Zacisnąłem pięści, całą siłą woli zmusiłem się do opanowania. Stworzyłem wodną bombę i cisnąłem nią w napastnika. Zaskoczenie było pełne. Pożeracz Chmur zdołał się uwolnić. Posłałem następną kulę wody, która rozbiła się dokładnie w miejscu, gdzie wściekle płonęły czerwone ślepia.
– Skała! Uciekaj! Skała! – stworzyłem dźwięk widmo, skierowany do Pożeracza Chmur.
Nie czekając na nic, rzuciłem się w wodę. Najpierw biegnąc po płyciźnie, poteni brnąc po pas i pierś, aż do rafy. Iluzja okrzyku była na tyle udana, że Pożeracz Chmur zrozumiał. A cięgi, jakie zebrał i strach przed następnymi zwyciężyły jego naturalny lęk przed wodą. Przycupnęliśmy na tym żałosnym kawałku kamienia, mokrzy i przestraszeni.
„Wścieka się” – przekazał Pożeracz Chmur. – „Rozwłócza twój dobytek.”
Posłałem na plażę następną bombę – tym razem uwitą z jaskrawych płomieni. Niecelnie, gdyż smok uskoczył w ostatniej chwili. Z plaży popłynął ku nam strumień plugawych przekleństw, oraz przykre wizje naszego losu przekazywane wprost do mózgu – rozrywanie, topienie w odchodach, duszenie własnymi wnętrznościami wpychanymi do gardła…
W odpowiedzi wysłałem następny ognisty pocisk, a poprawiłem wodnym, znów celując w oczy.
„Poszedł” – odetchnął Pożeracz Chmur.
„Kto to?”
„Szaleniec.”
„To od razu widać. A poza tym? Tutejszy?”
Pożeracz Chmur otrząsnął się wściekle, aż straciłem równowagę i uczepiłem się jego sierści.
„Szaleniec” – złościł się. – „Stuknięty. Chory na głowę. Żeby mu żaby w brzuchu się zalęgły! Żeby sobie własny ogon odgryzł! To nasze terytorium!”
„Coś musiało się zmienić.”
Pożeracz Chmur rozpaczał.
„Gdzie moja rodzina?! Ten wstrętny staruch zawsze mieszkał na sąsiedniej wyspie!”
Tkwiliśmy uwięzieni na rafie. Mój towarzysz twierdził, że Szaleniec wycofał się wprawdzie z plaży, lecz czai się w krzakach, czekając tylko na okazję. Beznadziejna sytuacja. Obolały i przemoczony Pożeracz Chmur rozkleił się całkiem. Dygotał jak przerażony szczeniak. Musiałem go głaskać i uspokajać. Role odwróciły się. Nie on mnie ochraniał, lecz ja jego. Czuwałem, podczas gdy młody smok zwinął się w niewygodnej pozycji, ledwo mieszcząc się na skale i zasnął. Raz i drugi dotarł do mnie niewyraźny przekaz z wyspy, który można by zapisać znakiem: „Złodzieje”. Wypatrywałem na brzegu czerwonych oczu, lecz nie pojawiły się. Noc była ciepła, nawet bardzo. Kurtki pozbyłem się już na brzegu. Teraz zdjąłem buty i schłem w podmuchach tropikalnej bryzy. Gwiazdozbiory świecące nad głową były znajome, choć ustawione nieco inaczej niż w domu. Wyławiałem z gwiezdnej kaszy Pętlę, Jednorożca, Gryfy ciągnące Rydwan, Byka pochylającego groźny łeb przed Centaurem.
Śpiący Pożeracz Chmur zerwał się nagle, omal nie zwalając mnie do wody.
„Ogon! Mój ogon!”
„Uspokój się! Do czarnej zarazy! Przywalę ci, przysięgam!”
Pożeracz Chmur przekręcił głowę do tyłu w karkołomny sposób, oglądając swój skarb.
„Coś mnie chwyciło za ogon!”
„Duża zębata ryba” – zasugerowałem.
„Albo syrena” – uzupełnił, wzdychając ciężko, już spokojniejszy. Podwinął ogon pod siebie i legł ostrożnie z powrotem.
„Szaleniec nazwał nas złodziejami.”
Pożeracz Chmur zmieszał się jakby i zaczął tłumaczyć:
„Szaleniec ma nie po kolei w głowie. Zbiera muszle, kamienie i różne blaszki. Wszystko to, co się błyszczy. Wariat, śpi na tych śmieciach. Kiedy byłem szczeniakiem, dla zabawy podbierałem mu to i owo. Chowałem, wyrzucałem, podrzucałem z powrotem… Szalał, ganiał mnie, skarżył rodzicom. Nieraz oberwałem, ale miałem rozrywkę. Teraz mu się wyraźnie pogorszyło.”
„Jak się czujesz?”
„Lepiej. Zagoiłbym się szybciej, gdybym nie był taki zmęczony.”
Jedną z przedziwnych właściwości Pożeracza Chmur było szybkie powracanie do zdrowia. Kilkakrotnie widziałem, jak zasklepiały się na nim w parę minut głębokie skaleczenia i to tak, że śladu po nich nie było. Tak samo i teraz. Obrażenia, które posłałyby człowieka do łóżka na parę tygodni, na nim goiły się w ciągu kilku godzin.
Szaleniec zrezygnował z pilnowania nas dopiero nad ranem. Przezornie odczekaliśmy jeszcze jakiś czas, zanim zdecydowaliśmy się powrócić na plażę. Moje rzeczy leżały porozrzucane w nieładzie. Ucierpiało kilka paczek, przebitych ostrymi kłami. Oglądałem je, próbując na oko ocenić szkody. Straciłem część soli i z pewnością czekało mnie trochę cerowania. Zastanawiałem się, jak załadować cały ten kram z powrotem w podarte torby, gdy Pożeracz Chmur wpadł w nagłe podniecenie.
„Ojciec! To mój ojciec! Tam, na Wyspie Szaleńca!”
Osłaniając ręką oczy od słońca, popatrzyłem w kierunku, w którym wyciągał szyję. Nad sąsiednią wyspą, oddaloną o parę strzałów z łuku, krążył skrzydlaty kształt.
„Jesteś pewien, że to nie ten wariat?” – spytałem.
Pożeracz Chmur prawie się obraził. Miałby nie rozpoznać własnego rodzica?
W pełni zrozumiałe, że tęsknił, że spieszyło mu się, ale naprawdę długo nie mogłem mu wybaczyć tego, co zrobił. Nie czekając, aż się pozbieram, ani nawet na to, żebym na niego wsiadł, złapał mnie zębami za kołnierz i zerwał się do lotu nagle, jak spłoszony ptak. Spróbujcie przebyć nawet niewielki dystans, zwisając jak łachman ze smoczej paszczy, z nogami dyndającymi nad przepaścią!
Pożeracz Chmur długo witał się z rodziną, a ja przez cały ten czas usiłowałem nakłonić własne serce, by zlazło mi z gardła w niższe rejony.
Ojciec Pożeracza Chmur nazywa się po prostu Pazur. Matka nosi skomplikowane imię złożone z szeregu określeń z trudem przetłumaczalnych na ludzki język. „Dobra”, „Miła”, „Spokojna”, „Łagodna”, „Kochająca” – takimi znakami opisywał ją syn. Wybrałem jeden i tak stała się dla mnie Łagodną.
Lecz jak zwało się to stworzenie, które, korzystając z nieuwagi dorosłych, przydreptało, by zapoznać się z nieznajomym? Nie oglądałem do tej pory żadnych smoczych dzieci, ale byłem przekonany, że braciszek Pożeracza Chmur jest najładniejszym szczeniakiem pod słońcem. Ufny, jak zwykle dzieci, niemal natychmiast wpakował mi się na kolana. Ciągnął za tasiemki przy koszuli, wściubiał nos w rękawy, łapał pyszczkiem za palce. Nie miał jeszcze zębów, prócz małych kiełków, ale te były ostre jak szpilki! Trzymałem tę małą, ruchliwą kulkę w objęciach, a mój zachwyt był tak szczery i bezkrytyczny, że z miejsca zaskarbiłem sobie przychylność Łagodnej. Która matka nie lubi, gdy chwali się jej dziecko? Szczenię było niewiele większe od dorosłego kota. Aż dziw, że z tego drobiazgu miało wyrosnąć po latach stworzenie o rozmiarach Pożeracza Chmur.
Łagodna podeszła blisko. Prawie dotykała mnie nosem. Nie przyszło mi do głowy, że powinienem się choćby zaniepokoić. Przyzwyczaiłem się do wyglądu Pożeracza Chmur i nie robiły już na mnie wrażenia ani ostre zęby, ani oczy w kolorze demonicznej czerwieni. Wyciągnąłem rękę, ufny jak dziecko i położyłem ją na białym pysku Łagodnej. Gdyby na miejscu Łagodnej stał Pazur, już nie miałbym czym pisać tych znaków. Lecz o tym dowiedziałem się nieco później.
Łagodna nawiązała kontakt myślowy. Przez chwilę orientowała się w zawartości mego umysłu. Rozpoznawała znaki i obrazy, które dla mnie i Pożeracza Chmur były całkiem łatwym, przyjemnym sposobem porozumiewania się. Takie moszczenie się cudzego „ja” zwykle z początku jest nieprzyjemne.
Łagodna oświeciła mnie:
„To jest ona.”
Zaskoczony, przekazałem, że nie rozumiem.
„Pożeracz Chmur ma siostrę.”
Świeżo upieczony starszy brat poruszył uszami w sposób będący odpowiednikiem ludzkiego wzruszenia ramionami. Zabawne. Był absolutnie przekonany, że w domu zastanie małego braciszka.
Odprężony, rozbawiony, poszukałem wzrokiem Pazura. Siedział oddalony o dobre dziesięć kroków. Przygarbiona sylwetka, stalowoszara, jak wycięta z cienia. Uszy położył po sobie. Szkarłatne oczy patrzyły nieżyczliwie. Mój dobry humor ulotnił się jak zdmuchnięty kurz.
Urządziłem się na Wyspie Szaleńca. W przyjemnym zakątku, gdzie pnie drzew wyrastały z piasku – jeszcze nie las, a już nie goła plaża. Śmieszne liście-pióropusze dawały cień chroniący przed morderczym słońcem. Rozwiesiłem hamak między drzewami. Znalazłem miejsce do rozpalenia ognia. Gdzieś w głębi wyspy biło źródło i niewielki strumień wlewał swe wody do oceanu. Na plaży słodka woda mieszała się ze słoną, lecz wystarczyło wejść w zarośla, by zaczerpnąć kryształowo czystego nurtu. Wśród zieleni buszowały stada bajecznie kolorowych ptaków. W morzu śmigały ławice barwnych ryb. Wokoło fruwały, biegały, pełzały i skakały zwierzęta w większości nie znane mi z nazwy. Znalazłem na smoczej wyspie rośliny, których nie umiałem nazwać, ani nawet nie widziałem podobnych w zielnikach Płowego.
Wciąż było niesamowicie gorąco, więc za cały strój służyły mi tylko przepaska na biodrach i sandały, chroniące stopy przed rozpalonym piaskiem i ostrymi muszlami. Tunikę wkładałem tylko wtedy, gdy wybierałem się w głąb wyspy, między drapiące gałązki i liście, których brzegi potrafiły przeciąć skórę jak nóż.
To dziwne miejsce. Trochę nierealne, jakby wyjęte ze zdumiewającego snu. A więc idealne dla mnie, Tkacza Iluzji pracującego przede wszystkim wyobraźnią. Czas przestał dzielić się na godziny. Istniały tylko dzień i noc, świt i zmierzch. Gdy byłem głodny – łowiłem ryby lub zbierałem owoce. Pracowałem wtedy, gdy uznawałem to za stosowne. Oznaczało to całe dnie lenistwa, spędzane na niekończących się zabawach z Pożeraczem Chmur i jego siostrzyczką.
Jak już wspomniałem, jest najbardziej uroczym stworzeniem, jakie spotkałem w życiu. Nie ma nic ładniejszego od malutkiego smoka, może z wyjątkiem puszystego kotka. Gdy przybyłem na wyspę, smoczątko miało dopiero parę miesięcy. Pazur i Łagodna nie wymyślili jeszcze dla niej żadnego imienia. Nie spieszyli się, jak to smoki. Nazywali ją po prostu „małą” lub „szczenięciem”.
Bezimienne dziecko było barwy rudo-brązowej, niczym wypalona w piecu cegła. Przy tym tak bardzo przypominało małego pieska lub grubiutkie lisiątko, że wkrótce zacząłem nazywać ją „Liska” i tak już zostało.
Liska była zachwycona swoim dużym bratem. Podziwiała go bezgranicznie i starała się naśladować. Śmiesznie to wyglądało, gdy obok dostojnie kroczącego olbrzyma toczyła się ruda kulka. Potykała się na dołkach w piasku i machała bezużytecznymi jeszcze skrzydełkami, sterczącymi na grzbiecie niczym dwa wachlarzyki.
Gdy Pożeracz Chmur kładł się, łaziła po nim, jak po pagórku. Łapki obsuwały się jej na śliskiej sierści. Spadała, koziołkując, na łeb, na szyję. Zsuwała się, szorując kosmatym zadkiem po skrzydłach brata, niczym po stromym stoku wzgórza. Turlała się w piasku, otrzepywała potem, skacząc jak sprężynka. Pożeracz Chmur pokazał jej, jak biegać w kółeczko, trzymając w zębach własny ogon. Odtąd była to jedna z najulubieńszych zabaw Liski. Doskonale wiedzieliśmy z Pożeraczem Chmur, że większość jej póz, podskoków i zaczepek jest po prostu na pokaz. Kokietowała nas obu, by zwrócić na siebie uwagę, zdobyć jeszcze trochę pieszczot i rozrywki. Zupełnie nam to nie przeszkadzało. Uwielbialiśmy Liskę i rozpieszczaliśmy ją, ile się dało. Pożeracz Chmur bawił się z nią po smoczemu, a ja po ludzku, co pewnie było dla niej miłą odmianą. Brat zabierał ją na polowania na nieruchawe kraby – zwierzynę w sam raz dla kilkumiesięcznego szkraba. Znosił jej kolorowe ptaki (oczywiście martwe). Bawiła się nimi, włóczyła po ziemi i oskubywała z piór. Ja zabawiałem smocze dziecko iluzjami. Wznosiłem też dla niej budowle z wilgotnego piasku, gdzie mogła chować się lub kopać nory, zmieniając dowolnie tę jednorazową architekturę.
Upał panujący w tych rejonach świata sprzyja nieróbstwu. Zwłaszcza, że jedzenie w większości wisi na drzewach. Mógłbym żywić się wyłącznie owocami, gdyby nie potrzeba odmiany. Do jednego jednak przymuszałem się bez względu na pogodę, stan ducha, czy atrakcyjność zajęć, jakie proponował Pożeracz Chmur. Systematycznie prowadziłem notatki. Sporządzałem rysunki i opisy, zapełniając ciągami drobnych znaków kolejne stronice. Koncentrowałem się głównie na Lisce, uważając ją za najwdzięczniejszy obiekt obserwacji. Który z moich „kolegów” z Kręgu mógłby pochwalić się, że nosił na rękach smocze szczenię? Kto widział, jak matka karmi je częściowo przeżutym i strawionym mięsem (skądinąd okropny widok)? Albo jak maluch ugania się za długonogą jaszczurką, dziarsko wznosząc do góry puchaty ogonek?
Przez środek czwartej strony biegnie krzywy zygzak – pamiątka pozostawiona przez rysik za sprawą Liski. Mała bestia uznała, że bose nogi zwieszone z brzegu hamaka mogą być świetnym obiektem ataku. Skoczyła i wbiła mi swoje cztery ząbki w kostkę. Pożeracz Chmur uważał to za dobry żart. Ja byłem mniej zachwycony. Ojciec wbijał mi do głowy, że w gorącym klimacie nawet drobne skaleczenia mogą przysporzyć kłopotów.
Liska jest uroczym, ciekawskim, pełnym werwy dzieckiem. Lubi więc bawić się i psocić. Chłonie świat całą niewielką osobą. Jest też smokiem i mogłem spodziewać się po niej podobnych cech, jak u Pożeracza Chmur. Rzeczywiście – ma zadziwiającą pamięć. Łagodna i Pazur zapoznawali córeczkę z zawiłościami smoczego języka. Pożeracz Chmur równolegle uczył ją lengorchiańskiego. Dołączałem do jego lekcji, wzbogacając je mirażami. Liska uwielbia moje „obrazki”.
Nie zauważyłem, by Liska robiła się większa, czy cięższa, lecz zmieniała się w pewien sposób. Była coraz sprawniejsza, szybsza, zbierała doświadczenia. Coraz więcej rozumiała słów, próbowała mówić.
Na latanie miał przyjść czas dużo później, gdy małe skrzydła urosną i wzmocnią się, czyli za około dwadzieścia lat. To samo dotyczyło legendarnych zdolności regeneracji oraz przemian w dowolne stworzenie. Łagodna twierdziła z dumą, że Liska jest bardzo udanym dzieckiem, lecz jednocześnie przyznawała, iż mieści się w smoczych normach.
Tym bardziej zaskoczyło mnie wydarzenie, które przewróciło do góry nogami fundamentalną teorię smokologii i z pewnością da do myślenia wszystkim zajmującym się tą dziedziną.
Nocami fale przypływu wdzierają się na ląd. Pracują cierpliwie i z pośpiechem, wybierając ustępliwy piasek. Mają czas tylko do świtu. Pozostawiają po sobie pamiątki w postaci płytkich zatoczek i stawów wypełnionych nagrzaną od słońca wodą. Znajdowałem w nich wodorosty, drobne żyjątka morskie i odłamki korala. Przyjemnie było chlapać się w tych dołkach. Były bezpieczniejsze niż otwarte wody, gdzie łatwo stąpnąć na kolczastego jeżowca lub napotkać „pannę morską” – wydęty pęcherz zaopatrzony w ostre haczyki i jadowite macki.
Leżałem w jednej z takich sadzawek, wyciągnięty na całą długość, z głową na jednym brzegu, a piętami na drugim. Załatwiłem już wszystkie sprawy zaplanowane na ten dzień – nazbierałem drewna, oprawiłem ostronosa, którego złowił dla mnie Pożeracz Chmur, skończyłem kolejny wpis do notatnika i złapałem nowego motyla do kolekcji przeznaczonej dla ojca. Uznałem, że to wystarczy i leniłem się cudownie, marnotrawiąc czas, jak to potrafią tylko chłopcy w moim wieku.
Poprzez rzęsy dostrzegłem rozmazaną, rudą plamę. Coś trąciło mnie w brzuch. Gwałtownie uniosłem głowę, szeroko otwierając oczy. To była tylko Liska. Psotnica znów na mnie skoczyła, lecz źle obliczyła odległość. Impet przerzucił ją dalej i teraz siedziała zanurzona w słonej wodzie po samą szyję. Oczekiwałem strachu, szamotaniny, ucieczki z okropnego, mokrego miejsca. Liska rozglądała się, bardziej zdziwiona i zainteresowana nowością niż przestraszona. Strzygła uszami, szeroko otwierała ciemnoczerwone oczka, lśniące jak dwie wiśnie. Bezgranicznie zdumiony, zobaczyłem, jak zanurza głowę! Łyknęła wody, wynurzyła się czym prędzej i kichnęła parę razy. Uznałem, że czas zamknąć usta i przestać wyglądać głupio. Pokazałem Lisce, jak zaczerpnąć tchu, a potem zanurkować, powoli wypuszczając srebrne pęcherzyki powietrza pod powierzchnią wody. Naśladowała mnie z łatwością. Zabawialiśmy się tak już długą chwilę, gdy dotarł do mnie przekaz, który prawie rozwalił mi głowę:
„Wyciągnij ją!!!”
Pożeracz Chmur stał oddalony o krok. Nastroszony niczym szczotka, zszokowany, jakby zastał mnie co najmniej na dokonywaniu dzieciobójstwa. Wyglądał tak, że na wszelki wypadek natychmiast wyłowiłem Liskę. Pożeracz Chmur, zdenerwowany, mógł zrobić coś nieprzyjemnego. Na przykład użyć pazurów. Później byłoby mu przykro i przepraszałby gorąco, lecz cóż to za różnica, gdy nie ma się ramienia lub głowy.
Liska wcale nie była zadowolona z nagłego końca zabawy. Gdy postawiłem ją na suchej ziemi, od razu wskoczyła na powrót do wody, z rozmachem, od którego bryzgi poleciały na wszystkie strony. Spojrzałem na Pożeracza Chmur i bezradnie rozłożyłem ręce. Liska chlapała w najlepsze, a jej brat obserwował to ze zgrozą, i osłupieniem wypisanym na pysku.
„Co ona wyprawia?” – spytał głupio.
„Kąpie się” – odparłem.
„Ależ… jest mokra!”
„Może lubi.”
Pożeracz Chmur otrząsnął się z obrzydzeniem i powoli legł na plaży, nie odrywając wzroku od siostry.
„Mamie to się nie spodoba” – przekazał ponuro.
Miał rację. Lecz jeśli stało się coś złego (a tego nie byłem pewien), już nie dawało się cofnąć.
Liska odkryła wodę, tak jak ludzkie dziecko odkrywa przyjemność wdrapywania się na wierzchołki drzew lub łapania węży na rozlewiskach. Te rzeczy były miłe, trochę niebezpieczne, a przede wszystkim zabronione przez dorosłych.
W książkach znajdowałem rozmaite historie o smokach. To i owo czasem nie zgadzało się z rzeczywistością, lecz jedno powtarzało się z podziwu godną regularnością: każdy smok – niczym kot – nienawidzi być mokry. Smoki nie umieją pływać i gardzą podobnymi umiejętnościami. Miałem liczne tego przykłady ze strony Pożeracza Chmur, który za skarby świata nie przeszedłby w bród strumienia. Nie stąpnąłby nawet w kałużę, a każdy deszcz był dla niego osobistą, cichą tragedią. Pazur, Łagodna i Szaleniec nie odbiegali od normy. Wyjątkiem była Liska. Mała kpiła sobie z naukowych teorii i pakowała się w każdą napotkaną kałużę, doprowadzając rodziców do rozpaczy.
Pazur unikał mnie już przedtem, ostentacyjnie udając, że nie istnieję. Teraz przestałem widywać również Łagodną. Lubiłem tę zrównoważoną smoczą damę. Tym większą przykrość sprawiło mi to, czego dowiedziałem się od Pożeracza Chmur. Łagodna winiła mnie za zachowanie Liski. Uważała, że dawałem zły przykład jej dziecku i postanowiła drastycznie ograniczyć kontakty. Tak więc do towarzystwa pozostał mi tylko Pożeracz Chmur. Próbował pogodzić związki z rodziną i naszą przyjaźń. A nie było to łatwe.
Możliwe, że nie byłem odpowiednim towarzystwem dla młodego smoka. A czy smok jest odpowiednim towarzyszem dla dorastającego chłopca? Każdy z nas trochę ustąpił, zmienił swe zwyczaje i spotkaliśmy się gdzieś w połowie drogi. Pożeracz Chmur nosił ubranie (w ludzkiej postaci), a ja przekonałem się, że surowa polędwica da się zjeść. Po posoleniu. Łagodna wolałaby, bym wrócił do domu i już nigdy nie spotkał się z jej synem. Pazur pewnie najchętniej wyprawiłby mnie na drugą stronę Bramy Istnień. Rzecz w tym, że nie potrafiłem już wyrzec się Pożeracza Chmur. Zbyt długo przebywaliśmy razem. Za bardzo się zżyliśmy. Zbyt wiele nas łączyło i chyba za dobrze się rozumieliśmy. Bardzo, naprawdę bardzo brakowałoby mi Pożeracza Chmur.
Byłem samotnym, unikanym przez rówieśników dzieckiem, potem samotnym, chyba niezbyt sympatycznym chłopcem i miałem wszelkie szansę zostać ponurym, niemiłym, odciętym od innych ludzi mężczyzną. Nawet nie chodziło o to, że nie słyszę i trudno mi porozumieć się z innymi. Żmijowe Pagórki – miejsce, gdzie przeżyłem dwanaście lat, są dużą wsią, pretendującą do nazwy miasteczka. Jej mieszkańcy natomiast tkwią jeszcze obiema nogami w ciemnych wiekach, gdy wierzyło się w elfy i błotne demony, czyhające na bagnach. Gdy inne dzieci kończyły naukę (podstawowy zestaw znaków pisarskich, prymitywne rachunki oraz to i owo z historii cesarstwa), ja właściwie dopiero zaczynałem. W Żmijowych Pagórkach trzynastolatek powinien mieć opanowane podstawy jakiegoś rzemiosła, pracować na roli na równi z dorosłymi i ogólnie – mieć jakieś widoki na przyszłość. Co więc sądzić o kimś, kto nie bierze się solidnie do roboty, tylko ślęczy nad jakąś tam biologią, matematyką czy też żywotami ludzi, którzy dawno już piach gryzą? Albo siedzi godzinami bez ruchu, a wokół pojawiają się jakieś zwidy – przekleństwo i obraza.
Byłem po prostu inny. Obaj z Płowym żyliśmy nie wśród ludzi, ale obok nich. Mag jest osobą ogólnie szanowaną, lecz omija się go odruchowo niczym wilczy dół. Bo kto wie, czego spodziewać się po człowieku, który słyszy myśli, albo takim, co uczciwy świat w kłamstwa ubiera. Łatwo zrozumieć, że Pożeracz Chmur stał się dla mnie nie tylko pomostem do świata dźwięków. Także przyjacielem, towarzyszem ostatnich zabaw dzieciństwa, powiernikiem tajemnic, najbliższą osobą zaraz po ojcu.
Pazur nie cierpiał mnie od pierwszej chwili. Oczywiście – mąciłem w głowie Pożeraczowi Chmur i demoralizowałem (tak przynajmniej uważał) Liskę. Nie rozumiałem tylko, czemu ta niechęć pojawiła się od razu. Jeszcze nie dałem mu żadnych powodów do niepokoju, a już zezował ponuro, marszczył pysk. Odchodził natychmiast, gdy tylko się zbliżyłem i w ogóle dawał mi do zrozumienia, że jestem niepożądanym gościem. Nie przejmowałem się tym, póki nie próbował zrobić mi fizycznej krzywdy. Powstrzymywał się dość długo, lecz pewnego dnia wybuchło w nim szaleństwo i omal nie doszło do krwawej rozprawy. Ciepłe wody Morza Syren kipią życiem. Na płyciznach można znaleźć spacerujące po dnie ogromne kraby, rybostwory zagrzebane w piasku tak, że widać im tylko słupkowate oczy. W przezroczystej wodzie unoszą się „wodne róże” – podobne kwiatom galaretki, pulsujące jak małe serca. Między pasmami wodorostów żerują drobne rybki, kolorowe jak szklane paciorki rzucone w fale. Ale zdarzali się i dziwniejsi mieszkańcy podwodnej krainy.
Stałem w morzu powyżej kolan, obserwując płynące pod powierzchnią stworzenie. Miało wręcz nieprawdopodobny wygląd. Trudno byłoby je nawet wyśnić. Nieco większe niż dłoń, nie miało widocznej głowy, ani żadnych kończyn. Przypominało trochę falujący kawałek grubego koca. O ile przyszłoby komuś do głowy utkać koc cytrynowo-żółty w kropki chabrowe i jadowicie zielone jak nalot na starej miedzi. Kolor sugerował, że zwierzę może być trujące, a kształt, iż prawdopodobnie należy do rodziny ślimaków, choć nie dałbym za to głowy. Pomyślałem, jak szczęśliwy byłby na tej wyspie Płowy, który z pasją kroił żaby i rozmaite paskudztwa. W tym momencie coś trąciło mnie w nogę. Zląkłem się, ale była to tylko Liska, a nie żaden drapieżnik. Była zanurzona tak głęboko, że ledwo jej nos wystawał. Czym prędzej wziąłem ją na ręce, ciężką od wody, którą nasiąkło jej futerko. Mokra, wyglądała przekomicznie. Można mieć o tym niejakie wyobrażenie, jeśli się widziało ociekającego wodą kota. Dawno już nie widzieliśmy się z małą, nic więc dziwnego, że zajęci sobą, nie zwróciliśmy uwagi, co dzieje się tuż obok. U mnie przyczyną była głuchota, a u Liski – nieposłuszeństwo. Pazur szalał na brzegu, pewnie już od dłuższej chwili. Prawie moczył już łapy, próbując do nas dotrzeć. Kiedy spojrzałem przypadkiem w stronę brzegu, ujrzałem potworną, rozwartą niczym otchłań paszczę, zbrojną w cały arsenał białych zębów, wielkich i ostrych jak miecze! Była niemal na wyciągnięcie ręki. Gdybym stał trochę bliżej plaży, już bym pewnie nie żył. Pazur zupełnie stracił panowanie nad sobą. Nie będę ukrywał, że przeraziłem się okropnie. Cofnąłem się tam, gdzie głębiej. Byle dalej od oszalałej bestii. Zupełnie nie wiedziałem, co robić. Dla własnego bezpieczeństwa byłem gotów zostać w wodzie cały dzień i to zanurzony po szyję. Lecz trzymałem na rękach Liskę i wiedziałem, że powinienem jak najszybciej odstawić ją na suchy ląd. A wtedy z pewnością dopadnie mnie Pazur! Kto wie, jak to by się skończyło, gdyby nie pojawił się Pożeracz Chmur. Odwrócił uwagę Pazura. Mogłem zaryzykować i podejść bliżej, by Liska w miarę bezpiecznie dotarła na plażę. Nie wiem, co powiedział Pożeracz Chmur ojcu, lecz było to coś, co tylko wzmogło jego wściekłość. A może zwyczajnie musiał się na kimś wyładować. Zobaczyłem jak zamierza się wielką łapą i uderza Pożeracza Chmur w bok głowy. Potem jeszcze raz, z drugiej strony. Walił tak mocno, że bolało od samego patrzenia. Pożeracz Chmur cofał się pod ciosami. Ojciec chwycił go kłami za kark i potrząsał jak szczurem. Pożeracz Chmur wyrwał się i uciekł z podwiniętym ogonem, sponiewierany. Czym prędzej pobiegłem za nim, przezornie brodząc w wodzie. Nie byłem pewien, czy Pazur nie zechce jednak policzyć się ze mną.
Odnalazłem Pożeracza Chmur zaszytego w zaroślach. Siedział skulony, przykryty namiotem skrzydeł, ponuro gapiąc się w ziemię. Z nosa kapała mu krew. Uszy miał oklapłe jak zwiędłe liście. Przysiadłem obok. Czekałem. Przez jakiś czas Pożeracz Chmur jakby mnie nie zauważał. Oblizywał tylko krwawiący nos i wzdychał.
„Nie jest dobrze” – przekazał wreszcie.
„Przepraszam, że tak wyszło.”
Było mi naprawdę przykro. Zdawałem sobie sprawę, że Pożeracz Chmur oberwał za mnie.
„To nie twoja wina. Ojciec jest zły ogólnie, bo nie chcę tu żyć. Nie chcę siedzieć na tym końcu świata. Wścieka się, bo umiem czytać i pisać. Twierdzi, że to niepotrzebne smokom.”
Pożeracz Chmur odłączył się na moment, a potem dodał:
„Pobił mnie, bo wolałbym być człowiekiem, a nie smokiem.”
To mnie bardzo zdziwiło. Ze mną było akurat odwrotnie. Zawsze uważałem, że Pożeracz Chmur ma życie godne pozazdroszczenia.
„Lubię być chłopcem” – tłumaczył młody smok. – „Potrzebuję wtedy mniej miejsca, mniej żywności. Mam ręce – tyle można zrobić rękami. Ludzie mają mnóstwo ciekawych zajęć. Ty to masz dobrze” – znów westchnął głęboko. „Płowy bardzo cię kocha. I nigdy nie bije. A mój ojciec…”
Poczułem się w obowiązku wyjaśnić mu, że ojcowie niezbyt różnią się między sobą. Mniej więcej do trzynastego roku życia zebrałem więcej rózeg, niż miałem włosów na głowie. Potem spoważniałem, przestałem broić i Płowy odetchnął. Stwierdził, że chyba jednak nie skończę na szafocie.
„Raz dostałem gorzej, niż ty teraz” – wspomniałem. „Płowy podrapał cię? Ugryzł w ucho?” – zainteresował się Pożeracz Chmur.
„Ludzie nie drapią” – poprawiłem. – „Ojciec obił mi tyłek wierzbowym prętem. Przez dwa dni nie mogłem usiąść!”
Pożeracz Chmur szeroko otworzył oczy ze zdumienia i zgrozy.
„Ale za co?”
„Wrzuciłem zapaloną petardę do wychodka przy karczmie, kiedy akurat macała się tam jakaś para. Długo nie można ich było doczyścić.”
Wyobraźnia zrobiła swoje. Obaj zaczęliśmy się strasz-
nie śmiać, a Pożeracz Chmur aż dostał czkawki. Jego zły humor ulotnił się zupełnie. Popłynęły opowieści z czasów dzieciństwa – wspomnienia przygód, psot i żartów. O dziwo, chociaż Pożeracz Chmur żył parokrotnie dłużej ode mnie, przegrywał w tej dziwnej licytacji. Zrzucanie przegniłych owoców na głowę nielubianej ciotki nie mogło równać się z napadem iluzyjnych myszy na zebranie towarzystwa hafciarek. A straszenie rybaków wydawało się kompletną nędzą, w porównaniu z niektórymi moimi wyczynami. Choćby omdleniem mleczarki, która ujrzała swego męża z dużym świńskim ryjem w miejscu twarzy. Okazało się, że byłem wcielonym demonem z samego dna piekielnej otchłani, a Pożeracz Chmur – bardzo grzecznym dzieckiem. Pewnie biedak nie miał zbyt wielu okazji ani możliwości, by się wykazać.
„Przez jakiś czas nie pokazuj się na oczy mojemu ojcu” – ostrzegł Pożeracz Chmur. Kiwnąłem głową.
„Dlaczego on mnie tak nienawidzi?” – spytałem z żalem.
Pożeracz Chmur zmieszał się lekko.
„On cię nie nienawidzi. To znaczy, nie tylko ciebie… On ma za złe ludziom. Wszystkim ludziom, nie tylko tobie.”
„Dlaczego?”
Pożeracz Chmur zamiast wyjaśnić coś więcej, podniósł się i skierował w głąb lasu.
„Chodź, coś ci pokażę.”
Smok torował drogę w splątanych chaszczach. Umykało przed nami wszystko, co żyło, prócz głupich, ociężałych żuków, wielkich jak pięści i wszędobylskich mrówek. Te taszczyłyby swe brzemiona, nawet gdyby pokazał się tutaj orszak cesarski. Nigdy nie zapuściłem się tak głęboko w duszną zieleń, gdzie wszystko rosło, rozpychając się, oplatając wzajemnie i szukając chciwymi pędami każdej kropli wilgoci, każdej plamki słońca. Pożeracza Chmur chroniła gruba sierść, ale ja nie miałem na sobie nic prócz cienkiego płótna kusej tuniki. Wkrótce ręce i nogi poznaczył mi dekoracyjny wzór cienkich zadrapań. Żałowałem, że nie zawróciłem po spodnie i bluzę, lecz z drugiej strony, w tej gęstwinie stał nieznośny duszny upał.
Inny niż gorąco plaży, gdzie powietrze mieszała rześki bryza znad oceanu.
Pożeracz Chmur zatrzymał się.
„To tutaj.”
Rozejrzałem się, zdumiony nieoczekiwanym widokiem. Wokoło wznosiły się ruiny budowli. Kilka budynków, wzniesionych z ciosanego kamienia, rozsypujących się powoli. Zarośnięte pnączami mury gdzieniegdzie były jeszcze całkiem wysokie, lecz kruszyły się od góry. W większości pozapadały się i utworzyły kupy gruzu, zagarnięte prawie bez reszty przez roślinność. Próbowałem wyobrazić sobie to miejsce przed kilkuset laty, gdy żyli tu jeszcze ludzie. Może pokrywali ściany kolorowym tynkiem i malowidłami, jak w dużych miastach? Tam, gdzie panoszyły się chwasty o grubych, palczastych liściach i kolczaste pnącza, kiedyś pewnie rosły kwiaty. Wytyczone ścieżki prowadziły między klombami i kamiennymi ławami. Pracowali tu ludzie, biegały dzieci i oswojone zwierzęta. A teraz zagarnęła to puszcza.
„Od bardzo dawna nie ma tu nikogo. Wszyscy z twojej rasy odeszli.”
„Musiało minąć co najmniej kilka stuleci.” „Tysiące lat” – przekazał Pożeracz Chmur. – „Nikt ze starszych nie pamięta ludzi na Smoczym Archipelagu. Zostały tylko te ruiny. Ale są wszędzie, na każdej wyspie. Na Jaszczurze również. Często się tam bawiłem.” Przerwał. Czułem, że coś w sobie tłamsi. „Bawiliśmy się w takim miejscu razem z bratem” – podjął po chwili. Jednocześnie w głowie przemknął mi wizerunek małego smoka – szarej miniatury ojca w białych pończochach.
„Miałem dopiero osiemnaście lat i jeszcze dziecięce imię. Szperacz był starszy.”
„Co się stało? Został na Jaszczurze?”
„Umarł. Wpadł do starej studni w ruinach. Nie było w niej wody, ale była bardzo głęboka, a otwór miała wąski.”
„Zabił się?”
„Udusił. Świeże powietrze nie dochodziło do samego dna. Ojciec nie potrafił go wyciągnąć. Może, gdyby miał ludzki wzorzec… ale nie miał go. Czuwał tylko aż do samego końca. Od tamtej pory zmienił się. Nienawidzi ludzi, bo wini ich za tamto nieszczęście. Zmienialiśmy terytoria, ciągle przenosiliśmy się z miejsca na miejsce. Byle dalej od ludzkiej rasy. Jednak wszędzie natykaliśmy się na jakieś resztki. W końcu zamienił się z tym starym wariatem. Ale nawet tu, na Wyspie Szaleńca, stały wasze domy.”
„Czy Pazur wie o tym?” – spytałem. Pożeracz Chmur machnął uszami. „Nie mam pojęcia. Może wie, ale udaje, że nie wie. Wyspa Szaleńca to już ostatni skrawek lądu. Dalej jest tylko ocean. A gdzieś trzeba wychowywać Liskę.”
„Chodźmy już stąd” – poprosiłem. To miejsce i historia tragedii na Jaszczurze przygnębiły mnie. Zacząłem inaczej oceniać Pazura. Sam przecież straciłem rodziców. Zdarzyło się to bardzo dawno temu, gdy miałem dopiero parę lat, ale i tak wielokrotnie śniła mi się blada, nieruchoma twarz mamy, z ustami pokrytymi czarnym strupem. Budziłem się wtedy – mały chłopczyk – z rozpaczliwym płaczem i zasypiałem na powrót dopiero w bezpiecznych ramionach Płowego. Pamięć dziecka przechowuje niewiele, pamięć smoka – każdy szczegół. Mogłem zrozumieć, jak strasznie bolały Pazura jego wspomnienia.
Pływać umiem i lubię. Znam groźne właściwości rzecznych wirów. Wiem, czego można spodziewać się po gęsto zarośniętych wodorostami rejonach jezior i stawów. Podczas pobytu na Bursztynowym Wybrzeżu zapoznałem się z groźnym zjawiskiem wstecznego prądu w morzu. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że mógłbym utopić się na głębokości niespełna trzech łokci.
Polowałem na ryby z ościeniem. To sprytne narzędzie zrobiłem sam i byłem z niego dumny. Oścień miał metalowy szpikulec, dwa „wąsy” z zadziorami po bokach, by zdobycz nie wymknęła się. Był lekki i poręczny, a co najważniejsze – działał.
Tkwiłem w morzu, zanurzony po biodra, nieruchomy jak bocian tuż przed uderzeniem dziobem w upatrzoną żabę. Dwa czy trzy kroki dalej dno schodziło gwałtownie w dół, tworząc strome urwisko. Z głębiny napływały tu czasem większe ryby, szukając żeru w cieplejszej wodzie. Miałem już trzy sztuki nawleczone na sznur i czekałem na czwartą. Wokoło moich nóg uwijało się, jak zwykle, sporo kolorowego drobiazgu, lecz tym razem nie zachwycałem się ich urodą. Raczej oceniałem przydatność do zjedzenia. Człowiek naprawdę jest drapieżnikiem. To polowanie sprawiało mi przyjemność.
Jasnoszary, podłużny kształt, który nadpłynął z boku, w pierwszej chwili zdał mi się podobny do rekina – rzadkiego gościa u wybrzeży Lengorchii, ale dość pospolitego w wodach Południa. Mocniej zacisnąłem palce na drzewcu. Zaczekać? Uderzyć jako pierwszy? Czy ostrze przeznaczone na niewielkie ryby przebije tego stwora, czy tylko zrani i rozdrażni? Zanim podjąłem decyzję, przybysz podpłynął bliżej i zatrzymał się. Falująca powierzchnia wody lekko zniekształcała obraz. Z dołu patrzyły na mnie okrągłe oczy, szeroko rozstawione w płaskiej twarzy. Pojedyncze pasmo włosów na szczycie czaszki unosiło się w wodzie jak smuga dymu. Krótkie ręce wsparły się o dno. Krępy tułów zwężał się w ogon zakończony poziomą, szeroką płetwą. Tak, to była syrena.
Nie była duża i nie wyglądała groźnie. Nie przypominała też piersiastych ślicznotek z obrazków ilustrujących żeglarskie legendy. Była stworzeniem żyjącym w wodzie i dobrze do tego przystosowanym. Obserwowaliśmy się nawzajem. Nie miałem zamiaru zrobić jej krzywdy. Wolniutko opuściłem oścień. Nagle coś podcięło mi nogi od tyłu. Runąłem na twarz w wodę. Oczy zapiekły od soli, odruchowo zacisnąłem powieki. Syrenie ręce wczepiły się w me włosy, sięgały do oczu! Pociągnięty z wielką siłą, przeszorowałem boleśnie brzuchem po dnie. Usiłowałem uwolnić się od tych mocnych dłoni, lecz inna para rąk trzymała mnie za kostki u nóg i nie pomagało żadne kopanie. Zorientowałem się, że brzeg podwodnego klifu jest tuż i właśnie tam wloką mnie te półludzkie bestie. W głębiny, gdzie nie będę miał najmniejszej szansy. Już zaczynało brakować mi powietrza. Wbiłem palce w szczelinę koralowej skały, zdecydowany nie oderwać się od niej choćby i po śmierci. Dusiłem się. Przed oczami pływały mi żółte plamki. Ugryzłem rękę, która zacisnęła się na mych ustach i nosie. Mocne uderzenie w brzuch wypchnęło mi z płuc resztkę powietrza. Żółte plamki sczerniały i rozlały się w jedną wielką, ciemną plamę. Ostatkiem przytomności zaciskałem palce, walczyłem z chęcią nabrania oddechu, który napełniłby mi płuca słoną wodą.
Wtedy, gdy już osuwałem się w ciemność i bezwład, gdy serce powoli przestawało łomotać o żebra niczym osłabły ptak, potworna siła wyrwała mnie z odmętów.
Nie jestem w stanie określić, ile czasu przywracano mnie do życia. Ile trwały nieprzyjemne zabiegi – tarmoszenie, ugniatanie, turlanie po ziemi i lizanie. Wreszcie zaczerpnąłem tchu, kaszląc i zachłystując się. Pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy, było: Pożeracz Chmur. Jakież było moje zdumienie, gdy wzrok wrócił mi do normy, przestając pokazywać rozmazane plamy, i zobaczyłem nad sobą Łagodną.
Potrząsała głową, siejąc wkoło mokre bryzgi. Otrząsała każdą łapę osobno, jak zmoczony kot. Patrzyłem na to z niedowierzaniem. Łagodna? Weszła do wody? Z trudem mogłem sobie wyobrazić jej poświęcenie. Uratowała mi życie, a doskonale wiedziałem, jak bardzo musiała się przełamać.
„Dziękuję. Bardzo ci dziękuję. Gdyby nie ty, utopiłyby mnie.”
„To by rozwiązało parę problemów” – odparła Łagodna cierpko, zaciekle wylizując mokre łapy.
Sprawiła mi ogromną przykrość. Odczułem to jak uderzenie. Łagodna przechwyciła mój żal, przerwała suszenie.
„Przepraszam. To nieprawda. Nie jestem na ciebie zła. Rozumiesz już, dlaczego chronimy dzieci przed morzem? Wystarczy silna fala, rekin, albo podstępna syrena – te są najgorsze. Nieobliczalne – całkiem jak ludzie. Jeśli strach przed wodą ma ocalić moje dziecko, nauczę je tego, wbrew wszelkim przeszkodom.”
Rozumiałem, że to ja byłem tą zawadą. A jednak ocaliła mnie.
„Całe szczęście, że byłam blisko. Miałam przyglądać się bezczynnie? Nie jestem morderczynią szczeniąt, nawet ludzkich.”
Potem dodała:
„Kiedyś obiecałam sobie, że nikt nie umrze w mojej obecności. Nikt nie będzie cierpiał.”
Doskonale wiedziałem, o co jej chodzi. O powolną, straszną, zupełnie niepotrzebną śmierć smoczego dziecka imieniem Szperacz.
Siedziałem wtedy z Łagodną dość długo. Wiele rzeczy sobie wyjaśniliśmy. Łagodna zwierzyła się ze swych zmartwień odnośnie Pożeracza Chmur. Bolało ją, że syn oddalił się od rodziny i chętniej spędza czas wśród ludzi. Z drugiej strony, rozumiała nasze wzajemne przywiązanie. Zgadzała się też, że nic już nie jest w stanie obrzydzić Lisce wodnego żywiołu.
„Właśnie dlatego cię szukałam. Orientujesz się chyba, że ta wyspa nie może wykarmić trzech dorosłych smoków?”
Podejrzewałem to.
„Oszczędzaliśmy na jedzeniu. Staraliśmy się zużywać mało sił” – ciągnęła Łagodna. – „Ale to nie wystarcza. Musimy lecieć na kontynent. Na bardzo długie, obfite polowanie. Zgromadzimy zapasy i energię. Liskę musimy zostawić tutaj, pod opieką Pożeracza Chmur. Jeśli Liska znów wejdzie do wody, mój syn nie będzie w stanie jej wyciągnąć. A ocean nie jest bezpieczny. Czy zajmiesz się Liska pod naszą nieobecność. Pomożesz Pożeraczowi Chmur?”
Zapewniłem Łagodną, że zrobię wszystko, by chronić Liskę. Zaciągnąłem właśnie u smoczycy spory dług wdzięczności. Poza tym lubiłem małą, a nieobecność Pazura stwarzała okazję do długiego przebywania razem bez żadnych przeszkód. Pomyślałem jeszcze, że Pazur zrobił poważny błąd, sprowadzając rodzinę na Wyspę Szaleńca. Było to urokliwe miejsce dla ludzi. Zapewne też dość wygodny teren dla jednego starca z niewielkim apetytem, lecz kompletnie nie nadawało się dla smoczej rodziny. Ciekaw byłem, kiedy Pazur przyzna się do porażki i zacznie słuchać żony, która wydawała się znacznie rozsądniejsza od niego.
Tego samego dnia znalazłem na granicy przyboju przewalającą się bezwładnie w falach martwą syrenę, którą dosięgły zęby Łagodnej. Wyciągnąłem ciało na brzeg. Właściwie nie miałem najmniejszej ochoty go oglądać. Robiłem to tylko dla Płowego, by sporządzić dla niego jak najdokładniejszy opis. Syrena była mała jak dziecko. Zdziwiłem się, jak ktoś, kogo przerastałem prawie o połowę długości, potrafił mnie skutecznie obezwładnić, nawet z pomocą innych. Te niewielkie istoty musiały być bardzo silne i sprawne.
Czaszka syreny była lekko spłaszczona. Domyślam się, że dzięki temu stworzenie lepiej pokonywało opór wody przy pływaniu. Tym również można było tłumaczyć maksymalne zwężenie ramion, krótką szyję i gładką, śliską skórę, nieprzyjemną w dotyku. To morskie stworzenie nie miało na ciele ani jednego włosa, prócz pojedynczego kosmyka na głowie. Twarz syreny pozbawiona była brwi, oczy – rzęs, a także powiek. Tylko od dołu nachodziła na źrenice cieniutka błona, jak trzecia powieka u gadów. Nozdrza były ukośnymi szczelinami nad linią bezwargich ust. Uszy praktycznie nie istniały. Odkryłem za to coś, co najbardziej przypominało wielowarstwowe skrzela. Zęby syren wyglądają paskudnie. Są drobne, gęsto ustawione i trójkątne. Bardzo przypominają piłę do cięcia drewna, albo pułapkę na drapieżniki. Z pewnością syreny są w stanie wyrwać kawałek ciała za jednym ugryzieniem. Okropność. Gdzieś na wysokości domniemanych bioder zaczynał się masywny ogon, pokryty szarą skórą, a kończył płetwą kubek w kubek podobną do płetwy delfina. Syreny są żyworodne – o tym świadczył pępek, ale nie mogłem dopatrzeć się sutków, ani żadnych widocznych narządów płciowych. Tak więc nie dowiedziałem się, czy Łagodna uśmierciła w mojej obronie Jego” czy,ją”. Smocze szczęki oderwały syrenie całe ramię i fragment barku. Nie potrafiłem zmusić się, by zrobić sekcję, mimo iż wiedziałem, że Płowy życzyłby sobie tego. Sam przed sobą usprawiedliwiłem się brakiem umiejętności i z dużą ulgą poprosiłem Pożeracza Chmur, by wyrzucił zwłoki daleko od brzegu, w głębię. Tak, bym już się na nie nie natknął.
Jest takie przysłowie: „Myszy tańczą, gdy kot śpi”. Łagodna i Pazur odlecieli, a na wyspie została tylko młodzież. Nastają cudowne czasy. Będziemy urządzać wyścigi krabów, robiąc zakłady o różne fanty. Włóczyć się po lesie i uczyć Liskę polowania. Kąpać się (oczywiście tylko ja i Liska). Skorzystam z nieobecności dorosłych i nauczę Liskę pływać „pieskiem”. Kto wie, czy to się jej kiedyś nie przyda. Muszę tylko trochę otrząsnąć się po przykrym zajściu z syrenami i znów zacząć traktować wodę przyjaźnie. Wiele sobie obiecuję po tym czasie swobody – zabawy, psoty i różne niewinne szaleństwa.
Kończę. Idę budować z Liska piaskową fortecę.
Taki byt ostatni zapis w pamiętniku Kamyka. Odtworzyłem go do tego miejsca, tak samo jak wszystkie inne notatki.
Mój przyjaciel cieszył się na wspólne zabawy, mile spędzony czas, a stało się zupełnie inaczej. Nie wiem, co robić. Rana jest głęboka. Nie chce się goić, nawet po wylizaniu. Kamyk nie je. Chłonie za to wodę jak wyschnięty piasek. Ma wysoką gorączkę i już mnie nawet nie poznaje. Jego talent, pozbawiony kontroli, szaleje, tworząc okropne, pomieszane koszmary. Liska boi się ich straszliwie.
Ja boję się jeszcze bardziej. Czuję się całkiem bezradny. Kamyk kaszle, wycieram mu krew z ust i to jest wszystko, co mogę zrobić. Kamyk jeszcze oddycha, jeszcze walczy, ale lękam się, że to już niedługo. Niecierpliwie czekam na powrót rodziców. Potem będę chyba musiał dostarczyć to wszystko Płowemu. Wiem, że Kamyk chciałby tego.
Nie sprawdziły się łzawe przepowiednie Pożeracza Chmur. Żyję, choć naprawdę niewiele brakowało. Stałem już przed Bramą Istnień, a Pani Strzał uchylała drzwi i kiwała zachęcająco.
Długo chorowałem. Po raz pierwszy od trzech tygodni jestem w stanie utrzymać pióro w ręku, lecz męczę się szybko i znaki zaczynają wpadać na siebie. Postaram się jednak po trochu spisać ostatnie zdarzenia. Z pewnością warto umieścić w diariuszu dramatyczne przygody, podczas których Krąg omal nie stracił dobrze zapowiadającego się Tkacza Iluzji. Naiwnością byłoby sądzić, że tatuaż Kręgu chroni od wszelkich niebezpieczeństw. Dalekie Południe to jednak nie Lengorchia, choć mapy twierdzą inaczej.
Od odlotu Pazura i Łagodnej minęło parę dni. Obawialiśmy się kłopotów ze strony Szaleńca, ale starego jakby nie było. Nawet nie widzieliśmy, by latał nad swoim terenem.
Zajmowaliśmy się na zmianę Liska. Była dość grzeczna. Zwłaszcza, gdy polecenia poparło się lekkim klapsem.
Akurat nadeszła kolej Pożeracza Chmur, by opiekować się małą. Opowiadać jej bajeczki, pilnować, by nie próbowała zjeść śmierdzącego żuka lub nie wlazła do otwartego morza. Opuściłem smocze rodzeństwo, by przez najbliższe parę godzin oddać się penetrowaniu lasu. Kolekcja owadów, przeznaczona dla ojca, wyglądała już całkiem okazale, ale miałem nadzieję jeszcze ją powiększyć. Marzyłem zwłaszcza o schwytaniu ogromnego, błękitnoczarnego motyla. Raz tylko widziałem go przelotnie – metalicznie lśniący, trzepocący kształt, unoszący się wysoko, poza zasięgiem rąk. Poszczęściło mi się tym razem. Wpierw znalazłem parę do chrząszcza-jednorożca. Potem uzupełniłem zbiór tutejszym gatunkiem modliszki. Wreszcie zobaczyłem z dawna pożądany owadzi klejnot. Siedział wśród kolczastych pędów, pewny swego bezpieczeństwa, z wolna składając i rozkładając piękne skrzydła. Na szczęście zaopatrzyłem się w bluzę z długimi rękawami, wysokie buty i niewiele robiłem sobie z cierni. Wystarczyła niezawodna iluzja „niewidzialność”, a już po chwili mogłem nakryć zdobycz kawałkiem jedwabiu. Motyl był tak piękny, że żal go było zabijać. Ale czyż nie jest się twardym mężczyzną? Cieszyłem się przez kilka minut urodą motylego olbrzyma. Jego skrzydła odbijały światło, jak posypane sproszkowanym srebrem. Był tak wielki, że ledwo mieścił się w skórzanym pudełku na okazy.
Postanowiłem wrócić na plażę. Wybierałem drogę tak, by wyjść wprost na miejsce umówione z Pożeraczem Chmur. Cieszyłem się, że będę mógł pokazać trofeum przyjacielowi, który to doceni. Lub będzie bardzo dobrze udawał.
Gdyby nie moja ułomność, usłyszałbym obce głosy. Zostałbym ostrzeżony. A tak, kompletnym zaskoczeniem był dla mnie widok grupy nieznajomych. Wyszedłem z zarośli prawie prosto na nich. Przez chwilę trwającą nie dłużej niż dwa uderzenia serca, patrzyliśmy na siebie. Obie strony równie zdumione. Nie zdążyłem policzyć obcych ludzi, ani przyjrzeć się im dokładnie. Oko uchwyciło tylko ogólny obraz – więcej niż dziesięciu, niechlujni, niedbale ubrani, od pierwszego spojrzenia odstręczający nieuchwytnym wrażeniem wulgarności i barbarzyństwa. Lecz nie to było najgorsze. Jeden z nich miał Liskę. Trzymał ją za ogon, zupełnie jakby była upolowanym zwierzakiem. Przedmiotem, który nic nie czuje, nie cierpi. Mała wiła się w powietrzu, machając łapami i usiłując sięgnąć zębami dręczącej ją ręki. Miałem w ręku ciężki nóż, którym torowałem sobie drogę w puszczy. Gniew narodził się we mnie w ciągu sekundy, wzniósł się i wybuchnął, przesłaniając oczy krwawą mgiełką. Rzuciłem się naprzód, waląc ramieniem najbliżej stojącego przybysza. Następny był dręczyciel Liski. Uderzyłem go w twarz rękojeścią, jednocześnie chwytając Liskę. Oszalała z przerażenia, drapała na oślep. Ktoś zagrodził mi drogę, zamachnąłem się, czując, jak ostrze zagłębia się w ciele. Czyjaś ręka chwyciła mnie za koszulę. Uderzyłem z całej siły łokciem do tyłu, nie patrząc, w co trafiam – twarz, gardło, czy pierś… Uwolniłem się. Dopadłem zbawczej ściany zieleni. W tym momencie poczułem uderzenie w plecy, które odebrało mi oddech. Zachwiałem się, potknąłem, ale pobiegłem dalej, wiedząc, że tylko schronienie w lesie może nas uratować. Liska wczepiła mi się pazurami w ramię. Czułem ból, lecz tak, jakby nie mnie dotyczył. Zatrzymałem się dopiero wtedy, gdy nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Prawie upadłem. Upuściłem nóż, puściłem Liskę i osunąłem się na kolana. Brakowało mi tchu, dławiłem się. Zacząłem kasłać i wtedy zobaczyłem, że na ręku zostają mi ślady krwi. Miałem zalany czerwienią przód koszuli. Z piersi po prawej strome sterczał grot strzały. Dotknąłem go z niedowierzaniem. Takie rzeczy przecież się nie zdarzały. To z pewnością był sen. Zaraz obudzę się we własnym łóżku, a Płowy zagoni mnie do szorowania przypalonego garnka, który zaniedbałem poprzedniego wieczora. Niestety, nie śniłem. Strzała była jak najbardziej realna. Tak samo jak ból, który zjawił się, gdy opadło podniecenie walką i ucieczką. Skulona, drżąca ze strachu Liska patrzyła wielkimi oczami, jak zginam się wpół, uderzając czołem o ziemię. Resztą przytomności zmusiłem się by włożyć do ust mały palec i zacisnąłem zęby. To mnie otrzeźwiło. Bardzo wygodnie byłoby zemdleć. Zostawić cały świat po drugiej stronie ciemności. Pozbyć się choć na chwilę cierpienia. Ale była przecież ze mną Liska. Nie mogłem zostawić jej samej. Z pewnością już nas ścigano. Trafią z łatwością po śladach krwi. Chwilową przewagę dało mi tylko zaskoczenie.
Kim byli przybysze? Wyrzutkami, piratami, handlarzami żywym towarem lub przemytnikami trucizn, i narkotyków. Wiadomo, kim nie byli – porządnymi ludźmi.
Zgarnąłem Liskę, wsunęliśmy się głębiej w zarośla. W napięciu wypatrywałem wrogów, którzy mogli się zjawić lada chwila. Machinalnie głaskałem Liskę i drapałem za uszami. Miałem nadzieję, że to ją trochę uspokoi i nie będzie piszczała. Zdawałem sobie też sprawę, że może nas zdradzić coś innego – mój własny, ciężki i pewnie głośny oddech. Oddychałem z trudem, płytko. Czułem ciężar krwi zbierającej się w zranionym płucu. Wiedziałem, że jeśli nie wyciągnę wkrótce strzały, jeśli nie opatrzę rany, zwyczajnie się utopię, zaduszony własną krwią. Na szczęście strzała przeszła czysto na wylot, a grot był niewielki i wąski. Nie było to bojowe ostrze z wielkimi zadziorami lub paskudztwo, pękające przy uderzeniu w ciało na kilka luźnych metalowych drzazg.
Pościg nadciągnął, tak jak się spodziewałem. Skryły nas liście i iluzja niewidzialności. Nie byłem jednak pewien, jak długo zdołam ją utrzymać. Bolał mnie bok, bałem się o Liskę i siebie samego, a to nie ułatwiało koncentracji. Poza tym starałem się odepchnąć od siebie natrętne myśli. Co się stało z Pożeraczem Chmur? Gdzie podział się mój przyjaciel? Dlaczego zostawił siostrę samą? Piratów było tylko dwóch. Nadeszli, nie spiesząc się, chyba pewni celności strzału. Przystanęli, zdezorientowani, że trop urwał się nagle, jakby ich ofiara uleciała w powietrze. Miałem okazję przyjrzeć się im dokładniej. Byli podobni do siebie jak bracia. Chudzi, żylaści, wysmagani wiatrem na kolor mahoniu. Ich twarze pokrywał wielodniowy zarost. Czoła przewiązali identycznymi, wypłowiałymi czerwonymi chustami. Na ciemnej skórze lśniły drobne kropelki potu. Obaj mieli noże bardzo podobne do mojego. Ale nie była to ich jedyna broń. Jeden niósł na ramieniu naciągniętą kuszę. Drugi dzierżył łuk. Rozglądali się czujnie, z jakiegoś powodu zaniepokojeni i jakby zirytowani. Łucznik rozgarnął gałęzie, raz i drugi. Potem zatoczył ramieniem półkole, wskazując coś nieokreślonego. Domyśliłem się, że nie widzą nas, lecz prawdopodobnie słyszą. Ciche skomlenie przestraszonego smoczego szczenięcia? Załamujące się dyszenie rannego człowieka, a może jego serce, które waliło jak szalone? Piraci przetrząsali zarośla, to tu, to tam. Starałem się jak najlżej oddychać. Coraz trudniej było utrzymywać miraż. Rozpaczliwie pragnąłem, by wreszcie sobie poszli. Niestety, byli uparci, a co najgorsze, w swych niesystematycznych poszukiwaniach coraz bardziej zbliżali się do naszej kryjówki. Zostałem zmuszony do działań ostatecznych.
Gdy jeden z mężczyzn obrócił się w stronę towarzysza, nie zobaczył już znajomej postaci, lecz straszliwego wojownika wymachującego ogromnym mieczem. Kontratak pirata był szybki jak uderzenie węża. Lecz na udeptane leśne poszycie powalił strzałą nie hajgońskiego wojownika, lecz tropiciela. Trup zacisnął palce na drzewcu bełtu, sterczącego mu z piersi dokładnie w miejscu, gdzie znajduje się serce. Był tak blisko, że niemal mogłem go dotknąć. Umarł prawie natychmiast, z wypisanym na twarzy zdumieniem.
Drugiego pirata objęły płomienie. Wpierw ramiona, potem głowę i całe ciało. Dałem temu ogniowi siłę i żarłoczność żywiołu, na jaką było stać chyba tylko wulkan. Płonący człowiek rzucił się na ziemię i tarzał, próbując zdusić ogień. Niespodziewanie znieruchomiał. Gdy zdjąłem z niego iluzję, nie miał na ciele żadnych ran, lecz nadal nie poruszał się. Wyczołgałem się spod osłony młodych drzewek, drżąc z wyczerpania. Trąciłem pirata, podniosłem jego rękę – opadła luźno. Przycisnąłem palce do jego szyi, lecz nie wyczułem tętna. Nie żył, zabity przez własny strach. Czarne oczy patrzyły spod przymkniętych powiek, już obojętne. Tylko usta wciąż otwarte były do krzyku.
Liska wylazła za mną z kryjówki. Niepewnie obwąchiwała zwłoki, zdumiona pewnie tą niezwykłą zmianą. Przed chwilą jeszcze ruchliwi i niebezpieczni, a teraz bierni i niegroźni jak rośliny lub kamienie.
Patrzyłem na swoje dzieło i przepełniała mnie ulga. Żadnego obrzydzenia, żadnych wyrzutów sumienia. Satysfakcja zmieszana z poczuciem winy, owszem, lecz tylko dlatego, że absolutnie nie żałowałem swego czynu. Zabiłem oto dwóch ludzi (może trzech, licząc tego na plaży) a nie znalazłem w sobie odrobiny żalu. Nie uroniłem ani jednej łzy. Zastanowiłem się tylko mimochodem, jaką potęgą może być mój talent, pozornie tworzący nic z niczego. To straszne – wiedzieć, że jest się potworem.
Odeszliśmy wraz z Liska z tamtego miejsca tak prędko, jak tylko mogliśmy. A to znaczy: niezbyt prędko. Liska miała krótkie łapki. Zaplątywała się w gęstym poszyciu, brnąc bohatersko wśród zieleni, która kryła ją z głową. Niestety, nie byłem w stanie jej nieść. Niezdarnie rozgarniałem lewą ręką gałęzie i pnącza. Nie używałem noża. Obawiałem się, że ślady cięć ułatwią komuś wytropienie nas.
Dążyliśmy ku ruinom. Plaże były terenem odkrytym i niebezpiecznym. Las oferował inne groźby: węże, skorpiony, jadowite pająki, stada żarłocznych mrówek lub inne, równie nieprzyjemne stworzenia. Dlaczego rozpadające się ruiny miałyby być miejscem bezpieczniejszym od innych, nie miałem pojęcia. Ciągnęło mnie po prostu do śladów ludzi. Mizernych pamiątek po tutejszych mieszkańcach, innych niż morscy włóczędzy.
Wszelkie historie o rannych bohaterach, wyrywających sobie strzały z ciała jakby były to zwykłe drzazgi, należy włożyć między bajki. Nie potrafię wyobrazić sobie bardziej bolesnej i trudniejszej do wykonania operacji. Może z wyjątkiem usuwania własnych zębów trzonowych.
Próbowałem przypomnieć sobie wszystko, czego kiedykolwiek dowiedziałem się od Płowego o tego typu ranach. Potem usiłowałem odłamać grot strzały. Chyba za mało wystawał. Następnie próbowałem sięgnąć do tyłu i złamać drzewce. To był stanowczo jeszcze gorszy pomysł. Stąd moje gorzkie przemyślenia o fałszywych bohaterach i bajaniach nie mających nic wspólnego z rzeczywistością. Leżałem na boku, od czasu do czasu wykrztuszając nową porcję czerwieni. Wyglądało na to, że dokonam żywota, przekłuty na wylot patykiem, niczym porcja mięsa przeznaczona do upieczenia. Nie miałem nawet siły, by płakać, choć może powinienem – nad sobą, Pożeraczem Chmur, którego miałem już za martwego, nad Liska i naszymi rodzicami.
Wtedy znalazł nas Pożeracz Chmur. Nie wierzyłem własnym oczom. Był w okropnym stanie. Przypominał brudną, mokrą i zakrwawioną ścierkę. Z białego, starannie wyczesanego smoczego młodzieńca pozostało ledwie wspomnienie. Zgarnął Liskę między przednie łapy i starannie obejrzał.
„Jest cała” – odetchnął. – „Co za szczęście, że żyjecie.”
„Co się z tobą działo? Dlaczego zostawiłeś małą?”
Ciężko zwiesił łeb.
„Nadpłynęli od strony otwartego morza. Zdążyli rzucić kotwicę, zanim ich zauważyłem. Duży okręt. Na brzeg płynęli łodzią. Chciałem ich przepędzić, ale nabili mnie strzałami jak jeża. Gdybym nie spadł na płyciznę, utopiłbym się. Potrwało, zanim zregenerowałem się na tyle, by móc chodzić.”
Jakby dopiero teraz zobaczył, w jakim jestem stanie, pochylił się nade mną.
„Też jesteś ranny. Dopadli cię.”
„Broniłem Liski. Zabijałem.”
„Rozumiem” – przekazał Pożeracz Chmur i rzeczywiście rozumiał.
„Dlaczego nie wyjąłeś strzały? W ten sposób nigdy się nie zagoi.” – Niektórych rzeczy jednak nie rozumiał.
„Nie potrafię” – odparłem. – „Nawet gdybym potrafił… przyjacielu, to się chyba nie zagoi. Raczej tego nie przeżyję.”
Pożeracz Chmur aż się otrząsnął.
„Nie myśl o takich głupotach! Oczywiście, że przeżyjesz! Nawet nie próbuj się poddawać. Zabiję cię, jeśli umrzesz!”
Uśmiechnąłem się wtedy blado, doceniając niezamierzony dowcip.
To, co wyprawialiśmy potem wraz Pożeraczem Chmur, nie miało świadków prócz Liski, więc musi starczyć ten opis w pamiętniku.
Siedziałem tyłem do smoka, opierając się sprawną ręką o popękaną ścianę. Moje myśli i uczucia stanowiły w tej chwili jeden wielki lament.
„Tylko spokojnie, tylko spokojnie…” – powtarzał Pożeracz Chmur, łącząc się ze mną w pełnym kontakcie. W ten sposób byłem sobą (bardzo przestraszonym sobą), oraz smokiem, którego monstrualne zęby miały przegryźć brzechwę strzały. Dobrym porównaniem może tu być złotnik wykonujący pierścionek z pomocą kowalskiego młota. Czułem jednocześnie miękkie wargi Pożeracza Chmur na plecach i przykry smak krwi oraz drewna w ustach. Usłyszałem chrzęst miażdżonego drzewca. Ciche piśniecie Liski i jakieś pytanie, zadane cienkim, dziecięcym głosem w smoczym dialekcie. Pożeracz Chmur wypluł drzazgi.
„Już dobrze. Odwróć się.”
Obróciłem się sztywno. Pożeracz Chmur ostrożnie, samymi końcami zębów ujął grot…
„Poczekaj. Policzę do… czterech” – poprosiłem, mobilizując się.
„Jeden… dwa…”
Oczywiście szarpnął na „trzy”, a ja jednak zemdlałem. I nabiłem sobie guza o ścianę.
Kiedy się ocknąłem, Liska lizała mnie po twarzy mokrym ozorkiem. Pożeracz Chmur rozdarł na mnie ubranie i z kolei wylizywał krwawiące rany.
„Przestraszyłeś nas. Ale jest nieźle. Chyba się zaciskają.” Pozbierałem myśli.
„Na razie oddycham jednym płucem. Potrzebne będzie coś do zasłonięcia wylotów. Płowy użyłby kawałków skóry.”
Tym razem musiały wystarczyć grube, mięsiste liście i bandaże z podartej koszuli. Niezdarne to było, aż strach, ale musiało starczyć. Przynajmniej do chwili, gdy dotrzemy do mojego obozowiska.
Podróżowaliśmy z Liska w dużo wygodniejszy sposób -na grzbiecie jej brata. W bezpiecznym zagłębieniu między złożonymi skrzydłami, które osłaniały nas przed uderzeniami gałęzi. Pożeracz Chmur sunął między drzewami ostrożnie i płynnie niczym widmo. Niespodzianie zatrzymał się.
„Są przed nami.” „Jak blisko? Słyszysz ich?”
Pożeracz Chmur wyginał długą szyję jak podrażniony wąż. Strzygł wrażliwymi uszami.
„Jeszcze nie. Tylko wyczuwam. Są podnieceni. Czegoś szukają. Znaleźli? Niewyraźne. Za dużo przekazów nakłada się na siebie.” „Odcedź coś.”
Rozkaszlałem się i znowu plułem krwią. Pożeracz Chmur trwał w skupieniu. Zniecierpliwiona Liska kręciła się na moich kolanach. Jedną ręką trzymałem ją za skrzydełko, drugą zasłaniałem usta, usiłując zdławić zdradliwy kaszel. Pożeracz Chmur zaczął wycofywać się powoli.
„Niedobrze, Kamyk. Są u ciebie. Grzebią w twoich rzeczach, ci… ci zjadacze zdechłych kretów!” – stworzył w myślach brzydki obrazek. Byłem strasznie rozczarowany. Miałem nadzieję, że zdążę dotrzeć do mego zakątka przed piratami. Zabrać lekarstwa oraz bandaże. Uratować notatki i choć część zbiorów. Pożeracz Chmur dotknął mnie przelotnie nosem, jakby chcąc pocieszyć.
„Wracamy do ruin. Ty musisz się położyć, a Liska jest głodna.”
Lecz i do ruin nie było nam dane powrócić. Zanim tam dotarliśmy, Pożeracz Chmur znów wyczuł obecność wrogów, buszujących przed nami.
„Wiedziałem, że tu jest ciasno, ale nie myślałem, że aż tak!” – złościł się. – „Więcej tu ich niż myszy w spiżarce!” Obraliśmy trzeci kierunek i w końcu dotarliśmy do nadbrzeżnych zarośli, w miejsce położone prawie na wprost siedziby Szaleńca. Z przyzwyczajenia wciąż jeszcze nazywaliśmy ją Wyspą Pazura. Wszystko na odwrót. Pożeracz Chmur schwytał i przeżuł dla Liski jakiegoś zwierzaka. Ja odmówiłem posiłku, choć obiecywał, że znajdzie dla mnie coś smacznego. Byłem wykończony i marzyłem tylko o tym, by spać. I zasnąłem głęboko, choć był jasny dzień. Pożeracz Chmur czuwał nade mną i Liska.
Obudziłem się osłabiony, lecz jakby mniej obolały i przytomniejszy. Pożeracz Chmur w tym czasie ozdrowiał całkowicie, czerpiąc energię z pokładów tłuszczu, a teraz był głodny jak… jak smok. Zostawił siostrę pod moją opieką i ruszył w las, by zdobyć cokolwiek nadającego się do zjedzenia.
„Uważaj na siebie” – pomyślałem, odprowadzając go wzrokiem.
Siedzieliśmy z Liska ukryci w zaroślach, a czas nam się dłużył. Mała próbowała się bawić, ale jakoś bez przekonania. Trochę grzebała w ziemi, przenosiła z miejsca na miejsce duże liście i patyki. Próbowała łapać własny ogon. Szybko jednak porzucała każde zajęcie, w żadnym nie znajdując przyjemności. Skrobała mnie łapką, patrząc prosząco. Nic nie mogłem dla niej zrobić. Nie potrafiłem przecież ani sprowadzić jej rodziców do domu, ani przegnać wrogów. Mogłem tylko uśmiechnąć się, drapać ją za uchem i udawać silniejszego niż w rzeczywistości, tak, by mniej się bała.
Pożeracz Chmur wrócił bardzo podniecony. Jeszcze nie wynurzył się spomiędzy drzew, a już sięgnął ku mnie smoczym zmysłem.
„Nie uwierzysz, co tam się dzieje!” W chwilę później ukazał się. Był straszliwie brudny, jakby tarzał się przez całą drogę. Do reszty stracił biały kolor. Zwalił się na ziemię i dyszał, usiłując się ochłodzić. „Rozbierają ruiny!”
Byłem równie zdumiony jak Pożeracz Chmur. Rozbierają ruiny? Ależ po co?
„Nie wiem, po co” – przekazał smok. – „To twoja rasa. Ty się domyśl.”
Przedtem byłem przekonany, że załoga pirackiego okrętu długo tu nie zabawi. Rozprostują nogi, nabiorą słodkiej wody, uzupełnią prowiant i odpłyną. Teraz wyglądało na to, że im się zupełnie nie spieszy. Pożeracz Chmur twierdził, że prace w ruinach potrwają dłużej.
„Są bardzo dokładni. Wyrywają kamień po kamieniu. Ryją w ziemi jak stado kretów. Dużo z tego miejsca nie zostanie.”
Zastanawiałem się, o co może chodzić piratom. Równanie z ziemią kamiennych ścian jest ciężką pracą i nikt nie robi tego dla przyjemności. Rozwiązanie zagadki nasuwało się samo. Skarby.
„Jakie skarby?” – zdziwił się Pożeracz Chmur. „Smocze skarby. To jest smocza wyspa, tak? Szukają smoczego skarbca, mogę się o to założyć.”
„Powariowali” – stwierdził Pożeracz Chmur z niesmakiem. – „A myślałem, że mamy tu tylko jednego szaleńca. Ryzykowali spotkanie z nami, smokami, dla garści jakichś blaszek?”
Wzruszyłem ramionami i zaraz tego pożałowałem, bo znów zabolało.
„Nie bądź taki zarozumiały. Dużo tu widziałeś tych straszliwych smoków? A ciebie, bohaterze, zabili na samym początku.”
Posmutniał i zaczął lizać łapy. Zastanawiał się chwilę, a potem ożywił.
„Nic nie znajdą, to pewne. Za dwa dni odpłyną.”
Obawiałem się, że nie będzie to takie proste.
„Zaczęli od ruin, ale jeśli są uparci, przeryją całą wyspę. A przy okazji wytłuką wszystko, co tu żyje. Wiem, co potrafią tacy ludzie.”
Pożeracz Chmur spojrzał bezradnie. Polizał Liskę, która próbowała wspiąć się na jego łapę i ześlizgiwała się raz za razem.
„To co zrobimy?”
„Musimy stąd zniknąć.”
Postanowiliśmy przenieść się na wyspę Pazura. Szaleniec wydał nam się mniej groźny niż gromada bandytów uzbrojonych w kusze. Co prawda, istniała możliwość, że piraci trafią i tam, lecz ta przeprowadzka dawała nam przynajmniej trochę czasu. Czekaliśmy na zmierzch, gdy słońce szybko, jak to na południu, schowa się za horyzontem, a ciemność zapewni nam bezpieczeństwo. Gdy wreszcie zapadł zmrok, zaczęły się nowe kłopoty. Pożeracz Chmur doskonale zdawał sobie sprawę, że nie zdołam utrzymać się na jego karku bez zabezpieczenia. Odsuwał jednak od siebie tę myśl jak najdalej. Proponował w zamian rozmaite nierealne pomysły. Miałbym trzymać się jego sierści lub podróżować w smoczym pysku. Mrówki przebiegły mi po plecach na samą myśl o tym. Wystarczyła chwila spędzona w paszczy Łagodnej, bym pokaleczył się (na szczęście nieznacznie) o spiczaste zęby. Poza tym, co z Liska? Pożeracz Chmur nie utrzymałby w zębach nas obojga jednocześnie.
Marnowaliśmy czas. Czułem się coraz gorzej. Nastroszony Pożeracz Chmur wykłócał się i szczerzył zęby. Wreszcie uciąłem te jałowe przepychanki.
„Albo przepłyniesz na tamtą wyspę z nami obojgiem na grzbiecie, albo przelecisz, ale tylko z Liska. Beze mnie! To jasne, ośli łbie?”
Położyłem się i zamknąłem oczy, na znak, że uważam sprawę za zakończoną ze swej strony. Teraz Pożeracz Chmur miał podjąć męską decyzję.
Długo ze sobą walczył. Zdążyłem prawie zasnąć, gdy znów nawiązał kontakt. Był przerażony, a jednocześnie czuł się jak bohater. W tej chwili jestem w stanie bardziej docenić jego poświęcenie. Wtedy odczułem tylko ulgę.
„Właź na mnie, ty oprawco” – przekazał smok. – „Dasz sobie radę? Podam ci Liskę. Uważaj na nią.”
Rozpłaszczony na ziemi Pożeracz Chmur nie był dla mnie zbyt wysokim wierzchowcem. Trzymałem się go głównie kolanami, obie ręce mając zajęte smoczym szczenięciem. Pożeracz Chmur wstał ostrożnie, wysunął się z ukrycia, penetrując jednocześnie wzrokiem otoczenie. Wiedziałem, że to, co dla mnie było niemal całkowitą ciemnością, dla jego oczu to zaledwie szarówka.
„Nikogo nie ma. Kamyk, żebyś wyłysiał… nienawidzę wody… Wyzdrowiej tylko, a zobaczysz, jak cię stłukę…!”
Pokiwałem tylko głową.
„Dobrze, dobrze. Tylko wejdź do morza, błagam.”
Cofnął się jak oparzony, gdy fala obmyła mu łapy.
Prosiłem go, groziłem i przeklinałem na przemian. Czułem jego mięśnie napięte pod skórą, twarde jak drewno.
„Pożeracz Chmur! Zaraza i śmierć! Niech cię otchłań pochłonie! To nie boli! Zmuś się!”
Wszedł wreszcie do wody, na łapach sztywnych niczym słupy. Zanurzał się coraz głębiej. Woda podmyła mu brzuch…
„Nie umiem pływać!…” – to był ostatni wybuch paniki. Zdzieliłem go z całej siły piętami, jak narowistego konia. O mało co, a spadłbym.
„Rozpostrzyj skrzydła i ruszaj łapami. To łatwe.”
Był na tyle przytomny, że zrobił tak, jak kazałem. Jego skrzydła rozłożyły się na wodzie, utrzymując nas na powierzchni jak tratwa. Chwaliłem Pożeracza Chmur i podtrzymywałem na duchu. Byle tylko nie zawrócił do brzegu lub nie próbował wzbić się w powietrze.
„Świetnie ci idzie. Bardzo dobrze. Tylko tak dalej. To naprawdę proste.”
Pod koniec powtarzałem to całkiem mechanicznie. Wyspa Pazura rosła w oczach. Mały księżyc wtaczał się na niebo, świecąc nieśmiało blado zielonkawym światłem. Pożeracz Chmur przyspieszył. Niebawem za swym młodszym bratem miał pojawić się złoty gigant, a wtedy bylibyśmy widoczni jak na scenie. Zdążył wysunąć jasne czoło znad krawędzi horyzontu, gdy Pożeracz Chmur dotknął łapami dna. Dotarliśmy.
Zsunąłem się po skrzydle na ziemię. Postawiłem Liskę na piasku, który zachował jeszcze resztki ciepła dnia. Pożeracz Chmur otrząsnął się ze słonej wody, a potem stał, zwiesiwszy nisko łeb – zmęczony i nieszczęśliwy. Zrobiłem wtedy coś, co jeszcze mi się nie zdarzyło: objąłem jego wielką głowę i ucałowałem, zanurzając twarz w miękkiej sierści. Zastrzygł uszami, zdziwiony.
„Zdaje się, że jesteś zadowolony” – przekazał.
„Jestem z ciebie dumny” – oświadczyłem gorąco.
„A czy jesteś pewien, że to pływanie było potrzebne?” -*• spytał, jeszcze nie do końca pocieszony.
„Absolutnie. Zleciałbym z ciebie już w momencie startu.”
Nie odważyliśmy się zapuścić w głąb Wyspy Pazura. Ryzyko spotkania z Szaleńcem nie uśmiechało nam się, zwłaszcza teraz. Byliśmy smętną gromadką: zszargany, zmęczony niedorosły smok, ranny chłopak, ledwo trzymający się na nogach i przestraszone dziecko. Poszliśmy spać pod nisko zwisające gałęzie, mając nadzieję, że tej nocy już nic się nie wydarzy.
Obudziłem się o świcie, jako pierwszy. Bolała mnie głowa, świat pływał przed oczami i straszliwie chciało mi się pić. Pożeracz Chmur spał jak zabity. Między jego łapami leżała Liska, jak w kołysce. Na grzbiecie, z łapkami w górze, rozkoszna niczym zabawka uszyta z wiewiórczych skórek. Wstałem ostrożnie, by nie obudzić tych dwojga. Marzyłem o wodzie. Czystej, zimnej, takiej prosto ze źródła. Napić się, aż do utraty tchu! Zmyć z siebie zaschniętą krew i piasek. Morskie fale kusiły tylko przez chwilę. Pomyślałem o cienkiej warstewce soli, jaką zostawia na skórze taka kąpiel i wszedłem do wnętrza wyspy. Noc pozawieszała na roślinach krople rosy, które nie zdążyły jeszcze zniknąć. Oblizywałem z liści te drobiny wilgoci. Dawało to tylko chwilową ulgę. Czułem się jak wyschnięta kość na pustyni.
Nie, nie znalazłem wtedy źródła, choć bardzo tego chciałem. Trafiłem na coś zupełnie innego. Szedłem prosto kierując się w stronę serca wyspy, z zamiarem powrotu tą samą drogą, gdy uznam, że oddaliłem się zbyt daleko. Wtem Z1eleń skończyła się jak ucięta nożem. Wyszedłem na otwartą przestrzeń. Przede mną znajdowały się opuszczone zabudowania, a właściwie nędzne ich pozostałości. Nie zachował się żaden dach. Ściany były zwietrzałe i pokruszone. Na niektórych zachowały się resztki płaskorzeźb. Oglądałem fragmenty kół wozu czy może wojennego rydwanu uniesione kopyta, które nie niosły już rumaka. Stopy obute w sandały, nad którymi tkwiły sztywne ramy długiej szaty i dłoń zawieszona na płaszczyźnie ściany jak dziwny motyl. Szedłem, zaintrygowany, między tymi pamiątkami z przeszłości. Zatrzymałem się przed zwalonym portalem. Kiedyś jego zwieńczenie podtrzymywały dwie postacie ludzkie. Z jednej pozostały tylko nogi. Druga – pokruszona i wymyta przez tysiące deszczów – wciąż była rozpoznawalna. Wyobrażała mężczyznę naturalnej wielkości. Miał na sobie kusy, jakby złożony z wielu części strój, sięgający do kolan. Przypominał zbroję. Jedna z dłoni wojownika leżała na piersiach. Palec wskazujący dotykał kciuka, tworząc kółko, a włosy miał zaczesane do tyłu. Może kiedyś były zaplecione w wiele warkoczy. Teraz me dawało się tego rozpoznać z całą pewnością. Od głowy rozchodziła się specyficzna aureola w kształcie promieni liści czy też piór. Lecz najbardziej w tej rzeźbie uderzył mnie wygląd twarzy. Dawno już straciła nos, a zacięte w stanowczym grymasie usta, uparty podbródek i śmiałe brwi wygładził czas, lecz oczy wciąż były wyraźne – wąskie i lekko skośne. Prawie identyczne z tymi jakie setki razy widziałem w lustrze.
„Zza zachodniego oceanu przypłynęły okręty o czarnych burtach i czerwonych żaglach, a na nich przybyli wojownicy i magowie” – przypomniałem sobie początek zbioru starych przekazów. Jednej z moich ulubionych lektur.
Z żalem porzuciłem rzeźbę. Ciekawe, jaki człowiek do mej pozował? Czy był wojownikiem, czy magiem? A jeśli magiem, to jakiego rodzaju talent posiadał? Przesunąłem palcem wzdłuż dolnej powieki, śledząc jej kształt. Wyobraziłem sobie długi szereg prapraojców, przez setki lat. Czy nie byłoby zabawne, gdybym rzeczywiście miał coś wspólnego z tamtym człowiekiem?
Zaprzątnięty takimi myślami, przeszedłem przez następną wyrwę w murze. Żołądek skurczył mi się gwałtownie z zaskoczenia – przykre uczucie. Między rumami, na starannie oczyszczonej z chwastów przestrzeni, wznosił się malutki pagórek usypany z rozmaitych błyszczących przedmiotów. Na nim, jak na najwygodniejszym łóżku, leżał zwinięty w kłębek nagi człowiek. W pierwszym momencie byłem skłonny uznać to za zwid wywołany gorączką. Śpiący był chyba jeszcze brudniejszy niż ja w tamtej chwili, za to splątane włosy lśniły od powpinanych w nie klejnotów. Szyję oplatały masywne złote łańcuchy, biodra zdobił drogocenny pas, a ramiona na całej długości obciążały bransolety, założone jedna nad drugą. Nawet kostki u nóg nie były wolne od ozdób.
Nie uważam się za najmądrzejszego człowieka na świecie, ale z pewnością nie jestem głupi. Od razu domyśliłem się, kogo mam przed sobą. Był to Szaleniec, który przybrał ludzką postać. Pewnie po to, by lepiej nacieszyć się swoją kolekcją. Przeklinając w duchu własną nieostrożność oraz głupie przypadki, powoli wycofywałem się. Szaleniec leżał twarzą do mnie. Wystarczyło, żeby otworzył oczy… Nawet jako człowiek, z pewnością był na tyle silny, by skręcić mi kark jednym ruchem. O mało nie dostałem zeza, usiłując patrzeć jednocześnie na właściciela skarbca i pod nogi, by nie kopnąć jakiegoś kawałka gruzu, nie narobić hałasu.
Zawsze szczyciłem się darem obserwacji a tym razem nie zauważyłem, że roślinność w ruinach jest przetrzebiona. Przygięta, zdeptana lub nawet starannie przycięta tuż przy ziemi, jakby ktoś specjalnie o to zadbał.
Wróciłem pod skrzydła Pożeracza Chmur, najszybciej, jak się dało. Spocony, podrapany, z nieprzyjemnym uczuciem, że czyjeś spojrzenie przylepia mi się do pleców. Na szczęście była to tylko wyobraźnia. Smok czekał już, zaniepokojony moim tajemniczym zniknięciem. Przekazałem mu wszystko, co widziałem w ruinach, a skończyłem natarczywym żądaniem: Pić!
Okazało się, że poszedłem w zupełnie fałszywym kierunku. Ujście jednego z trzech strumieni na Wyspie Pazura znajdowało się zupełnie niedaleko, oddalone może o trzy rzuty włócznią. Zaspokoiłem dręczące pragnienie. Zostaliśmy nad strumieniem, uznając, że jest to miejsce równie dobre jak każde inne. Nawet lepsze, ze względu na bliskość słodkiej wody.
Zastanawiałem się, skąd Szaleniec miał aż tyle złota. Nawet biorąc pod uwagę, że mógł je zbierać już od wieku, była to ilość imponująca. Czyżby wyprawiał się po łupy na kontynent?
Pożeracz Chmur drapał się w zadumie za uchem.
„Zawsze coś kombinował. Trochę podbierał, trochę znalazł, część, zdaje się, wykopał…”
Gwałtownie uniosłem głowę.
„Wykopał?!”
Spojrzeliśmy na siebie, a potem na Wyspę Szaleńca, nad którą unosiła się smuga dymu z ogniska. A więc to tak. Wszystko ułożyło się w zrozumiały wzór. Skarby z dawien dawna ukryte na ostatniej z wysp Smoczego Archipelagu, szalony kolekcjoner, który je znalazł i zagarnął dla siebie. Piraci skądś dowiedzieli się o tym potężnym majątku. Może z plotek, może ze starych przekazów lub tajemniczych map. A może te klejnoty nie były własnością wojowników i magów, lecz zgromadzonymi dobrami jednego z legendarnych „tygrysów morza”?
Przybysze będą szukać ich na próżno, rozczarowani i wściekli, rujnując nam życie. Krzywdząc wszystkich naokoło.
Dla Pożeracza Chmur skarb, tak pożądany przez piratów, był jedynie stertą niepotrzebnych przedmiotów. Twardych i niemiłych w dotyku, a także niejadalnych. A ja wyraźnie dużo cech przejąłem od mego przyjaciela, gdyż całe to bogactwo nie zrobiło na mnie szczególnego wrażenia. Czułem raczej zdziwienie i ubolewanie na myśl, jaki ciężar dźwigał na sobie Szaleniec, i jakie niewygody znosił, powodowany chciwością.
Nie przyszło nam do głowy, by skrzywdzić starego smoka, choć byłoby to łatwe, póki nosił ludzką skórę. Nie myśleliśmy też o przywłaszczeniu sobie smoczego skarbca. Nawet nie wiedzielibyśmy, jak go wykorzystać.
Plan, jaki zrodził się we łbie Pożeracza Chmur, był kompletnie zwariowany, chociaż muszę przyznać, że na swój sposób logiczny.
Dla mego przyjaciela kradzież znaczyła zupełnie coś innego niż dla mnie. Kradzieżą było zajęcie cudzego terytorium lub odebranie jedzenia. W czasie kontaktów z ludźmi pojęcie kradzieży rozszerzył na odzież i osobiste pamiątki. Tak więc zawłaszczenie przez piratów mojego pamiętnika było czynem wysoce nagannym, a podebranie czegokolwiek z kolekcji Szaleńca – ledwie drobnym wykroczeniem przeciw moralności. A właśnie to mieliśmy zrobić. Zabrać smokowi część jego ukochanego zbioru i zaspokoić nią pirackie apetyty.
Szaleniec wciąż jeszcze nie odkrył naszej obecności na wyspie, a może po prostu nas ignorował. Mieliśmy spore szansę na powodzenie planu. Zgodziłem się na to ryzyko tylko dlatego, że nie potrafiłem sam wymyślić niczego lepszego.
Gdyby podobny wypadek zdarzył mi się w domu, leżałbym już w łóżku jako ciężko chory. Obłożony kompresami. Musiałbym pić wstrętne ziołowe napary i rosół z gołębia, i nie mógłbym ruszyć choćby palcem. Tymczasem czaiłem się gdzieś w krzakach, polując na smoczy skarbiec. Szmaty, które wypłukałem w strumieniu, wyschły i skurczyły się, tworząc opatrunek sztywny niczym pancerz. Rany ściągnęły się i już nie krwawiły, lecz czułem jak oczy pieką mnie od rosnącej gorączki.
Człowiek bardzo przypomina zabawkę – wirującego bąka, puszczanego w ruch pociągnięciem sznurka. Kręci się i kręci, coraz wolniej i wolniej. Już ma upaść, lecz wciąż, jakby wbrew naturze, robi kolejne obroty. Tak było i ze mną. Nieoczekiwanie odnalazłem w sobie nie odkryte dotąd pokłady sił, które pozwalały mi poruszać się, myśleć i działać, na przekór postępującej chorobie.
Podkradliśmy się do legowiska Szaleńca, polegając wyłącznie na słuchu i węchu Pożeracza Chmur. Mój przyjaciel nie chciał penetrować okolicy sposobem Obserwatorów, twierdząc, że byłoby to równoznaczne z zaproszeniem: „Tu jesteśmy, możesz nas zjeść.”
Liska była podniecona do ostatecznych granic. Plątała mi się pod nogami, ryzykując, że na nią nadepnę, to znowu przepadała w chaszczach i trzeba było jej szukać. Zachowywała się jak naprawdę niegrzeczny dzieciak. Wreszcie wpadłem na pomysł. Wyciąłem odpowiednio długi kawał cienkiego pnącza, oczyściłem z liści i w parę minut sporządziłem dla niesfornego szczenięcia coś w rodzaju uprzęży ze smyczą. Liska złościła się, próbowała przegryźć pnącze, lecz igiełkowate kły nie na wiele się przydawały, a porządnych zębów jeszcze nie miała.
Dotarliśmy do murów. Skróciłem Lisce smycz. Pożeracz Chmur, zgarbiony, krył się za kamienną ścianą, spoglądając tylko ostrożnie, jednym okiem, nad wyszczerbionym szczytem.
„Nie ma go. Idę dalej” – przekazał i prześlizgnął się sprawnie na drugą stronę. Obserwowałem przez wyrwę w murze, jak na ugiętych łapach podchodzi do lśniącego stosu. Nie przebierając, nabrał do pyska pokaźną porcję złotniczych wyrobów i nie zwlekając, zawrócił. Wszystko szło gładko, do momentu, gdy przełaził z powrotem. Właśnie tę chwilę wybrała Liska, by ugryźć mnie w palec. Znudzona lub po prostu z zemsty za uwiązanie, wbiła mi ząb akurat w nasadę paznokcia – szczególnie bolesne miejsce. Jak później twierdził Pożeracz Chmur, mój krzyk mógł poderwać umarłego z grobu. Puściłem smycz, a Liska natychmiast uciekła. Oczywiście w najbardziej nieodpowiednim kierunku – do skarbca starego smoka. Przedostałem się przez dziurę w ślad za małą. Pożeracz Chmur usiłował zawrócić, zaplątał się skrzydłami w gałęziach i utknął w nich na dłuższą chwilę. Liska porwała kawałek złotego łańcucha i potrząsała nim, zadowolona z nowej zabawki. Droczyła się ze mną, wymykała z rąk, a ja nie miałem sił, ani czasu, by ją gonić. Na szczęście udało mi się nadepnąć koniec wlokącej się liany. Złowiłem nieposłuszne smoczątko…
„Wraca!!!” – to był przekaz od Pożeracza Chmur. Szaleniec wynurzył się spomiędzy ruin jak demon zemsty – z krwią na twarzy i rękach, śladami udanego polowania. Rzucił się ku mnie, wyciągając dłonie z palcami zagiętymi na kształt szponów. Wykrzywione w grymasie nieopisanej wściekłości, wargi odsłaniały długie, nie całkiem ludzkie zęby. Zamarłem ze zgrozy i odzyskałem zdolność ruchu dopiero, gdy potworne palce prawie już dotykały mego gardła.
To był odruch. Nic, co bym planował. Po prostu zadziałałem całkiem instynktownie. Ze wszystkich sił kopnąłem napastnika w krocze. Postawił oczy w słup i zgiął się jak cyrkiel. Mentalne echo jego bólu rozprzestrzeniło się jak fala sztormowa. Porwałem Liskę, niczym owiązany sznurkiem pakunek i uciekłem, ile sił w nogach. Gnany strachem, wdrapałem się na kark Pożeracza Chmur, jakbym sam miał skrzydła. Przylgnąłem płasko do smoczego futra, by nie zgarnęły mnie gałęzie. Pod pachą trzymałem wiercące się szczenię. Wysiłek sprawił, że rozkaszlałem się znowu, dodając do zacieków na Pożeraczowym futrze nowe, krwawoczerwone wzory. Pożeracz Chmur gnał jak szalony. Zatrzymał się dopiero w znajomym nam miejscu nad strumieniem. Wypluł klejnoty i zaczął sapać gwałtownie. Zsunęliśmy się z Liska na ziemię. Złapałem nieposłuszne szczenię za ucho, podsunąłem pod nos skaleczony palec, z którego jeszcze kapała krew, a potem, po raz pierwszy całkiem poważnie, przetrzepałem rudy zadek. Liska, wcisnęła się między korzenie drzewa i tylko wyglądała stamtąd, rozżalona i zapłakana.
„Jest rozpuszczona jak warkocz taniej dziwki! Wytłumacz jej, za co oberwała.”
Położyłem się, ciężko oddychając. Miałem uczucie, jakby w mych płucach przesypywał się piasek. Pożeracz Chmur podrygiwał, wstrząsany potężną czkawką. Ani mu w głowie było besztanie siostry.
„Chyba coś połknąłem” – poskarżył się.
„Wypluj to!”
„Może przetrawię…” – przekazał niepewnie.
„Zwariowałeś? Nie jesteś piecem hutniczym. Wyrzuć to z siebie!”
To była bardzo nieelegancka czynność, ale przyniosła ulgę biednemu smokowi. Patykiem wyłowiłem z kałuży parujących wymiocin obcy przedmiot. Kiedy opłukiwałem go w strumyku, okazał się wielkim, niezwykle ozdobnym wisiorem, przy którym zachował się jeszcze fragment łańcuszka.
„Według ciebie jest ładny?” – spytał Pożeracz Chmur z całkowitym brakiem entuzjazmu.
„Według ciebie: jadalny?” – odparłem, rzucając ozdobę na kupkę innych. Pożeracz Chmur tylko machnął uchem lekceważąco.
Przypuszczaliśmy, że niewiele już przed nami tego względnego spokoju. Poturbowany Szaleniec wkrótce dojdzie do siebie i z pewnością zjawi się tutaj, żądny zemsty, w znacznie groźniejszej postaci. Określiliśmy z grubsza czas potrzebny na przemianę, uwzględniając też stan, w jakim pozostawiliśmy Szaleńca i wynik nie był zadowalający. Krew mogła polać się już za niecałą godzinę. Uciec nie było dokąd. Tutaj zagrażał nam rozwścieczony smok, na drugiej wyspie – zgraja ludzi uzbrojonych w łuki i kusze.
Czekaliśmy i czekaliśmy. Pożeracz Chmur wysuwał i wsuwał na powrót pazury, niespokojnie lustrując otoczenie. Ja obgryzałem paznokcie prawie do żywego mięsa, co nigdy dotąd mi się nie zdarzało. Ale też nikt do tej pory nie usiłował mnie zabić. Czas mijał. Oczekiwanie na nieuchronne stawało się torturą nie do zniesienia. Pierwszy nie wytrzymał Pożeracz Chmur.
„Paznokcie u rąk już skończyłeś. Napoczniesz teraz nogi?”
Wyjąłem palec z ust.
„Ile czasu minęło?”
„Mój brzuch twierdzi, że dużo. Słońce przesunęło się spory kawał.”
Sprawdziłem. Rzeczywiście, upłynęła już ponad godzina. Chyba nawet dwie, a Szaleniec nie pojawiał się. Spojrzeliśmy na siebie ze zdumieniem.
„Zabiłeś go” – przekazał Pożeracz Chmur ze zgrozą.
„Nikt nie umiera od kopnięcia w jaja” – odparłem kwaśno.
„Czułem, co mu zrobiłeś. Ja bym umarł”- upierał się Pożeracz Chmur. Uszy mu obwisły. Zaczął trzeć nosem przednie łapy.
„Co rodzice powiedzą…?” – zaczął biadolić.
„Nie masz innych zmartwień?” – uciąłem krótko.
Pozbierał się bardzo szybko, to muszę przyznać. Wyprostował się, trzepnął uszami.
„Sprawdzę, co się stało.”
„Pójdziesz?”
„Sięgnę.”
Przez parę minut nic się nie działo. Pożeracz Chmur trwał nieruchomo, zapatrzony gdzieś w przestrzeń. Sprawdziłem, co porabia Liska. Spała twardo, zwinięta w kłębek. Zmęczyła się długim płaczem, a teraz przesypiała okres niełaski. Ostrożnie przykryłem ją wielkim, pierzastym liściem. Niewielka ochrona, lecz gdyby miał się tu zjawić Szaleniec, liczyłem, że może nie zauważy jej z początku, a potem oszczędzi, gdy już wyładuje złość na nas obu.
Od strony Pożeracza Chmur nadpłynęła fala ogromnego zdumienia, niedowierzania, a wreszcie ulgi, która przerodziła się z kolei w dziką uciechę. Młody smok zerwał się i zaczął podskakiwać jak wariat, nie zważając na to, że miejsca nie było zbyt wiele. Czym prędzej odsunąłem się na bezpieczną odległość, czekając, aż oprzytomnieje i będzie zdolny do konkretnych wyjaśnień. Usiadł wreszcie. Uszy sterczały mu dziarsko.
„Szaleniec nie przyjdzie. Ani teraz, ani nigdy. To znaczy, przez długi czas raczej nie” – poprawił się. Musiało zdarzyć się coś naprawdę niebywałego, bo wręcz promieniał.
„On nie może transformować” – rzucił triumfalnie.
„Zapomniał?” – spytałem z niedowierzaniem.
„Nie zapomniał, tylko nie może!”
Pożeracz Chmur przerwał i zaczął śmiać się jak głupi, otwierając szeroko pysk. Skąd ja brałem cierpliwość?
Pamiętasz, co ten wariat miał na sobie?” – podjął po chwili mój towarzysz.
Kupę złomu. Zastanawiające, jak mógł w tym polować. „COŚ zapętliło mu się na szyi. Nie może tego zdjąć. Jest zły jak wściekły szczur. Ma do wyboru: albo transformuje tak jak jest i wchłonie metal w siebie, albo nie, a wtedy się udusi.”
Miałem wątpliwości.
Jest bardzo silny. Jeśli to łańcuch, może rozerwać ogniwa.”
Nie wiem, co to jest, ale jest wystarczająco mocne, by nie dał rady. Wychwyciłem, jak rezygnował. I na pewno nie zdecyduje się na przemianę w takim stanie, bo jest na to zbyt chciwy!”
Może zamienić się w cos niedużego. Na przykład w węża. Wyślizgnie się z tej obroży.”
Pożeracz Chmur spojrzał zezem, drwiąco. Zmienić ciało to nie takie proste jak włożenie innego ubrania Nawet jeśli przyjdzie mu to do głowy, nie wytrzyma dwóch transformacji w krótkim czasie. Pamiętaj, że on ma już sześćset lat. To daje nam dużo czasu. Co najmniej do jutra.
Więc byliśmy bezpieczni. Nic nam me zagrażało, przynamniej na razie. Z niemrawym zdziwieniem zauważyłem, jak kontakt z Pożeraczem Chmur zaczyna się rozmywać. Głowę miałem coraz cięższą, jakby wypełnioną mokrymi wiórami. Niczym przez grubą poduchę dotarł do mnie przekaz od Pożeracza Chmur:
„Kamyk? Co się z tobą dzieje?.
I nagle ziemia stanęła dęba, uderzając mnie w skroń. Cały świat wypełniły ogromne, zbrązowiałe liście, gigantyczne źdźbła traw i wielkie owady wędrujące w różne strony Czerwone mrówki biegały, machając czułkami. Przenosiły ciężary o wiele większe niż one same. Dwa masywne błyszczące żuki walczyły między sobą. Każdy próbował przewrócić na grzbiet przeciwnika. Bezskutecznie. Zielona, włochata gąsienica wspinała się po patyczku w górę co chwila unosząc przód ciała, jakby węsząc.
Zamrugałem mocno. Wszystko wróciło do normalnych rozmiarów. Ulotnił się ciężar spod czaszki. Uniosłem się na łokciu, a nawet klepnąłem Pożeracza Chmur w nos.
„Przestań mnie lizać! Okropność, cały będę się lepił.”
Dmuchnął gwałtownie.
„Mógłbyś mnie nie straszyć! Tyle czasu minęło, że już powinieneś się zregenerować.”
Skrzywiłem się. Byłem okropnie rozdrażniony.
„Nie jestem smokiem, tłumoku. Tyle chyba rozumiesz?”
Pożeracz Chmur obraził się, ale tylko na chwilę. Przeważyła troska.
„Źle wyglądasz. Zbladłeś, masz plamy pod oczami.”
„Chciałbym być w domu” – pomyślałem tęsknie. Uroki Smoczych Wysp spowszedniały. Dom pozostawiony daleko na północy, zdawał się najpiękniejszym i najbezpieczniejszym miejscem na ziemi. Zatęskniłem jak nigdy dotąd za ojcem, własnym kątem i książkami, a nawet za nudnymi obowiązkami w gospodarstwie.
„Ja też chciałbym wrócić do domu” – przekazał Pożeracz Chmur, a ja ze zdumieniem stwierdziłem, że nie ma na myśli Wyspy Szaleńca, tylko właśnie skromną siedzibę Płowego w Żmijowych Pagórkach.
Liska przebudziła się i wylazła spod liścia. Na przemian ziewała, kichała i tarła nos łapką. Pocieszny dzieciak. W tym wieku niewielkie ma się kłopoty, akurat na własną miarę.
Ograbienie skarbca Szaleńca było dopiero połową całego przedsięwzięcia. Oczywiście nie mogliśmy otwarcie układać się z piratami. Pozostawało podrzucić im klejnoty i oczekiwać, że nasyceni, sami odejdą. Przekonani, że osiągnęli to, czego chcieli.
Opakowałem złoto w szerokie, mocne liście. Owinąłem całość włóknem, tak, by Pożeracz Chmur niczego nie zgubił, nie rozsypał, lub przypadkiem znów nie połknął. Tym razem miał wyruszyć samotnie. Za moją radą wytarzał się w najbrudniejszym miejscu, jakie mógł znaleźć w okolicy. Jego sierść wyglądała tak, jakby nigdy nie był biały.
„Do końca życia się nie doczyszczę” – stwierdził ze smutkiem.
„Lepiej być brudnym niż martwym” – pocieszyłem go. – „W nocy byłoby cię widać jak latarnię. Tak jest dużo lepiej.”
Zmrok zapadł, jak zwykle, niespodzianie. Sylwetka Pożeracza Chmur zmieniła się w ciemnopopielaty cień, prawie nie odróżniający się od tła. Ostrożnie ujął w zęby pakunek. Wyszedł na otwartą przestrzeń plaży, wziął rozbieg i wzbił się w powietrze. Zostaliśmy z Liska sami. Siedzieliśmy obok siebie na piasku. Oczy małej odbijały światło gwiazd, lśniąc w ciemnościach jak dwa wielkie rubiny.
Niebawem sięgnął ku mnie Pożeracz Chmur. Nie wiedziałem, że potrafi zrobić to aż na tak dużą odległość. Pełny kontakt dawał trudne do zniesienia uczucie przebywania w dwóch ciałach jednocześnie. Walczyłem z zawrotami głowy i podchodzącym do gardła żołądkiem. Wbijałem palce w piasek – sypki, szorstki, przemieszany z okruchami muszli, a równocześnie czułem dotyk zwiędłych liści i wilgotnej ziemi. Wdychałem duszny zapach roślin, słuchałem dźwięków lasu i ludzkich głosów.
„Pomóż mi” – poprosił Pożeracz Chmur. – „Lepiej znasz się na ludziach.” Młody smok znajdował się tuż przy ruinach, a raczej obok tego, co z nich zostało. Patrzyłem smoczymi oczami i widziałem, jak ogromne spustoszenia poczynili najeźdźcy.
Pośrodku płonęły dwa ogniska. Część ludzi szykowała się w ich świetle do snu, część marudziła jeszcze, rozmawiając cicho. Kilku piratów grało w kości. Słychać było ich grzechot, gdy potrząsano kubkiem. Ktoś zagrał kawałek piskliwej melodii, lecz inni zakrzyczeli gniewnie flecistę i musiał przerwać. Zmęczeni ciężką pracą ludzie chcieli przede wszystkim spać. Kilku chodziło wokół obozu z mieczami w dłoniach, trzymając wartę.
Kierowałem Pożeraczem Chmur, a on bez sprzeciwów wykonywał polecenia. Przemykał się między zaroślami i pniami drzew cicho, pewnie, zaledwie lekko szeleszcząc. Raz przeszedł obok niego wartownik, nie przypuszczając nawet, że prawie otarł się o smoka.
„Przymykaj oczy. Pamiętaj, że świecą w ciemnościach” – ostrzegałem. Obserwowaliśmy warty, penetrowaliśmy teren. Obeszliśmy wokoło niemal całe ruiny, gdy wreszcie znaleźliśmy to, o co nam chodziło. Jeden z ostatnich zakątków, nie ruszonych jeszcze przez poszukiwaczy skarbów. Pożeracz Chmur zaczajony za hałdą gruzu, nastawiał uszy, oczekując grzechotu kości do gry. Wówczas wyrywał kolejny kamień, powiększając dziurę, w której mieliśmy zamiar ukryć skarb.
„Skaleczyłem się. Połamię zęby” – warczał w myślach, zły. Miał ochotę zacisnąć kły na czymś innym niż kamień, na piracie.
Byłem coraz bardziej znużony. Marzyłem, by Pożeracz Chmur wypuścił mnie już ze swego wnętrza i pozwolił odpocząć. Nie rozróżniałem już, czy było to moje, czy jego zmęczenie. Bolała mnie/nas głowa od ciągłego napięcia. Pożeracz Chmur rozerwał opakowanie z liści i napełnił wyrwę złotem. Następnie zaczął układać na powrót kamienie, starając się zostawić jak najmniej śladów. Trwało to w nieskończoność. Wreszcie wszystko było gotowe. Pożeracz Chmur zebrał pogniecione liście i wycofał się, nadal delikatny niczym lekki powiew wiatru. To było wręcz niesamowite przy jego rozmiarach. Byłem pełen podziwu.
Pożeracz Chmur obejrzał się jeszcze na oświetloną przestrzeń, próbując oszacować liczbę piratów.
„Niezły podarunek im zostawiamy” – pomyślał.
„Zasługują na to. W tej dziurze leży majątek, ale jeśli go podzielą, niewiele wypadnie na jednego” – wyjaśniłem. – „Zobaczysz, że padnie parę trupów. Chodź już, nie mamy tu nic do roboty.”
„Wracam.”
Raptem znów byłem sam. I bardzo, bardzo wyczerpany. Złożyłem skołataną głowę wprost na piasku. Oczy same mi się zamykały. Błyszczące jak czerwone świetliki, ślepka Liski krążyły wokół, i mnożyły się w dziesiątki…
Tak skończyły się dla mnie wydarzenia na Wyspie Szaleńca. Wirujący bączek wykonał ostatni obrót i znieruchomiał. Nie wiedziałem, że piraci zachowali się dokładnie tak, jak przewidywałem. Odpłynęli, pozostawiając po sobie nieład, wypalone kręgi ognisk, kilka świeżych grobów oraz jednego trupa zakopanego po szyję w piachu na granicy przyboju. Miał okropną śmierć – topił się stopniowo podczas przypływu.
Wszystkie moje rzeczy ze starego zakątka przepadły lub zostały zniszczone. Nie ocalała ani jedna stronica spisywanych z takim trudem obserwacji i wniosków. Ale to też do mnie nie dotarło. Żyłem w dziwnym, zamglonym świecie, pełnym koszmarów. Znów walczyłem z syrenami, tonąłem w ciemnych głębinach. Nawiedzali mnie płonący ludzie. Szaleniec wpatrywał się we mnie czerwonymi jak krew oczami, pakując do ust klejnoty i pożerając je chciwie. Nie jestem pewien, czy był to tylko majak, wywołany gorączką, czy rzeczywiście stanąłem u progu Bramy Istnień. Niewyraźnie pamiętam kobiecą postać spowitą w powiewne szaty, unoszącą się w przestrzeni, jakby pozbawioną stóp. W jednej ręce trzymała długą strzałę, w drugiej – zegar wodny. Widziałem ją wielokrotnie. Zawsze patrzyła na mnie z powagą i powoli wylewała wodę z czasomierza, aż do ostatniej kropli.
Zrozpaczony Pożeracz Chmur, który próbował wyłowić coś sensownego z tych majaczeń, cokolwiek, co oznaczałoby choć cień poprawy, nie miał pojęcia, że spotykam się z Panią Strzał, wyobrażeniem samej śmierci.
Pożeracz Chmur transformował w człowieka, by lepiej się mną opiekować, lecz nie wiedział, jak ani czym mnie ratować. Nie pisałbym tego teraz, gdyby nie powrócili Pazur i Łagodna.
Wysłuchawszy nieco chaotycznej opowieści syna, Łagodna wpadła w szał. W ciągu dwóch minut przekonała męża, że nie jest nawet w połowie tak zmęczony, jak mu się zdaje; i że natychmiast ma sprowadzić pomoc. Nieważne skąd, byleby to był człowiek znający się na ranach. Po czym ruszyła do legowiska Szaleńca. Obrzuciła go słowami jak gradem kamieni, wyjaśniając co myśli o staruchach, pozostawiających dzieci bez pomocy, w obliczu niebezpieczeństwa.
Wszystko w jednej chwili zaczęło wracać do normy.
Pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem po odzyskaniu przytomności, były zielone pióropusze na szczytach drzew, które omiatały błękitną połać nieba niby wielkie pędzle. Nie myślałem o niczym konkretnym. Myśli pełzały ospale, dążąc od jednego wrażenia do drugiego. Jasno. Ciepło. Wygodnie. Nic mnie nie boli.
Obróciłem powoli głowę i mój wzrok padł na postać obcego mężczyzny odwróconego tyłem. Człowiek ten miał szerokie ramiona i plecy umięśnione jak zapaśnik. Skórę spaloną słońcem na kolor wypieczonego chleba. Niesforne czarne loki owiązał kolorową przepaską.
Zalała mnie mdląca fala przerażenia. Obcy… Pirat! Wróg!
Jakby czując, że na niego patrzę, odwrócił się. Pochylił się, spojrzał mi w oczy i pomachał ręką przed twarzą. Na jego piersi, przykuwając od razu spojrzenie, widniał czarny krążek ze znakiem: „Usta” pośrodku. I właściwie już niepotrzebnie przekazał mi w chwilę później, uśmiechając się przyjaźnie:
„Jestem Słony, Mówca. Miło, że wróciłeś.”
Nie, to wcale nie cud, ani zdumiewający przypadek. Po prostu Słony jest jedynym magiem, a właściwie nawet jedynym człowiekiem prócz mnie na całym Smoczym Archipelagu. Żył i prowadził badania na Jaszczurze, o czym wiedzą chyba wszystkie smoki na wyspach. Plotkarski naród.
W owej chwili, gdy stawiam te znaki, Słony rozmawia na plaży ze swym przyjacielem i partnerem, popielatym smokiem ze śmiesznymi kosmykami futra na uszach. Nosi on dość dziwne jak na smoka imię – Nurek. Oczywiście chodzi o nurkowanie w powietrzu, nie w wodzie.
Liska znów bawi się moimi nogami, zwisającymi z brzegu hamaka. Jak za starych, dobrych czasów. Dobrze, że nauczyła się chować pazury. Wiesza się całym ciężarem na mej stopie, a ja kołyszę ją lekko.
Przed chwilą był tu Pazur. Podniósł Liskę i włożył mi ją do hamaka. Coś niebywałego. Jeszcze trochę, a może zacznie ze mną rozmawiać. Nawet to, że Pożeracz Chmur nadal biega w postaci chłopca, jakoś przełknął.
Poczciwy Pożeracz Chmur przepisał cały mój notatnik, tak jak go zapamiętał. Ze wszystkimi szczegółami. Nie opuścił nawet tej krechy, którą zrobiłem z winy Liski. Nie miał papieru, więc użył wysuszonych liści. Mają trochę nierówną powierzchnię i czasami trudno odczytać jakiś symbol. Nieważne. Zachowam całość jako piękną pamiątkę przyjaźni.
Bogowie wszelkich narodów, miejcie mnie w opiece! Idzie Słony i niesie w kubku to obrzydliwe lekarstwo. Ratunku, to jest takie ohydne. Muszę przerwać, niestety. Stoi nade mną i wie, że piszę tylko po to, by odwlec nieprzyjemność. A ja wiem, że on wie, że ja wiem.
Jaszczur
Rozpoczynam pisanie w nowym miejscu. Nie mam na myśli jedynie miejsca na stronicy pamiętnika, lecz także otoczenie, w jakim się znajduję.
Gdy tylko wydobrzałem na tyle po infekcji płuc, by znieść bez szkody powietrzną podróż, przenieśliśmy się wszyscy w znacznie dogodniejsze okolice. Bardzo odległe od Wyspy Szaleńca, bo położone aż na Jaszczurze, wyspie, gdzie Słony pozostawił dom, Łagodna i Pazur wspomnienia szczęśliwych dni, a Pożeracz Chmur dawne zakątki i uroki dzieciństwa.
Lot w stadzie (jedynie takie określenie przychodzi mi na myśl) różni się od podróży tylko we dwójkę. Jest wtedy znacznie weselej.
Prowadził Nurek, niosący na grzbiecie Mówcę Słonego. Tuż za nim leciała Łagodna, co chwilę sprawdzając troskliwie zawieszony na szyi koszyk, w którym podróżowała Liska. Ciekawy maluch co rusz wysuwał nos spod wieka, oglądając świat z góry i Łagodna miała mnóstwo kłopotu, by ustrzec małą przed wypadnięciem do oceanu. Po prawej na skos za Łagodną trzymaliśmy się my, to znaczy Pożeracz Chmur ze mną na grzbiecie. A właściwie powinniśmy się trzymać, gdyż tak naprawdę Pożeracz Chmur szalał, to unosząc się zbyt wysoko, to znów opuszczając nisko nad zielone fale. Pazur, który zamykał ten miniaturowy korowód, parę razy przywoływał syna do porządku, lecz bezskutecznie. Wreszcie dał spokój, a Pożeracz Chmur zwierzył się, że i Pazur naprawdę cieszy się z powrotu na Jaszczur, tylko nie daje po sobie tego poznać.
Tak więc wszyscy byli zadowoleni i w dobrych humorach. Między poszczególnymi członkami tej maleńkiej powietrznej karawany rozwinęła się siatka wzajemnych połączeń mentalnych. Uczestniczyłem w tym również, choć w sposób bierny, i miałem okazję obserwować rozmowy Słonego z Nurkiem, żarciki wymieniane między Łagodną a synem, historyjki opowiadane Lisce.
A gdy już pojawiło się przed nami wielkie zielone cielsko wyspy, znów nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to naprawdę ogromny gad wylegujący się na płyciźnie. Nadlecieliśmy od strony półwyspu wcinającego się niby ogon wąskim pasem w ocean. Półkolista zatoka tworzyła jakby zgięcie łapy, wzniesienia pośrodku wyspy – grzbiet. Nad stożkiem wulkanu jak zwykle unosiły się białe obłoki pary niczym oddech potwora.
Wyspa Szaleńca wydawała się maleńka przy rozmiarach Jaszczura. Bujna roślinność, która wyrosła na wulkanicznej glebie, pokrywała wyspę jak gęste futro. Ileż ciekawych miejsc, niezwykłych roślin i zwierząt kryje się w tej zieleni.
Wylądowaliśmy w miejscu najbardziej odpowiadającym smokom – na rozległej piaszczystej plaży w zatoce. Ledwo zdążyliśmy rozpakować Liskę, zrzucić niewygodne ubrania przeznaczone do lotów (moje tym cięższe, że wykonane z pospiesznie wyprawionej skóry), a na plaży zaroiło się. Bliżej nie określona liczba straszliwie ruchliwych dzieci opadła Słonego. Wieszały mu się na ramionach, obejmowały za szyję. Omal go nie przewróciły. Biegały pomiędzy smoczymi łapami, ciągnęły Nurka za futro i w ogóle robiły mnóstwo zamieszania.
Słony wspominał, że ma rodzinę, ale czyżby to wszystko były jego dzieci? Usiłowałem wodzić za nimi wzrokiem i policzyć. Nierealne – były szybkie jak iskry. Dzisiaj wiem, że było ich zaledwie pięcioro, w wieku od czterech do siedmiu lat. I rzeczywiście wszystkie są przychówkiem maga. Żywe i pełne energii noszą imiona zgodne ze swą naturą. Najstarszy jest Żywe Srebro, o rok młodszy Błyskawica, następnie Tygrysek i bliźnięta: Blask wraz ze Słoneczną.
Jeszcze nie ochłonęłem po tym napadzie, gdy nadeszła żona Słonego. Żona!
Magowie miewają dzieci. Oczywiście. I to chyba nawet częściej, niż zdaje się niewiniątkom. Lecz żony i pełne rodziny są naprawdę rzadkością. Jaka kobieta chciałaby związać się na całe życie z Obserwatorem, który znałby jej najskrytsze myśli, lub Iskrą podpalającym sprzęty w chwili gniewu?
Kobieta dzielnie trwająca u boku Słonego ma na imię Księżycowy Kwiat. To imię wiernie oddaje cały jej wdzięk. Szła ku nam po sypkim piasku nadmorskim jakby płynęła. Lecz, zamiast podziwiać jej zgrabną postać, nie wiedziałem, gdzie podziać oczy. Nie miała na sobie niczego, prócz kawałka powiewnej tkaniny, zawiązanego wokół bioder, oraz lśniącego naszyjnika ze szklanych kulek. Objęła męża, witając go czule po długiej rozłące, a on bez żadnego skrępowania całował ją w szyję. Absolutnie nie przejmowali się obecnością obcych.
Zapoznanie moje z Księżycowym Kwiatem wypadło nader niezręcznie. Wyciągnąłem rękę do powitania w sposób stosowny, gdy widzi się kogoś po raz pierwszy, jednocześnie usiłując omijać wzrokiem obnażony biust kobiecy. Byłem straszliwie zmieszany i czułem, że się rumienię jak dziewczyna. Księżycowy Kwiat natomiast chwyciła mnie za przegub, całkiem jakbyśmy byli zażyłymi przyjaciółmi. Poklepała mnie poufale po ramieniu i złapała za brodę, zmuszając do spojrzenia jej prosto w oczy. Uśmiechnęła się, przekręcając głowę niczym ciekawy ptak. Jej wargi poruszyły się.
„Ona mówi: Jaki miły, skromny chłopiec” – podsunął mi Słony. Widziałem, że dusi się od tłumionego śmiechu.
Smocza rodzina łatwo znalazła dla siebie miejsce na wyspie. Wciąż przecież pamiętano tutaj Pazura, Łagodną i małego Pożeracza Chmur. Przyjęto ich życzliwie i ze zrozumieniem. A mała Liska od razu zawojowała paru starych kawalerów, którzy prawie bez namysłu zgodzili się wykroić coś ze swych terenów łowieckich na potrzeby nowo przybyłych. Pożeracz Chmur witał się i zaznajamiał na nowo z opuszczonymi przed laty towarzyszami zabaw, którzy wyrośli bardzo przez ten czas. Spoważnieli, a co starsi, ku oszołomieniu młodego smoka, szykowali się do założenia własnych rodzin.
„Drapacz! Skrzydlaty Śpiewak! Nawet Gruby!” – żalił się biedak, gdy spotkaliśmy się znowu, następnego dnia po przybyciu na Jaszczur. – „Pamiętam ich jako szczenięta! Strasznie się zmienili. Są… są…” – plątał się, nieszczęśliwy i rozgoryczony, nie mogąc znaleźć odpowiedniego określenia na swe rozczarowanie. Wreszcie dokończył, jakby to była obelga:
„Są dorośli!”
Nie tylko on musiał stawić czoło nowościom. Dla Słonego całkiem naturalne było, że zamieszkam w jego domu. Nawet nie pomyślał, że mogłoby być inaczej. Tymczasem męczyłem się w nowym otoczeniu. Pięcioro dzieci w smarkatym wieku obdarzonych zadziwiającą zdolnością znajdowania się w paru miejscach jednocześnie może przyprawić o długotrwały ból głowy. Ich rodzicom nie przeszkadzało to w najmniejszym stopniu, ja jednak myślałem, że nigdy nie przyzwyczaję się do nagłych ruchów łowionych kątem oka ani do ciągłego drgania podłogi od bezustannego biegania małych stóp.
Księżycowy Kwiat udrapowała swój lekki strój na ramionach i tym samym skończyły się dla mnie męki zażenowania. Choć teraz za to odsłaniała nogi znacznie bardziej, niż było to przyjęte wśród kobiet na kontynencie.
Określić siedzibę Słonego jako dom, to może trochę za dużo. Były to po prostu pale wbite w grunt, przykryte strzechą z liści. Podłogę ułożono na konstrukcji z drągów w pewnej odległości od ziemi, by zabezpieczyć się przed wizytami rozmaitych nieprzyjemnych zwierzątek. Uginała się lekko pod ludzkim ciężarem i miałem przykre wrażenie, jakbym chodził po niepewnym podłożu zarośniętego torfowiska. Ściany w tym dziwnym domostwie nie istniały wcale. Zastępowały je uplecione z pręcików i włókien zasłony, które opuszczano lub zwijano w zależności od potrzeb. Mieszkańcy żyli, może nie pod gołym niebem, ale śmiało mogę napisać: „na wolnym powietrzu”. Sprzęty były równie skromne. Spało się w hamakach i na twardych matach. Jedyny stół służył Słonemu za miejsce pracy i zawalony był bez reszty stosami papierów, zwojami pergaminu, mapami, próbkami roślin i woskowymi tabliczkami do notatek. I tylko to miejsce wyglądało dla mnie swojsko. Księżycowy Kwiat przyrządzała jedzenie, klęcząc na macie. Myślałem o niej z coraz większym szacunkiem, zaprawionym jednak pewną dozą niedowierzania. Dziesięć na dziesięć panien ze Żmijowych Pagórków zaprotestowałoby z oburzeniem, gdyby ktokolwiek zaproponował im takie warunki do gospodarowania i jeszcze tego samego dnia wróciłyby do matek. Byłem tego pewien jak swego imienia. Tymczasem Księżycowy Kwiat zdawała się zupełnie o to nie dbać. Ze spokojem usuwała poza krawędź domu ciekawskie jaszczurki o chwytnych łapkach lub kosmate wielkie pająki. Znajdowała miejsce dla kolejnych okazów przyrodniczych gromadzonych przez męża oraz najdziwniejszych skarbów znoszonych przez dzieci. I tak samo spokojnie przyjęła pod swój dach mnie – niespodziewanego i wciąż nie do końca ozdrowiałego gościa na czas nieokreślony. Podejrzewam, że od początku (może i niezamierzenie) traktowała mnie jak jeszcze jeden wybryk męża maga. Tyle, że nie próbowała położyć mnie na półce lub umieścić w jednym z kufrów, gdzie Słony przechowuje z wielkim staraniem książki, precyzyjne narzędzia i zestawy szkieł powiększających.
Choć czułem się z początku obco, stwierdziłem, że przecież do wszystkiego można przywyknąć. Słony jest przyjazny i szczery. Jego żona najwyraźniej nie miała nic przeciwko mojej obecności na swym terytorium (zaczynam chyba myśleć po smoczemu), a dzieci wydawały się miłe i dobrze wychowane, choć ponadprzeciętnie żywe. Miałem tu wszelkie szansę, by spokojnie wrócić do pełnego zdrowia, odtworzyć zniszczoną kolekcję roślin i owadów, z których ocalał jedynie ów piękny czarno-niebieski motyl, a także wiele się nauczyć. Tak myślałem aż do chwili, kiedy na scenę wkroczyła Jagoda.
Zjawiła się dla mnie dość niespodziewanie. Do tej pory mam cień żalu do Słonego, że mnie nie uprzedził w żaden
sposób. Kto wie, jak potoczyłyby się wydarzenia, gdybym wiedział cokolwiek o Jagodzie. Chociażby o jej istnieniu.
Było to drugiego dnia po przybyciu na Jaszczur. Pożeracz Chmur zdążył złożyć mi wizytę, wyżalić się a potem wrócić do rodziny. Słońce przebyło większą część swej drogi po niebie. Niebawem miało zmierzchać. Siedziałem na skraju podestu, obierałem jarzyny, chcąc być pożytecznym choćby w ten sposób. Jednocześnie podczytywałem po kawałku zapiski Słonego dotyczące budowy smoczych skrzydeł. Rozpiętość w zależności od wieku i płci, wytrzymałość błony, konstrukcja stawów. Wszystko okraszone przejrzystymi rysunkami oraz wykresami. Słony włożył w to naprawdę wiele pracy.
Akurat próbowałem odwinąć następny fragment zwoju, równocześnie trzymając w ręku nożyk i do połowy oskrobaną rzepę. Byłem tak zaczytany, że niezbyt do mnie docierało, iż zabieram się do tego całkiem nieodpowiednio. Wyraźnie brakowało mi trzeciej ręki. I wtedy pojawiła się. Jak na życzenie. Niewielka, bardzo jasna dłoń odebrała mi zwój. Wciąż błądząc umysłem w jakichś odległych rejonach, podniosłem wzrok… i upuściłem nóż z wrażenia. Patrzyłem na demona! Osadzone w drobnej twarzy oczy wydawały się ogromne. Niesamowita barwa jasnego różu z czerwonymi pasmami nadawała im wygląd świeżych ran. Białe brwi i rzęsy na tle białej skóry prawie nie istniały. Tak samo białe były potargane warkocze opadające po obu stronach tej niesamowitej fizjonomii.
Dziewczyna zmierzyła mnie niechętnym spojrzeniem, jej wargi zacisnęły się w wąską kreskę. Odwróciła się gwałtownie i odeszła. Zamaszystymi ruchami rzucała kolejno na maty pracę Słonego, wyplatany ze słomki kapelusz i torbę zerwaną z ramienia. Po drodze zgarnęła ręcznik, miseczkę z mydłem i zniknęła w przybudówce, gdzie wydzielone było miejsce do mycia.
W taki to sposób zdobyłem sobie nieprzejednanego wroga. Nie mam nawet na kogo złożyć winy, choćbym nawet chciał to zrobić. Zaskoczony, zupełnie nie kontrolowałem wtedy twarzy i mogę się domyślić, co wyczytała z niej ta biedna brzydula. Strach i odrazę. Trudno wyobrazić sobie bardziej pechowe przywitanie. Wstydzę się tego do tej pory.
Słony przysiadł koło mnie, z zakłopotania drapiąc się w głowę obiema rękami.
„Całkiem zapomniałem. Ona tak rzadko bywa w domu” – próbował się niezręcznie usprawiedliwić. – „To Jagoda, moja najstarsza córka.”
Natychmiast przeleciało mi przez głowę, że to absolutnie niemożliwe. Księżycowy Kwiat, choć niewątpliwie nie wiośnianej młodości, nie mogła być matką tak dużej dziewczyny.
„Z pierwszego małżeństwa” – skorygował natychmiast Słony, który przechwycił tę myśl. – „Ma czternaście lat. Straszny wiek. Całe dnie spędza u smoków albo włóczy się po wyspie zupełnie sama. Łaska boska, że nic jej do tej pory nie zjadło.”
Zasępiony, gapiłem się w oskrobane do połowy warzywo. Spod ciemnej skóry wyłaniał się biały miąższ. Blady jak skóra dziewczyny, która właśnie oblewała się wodą za zasłoną z trzciny.
„Nie jest urodziwa, to fakt” – przyznał Słony markotnie. – „To tylko pogarsza sytuację. Nie zgadza się z macochą. Ze mną też zresztą nie. Wyrasta na kompletną dzikuskę. Jest jeszcze coś…” – Tu klarowny przekaz Słonego, złożony z łatwych do odczytania znaków (nie używa kodu mojego i Pożeracza Chmur, nazywając go koszmarnym żargonem), rozpłynął się w niewyraźne, poszarpane obrazy przedstawiające wizerunki bladego dziecka, magiczne emblematy i mgliste wieżyce siedziby Kręgu.
„Co jej się przydarzyło?” – spytałem, instynktownie przeczuwając, że chodzi tu o samą Jagodę. „To samo, co tobie. Obserwatorka.” Poderwałem głowę jak narowisty kuc, przylgnąłem wzrokiem do oczu Słonego, szukając w nich kpiny lub kłamstwa, choć doskonale wiedziałem, że nie można oszukać nikogo w mentalnym kontakcie. W tych kilku znakach przekazu Słony zawarł całą esencję historii Jagody. Nie ma kobiet magów. Nie ma na nie nawet nazwy. Bo jakie nadać miano takiej istocie? Maga? Magiczka? Maginia?
Matki przekazują swym synom zalążki talentów, tak jak to dzieje się z chorobą nie krzepnącej krwi, lecz rzadko, prawie nigdy, talent ujawnia się u dziewczynki. Jagoda jednak z powodu dziwnego kaprysu losu wzięła dziedzictwo po ojcu. A to, że talent odebrał jej włosom naturalną ciemną barwę i napiętnował oczy czerwienią, znaczyło, iż był wyjątkowo silny.
„Jak daleko potrafi sięgnąć?”
„Do wybrzeży kontynentu” – przekazał Słony nie bez dumy.
Pokręciłem głową z podziwem. To było naprawdę daleko. Nawet powyżej smoczych możliwości. To był zasięg mistrza. I jednocześnie tragedia. Byłem pewien, że Słony nie odważy się przedstawić córki w Kręgu i domagać się należnych jej praw. Nie dziwiłem się też nastrojom Jagody. To nie był jedynie zwyczajny bunt dorastającej, w dodatku nieatrakcyjnej dziewczyny. Miała już czternaście lat. Ile czasu minęło od chwili, gdy zdała sobie sprawę, że żyje w wieczystym zawieszeniu: ani przyszła żona i matka, ani kandydatka do tatuażu i błękitnej szarfy?
Starałem nie gapić się na Jagodę, choć przyciągała wzrok jak magnetyt opiłki żelaza. Przechodziliśmy obok siebie, jedliśmy razem. Wreszcie poszliśmy spać, oddzieleni jedynie cieniutką zaporą gazy chroniącej przed ukąszeniami moskitów. Ignorowała mnie, poświęcając mniej uwagi niż bezdomnemu kundlowi, a ja starałem się odpłacać tym samym. Wojna na razie jeszcze nie wybuchła, lecz jej zarzewie tliło się w ukryciu.
Następnego dnia nie zaprzątałem już sobie głowy białowłosą, tym bardziej, że Słony obiecał zabrać mnie z sobą do młodej smoczej pary, która oczekiwała właśnie swego pierwszego dziecka, a potem byłem umówiony z Pożeraczem Chmur. Chciał mi pokazać jedno z ustronnych miejsc, gdzie bawił się jako szczeniak.
Po drodze Słony zarzucił mnie objaśnieniami na temat dobrego wychowania w smoczej wersji. Nie wchodzi się w obręb legowiska bez wyraźnej zachęty ze strony gospodarza. Nie wolno cofnąć się, jeśli zechce dotknąć nosem lub łapą. Powinno się zjeść choćby symboliczny kawałeczek surowego mięsa, jeśli smoki to zaproponują, i nie wymiotować, nawet jeśli jest skruszałe. Nie kręcić się bez potrzeby, nie wykonywać gwałtownych ruchów w pobliżu przyszłej matki i tak dalej. Nic, czego już bym nie wiedział przedtem od Pożeracza Chmur. A gdy Słony przykazał mi jeszcze: „Przede wszystkim być cicho”, zupełnie otwarcie postukałem się w czoło z całkowitym brakiem szacunku dla jego wieku. Nikt nigdy jeszcze nie zarzucił mi, że jestem głośny!
Słony zmarszczył brwi z gniewem.
„Co to ma być?”
„Od dwóch lat żyję ze smokiem pod jednym dachem. Przez parę miesięcy na Wyspie Szaleńca oglądałem wyłącznie smoki, więc nie traktuj mnie jak nowicjusza, co jeszcze przydeptuje sobie koszulę.”
Popatrzył, jakby widział mnie po raz pierwszy.
„Mam cię traktować jak równego sobie?”
„Owszem. To mi się chyba należy.”
„Jak dorosłego?” – upewnił się.
„Dlaczego nie?”
„Zacznę, jak będziesz duży” – przekazał pobłażliwie.
„Już jestem duży” – odparłem chłodno. Słony zmierzył mnie wzrokiem i wysunął szczękę. Dorównywałem mu wzrostem, choć on był szerszy o trzecią część i tak masywny, że z łatwością można było obrysować na nim prostokąt.
Mówca pokiwał głową, zatrzymał wzrok na mojej szarfie, która, choć lekko wystrzępiona na końcach po tym wszystkim, co przeszła, kłuła oczy błękitem magów. Odgiął palcem skraj mej tuniki, spojrzał na tatuaż, który czekał na dopełnienie kolorem mistrza Kręgu, jakby chciał się upewnić, że on tam naprawdę jest. Widziałem, jak wzdycha głęboko, drapie się z zakłopotaniem w głowę, ściągając wargi. Wreszcie rozłożył bezradnie ręce i uśmiechnął się szeroko, choć nieco krzywo. Wyciągnął rękę, uścisnęliśmy sobie nadgarstki w geście pojednania i zażyłości. Nigdy więcej nie wróciliśmy do tej sprawy.
Rodzina, którą szliśmy odwiedzić, była jeszcze bardzo młoda według smoczych wyobrażeń. Niespełna stulatki, beznadziejnie w sobie zakochani i wręcz nieprzyzwoicie szczęśliwi. W miarę jak Mówca pakował mi do głowy ciągi znaków odczytywałem wieści o gospodarzach tego skrawka wyspy, po jakim właśnie stąpaliśmy.
„On się nazywa Deszczowy Przybysz. Wylągł się akurat w trakcie najgorszej ulewy, jaka kiedykolwiek nawiedziła ten rejon. Tak w każdym razie twierdzi Nurek. A jego żona to Skrzydlate Tchnienie Wiatru Kołyszące Liść. Po smoczemu strasznie długo się to wymawia. Nawet nie próbuję. Nazywam ją Skrzydlata a ona się nie gniewa.”
Stała siedziba Deszczowego Przybysza i Skrzydlatej bardzo przypominała wielkie gniazdo. Smoki co prawda potrafią spać byle gdzie, jeść byle co lub wcale, ale tak naprawdę lubią wygody. W obszernym skalnym zagłębieniu zgromadziły ogromną ilość gałązek, liści, trawy i pasm kory. Wszystko to było ugniecione i posplatane ze sobą tak, że tworzyło całkiem wygodny materac z bezpiecznym dołkiem pośrodku. Na brzegu legowiska siedział Deszczowy Przybysz, czujnie nastawiając uszy. Głowę i skrzydła miał czarne jak sadza, lecz im niżej, tym bardziej ta barwa jaśniała, by wreszcie na końcach łap stać się szarością. Skrzydlata w pierwszym momencie przedstawiała się jako niezgrabny kłąb biało-beżowego futra, zwinięty pośrodku gniazda. Potem uniosła głowę – wąską i zgrabną w zarysie. Dotknęła Słonego nosem w geście powitania, następnie utkwiła we mnie spojrzenie oczu jasno-czerwonych i przejrzystych jak porzeczkowe wino. Uśmiechnąłem się, pamiętając, by nie pokazać przy tym zębów, co mogłoby zostać źle zrozumiane. Deszczowy Przybysz rozdmuchał mi włosy. Powolnym ruchem położyłem mu rękę na nosie. Nie cofnął się. Poruszył tylko uchem w geście umiarkowanej sympatii. Skrzydlata podniosła się i dopiero teraz można było zobaczyć, jak bardzo jest ładna. Długołapa, puszysta, o szyi wygiętej we wdzięczny łuk. Pod jej brzuchem, na grubej warstwie kłaczków wydartych z ciał rodziców, leżała najważniejsza obecnie rzecz w ich życiu – jajo. Wbrew mym wcześniejszym wyobrażeniom nie było wcale duże. Miało wielkość i kształt melona. Pokryte jednolicie zabarwioną żółtawą skorupą, która wyglądała przy tym na lekko chropawą, przypominało dziwny owoc. Wyciągnąłem szyję, przypatrując mu się oczami rozszerzonymi z emocji. Więc tak wyglądała kolebka Liski? Z takiego łona wyszedł Pożeracz Chmur? Jakże maleńkie musi być smocze dziecko upakowane w tę skorupę. I jakie to dziwne, że wyrośnie po latach na tak ogromne stworzenie, jak jego ojciec i matka.
Tymczasem Słony zadzierał głowę, rozmawiając z Deszczowym Przybyszem. Gestykulował łagodnie, w pełni kontrolując każdy ruch. Uśmiechnął się raz, tylko na mgnienie oka odsłaniając zęby i natychmiast ściągnął wargi. Profesjonalista. Przestałem zwracać na niego uwagę. Krągły kształt leżący w smoczym gnieździe, nakryty cieniem Skrzydlatej, przyciągał oko. Byłem ciekaw, jakiego koloru futerko będzie miał ten dzieciak, gdy wreszcie zdecyduje się wyjść na świat. Pomyślałem o Lisce, i o tym, jakie śliczne i miłe są smocze szczeniaki. Dzieci Łagodnej i Skrzydlatej będą niemal idealnymi rówieśnikami. Lisce przybędzie nowa przyjaciółka do zabawy. A może to będzie kolega?
Smoczyca, która do tej pory obserwowała mnie czujnie, niespodzianie schyliła głowę. Wielkie, jasnoczerwone oko znalazło się tuż-tuż. Mogłem przejrzeć się w nim jak w lusterku. Czarna, podłużna źrenica rozszerzyła się. Poczułem, jak smocze Ja” toruje sobie drogę gdzieś we wnętrzu mego umysłu. Była delikatna.
„Kto jesteś?”
„Kamyk.”
„Rzecz?” – zdziwiła się, nie zrozumiawszy.
„To imię.”
„Jesteś magiem, jak Słony?” – spytała ciekawie. Wolno formowała pojęcia, wyraźnie trudno jej było dostosować się do mego sposobu myślenia, gdzie pojawiały się przede wszystkim kolory, kształty, smaki i zapachy, a nie było prawie żadnych słów.
Starałem się myśleć tylko na jednym poziomie, nie robić żadnych nagłych skoków w stronę innych skojarzeń.
Nie było to łatwe. Doceniłem lotność i giętkość umysłu Pożeracza Chmur. Ale Skrzydlata starała się.
„Tak, jestem magiem.” – Odsłoniłem tatuaż. – „Tworzę obrazy w powietrzu.”
Pochyliła uszy do przodu, dając znak „interesujące”. Tylko po to, by ją zabawić, stworzyłem wizerunek Liski. Iluzyjne smoczątko robiło najwspanialsze minki, jakie podpatrzyłem u pierwowzoru. Goniło własny ogon, drapało się za uchem, albo zakrywało ślepka łapami, w żartobliwym udawaniu: „nie ma mnie!”
Skrzydlata była rozczulona. Zorientowałem się, że nie tylko ona obserwuje stworzone przeze mnie szczenię. Deszczowy Przybysz wpatrywał się w nie jak zaczarowany. Słony patrzył także i miał dziwną minę. Zmieszałem się i zlikwidowałem miraż. Zdaje się, że czekało mnie długie gderanie.
Mrużąc oczy niczym zadowolony kot, Skrzydlata zaproponowała mi coś, o czym nie śmiałem nawet marzyć. Zapytała z leciutkim tylko wahaniem:
„Czy chciałbyś dotknąć mego synka?”
Czy chciałem? Śmieszne pytanie. Oczywiście, że tak!
Ukląkłem pomiędzy smoczymi łapami i ostrożnie, jakbym miał do czynienia z mydlaną bańką, położyłem palce na jaju. Nie przypominało jaj ptasich. W dotyku było jak papier. Trochę szorstkie, skórzaste. Leciutko nacisnąłem jego powierzchnię. Nie było twarde, poddało się lekko pod naciskiem. Nagle wyczułem poruszenie pod powierzchnią skorupy. Coś przesunęło się pod mymi palcami, jakby malutki smok przeciągnął się we śnie. Westchnąłem gwałtownie i nie myśląc, co właściwie robię, przylgnąłem ustami do smoczego jaja. Wyczuwałem wargami leciuteńkie uderzenia, jakby ktoś pukał palcem od wewnątrz. Z ogromnym wzruszeniem zdałem sobie sprawę, że to bije serce smoczątka.
„Jest tam! Naprawdę jest.”
Skrzydlata podzieliła się ze mną swoim szczęściem. Jeśli oczekiwała z mej strony zrozumienia cudu pojawienia się nowego życia, nie zawiodła się. Jej zaufanie, maleństwo dające znaki życia z wnętrza jajka – to było takie cudowne i wzruszające.
Pogłaskałem ją we wrażliwym miejscu pod szczęką, dotknąłem nosem jej nozdrzy, dziękując za ten nieoczekiwany podarunek. Pachniała przesuszonym drewnem i nadmorskim piaskiem.
Pożegnaliśmy się niebawem. Szedłem ramię w ramię ze Słonym, zamyślony. Patrzyłem pod stopy, nie widząc niczego dokoła. Odruchowo odsuwałem gałęzie sprzed twarzy. W połowie drogi Słony szturchnął mnie. Spojrzałem na niego średnio przytomnie. Myślami wciąż jeszcze byłem w smoczym legowisku.
„Mam ochotę przełożyć cię przez kolano, przysięgam. Coś ty wyrabiał?”
Wzruszyłem ramionami.
„Rozmawiałem ze Skrzydlatą. Jest bardzo miła. I nie groź mi laniem, bo to śmieszne.”
Przeszliśmy jeszcze parę kroków, zanim Mówca znowu nawiązał kontakt.
„Nie wierzę w cuda, ale muszę przyznać, że się zdarzają. Masz jeszcze głowę na miejscu i nie zostałeś zeżarty. A powinieneś.”
Rozgniewałem się.
„Nie zrobiłem niczego złego! Sama mnie zaczepiła. I sam nie dotykałem jaja. Pozwoliła mi!” Słony żachnął się.
„Mnie jakoś na to nie pozwalała.” – Miało to być gniewne. Zmarszczył brwi, ale pod tą maską zobaczyłem żal. Zrobiło mi się trochę przykro. Rzeczywiście, mógł mieć powód do zazdrości. Mieszkał na Jaszczurze już dobrych parę lat. Włożył wiele pracy w swoje badania. Ryzykował życiem i zdrowiem. A tu pojawia się bezczelny smarkacz, który bez trudu osiąga to, co jemu nigdy się nie udało. Położyłem mu rękę na ramieniu, dałem znak, że chcę da% lej rozmawiać. Przeprosiłem.
„Nie gniewaj się. Nie mam takiego wykształcenia, jak ty, ale nie jestem głupi. Wiedziałem, na ile mogę sobie pozwolić. A poza tym… nie bądź zły… byłeś strasznie spięty, jakbyś się bał. Taki sztywny i nienaturalny. Czy tak jest zawsze, czy tylko dziś?”
Słony rzucił mi spojrzenie spode łba.
„Ze smokami należy bardzo uważać. Są kapryśne.”
„Ale to znaczy, że zawsze się ściśle kontrolujesz. One mogą myśleć, że jesteś nieszczery. I nie ufają ci tak zupełnie do końca.”
„Pleciesz.”
„Tak? A dlaczego nie nauczyłeś tej pary, jak śmieją się ludzie? Że odsłonięcie zębów to niekoniecznie groźba? A czy pozwoliłeś Nurkowi chociaż raz wejść do swojego «ja»„. (Już przedtem dowiedziałem się od starszego smoka, że nie.)
Słony potrząsnął głową. Brnąłem dalej, choć marszczył się coraz bardziej.
„My z Pożeraczem Chmur kontaktujemy się bardzo często. To właściwie już nawyk. Ja wiem, czego on chce; on wie, o czym ja myślę. Czasem się kłócimy, czasami nawet bijemy, ale ufamy sobie bezwzględnie. W pełnym kontakcie jesteśmy tym samym.”
„Jaka jest różnica między kontaktem na mój sposób a waszym, to znaczy smoczym?” – spytał Mówca. Niewiarygodne, ale naprawdę nie wiedział.
„Taka, jak między oglądaniem pomarańczy a jedzeniem jej.”
Wyglądało na to, że Słony będzie miał parę rzeczy do przemyślenia.
Wyszliśmy na plażę nad zatoką. Widać już było dach domu Mówcy. Zgodnie przeszliśmy tam, gdzie omywany falami piach był twardy i łatwo było po nim iść. Słony zbierał płaskie kamienie i puszczał kaczki na powierzchni wody, jak chłopiec. Naśladowałem go, ale jego kamyki zawsze podskakiwały więcej razy. Nagle obrócił twarz w moją stronę.
„Wyjaśnij mi tylko jedną rzecz. Dlaczego, do czarnej zarazy, całowałeś to jajko??”
Popatrzyłem na niego z osłupieniem, a potem wybuchnąłem wariackim śmiechem. Przez długą chwilę nie byłem w stanie objaśnić mu niczego. Czekał jednak cierpliwie.
„Zapomniałeś, że nie słyszę? Wargi są wrażliwsze niż palce. Można ustami wyczuć gorączkę, można poczuć lekkie drgania. On się tam ruszał, ten mały. Czułem go. Biło mu serce.”
Na samo wspomnienie tamtej chwili ogarnęło mnie uczucie nie do opisania, podobne do tego, co przeżywałem, pierwszy raz dosiadając Pożeracza Chmur. Słony patrzył na mnie i widziałem, jak jego twarz rozjaśnia się w uśmiechu. Miłym i całkowicie szczerym. Nie, Słony nie potrafił długo zachowywać urazy. Teraz po prostu cieszył się tym, że ja się cieszyłem.
Przed domem zastaliśmy Pożeracza Chmur. Ku naszemu zaskoczeniu, pojawił się w ludzkiej postaci. Najwyraźniej bardziej ją lubił niż własną i wykorzystał nadarzającą się okazję, by do niej powrócić. Oczywiście był goły, jakby przed chwilą się narodził. Dokazywał z dziećmi. Tarzał się w piasku, udawał dzikie zwierzę, stroił miny ku uciesze zachwyconej dzieciarni i ogólnie robił z siebie głupka. Obok stała Księżycowy Kwiat z kawałkiem wzorzystej tkaniny w rękach. Na pół rozbawiona, na poły zła, usiłowała nakłonić Pożeracza Chmur, by włożył na siebie cokolwiek. Śmiał jej się w oczy, potrząsając głową przekornie. Dopiero pojawienie się pana domu i jego groźne spojrzenie spowodowało, że ugiął się. Owinął biodra zaoferowanym materiałem i przestał siać zgorszenie. Wyglądał może nieco zdumiewająco (wzór tkaniny wyobrażał żółte kwiaty i czerwone księżyce, odpowiednie dla kobiety), ale całkiem nieźle.
Wypuściliśmy się we dwóch wprost w dziką zieleń. Kipiała wokół nas. Szalała obfitością kształtów roślin, wabiła kiściami kolorowych kwiatów i jaskrawą barwą krągłych owoców przytulonych skromnie między pękami soczyście zielonych liści. Pnącza grubości palca i cienkie jak nici razem owijały się wokół konarów oraz lian grubych niczym męskie ramię, tworząc zawiłe wzory i piękne girlandy. Żaden podmuch nie mącił ciepłego, wilgotnego powietrza. Wślizgiwało się podstępnie do płuc, wypełniało żyły dzikim gorącem. Wszystko tu żyło intensywnie, wściekle, szybko i drapieżnie, połykając przeznaczony sobie czas chciwymi haustami. Coś nam się z tego udzieliło. Pognaliśmy prawie na oślep przez puszczę. Pożeracz Chmur prowadził. Goniłem go, zziajany i zawzięty niczym pies myśliwski. Biegł, obracając co chwila głowę do tyłu, śmiejąc się i drażniąc ze mną. Zmęczyłem się już, czułem ostrzegawcze kłucie w prawym boku. Coraz silniejsze. Nogi jednak niosły mnie dalej, jakby zbuntowały się przeciw swemu właścicielowi i chciały go zagonić na śmierć. Pożeracz Chmur zatrzymał się nagle, aż wpadłem mu na plecy. Spleceni ramionami, czoło w czoło, mocowaliśmy się przez chwilę. Po to, by rozładować jakoś to dziwne, dzikie podniecenie, jakie nas ogarnęło. To była czysta radość wysiłku. Przyjemność napinania mięśni. Pożeracz Chmur śmiał się, potargane włosy sterczały mu nad czołem jak pióropusz.
„Słabiutki jesteś. Można cię w kulkę zwinąć, Kamyk.”
„Zobaczysz, za jakiś czas się poprawię.”
„Wiesz, że Słony ma jeszcze jedną córkę?” – przypomniałem sobie. – „Młodsza od nas. Czternastka.”
Pożeracz Chmur uniósł brwi i zrobił zabawną minę.
„Wpadła ci w oko? Dobra jest w tym, jak Mgła?”
Chyba się wtedy zaczerwieniłem.
„Bez obaw. Jest brzydka jak deszczowa noc. Nie dotknąłbym jej długim kijem.”
Jakby w nagrodę Pożeracz Chmur użyczył mi swych uszu. Mój świat rozszerzył się o jeszcze jeden zmysł. Dokoła szeleściła dżungla, pogadywały ptaki w gęstwinie, a na wszystko nakładał się przytłumiony huk. Trwał ciągle. Nie słyszałem jeszcze czegoś takiego. Mimo wysiłków, szperania w pamięci, nie mogłem odgadnąć, co wydawało ten dźwięk.
„Niespodzianka” – mój przyjaciel przymrużył oko. -”Na pewno ci się spodoba. To już blisko. Idź w tamtą stronę, a trafisz. Ja tu muszę jeszcze coś zrobić.”
Wycofał się z kontaktu. Wskazał kierunek i klepnął mnie między łopatki na zachętę. Poszedłem, zostawiając go samego. Są rzeczy, których krępują się nawet smoki. Nikły prześwit między drzewami zmienił się w całkiem solidną dziurę wyrwaną w plątaninie lian. Za nią rozciągała się lśniąca, migotliwa powierzchnia jeziorka, burzona spadającą ze skały wodą. Pożeracz Chmur miał rację. To było bardzo ładne. Trochę zdumiało mnie, że jego ulubione miejsce jest aż tak mokre. Ale z pewnością nie przychodził tu do kąpieli, ale po to, by pozachwycać się pięknem wodospadu. Wyobraziłem sobie Pożeracza Chmur przed wielu laty. Małego białego futrzaka, jak przysiadał na brzegu, owinąwszy łapki ogonem, i wpatrywał się w spadającą wodną zasłonę… Gdzie właśnie teraz stała ludzka postać!
Wytężyłem wzrok. Faktycznie. Pod tą lodowatą ulewą, zanurzona w wodzie do połowy uda, mokła Jagoda. Jasna wśród jasnej, spienionej wody, niezauważalna w pierwszej chwili. Doskonale wiedziałem, że źle robię. Powinienem wycofać się dyskretnie. Lecz oczy same, jak para chytrych szpiegów obiegały nagie ciało dziewczyny, wyłuskując wszystkie jego wady z niezdrowym zainteresowaniem. Patrzyłem na te biedne, chude ramionka, uniesione w górę. Na kanciaste biodra, wąskie jak u chłopca, płaskie piersi i żebra rysujące się pod napiętą skórą, gdy Jagoda wyciągała się na całą swą niewielką wysokość. Brzydka jak deszczowa noc – czy nie tak określiłem ją przed chwilą? Dziewczyna wyszła spod wodospadu. Wyżymała włosy, brodząc ku brzegowi. Cofnąłem się mały kroczek między pnącza, tak, by mnie nie dostrzegła. Białe włosy, szare teraz od wilgoci. Zaczątki jasnych kędziorków w zagłębieniu między udami… Nie spuściłem oczu. Sam nie wiem, co mnie wtedy opętało. Może to dżungla we mnie weszła. Jagoda pospiesznie narzuciła ubranie, nawet się nie wycierając. Wbiła nogi w buty, zawiązała sznurówki szybkimi, lecz pewnymi ruchami… I raptem zerwała się do biegu. Prosto na mnie. Nie zdążyłem zrobić absolutnie nic. Rąbnęła mnie pochyloną głową w splot słoneczny, obaliła na ziemię i przygniotła do niej całym ciężarem. Waliła po twarzy na odlew, aż w głowie mi trzaskało! Jej czerwone oczy płonęły z wściekłości. Byłem naiwny, myśląc, że skryję się w krzakach przed Obserwatorką tej klasy. A teraz odbierałem zasłużoną karę. Drzemały we mnie resztki przyzwoitości. Nie podniosłem ręki na Jagodę. Odpychałem ją tylko, chroniłem oczy, zwijałem się, gdy próbowała uderzyć w brzuch. Równie dobrze mogłem zatrzymać huragan. Nie spodziewałem się takiej zaciętości w tym drobiazgu sięgającym mi zaledwie do brody. A jednak… Miała strasznie twarde pięści, ciężkie obuwie i doskonale znała wszystkie czułe punkty. Zginąłbym chyba hańbiącą śmiercią, zatłuczony przez dziewczynę, gdyby nie pojawił się Pożeracz Chmur. Odciągnął tę rozwścieczoną bestię. Kopnęła mnie po raz ostatni, wyrwała ramię z dłoni Pożeracza Chmur i zniknęła w lesie.
Podniosłem się ostrożnie, obmacując obolałe ciało. Co najmniej dwa razy kopnęła mnie w nerki. Krwawiłem z nosa. Przez parę minut nie byłem pewien, czy wszystkie kości mam całe. Pożeracz Chmur oglądał mnie z wyrazem niebotycznego zdumienia malującym się na twarzy.
„Co ona ci zrobiła? Dlaczego? I w ogóle kto to był?”
„Ta wariatka to właśnie córka Słonego.”
Pożeracz Chmur zdziwił się jeszcze bardziej, o ile to możliwe. Obejrzał się w stronę, gdzie pobiegła Jagoda. Oczy miał rozbiegane, wzrok niepewny.
„Ale… Przecież miała być brzydka…?”
,A nie jest?!”
„Nie!” – stwierdził Pożeracz Chmur stanowczo i zupełnie szczerze. Rozgniewałem się, tym łatwiej, że wciąż jeszcze bolały mnie cięgi zebrane przed momentem.
„A więc ta krwawooka, wymokła wampirzyca jest według ciebie ładna?!”
I wtedy, po raz pierwszy od chwili naszego pierwszego spotkania w kamieniołomach, młody smok spojrzał na mnie z wyższością i autentyczną pogardą.
„Ona jest ładna. A ty jesteś głupi i tyle.”
Nie można kłamać w kontakcie mentalnym, o tym już na pewno wspominałem. On naprawdę tak myślał. Niechcący odsłonił też coś jeszcze, co przechwyciłem i co bardzo zabolało. Byłem słabszy, powolniejszy, gorzej widziałem, a o węchu nie ma co wspominać. W dodatku stchórzyłem, dając pobić się dziewczynie i to mniejszej od siebie. Jakoś przestały się liczyć dla Pożeracza Chmur zdarzenia na Wyspie Szaleńca, gdzie byliśmy równorzędnymi partnerami, uzupełniając się wzajemnie.
Zrzuciłem sandały i zdjąłem tunikę. Wszedłem do chłodnej wody. Powinna przynieść ulgę siniakom. Usiadłem tam, gdzie głębiej i zanurzyłem się na chwilę z głową, żeby Pożeracz Chmur nie zobaczył, że mam łzy w oczach. Tkwiłem w tej zimnej wodzie tak długo, aż w końcu zacząłem dygotać. Ale i wtedy nie wylazłem. Czasem jestem bardziej uparty od osła. Gapiłem się w powierzchnię falującej wody i obracałem w ręku kamyczki podniesione z dna. Pożeracz Chmur krążył niespokojnie na brzegu. Próbował mnie przywołać, śląc mi stary sygnał w postaci wizerunku odłamka granitu. Za każdym razem blokowałem go, wyobrażając sobie wielką, czarną ścianę. Niech stąd wreszcie idzie, dopiero wtedy wyjdę z tej lodowni. Nie odszedł. Wprost przeciwnie. Zobaczyłem, jak fale, dotąd wciąż takie same, załamują się, spotykając inne. Podniosłem głowę. Pożeracz Chmur szedł, zamoczony już do kolan (!). Stanął nade mną z rozpaczą w oczach, z zębami zaciśniętymi tak, że odznaczały mu się mięśnie na policzkach i wyciągnął rękę.
„Chodź już. Proszę cię.”
Tym razem nie mogłem odmówić.
Odtąd właściwie wszystko zaczęło się psuć. Zaraz po moim powrocie Słony zaczął wypytywać, dlaczego jestem w takim fatalnym humorze, skąd mam siniaka na twarzy, a przede wszystkim, czemu jego córka wróciła do domu w środku dnia wbrew swym zwyczajom, wściekła jak chyba nigdy dotąd, i z jakiego powodu zrobiła potworną awanturę pod tytułem: „Albo ja, albo ten przybłęda!”
Było to ogromnie nieprzyjemne. Wykręciłem się jakimiś mętnymi pół- i ćwierć prawdami, pozostawiając Słonego pełnego podejrzeń. Jeśli chciał dowiedzieć się czegoś więcej, powinien spytać Jagodę. Lecz i ona raczej nie była skłonna do zwierzeń.
Następnym polanem dołożonym do stosu pogrzebowego przyjaźni, było zachowanie Pożeracza Chmur. Prawie zamieszkał nad zatoką Słonego. Kręcił się koło Jagody i robił słodkie oczy. Nie mogłem na to patrzeć. Chodził dumnie wyprostowany, prężył mięśnie i lśnił jak wysmarowany oliwą gladiator. Nieodparcie kojarzył się z gołębiem zabiegającym o względy wybranki. Do czarnej zarazy, był naprawdę przystojny! Miał proste plecy, silne nogi, mocne ramiona. Gęste włosy i ładne zęby. Opalony na brąz, prezentował się lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Widziałem to i kiełkowało we mnie brzydkie uczucie zazdrości. Przecież z nikogo innego, tylko ze mnie wziął wzorzec. Tymczasem wyglądałem jak jego kiepska kopia. Na próżno sam sobie tłumaczyłem, że trudno wyglądać dobrze po wielotygodniowej ciężkiej chorobie, że po prostu powinienem czekać. Czułem się w pewien sposób okradziony.
Jagodzie wyraźnie schlebiały względy okazywane przez młodego smoka. Chętnie przebywała w jego towarzystwie. Łaskawie przyjmowała drobne upominki w postaci owoców, kwiatów i bajecznie kolorowych piór papuzich. A dla Pożeracza Chmur nie istniało już prawie nic, prócz tej okropnej baby. Był tak rozkojarzony, że nie potrafił skupić się na najprostszych sprawach. Przestaliśmy się „kontaktować”, a nasze wspólne wyprawy badawcze odeszły w niebyt. Po prostu zakochał się bez pamięci, kompletnie stracił rozum i nie nadawał się do niczego sensownego. To było wręcz żałosne. Patrząc na niego, jak snuje się rozmarzony i nieprzytomny, można było stracić apetyt na miłość, jakąkolwiek i kiedykolwiek.
Z Jagodą układało mi się jeszcze gorzej niż poprzednio. W myśl nie spisanej umowy, nie porozumiewając się w żaden sposób, dokonaliśmy podziału terytorium. Niewidzialna linia graniczna przebiegała przez środek domu i poprzez stół do pracy Słonego. Za skarby nie sięgnąłbym na jej stronę po książkę czy pióro, choćby były mi niezbędne. Ona również trzymała się swojego obszaru. Czasem tylko kopałem ukradkiem jej rzeczy przez „granicę”, jeśli zostały przypadkiem przełożone przez domowników. Jagoda nie miała okazji rewanżu. Dbałem, by nic mojego nie zawędrowało na jej połowę. Pewnie byłoby bezpowrotnie stracone.
Księżycowego Kwiatu nie zachwycał ten stan cichej wojny. Poświęcała jednak tyle czasu dzieciom i pracom domowym, że nie miała już ochoty robić sobie dodatkowych kłopotów. Słony za to rwał włosy z głowy, miotając się między humorzastą córką a kłopotliwym gościem. W dodatku atmosfera udzieliła się młodszym dzieciom i zaczęły kłócić się między sobą o byle co. Trwało to cztery dni i przyznaję, że były to najdłuższe dni w moim życiu. Straciłem apetyt i źle sypiałem. Na skraj szaleństwa doprowadzała mnie świadomość, że Jagoda może bezkarnie „sięgać” do mego umysłu bez mojej wiedzy. Odległość nie stanowiła dla niej problemu. Ile razy dostrzegałem, że na mnie patrzy, miałem wrażenie, jakby grzebała mi w mózgu. Dwanaście lat przeżyłem pod jednym dachem z Obserwatorem, ale miałem do niego bezwzględne zaufanie. Płowy nigdy nie odważyłby się na podobną bezczelność. Słony był wzorem dyskrecji, ale Jagoda robiła, co chciała.
Rankiem piątego dnia stwierdziłem, że nie mam po co wstawać. Nic nie zapowiadało, że dzisiaj będzie choć w części przyjemniejsze od wczoraj. Znowu Jagoda będzie rzucała mi złośliwe spojrzenia i robiła pogardliwe miny a Pożeracz Chmur będzie się do niej łasił. Przeczekałem poranną krzątaninę. Zwijanie zasłon, bieganie dzieci wymachujących ręcznikami i szukających sandałków. Tygrysek wpakował mi się na matę, pokazując figurkę kozy własnoręcznie ulepioną z gliny. Okazałem umiarkowane zainteresowanie, by się nie obraził. Nie miałem też ochoty dołączyć do jedzących śniadanie. Zwłaszcza, że znów musiałbym zbliżyć się do Jagody. W końcu Mówca przyszedł sprawdzić, co się ze mną dzieje.
„Kamyk, źle się czujesz?”
„Nic mi nie jest” – zapewniłem go.
„Nie sądzę. Pokaż oczy. Masz gorączkę? Coś cię boli?”
Odpychałem jego ręce. Nic mi nie dolegało. Po prostu nie chciało mi się nic robić.
„Proszę cię, daj mi spokój. Nic mnie nie boli. Naprawdę.”
„W takim razie wyjaśnij mi, dlaczego od paru dni wyglądasz jak świeży nieboszczyk. Sforsowałeś się pewno. Ostrzegałem przecież, że z tym płucem nie jest dobrze.”
W tym momencie nad jego ramieniem zobaczyłem Jagodę. Przekroczyła linię graniczną! Nie wytrzymałem. Bez namysłu rzuciłem w powietrze między nami wielkie, jaskrawe symbole, układające się w żądanie: „WYNOŚ SIĘ! PRECZ Z MOJEJ GŁOWY!” Odskoczyła jak oparzona. Słony dał jej znak, by odeszła.
Zaciskałem pięści, usiłując się uspokoić. Mówca patrzył na mnie z melancholijnym uśmieszkiem.
„Więc o to chodzi? Weź się w garść i przestań być zazdrosny.”
„O co?”
„O Pożeracza Chmur oczywiście. Nie możesz go mieć tylko dla siebie.”
Czy ja byłem zazdrosny o Pożeracza Chmur? Zastanowiłem się i uczciwie musiałem przyznać, że tak. Odebrano mi najbliższego przyjaciela i miałbym być obojętny? To było po prostu niesprawiedliwe. I gdybyż dokonała tego jakaś piękność, mógłbym zrozumieć, ale takie mizeractwo…
A Słony miał chyba jakąś własną teorię, gdyż spytał, ostrożnie składając przekaz i mącąc, jak się dało:
„Są pewne sytuacje, nieczęste, oczywiście… Mam wrażenie, że jesteś dość dorosły, by zrozumieć, co mam na myśli. To nieco krępujące…”
Patrzyłem na niego wzrokiem doskonale bezmyślnym. Wyraźnie się męczył.
„Czy ty i on… coś razem? Bardzo blisko?”
Nareszcie chwyciłem, o co mu chodziło. W pierwszej chwili osłupiałem. Potem pokręciłem powoli głową, a minę musiałem mieć pełną niesmaku. Słony spąsowiał i aż zakrył oczy dłonią.
„Zapomnij” – przekazał. – „Przepraszam, pomyłka.”
Byłem skłonny mu wybaczyć. Zrobienie z siebie takiego durnia musi być przykre.
Słony miał rację. Nie można w końcu spędzić reszty życia w łóżku. Zacząłem zbierać się niemrawo… a wtem zobaczyłem Pożeracza Chmur, wynurzającego się z zarośli. Piastował w objęciach ogromne naręcze storczyków i miał twarz szczęśliwego idioty. Nie wytrzymałem. Zlekceważyłem jedzenie, ubranie i tym podobne głupoty. Porwałem tylko sandały i zwyczajnie uciekłem. Czułem, że jeszcze chwila, a komuś zrobię krzywdę. Dawałem upust złości, waląc po drodze pięściami w pnie drzew. Potem biegłem wzdłuż plaży, boso, nie zważając na to, że kaleczę stopy na odłamkach muszli. Zatrzymałem się dopiero tam, gdzie zatokę obejmowało ramię stromego klifu. Bazaltowa ściana podmywana falami kruszyła się z wolna przez wieki. Czarne głazy leżały tu na dnie, polerowane przez wodę. Ziemię zaścielały kamienie kanciaste i takie, które przypływy zaokrągliły lub wręcz zeszlifowały na płasko, zamieniając je w idealne pociski do puszczania kaczek. Tym razem nawet o tym nie pomyślałem. Stworzyłem wizerunek Jagody i rzucałem w niego kamieniami, aż do zmęczenia. Dopiero wtedy opamiętałem się i poczułem ukłucie wstydu. Płowy z pewnością by mnie nie pochwalił. Obejrzałem posiekane podeszwy i włożyłem nareszcie sandały. Usiadłem w cieniu skał. Uśpiony od paru dni rozsądek przebudził się i podsuwał mi, że całą sprawę należy porządnie przemyśleć. Pożeracz Chmur i ten jego uczuciowy obłęd. Czyżby właśnie tak objawiała się prawdziwa miłość? Wysłanniku Losu, chroń mnie przed czymś takim. Przypomniałem sobie swoje własne zauroczenie Mgłą i skwitowałem to wzruszeniem ramion. To nie było to. Mgła była już tylko miłym wspomnieniem. Nie łączyło nas nic, prócz dotyku, pieszczot, przyjemności dawanej sobie nawzajem. Uczciwie przyznałem, że Jagoda i Pożeracz Chmur mieli więcej możliwości. Ale, na miłosierdzie Losu, należeli przecież do różnych gatunków! Czy nie obchodziło to nikogo, prócz mnie? Choćby Słonego. Jego córka miała wszelkie szansę zostać kochanką smoka, a jego to wydawało się zupełnie nie poruszać.
A sama Jagoda? Co takiego widział w niej Pożeracz Chmur? Miłość jest ponoć ślepa, ale czy aż do tego stopnia? Na powrót przywołałem iluzję Jagody. Przyjrzałem się krytycznie swemu dziełu. Wizerunek nie był dobry. Miraż rozmywał się, nie chwytałem szczegółów. Skupiłem się. Kształt twarzy: owalna, a co z zarysem czoła? Brwi? Jakie ona ma brwi? Są tak jasne, że prawie ich nie widać.
Gubiłem się, poprawiałem tę dziewczęcą głowę, jakbym ją rzeźbił. Dopasowywałem kształt oczu, próbowałem rozmaite wykroje ust. Złapałem się na tym, że nawet sprawia mi to przyjemność. Bawiłem się. Jagoda była trudnym modelem, lecz tym bardziej sprawiało mi satysfakcję takie wyzwanie. Nareszcie siedziała przede mną dokładnie taka, jaka była w rzeczywistości. Bledziutka, wielkooka i szczupła aż do przesady. Czułem pewien niedosyt, zabawa skończyła się zbyt szybko. Zmieniłem Jagodzie barwę oczu najpierw na jaskrawo zielony, a potem na ciemnobrązowy. Wyglądały tak obco w tej twarzy, że przywróciłem im pierwotny kolor. Wstrzymując oddech, wiedząc, że mam rozwiązanie zagadki w zasięgu ręki, powiększyłem Jagodowe tęczówki. Zakryły prawie całe oko, wypełniając je szkarłatem. Źrenice wydłużyły się w czarne, pionowe wrzeciona. Oto smocze oczy osadzone w ludzkiej twarzy. Roześmiałem się, odrzucając głowę do tyłu. Złość opadła ze mnie już dawno. Sam o tym nie wiedząc, dawałem sobie lekcję tolerancji. Ten Pożeracz Chmur! Doprawdy, miałem ostatnio zaćmienie umysłu. Jagoda miała czerwone oczy! Była chuda, ale czy kto widział tłustego smoka? Jej szyja wydawała się zbyt długa a twarz za wąska, lecz czy pierwsza z brzegu smoczyca nie posiada właśnie takich cech? W dodatku ta biała sierść, to znaczy włosy…!
Myśli w mej głowie goniły jedna drugą a umysł działał jak dobrze naoliwiona maszyneria. Ileż to lat ma ten smoczy ideał urody? Czternaście? Czy nie jest to przypadkiem ten najgorszy okres, gdy je się za dwóch, a rośnie za trzech? Istniała całkiem poważna możliwość, że Jagoda za mniej więcej rok zbrzydnie w oczach młodego smoka, to znaczy: wyładnieje w ludzkich. Chociaż, oczywiście nie nabierze kolorów.
Na próbę dodałem mirażowi Jagody trochę ciała, zaokrągliłem ją tu i ówdzie. Zachęcony rezultatem, działałem dalej. Czy ona musi ciągle nosić męskie łachy, w których jej wyjątkowo nie do twarzy? Zrozumiałe, że na włóczęgę po dżungli najlepsze są spodnie, ale czy nie ma ani jednej sukienki? Ubrałem dziewczynę w lekki jedwab barwy moreli. Przez minutę czy dwie próbowałem udrapować go na niej i spiąć, biorąc za wzór stroje Księżycowego Kwiatu. Owinąłem Jagodzie wokół głowy warkocze, dotąd smętnie dyndające po obu stronach twarzy i wpiąłem w nie kwiatek pod kolor sukienki. Wyglądało to coraz lepiej.
Dziewczęta za moich szczenięcych lat w Żmijowych Pagórkach, były dla mnie ruchomymi elementami tła w kolorowych sukienkach, lecz przypominałem sobie, że od święta malowały brwi i robiły kreski koło oczu. Niepewny efektów, ostrożnie podkreśliłem oczy na wizerunku i pociągnąłem rzęsy na czarno.
Gapiłem się potem na skończoną już całość i nie wierzyłem własnym oczom. Czy ja byłem ślepy? Przecież to stworzenie będzie naprawdę bardzo atrakcyjne!
Tymczasem słońce przesuwało się na niebie i zagarniało coraz to nowe połacie cienia pod skałami. W końcu siedziałem już w pełnym jego blasku, pod ulewą promieni gorących jak ukrop. Ułowiłem jakiś ruch samym kątem oka. Obróciłem głowę, część uwagi poświęcając podtrzymaniu mirażu, bo żal mi było wykonanej pracy. Tuż obok stał Żywe Srebro, przyglądając się z aprobatą portretowi siostry. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, potem napisał palcem na piasku, niezręcznymi, dziecięcymi znakami: Bardzo ładnie. Tak jak mama.
Podjąłem „rozmowę”, pisząc również na piasku: Jagoda jest… – i zrobiłem zachęcający gest, by dokończył. Interesowała mnie jego opinia, choć różnica wieku między nami wynosiła dziewięć lat. Wyglądał na bystrego. Zastanawiał się przez chwilę, pocierając wargi wierzchem dłoni. Buzia rozjaśniła mu się, gdy dopisywał:…duża i mądra. Przewróciłem go na piasek i połaskotałem. Cwane i lojalne rodzeństwo ma Jagoda. Iluzja rozwiała się, a na mnie zwalił się raptownie ciężar wielu ciepłych ciałek, twardych kolanek i spiczastych łokci. Jak tu się dłużej boczyć? Podczas tej walki na niby, zorientowałem się, że pośród dzieciarni dokazuje rude szczenię. Liska! Pożeracz Chmur przyprowadził ją ze sobą.
Miętosiłem serdecznie tę puchatą kulkę, a Liska z zachwytem podkładała się pod chętne do pieszczot dłonie.
Łasiła się i przewracała na grzbiet, by podrapać ją po brzuszku.
Wkrótce dzieci rozproszyły się na plaży. Żywe Srebro i Tygrysek weszli do wody, Liska droczyła się z falami, Błyskawica szukał muszli a bliźnięta rozpoczęły budowę piaskowej fortecy. Czteroletnie maluchy były tak podobne do siebie, że odróżniałem Blaska tylko po kolorze kusych spodenek. Pewnie za jakiś czas pojawią się przynajmniej drobne różnice, lecz na razie wyglądały dla mnie zupełnie jednakowo. Nie miałem żadnego zajęcia. Gdybym wrócił w tej chwili do domu maga, musiałbym pomagać Księżycowemu Kwiatowi w jakiejś babskiej robocie, po prostu z przyzwoitości. Na samą myśl o tym znów zaczynałem się burzyć. Ostatecznie powinno to należeć do obowiązków Jagody. Słony być może zacząłby na nowo poruszać niezręczne tematy lub troszczyć się o moje nadwerężone zdrowie. Losie, ochraniaj niewinnych! Przy wodospadzie natknąłbym się pewnie na tamtą mieszaną gatunkowo parkę, jak patrzą sobie czule w oczy. A samotna wyprawa gdzieś w dalsze rejony wyspy mogła skończyć się spotkaniem z obcym smokiem, niekoniecznie przyjaźnie nastawionym do nieproszonego gościa. Postanowiłem zostać tu, gdzie byłem. Dlaczego by nie cofnąć się nieco do czasów dzieciństwa? Pomóc Słonecznej i Blaskowi usypać kopiec z piasku, wykąpać się i przy okazji wynurkować dla Błyskawicy większą muszlę niż te na brzegu. Lub połazić po skałach zanurzonych w morzu, tak jak właśnie robili to Tygrysek z bratem. Liska odważnie poszła w ich ślady, przeskakując z kamienia na kamień. Z początku bez niepokoju obserwowałem tę zabawę, ale dzieciaki gramoliły się coraz dalej i dalej, aż zastanowiłem się, czy nie jest to jednak trochę niebezpieczne. (Wyraźna oznaka, że robiłem się beznadziejnie dorosły.) Nie chodziło tu o upadek do wody, bo dzieci wychowane nad oceanem pływały jak ryby. Groźne mogło być uwięźnięcie między głazami lub złamanie nogi w kostce. Była też tam Liska, której, niestety, nie zdążyłem nauczyć pływać.
Chłopcy położyli się na brzuchach na ostatnim kamieniu i patrzyli w głębię. Osłoniłem oczy dłonią. Słońce odbijało się od fal, migocąc oślepiająco, lecz zdawało mi się, że widzę w wodzie jakieś poruszenie. Zamrugałem. Nie, to nie było złudzenie! Powtórnie zobaczyłem, jak na moment wynurza się ponad fale krągła głowa i para rąk, sięgając ku wyciągniętym beztrosko dziecięcym dłoniom (!). Zerwałem się na równe nogi. Mimo upału poczułem zimny dreszcz. Syreny! Rzuciłem się czym prędzej, by zabrać dzieci z niebezpiecznego miejsca. Choć spieszyłem się jak mogłem, jednak nie zdążyłem. Ciekawska Liska dotarła do chłopców przede mną. Wyciągnęła szyję, by zobaczyć, co też ciekawego dzieje się w wodzie. Wychyliła się, poślizgnęły się jej łapy i spadła. Nie było chwili do namysłu. Rzuciłem się do wody głową naprzód. Przerażony tym, co się stało, nie pamiętałem, że cokolwiek może grozić mnie. A przecież nie miałem nawet noża.
Oślepiły mnie na chwilę pęcherzyki powietrza we wzburzonej wodzie. Wszystko potoczyło się błyskawicznie.
O coś się otarłem. Sięgnąłem na oślep i poczułem pod ręką futerko. Zacisnąłem palce, poderwałem się wraz ze zdobyczą ku powierzchni. Smoczątko było dziwnie ciężkie. W przezroczystej wodzie zobaczyłem niewyraźny, ciemny kształt. Twarde pazury wpiły się w me przedramię. Szarpnąłem się, uderzyłem wyprostowanymi palcami, celując w oczy. Stwór uchylił się i ugryzł mnie w rękę. Szamotaliśmy się przez sekundę. Poczułem obce palce wczepiające się we włosy. W tym momencie skończyło mi się powietrze i łyknąłem słonej wody. Szarpnięcie, które prawie oderwało mi skórę od czaszki, jednocześnie wyrwało głowę nad powierzchnię morza. Złapałem haust powietrza, które wydało się ostre niczym garść zmielonego szkła. Wkoło roiło się od wąsatych pysków, ale byłem w stanie myśleć tylko o jednym. Gdzie Liska?! Dostrzegłem ją prawie na wyciągnięcie ręki. Kasłała właśnie, utrzymywana na powierzchni przez jedną z tych kosmatych istot. Inna trzymała mnie za ręce, blokując skutecznie, a jednocześnie nie pozwalając iść na dno. Niespokojnie spojrzałem w górę i napotkałem wzrokiem rozbawione buzie synków maga. Zupełnie, jakby całe to zamieszanie było dobrym żartem. Nie wyglądali ani na zaskoczonych, ani tym bardziej na przestraszonych.
Wąsatych przybyszów było spore stadko. Po doholowaniu na plażę obiegli nas ze wszystkich stron. Kuliłem się odruchowo pod dotykiem mokrych, chłodnych łap. Trzymałem w objęciach Liskę, która kuliła się tak samo, łypiąc niepewnie jednym okiem na obcych. A było na co popatrzeć. Był to ten sam rodzaj zagadkowej mieszanki człowieka i zwierzęcia, jakim są na przykład centaury, mantikory, lamie czy syreny, z którymi pomyliłem te wodne stworzenia. Ale tak jak syreny z Wyspy Szaleńca zdawały się mieć wiele wspólnego z rekinem, te istoty ogromnie przypominały wielkie wydry. Prawie tak duże jak człowiek, całe pokryte były lśniącą sierścią, prócz niewielkich przestrzeni wokół oczu, nosa i warg. Przypatrywały mi się z bliska. Widziałem wyraźnie ich okrągłe brunatne oczy, ruchliwe nozdrza, rozszczepione górne wargi, po obu stronach których wibrowały wąsy cienkie i sztywne jak druciki. „Wydrzaki”, gdy klęczałem, były wyższe ode mnie. Tłoczyły się wokoło, zamiatając piasek płaskimi ogonami. Łaskotały mnie wąsami. Zastanawiałem się niepewnie, czy nie wstać, zyskując przewagę choćby paru dłoni wysokości. Zrezygnowałem. Wszystkie dzieci Mówcy czuły się nadzwyczaj pewnie w tym towarzystwie. Przemykały pomiędzy kosmatymi ciałami, rozdzielając przyjacielskie poklepywania, głaszcząc i ocierając się jak małe koty, wymieniając trącenia nosami. Nie miałem już żadnych wątpliwości, że zrobiłem z siebie głupca. Całe moje bohaterstwo zdało się na zelówki do sandałów. Wydrzaki były tu pewnie dobrze znane i to jako istoty do tego stopnia łagodne, by bez obaw pozwalać zbliżać się do nich dzieciom. Tymczasem zainteresowanie mną i Liska osłabło. Tylko najwytrwalszy futrzak pozostał, oglądając uważnie mój tatuaż. Zaciekawiła go blizna po strzale. Polizał ją nawet. Podniecony, nastroszył wąsy, kołysał długim tułowiem niczym gruby, kosmaty wąż. Rozgarnął płetwiasty-mi rękami sierść w okolicy obojczyka, ukazując białą podłużną łysinkę – przypuszczalnie ślad po grocie harpuna. Pokazałem mu, że strzała przeszyła mnie na wylot. Nie chciał okazać się gorszym. Na boku miał wyrwany strzęp skóry. Sugestywnymi gestami przekazywał opowieść o walce z jakimś wielkim drapieżnikiem. Nie miałem za bardzo czym się chwalić. Ani ślady po zębach Pożeracza Chmur, które nosiłem na ręku, ani tym bardziej szrama na głowie – pamiątka po upadku z drzewa w wieku lat sześciu, nie miały chwalebnych historii. Wywołałem za to mały wizerunek samego siebie, jak zamierzam się harpunem na syrenę. Wydrzak nastroszył się jak szczotka, w pierwszej chwili zaskoczony. Zastanowił się, po czym uniósł głowę, prezentując obróżkę wykonaną starannie ze skóry i drobnych, spiczastych zębów. Więc syreny występowały i tu, u wybrzeży Jaszczura. Obaj z wydrzakiem przypominaliśmy dwóch myśliwych, przechwalających się osiągnięciami oraz pamiątkami po walkach. On podskakiwał, pokazywał mocne zęby i ruchami dawał do zrozumienia, jaki to z niego szybki pływak, wspaniały łowca i gigant w międzywydrzakowej miłości. Odwzajemniałem się bohaterskimi scenami walk z piratami i stawiania czoła rozgniewanym smokom. Jestem pewien, że obaj trochę łgaliśmy.
Wśliznął się na parę chwil do wody, po czym wrócił z rybą. Wypatroszył ją wyciągniętym skądś narzędziem, ugryzł kawałek i zaoferował mi resztę. Wziąłem głęboki oddech przed tym nowym wyzwaniem. Odgryzłem kęs surowej ryby, a w oczach musiałem mieć śmierć. Nie byłem jednak w stanie przełknąć. Udając obojętność, przeżułem mięso i nakarmiłem nim Liskę, jakby to była najnaturalniejsza rzecz pod słońcem. I rzeczywiście, ofiarodawca nie wydawał się urażony. Zajadał swoją zdobycz, ruszając wąsami i oblizując się ze smakiem.
Po powrocie do domu wypłukałem Liskę w słodkiej wodzie, bo schnąc, pokryła się solnym nalotem. Pożeracza Chmur oczywiście nie było nigdzie widać. Zaciskając zęby, obiecałem sobie, że jego uszy mocno tym razem ucierpią, wyszarpane za zaniedbanie opieki nad siostrą. Przypadek tylko sprawił, że mała nie utopiła się.
Jednak gdy lekkomyślny brat raczył wreszcie się zjawić po kilku godzinach, umknął tak szybciutko, że nie zdążyłem go nawet zbesztać. Zdawało mi się, że nikt nie wie o wydarzeniach dzisiejszego przedpołudnia na plaży, lecz tuż przed wieczornym posiłkiem zaczepił mnie Słony.
„Dowiedziałem się, że miałeś dziś ciekawą przygodę. Jak ci się podobają nasi sąsiedzi?”
Któreś z dzieci musiało wypaplać.
„Wydrzaki? Interesujący gatunek. I chyba nigdzie nie opisany.”
„Opisany, ale niezbyt obszernie. Niewielu go zna i nie wszyscy wiedzą, że są łagodne… i nie trzeba ich atakować” – Słony mrugnął porozumiewawczo, z lekko kpiącym uśmieszkiem. Nachmurzyłem się.
„Liska tonęła! Miałem się przyglądać? Poza tym myślałem, że to syreny.”
Przestał się uśmiechać.
„Myślałem, że boisz się syren.”
„Owszem, ale co to ma do rzeczy? Być może Pożeracz Chmur ma w nosie, co się dzieje z Liska, ale mnie nie jest wszystko jedno.”
Pokręcił głową i odszedł, zamyślony.
Jeszcze tego samego dnia podarował mi nożyk do golenia. Zdziwiłem się nieco, bo tego, co zaczynało mi straszliwie nieśmiało kiełkować na brodzie, w żaden sposób nie można traktować poważnie. Słony jednak wręczył mi ostrze bez zwykłych kpinek, z pozornie szorstkim komentarzem:
„Przyda ci się już niebawem.”
To „niebawem” oznaczało minimum pół roku, ale wiedziałem, co Słony ma na myśli. W domu nad zatoką przebywało dwóch mężczyzn.
Przez pewien czas nie działo się nic szczególnego. Słony suszył rośliny i składał zielniki, uczył najstarszych synów czytania i pisania, a czas wolny od tych zajęć dzielił między maluchy, Nurka, mnie i żonę, przy czym Księżycowy Kwiat wygrywała zdecydowanie. Słony po latach małżeństwa był tak samo zakochany, jak na jego początku.
Jagoda znikała na długie godziny. Byłem pewien, że nadal flirtuje z Pożeraczem Chmur, choć jego samego prawie nie widywałem.
Księżycowy Kwiat ze zwykłą pogodą ducha prowadziła dom, nie oglądając się na leniwą pasierbicę, ani na męża. Do Słonego z trudem docierało, że od czasu do czasu trzeba narąbać drewna, wykąpać dziecko lub zarżnąć kurę na rosół. Żona Mówcy wciąż miała zajęte czymś ręce. Nawet gdy widziałem ją, kołyszącą się łagodnie w hamaku, zwykle pokrywała misternymi haftami dziecięce ubranka lub męskie koszule.
Co do mnie, niewiele czasu spędzałem pod dachem. Słony, samozwańczy medyk (tak naprawdę był specjalistą od biologii regionów tropikalnych), zabronił mi biegać. Biegałem więc tym bardziej, przemierzając codziennie plaże Jaszczura. Walczyłem z krótkim oddechem i własną słabością. Nie miałem zamiaru pozwalać, by ciało dyktowało mi warunki. Wspinałem się na drzewa, pływałem z wydrzakami. Zaprzyjaźniłem się zwłaszcza z tym, którego nazwałem Obrożą. Razem łowiliśmy ryby i zbieraliśmy małże. Całe godziny poświęcałem na naukę rzucania nożem, siekając powalony pień na wióry. Stopniowo powracałem do dawnej formy, a może nawet lepszej. Nabierałem mięśni i czułem, że rosnę, może nie tyle wzwyż, co wszerz oraz jak gdyby wewnątrz.
Coraz częściej też zamieniałem codzienną tunikę na „leśną” odzież i wyprawiałem się samotnie na długie włóczęgi po wnętrzu wyspy, zaopatrzony w nieodłączny nóż i kawałek jedwabiu do chwytania owadów. Zdarzało się, że przynosiłem z tych wypraw okazy, na widok których nawet Słony otwierał szeroko oczy, tak były rzadkie. „Skąd ty je bierzesz? Sam wytwarzasz czy jak?” – pytał nieraz, zdumiony. Wzruszyłem tylko ramionami, ubawiony. Po prostu umiałem patrzeć. A i mój talent bardzo się przydawał. Zauważyłem, że niektóre zwierzęta przywabiały określone barwy, inne reagowały na zapach. Niektóre po prostu właziły na mnie, myśląc, że jestem drzewem.
Spotykałem w puszczy rozmaite stworzenia. Smukłonogie koziołki, małpy o czarnym, połyskliwym futrze, łuskowce pokryte rogowym pancerzem, wielkie węże udające grube liany na czatach ponad zwierzęcymi ścieżkami, i te małe, jaskrawo ubarwione, dysponujące trucizną. Czasem trafiałem na nadrzewne niedźwiadki, tak leniwe, że nie budziły się z drzemki, nawet gdy trafiały do czyjegoś brzucha. Jednego było brak: większych drapieżników, takich jak tygrysy czy choćby wilki. Najwyraźniej smoki wyparły wszelką konkurencję. Tak myślałem przez dłuższy czas.
Z początku trzymałem się tylko terytorium Deszczowego Przybysza. Potem zacząłem wypuszczać się coraz dalej, wzorem Jagody, która wędrowała po całej wyspie. Czasami przez kilka dni nie pojawiała się nad zatoką, pędząc tajemnicze życie gdzieś w głębi puszczy, w smoczych legowiskach lub na kamienistych zboczach wulkanu. Rozumiałem, co dawała jej tak zazdrośnie strzeżona samotność. To samo, co dawała mnie – wolność, swobodę wyboru i czas, niezmierzony ocean czasu. Życie, które nie było odmierzane sztywnymi porami posiłków, snu i czuwania, obowiązkami wykonywanymi bez ochoty, zabawami dla zabicia nudy. Wolność. Tak, to było właśnie to. Czasami zastanawiałem się, jak mogłem żyć w Pagórkach. Wśród tylu ludzi tak różnych ode mnie. Przypominałem sobie ich spojrzenia – zwykle obojętne, czasami tylko nieżyczliwe, a często taksujące, jakby oceniali obcą, dziką istotę. Jakbym był wilkiem wychowanym wśród ludzi, którzy zastanawiają się właśnie, czy zostanie on użytecznym psem podwórzowym, czy też może odezwie się jego prawdziwa natura i zacznie rozszarpywać gardła. Czy to samo przeżywała Jagoda, zanim ojciec zabrał ją tutaj, w miejsce, którym władały czerwonookie olbrzymy? Tego nie mogłem wiedzieć, domyślałem się tylko, że Jagodzie było jeszcze ciężej niż mnie. Nie ominęły jej zapewne ani przykre słowa, ani złe myśli nieżyczliwych ludzi.
Oboje znaleźliśmy spokój wśród zieleni dżungli. Chociaż bardzo kocham Płowego, coraz częściej łapałem się na tym, że odsuwam od siebie myśl o powrocie do domu. Do czego miałbym wracać? Wyrosłem ze Żmijowych Pagórków, jak wyrasta się z dziecięcych butów. Ta wioska potrzebowała rolnika, kowala, medyka znającego się na chorobach zwierząt i ludzi, tak jak Płowy, a nie Tkacza Iluzji. Tak więc na razie las dawał Jagodzie i mnie schronienie, a smoki, wydrzaki i rodzina Słonego – ciepło i opiekę.
Istniała niewielka szansa, że spotkam Jagodę podczas włóczęgi. Jaszczur był naprawdę sporą wyspą. Możliwe, że dziewczyna widywała mnie od czasu do czasu, jak krążę pośród drzew niby zagubiony duch, jej samej jednak nie dostrzegłem ani razu. Aż do dnia, w którym nogi zaniosły mnie ku wulkanicznym stokom, daleko od terenów łowieckich Deszczowego Przybysza. Zobaczyłem wśród wielkich liści jasną wstęgę jej warkocza – obcy kolor wśród setek odcieni barw puszczy. Odwrócona plecami, nie widziała mnie. A poruszałem się na tyle ostrożnie, że moje lekkie kroki pewnie gubiły się pomiędzy zwykłymi głosami dżungli. Obudził się we mnie psotny chłopiec. Co będzie, jeśli podejdę bliżej i rzucę orzeszkiem w pannę Odczepcie-Się-Ode-Mnie? Może też czymś rzuci. Może będzie chciała dać mi w ucho, lecz tym razem nie miałem zamiaru na to pozwolić. Byłem silniejszy od niej. Nic prostszego: wytarzać ją w opadłych liściach lub wrzucić gąsienicę za koszulę. A może uda mi się podejść tak blisko, by szarpnąć za ten śmieszny, biały ogonek? Posuwałem się, kroczek za kroczkiem, ostrożnie odsuwając gałązki, dbając, by nie stąpnąć na chrust. Jagoda marudziła, co rusz przykucając. Grzebała w ziemi, jakby coś wykopywała. Zbliżałem się coraz bardziej do jej pleców. Uśmiechałem się szeroko, sam do siebie, wyobrażając sobie, jak podskoczy to biedne dziewczę, gdy niespodzianie czyjaś dłoń klepnie jaw kark! Byłem już całkiem blisko, gdy Jagoda raptownie poderwała się na nogi. Usłyszała mnie? Dziewczyna zamarła bez ruchu, lekko pochylona ku przodowi. W uniesionej ręce kurczowo ściskała niewielki nóż. Lecz nie odwracała się. Zarośla o wielkich talerzowatych liściach częściowo zasłaniały mi widok. Co takiego widziała Jagoda, że przeraziła się tak bardzo? Bezwiednie przyjąłem podobną postawę – pochylony, jak przed atakiem lub ucieczką. Zrobiłem jeszcze kilka kroków w bok, zmieniając kąt widzenia i zobaczyłem to, co pojawiło się przed dziewczyną. W pierwszej chwili nie byłem w stanie określić nawet rozmiarów tej istoty. Oliwkowo zielona barwa jej ciała prawie idealnie wtapiała się w tło. Tylko na piersiach wykwitała szarosrebrzysta łata, przyciągając wzrok z hipnotyczną siłą. Oto mieliśmy przed sobą jednego z drapieżników, których brakło mi w delikatnych mechanizmach przyrody na Jaszczurze. Głowę o półludzkiej twarzy przedzielała szeroka wyrwa uchylonej paszczy, grożącej hakowatymi kłami. Bursztynowe ślepia wpatrywały się w Jagodę bez mrugnięcia. Na krótkiej, silnej szyi prężyły się mięśnie i fałdy skóry, tworząc coś na kształt kaptura kobry. Łapy, szokująco podobne do ludzkich rąk opatrzonych w szpony, otwierały się i zaciskały złowróżbnie. Potwór był wyższy od człowieka, a przecież nie były to jego pełne rozmiary. Pozbawiony nóg, wspierał się wyłącznie na silnym ogonie, który niknął gdzieś w chaszczach.
Tyle miejsca na karcie potrzeba, by opisać to, co dostrzegłem i zapamiętałem w jednej chwili. Nie trzeba geniusza ani naukowca, by rozpoznać samca lamii – ohydne, obrażające rodzaj ludzki połączenie człowieka z jadowitym gadem.
Łamią wychylił się nagle ku przodowi i w bok, a Jagoda powtórzyła ten ruch ułamek sekundy później. Był to tylko udawany atak. Znieruchomieli na nowo. Zacisnąłem palce na rękojeści noża, zbliżając się powoli. Istniał cień nadziei, że łamią zignoruje mnie lub uzna za niezbyt groźnego i podaruje choć jedną cenną minutę.
Następny markowany atak, jakby bestia bawiła się swoją ofiarą. Jagoda, stojąca na ugiętych nogach, znów zrobiła taki sam unik, jakby była to figura niesamowitego tańca śmierci. „Nie uciekaj. Błagam, tylko nie uciekaj” – powtarzałem w myślach, unosząc ostrze nad głowę. Gdyby Jagoda załamała się w tej chwili i rzuciła do ucieczki na oślep między drzewami, nie miałaby żadnej szansy. Łamią dostałby ją jednym ruchem, jak rozprężająca się sprężyna. Cisnąłem nożem, celując w rozwartą paszczę.
Nie liczyłem, że zabiję napastnika, ale miałem nadzieję, że przynajmniej ranie go dotkliwie. Ciężkie ostrze przeleciało Jagodzie nad ramieniem. W tej samej chwili rzuciłem się do przodu, przewracając ją na ziemię i nakrywając własnym ciałem. Zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak łamią uchyla się przed ciosem, a klinga trafia go w szyję, rozcinając kaptur. Trysnęła krew. Potworny pysk rozwarł się na całą szerokość w wyrazie bólu i zaskoczenia. Przeżyłem chwilę panicznego strachu, oczekując uderzenia kłów lub rozdzierania ciała szponami. Nic takiego nie nastąpiło. Potwór zniknął tak samo nagle, jak się pojawił. Jagoda szamotała się pode mną. Przekręciła głowę, ukazując rozszerzone strachem oczy, pod którymi rozlewały się sinawe plamy. Otwarte w krzyku usta, ścięgna na szyi napięte z wysiłku jak sznurki. Rozejrzała się dziko, potem dotknęła mej twarzy, jakby z niedowierzaniem. Zobaczyłem, jak wargi wyginają się jej w podkowę, broda trzęsie się, a oczy wypełniają łzami. Przywarła do mnie, dygocąc i wypłakując mi w kołnierz całe swe ogromne przerażenie. Czułem się nieco głupio. Pozycja nastrajała do czułości i pocałunków. Tymczasem trzymałem w objęciach tego biednego dzieciaka, trzęsącego się niczym chudy królik. Pozwalałem moczyć sobie koszulę łzami, poklepywałem Jagodę lekko po plecach jak szczeniaka. Jednocześnie czujnie przepatrywałem zarośla. Nie chciało mi się wierzyć, że w tak prosty sposób zdołałem przepędzić groźną bestię.
Posadziłem Jagodę. Chustka zamotana na jasnych włosach zsunęła się. Użyłem jej do otarcia zapłakanej twarzy dziewczyny. Pozwoliła wyjąć sobie z ręki nóż, który ściskała do tej pory. Troskliwie roztarłem jej palce. Chlipała jeszcze trochę, przyciskając pięść do ust. Jeśli płakało się tak okropnie, jak ona, nie można od razu przestać.
Przywołałem na użytek Jagody powietrzne pismo.
„Już go nie ma. Uciekł. Rozumiesz?”
Pokiwała głową twierdząco.
„Idę szukać noża. Zostawię cię tylko na chwilę, dobrze?”
Ten sam gest.
Była twardsza niż myślałem. Wielkie burze i ulewy zwykle trwają krótko. Bez trudu odnalazłem swoje ostrze, wbite w pień drzewa. Gdy wróciłem, Jagoda zbierała dc woreczka rozsypane korzonki. Podniosłem jeden. Miał postać małej, podłużnej brązowo-białej bulwy. Wytarłem ja z grubsza w rękaw i ugryzłem. Była słodka i lekko wodnista w smaku. Jagoda patrzyła, jak jem. Zrobiłem „królika”, odsłaniając przednie zęby i ruszając nosem. Uśmiechnęła się niepewnie, a trwało to tak krótko, że właściwie był to cień uśmiechu. „Wracamy do domu?”
Znów potwierdziła ruchem głowy, znacznie skwapliwiej niż przedtem.
Szliśmy ku zatoce Słonego, obierając kierunek na wyczucie. Jagoda wkrótce odzyskała resztę równowagi i zaczęła prowadzić. Poddałem się temu bez protestów. Wybierała drogę czasem pozornie dłuższą, lecz wygodniejszą. Omijała trudne do przebycia wąwozy, splątane gąszcze kolczastych lian, przez które trzeba by wycinać przejście. Znała miejsca na brzegach potoków, gdzie zwaliły się pnie drzew, tworząc naturalne mostki.
„Nie wiedziałem, że tu są lamie” – zagaiłem po drodze. Jagoda tylko wzruszyła ramionami.
„Powiesz ojcu?” – spytałem, nie zrażony. Zmarszczyła się i potrząsnęła energicznie głową.
„Już by cię nigdzie nie puścił” – stwierdziłem domyślnie. Jagoda spojrzała nawet z pewną dozą uznania. Wskazała na mnie palcem, po czym uderzyła kantem dłoni w drugą dłoń, jakby coś ucinała.
„Mnie też by nie puścił?” – upewniłem się. Potwierdziła. To było całkiem logiczne. Powiadomić o dzisiejszym zdarzeniu Słonego, oznaczało wypuścić demona z pudełka. Usiłowałby zatrzymać nas w domu, nawet gdyby miał to osiągnąć przez uwiązanie na smyczach. To było wręcz przerażające. Otrząsnąłem się bezwiednie. Jagoda obserwowała mnie ukradkiem. Byłem pewien, że znów niedyskretnie sięga mi do głowy, ale jakoś tym razem nie miałem nic przeciwko temu. Zastanawiałem się, jak rozwiązać tę sprawę. Lamie, choć zapewne bardzo nieliczne, skoro dotąd nikt z otoczenia maga na żadną nie natrafił, były bardzo niebezpieczne. Kto zaręczy, że zatrzymując wiadomość dla siebie, nie skażemy kogoś na śmierć? Z drugiej strony, nie chcieliśmy tracić swobody. Zatrzymałem Jagodę, łapiąc ją za rękaw.
„Nie mów nic Słonemu. Porozmawiaj z Deszczowym Przybyszem, a on niech pójdzie do tego, czyj jest ten teren.”
Oczy Jagody rozbłysły. Skrzyżowała palce na wargach, jakby obiecując wieczyste milczenie. Zrobiłem to samo. Ale jej jeszcze było mało. Wycięła cienkie pnącze z fantazyjnej girlandy oplatającej pobliskie drzewo. Potem chwyciła mnie za przegub, a ja robiłem to samo, tak że nasze ręce utworzyły połączenie trudne do rozerwania. To był gest przyjaźni. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Jagoda oplotła nasze dłonie pnączem i posypała garścią ziemi. Nigdy nie uczestniczyłem w czymś takim, lecz wiedziałem, że był to prosty rytuał przysięgi wzajemnego wsparcia. Uratowałem Jagodzie życie, mogłem więc liczyć przynajmniej na zawieszenie broni, ale otrzymałem więcej: to było zawarcie prawdziwego pokoju. Połączyła nas wspólna tajemnica.
Wróciliśmy nad zatokę, tak jakby nic się nie zdarzyło. Z tą różnicą, że wkroczyliśmy na podwórko Słonego razem, a nie jak zwykle, bocząc się i nie uznając wzajemnego istnienia. Księżycowy Kwiat przywitała nas zdziwionym spojrzeniem, lecz chyba postanowiła ostrożnie nie poruszać tej sprawy. Nie spytała Jagody o tę nagłą odmianę. Skorzystała natomiast z okazji, że wróciliśmy wcześniej, by zostawić pod naszą opieką Tygryska. Chłopczyk poprzedniego dnia wbiegł w płytkiej wodzie na jeżowca. Musiał zostać w domu z zabandażowaną nogą i lekką gorączką. Biedak nudził się niemiłosiernie. Kolekcja glinianych zwierzątek nie bawiła go jakoś. Co komu po figurkach smoków, jeleni czy lwów o grzywach ze skrawków futerka, gdy nie ma z kim dzielić zabawy? Księżycowy Kwiat poszła gdzieś w swoich sprawach. Oglądałem Tygryskowe zabawki z rosnącym zainteresowaniem. Niektóre uderzająco przypominały moje własne, spoczywające obecnie gdzieś na stryszku, o pół świata drogi stąd. Były tam gniade konie z obtłuczonymi nogami, które wielokrotnie z troską naprawiano, pociągnięte siwą farbką osiołki, długouche króliki o wąsach zrobionych ze słomki, a także maleńkie rzeźby z mydlanego kamienia i kości, przedstawiające gryfy, groźne mantikory, konie morskie lub łuskowate jaszczury. To już nie były dziecięce zabawki, lecz miniaturowe dzieła sztuki. Aż dziwne, że ktoś dał je po prostu małemu chłopcu, zamiast postawić na półeczce i cieszyć się samym posiadaniem. Jednak przeważającą część zbiorów Tygryska stanowiły jego własne wytwory. Całkiem zgrabne, jeśli brać pod uwagę, że wyszły spod ręki pięciolatka. Lepił głównie smoki. Były różnych wielkości, uchwycone w rozmaitych pozycjach. Miały uszy z małych muszelek, oczy z czerwonych, szklanych paciorków, a skrzydła wycięte ze sztywnych kawałków skóry.
Ku radości Tygryska najpierw jeden gliniany smoczek, a potem następne, zaczęły się poruszać. Machały skrzydełkami, trącały się nosami, podfruwały do twarzy, mrugając szklanymi ślepkami. Wdrapywały się na podsuwane dłonie. Ożywiałem podsuwane mi przez Tygryska figurki – po pięć i dziesięć naraz. Wysilałem fantazję, co też jeszcze mogłyby wyczyniać psotne zwierzaczki. Tygrysek śmiał się, szeroko otwierając buzię. Zachwycony, cały w rumieńcach, aż zacząłem się obawiać, że gorączka mu podskoczy. Nawet Jagoda dołączyła do tych igraszek i wyraźnie bardzo jej się podobało. Nigdy przedtem nie widziałem jej tak swobodnej. Gotów byłem ciągnąć te drobne iluzje całymi godzinami. Wysiłek był niewielki, a tych dwoje tak dobrze się bawiło. Kolejno jednak układałem stworzonka do snu, niepostrzeżenie kończąc zabawę. Dla malca, który dopiero co zetknął się z trucizną jeżowca, zbyt duże podniecenie mogło być szkodliwe. Zostawiliśmy Tygryska na jego macie. Podparty na łokciach, przestawiał swoje figurki. Opowiadał coś sam sobie, to otwierając szeroko ciemne oczy, jakby w zdumieniu czy przestrachu, to znów marszcząc groźnie cienkie brewki.
Jagoda szukała czegoś, przetrząsając kolejno kufry ojca. Czasem wyciągała jakiś przedmiot, oglądała go i chowała z powrotem, potrząsając głową w geście: „Nie, to nie to”. Zająłem się swoją ostatnią zdobyczą – motylem podobnym do czterech złożonych razem liści. Ostrożnie rozprostowałem mu skrzydła i schowałem do skrzyneczki, obkładając go kawałkami płótna, by się nie zniszczył. Przy tym znowu włosy wpadły mi do oczu. Mnóstwo razy już przedtem obiecywałem sobie, że poproszę Księżycowy Kwiat, by mnie ostrzygła. Zawsze jednak albo o tym zapominałem, albo ona była zbyt zajęta. W rezultacie coraz bardziej upodabniałem się do zarośniętego barana, albo do owczarka, który takie barany zagania. Zirytowany ostatecznie, postanowiłem załatwić to sam, teraz i zaraz. Słony posiadał tylko jedno lustro. Nie większe niż książka, za to nie metalowe, lecz szklane, pokryte z tyłu warstewką srebra. Droga rzecz. Słony nie wyglądał na kogoś, kto mógłby sobie na to pozwolić. Ale nie było to moją sprawą. Oparłem szklaną płytkę o stos książek na stole Mówcy. Nie mogłem znaleźć nożyc, wyszukałem więc nóż, którego Słony używał do sekcji. Brzeszczot był ostry, lecz nie aż tak bardzo. Szarpał za kosmyki i to po prostu bolało. Zastanawiałem się, czy zmienić narzędzie, czy sposób cięcia, gdy Jagoda odebrała mi nóż. Chuchnęła na lustro i napisała na nim: Obetniesz sobie ucho.
I jeszcze: Ojciec cię zabije, to jest ostrze chirurgiczne.
Rozłożyłem ręce.
„A gdzie w tym domu leżą nożyczki?”
W tej chwili podłoga zatrzęsła się jak wóz, podskakujący na kamienistej drodze. Lustro na stole pochyliło się do przodu i poleciało w dół. Chwyciłem je odruchowo, ratując przed rozbiciem na kawałki. Zamarłem, zupełnie nie wiedząc, co robić. Okropne wibracje przeszły przeze mnie. Miałem wrażenie, że każda moja cząstka drga osobno – kości, wnętrzności, nawet zęby. Trwało to chyba tylko minutę. Jagoda cisnęła nóż, nie patrząc gdzie. Jednym susem dopadła Tygryska, porwała go na ręce i… w tym momencie wszystko ustało. Jeszcze przez chwilę trwaliśmy nieruchomo. Potem Jagoda powoli opuściła braciszka z powrotem na posłanie. Odetchnąłem. Położyłem na stole ściskane dotąd w rękach lustro.
„Co to było?!”
Jagoda podniosła z podłogi woskową tabliczkę. Przez chwilę rozglądała się za rylcem. Znalazła go, po czym wyskrobała: Trzęsienie ziemi. Wulkan oddycha.
Więc to było trzęsienie ziemi? Owszem, robiło wrażenie, ale gdy pomyśleć, że powinna być to katastrofa, prezentowało się dość nędznie. Trzęsienia ziemi oznaczały dla mnie walące się domy i drzewa. Przepaście otwierające się nagle pod stopami. Kamienne lawiny i tego rodzaju rzeczy.
Mało ci? – napisała Jagoda. – Ciesz się, że to tylko jeden wstrząs. Przy trzecim padają drzewa.
Zbieraliśmy rozsypane książki i notatki Słonego. Spomiędzy kart potężnego tomu oprawnego w skórę wysunął się obrazek – owalny kawałek deseczki, na którym ktoś namalował portrecik kobiety. Podniosłem go i obejrzałem ciekawie. Było coś znajomego w tej twarzy. Kształt oczu i zarys trójkątnego podbródka. Sposób trzymania głowy i dumne spojrzenie. Choć włosy kobiety miały kolor ciepłego ciemnego brązu, a oczy były czarne jak noc, nie miałem wątpliwości, na kogo patrzę. Podałem znalezisko Jagodzie. Prawie mi je wyrwała. Patrzyła długo na wizerunek.
„To twoja matka?”
Oczywiście w tej chwili ryzykowałem, że znów się obrazi, zarzuci mi wścibstwo i każe pilnować swoich spraw. Kiwnęła tylko głową, potwierdzając moje przypuszczenie. Pomyślałem, że Jagoda ma szczęście, skoro został jej po matce chociaż ten mały portrecik. Moje wspomnienie o mamie, chociaż troskliwie pielęgnowane, przez lata zacierało się coraz bardziej i teraz już prawie nie pamiętałem, jak wyglądała. Zaglądałem Jagodzie przez ramię. Obrazek miał dookoła jaśniejszą obwódkę. Widocznie kiedyś oprawiony był w ramkę. Zastanowiło mnie coś. Uwieczniona kobieta miała na sobie bardzo bogatą suknię i całe mnóstwo klejnotów. Przymarszczany gors wyszywany był gęsto perełkami, tak samo jak siatka przytrzymująca włosy. Na palcach lśniło kilka pierścieni, szyję otaczał misterny łańcuszek ozdobiony drogimi kamieniami. Ta dama nie wyglądała na kogoś, kto chodził piechotą. I nie wyglądała też na żonę kogoś takiego, jak Słony.
Piaskowniczka stojąca na stole przewróciła się od wstrząsu i piasek do suszenia atramentu wysypał się na blat szerokim wachlarzem. Jagoda palcem nakreśliła na nim kilka znaków.
Nie wiedziałam, że on to jeszcze ma. „Dawno umarła?” – to wyrwało mi się zupełnie spontanicznie.
Jagoda rzuciła mi zdumione spojrzenie. Nie umarła.
Ujrzałem, jak twarz dziewczyny kurczy się, jakby na wspomnienie doznanej krzywdy, ale w oczach miała bunt. Zaczęła na nowo pisać, bazgrząc z pasją kolejne znaki. Coś się w niej rozsypało. Za dużo się wydarzyło tego dnia. Łamią, gniew ziemi i ta podobizna matki…
Naiwny jesteś. Wcale nie umarła. Odeszła, bo nie mogła wytrzymać z ojcem.
W miarę jak Jagoda pisała, odczytywałem historię nieudanego związku Mówcy z panną wysokiego rodu. Jagoda stawiała znak za znakiem. Miejsce na piasku skończyło się bardzo szybko i dziewczyna sięgnęła na powrót po tabliczkę. A potem po następne. Gdy i te pokryły się w całości zamaszystym pismem Jagody, przenieśliśmy się wreszcie na piasek przed domem. Od czasu do czasu zadawałem jakieś pytanie, a Jagoda odpowiadała na wszystkie. Nadrabialiśmy cały stracony czas, gdy dzielił nas mur wzajemnej niechęci.
Dopiero teraz zobaczyłem, jak niewiele wiedziałem o Słonym i jego bliskich. Słony nawet nie był właściwie Słonym, a panem na Solnych Polanach. Synem księcia i dziedzicem fortuny. Kto by mógł przypuszczać? Nie cierpieli się z żoną serdecznie, połączeni węzłem dla zysków i prestiżu. Gdy urodziła się Jagoda, związek rozpadł się ostatecznie. Mogłem się domyślać, że Jagoda nie miała łatwego życia w zamku dziadka. Nie była chłopcem ani ładną dziewczynką zdatną do korzystnego mariażu z innym wysokim rodem. Słony wyślizgiwał się jak mógł, z twardej garści ojca, korzystając z ochrony Kręgu. Ciągnęło się to latami. Prawdziwy skandal wybuchnął, gdy podczas jednej z podróży na wybrzeże Morza Syren spotkał Księżycowy Kwiat. Słony zrzekł się tytułu i praw do majątku na rzecz młodszego brata, by pojąć za żonę zwykłą, niepiśmienną rybaczkę.
Między nimi jest różnica dziesięciu lat – pisała Jagoda z oburzeniem malującym się na twarzy. – Dał się złapać na przynętę zrobioną z cycków. A ona rodzi mu bachory, jednego za drugim i jest zadowolona, bo ma męża maga.
Może Jagoda wyłowiła moją opinię wprost z głowy, a może miałem ją wypisaną na twarzy. Dość, że zaczerwieniła się okropnie. Rzuciła spłoszone spojrzenie w stronę maty, gdzie zmęczony zabawą Tygrysek spał w najlepsze. Starła szybko bachory, a potem całą resztę.
„Mój ojciec robił uprzęże dla koni, cięciwy i siodła. Matka zajmowała się domem. Nie jestem pewien, czy oboje umieli czytać” – wypisałem to starannie w powietrzu. – ”Nie jestem szlachetnie urodzony i wcale mi tego nie brak”.
Jagoda zastanawiała się chwilę.
Nie wyglądasz na wieśniaka.
„Ani ty na księżniczkę.”
Nie chciałem być złośliwy, a Jagoda chyba to wyczuła. Wyrównała dłonią piasek i napisała:
Księżniczka wie, gdzie leżą nożyczki. Może złamać zasady i obciąć włosy synowi chłopa.
Założyłem ręce za plecy i ukłoniłem się bardzo nisko.
„To będzie prawdziwy zaszczyt, pani.”
Naprawdę całkiem dobrze strzygła. Poza tym zupełnie nieźle grała w „kamyczki”. I potrafiła robić zwierzątka, łącząc rozmaite owoce za pomocą patyczków. Nie dość, że ładne, to jeszcze jadalne.
Po pewnym czasie poukładaliśmy wszystkie rzeczy, które rozsypały się, pospadały z półek lub poprzewracały. Zabawialiśmy Tygryska, graliśmy w różne gry i pisaliśmy do siebie, zupełnie jak normalni ludzie. Woskowe tabliczki okazały się mało praktyczne. Nasypałem piasku na płaską miskę, by Jagoda mogła na nim stawiać znaki. Chętnie korzystała z ułatwienia. W pewnej chwili napisała:
Myślałam właśnie, jaki jesteś podobny do Pożeracza Chmur, a jednocześnie inny.
Zabawne.
„To on jest podobny do mnie” – sprostowałem.
Raptem Jagoda drgnęła, jakby ktoś ją ukłuł szpilką. Uderzyła się dłonią w usta, robiąc przestraszone oczy.
„Co się stało?”
Potrząsnęła miską, zacierając poprzedni napis. Szybko nakreśliła następny:
Na otchłań i demony! Pożeracz Chmur. Miałam się z nim spotkać dzisiaj na klifie. Już dawno powinnam tam być.
„To już pewnie nie czeka.”
Tak jak przypuszczałem, pocieszyła się błyskawicznie. Zwłaszcza, że Tygrysek domagał się jedzenia i trzeba było się nim zająć. Potem wymyślił zabawę polegającą na wzajemnym karmieniu się z zamkniętymi oczami. Pękaliśmy ze śmiechu, bawiąc się jak małe dzieci. Ku uciesze Tygryska, oboje z Jagodą usiłowaliśmy po omacku podać sobie do ust po kawałku melona, niesamowicie upaprani sokiem. I właśnie tę chwilę musiał wybrać zlekceważony adorator, by zjawić się na progu.
Jeśli napiszę, że Pożeracz Chmur był wściekły, to jeszcze będzie za mało. Stał przed nami na rozsuniętych i ugiętych nogach, jak zapaśnik gotujący się do zwarcia. Palce zagiął niczym szpony, aż na dłoniach wystąpiły wyraźnie ścięgna. Poszarzał pod opalenizną. Jego napięte mięśnie rysowały się pod skórą jak grube węzły. Ściągał wargi, obnażając zęby w złowróżbnym grymasie. W oczach miał czerwone iskry szaleństwa. Przypominał dzikie zwierzę, które za chwilę zaatakuje. Patrzył mi prosto w twarz, potem jego oczy wolno skierowały się na Jagodę, następnie powróciły do mnie. To, co przyszło ku mnie w mentalnym kontakcie, nie przypominało niczego, czego doświadczyłem wcześniej. Żadnych wyraźnych znaków, żadnych reguł, tylko czysty gniew, wściekłość, żądza krwi, obietnica strasznych cierpień. Nie poznawałem go. Kogo… Co miałem przed sobą?
Rzuciłem szybkie spojrzenie na Jagodę. Była jeszcze bledsza niż zwykle. Wpatrywała się w Pożeracza Chmur z przerażeniem, które świadczyło, że i ona wychwyciła jego przesłanie. A było ono niczym innym, jak wyzwaniem na pojedynek. Nie miałem żadnego wyboru. To nie były zawody zapaśnicze, ani zwykła zaczepka, którą można by zlekceważyć. Zdawałem sobie sprawę, że Pożeracz Chmur nie kontroluje się zupełnie. Gdybym nawet próbował wycofać się, robić jakieś gesty poddania, krew poleje się i tak.
Nie spuszczając z oczu Pożeracza Chmur, powoli zdjąłem koszulę. Upuściłem ją na maty i zstąpiłem na gorący piasek podwórza, które nagle stało się areną, gdzie człowiek miał stawić czoła smokowi.
Rzucił się na mnie bez ostrzeżenia. Ledwo zdążyłem zrobić unik. Padł na ziemię, przetoczył się i znów zerwał na nogi, giętki i szybki jak kot. I natychmiast znów zaatakował. Tym razem uderzyłem go głową w pierś, przewróciłem, oplatając w pasie ramionami. Przeorał mi plecy paznokciami. Potwornie zapiekło. W nagłym olśnieniu zrozumiałem, że Pożeracz Chmur instynktownie walczy jak smok – chcąc używać pazurów i kłów. Nie pamiętał o tym, że ludzie uderzają pięściami i kantem dłoni, łamią kończyny, druzgocą żebra.
Wbił mi zęby w bark. Wyrwałem się z trudem, tracąc skrawek skóry. Uderzyłem z rozmachem łokciem w jego krtań. Gdyby był człowiekiem, w tym momencie walka miałaby się ku końcowi. Ale nie był. Złapał tylko konwulsyjnie powietrze, kłapnął zębami i złapał mnie nimi za kciuk, miażdżąc mięśnie i ścięgna jak żelaznymi cęgami. Jednocześnie próbował rozerwać mi gardło. Na szczęście nie miał swych smoczych pazurów. Podrapał mnie tylko dotkliwie. Złapałem Pożeracza Chmur za przegub wolną ręką, z rozpaczliwą siłą wyprostowałem łokieć. Czułem, że jeszcze chwila, a stracę palec. Rzutem ciała wziąłem przeciwnika pod siebie. Wypuścił moją dłoń, zagroził zębami twarzy. Walnąłem go z całej siły czołem w nos i wpakowałem palce do oczu. Szarpnął się, zmieniając nieznacznie pozycję. Skorzystałem z okazji, by walnąć go w żołądek. To był błąd. Wywinął się i uwolnił rękę. Tarzaliśmy się po ziemi, raz jeden, raz drugi na górze. Jakaś cząstka mej duszy dziękowała Losowi, że Pożeracz Chmur nie próbował zapaśniczych sztuczek, których kiedyś go uczyłem. Dysponował taką siłą, że zwykły blok mógł być równoznaczny z wyciągnięciem ramienia ze stawu. Jednak zdołał przewrócić mnie na brzuch. Wystarczyłby chwyt za szczękę i odpowiednio silne szarpnięcie, by świat opuścił jeden Tkacz Iluzji ze skręconym karkiem. Zamiast tego smok usiłował mnie zagryźć. Ludzkie zęby są zbyt tępe i za krótkie, lecz sama siła szczęk Pożeracza Chmur wystarczyła, by przed oczami zaczęły mi latać kolorowe płatki. Prawie już czułem, jak pękają mi kręgi. Szamotałem się słabo, odruchowo szukając wokół jakiejś broni. Zamiast tego ręka wyciągnięta do tyłu natrafiła na kolano Pożeracza Chmur, który mnie przygniatał. Na oślep przesunąłem dłonią wzdłuż jego uda, sięgnąłem najdalej jak mogłem i z piekielną satysfakcją zacisnąłem palce. To nie było honorowe, o nie. To było wręcz ohydne. Ale cóż z tego, skoro ocaliło mi życie? Smocze zęby puściły. Nie czekając na nic, zrzuciłem z siebie Pożeracza Chmur. Zgięty wpół, borykał się ze strasznym bólem. Nie miałem dla niego litości. Chwyciłem go za włosy i wpiłem się zębami w jego szyję, tam, gdzie pod skórą biegnie czerwona ścieżka życia. Zaciskałem szczęki, jakbym sam zamienił się w smoka. A wtedy burzący się ocean Pożeraczowej nienawiści skurczył się do rozmiarów nędznego bajorka, a z groźnej bestii wylazł przestraszony szczeniak, korzący się przed zwycięzcą.