrehabilitowania Polińskiego.

— Bez przesady — mruknął Aleksy. — Z tego, co nam tu Janko opowiedział wiadomo, że w tej chwili będzie to zadanie bardzo proste. No, już — zwrócił się do Kaproviča — wskakuj w polarne ubranie, bierz narty i idziemy!

— Wariaci! — Corinne stanęła w progu zdecydowana żadnego z nich nie wypuścić. — Zdaje się, że nie słyszeliście prognozy pogody.

— Słyszałem — spokojnie powiedział Aleksy.

— Głupiec! Masz zamiar dać radę cyklonowi!? Przecież w taką pogodę nawet „Mamuty” uciekają do kopuły. Ostatnią zmianę przed czasem ściągnięto ze stanowisk pracy, flota w stanie pełnej gotowości. A wy co? Na spacer?

— Owszem… — flegmatycznie stwierdził Aleksy. — Bez względu na to, co jeszcze powiesz.

Janko i Aleksy pośpiesznie szli przez park, obserwując początek przygotowań do ewakuacji — mieszkańców uprzedzono już wcześniej, że może dojść do takiej konieczności — potem zaczęli biec.

— Zdążymy przed burzą? — wysapał Janko.

— Musimy. — Zabrzmiało to tak pewnie, że Janko uwierzył i uspokoił się. Nie mógł przecież wiedzieć, że Aleksy wcale nie jest aż tak bardzo pewny swego.

Dobiegli do tej samej bocznej śluzy w kopule, z której tydzień temu korzystał Janko. Po chwili byli już na zewnątrz. Zdążyli przemaszerować szerokość pasa startowego, a już — bez żadnego wcześniejszego znaku — zerwał się porywisty wicher, smagający ich twarze tumanami lodowego pyłu. Przez zawieję nie przedzierały się już żadne odblaski z miasta, kiedy nagle przed twarzami mężczyzn błysnęło oślepiająco jasne światło. Odruchowo zasłonili oczy rękami, przypadli za lodowe bryły, ale było już za późno — zbliżał się ku nim ślizgacz lodowy, na którego dachu obracała się powoli antena infralokatora. Dalsze ukrywanie się nie miało sensu, więc Aleksy podszedł do maszyny, potem zwinnie prześliznął się przez otwór włazu.

Dowódcą patrolu okazała się kobieta. Aleksy nawet nie dopuścił jej do głosu, prosząc o natychmiastowe połączenie z dyrekcją Związku. Najlepiej z naczelnym albo z Obrigowem. Kobieta zmierzyła go lodowatym spojrzeniem mówiąc:

— Nawet sam Głównodowodzący Admirał Arktycznej Floty nie miałby w tej chwili wiele do gadania. W czasie stanu wyjątkowego tylko ja decyduję o tym, co tylko żywego napotkam poza pasem startowym. A jestem obowiązana i pana i pańskiego towarzysza w waszym własnym interesie odstawić z powrotem do miasta.

Po chwili, kiedy Aleksy nalegał nadal, zdecydowała się jednak spełnić jego prośbę — niestety ani naczelny, ani Obrigow nie byli w tej chwili radiofonicznie uchwytni. Nie było rady — Aleksy musiał choć pobieżnie opowiedzieć, co zmusiło go do wyjścia poza kopułę mimo nadchodzącego cyklonu. Kobietę zainteresowało to wyraźnie, wreszcie zdecydowała się:

— Dobrze. Niech pan zawoła swego towarzysza, a ja poproszę o zezwolenie na jazdę poza swój odcinek i czasowe zastępstwo.

Wkrótce też zgodę otrzymała i ruszyli jak na wyścigu. Aleksy mówił jeszcze, że zrobiliby to zapewne jutro rano, gdyby nie zapowiadany cyklon, który mógłby zawalić chwiejną ścianę Trębaczy i pod zwałami lodu na zawsze pogrzebać wynalazek inżyniera Polińskiego, ale kobieta wyjaśniła mu po prostu, że ona również była na sali podczas pamiętnego posiedzenia komisji. Że jej tak samo, jak każdemu Polarskiemu z Sipogrodu zależy na rehabilitacji inżyniera. Nie rozmawiali więcej do końca trwającej dwadzieścia czy trzydzieści minut podróży…

* * *

Po czterech dniach wszystko było gotowe — agregat stanowiska LB 72 przerobiony według pomysłu Polińskiego przez Stegenbacha pomyślnie przeszedł wstępne próby i oto nareszcie przyszedł czas próby praktycznej. Fred z bijącym sercem pociągnął do siebie dźwignię zasilania działa laserowego — pierwsza wiązka promieni trysnęła w głąb wierconego szybu. Czerwone strzałki wskaźników na skałach odchylały się powoli do położenia roboczego, koła zamachowe zaworów wirowały coraz prędzej, popychając mimośrody przy wentylach.

Fred na moment oderwał oczy od przyrządów, zerknął na Corinne, pochyloną czujnie przy swoim stanowisku. Pochyloną tym razem na wszelki wypadek, bo udoskonalone przez Polińskiego promienniki oddawały część ciepła na boki, powodując tym samym spieczenie ścianek szybu w jednolitą, twardą masę tak, że niebezpieczeństwo obwałów zostało ograniczone do minimum. Spojrzał w drugą stronę — przy swoim pulpicie Aleksy porównywał napływające nowe dane o stanie i przebiegu wiercenia.

Dwie głębokie bruzdy, nadające jego twarzy wyraz groźnej surowości wygładzały się powoli w miarę, jak rosło ciśnienie gazów wiertniczych nad promiennikiem i głowica coraz szybciej przesuwała się w dół. — Ten Poliński miał jednak głowę nie od parady. Ileż jeszcze dobrego mógłby zrobić, gdyby żył — pomyślał Fred. — W tej chwili, przy poborze zaledwie trzech czwartych nominalnej mocy głowica posuwa się dwa razy prędzej, niż przedtem…

* * *

Pół roku później w Sipogrodzie pojawił się nowy pomnik, bardzo na pierwszy rzut oka podobny do wieży wiertniczej. Lecz na jej szczycie zamiast kopuły umieszczono kokon ratunkowy…

Загрузка...