Przypuszczam, że młody Stworzyciel zbladł pod sierścią.

– Krzemień… Długoręki… Sól Na Rany… – wymieniał niepewnie.

– A teraz zanalizujemy sobie bitwę nad Jelenim Brodem, tak jak wyglądała w rzeczywistości, bez tych idiotycznych literackich ozdobników. A także zrobimy przegląd uzbrojenia obu walczących stron. Wojna o Puchar jest dość swobodną interpretacją historii walk terytorialnych na Półwyspie Wojennym, chłopcy. Odsuńcie wszystkie sprzęty pod ściany i niech ktoś znajdzie kredę. Zrobimy plan bitwy na podłodze, a Nocny Śpiewak będzie naszym przewodnikiem.

To była najlepsza lekcja historii, w jakiej zdarzyło mi się uczestniczyć. Choć po półgodzinie bardzo już bolały kolana od łażenia na czworaka po twardych deskach. Wszyscy świetnie się bawiliśmy, prócz Nocnego Śpiewaka. Na koniec lekcji wyglądał tak, jakby osobiście brał udział w tej bitwie. Kowal był bezlitosny, a przy tym miał nienaganne maniery. Pod koniec zajęć Nocny Śpiewak otrzymał prawo ponownego wyboru lektury. Tym razem bez wygłupiania się, zamówił Chemią cząsteczkową – wybrane zagadnienia, Legendę Burona Stworzyciela i bardzo niepewnym głosem (jak zapewnił mnie Koniec) spytał, czy może wziąć Zatopione miasto – powieść z gruntu rozrywkową, a trudną do dostania na podzamczu.

– Oczywiście – zgodził się Kowal. – To jest bardzo dobre. Sam czytałem dwa razy.


***

Pulpity, które powędrowały pod ściany, nie wróciły na swoje miejsca. Wygodniej nam było ustawić je w kole z wolnym miejscem pośrodku. W ten sposób widzieliśmy się wszyscy nawzajem. Kowal, chodząc wewnątrz prowadził wykłady i mógł podejść do każdego z nas, nie obijając się o kanty mebli. Ktoś żartem nazwał to Wewnętrznym Kręgiem, ktoś inny poprawił na Drugi Krąg i tak już pozostało. I nie chodziło tu tylko o umeblowanie sali lekcyjnej. Drugim Kręgiem byliśmy my sami, powiązani wzajemną solidarnością. W pewien sposób Gladiator wyświadczył nam przysługę. Nic tak nie wiąże, jak wspólny wróg. Nikt już nie wypominał podłych psot Promieniowi, a ja nie robiłem na złość Nocnemu Śpiewakowi. Po prostu tylko nie mieszkaliśmy już razem i trochę rzadziej „rozmawialiśmy”.

We wnętrzu Drugiego Kręgu zrodziła się też idea „godzin chwały”, oczekiwanych zarówno z niecierpliwością, jak i onieśmieleniem. Każdy z chłopców otrzymywał szansę pokazania się z najlepszej swej strony: talentu. Przygotowywaliśmy się do tych pokazów bardzo starannie, traktując je niemal tak poważnie, jak niegdyś egzamin na „błękit”.

Wtedy to miałem nareszcie okazję poznać pełne możliwości Myszki. Z powagą i napięciem malującym się na dziecinnej twarzy, pojawiał się i znikał w różnych punktach sali z prędkością, która wydawała się niewiarygodna. Przemieszczał drobne przedmioty z jednego miejsca do drugiego w granicach błędu wahających się od grubości nici do cienkiego sznurka, co specjalnie mierzyliśmy. Dzielił owoce, wysyłając ich fragmenty do dwóch, trzech, a nawet czterech punktów naraz. Granicę przeskoku wyznaczały płaszczyzny cięć. Dostawałem dreszczy, widząc, jak znika połowa brzoskwini, a cięcie przechodzi precyzyjnie przez skórkę, miąższ i środek twardej pestki. Po raz kolejny na nowo pojmowałem, dlaczego Krąg tak zazdrośnie strzeże swych tajemnic przed pospolitymi ludźmi, czemu tak twardo żąda od magów przestrzegania prawa i dlaczego tak straszliwie boją się nas kraje sąsiednie. Jeden jedyny Wędrowiec byłby w stanie wybić znaczną część wrogiej armii, wysyłając ją „nigdzie” lub, przykładowo, na dno oceanu. Nie docenialiśmy dotąd Myszki, który okazał się magiem bardzo wysokiej próby. Po jego „godzinie chwały” reszta „połówek” zaczęła traktować go z większym szacunkiem.

Gryfowi, który jest Obserwatorem, trudno było cokolwiek wymyślić. Możliwości jego kasty były mało efektowne. Poszedł więc na układ z dwoma Wędrowcami – Piórem i Wężownikiem. „Skoczyli”, jak daleko pozwalał im zasięg, a Gryf zdołał wyłowić ich spośród setek innych emanacji umysłów i spisał to, co robili w czasie nieobecności. Po ich powrocie porównaliśmy notatki Gryfa oraz ich raporty. Zgadzały się niemal idealnie. A przy tym były bardzo śmieszne.

Ciekawi byliśmy, co planują Iskry, a zwłaszcza Promień. Znając ambicję książęcego potomka, rzeczą najbardziej widowiskową wydawało się podpalenie całego Zamku. Spółka dwóch władców płomieni poprzestała jednak na pokazie sztucznych ogni, a Promień wybrał o wiele skromniejszy, wewnętrzny. Stojąc w tradycyjnym miejscu pośrodku sali, w grubych rękawicach na rękach, rozgrzewał i wyginał kawałki szkła. Nadtapiał je samym talentem i łączył, tworząc zachwycające drobiazgi, które, jeszcze gorące, rozdawał kolegom. Jeżeli komuś się wydaje, że poszedł łatwą drogą, niech sam spróbuje. Tak precyzyjne operowanie przez Iskrę mocą, by materiał nie popękał ani nie rozpłynął się, wymaga wielkiego skupienia. Pod koniec godziny Promień opływał potem i łzawiły mu oczy od gorąca oddawanego przez obrabiane szkło. Zaniepokojony Kowal obkładał go mokrymi ręcznikami. Ale pokaz zdobył pełne uznanie.

Wszystkich jednak zakasował Winograd, który pokazał piszącego szczura. Nie zmyślam. Bestiar przyniósł swojego ulubieńca, starannie wyszczotkowanego, z błękitną kokardą zawiązaną na ogonie i przedstawił z pełną powagą jako jedynego w swoim rodzaju wykształconego przedstawiciela kasty Gryzoni”. Wśród ogólnej wesołości posadził go na dużej karcie papieru i położył przed nim kawałek grafitu. Sam usiadł z boku, krzyżując nogi. Przez parę minut nic się nie działo, szczur zachowywał się jak szczur, czyli węszył, drapał się tylną łapą za uchem i próbował zjeść kokardkę. Winograd siedział skupiony, nieruchomy jak posąg. Gdyby nie surowy zakaz, by nie przeszkadzać podczas „godzin chwały”, zaczęlibyśmy go wyśmiewać. Wtem jednak szczur zainteresował się rysikiem. Wziął go w chwytne łapki i z mozołem zaczął stawiać niezdarne lecz czytelne znaki na papierze. Z zapartym tchem i wytrzeszczonymi oczami czytaliśmy: DAJCIE SERA, WY GŁUPKI BEZ OGONÓW.

Wybuchnęliśmy nieopanowanym śmiechem. Szczur się spłoszył i nie dał już namówić do dalszych popisów. Tak więc godzina Winograda trwała zaledwie dziesięć minut, ale i tak uznaliśmy ją za najbardziej udaną. Szczur został uhonorowany serem, a Winograd otrzymał zaproszenie na wieczór w winiarni ze starszymi magami.


***

Swobodny dostęp do zasobów bibliotecznych, jaki nam wkrótce zapewnił Kowal, zaowocował przedziwnymi i dramatycznymi wydarzeniami. Zaczęło się – w moim przypadku – od „tropienia smoków”, czyli od tego, że dawałem upust swej pasji, wyszukując wszystko, co się dało znaleźć na temat tych stworzeń. Ryłem jak kret w stosach rycin, starych pamiętników, jeszcze starszych rękopisów i nowoczesnych druków. Poszukiwałem najdrobniejszych wzmianek i odkryłem coś dziwnego. Historia pisana rozpoczynała się ni stąd, ni zowąd od relacji o starciach między przybyszami z wysp a rdzenną ludnością wybrzeża i przemieszania się ras, jakie nastąpiło wkrótce potem. A przecież wiele działo się jeszcze przedtem. Doskonale o tym wiedziałem. Smocze Wyspy nie były jedynie tymczasową przystanią dla uchodźców zza morza. Budowano tam miasta, pisano książki, prowadzono rejestry i kalendarze. Gdzie to wszystko się podziało? Niemożliwe, by na kontynencie nie ocalało nic z tej spuścizny. Dziedzictwo po przodkach nie mogło ograniczać się jedynie do tych trzystu tomów pozostawionych na Jaszczurze.

Przypomniało mi to o rękopisach przywiezionych z Archipelagu. Zapragnąłem je przejrzeć jeszcze raz. Może tutaj uda mi się je odczytać? A może „żółwie” już to zrobiły? Ku memu bezbrzeżnemu zdumieniu, bibliotekarz nic nie wiedział o tych tomach. Spytałem następnego. To samo. Zdążyłem zmęczyć doszczętnie wszystkich Strażników z trzech zmian i dotarłem do samego Mistrza, zanim spokojne „żółwie” miały mnie już dość. Zostałem dość stanowczo wyproszony z biblioteki (a właściwie wyprowadzony za kark i postraszony biciem, jak za czasów Gladiatora). Wszystko wskazywało na to, że bezcenne woluminy z Jaszczura zginęły bezpowrotnie.

Zwierzyłem się ze swych zmartwień najbliższym przyjaciołom. Zdradziłem tajemnicę jaskiń na Jaszczurze, odebrawszy od nich przysięgę, której siła wzmocniona została przemieszaniem krwi z nakłutych igłą palców, że będą milczeć. Wiadomość o księgozbiorze starożytnego maga zrobiła na nich wielkie wrażenie.

„Skoro je dostarczyłeś, gdzieś muszą być” – stwierdził rozsądnie Koniec, myśląc o trzech zaginionych tomach. – „Żółwiom nic nie ginie, bo o wszystkim pamiętają. Jeśli niczego się nie dowiedziałeś, to znaczy, że faktycznie nic nie wiedzą.”

„Albo kłamią” – zasugerował Nocny Śpiewak. – „Kto wie, co było w tych książkach. Może je spalili.”

„Nie daliby rady. Stworzyciel je «zagęścił» i tylko Stworzyciel mógłby je zniszczyć. Poza tym, czy widziałeś kiedy maga, który zniszczył jakąkolwiek książkę?”

„Nie” – przyznał Nocny Śpiewak.

„Może raz” – dodał, przekazując mi obraz Promienia w dawnej postaci.

Po naszej naradzie Strażników Słów dręczyło już pięciu żądnych wiedzy młodzieńców, bo nawet Myszka zdobył się na śmiałość, by zadawać kłopotliwe pytania. Nie zdołałem odszukać Wędrowca, który dostarczył mnie do Zamku, lecz odnalazłem Mówcę – egzaminatora. Na pytanie, co się stało z rękopisami, wyjaśnił uprzejmie:

„Zostały przekazane Mistrzowi Strażników Słów.”

„Na pewno?” – wyrwało mi się z powątpiewaniem.

Mówca rozgniewał się.

„Młody człowieku, brak ci dobrych manier. Idź do bibliotekarzy i nie zajmuj mi cennego czasu.”

Koło się zamknęło.

„Czy ty zdajesz sobie sprawę, co chcesz osiągnąć?” -złościł się Nocny Śpiewak. – „Znaleźć trzy książki w Zamku, który ma dwa tysiące sześćset osiemdziesiąt dwie piki powierzchni. Przemnóż to przez piętra i pojemność głównych wież. Posiwiejesz, zanim coś odszukasz, nawet jeśli nikt nie będzie ci przeszkadzał. Na rozum ci padło?”

Machnąłem na niego gniewnie ręką.

„Nie chodzi tylko o te trzy tomy. Pożeracz Chmur i Jagoda znaleźli podziemny magazyn wypełniony pustymi półkami. A na nich gdzieniegdzie porzucone resztki pergaminów. Jeśli to nie była kiedyś biblioteka, dużo większa od księgozbioru zmarłego Strażnika, to zjem szczura.”

– Zjedz swoje buty! – oburzył się Winograd.

„W grę wchodzi parę tysięcy tomów. Wszystko, co wywieziono z Jaszczura z początkiem ery Rozproszenia. Z pewnością ocalała z tego przynajmniej część. «Żółwie» już wtedy były stuknięte, jeśli chodzi o księgi. Tego musi być dużo” – ciągnąłem. – „A wiecie, co to znaczy?”

Winograd, który odczytywał wypisywane przeze mnie znaki, spojrzał po kolegach z błyskiem zrozumienia w oku.

– To znaczy, drodzy spiskowcy… – powiedział i zawiesił głos – że mamy szukać dużego pomieszczenia pełnego staroci.

– Albo paru niniejszych – dodał Myszka cały zaczerwieniony z podniecenia. – Matko Świata! Tyle książek. Ale dlaczego ktoś miałby to chować przed innymi?

To pytanie zadawaliśmy sobie wszyscy.

– Kamyk ma rację – powiedział Koniec. – Dość duża sala w ustronnym miejscu. Raczej nie uczęszczana i pewnie znana zaledwie kilku ludziom. Śpiewak…?

– Co ty sobie wyobrażasz, że ja znam tę chałupę na pamięć? – żachnął się Nocny Śpiewak.

– Tak! – powiedzieli zgodnym chórem Myszka i Winograd.


***

Nocny Śpiewak już od dawna z upodobaniem rysował i gromadził plany Zamku. Od tych kreślonych jeszcze niewprawną ręką dziecka aż do najnowszych, wypieszczonych rzutów poziomych i pionowych. Z dołączonymi pełnymi opisami i wymiarami. Wyciągnął te papiery z szafy i zaczęliśmy mozolne analizy. Od razu można było wykluczyć pomieszczenia dla służby i stajnie. To samo dotyczyło sal położonych blisko kuchni i łaźni, ze względu na wilgoć.

„Jeśli ten zbiór został zakonserwowany jak tamten z Jaszczura, to może być nawet zatopiony w gnojówce” -zauważył Nocny Śpiewak z ironią.

„Nie znasz Strażników? To maniacy. Śpią na książkach jak stare smoki na swych kolekcjach.”

– A jeżeli ta biblioteka jest gdzieś w ukrytych lochach, pod ziemią? – spytał tymczasem Myszka Końca, nieświadomy, że właśnie zastanawiamy się z Nocnym Śpiewakiem nad podobną sprawą.

– Słyszałem, że myszy bardzo dobrze kopią – odparł Mówca, spoglądając zezem.

– O… – powiedział tylko Myszka markotnie.

Zasoby Nocnego Śpiewaka nie zawierały jednak wszystkiego. Wieża centralna, najtrudniejsza do pomiarów, wciąż czekała na opracowanie. To samo dotyczyło wieży południowej i paru innych, pomniejszych budynków. Większość magów znała pasję Nocnego Śpiewaka, więc nikogo nie dziwił widok kosmatego Stworzyciela z taśmą mierniczą oraz przyrządami do pomiarów wysokości, jak bazgrze pracowicie na kawałkach papieru i sztywnego pergaminu.

Z niecierpliwością oczekiwaliśmy rezultatów jego pracy, lecz dni mijały, a Śpiewak nie odkrył niczego podejrzanego w zamkowej architekturze. Zacząłem wątpić w sens naszych poszukiwań. Może to rzeczywiście była bzdura? Mieliśmy bardzo wątłe podstawy dla swoich podejrzeń. Brak było pewności, że zbiory starożytnej biblioteki znajdują się właśnie w Zamku. Właściwie nie było pewne nawet to, czy naprawdę istnieją.

Tymczasem wiosna wybuchła nad Zamkiem Magów jak gejzer pełen ciepła, słońca i kwiatów. Znacznie wcześniej niż się spodziewałem – ja, do niedawna mieszkaniec chłodniejszych rejonów na północy kraju.

W ogrodach rozkwitały ciężkie kiście białych pienników i najwcześniejsze róże. Służba szorowała wszystko, co tylko się dało. Wywieszano i trzepano z kurzu dywany i gobeliny. Do skrzyń powędrowały płaszcze, ciepłe bluzy oraz wysokie buty. Na światło dzienne wydostały się płócienne tuniki, spodnie z lekkich tkanin i sandały.

Trzeciego, zdaje się, ciepłego dnia wpadła do mnie cała czwórka kolegów z Nocnym Śpiewakiem na czele. Wszyscy bardzo podnieceni.

„Południowa wieża! Jednak południowa!” – zawiadomił mnie Stworzyciel tryumfalnie już od progu.

Rozwinął na stole rulon papieru. Pięć głów zderzyło się ze sobą nad pokrytą wykresami płachtą. Zakotłowało się.

– Patrzcie tu! I tutaj…

– Gdzie?

– Co znalazłeś?

– Wysokości… Au! Kamyk, przestań!

– Wyjaśnij mu cokolwiek. Widzisz, że go roznosi.

„Południowa wieża jest najstarsza. Najwcześniej podobno zbudowana. Zrobiłem pomiary z zewnątrz i wewnątrz. Na pierwszym poziomie jest sala zgromadzeń, na drugim cała kupa różnych pracowni, na trzecim to samo” – Nocny Śpiewak skierował przekaz do wszystkich jednocześnie. – „Straszliwa harówka, obmierzyć każdą ścianę osobno. Czwarte piętro to pokoje zarządcy, a nad nimi są strychy. Popatrzcie. Sala: sześć pik wysokości, potem trzy poziomy po cztery piki, potem jeden na niecałe dwie. Wysokość z zewnątrz: dwadzieścia pięć pik, trzy i pół kroka, dwa łokcie…”

„Dobrze, dobrze… Przejdź dalej”.

„Suma wysokości pomieszczeń wewnątrz wynosi… dwadzieścia jeden z uwzględnieniem legarów. Plus zwieńczenie dachu… Różnica wynosi około trzech pik!”

Nocny Śpiewak potoczył dumnym spojrzeniem.

„Tam jest jeszcze jedno piętro!”

„I nikt się przez te wszystkie lata nie połapał?” – zdumiałem się.

„Nikomu nie chciało się łazić po zakurzonych składach pozbawionych okien. Poza tym ja wiedziałem, co chciałbym znaleźć.”

Z okna Nocnego Śpiewaka widać było południową wieżę. Ustawił w szerokim wykuszu stojak z lunetą, przez którą mogliśmy dokładniej obejrzeć interesującą nas budowlę.

„Czy tam można się jakoś dostać?” – spytałem Nocnego Śpiewaka, patrząc przez szkła. Mury wieży od pewnej wysokości były zupełnie jednolite, ale w cieniach pod skośnymi płaszczyznami dachu kryły się niewielkie otwory. Sprawiały wrażenie strzelnic, lecz po dokładniejszym przyjrzeniu się można było dostrzec błysk szkła okiennego.

„Ze strychów nie ma wejścia. Sprawdzałem. Jednolite ściany. Kamień na zewnętrznych i cegła na działowe. Grubość wahająca się od kroka do dwóch dłoni. Strop, legary, dechy dębowe, wypełnienia z trzciny i kruszywa wapiennego.”

„Ukryte przejście?”

„Nie ma. Jestem w końcu Stworzycielem czy nie?”

„Jesteś, jesteś… I najlepszym architektem, jakiego znam.”

„Dużo ich znasz?”

„Tylko ciebie. Wygląda na to, że mogą się dostać tam wyłącznie Wędrowcy… lub Stworzyciele.”

„Zapomnij o tym, że mam robić dziury w suficie.”

„Chciałbyś tam wysłać Myszkę? Doskonale wiesz, że nie «skoczy» do miejsca, którego nie zna. Wystarczy, że trafi na podporę stropową i zostanie z niego miazga.”

„Kolumny potrafię przewidzieć.”

„I co jeszcze?” – zdenerwowałem się. – „Jesteś Stworzycielem czy Przewodnikiem Snów? Możesz przewidzieć, co zrobi ci rodzina Myszki, jak go będziesz narażał?”

Rozwiązanie znalazł Winograd. Wystarczyło, że wystawił rękę przez okno i już po chwili na jego przegubie siedział jeden z gołębi gnieżdżących się na gzymsach i w załomach murów. Bestiar głaskał szare pióra ptaka, a na jego lisią twarz wypływał znajomy wyraz oddalenia. Posadził gołębia na lunecie, a sam usiadł na podłodze, krzyżując nogi i kładąc ręce na kolanach. Powieki opadły mu do połowy. Ptak odleciał. Trzepocąca się szara plamka podążyła w stronę wieży. Przez lunetę było widać, jak ptak ląduje kolejno w wąskich wykuszach okiennych. Potem zniknął za węgłem.

Dłonie Winograda poruszały się nieznacznie. Marszczył lekko brwi, powieki mu drgały. Był związany ze skrzydlatym wysłannikiem w podobny sposób, jak niegdyś Pożeracz Chmur łączył się ze mną. Wtem brwi Bestiara uniosły się ze zdumienia, a twarz rozjaśniła się w wyrazie radosnego niedowierzania. Jakby zapaliła się w jego wnętrzu lampa. W napięciu śledziliśmy jego twarz, zmienną jak woda. Odbijały się na niej: wesołość, zdumienie, namysł, lekki niepokój… Potem znów uśmiech… W końcu, po dłuższym czasie na nowo przybrała maskę skupienia. Wiedzieliśmy, że za chwilę „wróci”.

Nagle twarz Winograda wykrzywiła się w grymasie przerażenia. Szarpnął się gwałtownie do tyłu, waląc głową w podłogę. Ciało chłopca wygięło się w spazmie, tak, że przez chwilę opierał się wyłącznie na czubku głowy i piętach. Ręce wyrzucił przed siebie, jakby się przed czymś broniąc. Rzuciliśmy się ku niemu, wystraszeni, ale w mgnieniu oka było po wszystkim. Nagle rozluźnił mięśnie, opadł na podłogę i spojrzał przytomniej.

Zakłopotany, zawstydzony i nieszczęśliwy odepchnął troskliwe dłonie. Rzucił kilka słów wyjaśnienia, a potem wymknął się chyłkiem, by zmienić zmoczone spodnie. Wyglądało to na atak choroby.

Pociągnąłem Końca za rękaw.

„Jastrząb go dorwał” – wyjaśnił Mówca, nadal jeszcze trochę wstrząśnięty.

„Winograda…?”

„Gołębia. Gołąb zginął, a Winograd razem z nim. W pewnym sensie.”

Ogarnęło mnie współczucie. To rzeczywiście musiało być potworne. W jednej chwili cieszyć się słońcem i lotem, a w następnej umierać, rozszarpywany przez ostre szpony. Pozostawała jeszcze śmierć samego gołębia. Jastrzębie żywiły się drobniejszym ptactwem, tak było od zarania dziejów. Ale to nie stanowiło wielkiej pociechy dla Bestiara, który zwierzęta traktował jak osobistych przyjaciół.


***

Gołąb Winograda, nim zakończył życie, zdołał dostać się przez dziurę w wytłuczonym okienku do wnętrza wieży. Bestiar oczami ptaka zobaczył spore, zastawione regałami pomieszczenie. Mroczne, zakurzone, z festonami pajęczyn w każdym kącie. Na półkach piętrzyły się w nierównych stosach stare księgi i walce, zawierające pewnie zapisy na zwojach. Wszystko pokryte było warstwą miękkiego, szarego kurzu, jakby nikt nie dotykał tych przedmiotów co najmniej od dziesiątków lat. Ptak dreptał po półkach i podłodze, zostawiając po sobie gałązki drobnych śladów. Mag liczył regały i zapamiętywał ich ustawienie.

W ten sposób Nocny Śpiewak, czerpiąc wprost z umysłu Winograda, był w stanie narysować mapę pomieszczenia i oznaczyć w nim wolne miejsca. Tam, gdzie Wędrowiec mógłby przenieść się bez szwanku.

Marzenie o tajemniczym księgozbiorze stało się rzeczywistością. Śmieszny, nierealny pomysł zrodzony w niedowarzonej głowie okazał się zgodny z prawdą. Życie potrafi sprawiać niespodzianki.

Nie mogliśmy się wprost doczekać, kiedy na własne oczy przekonamy się, co zawiera ukryta biblioteka. Z pewnością dzieła zakazane, bezcenne skarby ludzkiej myśli. Może nawet bardzo niebezpieczne. Bo z jakiego powodu ktoś miałby je umieszczać w miejscu tak niedostępnym?

„Nawet jeśli to same śmieci, to i tak nieźle się bawię” – pocieszył mnie Nocny Śpiewak.

Tak więc drżeliśmy z niecierpliwości. Tymczasem zbuntował się… Myszka, od którego zależało powodzenie całego przedsięwzięcia. Nie i nie. Nie „skoczy” nigdzie korzystając z mapy wykreślonej na podstawie obserwacji jakiegoś głupiego gołębia. Życie jeszcze mu się nie uprzykrzyło. A my nie mamy pojęcia, do czego go nakłaniamy.

– Myszko, zrobię dla ciebie, co tylko zechcesz – podlizywał się Nocny Śpiewak.

– Jedwabną tunikę? – zainteresował się mały Wędrowiec. – I pawie pióra? I sorbet?

– Całą miskę, tylko dla ciebie – zapewnił Nocny Śpiewak.

– Zastanowię się – powiedział Myszka łaskawie.

– Ja nie poznaję tej Myszy! – zdenerwował się Wino-grad. – Zrobił się strasznie pyskaty. I chciwy. Posłuchaj, ty wredny gryzoniu! Kiedy Kamyk ratował twój tyłek, to nie pytał, co za to dostanie.

– A wiadomo, co dostał – wtrącił się Koniec. – Pięścią w twarz. Dobrze wiesz, Jodłowy, komu z nas najbardziej zależy na tych książkach. Przemyśl to.

Myszka oklapnął jak przeziębione ciasto.

– No dobrze, to tylko sorbet. Ja ryzykuję. Coś mi się w końcu należy…! – powiedział żałośnie.

Nocny Śpiewak powtórzył mi potem tę wymianę zdań, nieco zgorszony zachowaniem Myszki. Ja jednak nie miałem Myszce niczego za złe. Wręcz przeciwnie, uznałem, że nareszcie nabiera troszeczkę charakteru. Dotąd ulegał we wszystkim kolegom. Dobrze się stało, iż tym razem napotkali choć trochę oporu z jego strony. Niech walczy o swoje. To może wyjść mu tylko na dobre.


***

Tradycyjną porą niezwykłych przygód jest noc lub co najmniej zachód słońca. My jednak wybraliśmy jasny dzień, zaraz po zakończeniu zajęć z Kowalem. Jedynymi źródłami światła na zakazanym piętrze były malutkie okienka pod samym stropem, a dobrze by było, gdyby Myszka widział cokolwiek, gdy już tam się znajdzie. Mały Wędrowiec niezwykle poważnie traktował swoją misję. Z dziesięć razy sprawdzał mapę Nocnego Śpiewaka i nanosił na nią swoje własne tajemnicze cyfry i strzałki.

Zebraliśmy się u Nocnego Śpiewaka.

– Masz dziesięć minut – pouczał Myszkę Koniec, gdy chłopiec był już gotowy. – Skaczesz, rozglądasz się i wracasz. I koniecznie zabierz ze sobą jakąś książkę. Pamiętaj, dziesięć minut. Po piętnastu zawiadamiamy Kowala, że coś ci się stało.

Myszka przybladł i zaczął głęboko oddychać. Koniec odstąpił od niego na trzy kroki, zwolnił zapadkę kulkowego zegara, stojącego na stole. Na dany znak Myszka przekręcił trzymaną w ręku klepsydrę, zamknął oczy i zniknął.

Skupiliśmy uwagę na zegarze. Koniec poruszał wargami, licząc upływający czas. Drobny śrut sekund sypał się na czerpaczek, a ten opadał, zwalniając mechanizm dozujący grubsze kuleczki minut. Nocny Śpiewak przygryzał wąsy. Winograd wyłamywał palce, nie odrywając wzroku od zegara. Już dziewięć kulek spoczywało na dnie ozdobnej miseczki. Czekaliśmy. Spadła dziesiąta. Potem jedenasta. Myszka nie wracał. Winograd, blady jak płótno, zerwał się z miejsca. Złapałem go za rękę.

„Spokój! Ma jeszcze cztery minuty. Koniec, «sięgnij» do niego.”

Koniec skinął głową. Po chwili na jego okrągłą twarz wypłynął wyraz ulgi.

„Nic mu nie jest. Chyba, że udusi się z podniecenia. Prosił o jeszcze trochę czasu. Wróci za moment.”

Czekaliśmy w napięciu. Myszka pojawił się na starym miejscu. Trzymał w objęciach kilka wielkich ksiąg, uginając się pod ich ciężarem. Był zarumieniony z wysiłku, na włosach miał pajęczynę, a jego rękawy wyglądały tak, jakby czyścił nimi bardzo brudną posadzkę. Upuścił księgi na podłogę, aż podniósł się obłok kurzu i wszyscy zaczęliśmy kaszleć. W jednej chwili Myszka stał się ośrodkiem huraganu zachwytów. Zniósł jakoś pół minuty potrząsania i duszenia w objęciach. Potem zajęliśmy się księgami. Wytarliśmy je ręcznikiem, który w mgnieniu oka przestał być biały. Myszka z ogromną dumą wręczył jeden z tomów Nocnemu Śpiewakowi. Na pociemniałej ze starości skórze okładki był wytłoczony znak Kręgu i Płomienia, z resztkami złoceń. Nocny Śpiewak otworzył księgę na pierwszej stronicy i znieruchomiał oszołomiony, wpatrując się w nią jak zaczarowany. Wszyscy, prócz Myszki, stłoczyliśmy się wokół niego. Pośrodku strony tytułowej zobaczyliśmy dwa namalowane cienkim pędzelkiem znaki. Tusz musiał być bardzo dobrej jakości, gdyż nie zrudział z upływem lat. Przeczytałem: „Buron Stworzyciel”.

Patrzyliśmy na ten napis, wzruszeni, a jednocześnie pełni niedowierzana. Pamiętnik legendarnego maga sprzed prawie czterech wieków. Skarb wręcz niewyobrażalny. Nocny Śpiewak wodził palcami po stronicach, zapisanych starodawnym krojem pisma.

„Matko Świata! Na wieczny Krąg! Kamyk, czy to mi się śni? On zginął w pożarze, myślałem, że to także się spaliło!”

„Wszyscy tak myśleli, prócz tych, którzy wiedzieli. Ciekawe, czemu schowali jego pamiętnik w wieży? Są przecież ludzie, którzy daliby sobie uciąć rękę za możliwość przeczytania autentyku. Zamiast tej późniejszej wersji, spisanej przez jakiegoś «żółwia».”

„Nie dam sobie niczego uciąć. I nie dam sobie też tego odebrać. Zaraz zaczną czytać i nie przerwę, aż skończę. Choćby przez całą noc.”

(Wyprzedzę nieco wydarzenia. Nocny Śpiewak po skończonej lekturze skomentował: „Nieprzyjemny typ. Cholernie zdolny. Piekielnie inteligentny, zimny jak wąż i obrzydliwie cyniczny. Co za ulga, że już nie żyje.”)

Drugi rękopis traktował o kulcie Wielkiego Węża, o czym przekonaliśmy się po pobieżnym przejrzeniu tekstu. Myszka wybrał go, dziecinnie zainteresowany winietami, przedstawiającymi krwawe rytuały, i ornamentami w kształcie gadów. Przypomniało mi to materiały

1 rzeźby pozostawione na Jaszczurze.

Trzeci tom był zapisany różnymi charakterami pisma. Na pierwszy rzut oka wyglądał mało interesująco. W czterech kolumnach umieszczono: daty sprzed około stu lat, imiona i gdzieniegdzie miana rodów, jakieś liczby i krótkie komentarze, czasem skwitowane jednym tylko znakiem. Czytaliśmy, zaglądając sobie wzajemnie przez ramię.


Dziesiąty [dzień] żniwnego, rok Lwa; Ostry z Kamiennej; 164; za szlaki.

Piętnasty żniwnego, rok Lwa; Powój, zarządca okręgu Bykowiec; 2000; transport srebra, stal dla Zwierciadlanych.

Osiemnasty żniwnego, rok Lwa; cichoręki od Czarnego; 1500; likwidacja Kotów, udana.

Dwudziesty żniwnego, rok Lwa; cichoręki od Czarnego; 1200; wino dla księcia; udane.

Trzydziesty drugi żniwnego, rok Lwa; Orzeł z Podgórza; broń i ziarno za Krew Bohaterów; podbija stawką, kłopotliwy.


Obok tego wersu ktoś dopisał: „układać się, sprzątanie w ostateczności”.

„Nic z tego nie rozumiem” – napisałem iluzyjnymi znakami na marginesie.

„A ja, owszem” – odparł Koniec, zamykając księgę jednym palcem, jakby dotykał czegoś wstrętnego. – „Prawdopodobnie jest to stary rejestr łapówek i opłat dla skrytobójców. Czy ktoś jeszcze chce być magiem?”

Spojrzeliśmy po sobie niepewnie.

„No to mamy zdechłą mysz w cieście” – podsumował Nocny Śpiewak. – „Zjadamy ją razem z resztą czy wieszamy kucharza?”

„Ja jestem za tym, by odkroić ten kawałek z myszą. Reszta da się przełknąć” – odparłem. Moi koledzy wstydliwie spuścili oczy. Fale się złoszczą, a galera płynie nadal.

Koniec zdjął rejestr ze stołu i wsunął go pod łóżko, które kiedyś było moje, a teraz zamieniło się w magazyn papierów. Humory zwarzyły nam się tylko chwilowo. Nocny Śpiewak przystąpił do produkowania sorbetu dla Myszki, w ilości zdolnej doprowadzić do wymiotów tuzin łakomych dziesięciolatków. Oczywiście jedliśmy wszyscy, bo Myszka po prostu nie potrafił nie dzielić się.


***

Pamiętnik Burona, który przywłaszczył sobie Nocny Śpiewak, nasunął mi (nie po raz pierwszy) myśli o moim mistrzu – Białym Rogu. Poszedłem do biblioteki. „Żółwie” pracowały do późna, nadal była otwarta. Poprosiłem o dostęp do starych pamiętników „błękitnych”. Z początku Strażnik krzywił się i na różne sposoby dawał mi do zrozumienia, że powinienem zrezygnować. Tom zapisany ręką Białego Roga należał do najcenniejszych. Nalegałem jednak i w końcu się zgodził. Pozwolił mi przejrzeć księgę w czytelni.

Tom był podobny do diariusza, który prowadzę. Podobne okucia i klamra. Karty sygnowane imieniem właściciela. „Biały Róg, syn Fali, z ojca Liścia Dębu, z domu na Kozich Wzgórzach”. Teraz te wzgórza nosiły nazwę Iluzyjnych.

Z niezbyt dobrego portretu wiszącego na ścianie biblioteki spoglądał sztywny, jakby nadąsany mężczyzna w średnim wieku, o pospolitej, nieciekawej twarzy. Natomiast w pamiętnik tuż na przedzie wklejono niewielki prostokąt pergaminu, na którym nieznany rysownik nakreślił tuszem wizerunek młodego chłopca. Rzadkie włosy spadały mu na czoło i uszy, twarz miał pociągłą, jeszcze nie poznaczoną bruzdami, jakie rzeźbią lata. Miał strasznie smutne oczy i usta dokładnie wytarte z uśmiechu.

Krągłe znaki układały się w zapis losów człowieka, który żył przed stuleciem.


Nazywam się Biały Róg, mam piętnaście lat i jestem Tkaczem Iluzji. To lepiej niż być Obserwatorem, bo ludzie nie lubią, jak im zaglądać do głów. A ja mogę wymyślać różne rzeczy i wtedy się tak bardzo nie nudzę. Ten mag, który mnie sprawdzał, a potem dał ten pamiętnik i szarfę, powiedział, że pewnie spełniło się marzenie mojego życia. A to nie jest prawda. Bo najbardziej bym chciał paść kozy na pastwiskach należących do mego ojca. Powiedziałem to człowiekowi Kręgu, a on się śmiał. Ale tylko przez chwilę, bo potem się domyślił, o co mi chodziło. Jakbym był pasterzem, to by znaczyło, że mogę chodzić i biegać i mam prawdziwe nogi, a nie takie chude patyki. Ale skoro nie ‘mogę być pasterzem, to będę magiem. To też jest jakieś zajęcie.


Czytałem aż do zapadnięcia zmroku. Biały Róg miał smutne życie. Tym bardziej doceniał i cieszył się każdą przyjemnością. Pogodnym dniem, dobrą książką, tęczą, ptakiem na gałęzi, wizytą przyjaciela…

Czego ja chcę? – pytałem sam siebie.

„Błękit to władza i bogactwo… Zastanów się, czy aby na pewno tego chcesz?” – przypominałem sobie przekaz Słonego.

Czego ja chcę? Czy wygodnego życia w Zamku? Łatwego spełniania zachcianek? Czego z kolei oczekuje ode mnie Krąg? Posłuszeństwa, lojalności, wdzięczności za łaski? A czego ja oczekuję od życia?

Borykałem się z tym jakiś czas. Odpowiedź przyszła, jakby czekała tylko na znak, gdyż nosiłem ją od dawna w sobie.

„Chcę wrócić na wyspy. Chcę być z tymi, których kocham. Chcę przyjaźni Pożeracza Chmur. Chciałbym robić to, co potrafię najlepiej i co lubię. I jeszcze znaleźć kobietę cierpliwą i wyrozumiałą, mieć rodzinę, jak Słony.”

Odniosłem wrażenie, że wszystkie te rzeczy naraz trudno pogodzić z interesem Kręgu.


***

Następnym razem Myszka przeniósł do południowej wieży nas wszystkich. Buszowaliśmy wśród zakurzonych półek, z zachwytem dokonując nowych odkryć. Nocny Śpiewak odnalazł jeszcze jedną część dokumentacji Burona. Tym razem luźny plik „zagęszczonych” kart, umieszczony w drewnianych okładkach ze skórzanym grzbietem. Przejrzał je od razu w wieży i dostał szału. Wymachiwał trzymanymi w garści papierami, podniecony i wściekły, aż piana drobnymi płatkami osiadła mu na krótkich wąsach. Chłopcy musieli go uciszać.

„Czy ty wiesz…? Czy ty wiesz, co to jest?!” – zwrócił się do mnie. Oczy miał straszne. – „To jest twój słuch!”

Nie rozumiałem.

„Buron dokonywał przemian «z żywego w żywe», a także prowadził próby nad stwarzaniem istot żywych. Potrafił odtwarzać tkankę nerwową! Wiedział, jak to się robi! Nie rozumiesz? Od czterech wieków leży tu przepis na rzeczy, o których marzą wszyscy Stworzyciele! Zaginiona wiedza, którą posiadali nasi przodkowie! Po prostu leży i pokrywa się kurzem!”

„Ale to chyba bardzo niebezpieczne. Poza tym, u mnie przywrócenie słuchu oznaczałoby utratę talentu.”

„To nie takie pewne. O ile dobrze się orientuję, zapis wspomina także coś o przenoszeniu funkcji do różnych rejonów ośrodka nerwowego. Zaraza i czerń, Kamyk, mam ochotę kogoś zabić! Mógłbym wyglądać jak człowiek, a nie jak wilkołak, gdyby któremuś z tego stada zaskorupiałych padalców chciało się kiwnąć palcem!”

Ogarniałem rozmiary jego gniewu. Sam czułem podobny, choć nie tak wielki. Z drugiej strony pojmowałem, czemu dokonania Burona – ostatniego z największych magów Stworzycieli, zostały wygnane do tego ponurego miejsca. Wciąż jeszcze żyły na świecie błędy (a może świadectwa chwały?) naszych poprzedników: mantikory, syreny, wydrzaki i lamie, ostatnie centaury, trójrogi, półkrwi gnomy, drapieżne lotniaki… i inne, mniej znane stworzenia. A smoki? Któż wie, skąd właściwie wzięły się smoki? Nocny Śpiewak miał w ręku klucz do groźnej wiedzy, tym groźniejszej, że dostała siew ręce godnego następcy Burona.

Znalazłem też wszystkie trzy tomy z Jaszczura – czyjaś ręka położyła je na wierzchu innych tomów na zapełnionej półce. Jakiś Strażnik Słów wetknął za okładki kartki z krótkimi objaśnieniami przetłumaczonej treści.


Zakazane kulty. Rytualne okaleczenia. Ofiary dla węży. Zbyt charyzmatyczne.

Cywilizacja zachodnich kontynentów. Niepopularne treści i wywrotowe poglądy.

Historia wojny domowej na Nowej Ziemi.


Dokonaliśmy ze Słonym dość nieszczęśliwego wyboru, biorąc coś na chybił trafił, bez żadnych rysunków w środku.

Tymczasem Myszka pławił się w obfitości map całego świata. Był bardzo szczęśliwy, choć wiele z nich było już prawie całkowicie nieczytelnych. Koniec szukał dalszych rejestrów i zapisów historycznych (tych, które nie wybielały bohaterów), a Winograd razem ze mną przeglądał jeden zakurzony foliał po drugim, wynajdując materiały o smoczej rasie.

Odłożyliśmy wiele tomów na bok, do zabrania w świat zewnętrzny, gdzie jeszcze raz ucieszą chętne do czytania oczy. Nazbierał się tego spory stos. Gdy myliśmy się potem w komnacie Nocnego Śpiewaka, sterta ksiąg leżała na podłodze, wzbudzając lekki niepokój swymi rozmiarami. A tyle jeszcze ich pozostało w wieży do przejrzenia, odczytania… i ukradzenia, niestety. Co zrobić z tym nieoczekiwanie zdobytym skarbem? Jak go ukryć, gdzie przechować? Ani jedne drzwi należące do „połówki” nie miały czegoś takiego jak zamek, całkiem jakbyśmy nie potrzebowali nawet szczypty intymności. Służba wchodziła bez przeszkód podczas naszej nieobecności, by umyć okna, pościerać kurze czy zabrać odzież do prania. Przy okazji węszyła po kątach i robiła bałagan w naszych notatkach. Jedno, jedyne pomieszczenie wolne było od tej plagi, choć z początku nikt jakoś nie chciał wspomnieć jego mieszkańca. Pierwszy odezwał się Koniec, z pewną niechęcią:

– Moglibyśmy… Ostatecznie moglibyśmy wtajemniczyć Promienia.

Wszyscy spojrzeliśmy na siebie ze zmieszaniem. Co prawda Promień od pewnego czasu zachowywał się jak normalny chłopak, a nie „cholerny arystokrata”, lecz nie mogliśmy powiedzieć w pełni szczerze, że można mu ufać. Kto wie, co może przyjść mu do głowy? A jednak byłoby to całkiem zadowalające rozwiązanie problemu.

Komnata Promienia stała się „ziemią niczyją”, od kiedy zamieszkała z nim Miętówka. Wielka, srebrzyście nakrapiana kocica zdumiewająco trafnie rozpoznawała wszystkie „połówki”, pozwalając wchodzić do środka kolegom Iskry. Cała reszta była wstrętnymi wrogami, czyhającymi na jej pana i przedmiotem mniej lub bardziej udawanych ataków. W ten sposób już od tygodni przez próg Promienia nie stąpnęła noga służącego. Wewnątrz panował swojski nieład, a w kątach zalegały kłaczki kurzu nabitego kocią sierścią. Można tam było schować tygrysa i dwa jednorożce na dodatek, a nie tylko trochę zakazanych ksiąg. Rozmowy z Promieniem podjął się Nocny Śpiewak, który pozostawał z Iskrą w lepszych stosunkach, niż każdy z nas pozostałych. Zaczął bardzo ostrożnie, z początku dając tylko do zrozumienia to i owo, ale Promień szybko przerwał mu przydługie wywody, pytając trzeźwo i konkretnie:

– Czyj to trup, kto go zabił i dlaczego to ja mam go chować pod łóżkiem?

Wtedy Nocny Śpiewak musiał już się przyznać, że nie chodzi o nieboszczyka w sensie „cielesnym”, tylko raczej duchowym. Promień z zainteresowaniem wysłuchał całej historii, po czym rzekł, uśmiechając się szelmowsko:

– Biorę ten towar.

Nocny Śpiewak wrócił z dobrymi wiadomościami. Promień miał umieścić wszystkie rękopisy u siebie w skrzyniach na ubrania, jeśli tylko pomożemy mu pozbyć się całego tego eleganckiego kramu, którego nie chce już nosić. W zamian żądał wejścia do grona szperaczy, na pełnych prawach, a więc łącznie z możliwością nieskrępowanego dostępu do odnalezionych przez nas manuskryptów. Odpowiadało to wszystkim. Nie mogło być lepszej gwarancji na milczenie Iskry niż uczestnictwo w występku.


***

Nie obyło się jednak bez kłopotów. Z jednej strony – odkrywaliśmy coraz to nowe fascynujące rzeczy. Na przykład, obaj z Winogradem coraz bardziej byliśmy pewni, że smoczy gatunek wywodzi się od jednej pary powstałej przed tysiącami lat z rąk Stworzyciela lub Stworzycieli, może nawet potężniejszych niż legendarny Buron. Tak można było wnioskować z najstarszych, zagadkowych przekazów – zagadek. Z drugiej strony jednak – mieliśmy coraz większe kłopoty z nauką. Wyprawy na wieżę przeciągały się nieraz i niejednokrotnie pracowaliśmy potem u Promienia, aż do późnej nocy. Cała nasza szóstka miała oczy czerwone jak smoki. Byliśmy ciągle niewyspani, a przez to nieuważni. Było oczywiste, że wcześniej czy później zwrócimy na siebie uwagę Kowala. I tak też się stało. Najpierw zaczął nas obserwować. Potem pojedynczo wypytywać. Pierwszą zasadą postępowania z Mówcami jest: pod żadnym pozorem nie kłamać. Wszyscy jak jeden twierdziliśmy to samo. Uczymy się i czytamy po nocach. I była to czysta prawda. Kowal, ze swoimi nienagannymi manierami, nie próbował zagłębiać się w nasze umysły, szukając szczegółów. Upomniał nas tylko. Nie pomogło. Potem już była ostra nagana za niedbałe opisywanie zadanych tematów. A gdy nieludzko wykończonemu Myszce zdarzyło się zasnąć na lekcji, Kowal rozgniewał się nie na żarty. Wyrzucił nas wszystkich za drzwi ze stanowczym poleceniem: Natychmiast iść spać! Za godzinę sprawdzi, a jeśli nie zastanie całej czerwonookiej gromadki w łóżkach… Jeżeli następnego dnia nie zobaczy porządnie odrobionych zadań (bo wyraźnie czytamy nie te pozycje, co trzeba)… Jeśli ktoś jeszcze raz przyjdzie na zajęcia, wyglądając jak śnięta przed tygodniem ryba… to on, Kowal, osobiście pośle go „pod ścianę”.

Były to czcze groźby, bo Kowal brzydził się przemocą i na nikogo by nie podniósł ręki. Niemniej, potraktowaliśmy te ostrzeżenia poważnie. Badanie starożytnego księgozbioru nie mogło odbywać się kosztem snu i innych zajęć. W żadnym wypadku nie powinniśmy się teraz rzucać w oczy.

Z tego powodu liczba szperaczy urosła do siódemki, gdyż po głębokim namyśle i burzliwej naradzie, postanowiliśmy wtajemniczyć drugiego Wędrowca i tym sposobem odciążyć Myszkę. I tak dołączył do nas Wężownik. Nastąpił podział na dwie grupy, które działały na przemian. Skończyliśmy też z przesiadywaniem do białego rana. Spiskowcy przyczaili się, wszystko wyglądało normalnie. Kowal był zadowolony i my także.


***

Aż nadszedł ten nieszczęśliwy dzień, gdy nastąpiła katastrofa. Od rana już zaczęły się drobne nieprzyjemności, jakby zapowiadając, że będzie coraz gorzej. Urwałem sznurówkę od sandała i nie mogłem znaleźć zapasowej. Na śniadanie podano nam zalewankę. (Nieświadomym szczęśliwcom wyjaśniam: jest to czerstwy chleb krojony w kostkę, zalany rosołem zabielonym mlekiem, z wielką ilością przypraw. Może to zjeść tylko południowiec i to niewybredny.) Kowala niespodzianie odwołano z wykładu i nie dowiedzieliśmy się, jak toczy się dalej frapująca opowieść o łowcach wielkich białych węży. Potem okazało się, że nie dostanę w bibliotece niezbędnego mi słownika, gdyż ubiegł mnie ktoś inny.

Wreszcie zaszyliśmy się wraz z Winogradem u mnie, mając nadzieję na spokojne popołudnie, które spędzimy odrabiając ćwiczenia i jedząc konfitury z czereśni. Nie było nam to dane. W pewnej chwili drzwi otwarły się gwałtownie, uderzając o ścianę, a w progu stanął zadyszany Gryf, za plecami mając równie zdyszanego Końca. Widziałem, jak Gryf wyrzuca z siebie słowa, a Winograd zrywa się z miejsca, zmieniony na twarzy.

„Straż ujęła Nocnego Śpiewaka!” – dotarło do mnie od Mówcy.

To był szok. Przez chwilę zamiast żołądka miałem kamienną bryłę, a w głowie tylko jedną myśl: „Tajna biblioteka!” Dopiero potem nadeszły pytania: „Kiedy? Jak? Dlaczego?”

Gryf był świadkiem tego wydarzenia. Szli z Nocnym Śpiewakiem ścieżką w ogrodzie, spokojnie rozmawiając. Nie robili niczego szczególnego. Nocny Śpiewak zachowywał się zwyczajnie. Nagle otoczyło ich czterech ludzi w uniformach zamkowej straży.

– Jesteś zatrzymany – powiedział jeden ze strażników do Nocnego Śpiewaka, a inny w tej samej chwili wbił chłopcu igłę w kark.

– Sąd Kręgu uznał cię winnym złamania prawa. Okaż skruchę – dodał beznamiętnie.

Nocny Śpiewak nie zdążył nawet krzyknąć. Świadomość w jego oczach zgasła niemal natychmiast. Pozostali strażnicy pochwycili osuwające się bezwładnie ciało i położyli je na ziemi.

– Nic tu po tobie, chłopcze. Wracaj do domu – usłyszał

Gryf.

Nie ruszył się z miejsca. Przestraszony i zdumiony patrzył na nieprzytomnego kolegę, na strażników o zimnych, obojętnych twarzach.

– Idź stąd! – Pchnięcie w ramię wytrąciło go z równowagi. Odwrócił się i pobiegł między różanymi krzewami, wciąż mając w oczach tamtą scenę – czterech mężczyzn pochylających się nad bezbronnym, leżącym bez ruchu chłopcem.

Za co? Co zrobił Nocny Śpiewak, że potraktowano go w taki sposób? To prawda, że do jego sposobu prowadzę-

nią się można było mieć liczne zastrzeżenia. Nie był jednak kłamcą ani złodziejem. Wręcz przeciwnie, jego hojność szeroko znano. Był pogodnym kpiarzem i łagodnym szydercą. Wielbicielem kobiet (zwłaszcza cudzych), amatorem mocnych win i nadnaturalnie pracowitym magiem Czy któraś z tych cech mogła sprowadzić na niego aż takie kłopoty? Zdawało się nam to niewiarygodne. A jednak…

– Tak po prostu – mówił Gryf z goryczą. – Wzięli go jak swoją własność. Nigdy bym nie pomyślał. Bez wyraźnego oskarżenia, bez osądzenia, bez ostrzeżenia. Łatwiej niż nakryć świerszcza ręką. Jeśli to jest zgodne z prawem, to ja jestem tancerka.

– Prawo niby jest równe dla wszystkich, ale nie licz na to, że uszanują cię, jeśli jesteś bękartem – mruknął Winograd. Spojrzeli na siebie z Gryfem. Obaj wychowywali się u obcych i znali cienie życia na czyjejś łasce.

– Powiem ci jeszcze, że nie potraktowaliby tak Mówcy, Obserwatora ani Przewodnika Snów. Zastanów się, co zrobiłby w takim położeniu Iskra. Albo Wędrowiec. Oni po prostu boją się Nocnego Śpiewaka.

– Nadal jednak nie wiemy, co zrobił Śpiewak. Nie wierzę, by kogoś zamordował albo ograbił. Musi chodzić o co innego – wtrącił Koniec.

– A Kamyk, jak zwykle, siedzi i myśli. „Kamyk?”

Wyprostowałem się, porzucając niewesołe rozmyślania.

„Siedzicie tylko i mielecie ozorami bez pożytku. Koniec i Winograd, odszukajcie Kowala. Ja pójdę do Wiatru Na Szczycie. Trzeba dowiedzieć się, dokąd zabrali Nocnego Śpiewaka i co mu grozi. Gryf niech zawiadomi resztę. Za godzinę zbierzemy się tutaj.”

Popatrzyli na mnie wzrokiem zaskoczonym, lecz nie pozbawionym pewnej dozy szacunku. Rozeszliśmy się, każdy do swoich zadań.


***

Nie przyszedłem jednak na umówione spotkanie. Zbyt wiele czasu zabrało Wiatrowi Na Szczycie uzyskanie informacji o Nocnym Śpiewaku oraz zgody, byśmy mogli go obaj zobaczyć.

„Nie wierzę. Handel narkotykami? Bzdury!” – Wiatr Na Szczycie był wściekły. Gnał jak huragan przez galerie i przejścia Zamku. Ledwo za nim nadążałem.

„W handel mogę uwierzyć. W narkotyki nie bardzo” -wypisałem w powietrzu. – „Chociaż kto to wie… Nocny Śpiewak jest skryty, jeśli chodzi o pewne sprawy. Może w coś się wplątał…? Miał różne kontakty na zewnątrz.”

„Co to jest Smoczy Ogon?” – spytał Wiatr Na Szczycie.

„Korzeń. Dość rzadki.”

„Czy to zielsko podpada pod cesarski edykt?”

„Jako używka? Z tego się robi głównie leki!”

„Coś mi klarował ten bałwan… Smoczy Ogon… podstawa do wyrobu środków uzależniających…”

„Nocny Śpiewak sprzedawał Smoczy Ogon?… To przecież nie rośnie tak sobie, pod każdym płotem!”

Wiatr Na Szczycie wzruszył ramionami.

„Lepiej go znasz niż ja. Pewnie nauczył się wytwarzać gotowy preparat. Synteza i tak dalej. Narkotyki to pretekst, skoro twierdzisz, że ten chwast służy przede wszystkim jako lekarstwo. Cała «góra» szaleje. Krąg ma wyłączność na takie rzeczy. A tego podobno szło w świat dziesiątki szekali. «Błękitnym» umknęły straszliwe pieniądze.”

No, tak. Nocny Śpiewak wpadł w bagno po szyję. Na miłosierdzie Losu, co mu przyszło do głowy, by robić takie rzeczy?

Dotarliśmy z Hajgiem na miejsce. Pod wejście do ponurego budynku, przytulonego do muru Iskier. Tutaj karano oporną służbę, przetrzymywano w areszcie niedbałych wartowników lub posługaczy o lepkich palcach. Wiatr Na Szczycie nigdy nie słyszał, by więziono w takim miejscu maga. Mój towarzysz wcisnął zarządcy więzienia jakiś świstek i zostaliśmy wpuszczeni do środka.

Cela, w której umieszczono Nocnego Śpiewaka, przeraziła mnie. Ściany z surowej cegły, kamienne płyty na podłodze, jedyne okno pozbawione szyb, za to z gęsto ustawionymi prętami. Żadnych sprzętów, jedynie parę mat rzuconych na zimny kamień, a na nich skulony żałośnie więzień. Tunikę miał porwaną na ramionach, włosy zmierzwione i pozlepiane w kosmyki. Wyglądał jak ktoś, kto śni sen pełen najgorszych koszmarów.

Nie ocknął się pod moim dotykiem. Dygocąc, zwinął się w jeszcze ciaśniejszy kłębek, jak płód. Wiatr Na Szczycie ukląkł przy nim z drugiej strony.

„Nadal nieprzytomny? Tyle czasu? Co oni mu dali?”

Mistrz Iluzji delikatnie spróbował ułożyć Nocnego Śpiewaka w wygodniejszej pozycji. Cofnął ręce, jak oparzony. Chłopak zaczął rzucać się, niczym w ataku konwulsji. Tłukł dokoła rękami, jakby bronił się przed sforą niewidzialnych bestii. Po chwili znów znieruchomiał. Tym razem leżąc sztywno na wznak, z dłońmi o rozpostartych palcach, przylegającymi płasko do posadzki. Jakby chciał trzymać się kamienia. Twarz miał wykrzywioną, powieki mocno zaciśnięte.

Wiatr Na Szczycie zerwał się na równe nogi. Z furią doskoczył do stojącego wciąż w drzwiach zarządcy, chwycił go za koszulę na piersiach i zaczai tłuc nim o ścianę. Przerażony człowiek usiłował odepchnąć rozwścieczonego maga. Wargi mu drżały. Coś mówił, czemuś przytakiwał, czemuś zaprzeczał, wciąż z wypisaną na twarzy paniką. Wiatr Na Szczycie puścił go wreszcie.

„Chodź, Kamyk. Czas wracać.”

Z żalem opuściłem Nocnego Śpiewaka. Płacz dławił w gardle. Kara nie była na miarę winy. Co zrobiła z nim Straż, że w jednej chwili z kandydata do błękitu stał się żałosnym strzępem człowieka?

Wiatr Na Szczycie objął mnie ramieniem. Nie odsunąłem się. Było mi wszystko jedno.

„Postraszyłem trochę tego szczura. Będzie dbał o chłopaka. Łóżko, koce i tak dalej. Spytałem, czy ktoś go bił.”

„Tak to wyglądało.”

„Nikt go nie skrzywdził bardziej niż na początku. Ale ma pozostać w takim stanie aż do odwołania. Taka jest kara wyznaczona przez sąd Kręgu. Jeden z medyków Stworzycieli będzie przychodził tutaj, by znowu mu to świństwo podać.”

Zakryłem twarz rękami w geście rozpaczy.

„Dlaczego? Jak długo? To przecież potworne! On cierpi!”

Wiatr Na Szczycie oderwał mi ręce od twarzy. Spojrzał w oczy. Wzrok miał ponury.

„Dlaczego? Dobre pytanie.” – Odczytywałem tworzone przez niego znaki. – „Dlatego, że Nocny Śpiewak już teraz, jako durny szczeniak, jest lepszy od wielu z nich. Zazdroszczą mu i boją się, co będzie, gdy osiągnie szczyt możliwości. Słyszę, co mówi się po kątach. Ten dzieciak to drugi Buron, a do tego za nic ma wszelkie rygory. Ktoś uznał, że lepiej będzie mieć posłuszne narzędzie niż niebezpiecznego konkurenta. Złamią go, Kamyk. Po dziesięciu czy piętnastu dniach takiego rozdrabniania mózgu zgodzi się na wszelkie warunki. Zrobi wszystko, by nie wrócić do celi.”


***

Ponowne spotkanie z Końcem i Winogradem wzbogaciło moją wiedzę o inne elementy. Chłopcy dowiedzieli się od Kowala, że narkotyk, który podano Nocnemu Śpiewakowi, to substancja przygotowana według hajgońskiej receptury, a wykonawcą wyroku nie jest kto inny, tylko sympatyczny Grzywa.

Wiatr Na Szczycie w desperacji złapał się za włosy.

„Krew Bohaterów? Dali mu Krew Bohaterów? Chłopak tego nie wytrzyma!”

Chcieliśmy wiedzieć więcej. Wiatr Na Szczycie opisywał rzeczy bardzo niewesołe.

„Krwi Bohaterów próbowałem kilka razy. W czasie przejścia… Kiedy stajesz się mężczyzną. Potem przed potyczkami. Starczy parę kropli, by czuć się jak bóg. Smakowałem wiatr, słyszałem z dwudziestu kroków oddech nornika pod kamieniem, byłem szybki jak jeleń. Zwą to Krwią Bohaterów, bo wprawia w euforię i można walczyć mimo wielu ran. Ale wiem, co się dzieje, gdy zwiększyć dozę parokrotnie. Nadwrażliwość staje się tak wielka, że zdaje się, jakby cały świat wdeptywał człowieka w ziemię. Każde dotknięcie to trzęsienie ziemi, oddech: huragan. Światło wypala oczy, chłód zamraża, ciepło spala… Nocny Śpiewak nie będzie mógł poruszać się, spać ani jeść.

Oczywiście będą go karmić na siłę, ale to dla niego tylko dodatkowa tortura.”

Spojrzeliśmy na siebie, zdjęci przerażeniem.

„On z tego nie wyjdzie o zdrowych zmysłach” – przekazał Koniec.


***

Wiatr Na Szczycie wracał do siebie z uczuciem, jakby otrzymał policzek. Wciąż jeszcze miał świeżo w pamięci chłodne spojrzenie swego ulubieńca. Uprzejme skłonienie głowy i:

„Czy mógłbyś nas teraz opuścić, Mistrzu Iluzji? Chcielibyśmy porozmawiać we własnym gronie.”

Matko Świata! A on po prostu wstał i wyszedł, jak odprawiony sługa, ku własnemu, bezbrzeżnemu zdumieniu. Dlaczego poddał się woli tego dzieciaka, który dopiero co wylazł z pieluch? Upokorzenie paliło jak ogień. Wrócić i palnąć niewdzięcznego gówniarza w ucho? Siedemnaście lat ma zaledwie…

Wiatr Na Szczycie zastanowił się, dając dojść do głosu rozsądkowi. A co on sam porabiał, mając tyle lat, co Kamyk w tej chwili? Ogarnęło go zdumienie, gdy oddał się wspomnieniom. Siedemnasty rok życia: od dwóch lat niebieskie pasy na policzkach, kosmyki włosów ucięte zabitym wrogom, zwisające z belki pod stropem – po jednym za każdy rok życia. Niemowlę na jego rozpostarych dłoniach i zdziwienie, jak bardzo pierworodny jest lekki.

Gdzie umknęło całe to życie? Nie ma już żony, ani syna. Nie ma Gór Zwierciadlanych, krwawych bitew międzyklanowych, wilczych stad, wieczorów przy ogniskach. Jest tylko ten obcy, płaski kraj, gdzie nikt nigdy nie widział śniegu. I niespełnione marzenia.

„Łatwo ci było przykroić się do tutejszej formy” – skarcił sam siebie. – „Kamyk to już mężczyzna. Zapamiętaj.” Wieczorem posłał po kobietę. Nie z wymagającej zaspokojenia potrzeby, lecz po to, by nie być sam. Odpędzić smutne myśli o młodym Stworzycielu. Porozmawiać o błahych sprawach, pośmiać się, słuchając opinii o niektórych sąsiadach. Róża – jego ulubiony „kwiatek” – słynęła z ciętego języka.

Jednak, ku jego zaskoczeniu, w drzwiach nie pojawiły się posągowe kształty Róży, lecz szczupła figurka niedużej dziewczynki. Niewątpliwie także była „kwiatkiem”. Świadczyły o tym misternie zaplecione włosy, srebrne ozdoby, półprzeźroczysty stanik i siatkowe wstawki w barwnej spódnicy odsłaniające uda.

– A to co za pisklę? – spytał zdziwiony mag. – Nie zamawiałem ciebie, ptaszyno.

„Kwiatek” spuścił skromnie oczy i ukłonił się, odginając wytwornie dłonie na zewnątrz.

– Róża nie mogła przyjść, Mistrzu Iluzji. Prosiła, żebym ją zastąpiła, bo nie przesłałeś innych poleceń.

Wiatr Na Szczycie z zakłopotaniem mierzył wzrokiem dziewczynę.

– Ja nie sypiam z dziećmi – rzekł ze wzburzeniem. -Ileż ty masz lat, kwiatku?

– Dwadzieścia – odpowiedziała, prostując się i nieznacznie wypinając piersi.

– Ej! Nie kłam, kwiatku!

– Osiemnaście – poprawiła. – Mistrzu Iluzji, nie odsyłaj mnie od razu – dodała prosząco. – Ogrodniczka będzie się złościć.

Wiatr Na Szczycie prychnął z niezadowoleniem, po czym spytał:

– Umiesz robić masaż?

– Umiem, Mistrzu.

Hajg ściągnął tunikę i rzucił się na łoże.

– Zacznij od karku – burknął.

Dziewczyna uklękła obok i zaczęła umiejętnie rozcierać napięte mięśnie. Gdyby mag otworzył wtedy oczy, zobaczyłby figlarny uśmiech na jej twarzy. Przypomniała sobie, co mówiła Róża: „Nie, dziewczyno, nie jest stary. Trzydzieści siedem lat i ani jednego siwego włosa. Brzuch ma jak dębową deskę. Daj nam, Losie, więcej takich klientów. I nie słuchaj plotek rozpuszczanych przez «zabaweczki». To prawdziwy mężczyzna. Ze wszystkimi zaletami i wadami.”

Masując plecy Wiatru Na Szczycie, zaczęła nucić:


Gdzie rogacz biegnie, a wilk za nim bieży w ślad…

aoa-ehej…

Gdzie do gwiazd blisko, jak nigdzie indziej…

aoa-ehej…

Tam twoje ramiona są domem mym…

aoa-ehej…

A moje.dato darem twym…

aoa-ehej…

Swobodniejsi od ptaka w błękicie,

I szybsi od strzały,

Wolni jak wiatr na szczycie,

Darujmy sobie siebie…

aoa-aoa-ehej!


– Skąd to znasz, spryciaro? – mruknął mag, nie otwierając oczu.

– Nauczyłeś Różę, a ona mnie.

Wiatr Na Szczycie obrócił się na wznak. Podłożył ramiona pod głowę.

– Umiesz coś jeszcze, prócz masowania pleców i śpiewania, kwiatku? – spytał.

– Mam rozliczne talenty – odpowiedziała, pochylając się i całując go w usta. – Mogę zacząć od tego, że zdejmę’ ci buty.

Dużo później, gdy leżeli obok siebie, a dziewczyna leniwie wodziła palcem po wypukłościach muskułów Hajga, powiedziała cicho:

– Mistrzu Iluzji, czy mogę o coś spytać?

– Mhm…

– Mamy w Ogródku stałych gości… Niektórych lubimy. Jest pewien chłopiec… Dowiedziałyśmy się, że coś mu się stało. Ma jakieś przykrości. Służba mówi, że go widziałeś.

Wiatr Na Szczycie oprzytomniał w jednej chwili. A to mała, podstępna żmija!

– To przestępca. Wytwarzał narkotyki. Złamał za jednym zamachem prawo cesarskie i zakazy Kręgu. Dorabiał się na ludzkiej krzywdzie. Otrzymał zasłużoną karę, łajdak – odparł mag oschle.

– Nieprawda! – krzyknęła dziewczyna z gniewem. -

;On nie jest taki! Jest dobry… życzliwy… – Zacisnęła usta, •zdając sobie sprawę, że powiedziała za dużo.

Wiatr Na Szczycie przypomniał sobie, co kiedyś w winiarni opowiadał Kowal.

– Jest miły, spaceruje z tobą po ogrodach i potrafi opowiadać piękne kłamstwa. Sprawia, że czujesz się jak dama. Czy nie tak?

Dziewczyna zaczęła ubierać się.

– Często mamy niewiele więcej, prócz kłamstw – odpowiedziała. – Trzeba w nie wierzyć, bo inaczej nie będzie i już nic.

Mag westchnął. Dobry nastrój prysł. Znów nachalnie pchał się przed oczy obraz sponiewieranego Nocnego Śpiewaka.

– Jak ci na imię? – zapytał.

– Srebrzanka.

– To od farby?

– Nie – uśmiechnęła się blado. – Od takiego małego kwiatka.

– A, tak. My nazywamy go skalną gwiazdką. Srebrzanka zaczęła sznurować sandałki.

– Jak trafiłaś do Ogródka? – pytał dalej mag, bez szczególnego zaciekawienia. – Należysz do cechu?

– Nie. Wzięli mnie z ulicy. Zabawne, bo nikt nie pytał, co potrafię – zaśmiała się z przymusem. – Zmierzyli mi głowę i ręce, a potem musiałam odgadywać, co jest schowane pod odwróconymi kubkami. Nawet nie wiem, czy dobrze odgadłam. Ale chyba byli zadowoleni, bo zostałam.

– Dobrze ci tutaj?

– Lepiej niż tam. Dobrze tu karmią. Mam ładne łóżko i nie pracuję tak ciężko. Rzadko trafiają się pijani. Czasem ktoś porozmawia, jak ty. No i jest tu Nocny Śpiewak – dodała.

– On nie ożeni się z tobą, dziewczyno – rzekł Wiatr Na Szczycie ze smutkiem.

– Dlatego, że jestem dziwką? – rzekła urągliwie. – To niewiele dla niego znaczy. A ja nie mam zamiaru wypuścić go z rąk. I to nie dlatego, że chcę się wyrwać z Ogródka, a dlatego, że kocham tego głupiego sierściucha.

Wiatr Na Szczycie oniemiał na chwilę. Zabawne stworzonko z twarzyczką wymalowaną jak lalka, na jego oczach stało się gniewną, stanowczą, dojrzałą kobietą.

– Zabrali chłopca do więzienia pod mur. Nie dostaniesz się do niego – powiedział.

– Są sposoby – rzekła sucho, wygładzając fałdy spódniczki. – Strażnicy to też mężczyźni.

– Masz zamiar spać ze wszystkimi, którzy pomogą ci dotrzeć do Śpiewaka?

– Dlaczego nie? On jest tego wart.

– Idź już, dziewczyno – machnął ręką Wiatr Na Szczycie. – Jeśli uda ci się go zobaczyć, pamiętaj: nie dotykaj go pod żadnym pozorem i zachowuj się bardzo cicho. Nie dodawaj mu cierpienia. Zresztą, pewnie i tak by cię nie rozpoznał.

Dziewczyna zniknęła za drzwiami, pozostawiając maga z zamętem w głowie. W czyich oczach widział ostatnio tyle siły i wiary w cud? Chyba tylko w szarych oczach Śnieżynki. Przed laty, gdy zaciskał zęby na drewnianym klocku, a znachor zszywał mu rozpłatany brzuch. Nie ma już tej okropnej blizny. Nie ma też żony, która śpi na wieczność wraz z ich dzieckiem pod stosem kamieni na połoninie w dalekich górach.

Srebrzanka. Skalna Gwiazdka. Roślinka, której starczy szczelina w kamieniu, szczypta ziemi, kropla wody, a przeżyje, rozkwitnie i wyda nasiona. Dobre imię dla samotnej dziewczyny.

„Wzięli mnie z ulicy. Zmierzyli głowę i ręce.” Za jakiś czas ciemnowłosy „kwiatek” o oczach w kształcie wierzbowych liści otrzyma osłodzoną wodę zamiast środka przeciw ciąży. A w dziewięć miesięcy później zaufana rodzina gdzieś na wybrzeżu być może dostanie na wychowanie małego chłopczyka. Będą o niego dbać, może nawet kochać, ale mały kandydat do błękitnej szarfy nigdy nie dowie się, kim byli jego prawdziwi rodzice.


***

Tymczasem na galerii „połówek” trwało ożywienie. Dwudziestu sześciu chłopców tłoczyło się w komnacie

Promienia. Jednak nikt, kto chciałby podsłuchiwać pod drzwiami, nie wyłowiłby niczego istotnego, poza pojedynczymi słowami i zdaniami. Główny nurt rozmów toczył się na poziomie mentalnym oraz przy pomocy tworzonych w przestrzeni obrazów.

„Ten Zamek jest jak przykryta gałęziami pułapka na wilki. Najlepszy dowód, co zrobiono ze Śpiewakiem. To może czekać każdego z nas, jeśli będziemy niepokorni. Jeszcze niedawno szczytem moich marzeń było zostać «błękitnym» magiem. Teraz straciłem na to ochotę. Ocknijmy się. Każdy z nas jest magiem od urodzenia, a «błękitni» będziemy niezależnie od tego, jakim kolorem dopełnią nam znaki.”

Wielu chłopców miało niepewne miny, odczytując moje przesłanie. Lecz Gryf poparł mnie.

– Rzeczywiście, szarfa! Równie dobrze mogę ją sobie założyć na szyję i będę miał smycz. Przez całe życie słyszałem, że powinienem być wdzięczny Kręgowi za każdy kawałek chleba. Mam dość! Wolę głodować.

„Nie jestem pewien, czy ktokolwiek z nas ma w tym wolny wybór” – przekazał rozsądnie Koniec. – „Mam wrażenie, że w tym kraju mag albo nosi szarfę, albo służy dokarmianiu mrówek. Nie znam miejsca, gdzie Krąg nie miałby wpływów.”

„Ja znam. Smoczy Archipelag.”

„Nie chciałbym wybierać między Radą Kręgu a głodnym smokiem” – przekazał Mówca Piaskowiec.

„Różnica jest taka, że smok cię uśmierci od razu, a nie będzie dręczył i upadlał.”

– A ja wolę smoki – powiedział cicho Myszka. – Chciałbym z Kamykiem popłynąć na Jaszczura. Tam jest ładnie.

– I są wielkie pająki.

– Można się przyzwyczaić – odparł Myszka poważnie. – Uwolnijmy Nocnego Śpiewaka i uciekajmy na wyspy. Starzy boją się smoków.

„Ta Mysz niegłupio gada. Tylko jak to zrobić?” – To był Stalowy, Stworzyciel.

Stanąłem na środku.

„Skoro Grzywa przygotowuje Krew Bohaterów, to na pewno ma też antidotum. Wiem, gdzie chowa takie rzeczy, i wiem, gdzie trzyma klucz. Dla Wędrowca wyciągnięcie Śpiewaka z celi to chwila, ale lepiej, żeby on to dobrze zniósł. Druga rzecz, to znalezienie odpowiedniego statku i zapewnienie przychylności kapitana. To oznacza pieniądze. Trzecie – musimy zastanowić się, jak to wszystko zrobić. Najważniejsze jednak jest to: kto chce uczestniczyć w przedsięwzięciu? Uprzedzam, że nie będzie powrotu do Lengorchii przez całe lata. Być może nigdy. Możemy też znaleźć się w podobnym położeniu jak Śpiewak. Albo stracić życie. Kto się boi, niech wyjdzie stąd teraz. Proszę tylko o milczenie. Jeśli Los się uśmiechnie, nie będzie nas tutaj w ciągu trzech dni. Mnie, Śpiewaka i tych, którzy się zdecydują.”

Chłopcy wstawali pojedynczo i parami. Mijając mnie spuszczali wzrok. Przerzedziło się. Jak się spodziewałem, odeszli ci, którzy mieli rodziny. Lub zwyczajnie bali się. Policzyłem wzrokiem tych, którzy zostali. Oczywiście Winograd i Koniec. Myszka – bledziutki, ale wierny do ostatka. Obserwator Gryf – niewdzięczny wychowanek Kręgu. Wężownik – zmiennik Myszki w wyprawach do południowej wieży. Stalowy i Diament Wiatromistrz. Ale obok Gryfa stał ktoś jeszcze.

„Promień…?”

Wzruszył ramionami, nadąsany, a potem powiedział coś i zaczął się śmiać. Inni razem z nim.

„Do cholery, przecież ja tu mieszkam!” – przetłumaczył Koniec.


***

Mimo wszystko Promień dołączył do nas. Co dawało okrągłą liczbę dziesięciu, licząc Nocnego Śpiewaka. I bardzo wzmacniało nasze siły, gdybyśmy musieli się bronić.

– Nikt mnie nawet nie zapytał, czy chcę się żenić z tą smarkatą! – prychnął Iskra ze złością, wyjaśniając swą decyzję. – Prawie dałem gardło za rękę dziewięcioletniej gówniary. I to nawet nie bardzo ładnej. Dość tego! Nie będą mnie ustawiać, tak jak chcą!

– Na wyspach nie ma pałaców – ostrzegł Gryf. – Jesz to, co złowisz, a ubierasz się w to, co sobie uszyjesz.

– Bardzo dobrze strzelam z łuku – odparł Promień z godnością.

Rozmawiali tak, schodząc traktem od bramy ku miejskim nabrzeżom. Na ramionach nieśli wędki. Towarzyszył im Winograd.

Tego ranka Promień wyciągnął ze skrzyni pękaty woreczek i wysypał na stół stos złotych monet.

– W końcu jestem księciem, no nie? – powiedział, widząc oszołomione miny kolegów.

Teraz kilka z tych złotych talentów miał przy sobie, ukryte w szarfie. Chłopcy usiedli rządkiem na drewnianym pomoście, machając bosymi stopami nad zielonkawą wodą. Zarzucili wędki, lecz ich oczy penetrowały keje, gdzie przycumowane były statki handlowe i nieliczne okręty strażnicze. Półgłosem wymieniali uwagi.

– Ten? Za duży.

– Tamten na prawo?

– To mała galeota. W górę rzeki na żaglu, w dół na wiosłach.

– Sprawdzi się na morzu?

– Czemu nie?

Gryf poderwał wędkę. Na końcu strunki trzepotał mały krasnogonek.

– To niech Promień idzie pogadać z kapitanem.

– Dlaczego ja? – burknął Iskra.

– Bo masz najlepsze buty. Spływaj, mały łakomczuchu, i przyprowadź ojca – powiedział Gryf, odczepiając rybkę z haczyka i wrzucając ją na powrót do wody.

Promień przewrócił oczami z irytacją.

– Co mają do rzeczy buty?!

– Dużo. Mówię ci, jako człowiek doświadczony. Możesz mieć na górze sam aksamit i złote hafty, a jak masz zniszczone buty, to nikt nie będzie chciał z tobą gadać – rzekł kategorycznym tonem młody Obserwator.


***

Gdy dwóch skromnie ubranych chłopców stanęło przed jednym z pracujących przy trapie żeglarzy, ten z początku nie zwrócił na nich większej uwagi.

– Szukamy szypra – odezwał się niższy chłopak, z długimi włosami związanymi na karku.

Żeglarz spojrzał odruchowo na jego buty, bardzo porządne, z cienkiej cielęcej skóry. Dopiero potem dostrzegł błękitną szarfę.

– To ja – powiedział. – W czym rzecz?

– Kłamie – rzekł spokojnie wyższy chłopiec. Żeglarz poczuł się nieswojo, ten dzieciak również nosił szarfę maga.

– Łże. To bosman – wzrok chłopaka podążył w stronę nadbudówki na pokładzie. – Szyper jest tam. Siedzi nad księgą handlową i próbuje dojść, gdzie podziały się dwie bele bawełny. I pewnie dojdzie – dodał złośliwie, przenosząc wzrok z powrotem na bosmana.

Obaj chłopcy weszli na pokład, odprowadzani ponurym spojrzeniem mężczyzny przy trapie.

Kapitan był uprzejmy, lecz z miejsca odmówił wszelkich usług, tłumacząc się pracami remontowymi i pilnymi interesami w głębi lądu. W odpowiedzi Promień położył na rejestrze złotą monetę. Szyper wziął ją do ręki i obejrzał, nachylając powierzchnię ukośnie do światła.

– Złoto Stworzycieli? – spytał z lekką kpiną.

– Cesarskie – odrzekł Iskra i dorzucił drugą monetę.

– Sporo dostajesz na słodycze, syneczku – powiedział kapitan.

Złoto zrobiło się ciepłe, potem gorące. Szyper upuścił je z okrzykiem bólu. Złote płytki upadły na stół, a spod nich zaczęły unosić się delikatne smużki dymu z przypalonego drewna.

– Możesz nazywać mnie Iskrą – powiedział Promień łaskawie. – Tak, jak mówiłem na początku. Dziesięciu ludzi, sześćset talentów w złocie i żadnych pytań. Czy dojdziemy do porozumienia?

– Dojdziemy – mruknął kapitan, patrząc na przypalony blat.

– W ciągu dwóch dni otrzymasz wiadomość od Mówcy, który wyznaczy miejsce spotkania. Tak?

– Tak… Iskro.

– Dziękuję, że jesteś chętny do współpracy, kapitanie. Oskanowałeś go? – Promień zwrócił się z pytaniem do Gryfa.

– Oczywiście. Kilka razy – powiedział Gryf, wpatrując się w kapitana przenikliwie.

– W takim razie… Do zobaczenia. Chłopcy wyszli, zostawiając kapitana w stanie pomieszania i irytacji.

– Mistrzostwo – rzekł Gryf półgłosem, gdy zeszli z pokładu i oddalili się trochę. – Co to znaczy „oskanować”?

– Nie mam pojęcia – odpowiedział Promień, wzruszając nieznacznie ramieniem. – Wymyśliłem to. Dobrze brzmi, no nie?


***

Tymczasem my, cała reszta, głowiliśmy się, jak zdjąć Grzywie z szyi klucz do szafy z jego tajemniczymi miksturami.

„Zaczaić się i dać mu po głowie” – zaproponował Stalowy bez przekonania.

„Oszalałeś?!” – zgorszył się Koniec. – „Walniesz go za słabo, a posieka nas na miejscu. Za mocno… poślesz człowieka za Bramę i będziesz mordercą!”

„Czy on nigdy nie zdejmuje go z szyi?”

„Pewnie w kąpieli albo w intymnej sytuacji.”

„To niegłupie.”

– Przepraszam…! Bardzo przepraszam, ale ja na nic się nie zgodzę! – zawołał rozpaczliwie Myszka. – Nieważne, co o mnie mówią!

Mimo powagi sytuacji, wszyscy obecni ryknęli niepohamowanym śmiechem, a biedny Myszka zmieszał się straszliwie.

Uczepiliśmy się jednak tej „intymnej sytuacji” jak tonący wiosła. Wężownik, który bywał od czasu do czasu w Ogródku, został wysłany tam z delikatną misją pozyskania dla naszej sprawy choć jednej przyjaznej dziewczyny. Byliśmy pełni nadziei. Ostatecznie Nocny Śpiewak był stałym klientem Ogródka. „Kwiatki” go lubiły za dowcip i hojną rękę. Jakoż Wężownik wrócił niebawem, zarumieniony i w dobrym nastroju. Los nam sprzyjał. Nocny Śpiewak miał bliską przyjaciółkę w Ogródku, a inne dziewczęta obiecały pomoc. Choć… nie za darmo.

„Grzywa posyła po którąś z dziewcząt co drugi, lub co trzeci wieczór. Nie ma ulubionej, więc trzeba będzie wtajemniczyć wszystkie. Róża – ona tam stoi na czele, postara się podesłać mu jakąś bardzo… energiczną. Jak Stworzyciel się zmęczy i zaśnie, dziewczyna wyrzuci klucz przez okno. Tam będzie już czekał ktoś od nas. Będziemy mieli parę godzin na wszystko” – przekazywał mi Koniec. – „Na Nocnego Śpiewaka, na przeniesienie do umówionego miejsca wszystkich książek z wieży, na oczekiwanie statku i na podrzucenie klucza z powrotem.”

„Ile chcą dziewczyny? Oszczędności całego życia wystarczą?”

Koniec odkaszlnął w kułak, próbując ukryć uśmiech, rozciągający mu usta od ucha do ucha.

„Chcą… ciebie. Tym razem trzeźwego. Zapłata z góry.”

Przerażony, zerwałem się na równe nogi.

„Co takiego?!”

Dopiero teraz zrozumiałem głupie uśmieszki kolegów i ukradkowe odwracanie twarzy. No nie, miałem być zapłatą za usługę?

„Dlaczego nie ty, Stalowy, albo Winograd??!”

„Daj spokój, świetny układ. Tylko pozazdrościć” – tłumaczył Koniec, dusząc się ze śmiechu.

„Dlaczego ja?! Wężownik je podpuścił?”

„Dlaczego ty? Bo jesteś przystojny. Nie jesteś gruby jak ja, masz więcej lat niż Myszka i nie masz takiej wrednej gęby jak Winograd.”

„Nie zgadzam się! Nie zgadzam! Nie jestem rzeczą!” – w desperacji darłem się za włosy, niemal płacząc ze złości. Jak można było zrobić mi coś takiego? Chłopcom z wolna rzedły miny. Chyba zaczęli dostrzegać drugą stronę tej „zabawnej” sytuacji. Rzuciłem się na łóżko i przykryłem twarz podgłówkiem.

„Kamyk? To ja, Stalowy” – przekaz podszyty był uczuciem zażenowania. – „Wężownik naprawdę pytał dziewczęta, czy nie wolałyby kogoś innego. Ale one uparły się na ciebie. Nie wiem, dlaczego.” Wycofał się. Długo tak leżałem, otoczony ciszą i ciemnością. Przetrawiałem poczucie krzywdy i wstyd. Potem zacząłem myśleć, jak wygląda to ze strony moich przyjaciół. Przejąłem dowództwo naszej niewielkiej grupy. Szanowali mnie. To ja podejmowałem ostateczne decyzje. Wydawałem rozporządzenia. Ode mnie oczekiwano odpowiedzialności i odwagi. Tymczasem okazało się, że nie potrafię sprostać pierwszemu wyzwaniu. Najłatwiejszemu ze wszystkich. Jaki ze mnie przywódca? Jaki mężczyzna wreszcie?

Wyjrzałem na świat spod podgłówka, mrużąc oczy od ostrego światła. O dziwo, wszyscy jeszcze byli. Patrzyli na mnie z oczekiwaniem. Zmieszałem się nieco.

„Stalowy, masz coś od bólu głowy? Niech to wszystko zaraza. Robię to tylko dla Śpiewaka. Może doceni. Chyba mam jeszcze jakąś świeżą tunikę.”

Na twarze wokoło wypłynął jednakowy wyraz ulgi.


***

Przekradałem się do Ogródka niczym złodziej. Byle mnie tylko nikt nie dostrzegł. Co też by powiedział Płowy, gdyby zobaczył mnie w tej sytuacji? Południe jeszcze nie nadeszło, więc prawie wszystkie „kwiatki” miały wolne. Wsunąłem się do środka, trzymając się ściany niczym cień. Oczekiwała mnie Róża. Z tajemniczym a filuternym uśmieszkiem na pięknej twarzy. Wzięła mnie za rękę i poprowadziła w głąb, między barwne kotary z lśniącego jedwabiu, ozdoby z paciorków i posrebrzanych cekinów. Między miękkie poduszki. W zapach perfum, aurę rozbuchanej kobiecości. Do małego królestwa rozpusty. Była tam komnata sprawiająca wrażenie aksamitnej groty. Tyle tam było obić na ścianach, puchatych sof, poduszek na podłodze, frędzelków i koronkowych serwetek. Parę lamp dawało przyjemne, rozproszone światło. Oczekiwało mnie co najmniej trzydzieści dziewcząt! Gdyby nie dłoń Róży, trzymająca mój nadgarstek jak obręcz kajdan, chyba bym uciekł. „Kwiatki” były jeszcze w strojach niezawodowych, czyli odziane w lekkie tuniki, skromnie zakrywające biusty oraz kolana. Koszulki z cienkiego płótna i sukienki aż do kostek. Jeszcze nieco zaspane, jeszcze zaróżowione od snu. Z włosami rozpuszczonymi lub splecionymi w zwyczajne warkocze. Bez farby na powiekach i policzkach wyglądały młodziej, niewinnie i wzruszająco. Róża posadziła mnie na sofie, nieszczęśliwego pod ostrzałem tylu spojrzeń. Głowę miałem pełną myśli, które w tej chwili wydają mi się warte śmiechu do łez. Mianowicie: która pierwsza, czy odbędzie się to w jakimś dyskretniejszym miejscu, czy dadzą mi odetchnąć chociaż po pierwszej piątce i czy wytrzymam wszystkie trzydzieści. To była jedna z najgorszych chwil w moim życiu. Zapewne umarłbym ze wstydu, gdybym wtedy wiedział, co mówiły między sobą dziewczęta. Na szczęście opowiedziano mi o tym dopiero później.

– Różo, dlaczego on się tak boi? Coś ty mu zrobiła?

– Jest strasznie blady. Przynieście wody.

– Czy nikt go nie uprzedził, co ma tutaj robić? Jak to: nie? Różo, jesteś podła! Biedak, zaraz umrze ze strachu.

– Jest słodki. Uwielbiam tych jeszcze niewinnych.

– Nie taki on niewinny, dziewczyno.

– Która umie dobrze pisać? Oświećcie go, czego chcemy.

Dostałem kubek zimnej wody i kartkę ze słowami: Chcemy zobaczyć smoki. Doznałem niebotycznej ulgi, aż zakręciło mi się w głowie. Łyknąłem wody. Smoki. Tylko tyle? Matko Świata, dobry Losie i wszyscy inni, dzięki za to. „Kwiatki” pragnęły po prostu iluzji. Oderwania się od ciasnego światka, wyznaczonego przez ściany domu uciech. Ucieczki gdzieś, gdzie na chwilę zapomną, że są tylko zabawkami dla pożądliwych mężczyzn. Zanim jeszcze zacząłem pokaz, do komnaty wsunęli się nieśmiało czterej chłopcy, smukli i wielkoocy jak sarny. Udałem, że ich nie widzę.

Nie miałem najmniejszego zamiaru zbyć dziewcząt byle czym. I to nie tylko ze względu na Nocnego Śpiewaka. Zdobyłem się na wielkoduszność. To były miraże tkane równie starannie, jak te dla „połówek”. Dałem „kwiatkom” co tylko miałem najlepszego. Gorące plaże Jaszczura, ogromne muszle o różowych wnętrzach, które dziewczęta zbierały w ciepłej wodzie płycizn. Rozkoszne, puchate smoczątka, przymilne jak koty. Smukłe olbrzymy o szkarłatnych oczach, pozwalające wdrapywać się na swe grzbiety. Wydobywające z siebie głębokie ryki niczym głosy wielkich rogów. Pokazałem miasto, ale nie leżące w ruinie, lecz piękne jak przed wiekami. Pełne rzeźb i wspaniałych fresków. Barwne ptaki zlatywały z drzew, by siadać dziewczynom na rękach. Dziobały podawane im owoce, skubały lekko podsuwane palce. W końcu nadszedł wczesny zachód słońca na oceanie, tkający lśniący pas na powierzchni fal i ubierający niebo w złocistości i róże. Nieważne, że nie wszystko zgadzało się z rzeczywistością. Dziewczyny były szczęśliwe. Tworzyłem dla nich miraże przez bardzo długi czas. Dopóki mogłem. Ostatkiem sił dobrnąłem do ostatniej wizji, zakończyłem ją płynnie i powróciliśmy do Ogródka. „Kwiatki” były oczarowane, jeszcze przez chwilę oszołomione, nadal w marzeniach tam, na dalekim południu. Osłabiony, zapadałem w sen na stosie poduszek. Zasypiałem, czując na czole i skroniach niewinne pocałunki. Nie miałem siły otworzyć oczu.

Dużo później, gdy wspominaliśmy ze Srebrzanką tamto zdarzenie, przyznała się, że stała nade mną wraz z Różą.

– Przykro mi teraz, że tak z niego zakpiłam – powiedziała starsza dziewczyna. – Nie wiedziałam, że tyle potrafi.

– A ja wiedziałam – odpowiedziała Srebrzanką. -Śpiewak mi o nim opowiadał. To dobry chłopak.

– Jaki on ładny, kiedy tak śpi – rozczuliła się Róża.

– Czy ja wiem? – zastanowiła się Srebrzanką. – Brwi nie ma za grubych? I za wąskiej twarzy?

– Skądże. Nic mu nie brak – zapewniła Róża tonem znawczyni.

– A jednak brak. Brak mu włosów na całej twarzy i wszędzie indziej.

Roześmiały się obie. Róża uściskała przyjaciółkę.

– Będziesz miała tego swojego nicponia. A jak już go dostaniesz, nie wypuszczaj z garści.


***

Udało mi się jeszcze raz zobaczyć Nocnego Śpiewaka. Nie wyglądał lepiej, niż poprzednim razem, ale i nie gorzej. Nie leżał już na twardej macie, a na niewymyślnym łóżku – ramie obciągniętej żaglowym płótnem. Ktoś (strażnik lub sam Grzywa) litościwie przykrył mu oczy chustką złożoną w kilkoro, bo południowe słońce wpadało do celi jaskrawymi promieniami. Ręce miał przywiązane do wezgłowia taśmami z podartej tkaniny. Sprawdziłem, pętle były luźne. Może rzucał się i nie chciano, by zrobił sobie krzywdę? W powietrzu unosił się zapach więzienia – potu, uryny, wymiotów i podłego jedzenia. Pomyślałem, że wkrótce Nocny Śpiewak opuści to miejsce. Może już tej nocy zabierzemy go stąd.


***

Przyszło jednak czekać. Grzywa okazywał irytującą wstrzemięźliwość. Dopiero dyskretne zabiegi uwodzicielskiej Róży sprawiły, że umówił ją na wieczór. W grupie spiskowców zawrzało. Nadszedł czas wprowadzenia w życie naszego skomplikowanego planu.

Od trzech już dni trwało segregowanie i pakowanie rękopisów z tajnej biblioteki. Koniec z pogardą odłożył wszelkie rejestry brudnych rachunków Kręgu dotyczących nagłego wygasania całych rodów, broni dostarczanej krajom leżących między nami a Northlandem, handlu dziećmi i równie brzydkich spraw. Wybraliśmy najcenniejsze prace dotyczące technik genetycznych, w tym całą dokumentację Burona. Zapisy dotyczące miast na Smoczym Archipelagu. Mapy i prawie wszystkie zwoje pokryte niezrozumiałymi zapisami sprzed tysięcy lat, które mieliśmy nadzieję kiedyś przetłumaczyć. Nasze bagaże przedstawiały się niezwykle skromnie. Tylko kilka osobistych pamiątek. Jeśli udałaby się nam ucieczka, obecność w naszym gronie dwóch Stworzycieli rozwiązać miała problem zaopatrzenia we wszystko. Od żywności, aż po igły do cerowania. Co do broni, miałem jeszcze swój nożomiecz od Płowego. Promień zdjął ze ściany łuk, którego dawno nie miał okazji używać. Zapewniał przy tym, że ze stu kroków trafia w jabłko na drzewie. W duchu miałem nadzieję, iż nie zajdzie potrzeba strzelania w coś większego od jabłka. Poza tym Promień sam w sobie był bronią.

Gryf miał sztylet o ostrzu długim na półtorej dłoni. Przedstawiało się to nędznie, lecz przecież nie chcieliśmy żadnych bitew, pragnęliśmy jedynie odejść.

Szło gładko. Jeszcze przed zamknięciem bram Promień wraz z Gryfem wymknęli się do portu, by przypomnieć kapitanowi o zawartej umowie i dopilnować jej dotrzymania.

– Jeśli wybuchnie tam pożar, to znaczy, że szyper robił trudności – mruknął Diament do Winograda, gdy tamci żegnali się, unosząc trzy palce w geście życzenia szczęścia. – I że Los nie sprzyja ani jemu, ani nam.

Winograd zrobił ukradkiem znak odpędzający demony.

Druga grupa, składająca się z Końca, Winograda, Myszki i Diamenta, miała czekać w komnacie Promienia, pilnując skrzyń wypełnionych księgami, na pozostałą trójkę, czyli Wężownika, Stalowego i mnie.


***

Staliśmy pod oknem kwatery Grzywy, ukryci w krzewach magnolii, nudząc się niemiłosiernie. Księżyc srebrzył mur i domalowywał dziwne cienie na płaskorzeźbach. Kładł jasne plamy na witrażowych szybkach okiennych. Ziewałem raz po raz, bardziej ze zniecierpliwienia niż z senności. Wężownik oparł się plecami o mur, ramiona założył na piersiach, głowę spuścił i zdawał się dumać nad czymś głęboko. Stalowy w podobnej pozycji unosił głowę do góry, popatrując na okno sypialni Stworzyciela. Uśmiechał się co chwilę, wyraźnie dobrze się bawiąc. Wreszcie, po długim czasie okno uchyliło się, pojawiła się w nim na mgnienie dłoń Róży, a Stalowy zręcznie schwytał spadający klucz. Zgodnie, nie zwlekając, podążyliśmy w stronę pracowni Grzywy.

Byliśmy w połowie drogi, gdy Wężownik zatrzymał mnie, wystawiając w bok rękę. Stalowy wyjrzał ostrożnie zza rogu korytarza.

„Choroba i kurestwo!” – przeklął wulgarnie. – „Patrol.”

„Przejdą.”

„Stoją, lenie. Idziemy dookoła? Czy Wężownik nas przerzuci?”

„Szkoda czasu i energii. To przecież blisko. Stalowy, wracamy z późnej hulanki. Uwaliłeś się i prowadzimy cię do domu.”

W półmroku dostrzegłem, jak kiwa głową. Uwiesił się na mnie całym ciężarem. Z drugiej strony podtrzymał go Wężownik. Wytoczyliśmy się zza zakrętu. Minęliśmy strażników, przyglądających się nam z politowaniem i lekkim zgorszeniem. Posłałem im uśmiech przepraszający i nieco głupkowaty. Ciągnęła się za nami iluzja woni mocnej brzoskwiniówki.

„Czy mam też rzygać? Będzie prawdziwiej” – spytał Stalowy, zataczając się umiejętnie.

„Tobie się wydaje, że to zabawa?”

„Na razie chyba tak” – przekazał szczerze.

„Poczekaj, aż zobaczysz Nocnego Śpiewaka.”

Niebawem dotarliśmy pod drzwi ze znajomym napisem: „Grzywa Stworzyciel. Najlepszy chirurg…” i tak dalej. W uchwycie przy drzwiach płonęła mała lampka. Zgasiłem ją dmuchnięciem. Dotknąłem Stalowego, dając znak kontaktu.

„Przypomnij Wężownikowi: przedsionek ma cztery kroki na dwa w poprzek. Po bokach wąskie ławki. Nic więcej.”

Uścisnął krótko moje ramię, potwierdzając przyjęcie wiadomości. Stanęliśmy blisko siebie. Wężownik zacisnął palce na naszych rękach. Na mgnienie oka ziemia uciekła nam spod stóp, ogarnęło przykre uczucie, że nie ważymy zupełnie nic, i już byliśmy wewnątrz.

Mrok rozpraszało jedynie światełko strażniczej lampki, stojącej na półeczce blisko wejścia. Wziąłem ją ze sobą. Nawet jeśli ktoś dostrzeże przez szyby poruszające się światełko, pomyśli, że to sam Grzywa pracuje nocą. Pamiętałem, gdzie stoi szafka z preparatami. Klucz przekręcił się gładko. Przy wątłym blasku lampki przeglądałem zawartość półek, ale dopiero na czwartej znalazłem wciśniętą w kąt flaszeczkę z upragnioną zawartością.

„Co to takiego?” – spytał Stalowy, przyglądając się, jak ostrożnie przelewam część płynu do przygotowanego wcześniej słoiczka i starannie go zamykam. – „Wygląda jak woda.”

„Bo to jest woda. W przeważającej części. Pozostały składnik to jad białego węża. Właściwie powinienem robić to w rękawiczkach. Wystarczy malutka ranka na skórze i jestem martwy.”

„Myślałem, że mamy wyleczyć Śpiewaka, a nie go otruć!”

„Śpiewak nie jest chory, tylko znarkotyzowany tym hajgońskim paskudztwem. Biały Wąż, gdy go się wypije, jest najsilniejszym znanym środkiem znieczulającym. Dziwne, że ty, Stworzyciel, nie wiesz takich rzeczy. Biały Wąż zniesie działanie Krwi Bohaterów. Nocny Śpiewak zaśnie, nie będzie się rzucał i krzyczał, gdy go zabierzemy.”

„Trzeba mu to jeszcze wlać do gardła” – przekazał Stalowy, a jego myśli podszyte były zwątpieniem.

„Po to jesteś mi potrzebny.”

Owinąłem starannie naczynie chustką i schowałem je pieczołowicie w szarfie. Miałem nadzieję, że nic nie sprawi, iż je rozbiję. Skończyłyby się dla mnie wtedy wszystkie kłopoty. Wraz z życiem.

Zatarliśmy wszystkie ślady naszego pobytu. Wziąłem jeszcze jedną ze szklanych rurek Grzywy. Miała podziałkę do odmierzania płynów.

„Skąd tyle wiesz o Białym Wężu?” – zapytał Stalowy z uznaniem.

„Żmijowe Pagórki to jedno z niewielu miejsc, gdzie żyją. Pierwszy, jakiego złapałem, był jednocześnie ostatnim. Gdy przyniosłem go do domu, dostałem w skórę, a potem musiałem nauczyć się wszystkiego o neurotoksynach. Przydało się.”

Odstawiłem latarenkę na dawne miejsce. Wężownik skinął poważnie głową. Chwyciliśmy się za ręce, jak podczas zabawy w kółko i już po chwili staliśmy na zaniedbanym dziedzińczyku za więzieniem, zgodnie z koordynatami, ustalonymi wcześniej przez Wędrowca. Przed nami wznosiła się tylna ściana, podziurawiona czarnymi otworami okien. Stalowy sprawdzał, co porabiają więźniowie i ich strażnicy.

„Trzech ludzi w jednej izbie. To pewnie dozorcy. Dwóch śpi, jeden popija. Jeden, dwa, trzy, pięć… osiem różnych snów. To pewnie więźniowie…” – W tym momencie przekaz od niego rozsypał się i został podjęty dopiero po chwili. – „Trafiłem na Nocnego Śpiewaka. On jest bliski obłędu! Chce umrzeć. Myśli, jak odgryźć sobie język!”

„To się pospieszmy.”

Ustaliliśmy, które okno należy do celi Nocnego Śpiewaka. Przeniknięcie przez mur było błahostką. Światło księżyca kładło się kanciastą plamą na wewnętrznej ścianie celi. Gdzie indziej panował mrok. Stalowy pozostawał ze mną w stałym kontakcie. Jednomyślnie, bez straty czasu, podnieśliśmy posłanie Śpiewaka i przenieśliśmy je tam, gdzie jaśniej. Wieczorna dawka Krwi Bohaterów jeszcze działała. Chłopiec wyprężył się, gdy tylko oblała go księżycowa poświata. Nawet to łagodne światło nocnego wędrowca sprawiało cierpienie przewrażliwionym źrenicom.

„Stalowy, spróbuj do niego jakoś dotrzeć. Wytłumacz, że to my i że musi połknąć to, co mu damy.”

Stalowy po chwili potrząsnął bezradnie głową.

„Nie wiem, czy zrozumiał. Błaga tylko, żeby go więcej nie dręczyć.”

„Trudno, musimy.”

Miałem już przygotowane naczynie z Białym Wężem. Uważnie nabrałem do szklanej „słomki” sporą dawkę płynu.

„Otwórzcie mu usta. I przytrzymajcie. Nie mogę go skaleczyć.”

„Na razie tylko jęczy. Będzie wrzeszczał, a wtedy sprowadzi nam na kark strażników.”

„Tym gorzej dla nich” – odparłem złowrogo, unosząc szkło ze śmiertelną trucizną.

Nocny Śpiewak milczał. Dwie pary rąk usiłujące rozewrzeć mu szczęki przyprawiły go o taką mękę, że jego gardło zacisnęło się w spazmie i nie był w stanie nie tylko krzyczeć, ale nawet oddychać. Stalowy zamykał Śpiewakowi usta, licząc upływające sekundy. Ja masowałem mu gardło, licząc, że połknie jednak zbawczą mieszankę. Nocny Śpiewak krztusił się i wił, usiłując uwolnić. Zrozumiałem w pełni, czemu służyły więzy. W końcu ciało chłopca zwiotczało. Puściliśmy go. Sprawdziłem, czy nadal oddycha. Nabierał powietrza ciężko, jakby wzdychał, lecz regularnie. Udało się. Po czterech dniach i nocach nieustannego czuwania, wyczerpany walką z ogłuszającym hałasem, oślepiającym światłem i nieznośnym szarpaniem przez obce, okrutne ręce, Nocny Śpiewak nareszcie zasnął.

Dopiero wtedy zauważyłem, że jestem spocony, jakby ktoś oblał mi głowę i plecy wodą. Schowałem słoiczek z Białym Wężem z powrotem do szarfy. Zastanowiłem się, co zrobić z miarką. Po chwili wahania położyłem ją na wystającej belce nad drzwiami. Przecięliśmy więzy na rękach Nocnego Śpiewaka, owinęliśmy go kocem. Rankiem zdumiony zarządca więzienia znajdzie tylko pustą pryczę i parę strzępów płótna. Drzwi nadal zamknięte na klucz, nie naruszone kraty w oknie i ściany. A my będziemy już daleko.


***

Pojawiliśmy się u Promienia dokładnie pośrodku kręgu wyznaczonego przez leżący na podłodze sznur. Ledwo zdążyłem ochłonąć po przykrym doznaniu towarzyszącym „przerzutowi”, a już ktoś odepchnął mnie na bok bez żadnych ceremonii. Jakaś dziewczyna uklękła przy Nocnym Śpiewaku, delikatnie wzięła jego twarz w obie dłonie. Gładziła wilgotne kosmyki na czole śpiącego.

Dziewczyna miała na sobie męską koszulę, spodnie i wysokie buty, jakby szykowała się do podróży. Na głowie zamotała chustkę, a spod niej wyglądał gruby, czarny warkocz. Przykucnąłem i zajrzałem jej w twarz. Nie zdziwiłem się, rozpoznając „kwiatek” z okna Ogródka, choć nie miała już żółtej wstążki na czole ani wymalowanych oczu. To była ta sama główka, którą przedtem widziałem w łóżku Nocnego Śpiewaka i całkiem niedawno dostrzegłem wśród dziewcząt z domu uciech.

„To Srebrzanka” – wyjaśnił Koniec, rozkładając bezradnie ręce. – „Idzie z nami.”

„Tak po prostu?”

„Przyszła zaraz po waszym odejściu i już nie dała się wyrzucić. To dziewczyna Nocnego Śpiewaka.”

„Widzę. Jedna ze stu pięćdziesięciu. Koniec, na Miłosierdzie, czy naprawdę nie byliście w stanie poradzić sobie z jedną dziewuchą?”

„Sam spróbuj, bohaterze! Mało mi oczu nie wydrapała.” „Ciekawe, co na to powie Śpiewak, gdy już się ocknie.” „Nie będzie miał nic do gadania” – odparł Mówca z pełnym przekonaniem.

Oddałem Wężownikowi klucz należący do Grzywy. Położył go na dłoni, przez parę chwil wpatrywał się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem, poruszając wargami. Kalkulował parametry przerzutu. Następnie klucz zniknął z jego dłoni, jakby nigdy tam nie leżał.

„Umieścił go na podłodze w sypialni, trzy kroki od okna. Tam powinna być wolna przestrzeń. Grzywa pomyśli, że go upuścił” – zameldował Stalowy. – „A zresztą niech myśli, co chce.”

Niebawem miało zacząć świtać. Czas był najwyższy, by znaleźć się na miejscu umówionym z Promieniem i Gryfem – najdalszym krańcu cypla wyspy, na której rozsiadł się Zamek Magów. Rzeka była tam jeszcze dość głęboka, by statek zbliżył się do brzegu. Na pokład mieliśmy dotrzeć łodzią.

Wężownik pierwszy stanął w kręgu ze sznura, ze swym tobołkiem na ramieniu. Uśmiechnął się, uniósł palce w geście przywołania dobrego losu i „skoczył”. Na miejscu, gdzie stał przed chwilą, postawiliśmy dwa pierwsze kufry. Przejęty Myszka wodził nosem po karcie z opisanymi koordynatami. Dał nam znak, byśmy cofnęli się, i obie skrzynie powędrowały w ślad za Wężownikiem. Myszka skinął na Diamenta. Ten stanął w kole, obejmując kurczowo torbę podróżną i zamknął oczy, a Myszka posłał go Wędrowcowi do pomocy. Liczyłem w duchu: jeden… dwa… trzy… chłopcy odstawiają kufry na bok… cztery… pięć… dwa następne stają na rampie u nas… sześć… siedem… teraz Myszka. I od nowa.

Srebrzanka czuwająca nad Nocnym Śpiewakiem obserwowała nasze działania. Z drugiej strony wodziły za nami żółte ślepia Miętówki. Kładła płasko uszy i marszczyła pysk, zaniepokojona nieobecnością Promienia oraz niezwykłym ruchem w jego komnacie.

Wreszcie przyszła kolej i na nas. Stanęliśmy ciasno, jedno obok drugiego, z Nocnym Śpiewakiem u stóp. Każdy z torbą lub zawiniątkiem, jak włóczędzy. Z nie dopiętej torby Winograda wysuwały się szczurze pyszczki. Rozejrzałem się, czy nie zapomnieliśmy niczego. W sumie Zamek nie był takim złym miejscem. Wynosiłem stąd również miłe wspomnienia. Tyle wspólnych zabaw i gier. Wypraw do rojnego miasta. Pozostawiałem tu tylu dobrych kolegów, Kowala, Wiatr Na Szczycie.

Poczułem, jak w moją dłoń wsuwa się czyjaś ręka, chłodna z lęku. Spojrzałem prosto w ciemne oczy Srebrzanki. Posłałem jej uśmiech pełen otuchy. A już w następnej chwili świat przestał istnieć. Serce uderzyło w piersi, jakby chciało wyrwać się na zewnątrz. Przez ciało przebiegł przykry wstrząs, gdy stopy opadły sztywno na twardą ziemię. Owiało nas chłodniejsze powietrze znad rzeki. Nozdrza wypełnił zapach wody, mułu i szuwarów. Oczekiwali nas Diament i Wężownik, siedząc na kufrach z księgami jak dwa smoki pilnujące skarbów.


***

Nie jestem w stanie napisać następnego fragmentu. Zaczynałem już dwukrotnie i za każdym razem darłem brudnopis. Ilekroć myślę o wydarzeniach na cyplu, czuję głęboki wstyd i straszliwe pomieszanie uczuć. Postanowiłem przekazać pióro Końcowi, który był naocznym świadkiem, a ma z pewnością większy dystans do całej sprawy.


***

Kamyk zwalił na mnie to trudne zadanie, ale może rzeczywiście ma rację i ja lepiej się z niego wywiążą. Obserwowałem wszystko z boku i mam w pamięci nie tylko obrazy, a także to, co zostało powiedziane… i pomyślane.

Czekaliśmy niecierpliwie na statek z portu. Świtało powoli i znad wody podnosiła się poranna mgła, jak to na wiosnę. Kamyk krążył dokoła, wypatrując to statku na wodzie, to znów czegoś na brzegu. Stawiał miękko stopy, bezwiednie omijając gałązki i kępy zeschłej trzciny.

– Jakim cudem on tak cicho chodzi, skoro sam siebie nie słyszy? – zdziwił się Stalowy półgłosem, wodząc za nim oczami.

– Nie mam pojada – przyznałem szczerze. – On w ogóle jest dość dziwny. Może to z tego powodu, że tyle czasu żył wśród smoków1?

Kamyk podszedł wprost do nas. W powietrzu przed nim rozwinął się ciąg znaków i obrócił, byśmy mogli go odczytać. Kiedyś czułem się nieswojo, gdy rozmawiał ze mną w ten sposób, ale dawno już do tego przywykłem.

„Widzę maszty. I coś majaczy pod samym murem. Koniec, proszę, sięgnij w tamtą stronę. Mam niedobre przeczucia.”

Przeczucia Kamyka były powszechnie znane. Intuicję miał piekielną, choć oczywiście nie objawiała się na sposób właściwy Przewodnikom Snów. Po prostu zauważyliśmy, że często Kamyk pojawia się na właściwym miejscu o właściwym czasie. Odruchowo unikał osób, które dopiero później miały okazać się niegodne zaufania, natomiast lgnął do ludzi, którzy z pozoru byli niebezpieczni albo niewiele warci. Tak było z Nocnym Śpiewakiem. Z tym ordynarnym dzikusem Wiatrem Na Szczycie, który potrafił przeklinać jak pijany woziwoda. Myszka, uważany przez wszystkich za mazgaja i niedojdę, przy Kamyku rozkwitł

1 zmężniał, okazując się całkiem sensownym dzieciakiem. A Promień? Gdy Kamyk przybył do Zamku, wszyscy spodziewali się ciężkiego mordobicia między tymi dwoma. A teraz to cyniczne książątko wykonuje polecenia Smoczego Jeźdźca.

Nie wspominam już sprawy starej biblioteki. Co takiego w nim tkwi?

Wtedy, na brzegu rzeki, także bez szemrania wykonałem jego prośbę-rozkaz, jak posłuszny żołnierz. Pod murem szedł oddział straży. Co więcej, szukali właśnie nas.


***

Dużo później okazać się miało, że zdrada nadeszła z najmniej oczekiwanej strony. Grzywa spał smacznie we własnym łóżku, nieświadomy, że ktoś dobrał się do jego szafki. Tak samo jak zarządca więzienia, do którego jeszcze nie dotarło, że ma o jednego więźnia mniej.

Przyczyną nieszczęścia stała się zlekceważona Miętówka. Zostawiliśmy ją samą w komnacie Promienia. Pantera, zdenerwowana nieobecnością podopiecznego, podniosła alarm, drapiąc drzwi i miaucząc przeraźliwie. W ten sposób nad ranem obudziła wszystkich na galerii. „Połówki” próbowały spać, przeklinając kocicę i zasłaniając uszy podgłówkami. Natomiast Kowal, który miał kwaterę tuż obok, zaniepokoił się i postanowił zejść ze swego piętra, by sprawdzić, co dzieje się u jego uczniów. Wypuścił szalejącą z niepokoju panterę, która natychmiast popędziła do swego pana – Wiatru Na Szczycie. Kowal odkrył nieobecność Promienia i brak niektórych sprzętów w jego komnacie, oraz krąg ze sznura. Tknięty niedobrym przeczuciem zajrzał do Myszki i Winograda, zastając jedynie równo zaścielone posłania, nie używane tej nocy. To samo było w kilku innych kwaterach. Wypytywani chłopcy, których koledzy i współmieszkańcy zniknęli jak dym, powtarzali to samo: nie wiedzą nic. Natomiast sondowanie ich myśli dało niejasne wieści: Nocny Śpiewak, ucieczka, Smocze Wyspy. Nic więcej, lecz i tak było wiadomo, że dziesięciu smarkaczy sprowadziło sobie na głowy nieliche kłopoty. To tłumaczyło, dlaczego chłopcy ostatnio byli rozkojarzeni i opuszczali lekcje. Przerażony Kowal zawiadomił straż nadbrzeżną na wyspie, postawił na nogi patrole na obu brzegach Enite i zbudził dwóch znajomych Mówców, rezydujących w samym mieście. Zgnębiony, prosił jedynie, by schwytanych uciekinierów potraktowano łagodnie, bo „to przecież tylko dzieci”. Ale w głębi duszy sam w to nie wierzył. Zawiedziono jego zaufanie. Czuł się oszukany, co wyznał w przypływie szczerości Mistrzowi Iluzji, który przybiegł, przeczuwając nieszczęście, gdy poderwał go ze snu rozdrażniony miaukot pantery.

– Włóż porządne buty i chodźmy szukać tych poszukiwaczy przygód – zaproponował Wiatr Na Szczycie. – Nie zostawiałbym tego wyłącznie straży. Uczyłem Kamyka, jak posługiwać się mieczem. Może polać się krew. Przeczesz okolice tym swoim talentem, zgarnijmy ich, zanim zrobią to strażnicy. A potem będziemy się martwić, co zrobić, by cała sprawa skończyła się jedynie garbowaniem skóry.


***

Patrol zbliżał się. Widzieliśmy nad wierzchołkami zarośli końce włóczni. Strażnicy szli powoli, lecz maszty oczekiwanego statku, który nadpływał z drugiej strony, poruszały się równie wolno.

Na twarz Kamyka wypłynął wyraz wściekłej determinacji. Chwycił swój miecz i, pochylony, dał nura w chaszcze.

– Matko Świata! Czy on ma zamiar walczyć?! – jęknął ktoś, chyba Diament.

– Dlaczego nie? – warknął Stalowy i wyciągnął nóż zza cholewki.

– Czekajcie, jak długo możecie – powiedziałem do niego. – Jak tamci się zbliżą, niech Myszka spróbuje was przerzucić.

– W ciemno? – spytał Myszka niepewnie.

– Poradzisz sobie – odpowiedziałem głosem tak pewnym, na jaki tylko potrafiłem się zdobyć. A potem pobiegłem w ślad za Kamykiem, w stronę, z której zaczęty właśnie dobiegać niewyraźne głosy i szczęk metalu o metal.

Nie jestem bardzo odważny. Daleko mi było do tej szaleńczej śmiałości naszego dowódcy, który rzucił się w pojedynkę na uzbrojonych żołnierzy. Ostatnie kroki przebyłem na kolanach, pełznąc między kępami dzikich wiśni i błyszczyka. Rozgarnąłem ostrożnie gałęzie i zobaczyłem, jak Kamyk bije się z pięcioma strażnikami naraz. Zupełnie dobrze sobie radził, nawet jeśli wiedziało się, że tamci mężczyźni walczą poniżej swoich możliwości, chcąc wziąć go żywcem. Nie myślałem, że potrafi poruszać się tak szybko. Blokował kolejne uderzenia, uskakiwał przed innymi, zadawał własne. Słychać było, jak walczący dyszą z wysiłku. Padały przekleństwa i groźby. Kamyk, otoczony luźnym kręgiem, zwijał się jak demon.

Tak bardzo pragnąłem mu wtedy pomóc, lecz cóż, pozbawiony broni, a do tego nieruchawy jak chrząszcz, mogłem jedynie patrzeć, czając się tchórzliwie wśród zieleni.

Żołnierze, coraz bardziej zagniewani, natarli gwałtowniej i wtedy cios obliczony prawdopodobnie na to, by wytrącić chłopakowi miecz, lub tylko lekko go zranić, trafił w odsłonięte ciało. Klinga strażnika otworzyła straszliwą ranę tuż pod żebrami. Kamyk zachwiał się. Usłyszałem słaby okrzyk bólu, jakby zabrakło mu oddechu. Z twarzą skrzywioną cierpieniem, przyciskając łokieć do zranionego boku, upuścił miecz i padł na zrytą obcasami ziemię.

Nie wrzasnąłem wtedy tylko dlatego, że przerażenie całkiem odebrało mi głos.

Mężczyźni stłoczyli się nad Kamykiem.

– Coś ty zrobił!? Zabiłeś chłopaka! – usłyszałem głos któregoś z nich. – Głupcze! Cholera, nie przyszliśmy tu, by mordować dzieciaki!

– Może jeszcze żyje?…

– Jakby żył, to by jeszcze dychał, świński zadzie! Powieszą nas wszystkich!

Wtłoczyłem pięść do ust. Łzy błyskawicznie wezbrały we mnie i przelały się potokiem. Kuliłem się w tych krzakach, dusząc od tłumionego płaczu. Myślałem, że serce mi pęknie. Dlaczego to musiał być właśnie Kamyk? Dlaczego nie ten cholerny Promień albo ta łajza Diament – przepowiadacz pogody? Żal podsuwał mi myśli niegodne i podłe. Tak bardzo lubiłem tego chłopaka. Od pierwszej chwili, gdy skromnie wsunął się do sali lekcyjnej, nie mając pojęcia, że jest dla nas bohaterem i wzorem. I potem także, gdy dzielił z nami niedole życia pod jarzmem Gladiatora, gdy narażał się dla Myszki, kiedy tłumaczył mi biologię albo grał w piłkę „na śrubie”… Nigdy już nie stanie pośrodku pola, wysoki niczym maszt, przygotowując się do podania dla miotaczy.

Wbijałem zęby w kostki palców, by nie wyć z poczucia krzywdy i straty.

Usłyszałem za to, jak wyje ktoś inny. Męski głos wzniósł się w krzyku pełnym straszliwej skargi. Otarłem czym prędzej oczy. Przez zasłonę liści zobaczyłem, jak strażnicy rozstępują się i cofają pospiesznie, a tuż koło nich szamocą się ze sobą dwaj mężczyźni – w jednym rozpoznałem od razu hajgońskiego Tkacza Iluzji, od tyłu oplatał go ramionami Kowal.

– Idźcie stąd! – usłyszałem gniewny rozkaz Mówcy. -

Zanim ktoś tu jeszcze zginie! Schwytajcie tamtych, i, na wieczny Krąg, bez ofiar!

Odeszli w pośpiechu, chcąc uniknąć zemsty Wiatru Na Szczycie. Mistrz Iluzji padł na kolana przy nieruchomym ciele Kamyka, przyciskając pięści do skroni.

– Bogowie… Rozpłatał go prawie na pół. To był taki zdolny chłopak. Co za potworna strata – rzekł Kowal cicho, stojąc z opuszczoną głową.

– Strata? Tylko tyle? – spytał Wiatr Na Szczycie zdławionym głosem. – Kowal, on był twoim uczniem.

– I tylko uczniem. A kim jeszcze był dla ciebie, skoro tak rozpaczasz?

Wiatr Na Szczycie położył rękę na czole martwego chłopca niespodziewanie czułym gestem.

– Gwiazdą. Gwiazdy się kocha, Kowal. Patrzy na nie. I nigdy nie zdobywa. Dlaczego wy, Lengorchianie, myślicie, że istnieje tylko jedna, właściwa i odpowiednia miłość? Czemu wszystko sprowadzacie do jednego?

Głos mu drżał.

– Idź stąd, Mówco, bo mam zamiar go opłakiwać i chcę być przy tym sam.

Kowal odszedł, podążając śladami straży.

Patrzyłem na tę scenę, poruszony. Jak niewiele w sumie wiedziałem o tym Hajgu i jego uczuciach. Raptem czyjaś dłoń zacisnęła się na mojej twarzy. Wzdrygnąłem się, przestraszony. Spojrzałem w tył i… zamarłem. Za mną klęczał Kamyk! Zacisnąłem na moment powieki, lecz gdy je otwarłem znowu, obraz nie znikał. Mój przyjaciel był obok mnie, jak najbardziej żywy i namacalny. Spojrzałem powtórnie przez gałązki. Wiatr Na Szczycie właśnie nacinał nożem wierzch nadgarstka, klęcząc nad nieruchomym ciałem. Składał ofiarę z krwi.

Drugi Kamyk, ze ściągniętą wysiłkiem, pobladłą twarzą, skinął na mnie ręką, przynaglając. Podążyłem za nim przez zarośla, starając się nie trząść gałęziami. Zrozumiałem wszystko. To była mistrzowska iluzja, nie – nadmistrzowska. Nie było żadnej walki, żadnej śmierci. Straż potykała się z mirażem i miraż zabiła. Co też powie Wiatr Na Szczycie, gdy przekona się, że rozpaczał nad iluzją? Czy będzie wściekły, czując się jak głupiec, czy też złoży podziękowanie Losowi, iż jego „gwiazda” żyje?

Biegliśmy razem w stronę cypelka. Kamyk wciąż miał spojrzenie człowieka, który wszystko widzi podwójnie. Domyślałem się, że nadal podtrzymuje miraż własnego trupa. To dawało nam czas, zatrzymując „błękitnego” wojownika.

„Kamyk, jesteś potworem!” – stwierdziłem z gniewem, ochłonąwszy. – „Myślałem, że zginąłeś! Wiatr Na Szczycie rozpacza po tobie! Nie jesteś wart tych łez!”

Na jego twarzy wciąż malowało się napięcie. To było wręcz niesamowite. Jak on był w stanie kontrolować iluzję z takiej odległości, nie widząc jej i to z takim kunsztem, że oszukał mistrza?

„Wolę być… żywym potworem… niż bardzo martwym człowiekiem… albo uwięziony… albo wychłostany za karę” – odpowiedział, dzieląc uwagę i poświęcając mi jej część.

Dotarliśmy do miejsca, gdzie oczekiwała nas reszta. Ujrzeliśmy straszny obraz, choć oczekiwany w głębi ducha. (Łódź i strażnicy musieli dotrzeć tu prawie równocześnie. Na brzegu leżało pięć ciał w uniformach straży. Trzech wyglądało, jakby beczka prochu wybuchła im w twarze. Czwarty miał przecięte gardło. Z piątego została tylko dolna połowa, odcięta czysto od reszty. Obok skrzyń siedział na ziemi Kowal, a Diament owijał mu szarfą zranioną głowę.

Srebrzanka kuliła się, przyciskając twarz do piersi nieprzytomnego Nocnego Śpiewaka. Bladozielonkawy Wężownik klepał po policzkach zemdlonego Myszkę. Stalowy z ponurą miną wycierał ostrze noża. Na burcie zarytej w piasku łodzi przysiadł Promień. Jedną ręką zakrywał oczy, drugą zwiesił bezsilnie, a Miętówka lizała go po palcach. Dwóch członków załogi rozglądało się ze zgrozą.

Kamyk klepnął mnie w ramię. Jego twarz straciła już wyraz skupienia.

„Źle się stało, ale mogło być jeszcze gorzej. W pierwszej kolejności załadujemy do szalupy Śpiewaka i Srebrzankę, Mysz i połowę pakunków. Reszta za drugim razem. Bierzmy się do roboty.”

Podszedłem jeszcze do Kowala, który przyglądał się temu wszystkiemu z goryczą.

– Bardzo mi przykro – powiedziałem cicho. – Czy to ktoś z naszych?

– Nie. Potknąłem się i wyrżnąłem czołem prosto w kant kufra. Co tutaj macie?

– Podręczniki – powiedziałem, patrząc mu prosto w oczy.

Westchnął tylko i przyłożył dłoń do czoła.

W połowie załadunku spomiędzy krzaków błyszczyka wynurzył się Wiatr Na Szczycie. Nie biegł. Szedł spokojnym, równym krokiem. Zatrzymał się przy Kowalu.

– Jest znakomity – powiedział przez zęby. – Nie wiem, czy obedrzeć go ze skóry, czy oddać mu swoją szarfę. Zawiadomiłeś następny oddział?

– Nie, dopóki jest tutaj ten Książę Iskier. Powtórzy się rzeź. A jak sprowadzę tu innych magów, zacznie się regularna bitwa. Młodzi są bardzo zdecydowani. Przyszedłeś się pożegnać?

– Poniekąd tak. A przede wszystkim odebrać dług. Wiatr Na Szczycie podszedł do Kamyka. Stanęli naprzeciwko siebie. Zrobiło się cicho. Coś wisiało w powietrzu.

– Cieszę się, że żyjesz – powiedział Mistrz Iluzji bezbarwnym tonem, rozwijając jednocześnie szereg iluzyjnych znaków w powietrzu. I w tym samym momencie, szybki jak błyskawica, odwinął się i z całej siły trzasnął Kamyka w twarz otwartą dłonią, aż echo poszło po wodzie. Chłopak stracił równowagę i padł jak długi na trawę.


***

Jak bardzo zasłużyłem na ten policzek, najlepiej wiedzą Wiatr Na Szczycie i bogini Matka Świata, która pewnie z aprobatą przyglądała się całemu zdarzeniu.

Jednak wtedy nie czułem skruchy, tylko gniew, że potraktowano mnie w ten sposób przy „moich” ludziach. Wiatr Na Szczycie poderwał mój autorytet. Nie mogłem bić się z nim (był silniejszy i bardziej doświadczony). Pozostało tylko wstać i ominąć Mistrza Iluzji z pogardą, jakby był powietrzem. I tak też zrobiłem – ja, głupi, niewdzięczny, arogancki szczeniak.

Dopiero w jakiś czas potem poczciwy Koniec oświecił mnie, jak wyglądało w pełni całe zdarzenie pod murem. Powtórzył wiernie treść słów, jakie padły między Kowalem i Wiatrem Na Szczycie. Hajg nigdy nie myślał o mnie jak o „zabaweczce”. Szanował mnie i kochał na swój sposób. Tymczasem ja potraktowałem go jak przedmiot, który można wykorzystać, a potem odrzucić, gdy jest już niepotrzebny.

„Podeptałeś mu serce” – dodał Koniec od siebie, a ja miałem ochotę zapaść się pod ziemię. – „Nie przypuszczałem, że możesz być taki bezwzględny.”

„Gwiazda”! Ładna ze mnie gwiazda. Wstyd bolał bardziej niż twarz po tamtym uderzeniu.


***

Kowal odwołał inne patrole. Bez przeszkód dostaliśmy się na pokład. Ze zdumieniem zobaczyłem, że Wiatr Na Szczycie pomaga przy załadunku, a potem wsiada do łodzi razem z innymi. Jednak wciąż byłem wściekły i postanowiłem go zignorować. Dałem tylko dyskretny znak Stalowemu, wskazując oczami na Hajga.

„Powiedział, że ma dość Lengorchii. I dość Zamku. Chce się uwolnić od wygód, zanim całkiem zmięknie. Ciągnie go na wyspy, bo tam jest dzicz” – wyjaśnił Stworzyciel.

Kapitan nie był zachwycony nadwyżką pasażerów, zwłaszcza, że doszła jeszcze Miętówka, która za nic w świecie nie chciała opuścić Promienia. Płynęła za łodzią, aż chłopcy zlitowali się i wciągnęli ją za kark do środka. Wszystkich dziwiła ta kocia miłość. Promienia trudno było lubić, a co dopiero kochać i to do tego stopnia.

A już o atak furii przyprawiła szypra wiadomość, gdzie właściwie ma dostarczyć tę dziwną zbieraninę: wytatuowanego człowieka z mieczem na plecach, wyglądającego jak zbir, gromadę smarkaczy, dziewczynę, dzikiego kota i dodatkowo „coś” przypominające małpę – pijaną chyba doszczętnie.

Szczurów Winograda na szczęście nie odkrył. Ugłaskał go dopiero pękaty woreczek otrzymany od Promienia i zapewnienie, że ma na pokładzie człowieka obłaskawiającego smoki (czyli mnie). Może i nie uwierzył w to do końca, ale swoje zrobiła też relacja o rzezi, jaka dokonała się na cyplu, przekazana mu przez nerwowego bosmana. Smarkacze nosili na biodrach błękitne szarfy nie tylko na pokaz. Możliwe, że bardziej należało się bać gniewu starszyzny Kręgu Magów, ale my po prostu byliśmy bliżej.

Wkrótce wpłynęliśmy do ujścia rzeki, a stamtąd już na postawionych żaglach wydostaliśmy się na otwarte wody Oceanu Smoków. Umieściliśmy troskliwie skrzynie z księgami w kącie ładowni. Rozejrzeliśmy się po pomieszczeniach pod pokładem, zaoferowanych przez kapitana. Było bardzo ciasno, lecz nikt nie narzekał. Zostawiliśmy swoje rzeczy i wyszliśmy z powrotem na górę, starając się jednak nie zawadzać załodze. Nocny Śpiewak spał nadal twardo, ułożony przy burcie od zawietrznej. Srebrzanka czuwała przy nim przez cały czas.

– Co to za stworzenie? – spytał jeden z żeglarzy. -Gryzie?

– Uważaj, człowieku – ostrzegł Gryf. – Mówisz o Stworzycielu i to jednym z najlepszych.

Mieliśmy sprzyjający wiatr. Pogoda była wspaniała. Świeciło ostre słońce, a na niebie pełzło zaledwie kilka jasnych, niewinnie puchatych obłoków. I to mnie niepokoiło. Nie dawałem wiary, że tak łatwo nam poszło. Cała potęga Kręgu tak po prostu machnęła ręką, pozwalając odejść trzeciej części przyszłych „błękitnych”? Nie podążał za nami żaden okręt. Nie próbował dostać się na nasz pokład żaden obcy Wędrowiec. To akurat mogłem zrozumieć – byliśmy w ruchu. Wciąż jednak łaziłem w tę i z powrotem od burty do burty, jak podrażniony kocur, wypatrując nie wiadomo czego. Co jakiś czas moczyłem chustkę w kuble z morską wodą i przykładałem do spuchniętego policzka, na którym odbiło się wszystkie pięć palców Wiatru Na Szczycie.

Podobne uczucia dzielił ze mną Diament, choć nie okazywał tego aż tak otwarcie. Minęło kilka godzin. Wreszcie powiedział o swoich niepokojach Końcowi, a Koniec przekazał je mnie.

„Diament wyczuwa nadejście sztormu. Poszedł z tym do kapitana.”

Szyper spojrzał z góry na chudego piętnastolatka, który z ufnością powiadomił go o zbliżającej się burzy. Wokoło panowała piękna pogoda.

– Jak ci na imię, synu? – spytał łagodnie.

– Diament, ojczulku – odrzekł zapytany tym samym tonem.

– Jesteś żeglarzem, synku?

– Jestem Wiatromistrzem – odpowiedział „synek”, a w jego głosie pojawiły się złe nutki.

Zmarszczka między brwiami kapitana pogłębiła się.

– Dobrym? – miejsce kpiny w jego głosie zajęła nieufność.

– Jedynym na tej łajbie – powiedział Diament, urażony. – A gdybyś chciał mnie wynająć tam, w dokach, byłbym najdroższy. Wszyscy tu jesteśmy „błękitni”, człowieku.

– Jak silny będzie sztorm?

– Szóstka, może siódemka w skali. Cały jestem w „mrówkach”. Powietrze smakuje jak żelazo. Nadchodzi od lądu. Mamy jeszcze ze dwie godziny spokoju. Potem nas dogoni i… Losie, chroń niewinnych.

– Ja bym uwierzył – wtrącił się sternik. – Co szkodzi? Kapitan podjął decyzję. Jedyną słuszną.

– Trzymaj kurs – polecił, po czym zawołał do bosmana, wymieniając nazwy żagli:

– Ściągnąć „latawiec”! Skrócić „klingę”! Idziemy na „motylu”! Umocować ładunek!


***

Jakoż o wyznaczonym przez Diamenta czasie od strony kontynentu pojawiła się na horyzoncie chmura. Mała jak pięść, ale za to popielato-czarna. Zbliżała się szybko, puchnąc i rozpełzając na boki, niczym coś żywego. Obserwowaliśmy rosnący wał ciemnych chmurzysk w posępnych nastrojach. Diament nie powiedział kapitanowi tego, co zdradził nam – ta burza nie była naturalna. Ścigał nas gniew Kręgu.

„Nie chcieli robić przedstawienia przy świadkach. Za dużo statków kręci się po Enite i w ujściu” – podsunął mi gorzko Koniec. – „Popsuliby sobie opinię. A tak, załatwią to czysto i bez wyrzutów sumienia. Nikt się nie dowie.”

„Nie mogli nas zatrzymać, więc chcą zabić.”

„Diament mówi, że to szaleństwo. Chyba wszyscy Wiatromistrze w Zamku pracują nad tym sztormem. Rozchwieją klimat wybrzeża na długie dni. Dlaczego to robią? Czy jesteśmy aż tacy ważni?”

„Chyba jednak jesteśmy. Lekceważyli nas dotąd, a teraz przestraszyli się. Pewnie dowiedzieli się też o bibliotece. Drugi Krąg, rozumiesz, Koniec? Nie przyjęliśmy ich reguł. Chcemy własnych.”

„Rozumiem. Bez przywilejów dla wybranych i bez ograniczeń z powodu kaprysu. Nie byłoby «błękitnych» i «czarnych». Studiowałbym historię, a nie politykę, tak jak oni chcieli.”

„To byłoby piękne. Ale by to stało się rzeczywistością, musimy przeżyć.”

Wiatr dął coraz silniej. Zwinięto resztę żagli. Przy sterze tkwili czujnie sternik i bosman. Zapędzono nas pod pokład, do mrocznych, dusznych kajut. Statek dzielnie wspinał się na kolejne fale, by za chwilę zwalić się ciężko w następną morską dolinę. Bardzo starałem się pokazać dobrą formę, lecz niestety, robiło mi się coraz bardziej niedobrze. Trudne, wręcz niemożliwe jest granie roli przywódcy, gdy żołądek uparcie podchodzi do gardła. Jedynym pocieszeniem mógł być tylko fakt, że nie mnie jednemu. Jedynymi, którzy dobrze znosili kołysanie byli: Nocny Śpiewak, który nadal odsypiał działanie narkotyku, Wężownik i, o dziwo, Myszka. Choć ten ostatni był tak przerażony, że zwinął się w kłębek na koi, zamknął oczy i zasłonił uszy rękami, by odgrodzić się od tego, co słyszeli inni – jękliwego trzeszczenia wręg pod naporem szalejącej kipieli.

„Kamyk, na Miłosierdzie, nie wymiotuj choć przez chwilę! Przenicujesz się!” – To był Koniec, sam wymęczony do ostatnich granic.

„To mają być te dramatyczne przygody na morzu?” – wtrącił się Stalowy. – „Zawsze bardzo lubiłem huśtawkę… ale bardzo… bardzo chciałbym już zejść!”

Ale zejść nie było można. Statek, miotany burzą, podskakiwał wściekle niczym narowisty koń. Rzucało nami od ściany do ściany, jak kamyczkami w puszce. Trzymaliśmy się, czego się tylko dało. Koi, słupków podpierających pokład, listew na ścianach, siebie nawzajem… Przysięgałem sobie, że jeśli wyjdę z tego cało, nigdy już nie wsiądę na żaden statek. Nie postawię stopy na łódce, nawet jeśli woda byłaby równa jak stół, bez jednej falki.

W pewnej chwili Stalowy i Koniec poderwali głowy.

„Nie mamy już masztu…!” – przekazał Stworzyciel ze zgrozą.

W następnym momencie kadłubem targnął potworny wstrząs, jakby morska bestia rozrywała statek pazurami. Brzeg koi wyślizgnął mi się z rąk. Wszystko stanęło dęba. Podłoga uciekła spod nóg, wyrżnąłem głową o powałę, a potem rąbnąłem całym ciężarem na deski, wraz z resztą podróżników. Przy czym co najmniej dwójka wylądowała na mnie.

Statek uniósł się jeszcze parokrotnie. Lecz coraz łagodniej, jak pozbawiona rozmachu chybotka. Coraz spokojniej, leniwie…

Trwaliśmy bez ruchu, niepewni, co właściwie się stało.

Jak potem twierdzili zgodnie wszyscy świadkowie, właśnie ten moment, pełen napięcia i oczekiwania, wybrał Nocny Śpiewak, by nareszcie wyjść z letargu. Niewiarygodne, ale (przywiązany do koi) przespał całą tę kotłowaninę i zbudził go dopiero ten ostatni wstrząs.

– Przepraszam…? – spytał żałośnie i dziecinnie. – Czy ja umarłem? Czy to jest piekło…? Wypuśćcie mnie! Ja się poprawię!

Pierwszy parsknął śmiechem Stalowy, a potem dołączyła do niego reszta, łącznie ze mną, gdy Koniec przekazał mi, co zaszło.

Otworzyliśmy drzwi na wąski korytarzyk, a potem klapę prowadzącą na pokład. Wszędzie było wody po kostki, ale sztorm ustał. Na zewnątrz oślepiło nas słońce i przytłoczyło gorąco. Statek był w żałosnym stanie. Złamany tylny maszt, podruzgotane barierki, zerwane reje i ożaglowanie w strzępach. Kolejno pojawiali się na pokładzie wyczerpani członkowie załogi i reszta naszej gromadki. Także Nocny Śpiewak, podtrzymywany przez Srebrzankę i Wężownika. Brakło tylko Wiatru Na Szczycie, lecz i on pojawił się wreszcie – nadal zielonkawy na twarzy.

Byliśmy tak zmordowani, że z początku nie dotarła do nas niezwykłość tej sytuacji. Położyłem się na pokładzie, pod gorącymi promieniami słońca, które wyciągały wilgoć z ubrania i powoli docierało do mnie okropne podejrzenie. Coś było nie tak. Burza była, raptem jej nie ma… Nawet gdyby to Wiatromistrzowie z Kręgu przerwali swe wysiłki, raz rozpętany sztorm trwałby dalej, napędzany siłą bezwładu. I gdzie my właściwie jesteśmy…? Zerwałem się nagle.

„Myszka…?!

Myszka miał minę dzieciaka słusznie podejrzanego o kradzież słodyczy.

– Myszko… Myszeńko, powiedz nam, coś ty właściwie zrobił? – zapytał Stalowy głosem słodko-kwaśnym, gdyż wpadło mu do głowy to samo, co mnie.

– Tttto tttak sssaaaammmo wyyyszłłło – zapewnił Myszka, szczękając zębami, kuląc się pod groźnym wzrokiem starszych i większych kolegów. – Ttto nnie mmoja wwwina…!

Wmieszał się kapitan i trzeba było mu wyjaśnić, co właściwie się stało. Małego Wędrowca zawiodły nerwy. Ryzykując życiem wszystkich obecnych, „przerzucił” cały statek na ślepo, kierując się wyłącznie instynktem. Cud, że w ogóle jesteśmy „gdziekolwiek”. I że żyjemy, nie rozmazawszy się w bezkresie pozaprzestrzeni. A w tej chwili możemy być dosłownie wszędzie, w każdym punkcie Zachodniego Oceanu, Morza Smoków, Morza Syren albo gdziekolwiek indziej.

– Przywiążę tego gówniarza za nogę do liny i przeciągnę pod kilem! – warknął kapitan.

– Nie waż się mnie dotknąć! – krzyknął Myszka przez łzy. – Świnie! Wszyscy byśmy się potopili, gdyby nie ja! Tacy z was przyjaciele?!

– Ta Mysz… – zaczął Promień i nie skończył, bo mały Wędrowiec rzucił w niego szczątkiem relingu.

– Nie mów na mnie: „Ta Mysz”! – wrzasnął, purpurowy z gniewu i płaczu. – Ja mam imię! Ty… ty… cacane książątko!

Promień cofnął się, chyba po raz pierwszy w życiu zapominając, do czego służy język. Myszka Jodłowy roztrącił stojących mu na drodze i schował się na powrót pod pokładem.

„Słońce spadło z nieba, ptaki latają tyłem” – skomentował zadziwiony Stalowy, który w pośpiechu przekazywał mi przebieg całej awantury. – „Pierwszy raz coś takiego widzę.”

Mieliśmy ważniejsze zajęcia niż zajmowanie się humorami Myszki. Należało dokonać niezbędnych napraw, zająć się tymi, którzy ucierpieli w czasie burzy, uporządkować z grubsza pokład. Lecz wszyscy odczuwali wyrzuty sumienia. Prawdy nie można zmienić. Myszką, jako najmłodszym, pomiatano. Nic dziwnego, że w końcu miał tego dość. Dziwne było tylko, że wybuchnął po tak długim czasie.

Szyper z grubsza ustalił nasze położenie za pomocą busoli, a gdy zapadła noc, upewnił się, patrząc w gwiazdy. Nie było już żadnych wątpliwości: znajdowaliśmy się na Zachodnim Oceanie, za Smoczym Archipelagiem.

Wyciągnęliśmy nadąsanego Myszkę z dusznej kajuty, by oddać mu hołdy należne największemu Wędrowcowi wszech czasów. Dopiero wtedy, oszołomiony, i przestraszony i szczęśliwy jednocześnie, dowiedział się, czego właściwie dokonał.

– To ja mam aż taki zasięg…? – dziwił się, gdy chwaliliśmy go bez umiaru. – Chciałem tylko, żebyśmy byli gdzieś, gdzie jest spokojnie i ciepło…

– To ci nieźle wyszło – rzekł z uznaniem Wężownik. -Taki kawał drogi! Będziesz mógł „skakać” z Jaszczura na kontynent, na piwo.

– Chyba nie będę chciał – odparł Myszka, śmiejąc się. – Rwo i tak będzie wytwarzał Nocny Śpiewak.


***

Tak więc dopływaliśmy do wybrzeży Jaszczura od całkiem innej strony, niż pierwotnie zamierzaliśmy. Statek brnął przez fale, niedożaglowany, gdyż tylny maszt pękł w połowie i galeota zachowywała się jak zraniony ptak o jednym tylko skrzydle. Niebawem pojawiły się pierwsze smoki, szybujące wysoko ponad nami. Zwykle okrążały nas kilkakrotnie i odlatywały, nie próbując nawiązać kontaktu. Obawialiśmy się, czy nie zaatakują, gdy tylko bardziej zbliżymy się do wyspy. Na wierzchołku masztu powiewał pęk błękitnych szarf, a Bestiar każdemu skrzydlatemu zwiadowcy starał się przekazać taki sam komunikat: „Bezbronni, niegroźni, potrzebujący pomocy, bardzo młodzi, szczenięta…” Najwyraźniej pomagało, gdyż czas mijał, a smoki, choć coraz bardziej zniżały lot, przyglądały się tylko ciekawie, nakrywając nas cieniami wielkich skrzydeł.

Aż nadszedł dzień, gdy okaleczony statek dobrnął do przybrzeżnych wód Jaszczura. Wyspa rysowała się przed nami w postaci grubego pasma zieleni. Prawdziwa radość dla oczu znużonych jednostajnym widokiem nieba i błękitnozielonej wody. Było to zwłaszcza ulgą dla Wiatru Na Szczycie. Góral z dziada pradziada, fatalnie czuł się na chybotliwym pokładzie. Wszyscy zdążyliśmy przywyknąć, a on nadal chorował przy co silniejszym wietrze. Sto razy zdążył przekląć swoją decyzję ucieczki z Lengorchii.

Na niebie rozsypały się podłużne plamki – znajome kształty smoków, którym odległość odbierała konkretne barwy i wyraźne kontury. Przyglądaliśmy się temu bez niepokoju. Nawet Myszka i najbardziej nerwowi członkowie załogi zdążyli przyzwyczaić się do tego widoku. Smoki zbliżały się, tańcząc w powietrzu, kreśląc na niebie zawiłe pętle. Było to największe stado, jakie widzieliśmy do tej pory. Rozdzieliły się na dwie grupy, omijając galeotę po obu stronach. Gibkie ciała śmigały całkiem niedaleko – czarne, stalowosiwe, brązowe i rudawe, białe jak mleko… Przez ogromne skrzydła przeświecał blask słoneczny, barwiąc je na złocistoróżowo.

Nagle jeden ze smoków zawrócił ostro, prawie dotykając wody końcem skrzydła. Zaniepokojeni ludzie zgromadzili się koło masztu, pod wątłą osłoną żagla. Pozostałem jako jedyny na rufie. Smok był biały. Serce waliło mi jak oszalałe w radosnym przeczuciu. Zaciskałem pięści aż do bólu i myślałem, nie mogąc, nie śmiejąc dokończyć: „Żeby to był… żeby to był…”

I był. Wylądował niepewnie, drapiąc pazurami deski pokładu i machając skrzydłami. Szeroko otwierał szkarłatne oczy, drgały mu wrażliwe nozdrza.

„Kamyk.”

„Pożeracz Chmur.”

Tylko tyle. Nie trzeba było więcej. Zatopieni w pełnym kontakcie, przestaliśmy zauważać resztę świata. Objąłem wielką smoczą głowę, a Pożeracz Chmur otoczył mnie łapami. Od dawna nie czułem się tak szczęśliwy, spokojny i absolutnie bezpieczny. Wróciłem do domu.


***

I na tym mógłbym zakończyć. Na tej scenie, pięknej i w dużej mierze patetycznej. Ale to byłoby szachrajstwo. Życie wciąż się toczy dalej.

Na przykład siedzę w tej chwili w miłym, cienistym zakątku na terytorium Skaczącej Gwiazdy. Na kolanach mam kawałek deski, na desce rozłożony pamiętnik. A pisać mogę tylko dlatego, że dwa dni temu zwichnąłem nogę w kostce i zostałem zwolniony z ciężkich robót w starym mieście. Tyle z tego pożytku, że nareszcie mogę uporządkować i zapisać to wszystko, co zdarzyło się od tamtej pamiętnej wiosny.

Drugi Krąg wznosi sobie siedzibę, podnosząc z ruin dawne miasto magów.

Nocny Śpiewak jest szczęśliwy, jak nigdy dotąd. Pracuje najciężej z nas wszystkich, odtwarzając każdy szczegół, przywracając do dawnej świetności każdą rzeźbę, gzyms czy arkadę. Tam, gdzie nie da się już rozpoznać dawnego wyglądu konstrukcji, wyobraźnia zdolnego architekta tworzy nowe dzieła. Odnalazł w tym samego siebie, a to, co już powstało, ma w sobie zaklętą cząstkę jego duszy. Nowej duszy, a może dawnej, tej, która przez całe lata drzemała, przytłoczona przez złe nawyki, zamknięta w pancerzu z drwin, wątpliwości i samotności? Bo Nocny Śpiewak zmienił się od chwili, gdy przeszedł piekło Krwi Bohaterów. Spoważniał, złagodniał, posmutniał jakby. Mniej mówi, nie kpi już ze wszystkiego, a w każdym razie rzadziej to czyni. Czy to zmiana na gorsze, czy lepsze? Nie mam pewności.

Srebrzanka dba o niego. Pilnuje, by jadał porządne posiłki i nie zabijał się zbyt długim przetwarzaniem materii. Męczył się w upale, więc ostrzygła go króciutko i teraz wygląda bardzo szczupło i wytwornie. Za to Srebrzanka okrągleje z dnia na dzień, jak dojrzewający owoc. Doświadczona matka – Księżycowy Kwiat zajmuje się dziewczyną. Szyją razem malutkie koszulki i obrębiają pieluchy. A przy tym plotkują całymi godzinami. Jakkolwiek by liczyć, ziarno zostało zasiane jeszcze w Zamku. Nie ma więc żadnej pewności, że to Śpiewak jest ojcem. Lecz nikogo to nie obchodzi, a już najmniej jego samego. Patrzy w swoją dziewczynę jak w tęczę, a życzy sobie tylko jednego – żeby dziecko było jak najbardziej podobne do matki. „Kiedy wreszcie się z nią ożenisz?” – pytam go czasem. Uśmiecha się zwykle i odpowiada: „Kiedy skończę dla niej dom.”

Na razie wykończone są trzy niewielkie budynki, akurat tyle, byśmy pomieścili się wszyscy na czas pory deszczowej. A Śpiewak marzy o pojedynczej przestronnej siedzibie, tylko dla swojej rodziny.

Dzieciarnia Słonego wyrosła podczas mej nieobecności. Przestał też być ściśle strzeżoną tajemnicą fakt, że Żywe Srebro ma talent Strażnika Słów, a mały Tygrysek to Bestiar. Nikt nie powróci na kontynent, by zdradzić ten sekret i Krąg nie upomni się o dzieci Mówcy. Swoją drogą, to niesamowite nagromadzenie talentów w jednej rodzinie.

Jagoda krąży, zdezorientowana, między tyloma chłopcami do wyboru. Wyładniała bardzo, tak jak się spodziewałem, i niejeden chciałby zerwać ten egzotyczny, jasnowłosy kwiatek. Gryf, Stalowy, Wężownik, a nawet Promień wodzą za nią wzrokiem. Wystarczy jednak, by pojawił się Pożeracz Chmur, miny im rzedną. Porzucił smoczą postać. Znów mam okazję obserwować własną kopię, jak waruje, pilnując Jagody przed zakusami natrętów. Dziwaczne zjawisko, lecz można przywyknąć. Zwłaszcza, że w okolicy często widuje się razem czterech mężczyzn, wysokich i mocno zbudowanych, jak wieże. Jedna para to Słony i Nurek, a druga – Wiatr Na Szczycie i Deszczowy

Przybysz. Smoki można odróżnić wyłącznie po braku tatuaży.

Ci ostatni zajrzeli do mnie niedawno.

„Jak idzie ci pisanie? I jak tam kostka?” – spytał Hajg z pasami na twarzy i rozwinął warstwę płótna okrywającą okład. Hajg bez pasów stał obok i z sympatią poruszał uszami.

„Opuchlizna schodzi. Jutro chyba wstaniesz, «Gwiazdo»?”

Ostatnio często tak do mnie się zwraca. Zdobyłem się na to, by podejść do niego i prosić o wybaczenie. Dobrze zrobiłem. Tak należało, choć Los świadkiem, że sporo to mnie kosztowało. Długo „rozmawialiśmy”, siedząc pod klifem wydrzaków. Wiele zostało wyjaśnione, przebaczone i puszczone w niepamięć. Dowiedziałem się, co znaczy dokładnie wśród hajgońskich klanów określenie „gwiazda”. Skrzywdziłem Wiatr Na Szczycie wstrętnymi podejrzeniami. „Gwiazda” tak ma się do „zabaweczki”, jak syn do domowego psa. „Gwiazda” to chłopiec oddany pod opiekę starszego wojownika, zwanego „wilkiem”, który dba o jego wychowanie i uczy wszystkiego, co uzna za potrzebne. Tacy ludzie są bardzo ze sobą związani. Silniej, niż zwyczajny uczeń i nauczyciel. Wspierają się wzajemnie. Nierzadko walczą ramię w ramię. „Gwiazdy” nadają często synom imiona swoich nauczycieli, nie jest też wyjątkiem, że sami z kolei stają się „wilkami” dla młodszych dzieci własnych wychowawców.

„Czy «gwiazdy» sypiają z «wilkami»?” – spytałem wtedy wprost, czerwieniąc się okropnie i czując jak głupiec.

Wiatr Na Szczycie nie wyśmiał mnie. Na twarzy miał wyraz absolutnej powagi.

„To się zdarza. Nie mogę zaprzeczyć. Ale nie jest to regułą ani obowiązkiem, ani przymusem. Przede wszystkim liczy się zaufanie.”

„Tak jak ja i Pożeracz Chmur?”

„Bardzo podobnie.”

No i jestem „gwiazdą” dla Wiatru Na Szczycie. Razem łazimy po zboczach wulkanu, polujemy, tarbierńy kolejne drewniane miecze podczas ćwiczeń, gdy zbieram sińce, połajanki i pochwały. Tych ostatnich jest coraz więcej. Staram się. Kto wie, czy nie trzeba będzie wziąć do ręki prawdziwego miecza? Długi cień tamtego Kręgu może nas ogarnąć każdego dnia. Kiedyś pewnie dotrze do nich wiadomość, że nasz statek nie zatonął na wodach Zatoki Cesarskiej. Boję się tego. Czasami nawet bardzo.

Ale nie teraz, nie w tej chwili. Zmęczeni budowniczowie wracają na wieczorny posiłek. Jest z nimi Pożeracz Chmur. Kiwa do mnie z daleka i zaczynam słyszeć, jak Gryf nuci przyjemnym, niskim głosem, tak wyraźnie, jakby był tuż obok:


Złapała mnie w sidła swych rzęs,

Zagrodziła drogę łzami,

Już nie odejdę stąd,

Już nie uwolnię się,

Jej warkoczem oplatany.


To stara piosenka miłosna. Opowiada o dziewczynie, a mnie wydaje się, jakby Gryf śpiewał o naszej wyspie. Bo i ona nas wszystkich właśnie tak usidliła. Nie odejdziemy stąd, nie uwolnimy się od jej urody i nawet tego nie chcemy.

Nadchodzą moi przyjaciele. Jest gorąco. Pościągali tuniki, ocierają spocone czoła i karki. Na ich piersiach widnieją jednakowe symbole – znak talentu i krąg. Na dole czarny, a na górze wypełniony zielenią.

Загрузка...