W pierwszy poniedziałek kwietnia 1625 roku w miasteczku Meung[*], gdzie narodził się autor “Romansu o Róży”, panowało zamieszanie tak wielkie, jak gdyby zjawili się tu hugenoci, by zamienić je w drugą La Rochelle. Niejeden mieszczanin widząc, jak kobiety uciekają w stronę ulicy Wielkiej, a dzieci krzyczą przed domami, śpieszył przywdziać zbroję, chwytał za muszkiet czy halabardę, by dodać sobie nieco animuszu, i kierował się ku oberży “Pod Wolnym Młynarzem”, gdzie rósł z każdą chwilą tłum zwarty, hałaśliwy i pełen ciekawości.
W owych czasach panika była zjawiskiem dość częstym i niewiele naliczyłbyś dni, w których kroniki nie notowałyby w tym czy w innym mieście podobnych wypadków. Wielcy panowie wojowali ze sobą; król toczył wojnę z kardynałem; Hiszpan walczył z królem. Nadto zaś, prócz tych wojen, cichych lub głośnych, utajonych lub jawnych, byli jeszcze złodzieje, żebracy, hugenoci, bandyci i ludzie najemni, którzy prowadzili wojnę ze wszystkimi. Mieszczanie zbroili się zawsze przeciw złodziejom, bandytom, najemnikom, często przeciw wielmożom i hugenotom, czasem przeciw królowi, ale nigdy przeciw kardynałowi i Hiszpanowi. Zgodnie więc z tym zwyczajem mieszczanie, słysząc zgiełk owego kwietniowego poniedziałku 1625 roku, a nie widząc ni proporczyków żółto-czerwonych, ni barw księcia de Richelieu, zdążali w pośpiechu do oberży “Pod Wolnym Młynarzem”.
Znalazłszy się na miejscu, każdy mógł ujrzeć i rozpoznać przyczynę zamieszania.
Młodzieniec... nakreślmy jego portret jednym pociągnięciem pióra: wyobraźcie sobie osiemnastoletniego Don Kichota bez kolczugi i nagolenników, Don Kichota w wełnianym kaftanie, którego kolor, ongi granatowy, przybrał teraz nieuchwytny odcień ciemnej czerwieni i lazuru; twarz pociągła i ogorzała; wystające kości policzkowe, oznaka przebiegłości; potężne szczęki, po których niechybnie rozpoznasz Gaskończyka, nawet gdy nie nosi beretu, nasz młodzieniec zaś nosił beret ozdobiony czymś w rodzaju pióra; spojrzenie otwarte i bystre; nos zgięty, ale szlachetny w rysunku. Ów podróżny zbyt duży był jak na podrostka, ale zbyt mały jak na mężczyznę dojrzałego, i gdyby nie długa szpada zawieszona u skórzanego pasa, która obijała nogi właściciela, kiedy stał, i jeżyła sierść wierzchowca, gdy siedział na koniu, oko mniej doświadczone mogłoby go wziąć za podróżującego syna chłopskiego.
Nasz młodzieniec posiadał bowiem wierzchowca, a ów wierzchowiec tak bardzo zasługiwał na uwagę, że nie mógł jej na siebie nie zwrócić: był to konik bearneński, liczący sobie lat dwanaście lub czternaście, żółtej maści, zgoła pozbawiony włosów w ogonie, lecz nie mogący się uskarżać na brak grud zgorzelinowych na nogach, który choć głowę trzymał niżej kolan, na skutek czego podtrzymywanie mu jej rzemieniem stawało się wręcz bezużyteczne, robił osiem mil dziennie. Niestety, osobliwa maść i dziwaczny chód kryły tak wybornie zalety tego wierzchowca, że w czasach kiedy wszyscy znali się na koniach, zjawienie się rzeczonego rumaka w Meung, dokąd wkroczył mniej więcej przed kwadransem przez bramę Beaugency[*], wywarło wielkie, ale nie najlepsze wrażenie, które przeniosło się również na jeźdźca.
To wrażenie było tym bardziej przykre dla młodego d’Artagnana (tak bowiem nazywał się Don Kichot dosiadający tego nowego Rosynanta), ile że zdawał sobie sprawę ze śmieszności, jaką go okrywał, choć dobrym był jeźdźcem, wierzchowiec tego rodzaju; toteż wzdychał potężnie, przyjmując dar pana d’Artagnana ojca. Wiedział, że koń wart jest co najwyżej dwadzieścia liwrów; wszelako przyznać trzeba, że słowa towarzyszące podarunkowi były bezcenne.
— Synu — rzekł szlachcic gaskoński w tej czystej gwarze bearneńskiej, której Henryk IV nigdy nie mógł się wyzbyć — synu, ten koń urodził się w domu twego ojca przed trzynastu blisko laty i pozostał tu do dziś, co powinno cię skłonić do dobrych uczuć dla niego. Nie sprzedawaj go nigdy, niechaj zdechnie spokojnie i godnie ze starości; a jeśli przyjdzie ci udać się z nim na wyprawę, oszczędzaj go tak, jakbyś oszczędzał starego sługę. Jeśli będziesz miał zaszczyt znaleźć się kiedy na dworze — ciągnął pan d’Artagnan ojciec — (zaszczyt, do którego stare szlachectwo daje ci prawo), przez wzgląd na siebie samego i swych bliskich nie przynieś wstydu nazwisku, które twoi przodkowie nosili godnie przez pięćset lat. Za ludzi bliskich zaś uważam krewnych i przyjaciół. Nie puszczaj nic nikomu płazem, prócz pana kardynała i króla. Jedynie odwaga, pojmij to dobrze, jedynie odwaga pozwala dziś szlachcicowi utorować sobie drogę. Ten, kto uląkł się choćby na chwilę, być może w tej właśnie chwili traci okazję, którą ofiarował mu los. Jesteś młody i powinieneś być dzielny z dwóch powodów: po pierwsze, ponieważ jesteś Gaskończykiem, po drugie, ponieważ jesteś moim synem. Nie omijaj sposobności i szukaj przygód. Nauczyłem cię robić szpadą; masz przeguby z żelaza i pięści stalowe; bij się, kiedy się tylko sposobność nadarzy; bij się tym bardziej, że pojedynki są zabronione, trzeba więc podwójnej odwagi, by się bić. Mój synu, mogę ci dać tylko piętnaście talarów, konia i rady, których wysłuchałeś. Twoja matka doda do tego receptę na przyrządzanie balsamu; otrzymała ją od pewnej Cyganki; ów balsam odznacza się cudowną właściwością leczenia wszelkich ran, które nie dosięgły serca. Obróć to wszystko sobie na pożytek i żyj długo i szczęśliwie. Dodam jeszcze słowo, a mianowicie wskażę ci przykład do naśladowania; wzorem tym nie jestem ja sam, ponieważ nigdy nie przebywałem na dworze i biłem się tylko jako ochotnik w wojnach religijnych; mówię o panu de Tréville, który był ongi moim sąsiadem i miał honor bawić się jako dziecko z naszym królem Ludwikiem XIII, niechaj Bóg ma go w swej opiece! Niekiedy ich zabawy zamieniały się w walki i w tych walkach król nie zawsze bywał silniejszy. Otrzymane cięgi obudziły w nim wiele szacunku i przyjaźni dla pana de Tréville. Podczas swej pierwszej podróży do Paryża pan de Tréville bił się pięć razy; od śmierci nieboszczyka króla aż do pełnoletności młodego, nie licząc wojen i oblężeń, pojedynkował się siedem razy; a od tej chwili do dzisiaj chyba ze sto razy! Jakoż mimo edyktów, zakazów i wyroków jest dziś kapitanem muszkieterów, potężnym niczym wódz rzymskich legionów; król go wielce ceni, a boi się sam pan kardynał, choć jak wiadomo, pan kardynał nie boi się byle kogo. Nadmienię, że dochód pana de Tréville wynosi dziesięć tysięcy talarów rocznie; jest to więc wielki pan. Zaczął tak jak ty; udaj się do niego z tym listem i idź w jego ślady, byś stał się taki jak on.
Powiedziawszy to pan d’Artagnan ojciec przypiął do boku syna własną szpadę, ucałował go serdecznie w oba policzki i pobłogosławił.
Wychodząc z ojcowskiego pokoju, młodzieniec napotkał matkę czekającą na niego z ową cudowną receptą, której dość częste stosowanie zapewniały przytoczone rady. Tu pożegnania były dłuższe i czulsze, nie dlatego zgoła, że pan d’Artagnan nie kochał syna, który był jedynym jego dziedzicem, ale pan d’Artagnan był mężczyzną i uważałby za rzecz niemęską pozwolić sobie na wzruszenie, natomiast pani d’Artagnan była kobietą, a ponadto matką. Zalała się łzami; powiedzmy zaś na pochwałę pana d’Artagnana syna, że choć czynił wysiłki, by zapanować nad sobą, jak to przystoi przyszłemu muszkieterowi, serce wzięło górę i wylał mnóstwo łez, z trudem ukrywając zaledwie ich połowę.
Tego samego dnia młodzieniec wyruszył w drogę zaopatrzony w trzy dary rodzicielskie, na które składało się, jak powiedzieliśmy, piętnaście talarów, koń i pismo do pana de Tréville; łatwo odgadnąć, że rady nie liczyły się do rachunku.
Posiadając takie vademecum, d’Artagnan, zarówno w sensie moralnym, jak fizycznym, był dokładną kopią bohatera Cervantesa, do którego tak szczęśliwie porównaliśmy go, kiedy obowiązki historyka kazały nam nakreślić jego portret.
Don Kichot brał wiatraki za olbrzymów, a barany za armie, d’Artagnan poczytywał każdy uśmiech za obrazę i każde spojrzenie za wyzwanie. Dlatego też od Tarbes[*] aż do Meung pięść miał nieustannie zaciśniętą i chwytał za rękojeść szpady dziesięć razy dziennie; jednakże pięść nie spadła na niczyją szczękę, a szpada nie opuściła pochwy. Nie znaczy to bynajmniej, że widok nieszczęsnego konika nie budził uśmiechów na twarzach przygodnie spotkanych ludzi, ale jako że nad konikiem pobrzękiwała szpada szacownych rozmiarów, a wyżej błyskało oko raczej dzikie niż pyszne, przechodnie powstrzymywali swą wesołość, a gdy wesołość brała górę nad ostrożnością, usiłowali przynajmniej śmiać się jedną stroną twarzy, niczym maski starożytne; nie zaznawszy więc uszczerbku na honorze, d’Artagnan dotarł do owego nieszczęsnego Meung.
Zsiadając z konia przed bramą “Wolnego Młynarza” (ni oberżysta, ni pachołek, ni stajenny nie wybiegł przytrzymać mu strzemienia) zauważył przy na wpół otwartym oknie parteru szlachcica słusznego wzrostu, o wyniosłej minie, rozmawiającego z dwiema osobami, które słuchały go z szacunkiem. D’Artagnan, zgodnie ze swym zwyczajem, uznał od razu, że jest przedmiotem rozmowy, i nastawił ucha. Tym razem omylił się tylko w połowie: mówiono nie o nim, lecz o jego koniu. Szlachcic, jak się zdawało, wyliczał wszystkie jego zalety, a ponieważ słuchacze wielce mu byli powolni, wybuchali śmiechem co chwila.
Jeśli dość było lekkiego uśmiechu, by rozdrażnić naszego młodzieńca, łatwo wyobrazić sobie, jakie wrażenie wywarła na nim ta hałaśliwa wesołość.
Jednakże d’Artagnan chciał wpierw przyjrzeć się zuchwalcowi, który pokpiwał sobie z niego. Zmierzywszy dumnym wzrokiem nieznajomego, stwierdził, że jest to mężczyzna mający lat czterdzieści lub czterdzieści pięć, o oczach czarnych i przenikliwych, bladej cerze, bardzo wydatnym nosie i starannie przyciętym czarnym wąsie. Odziany był w fioletowe pludry z naszyciami tego samego koloru i takiż kaftan bez żadnych ozdób prócz zwykłych przecięć w rękawach, przez które wyglądała koszula. Te spodnie i kaftan, choć nowe, były zmięte jak suknie podróżne długo przechowywane w torbie. D’Artagnan poczynił wszystkie te spostrzeżenia z szybkością godną najdokładniejszego obserwatora, wiedziony niewątpliwie instynktownym przeczuciem, które mówiło mu, że ów nieznajomy będzie miał znaczny wpływ na jego dalsze losy.
Otóż w chwili kiedy d’Artagnan utkwił spojrzenie w szlachcicu odzianym w fioletowy kaftan, szlachcic ów wygłaszał pod adresem bearneńskiego konika jedną z najbardziej trafnych i głębokich uwag; słuchacze roześmieli się głośno, on sam zaś, wbrew swym obyczajom, pozwolił sobie na lekki uśmiech. Tym razem nie było wątpliwości — d’Artagnan został w sposób oczywisty obrażony. Pewien tego, wcisnął beret na oczy i próbując naśladować wykwintne maniery, jakie zaobserwował w Gaskonii u podróżujących wielmożów, zbliżył się z jedną ręką na rękojeści szpady, drugą podparłszy się pod bok. Niestety, w miarę jak się zbliżał, gniew oślepiał go coraz bardziej i zamiast dumnych słów wyzwania, jakie sobie przygotował, znalazł jedynie prostackie wyrazy, którym towarzyszył wściekły gest.
— Hej, panie, co się tam kryjesz za okiennicą! — zawołał. — Tak, ty właśnie, zechciej mi powiedzieć, z czego się śmiejesz, może zabawimy się razem.
Szlachcic przeniósł powoli spojrzenie z konia na jeźdźca, jak gdyby potrzebował niejakiego czasu, by zrozumieć, że do niego skierowane są te dziwaczne pretensje; potem, kiedy nie mógł już mieć żadnych wątpliwości, ściągnął lekko brwi i po dość długiej pauzie odparł d’Artagnanowi z akcentem ironii i nieopisanego lekceważenia.
— Nie mówię do ciebie, mój panie.
— Ale ja mówię do pana! — zawołał młodzieniec rozjątrzony tym pomieszaniem zuchwalstwa i dworności, grzeczności i pogardy.
Nieznajomy patrzył na niego przez chwilę z lekkim uśmiechem, za czym cofnął się od okna, wyszedł powoli z oberży i stanął o dwa kroki od d’Artagnana, naprzeciw jego konia. Spokojna pewność siebie i kpiąca mina nieznajomego podwoiły jeszcze wesołość jego towarzyszy, którzy pozostali przy oknie. D’Artagnan widząc, że nieznajomy się zbliża, wysunął o cal szpadę z pochwy.
— Ten koń jest niewątpliwie barwy jaskra, a raczej był taki w swej młodości — podjął nieznajomy zwracając się do słuchaczy przy oknie i jak gdyby nie dostrzegając rozdrażnienia d’Artagnana, który stał mu na drodze. — Barwa to doskonale znana w botanice, ale jak dotąd, dość rzadka u koni.
— Tylko ten kpi sobie z konia, kto nie ośmieliłby się zakpić z jego pana! — zawołał z wściekłością przyszły rywal Tréville’a.
— Nie śmieję się często, mój panie — podjął nieznajomy — jak to sam możesz wywnioskować z wyrazu mojej twarzy; wszelako śmieję się, kiedy mi na to przyjdzie ochota.
— Ja zaś — zawołał d’Artagnan — nie życzę sobie, by się śmiano, kiedy nie mam na to ochoty.
— Doprawdy, mój panie? — ciągnął nieznajomy z największym spokojem. — Wybornie, masz zupełną rację.
I odwróciwszy się na pięcie, chciał wrócić do oberży przez główną bramę, przy której d’Artagnan wjeżdżając zauważył osiodłanego konia.
Ale d’Artagnan nie należał do tych, co kpiny puszczają płazem. Wyciągnął szpadę całkowicie z pochwy i rzucił się za nim krzycząc:
— Zawróć no, zawróć, panie kpiarzu, abym nie musiał cię uderzyć z tyłu.
— Mnie uderzyć! — rzekł tamten obracając się na pięcie i patrząc na młodzieńca z równym zdumieniem, jak pogardą. — No, no, mój drogi, szaleniec z ciebie!
Po czym dodał półgłosem i jak gdyby do samego siebie:
— Tam do licha! Cóż za okazja dla Jego Królewskiej Mości, miałby z tego zucha wybornego muszkietera.
Zaledwie skończył, kiedy d’Artagnan rzucił się nań z obnażoną szpadą tak wściekle, że gdyby nieznajomy nie odskoczył do tyłu, ten żart byłby zapewne jego żartem ostatnim. Zrozumiał tedy, że to nie przelewki, wyciągnął szpadę, skłonił się przeciwnikowi i z wielką powagą stanął w pozycji. Ale w tej samej chwili dwaj jego towarzysze wraz z oberżystą skoczyli na d’Artagnana i zaczęli go okładać kijami, łopatami i szczypcami kuchennymi. Była to odpowiedź na atak tak szybka i tak rozstrzygająca, że przeciwnik d’Artagnana, podczas gdy ten ostatni odwrócił się, by bronić się przed ciosami, schował szpadę do pochwy z równą jak przedtem dokładnością; z niedoszłego aktora walki stał się jej obserwatorem i w tej roli zachował się ze zwykłym sobie niezmąconym spokojem, wciąż jednak pomrukując:
— Niech tych Gaskończyków zaraza! Wsadźcie go na tego pomarańczowego konia i niech się stąd wynosi.
— Ale dopiero po tym, jak cię zabiję, tchórzu! — zawołał d’Artagnan wciąż broniąc się, jak mógł najlepiej, i nie cofając się ani na krok przed trzema przeciwnikami, którzy zasypywali go ciosami.
— Znów ta gaskońska brawura — mruknął szlachcic. — Na honor, ci Gaskończycy są niepoprawni! Pobawcie się z nim jeszcze trochę, skoro tak się przy tym upiera. Kiedy poczuje zmęczenie, sam powie, że ma dość.
Ale nieznajomy nie wiedział jeszcze, na jak wielki upór natrafił; d’Artagnan nie należał do tych, co kiedykolwiek proszą pardonu. Walka toczyła się więc jeszcze kilka sekund; wreszcie wyczerpany d’Artagnan wypuścił szpadę, którą uderzenie kija złamało na dwoje. Cios w czoło obalił go niemal w tej samej chwili; padł na ziemię krwawiąc, na wpół zemdlony.
Ludzie zbiegli się ze wszystkich stron na miejsce wypadku. Oberżysta, lękając się skandalu, z pomocą pachołków zaniósł rannego do kuchni, gdzie się nim zaopiekowano.
Tymczasem szlachcic powrócił na swe miejsce przy oknie i przyglądał się z pewnym zniecierpliwieniem zgromadzonej gawiedzi, której obecność nie była mu, widać, przyjemna.
— No i cóż, jak się ma ta szalona pałka? — zapytał odwracając się na odgłos otwieranych drzwi i kierując swe słowa do oberżysty, który przybył dowiedzieć się o jego zdrowie.
— Wasza Ekscelencja jest zdrów i cały? — zapytał oberżysta.
— Nic mi nie dolega, mój poczciwy gospodarzu, i pytam cię, co się dzieje z naszym młodzieńcem.
— Ma się lepiej — rzekł oberżysta — całkiem zemdlał.
— Doprawdy? — zapytał szlachcic.
— Ale na chwilę przedtem zebrał wszystkie siły i wołał, że jeszcze panu pokaże.
— Ale ten chłopak to wcielony diabeł! — zawołał nieznajomy.
— Och, nie, Wasza Ekscelencjo, żaden diabeł — podjął oberżysta z pogardliwą miną — kiedy zemdlał, przetrząsnęliśmy jego rzeczy; w tobołku ma tylko jedną koszulę, a w sakiewce dwanaście talarów, co nie przeszkodziło mu powiedzieć, gdy tracił przytomność, że gdyby podobny wypadek przydarzył się w Paryżu, pożałowałbyś pan tego natychmiast, gdy tu przyjdzie ci żałować później.
— W takim razie — rzekł chłodno nieznajomy — to jakiś przebrany książę krwi.
— Opowiadam o tym dlatego, panie, byś się miał na baczności.
— Czy w gniewie nie wymienił czyjegoś nazwiska?
— I owszem, uderzył się po kieszeni i powiedział: “Zobaczymy, co powie pan de Tréville na tę zniewagę wyrządzoną jego protegowanemu”.
— Pan de Tréville? — rzekł nieznajomy z uwagą — uderzył się po kieszeni wymieniając nazwisko pana de Tréville?... Posłuchaj, przyjacielu, spodziewam się, że gdy młodzieniec leżał zemdlony, zajrzałeś do tej kieszeni. Cóżeś tam znalazł?
— List zaadresowany do pana de Tréville, kapitana muszkieterów.
— Doprawdy?
— Nie inaczej, jak miałem zaszczyt Waszej Ekscelencji powiedzieć.
Oberżysta, nie odznaczający się wielką przenikliwością, nie zauważył wrażenia, jakie jego słowa wywarły na nieznajomym. Odszedł od okna, na którego framudze wspierał się łokciem, i zmarszczył brwi z wyrazem niepokoju.
— Tam do licha! — mruknął przez zęby — czyżby to Tréville nasłał na mnie tego Gaskończyka? Bardzo jeszcze młody! Ale cios szpadą jest ciosem szpadą, niezależnie od wieku człowieka, który go zadaje, i mniej się nawet mamy na baczności przed dzieckiem niż przed kim innym; czasem dość błahej przeszkody, by pokrzyżować wielkie zamiary.
Nieznajomy zamyślił się na kilka minut.
— No cóż, gospodarzu, czy nie uwolnisz mnie od tego szaleńca? Nie mogę go zabić, nie godzi się to z moim sumieniem, a jednak — dodał z wyrazem chłodnej groźby — a jednak przeszkadza mi. Gdzie jest teraz?
— W pokoju mojej żony, na pierwszym piętrze, gdzie go opatrują.
— Rzeczy i torbę ma przy sobie? Nie zdjął kaftana?
— Przeciwnie, wszystko to znajduje się w kuchni na dole. Ale skoro ten młody narwaniec panu przeszkadza...
— Bez wątpienia. Wywołał w twojej oberży awanturę, gorszącą przyzwoitych ludzi. Idź, przygotuj rachunek i uprzedź mego służącego.
— Jak to, pan nas już opuszcza?
— Wiesz o tym dobrze, skoro kazałem ci osiodłać konia. Czy nie wykonano mego rozkazu?
— I owszem; jak Wasza Ekscelencja mógł zauważyć, koń stoi osiodłany przy bramie, gotów do drogi.
— Dobrze, uczyń zatem, co powiedziałem.
— Ho, ho — powiedział sobie oberżysta — czyżby go strach obleciał przed tym młokosem?
Ale rozkazujące spojrzenie nieznajomego położyło kres jego wywodom. Ukłonił się uniżenie i wyszedł.
— Nie trzeba, żeby ten hultaj ujrzał Milady[*] — ciągnął nieznajomy — powinna zjawić się wkrótce; już się nawet spóźniła. Lepiej zrobię, jeśli dosiądę konia i wyjadę jej naprzeciw... Gdybym tylko mógł wiedzieć, co zawiera ten list adresowany do Tréville’a!
Tymczasem oberżysta, który nie wątpił ani przez chwilę, że to obecność młodzieńca wypędza nieznajomego z oberży, wszedł do pokoju żony i zastał tam d’Artagnana, który wreszcie odzyskał przytomność. Za czym, tłumacząc mu, że straż miejska mogłaby się źle z nim obejść, jako że szukał zwady z wielkim panem, wedle zdania oberżysty bowiem nieznajomy był na pewno wielkim panem, skłonił młodzieńca, choć był on jeszcze słaby, do powstania i ruszenia w dalszą podróż. D’Artagnan czując się bardzo niepewnie, bez kaftana, z głową owiniętą gałganami, wstał jednak i popychany przez oberżystę, zaczął schodzić; lecz gdy pojawił się w kuchni, ujrzał swego przeciwnika, który rozmawiał spokojnie, stojąc przy stopniu ciężkiej karocy zaprzężonej w dwa wielkie konie normandzkie.
Osoba, z którą rozmawiał — kobieta dwudziesto- lub dwudziestodwuletnia — wychyliła głowę przez drzwiczki karocy. Powiedzieliśmy już, jak bystrym i spostrzegawczym okiem d’Artagnan patrzył na ludzi; ujrzał tedy od razu, że kobieta była młoda i piękna. Jej uroda uderzyła młodzieńca, tym bardziej że nigdy nie spotyka się podobnej na południu, gdzie dotychczas przebywał. Była to blada blondynka o długich włosach, które spadały w lokach na ramiona, o wielkich niebieskich, tęsknych oczach, różanych ustach i dłoniach z alabastru. Rozmawiała żywo z nieznajomym.
— A zatem Jego Eminencja rozkazuje mi... — powiedziała dama.
— Wrócić natychmiast do Anglii i uprzedzić go osobiście, gdyby książę opuszczał Londyn.
— A jeśli idzie o inne instrukcje? — zapytała piękna pani.
— Znajdują się w tej szkatułce, którą otworzy pani dopiero po drugiej stronie kanału La Manche[*].
— Doskonale; a pan?
— Wracam do Paryża.
— Nie ukarawszy tego zuchwałego chłopca? — zapytała dama.
Nieznajomy miał właśnie odpowiedzieć, ale w chwili kiedy otwierał usta, d’Artagnan, który słyszał wszystko, ukazał się na progu.
— Ów zuchwały chłopiec sam karze innych! — zawołał. — Spodziewani się, że ten, którego winien ukarać, nie ucieknie znów jak przedtem.
— Nie ucieknie? — powtórzył nieznajomy marszcząc brwi.
— Nie, przypuszczam bowiem, że w obecności kobiety nie ośmielisz się pan zmykać.
— Pomyśl! — zawołała Milady widząc, jak szlachcic chwyta za szpadę — pomyśl, że najmniejsza zwłoka może pokrzyżować wszystko.
— Ma pani rację! — zawołał szlachcic. — Jedź więc w swoją stronę, a ja ruszę w swoją.
I pożegnawszy damę skinieniem głowy, wskoczył na konia, podczas gdy woźnica karocy żywo popędzał zaprzęg. Pomknęli galopem, każde w przeciwnym kierunku.
— Hola! A gdzie jest zapłata! — wrzasnął oberżysta; jego afekt dla podróżnego zmienił się w głęboką pogardę, skoro ujrzał, że szlachcic oddala się nie uregulowawszy rachunku.
— Zapłać, gałganie! — zawołał do służącego podróżny nie wstrzymując konia; służący rzucił oberżyście pod nogi dwie czy trzy sztuki srebra i pogalopował za swym panem.
— O tchórzu! O nędzniku! O fałszywy szlachcicu! — zawołał d’Artagnan pędząc z kolei za służącym.
Ale był jeszcze zbyt słaby. Zaledwie zrobił dziesięć kroków, gdy zaszumiało mu w uszach, krew nabiegła do oczu i upadł zamroczony pośrodku ulicy, wciąż wołając;
— Nikczemnik! Nikczemnik! Nikczemnik!
— Nikczemny w samej rzeczy — przytaknął oberżysta zbliżając się do d’Artagnana i próbując tym pochlebstwem zjednać sobie biednego chłopca, niczym czapla z bajki ślimaka.
— Tak, bardzo nikczemny — zamruczał d’Artagnan — ale ona jest bardzo piękna!
— Kto taki? — zapytał oberżysta.
— Milady — wyszeptał d’Artagnan.
I zemdlał po raz wtóry.
— Wszystko jedno — rzekł oberżysta. — Straciłem tamtych dwoje, ale pozostaje mi jeszcze ten młokos, zatrzymam go tu przynajmniej kilka dni. Zawsze to jedenaście zarobionych talarów.
Jak wiadomo, jedenaście talarów pozostało w sakiewce d’Artagnana. Oberżysta liczył na jedenaście dni choroby i na talara dziennie; ale się przeliczył. Nazajutrz o piątej rano d’Artagnan wstał, zszedł do kuchni, poprosił, prócz kilku innych ingrediencji, których lista do nas nie dotarła, o wino, oliwę i rozmaryn, i z receptą matczyną w ręce sporządził sobie balsam, którym namaścił liczne rany, sam zmieniając okłady i nie chcąc zgodzić się na pomoc żadnego lekarza. Dzięki skuteczności cygańskiego balsamu, a być może również dzięki nieobecności lekarza d’Artagnan był na nogach tego samego wieczora i prawie całkiem zdrów nazajutrz.
Ale w chwili kiedy miał płacić za rozmaryn, oliwę i wino, jedyny swój wydatek, przestrzegał bowiem całkowitej diety (gdy tymczasem jego żółty koń, jeśli wierzyć słowom oberżysty, jadł trzy razy więcej, niż można było się spodziewać po jego wielkości), znalazł w kieszeni jedynie niewielką sakiewkę z wytartego aksamitu wraz z jedenastu talarami; znikł wszakże list adresowany do pana de Tréville.
Młodzieniec począł go szukać nader cierpliwie, wywracając po dwadzieścia razy kieszenie i kieszonki, przetrząsając torbę, otwierając i zamykając sakiewkę; ale gdy doszedł do wniosku, że listu nie znajdzie, wściekłość ogarnęła go po raz trzeci i niewiele brakowało, a musiałby znowu zaaplikować sobie wonne wino i oliwę; widząc bowiem, że ta szalona głowa się rozpala, słysząc, jak d’Artagnan grozi, że połamie wszystko w oberży, jeśli nie znajdą tego listu, oberżysta chwycił za oszczep, jego żona za kij od miotły, pachołkowie zaś te same kije, którymi posługiwali się dnia poprzedniego.
— Mój list polecający! — zawołał d’Artagnan — mój list polecający, na rany Boskie! Bo ponadziewam was wszystkich jak jarząbki na rożen!
Niestety, pewna okoliczność nie pozwoliła młodzieńcowi wypełnić groźby.
Jak bowiem powiedzieliśmy, jego szpada została złamana na dwoje podczas pierwszej potyczki, o czym całkiem był zapomniał. Toteż kiedy sięgnął po szpadę, stwierdził, że jest uzbrojony w odłamek długości ośmiu czy dziesięciu cali, który oberżysta troskliwie włożył do pochwy. Resztę klingi gospodarz ukrył, by zrobić sobie z niej szpikulec.
Jednakże ten zawód nie powstrzymałby zapewne naszego zapalczywego młodzieńca, gdyby oberżyście nie przyszło do głowy, że żądanie podróżnego jest całkowicie słuszne.
— Ale w samej rzeczy — powiedział opuszczając oszczep — gdzie jest ten list?
— Otóż to, gdzie list? — zawołał d’Artagnan. — Przede wszystkim oświadczam waszmości, że list jest adresowany do pana de Tréville i musi się znaleźć; a jeśli się nie znajdzie, pan de Tréville zatroszczy się już o to, by go znaleziono, to pewna.
Ta pogróżka całkiem zbiła z tropu oberżystę. Po królu i panu kardynale pan de Tréville był tym, którego imię najczęściej pojawiało się na ustach żołnierzy, a nawet mieszczan. Co prawda był jeszcze ojciec Józef, ale jego imię wymawiano po cichu, tak wielki strach budziła szara eminencja, jak nazywano zausznika kardynała. Toteż odrzucił daleko oszczep i rozkazując służącym poniechać pałek, a żonie uczynić to samo z kijem od miotły, pierwszy dał przykład zabierając się do szukania zgubionego listu.
— Czy ten list zawierał coś cennego? — zapytał oberżysta po chwili bezowocnych poszukiwań.
— Do kata! Myślę sobie! — zawołał Gaskończyk, który liczył na to, że list pomoże mu w dworskiej karierze — całą moją fortunę.
— Może były w nim obligi hiszpańskie? — zapytał oberżysta niespokojnie.
— Obligi do prywatnej szkatuły Jego Królewskiej Mości — odparł d’Artagnan, który spodziewał się, że dzięki tej rekomendacji znajdzie się w służbie króla, i sądził, że nie skłamie odpowiadając w sposób nieco ryzykowny.
— Do diabła! — powiedział oberżysta całkiem zrozpaczony.
— Ale mniejsza o to — ciągnął d’Artagnan z pewnością siebie cechującą ludzi z jego stron. — Mniejsza o to, nie chodzi o pieniądze; najważniejszy był list. Wolałbym stracić tysiąc pistoli.
Równie dobrze mógłby powiedzieć: dwadzieścia tysięcy, ale powstrzymała go młodzieńcza skromność.
Błysk rozświetlił nagle umysł oberżysty, który w duchu sam sobie urągał, nie znajdując żadnego wyjścia.
— Ten list nie został zagubiony — zawołał.
— Co? — rzekł d’Artagnan.
— Nie; został panu zabrany.
— Zabrany! Przez kogo?
— Przez tego szlachcica, co był tu wczoraj. Zszedł do kuchni, gdzie leżał pański kaftan. Był tam sam jeden. Idę o zakład, że to on list ukradł.
— Tak myślisz? — odparł d’Artagnan niezbyt przekonany, wiedział bowiem lepiej niż ktokolwiek, że list był ściśle prywatny i nie zawierał nic, co mogłoby znęcić czyjąś chciwość. Istotnie, nikomu ze służby czy podróżnych ten papier nie przyniósłby najmniejszej korzyści.
— Mówisz więc, że podejrzewasz owego panka?
— Mówię, że jestem tego pewien — ciągnął oberżysta. — Kiedym mu powiedział, że Wasza Miłość jest pod opieką pana de Tréville i masz nawet list do tego znamienitego pana, wydał mi się wielce niespokojny, zapytał mnie, gdzie jest list, i zszedł natychmiast do kuchni, wiedząc, że jest tam twój kaftan.
— Więc on mi go ukradł — odparł d’Artagnan. — Zaniosę skargę do pana de Tréville, a pan de Tréville zaniesie skargę do króla.
Za czym wyciągnął uroczystym ruchem dwa talary z kieszeni, dał je oberżyście, który odprowadził go do drzwi z kapeluszem w ręce, wsiadł na żółtego konia i dojechał na nim bez żadnych dalszych przypadków do bramy Saint-Antoine[*] w Paryżu; tu sprzedał go za trzy talary, co było bardzo dobrą zapłatą, zważywszy, iż d’Artagnan poganiał tęgo na ostatnim odcinku drogi. Toteż handlarz koni, któremu d’Artagnan odstąpił swego rumaka, nie krył bynajmniej przed młodzieńcem, wyliczając mu dziewięć liwrów, że ofiarowuje tę wspaniałą sumę jedynie dla niezwykłej maści konia.
D’Artagnan wkroczył więc do Paryża pieszo, z tobołkiem pod pachą, i szedł tak długo, aż znalazł pokój, odpowiadający jego skromnym środkom, rodzaj mansardy przy ulicy des Fossoyeurs[*], niedaleko od Luksemburga.
Wpłaciwszy zadatek, d’Artagnan zajął mieszkanie i spędził resztę dnia na przyszywaniu do swego kaftana i spodni galonów, które matka odcięła od nowego prawie kaftana pana d’Artagnana ojca i dała mu ukradkiem; potem udał się na Quai de la Ferraille[*], by nabyć nową klingę do szpady; wreszcie wrócił do Luwru chcąc się dowiedzieć od pierwszego spotkanego muszkietera, gdzie jest pałac pana de Tréville. Ów pałac znajdował się przy ulicy Vieux-Colombier[*], a więc w pobliżu wynajętego pokoju; d’Artagnanowi wydało się to szczęśliwą wróżbą dla jego najbliższych poczynań. Za czym, rad ze swego zachowania się w Meung, z czystym sumieniem, jeśli idzie o przeszłość, ufny w teraźniejszość i pełen nadziei na przyszłość, położył się i zasnął snem sprawiedliwego.
Ów sen, bardzo jeszcze parafiański, trwał aż do godziny dziewiątej rano; wówczas wstał, by udać się do znakomitego pana de Tréville, trzeciej osobistości w królestwie wedle mniemania pana d’Artagnana ojca.
Pan de Troisvilles[*], jak nazywała się jeszcze jego rodzina w Gaskonii, lub pan de Tréville, nazwisko przyjęte w Paryżu, w samej rzeczy rozpoczął tak jak d’Artagnan, to znaczy bez złamanego szeląga, ale z tym kapitałem śmiałości, inteligencji i uporu, co sprawiają, że najbiedniejszy szlachciura gaskoński dziedziczy po przodkach nadzieje, których wartość jest większa niż rzeczywisty spadek szlachcica z Perigordu czy Berry. Jego zuchwałe męstwo i szczęście zuchwalsze jeszcze w czasach, kiedy ciosy spadały jak grad, wyniosły go na szczyt tej drabiny trudnej do przebycia, którą nazywa się łaską u dworu; przeskakiwał na niej po cztery stopnie za jednym zamachem.
Był przyjacielem króla, który, jak wiadomo, wielce czcił pamięć swego ojca, Henryka IV. Ojciec pana de Tréville tak wiernie służył królowi w wojnach przeciw Lidze, że nie mając gotowych pieniędzy (zawsze ich brakło Bearneńczykowi płacącemu długi jedyną monetą, jakiej nigdy nie potrzebował pożyczać — dowcipem), nie mając więc, jak powiedzieliśmy, gotowych pieniędzy, obdarzył Tréville’a po odzyskaniu Paryża herbem, wyobrażającym złotego lwa w szkarłatnym polu z dewizą: fidelis et fortis. Był to nie byle jaki zaszczyt, ale nie przysparzał bogactwa. Toteż gdy znakomity towarzysz wielkiego Henryka umarł, zostawił panu synowi w spadku jedynie szpadę i dewizę. Dzięki tym dwóm darom i nieskazitelnemu nazwisku pan de Tréville dostał się na dwór młodego władcy, gdzie przysłużył się tak dobrze szpadą i tak był wierny dewizie, iż Ludwik XIII, jedna z najlepszych szpad królestwa, miał zwyczaj mawiać, że gdyby któremuś z jego przyjaciół przyszło stawać na ubitej ziemi, radziłby mu za sekundanta siebie lub Tréville’a, a może nawet Tréville’a w pierwszym rzędzie. Toteż Ludwik XIII był prawdziwie przywiązany do Tréville‚ a przywiązany na modłę królów, egoistycznie, trzeba to przyznać, ale zawszeć przywiązany. W owych nieszczęsnych czasach lubiano otaczać się ludźmi pokroju Tréville’a. Wielu mogłoby zasłużyć sobie na dewizę “dzielny”, który to przymiotnik stanowił drugi człon wspomnianej dewizy; nieliczni tylko mogli sobie rościć prawa do epitetu “wierny”, stanowiącego pierwszy jej człon. Tréville należał do tych ostatnich; była to jedna z rzadkich natur o inteligencji posłusznej jak u psa, ślepej odwadze, bystrym oku, szybkiej ręce; wzrokiem obdarzony był tylko po to, by widzieć, z kogo król jest niezadowolony, a ręką, by uderzyć tego, kto się królowi nie spodobał, czy to był Besme, Maurevers, Poltrot de Mere czy Vitry.
Zresztą Tréville’owi brakowało jak dotąd jedynie okazji; ale czekał tylko na nią i obiecywał sobie, że chwyci ją za kark, jeśli kiedykolwiek pojawi się w zasięgu jego działania. Toteż Ludwik XIII mianował Tréville’a kapitanem muszkieterów, którzy dzięki swemu oddaniu lub raczej fanatyzmowi byli dla tego króla tym samym, czym straż przyboczna dla Henryka III, a gwardia szkocka dla Ludwika XI.
Kardynał ze swej strony nie chciał królowi dać się wyprzedzić. Kiedy ujrzał niezrównanych chwatów, jakimi Ludwik XIII się otaczał, ów drugi lub raczej pierwszy król Francji zapragnął mieć gwardię dla siebie. Jakoż miał muszkieterów, podobnie jak Ludwik XIII, i obie te rywalizujące ze sobą potęgi ściągały do swej służby ludzi znamienitych w robieniu bronią ze wszystkich prowincji francuskich, a nawet z państw obcych. Richelieu i Ludwik XIII spierali się często przy wieczornej partii szachów o zasługi swoich zabijaków, chwaląc ich postawę i męstwo; i wypowiadając się głośno przeciw pojedynkom i bijatykom, po cichu sami zagrzewali do nich i odczuwali prawdziwy żal lub niepohamowaną radość, dowiedziawszy się o klęsce lub zwycięstwie swoich ludzi. Tak przynajmniej powiadają pamiętniki człowieka, który nie raz jeden uczestniczył w tych zwycięstwach, a rzadko miał okazję zaznać klęsk.
Tréville znał tę słabostkę monarchy i jej właśnie zawdzięczał stałe łaski Ludwika XIII, który nie odznaczał się, jak powiadają, zbyt wielką wiernością w przyjaźni. Z miną wielce przebiegłą kazał paradować muszkieterom przed kardynałem Armandem Duplessis[*], aż siwe wąsy Jego Eminencji jeżyły się ze złości.
Tréville wybornie rozumiał istotę wojen w owej epoce, kiedy to albo żyło się na koszt wroga, albo na koszt ziomków; jego żołnierze tworzyli legion istnych diabłów i nie znali posłuchu przed nikim, prócz niego samego.
Uszargani, podpici, pokiereszowani muszkieterowie królewscy, a raczej muszkieterowie pana de Tréville, zapełniali szynki, tłoczyli się w miejscach przechadzek i zabaw publicznych krzycząc głośno, podkręcając wąsa, pobrzękując szpadą, potrącając z lubością gwardzistów pana kardynała, jeśli się na nich natknęli, i wśród żartów dobywali szpady pośrodku ulicy; często padali trupem, ale mogli być pewni, że zostaną opłakani i pomszczeni; często zabijali sami, wiedząc, że nie zgniją w więzieniu, ponieważ pan de Tréville stamtąd ich wydobędzie. Toteż pan de Tréville był wynoszony pod niebiosa i uwielbiany przez tych ludzi, którzy choć zuchwali ponad miarę, drżeli przed nim jak żaki przed bakałarzem, posłuszni każdemu jego słowu i gotowi śmiercią zmazać najdrobniejszy nawet zarzut.
Pan de Tréville umiał posługiwać się tą potężną dźwignią przede wszystkim dla króla i jego przyjaciół, a potem dla siebie i własnych przyjaciół. Zresztą w żadnym z pamiętników owej epoki, chociaż pozostawiła ich tyle, nie można natrafić na najmniejszy zarzut skierowany przeciw temu godnemu szlachcicowi nawet przez jego wrogów, a miał tyluż wrogów między ludźmi pióra co między noszącymi szpadę; nic jednak nie wskazuje na to, powiadamy, żeby ten zacny szlachcic kazał sobie płacić za czyny swych zabijaków. Posiadając rzadki geniusz intrygi, który czynił go równym najtęższym intrygantom pozostał uczciwym człowiekiem. Co więcej, choć robienie bronią zniekształca postać, choć wyczerpują uciążliwe i męczące ćwiczenia, był jednym z najznamienitszych galantów epoki, mężczyzną wykwintnym, niezrównanym dowcipnisiem; mówiono o sukcesach miłosnych Tréville’a, jak dwadzieścia lat przedtem mówiono o sukcesach Bassompierre’a[*], a to nie byle co. Podziwiano tedy, kochano i bano się kapitana muszkieterów, co jest szczytem powodzenia ludzkiego.
Ludwik XIV gasił wszystkie małe gwiazdy dworu swym potężnym blaskiem; jego ojciec, słońce pluribus impar, pozwalał błyszczeć każdemu ze swych ulubieńców, nie odbierał splendoru żadnemu z dworzan. Poza asystowaniem przy toalecie króla i kardynała, liczono wówczas w Paryżu dwieście innych porannych toalet, przy których warto było być obecnym, a wśród nich poranek u pana de Tréville był szacowany bardzo wysoko.
Dziedziniec jego pałacu położonego przy ulicy Vieux-Colombier przypominał obóz, i to od szóstej rano w lecie, a od ósmej w zimie. Pięćdziesięciu do sześćdziesięciu muszkieterów, którzy co pewien czas się zmieniali, aby dziedziniec nigdy nie świecił pustkami, przechadzało się tam i sam, zbrojnych i gotowych na wszystko. Po wielkich schodach, zajmujących tyle miejsca, że dziś wystarczyłoby go na zbudowanie całego domu, wstępowali i schodzili petenci z Paryża ubiegający się o jakiś fawor, szlachta z prowincji pragnąca zaciągnąć się do szeregów i służba w liberiach najróżniejszych barw, która przynosiła panu de Tréville pisma od swych panów. W przedpokoju, na długich ławach ustawionych pod ścianami, czekali szczęśliwi wybrańcy, to znaczy ci, których zawezwano. Od rana do wieczora było tu gwarno, gdy tymczasem pan de Tréville w gabinecie przylegającym do przedpokoju przyjmował wizyty, wysłuchiwał skarg, wydawał rozkazy, gdy zaś chciał odbyć przegląd ludzi i broni, trzeba mu było tylko stanąć w oknie, podobnie jak królowi, który w takich razach wychodził na balkon Luwru.
W dniu kiedy d’Artagnan się zjawił, liczba zebranych była niemała, zwłaszcza dla prowincjusza. Co prawda ten prowincjusz był Gaskończykiem, a w owej epoce ziomkowie d’Artagnana mieli opinię ludzi niełatwo dających się onieśmielić. Przekroczywszy jednak potężną bramę nabijaną długimi gwoździami o kwadratowych łebkach, wpadało się w sam środek wojaków, którzy mijali się na dziedzińcu, nawoływali, kłócili i zabawiali. Aby utorować sobie drogę poprzez te wiry, trzeba było być oficerem, wielkim panem lub piękną kobietą.
Nasz młodzieniec posuwał się środkiem tej ciżby z bijącym sercem, przyciskając długi rapier do chudych nóg, z ręką przy rondzie kapelusza i z owym zakłopotanym uśmiechem parafianina, który nadrabia miną. Gdy tylko wyminął jakąś grupę, oddychał swobodniej; zdawał sobie sprawę, że oglądano się za nim; i choć był o sobie dobrego mniemania, po raz pierwszy w życiu poczuł się śmieszny.
Na schodach było gorzej jeszcze: na pierwszych stopniach stało czterech muszkieterów, którzy zabawiali się w osobliwy sposób, podczas gdy ich towarzysze, w liczbie dziesięciu czy dwunastu, czekali na podeście, by z kolei wziąć udział w zabawie.
Jeden z czwórki, stojący na wyższym stopniu z obnażoną szpadą w ręce, nie dopuszczał lub przynajmniej starał się nie dopuścić trzech innych do siebie.
Tamci trzej fechtowali się z nim nader zręcznie. D’Artagnan sądził zrazu, że mają florety ćwiczebne, zaopatrzone w gałki, ale widząc zadraśnięcia stwierdził wkrótce, że broń jest ostra i sposobna do walki; przy każdym ciosie nie tylko aktorzy sceny, ale i widzowie śmiali się jak szaleni. Muszkieter, zajmujący w tej chwili wyższy stopień, znakomicie dawał sobie radę z przeciwnikami. Otoczono ich kołem; warunki zabawy wymagały, by ten, kogo dosięgnął cios, ustępował miejsca temu, co go zadrasnął. W ciągu pięciu minut ów muszkieter ugodził jednego z przeciwników w przegub, drugiego w brodę, trzeciego w ucho, sam nie doznając najmniejszego szwanku; ta zręczność, zgodnie z przyjętymi regułami, dawała mu prawo do trzech nowych starć.
Choć nasz młody podróżny nie tyle nie mógł, ile nie chciał niczemu się dziwić, był zdumiony tą zabawą; widział w swej prowincji, w owej Gaskonii, gdzie tak łatwo zapalają się głowy, rozmaite pojedynki, ale brawura tych czterech graczy wydała mu się najniezwyklejsza ze wszystkiego, o czym słyszał kiedykolwiek, nawet w swej ojczyźnie. Zdało mu się, że przeniesiono go do owego bajecznego kraju olbrzymów, co przejmowali Guliwera tak wielkim strachem; a przecież nie był jeszcze u kresu; pozostawał podest i przedpokój.
Na podeście nikt się już nie bił, opowiadano sobie anegdoty o kobietach, a w przedpokoju historyjki dworskie. Na podeście d’Artagnan oblał się pąsem, w przedpokoju zadrżał. Choć nie zbywało mu na wyobraźni i w Gaskonii bywał niebezpieczny dla młodziutkich pokojowych, a niekiedy dla ich równie młodych pań, nawet w chwilach uniesienia nie marzył ani o połowie tych miłosnych cudów, ani o ćwierci kawalerskich czynów, którym blasku dodawały jeszcze powszechnie znane nazwiska i intymne szczegóły. Ale jeśli jego obyczajność doznała zgorszenia na podeście, szacunek do kardynała został pogwałcony w przedpokoju. Tu, ku swemu wielkiemu zdumieniu, d’Artagnan usłyszał, jak głośno krytykuje się politykę, przed którą drżała Europa, i życie prywatne kardynała, za co tylu wielkich i potężnych panów poniosło kary; ten wielki mąż, szanowany przez pana d’Artagnana ojca, służył za pośmiewisko muszkieterom pana de Tréville, którzy kpili z jego pałąkowatych nóg i zgarbionych pleców; jedni śpiewali piosenki o pani d’Aiguillon[*], jego kochance, i pani de Combalet, jego siostrzenicy, podczas gdy inni zmawiali się przeciwko giermkom i gwardzistom księcia kardynała; wszystko to razem wydawało się d’Artagnanowi czymś zgoła niemożliwym w swej potworności.
Jednakże gdy imię króla pojawiło się niespodziewanie wśród kpinek z kardynała, zdawało się, że knebel zatyka te wszystkie drwiące usta; rozglądano się z wahaniem wokoło; rzekłbyś, że zebrani lękają się niedyskrecji ściany dzielącej przedpokój od gabinetu pana de Tréville. Ale wkrótce jakaś aluzja sprowadzała znów rozmowę na Jego Eminencję, śmiechy na nowo rozlegały się w najlepsze, nie zostawiano na nim suchej nitki.
“Nie ulega wątpliwości, że ci ludzie zostaną wtrąceni do Bastylii i powieszeni — myślał d’Artagnan z przerażeniem — i ja na pewno wraz z nimi, ponieważ słucham, słyszałem i zostanę poczytany za ich wspólnika. Co powiedziałby pan ojciec, który tak mi zalecał szacunek dla kardynała, gdyby wiedział, że znajduję się w towarzystwie tych pogan?”
Jak łatwo więc zrozumieć, d’Artagnan nie ośmielił się wziąć udziału w rozmowie. Patrzył tylko szeroko otwartymi oczami, nastawiał uszu, wytężał wszystkie zmysły, by nic nie uszło jego uwagi; i mimo zaleceń ojcowskich czuł, że ponoszą go własne upodobania i instynkt, każąc mu pochwalać raczej niż ganić to wszystko, czego był świadkiem.
Ponieważ jednak był całkiem obcy w tłumie dworzan pana de Tréville i widziano go tu po raz pierwszy, zapytano, czego sobie życzy. W odpowiedzi d’Artagnan wymienił skromnie swe nazwisko, podkreślił, że jest ziomkiem pana de Tréville; pokojowcowi, który zwrócił się doń z pytaniem, oświadczył, że chciałby prosić pana de Tréville o posłuchanie. Prośba została przyjęta w sposób nader protekcjonalny, przy czym przyobiecano mu, że rzecz zostanie powtórzona w stosownym czasie i okolicznościach.
D’Artagnan ochłonął nieco z pierwszego zdumienia, miał więc czas przyjrzeć się strojom i fizjonomiom.
Pośrodku najbardziej ożywionej grupy stał wysoki muszkieter o dumnej twarzy, odziany w sposób tak osobliwy, że zwracał powszechną uwagę. W tej chwili nie miał na sobie mundurowej opończy, której noszenie nie było zresztą regułą w owych czasach niezbyt wielkiej wolności, ale znacznie większej niezależności, tylko obcisły kaftan błękitnej barwy, wyblakły nieco i zniszczony, a na nim wspaniały pendent, cały zahartowany złotem, połyskujący niczym łuski na wodzie w słoneczny dzień. Długi płaszcz ze szkarłatnego aksamitu spadał z wdziękiem z jego ramion, odsłaniając jedynie z przodu wspaniały pendent i zawieszony na nim ogromny rapier.
Ów muszkieter powracał właśnie ze służby; skarżył się, że jest zakatarzony, i kaszlał od czasu do czasu w sposób bardzo przesadny. Dlatego to okrył się płaszczem, jak oświadczył. Gdy mówił, dumnie uniósłszy głowę i podkręcając niedbale wąsa, wszyscy podziwiali z zachwytem haftowany pendent, a d’Artagnan najwięcej ze wszystkich.
— No cóż — mówił muszkieter — teraz będzie się takie nosić; nie ma to wielkiego sensu, wiem o tym dobrze, ale taka jest moda. Zresztą trzeba na coś wydać pieniądze ze schedy.
— Hola, Portosie! — zawołał jeden z obecnych — nie próbuj nam wmówić, że ten pendent zawdzięczasz rodzicielskiej hojności, dostałeś go od zawoalowanej damy, z którą cię widziałem zeszłej niedzieli koło bramy Saint-Honoré[*].
— Nie, na honor, słowo szlacheckie, że kupiłem za własne pieniądze — odparł ten, którego nazwano Portosem.
— Tak jak ja kupiłem tę nową sakiewkę za to, co moja kochanka włożyła do starej — rzekł drugi.
— Ależ to szczera prawda, a na dowód powiem, że zapłaciłem zań dwanaście pistoli.
Podziw wzrósł dwukrotnie, choć nadal trwały wątpliwości.
— Czy nie tak, Aramisie? — rzekł Portos zwracając się do innego muszkietera. Ów muszkieter był zupełnym przeciwieństwem tego, który pytał i nazywał go Aramisem. Był to młodzieniec liczący dwadzieścia dwa albo dwadzieścia trzy lata zaledwie, o twarzy naiwnej i słodkiej, oku czarnym i łagodnym, policzkach różowych i aksamitnych jak brzoskwinia jesienią, a jego cienki wąsik kreślił na górnej wardze linię doskonale prostą; zdawało się, że niechętnie opuszcza ręce, w obawie, że żyły na nich mogą nabrzmieć, i od czasu do czasu szczypał się w uszy, by zachować ich jasnoróżową, delikatną barwę. Zwykł był mówić mało i powoli, rozdawał wiele ukłonów, śmiał się bezgłośnie, odsłaniając piękne zęby, o które dbał zapewne tak samo, jak i o resztę swej osoby. Na pytanie przyjaciela odpowiedział potakującym skinieniem głowy.
Ta zgoda utwierdziła jednakże wątpliwości na temat pendentu; podziwiano go nadal, ale w milczeniu i na skutek nagłego zwrotu myśli rozmowa przeszła na inny temat.
— Słyszeliście, co opowiada giermek pana de Chalais[*]? — zapytał jakiś muszkieter zwracając się do wszystkich obecnych.
— A cóż on opowiada? — rzekł Portos zarozumiałym tonem.
— Że spotkał w Brukseli Rocheforta[*], tego złego ducha kardynała, przebranego za kapucyna; dzięki temu przebraniu przeklęty Rochefort mógł spłatać tęgiego figla panu de Laigues[*], który nie należy do najmądrzejszych.
— To prawdziwy głupiec — rzekł Portos — ale czy wiadomość jest pewna?
— Wiem o tym od Aramisa — odparł muszkieter.
— Rzeczywiście?
— Wiesz przecież, Portosie — rzekł Aramis — opowiedziałem ci wczoraj, nie mówmy o tym więcej.
— Nie mówmy o tym więcej, powiadasz — podjął Portos. — Nie mówmy o tym! Do licha, szybko to rozstrzygnąłeś. Jakże to! Kardynał każe szpiegować szlachcica, każe skraść jego korespondencję zdrajcy, łotrowi, szubienicznikowi; przy pomocy tego szpiega i dzięki tej korespondencji każe ściąć głowę panu de Chalais pod głupim pretekstem, że chciał on zabić króla i ożenić królewskiego brata z królową! Nikt nie wiedział nic o tej zagadce, powiedziałeś nam to wczoraj ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich i kiedy jesteśmy jeszcze oszołomieni tą nowiną, oświadczasz nam dzisiaj: Nie mówmy o tym więcej!
— Mówmy więc o tym, jeśli tego pragniesz — odparł Aramis cierpliwie.
— Gdybym był giermkiem biednego Chalais, ów Rochefort spędziłby ze mną nie najmilszą chwilkę.
— Sam zaś spędziłbyś nie najmilszy kwadransik z Czerwonym Księciem — podjął Aramis.
— Czerwony Książę! Czerwony Książę! Brawo, brawo! — zawołał Portos klaszcząc w ręce i kiwając z uznaniem głową. — Czerwony Książę, to wyborne. Możesz być pewien, mój drogi, że puszczę to słówko w obieg. O, ten Aramis ma dowcip! Co za nieszczęście, że nie mogłeś pójść za swym powołaniem, przyjacielu, jakże rozkoszny byłby z ciebie księżulo!
— Cóż, to tylko chwilowe opóźnienie — podjął Aramis — będę nim kiedyś. Wiesz dobrze, Portosie, że studiuję nadal teologię.
— Zrobi, jak powiada — odparł Portos — wcześniej czy później.
— Wcześniej — rzekł Aramis.
— Jednego tylko czeka, zanim zdecyduje się ostatecznie na włożenie sutanny, wiszącej na kołku pod jego mundurem — powiedział któryś muszkieter.
— Czegóż to czeka? — zapytał inny.
— Czeka, aż królowa da dziedzica francuskiej koronie.
— Nie żartujmy na ten temat, panowie — rzekł Portos — dzięki Bogu, królowa jest jeszcze w wieku, kiedy się to stać może.
— Podobno pan Buckingham[*] jest we Francji — podjął Aramis ze szczególnym uśmiechem, który nadawał temu tak prostemu na pozór zdaniu sens dość gorszący.
— Aramisie, mój przyjacielu, tym razem źle mówisz — przerwał Portos — twoje upodobanie do dowcipów ponosi cię zawsze zbyt daleko; gdyby pan de Tréville cię usłyszał, nie uszłoby ci to na sucho.
— Chcesz mi dawać nauki, Portosie! — zawołał Aramis i w jego łagodnym oku zalśniła błyskawica.
— Mój drogi, bądź muszkieterem lub księdzem. Bądź jednym lub drugim, ale nie jednym i drugim — podjął Portos. — Posłuchaj, Atos ci to już kiedyś powiedział: chcesz jeść z dwóch żłobów. Ach, nie unoś się, proszę, to byłoby bezcelowe, wiesz dobrze, jaka jest umowa między tobą, Atosem i mną. Bywasz u pani d’Aiguillon i zalecasz się do niej; bywasz u pani de Bois-Tracy[*], krewniaczki pani de Chevreuse[*], i jak powiadają, cieszysz się faworami tej damy. Mój Boże, nie opowiadaj nam o swym szczęściu, nikt nie pyta o twe tajemnice, twoja dyskrecja jest znana. Ale skoro posiadasz tę cnotę, zrób z niej, u kaduka, użytek, jeśli idzie o Jej Królewską Mość. Niechaj każdy mówi, co mu się żywnie podoba, o królu i kardynale; ale królowa jest nietykalna i jeśli się mówi o niej, trzeba mówić dobrze.
— Portosie, jesteś zarozumiały jak Narcyz, uprzedzam cię — odparł Aramis — wiesz dobrze, że nienawidzę morałów, chyba że wygłasza je Atos. Jeśli idzie o ciebie, mój drogi, masz zbyt wspaniały pendent, byś mógł być mocny w tej materii. Będę księdzem, jeśli mi się spodoba, na razie jestem muszkieterem, jako muszkieter mówię to, na co mam ochotę, a w tej chwili mam ochotę ci powiedzieć, że mnie drażnisz.
— Aramisie!
— Portosie!
— Panowie! Panowie! — zawołano wokół.
— Pan de Tréville prosi pana d’Artagnana — przerwał pokojowiec otwierając drzwi gabinetu.
Na to wezwanie, podczas którego drzwi gabinetu były otwarte, wszyscy zamilkli; wśród ogólnej ciszy młody Gaskończyk przeszedł przez przedpokój i znalazł się w gabinecie kapitana muszkieterów, winszując sobie z całego serca, że tak w porę uniknął zakończenia tej dziwnej sprzeczki.
Pan de Tréville był w tej chwili w bardzo złym humorze, jednak pozdrowił uprzejmie młodzieńca, który skłonił się aż do ziemi, i słuchał z uśmiechem słów powitalnych; pobrzmiewał w nich akcent bearneński przypominający mu młodość i kraj rodzinny, dwa wspomnienia, przywodzące uśmiechną twarz każdego, bez różnicy wieku. Ale natychmiast niemal podszedł do drzwi i dając d’Artagnanowi znak ruchem ręki, jak gdyby prosił młodzieńca, by pozwolił mu zakończyć sprawę z innymi, zanim zacznie z nim samym, zawołał trzykrotnie, podnosząc głos za każdym razem, tak że objął całą skalę, od tonu rozkazującego do gniewu:
— Atos, Portos, Aramis!
Dwaj muszkieterowie, z którymi zawarliśmy już znajomość i do których odnosiło się to wezwanie, porzucili natychmiast kompanię i skierowali się do gabinetu; drzwi zamknęły się za nimi, gdy tylko przekroczyli próg. Ich sposób bycia, jakkolwiek zabarwiony odcieniem niepokoju, cechowała swoboda równie pełna godności jak posłuszeństwa, budząca zachwyt d’Artagnana, który uważał tych ludzi za półbogów, a ich dowódcę za Jowisza olimpijskiego, zbrojnego we wszystkie pioruny.
Kiedy dwaj muszkieterowie weszli, a drzwi zamknęły się za nimi, kiedy w przedpokoju znów zrobiło się gwarno, ponieważ wezwanie pana de Tréville dało nowy temat do rozmów; kiedy pan de Tréville przemierzył już w milczeniu i ze zmarszczonymi brwiami trzykroć lub czterykroć gabinet, za każdym razem przechodząc obok Portosa i Aramisa, wyprężonych i niemych jak na paradzie, przystanął nagle przed nimi i zawołał mierząc ich od stóp do głów gniewnym spojrzeniem:
— Czy wiecie, co mi król powiedział nie dalej jak wczoraj? Czy wiecie, panowie?
— Nie — odparli po chwili ciszy dwaj muszkieterowie — nie, panie kapitanie, nie wiemy.
— Ale mamy nadzieję, że zechce pan nam o tym powiedzieć — dodał Aramis najgrzeczniejszym tonem i skłonił się z wdziękiem.
— Powiedział mi, że odtąd będzie werbował muszkieterów spośród gwardzistów pana kardynała!
— Spośród gwardzistów pana kardynała! A to dlaczego? — zapytał żywo Portos.
— Ponieważ przekonał się, że trzeba mu będzie dodać do swego cienkusza nieco zacnego wina.
Dwaj muszkieterowie zaczerwienili się aż po białka oczu. D’Artagnan nie wiedział, co ze sobą począć, i rad byłby się znaleźć sto stóp pod ziemią.
— Tak, tak — ciągnął pan de Tréville coraz goręcej — i Jego Królewska Mość ma rację, na honor, muszkieterowie mają żałosną opinię na dworze. Wczoraj, grając z królem, pan kardynał opowiadał z miną pełną współczucia, która wcale mi się nie podobała, że onegdaj ci przeklęci muszkieterowie, te diabły wcielone (akcentował te słowa w sposób ironiczny, który jeszcze bardziej mi się nie podobał), ci dzielni wojacy (dodał patrząc na mnie tygrysim okiem) zasiedzieli się w jakimś szynku przy ulicy Férou[*] i ront jego gwardzistów (myślałem, że roześmieje mi się w nos) musiał ich aresztować. Tam do licha! Powinniście coś wiedzieć o tym. Aresztować muszkieterów! Byliście tam, tak, poznano was i kardynał wymienił wasze nazwiska. Cóż, sam jestem winien, tak, tak, skoro to ja dobieram sobie ludzi. Posłuchaj no, Aramisie, u jakiego diabła prosiłeś mnie o żołnierską opończę, kiedy czułbyś się tak dobrze w sutannie? A ty, Portosie, masz zapewne ten piękny złoty pendent do wieszania słomianej szpady? A Atos! Nie widzę Atosa. Gdzie jest Atos?
— Panie kapitanie — odparł ze smutkiem Aramis — jest chory, bardzo chory.
— Chory, bardzo chory, powiadasz? Jakaż to choroba?
— Obawiamy się, czy to nie jest wietrzna ospa, panie kapitanie — odparł Portos chcąc także wtrącić słowo do rozmowy — co najprzykrzejsze jednak, choroba na pewno oszpeci mu twarz.
— Wietrzna ospa! Znowu jakaś chwalebna historia, Portosie! Wietrzna ospa w jego wieku? Cóż znowu, pewnie jest ranny, może zabity! Ach, gdybym wiedział! U kaduka, panowie muszkieterowie, nie życzę sobie, by moi ludzie uczęszczali do podejrzanych spelunek, doprowadzali do bójek na ulicach i wymachiwali szpadami w zaułkach. Nie chcę wreszcie, by dawali powód do śmiechu gwardzistom pana kardynała, ludziom dzielnym, spokojnym, zręcznym, których nigdy się nie aresztuje i którzy zresztą nie daliby się aresztować, jestem tego pewien! Woleliby raczej umrzeć na miejscu, niż cofnąć się o krok. Uciekać, ustępować placu, zmykać to dobre dla muszkieterów królewskich!
Portos i Aramis trzęśli się z wściekłości. Chętnie zadusiliby pana de Tréville, gdyby nie zdawali sobie sprawy, że to wielka miłość do nich każe mu tak przemawiać. Tupali nogami, zagryzali usta do krwi i ściskali ze wszystkich sił gardy szpad. Powiedzieliśmy już, że w pałacu słyszano, jak pan de Tréville wzywa Atosa, Portosa i Aramisa, i z jego tonu odgadnięto, że jest w wielkim gniewie. Dziesięć głów przypadło do portiery; ludzie bledli ze wściekłości, uszom przyklejonym do drzwi nie wymykało się ani jedno słowo rozmowy, gdy usta powtarzały obelgi kapitana wszystkim obecnym w przedpokoju. W jednej chwili w pałacu zawrzało, od drzwi gabinetu aż do bramy wejściowej.
— Ach, muszkieterowie królewscy pozwalają się aresztować gwardzistom pana kardynała! — ciągnął pan de Tréville, równie wściekły w głębi serca, jak jego żołnierze, choć ważył każde słowo i zatapiał je niczym sztylet w piersi słuchaczy. — Ach, sześciu gwardzistów Jego Eminencji aresztuje sześciu muszkieterów Jego Królewskiej Mości! Do kata! Powziąłem decyzję. Natychmiast idę do Luwru, podaję się do dymisji jako kapitan muszkieterów królewskich i proszę o godność porucznika w gwardii pana kardynała. Jeśli mi odmówi, u kata, zostanę księdzem.
Gdy kapitan wyrzekł te słowa, w przedpokoju nastąpił wybuch. Zewsząd padały jedynie przekleństwa i złorzeczenia. “U pioruna! Do kroćset diabłów! Niech to zaraza!” — powtarzane wielokrotnie krzyżowały się w powietrzu. D’Artagnan szukał zasłony, za którą mógłby się ukryć, i czuł nieodpartą ochotę, by wleźć pod stół.
— Dobrze więc, kapitanie — odezwał się Portos nie panując nad sobą — w rzeczy samej było nas sześciu przeciwko sześciu, ale zostaliśmy wzięci podstępem i zanim mieliśmy czas wyciągnąć szpady, dwaj nasi ludzie padli trupem, a Atos ciężko ranny, też był blisko śmierci. Znasz, kapitanie, Atosa; dwakroć próbował się podnieść i dwakroć upadał. Tymczasem my bynajmniej nie wołaliśmy pardonu! Zawlekli nas siłą. Uciekliśmy w drodze. Atosa uznano za martwego i zostawiono, w spokoju na polu walki, mniemając, że nie warto go zabierać. Ot i cała historia. Tam u licha, panie kapitanie, nie wygrywa się wszystkich bitew. Wielki Pompejusz przegrał bitwę pod Farsalos, a król Franciszek I, który — jak powiadają — nie ustępował mu w niczym, przegrał bitwę pod Pawią.
— I mam zaszczyt pana zapewnić, że zabiłem jednego z gwardzistów jego własną szpadą — rzekł Aramis — ponieważ moja pękła przy pierwszym pchnięciu. Zabiłem lub zasztyletowałem, jak wolisz, kapitanie.
— Nie wiedziałem o tym — podjął pan de Tréville tonem nieco łagodniejszym. — Widzę, że pan kardynał przesadził.
— Ale zechciej pan okazać nam łaskę — ciągnął Aramis, który widząc, że kapitan łagodnieje, ośmielił się zwrócić z prośbą — i nie mów nic o tym, że Atos jest ranny! Byłby niepocieszony, gdyby ta wieść dotarła do króla, a ponieważ rana jest bardzo ciężka, szpada przebiwszy bowiem ramię weszła w pierś, można by się obawiać...
W tej samej chwili zasłona się uniosła i piękna, szlachetna, ale straszliwie blada twarz ukazała się we drzwiach.
— Atos! — zawołali dwaj muszkieterowie.
— Atos! — powtórzył pan de Tréville.
— Wzywałeś mnie, panie kapitanie — rzekł Atos do pana de Tréville słabym, ale bardzo spokojnym głosem. — Dowiedziałem się od towarzyszy, że mnie wzywałeś, i pośpieszyłem stawić się na twe rozkazy; jestem, panie, czego chcesz ode mnie?
Mówiąc te słowa muszkieter w przepisowym stroju, ściśnięty pasem, wszedł pewnym krokiem do gabinetu. Pan de Tréville wzruszony do głębi tym dowodem odwagi, szybko podszedł do niego.
— Mówiłem właśnie tym panom — powiedział — że zabraniam moim muszkieterom wystawiać się na niebezpieczeństwo bez potrzeby. Dzielni żołnierze są drodzy królowi, a król wie, że muszkieterowie są najodważniejszymi ludźmi pod słońcem. Daj mi rękę, Atosie.
I nie czekając, aż nowo przybyły odpowie na ten dowód sympatii, pan de Tréville chwycił jego prawą rękę i uścisnął ją ze wszystkich sił, nie zauważywszy, że Atos, jakkolwiek wybornie panował nad sobą, skurczył się z bólu i choć wydawało się to zgoła niemożliwe, zbladł jeszcze bardziej.
Drzwi pozostały na wpół otwarte, tak wielkie wrażenie wywołało przybycie Atosa, o którego ranie, mimo tajemnicy, wiedzieli wszyscy. Ostatnie słowa kapitana zostały przyjęte z głośnym zadowoleniem i kilka głów uniesionych zapałem ukazało się w przecięciu zasłony. Pan de Tréville niewątpliwie zganiłby ostro to naruszenie etykiety, ale poczuł nagle, jak ręka Atosa zaciska się w jego ręce; rzuciwszy na niego okiem zobaczył, że muszkieter mdleje. W tym samym momencie Atos, który wytężył wszystkie siły, by zapanować nad bólem, zwyciężony w końcu przez cierpienie, upadł na podłogę jak martwy.
— Chirurga! — zawołał pan de Tréville. — Mojego, królewskiego, najlepszego! Chirurga, do stu tysięcy diabłów, bo mój dzielny Atos umrze!
Na okrzyk pana de Tréville wszyscy pośpieszyli do jego gabinetu i zanim kapitan pomyślał o tym, by zamknąć drzwi, zgromadzili się wokół rannego. Ale cały ten pośpiech nie przydałby się zgoła na nic, gdyby lekarz nie znajdował się właśnie w pałacu; rozepchnął ciżbę, zbliżył się do Atosa wciąż leżącego bez czucia, a ponieważ ten hałas i ruch bardzo mu przeszkadzały, zażądał, by przede wszystkim przeniesiono muszkietera do sąsiedniego pokoju. Pan de Tréville natychmiast otworzył drzwi i ruszył pierwszy, wskazując drogę Porostowi i Aramisowi, którzy nieśli towarzysza. Za grupą tą postępował chirurg; drzwi zamknęły się za nim.
Gabinet pana de Tréville, gdzie zachowywano się zazwyczaj z największym respektem, zamienił się natychmiast w drugi przedpokój. Ludzie pana de Tréville rozprawiali, perorowali, krzyczeli przeklinając, złorzecząc i śląc kardynała i jego gwardię do wszystkich diabłów.
W chwilę potem wrócili Portos i Aramis; chirurg i pan de Tréville pozostali przy rannym.
Wreszcie powrócił pan de Tréville. Ranny odzyskał przytomność; chirurg oświadczył, że stan muszkietera nie powinien niepokoić jego przyjaciół, osłabienie zostało bowiem spowodowane jedynie przez utratę krwi.
Wreszcie pan de Tréville dał znać ręką i wszyscy opuścili gabinet, prócz d’Artagnana, który bynajmniej nie zapomniał, że wyznaczono mu posłuchanie, i z uporem Gaskończyka stał na swoim miejscu.
Kiedy wszyscy wyszli i drzwi zamknięto, pan de Tréville odwrócił się i stanął twarzą w twarz z młodym człowiekiem. To, co zaszło przed chwilą, przerwało tok jego myśli, zapytał więc, czego sobie życzy uparty petent. D’Artagnan wymienił swe nazwisko i pan de Tréville, ogarniając pamięcią teraźniejszość i przeszłość, zorientował się w sytuacji.
— Przepraszam — powiedział uśmiechając się do niego — przepraszam, mój drogi ziomku, ale całkiem o tobie zapomniałem. Cóż, kapitan jest ojcem rodziny obciążonym większą odpowiedzialnością niż zwykły ojciec. Żołnierze to wielkie dzieci, a ponieważ bardzo zależy mi na tym, by rozkazy króla, zwłaszcza zaś rozkazy kardynała były spełniane...
D’Artagnan nie potrafił ukryć uśmiechu. Z tego uśmiechu pan de Tréville wywnioskował, że nie ma bynajmniej do czynienia z głupcem, i zmierzając wprost do rzeczy odmienił temat rozmowy.
— Byłem bardzo przywiązany do twego pana ojca — powiedział. — Co mogę uczynić dla jego syna? Pośpiesz się, mój czas nie należy do mnie.
— Panie — rzekł d’Artagnan — wyjechałem z Tarbes mając zamiar prosić cię w imię tej przyjaźni, którą zachowałeś w pamięci, o opończę muszkietera, ale po tym, co zobaczyłem tu w ciągu dwóch godzin, rozumiem, że byłby to wielki fawor, i obawiam się, że nań nie zasługuję.
— Jest to w istocie wielki fawor, młodzieńcze — odparł pan de Tréville — ale może zbyt mało się cenisz lub też tylko zbyt wielką okazujesz skromność. W każdym razie rzecz zależy od decyzji Jego Królewskiej Mości i muszę ci z przykrością powiedzieć, że nie można zostać muszkieterem, jeśli nie ma się na swoim rachunku udziału w kilku bitwach, kilku świetnych czynów i roku lub dwóch służby w regimencie mniej znamienitym od naszego.
D’Artagnan skłonił się nic nie odpowiadając. Jeszcze bardziej pragnął teraz zostać muszkieterem, odkąd wiedział, jak wielkie połączone są z tym trudności.
— Ale — ciągnął dalej pan de Tréville ogarniając swego ziomka spojrzeniem tak przenikliwym, że zdało się, iż chce czytać w głębi jego serca — ale ze względu na twego ojca, a mojego dawnego towarzysza, jak rzekłem, chciałbym coś uczynić dla ciebie, młodzieńcze. Nasza młodzież z Bearn nie jest zazwyczaj bogata i wątpię, by się tam coś zmieniło od czasu mego wyjazdu. Nie zabrałeś zapewne ze sobą zbyt dużo pieniędzy przybywając do Paryża.
D’Artagnan wyprostował się z dumną miną, co miało znaczyć, że nie prosi o jałmużnę nikogo.
— Doskonale, młodzieńcze, doskonale — ciągnął Tréville — znam te dumne miny, przybyłem do Paryża z czterema talarami w kieszeni, gotów bić się z każdym, kto powiedziałby mi, że nie stać mnie na kupienie Luwru.
D’Artagnan prostował się coraz bardziej; dzięki sprzedaży konia rozpoczynał karierę mając o cztery talary więcej niż ongi pan de Tréville.
— Powinieneś zatem zachować sumę, którą posiadasz, nawet gdyby była znaczna; ale musisz również wydoskonalić się w ćwiczeniach, które przystoją szlachcicowi. Napiszę dziś jeszcze list do dyrektora Akademii Królewskiej i od jutra zostaniesz tam przyjęty bez żadnej zapłaty. Nie odrzucaj tej drobnej uprzejmości. Nasi najlepiej urodzeni i najbogatsi panowie szlachta ubiegają się o to często bezskutecznie. Poznasz tam arkana jazdy konnej, fechtunku i tańca, zawrzesz stosowne znajomości i od czasu do czasu zjawisz się tu, by mi powiedzieć, jak ci się powodzi i czy mogę ci być w czymkolwiek pomocny.
Choć d’Artagnan całkiem jeszcze nie znał obyczajów dworskich, zrozumiał, że został bardzo chłodno przyjęty.
— Ach, panie — powiedział — widzę teraz, jak bardzo mi brak listu polecającego, który wręczył mi pan ojciec.
— W samej rzeczy — odparł pan de Tréville — jestem zdumiony, że przedsięwziąłeś tak długą podróż nie mając ze sobą niezbędnego wiatyku i jedynego sukursu, jaki pozostaje nam, ludziom z Bearn.
— Miałem go, panie, miałem list taki, jak trzeba, chwalić Boga — zawołał d’Artagnan — ale mi go podstępnie zabrano.
I opowiedział scenę z Meung, opisując nieznajomego szlachcica z najdrobniejszymi szczegółami w sposób tak żywy i pełen prawdy, że oczarował pana de Tréville.
— Dziwna rzecz — rzekł ten ostatni z namysłem — mówiłeś więc o mnie głośno?
— Tak, panie, popełniłem tę nieostrożność. Cóż, imię pańskie mogło mi być tarczą w podróży: oceń sam, czy często się nią osłaniałem.
Pochlebstwo było wówczas bardzo w modzie, a pan de Tréville lubił bardzo kadzidło tak samo jak król czy kardynał. Nie mógł więc powstrzymać uśmiechu wyrażającego jawne zadowolenie, ale ten uśmiech znikł szybko i Tréville powrócił do wypadku w Meung:
— Powiedz mi — ciągnął — czy ten szlachcic nie miał nieznacznej blizny na policzku?
— Tak, jak gdyby zadrasnęła go lekko kula.
— Tęga mina?
— Tak.
— Słuszny wzrost?
— Tak.
— Blada cera, ciemne włosy?
— Tak, tak dokładnie. Jakim sposobem znasz pan tego człowieka? Ach, jeśli go kiedyś znajdę, a znajdę go na pewno, przysięgam panu, choćby w piekle...
— Czekał na kobietę? — ciągnął Tréville.
— Odjechał po chwili rozmowy.
— Nie wiesz, o czym rozmawiali?
— Wręczył jej szkatułkę, powiedział, że ta szkatułka zawiera instrukcje dla niej, i kazał otworzyć ją dopiero w Londynie.
— Czy ta kobieta nie była przypadkiem Angielką?
— Nazywał ją Milady.
— To on! — mruknął Tréville. — To on! Myślałem, że jest jeszcze w Brukseli!
— Och, panie jeśli wiesz, kim jest ten człowiek — zawołał d’Artagnan — powiedz mi, jak się nazywa i gdzie go mam szukać, a nie będę cię o nic prosić, nawet o to, byś mnie przyjął do muszkieterów; przede wszystkim chcę się zemścić.
— Strzeż się tego człowieka, młodzieńcze — zawołał Tréville — jeśli go zobaczysz na jednej stronie ulicy, przejdź na drugą; nie nacieraj na taką skałę; roztrzaska cię na kawałki.
— Nie szkodzi! — rzekł d’Artagnan. — Jeśli go kiedykolwiek znajdę...
— Na razie, jeśli mogę ci radzić — podjął Tréville — nie szukaj go.
Nagle Tréville urwał tknięty podejrzeniem. Czy ta wielka nienawiść, tak bardzo podkreślana przez młodego podróżnego, nienawiść do człowieka, który — rzecz mało prawdopodobna — zabrał mu list ojca, nie kryje w sobie jakiegoś podstępu? A może ten młodzieniec został nasłany przez Jego Eminencję? Może przybył, by zastawić jakąś pułapkę? Czy ten domniemany d’Artagnan nie jest przypadkiem człowiekiem kardynała, którego kardynał chce wprowadzić do domu Tréville’a, umieścić blisko jego osoby, by zdobył zaufanie kapitana, i zgubić go później, jak to praktykowano już tysiąc razy? Spojrzał na d’Artagnana jeszcze bardziej uważnie niż za pierwszym razem. Uspokoił go nieco wyraz tej twarzy pełnej sprytu i udanej pokory.
“Wiem dobrze, że to Gaskończyk — pomyślał — ale może być nim również dobrze dla kardynała, jak dla mnie. A więc wypróbujemy go”.
— Mój przyjacielu — rzekł powoli — jako że jesteś synem mego dawnego druha (historię o tym straconym liście uważam bowiem za prawdziwą), chcę, by znikł ów chłód, jaki dostrzegłeś w moich słowach na początku: aby ci to wynagrodzić, odsłonię ci sekrety naszej polityki. Król i kardynał są najlepszymi przyjaciółmi; pozory mogą zmylić jedynie głupców. Nie chcę, by mój ziomek, piękny kawaler, dzielny chłopiec, stworzony po to, by zrobić karierę, został wystrychnięty na dudka, uwierzywszy w te wszystkie zmyślenia, i wpadł niczym głupiec w sidła, jak tylu innych. Bądź więc pewien, że jestem oddany tym dwóm wszechpotężnym panom i moje poczynania nigdy nie będą miały innych celów niż służba królowi i panu kardynałowi, jednemu z najświetniejszych geniuszy, jakich wydała Francja. A zatem, młodzieńcze, zastosuj się do tego i jeśli wyniosłeś z domu, nabyłeś od przyjaciół czy też instynktownie żywisz niechęć do kardynała, tak częstą wśród szlachty, żegnaj, rozstańmy się. Pomogę ci we wszelakich okolicznościach, ale nie przyjmę do domu. W każdym razie mam nadzieję, że moja szczerość natchnie cię przyjaźnią do mnie; jesteś bowiem jedynym młodym człowiekiem, z którym mówiłem w ten sposób.
Tréville mówił sobie w duchu:
“Jeśli kardynał nasłał na mnie tego młodego lisa, nie zapomniał mu powiedzieć, wiedząc, jak bardzo go nie cierpię, że najpewniej mnie zjedna wieszając psy na Jego Eminencji; jakoż mimo moich protestów sprytny młokos nie omieszka powiedzieć, że nie znosi kardynała”.
Stało się zupełnie inaczej, niż się Tréville spodziewał; d’Artagnan odparł z największą prostotą:
— Panie, przybyłem do Paryża z podobnymi intencjami. Ojciec zalecił mi, bym nikomu nic nie puszczał płazem, prócz króla, kardynała i pana, których uważa za trzech pierwszych mężów we Francji.
Jak możemy zauważyć, d’Artagnan dodał imię pana de Tréville do dwu innych; pomyślał jednak, że to nie zaszkodzi.
— Żywię więc największy podziw dla pana kardynała — ciągnął dalej — i najgłębszy szacunek dla jego czynów. Tym lepiej dla mnie, jeśli jak pan powiedział, mówisz do mnie szczerze — wówczas bowiem ocenisz zaszczytne dla mnie podobieństwo naszych gustów; ale jeśli nie ufałeś mi zbytnio, co jest zresztą bardzo naturalne, wiem, że gubię się mówiąc prawdę; jednakże nie stracisz dla mnie szacunku, a na tym najbardziej mi zależy.
Pan de Tréville był prawdziwie zaskoczony. Tak wielka przenikliwość, tak wielka szczerość wreszcie wzbudziła w nim podziw, ale nie rozproszyła całkowicie wątpliwości: im bardziej ten młodzieniec przewyższał innych, tym bardziej niebezpieczna byłaby omyłka. Uścisnął jednak rękę d’Artagnana i powiedział:
— Jesteś zacnym chłopcem, ale w tej chwili nie mogę nic więcej zrobić dla ciebie prócz tego, co przyobiecałem przed chwilą. Mój pałac będzie zawsze dla ciebie stał otworem. Później, ponieważ będziesz mógł zwrócić się do mnie w każdej chwili, nie tracąc tym samym żadnej sposobności, osiągniesz prawdopodobnie to, czego pragniesz.
— To znaczy, panie — podjął d’Artagnan — że poczekasz, bym na to zasłużył. Dobrze więc, możesz być spokojny — dodał z gaskońską poufałością — nie będziesz czekał długo.
I skłonił się, by opuścić gabinet, jak gdyby wszystko inne zależało odtąd tylko od niego samego.
— Ależ poczekaj — rzekł pan de Tréville zatrzymując go — przyrzekłem ci list do dyrektora Akademii. Czy jesteś zbyt dumny, by go przyjąć, mój młody panie szlachcicu?
— Nie, panie — rzekł d’Artagnan — zaręczam ci, że z tym listem nie stanie się tak, jak z tamtym. Będę go dobrze pilnował i przysięgam, że trafi tam, gdzie należy: biada temu, kto próbowałby mi to pismo odebrać.
Pan de Tréville uśmiechnął się na tę fanfaronadę; pozostawił młodego rodaka we wnęce okna, gdzie rozmawiali, usiadł przy stole i zaczął pisać przyobiecany list. Przez cały czas d’Artagnan, który nie miał nic lepszego do roboty, wybijał takt marsza na szybie, patrząc, jak muszkieterowie wychodzą jeden po drugim, i towarzyszył im spojrzeniem, aż znikli za zakrętem ulicy.
Pan de Tréville zapieczętował list, wstał i zbliżył się do młodzieńca, by mu go wręczyć, ale w chwili gdy d’Artagnan wyciągnął po niego rękę, pan de Tréville wielce się zdumiał widząc, jak jego protegowany podskoczył nagle, zaczerwienił się ze złości i wybiegł z gabinetu, wołając:
— Tam do kata, tym razem mi nie ujdzie!
— Kto taki? — zapytał pan de Tréville.
— Mój złodziej! — odparł d’Artagnan. — Ach, zdrajca!
I znikł.
— Cóż za szaleniec! — mruknął pan de Tréville. — Możliwe też, że się w ten sposób zręcznie wymknął, widząc, iż podstęp mu się nie udał.
Rozwścieczony d’Artagnan przemknął przez przedpokój w trzech susach, rzucił się na schody, przeskakując po cztery stopnie naraz, z rozpędu wpadł z pochyloną głową na muszkietera wychodzącego od pana de Tréville przez boczne drzwi i uderzył go czołem w ramię. Ów krzyknął, a raczej zawył z bólu.
— Przepraszam — rzekł d’Artagnan usiłując biec dalej — przepraszam, ale śpieszę się bardzo.
Zaledwie jednak ruszył z miejsca, kiedy żelazna dłoń chwyciła go za szarfę i zatrzymała.
— Pan się śpieszy — zawołał muszkieter blady jak śmierć — pod tym pozorem potrącasz mnie, mówisz “Przepraszam” i sądzisz, że tego dość? Bynajmniej, młodzieńcze. Mniemasz może, że skoroś słyszał, jak pan de Tréville przemawiał dziś do nas nieco ostro, wolno ci to, co i jemu? Mylisz się kolego; nie jesteś panem de Tréville.
— Na honor — odparł d’Artagnan, który rozpoznał Atosa wracającego do domu po opatrunku zrobionym przez chirurga — na honor, nie uczyniłem tego umyślnie, i dlatego powiedziałem: Przepraszam. Wydaje mi się, że to dosyć. Powtarzam panu jednak, co tym razem jest zbyteczne, że śpieszę się, bardzo się śpieszę, kawalerskie słowo. Puść mnie więc, proszę, i pozwól mi odejść.
— Mój panie — rzekł Atos puszczając go — nie jesteś grzeczny. Widać, że przybywasz z daleka.
D’Artagnan przeskoczył już kilka stopni, ale słysząc uwagę Atosa zatrzymał się natychmiast.
— Do licha, mości panie — powiedział — choć przybywam z daleka, nie pan będziesz mnie uczył dwornego obejścia, uprzedzam cię.
— Być może — rzekł Atos.
— Ach, gdybym się nie śpieszył! — zawołał d’Artagnan — gdybym nie biegł za kimś...
— Mój pośpieszny panie, znajdziesz mnie nie goniąc za mną, zrozumiałeś?
— A gdzie to, jeśli łaska?
— Obok karmelitów bosych.
— O której godzinie?
— Koło południa.
— Koło południa, doskonale, stawię się.
— Postaraj się, żebym nie czekał, bo kwadrans po dwunastej obetnę ci uszy, gdy będziesz śpieszył na spotkanie.
— Dobrze! — krzyknął d’Artagnan — będę za dziesięć dwunasta.
I pobiegł, jak gdyby go gnali wszyscy diabli, w nadziei, że dopędzi jeszcze swego nieznajomego, który idąc spokojnym krokiem nie uszedł pewnie daleko.
Ale przy bramie stał Portos rozmawiając z żołnierzem z gwardii. Dzieliła ich niewielka odległość, ale wystarczająca, by mógł się przemknąć jeden człowiek. D’Artagnan uznał tedy, że miejsca w sam raz wystarczy dla niego, i wpadł niczym strzała między tamtych dwóch; nie wziął jednak w rachubę wiatru. Wiatr bowiem wzdął długi płaszcz Portosa i d’Artagnan biegnąc wpadł pod ów płaszcz. Bez wątpienia Portos miał swoje powody, by nie zdejmować tej zasadniczej części stroju, ponieważ zamiast puścić połę, którą trzymał ręką, pociągnął ją ku sobie tak, że d’Artagnan owinął się w aksamit ruchem obrotowym, spowodowanym oporem niezłomnego Portosa.
D’Artagnan, słysząc przekleństwa muszkietera, chciał wyjść spod płaszcza, który zasłaniał mu oczy, i szukał drogi pośród fałdów. Obawiał się przede wszystkim, że uszkodzi wspaniały, znany nam już pendent, ale otworzywszy oczy stwierdził, że nos jego znajduje się pomiędzy barkami Portosa, a więc właśnie na pendencie.
Niestety! Podobnie jak większość rzeczy tego świata, których wartość jest jedynie pozorna, pendent był złoty z przodu, a ze skóry bawolej z tyłu. Próżny Portos, nie mogąc mieć pendentu całego ze złota, miał złoty przynajmniej w połowie. Rozumiemy teraz przyczynę kataru i konieczność noszenia płaszcza.
— Do kata! — zawołał Portos czyniąc wysiłki, by uwolnić się od d’Artagnana, który łaskotał go w plecy. — Czyś pan oszalał, że się tak rzucasz na ludzi!
— Przepraszam — rzekł d’Artagnan wysuwając się spod ramienia olbrzyma — ale bardzo się śpieszę, pędzę za kimś...
— Czy przypadkiem nie zapominasz pan oczu, kiedy za kimś pędzisz? — zapytał Portos.
— Nie — odparł dotknięty d’Artagnan — nie, oczami właśnie widzę to, czego nie widzą inni.
Nie wiadomo, czy Portos zrozumiał, czy nie zrozumiał aluzji, ale poniósł go gniew:
— Mój panie — powiedział — uprzedzam cię, że możesz sobie zedrzeć skórę, jeśli będziesz się tak blisko ocierał o muszkieterów.
— Zedrzeć skórę, panie — rzekł d’Artagnan — to ostre słowo.
— Lecz bardzo stosowne w ustach człowieka, który zwykł patrzeć w twarz swym wrogom.
— Tam do licha! Jestem pewien, że nie odwracasz się do nich plecami.
I młody człowiek, zachwycony swym dowcipem, odszedł śmiejąc się na całe gardło. Portos zapienił się z wściekłości i ruszył za d’Artagnanem.
— Nieco później, nieco później — zawołał tamten — kiedy zdejmiesz płaszcz.
— Zatem o pierwszej za Luksemburgiem.
— Doskonale, o pierwszej — odparł d’Artagnan skręcając za róg ulicy.
Ale ani na tej ulicy, którą przebiegł, ani na tej, którą obejmował teraz spojrzeniem, nie ujrzał nikogo. Choć nieznajomy szedł powoli, zyskał przecie na czasie; być może wszedł do jakiegoś domu. D’Artagnan pytał o niego wszystkich przechodniów, skierował się w dół, do promu, i zawrócił ulicą De Seine[*] i La Croix-Rouge[*], ale nic, ani śladu. Jednakże ten pościg nie był dla niego bez korzyści, ponieważ w miarę jak pot pokrywał mu czoło, serce chłodło.
Zastanowił się tedy nad tym, co zaszło; zdarzeń było wiele i wszystkie niepomyślne: minęła zaledwie godzina jedenasta, a poranek przyniósł mu już niełaskę pana de Tréville, który nie mógł sądzić, że d’Artagnan rozstał się z nim w dworny sposób. Poza tym miał w perspektywie dwa pojedynki z chwatami, z których każdy mógł zabić trzech d’Artagnanów, a byli to muszkieterowie, to znaczy ludzie, których tak czcił, że w sercu i myśli stawiał ich nad wszystkimi.
Sytuacja była smutna. Pewny, że zostanie zabity przez Atosa, młodzieniec, rzecz prosta, nie obawiał się zbytnio Portosa. Ponieważ jednak nadzieja najpóźniej ze wszystkich uczuć gaśnie w sercu człowieka, miał nadzieję, że uda mu się pozostać przy życiu, choć z dwiema straszliwymi ranami, wyniesionymi oczywiście z dwóch pojedynków. W tej to nadziei nie szczędził sobie wymówek na przyszłość:
— Jakiż ze mnie nieokrzesany głupiec! Ten dzielny i nieszczęśliwy Atos był ranny właśnie w to ramię, w które ugodziłem go łbem jak baran. Dziwi mnie tylko, że nie zabił mnie na miejscu; miał do tego prawo, musiałem mu zadać okropny ból. Z Portosem, och, doprawdy, rzecz jest bardziej zabawna.
I mimo woli młodzieniec się roześmiał rozglądając się jednak wokoło, czy ten śmiech samotny i nieuzasadniony, wedle mniemania patrzących z boku, nie obrazi jakiegoś przechodnia.
— Co do Portosa, rzecz jest bardziej zabawna; ale tez ze mnie pożałowania godny roztrzepaniec. Widział kto kiedy rzucać się na ludzi bez uprzedzenia! I czy zagląda się im pod płaszcz, by zobaczyć to, czego tam nie ma. Wybaczyłby mi na pewno, wybaczyłby mi, gdybym nie zaczął doń mówić o tym przeklętym pendencie, co prawda w półsłówkach; tak, piękne mi półsłówka, nie ma co. Ach, utrapiony Gaskończyku, to doprawdy lokajskie dowcipy.
— A zatem, d’Artagnanie, mój przyjacielu — ciągnął już łagodniejszym tonem, na jaki wedle swego mniemania zasługiwał — jeśli wyjdziesz z tego cało, co jest wielce wątpliwe, na przyszłość trzeba ci być nader grzecznym. Niechaj cię podziwiają, podają za wzór. Być dwornym i grzecznym nie znaczy być tchórzem. Spójrz raczej na Aramisa; Aramis to słodycz, wdzięk wcielony. I cóż, czy ktokolwiek odważy się powiedzieć, że Aramis jest tchórzem? Nie, oczywiście, i odtąd w każdym względzie biorę go sobie za wzór. Ale oto on.
Tak idąc i wygłaszając swój monolog znalazł się w odległości kilku kroków od pałacu Aiguillon i przed tym pałacem ujrzał Aramisa rozmawiającego wesoło z trzema szlachcicami z królewskiej gwardii. Ze swej strony Aramis zauważył d’Artagnana; ponieważ jednak nie zapomniał, iż w obecności tego młodzieńca właśnie pan de Tréville tak uniósł się dziś rano, a świadek wymówek, jakich przyszło im wysłuchiwać, nie mógł mu być żadną miarą miły, udał, że go nie widzi. Tymczasem d’Artagnan, myśląc jedynie o swych dwornych i pojednawczych zamiarach, zbliżył się do czterech młodzieńców składając im piękny ukłon, któremu towarzyszył wdzięczny uśmiech. Aramis skinął lekko głową, ale się nie uśmiechnął. Wszyscy czterej zresztą przerwali od razu rozmowę.
D’Artagnan nie był na tyle głupi, by nie zauważyć, że jest tu zbyteczny; ale że nie znał jeszcze dość dobrze światowych obyczajów, nie umiał wycofać się z fałszywej sytuacji, jaka powstaje niemal zawsze, kiedy człowiek znajdzie się w obcym towarzystwie i natrafi na rozmowę, w której nie może brać udziału.
Szukał więc sposobu, by wycofać się możliwie zręcznie, gdy zauważył, że Aramis upuścił chustkę i bez wątpienia przez nieuwagę nastąpił na nią nogą.
D’Artagnan osądził, że oto sposobna chwila, by zatrzeć popełnioną niezręczność; pochylił się z miną najbardziej uprzejmą, na jaką go było stać, wyciągnął chustkę spod nogi muszkietera, choć tamten opierał się temu najwyraźniej, za czym podając mu ją powiedział:
— Oto chustka, panie, której zapewne nie chciałbyś zgubić. Chustka była w samej rzeczy bogato haftowana i miała w jednym rogu koronę i herb. Aramis poczerwieniał’ gwałtownie i wyrwał raczej, niż wziął chustkę z ręki Gaskończyka.
— Ha, ha! — zawołał jeden z gwardzistów. — Czy nadal będziesz utrzymywał, dyskretny Aramisie, że nie jesteś w dobrych stosunkach z panią de Bois-Tracy, skoro ta urocza dama łaskawie użycza ci swych chustek?
Aramis rzucił d’Artagnanowi jedno z tych spojrzeń, które dają natrętowi do poznania, że zdobył sobie śmiertelnego wroga. Podjął jednak najsłodszym tonem:
— Mylicie się, panowie, to nie jest moja chustka i nie wiem, dlaczego temu panu przyszło do głowy wręczyć ją mnie właśnie, a nie jednemu z was. Na dowód, że to prawda, oto moja chustka.
Mówiąc te słowa wyciągnął z kieszeni własną chustkę, równie elegancką i z cienkiego batystu, choć batyst był drogi w owych czasach, ale bez haftów i herbu i ozdobioną jedynie inicjałem właściciela.
Tym razem d’Artagnan ani pisnął, zrozumiał bowiem swój błąd; jednakże przyjaciele Aramisa nie dali się przekonać, a jeden z nich zwracając się do młodego muszkietera rzekł z udaną powagą:
— Jeśli jest tak, jak powiadasz, muszę cię, mój drogi Aramisie, poprosić o tę chusteczkę, wiesz bowiem, że Bois-Tracy należy do moich przyjaciół i nie chciałbym, by ktokolwiek chełpił się przedmiotami, które należą do jego żony.
— Kiepsko mnie prosisz — odparł Aramis. — Choć całkowicie uznaję słuszność twojego żądania, jeśli idzie o jego treść, muszę odmówić ze względu na formę.
— Prawdę powiedziawszy — nieśmiało wtrącił d’Artagnan — nie widziałem, żeby chustka wypadła z kieszeni pana Aramisa, Postawił na niej nogę, oto wszystko, ja zaś pomyślałem, że skoro postawił nogę, chustka należy do niego.
— I pomyliłeś się, mój drogi panie — odparł chłodno Aramis, zgoła niewzruszony tym sprostowaniem. Potem, zwracając się do gwardzisty, który wystąpił jako przyjaciel pana de Bois-Tracy, dodał:
— Zresztą, zastanowiłem się, mój zacny przyjacielu pana de Bois-Tracy, i doszedłem do wniosku, że jestem równie tkliwym jego przyjacielem, jak ty sam. Tak więc chustka równie dobrze mogła wypaść z twojej kieszeni, jak i z mojej.
— Nie, na honor! — zawołał gwardzista Jego Królewskiej Mości.
— Przysięgniesz na honor, ja dam kawalerskie słowo i wówczas będzie jasne, że jeden z nas dwóch kłamie. Posłuchaj, Montaran, zróbmy coś lepszego, niech każdy z nas weźmie połowę.
— Połowę chustki?
— Tak.
— Wybornie — zawołali dwaj inni gwardziści — istny sąd króla Salomona. Doprawdy, Aramisie, jesteś pełen mądrości.
Młodzi ludzie wybuchnęli śmiechem i jak można łatwo odgadnąć, na tym zakończono sprawę. Po chwili rozmowa się urwała i trzej gwardziści i muszkieter, uścisnąwszy sobie serdecznie ręce, poszli każdy w swoją stronę.
— Oto chwila, by zawrzeć pokój z tym dwornym kawalerem — powiedział do siebie d’Artagnan, który trzymał się nieco na uboczu pod koniec rozmowy. Wiedziony tym uczuciem pośpieszył za Aramisem, który oddalał się nie zwracając na niego uwagi.
— Panie — powiedział — mam nadzieję, że zechcesz mi wybaczyć.
— Ach, panie — przerwał Aramis — pozwól mi zauważyć, że nie zachowałeś się tak, jak dworny kawaler powinien się zachować w podobnych okolicznościach.
— Jak to, panie! — zawołał d’Artagnan — przypuszczasz...
— Przypuszczam, że nie jesteś głupcem i wiesz dobrze, choć przybywasz z Gaskonii, że nie stąpa się bez przyczyny po chustkach. U kaduka, Paryż nie jest wybrukowany batystem.
— Niesłusznie pan czyni, chcąc mnie upokorzyć — rzekł d’Artagnan, w którym swarliwy temperament zaczynał brać górę nad pokojowymi zamiarami. — Pochodzę z Gaskonii, to prawda, a skoro wiesz o tym, nie muszę ci mówić, że Gaskończycy niezbyt są cierpliwi; toteż kiedy raz przeprosili, choćby za głupstwo, są przekonani, że uczynili o połowę więcej, niż należało.
— Mój panie, nie mówię ci tego po to — odparł Aramis — by szukać z tobą zwady. Bogu dzięki, nie jestem zawadiaką, a będąc muszkieterem jedynie chwilowo, biję się tylko wtedy, gdy jestem do tego zmuszony, i czynię to zawsze z wielką niechęcią, ale tym razem sprawa jest poważna, albowiem winien jesteś kompromitacji damy.
— Obaj jesteśmy winni, chciałeś pan powiedzieć — zawołał d’Artagnan.
— Dlaczego popełniłeś niezręczność zwracając mi chustkę?
— Dlaczego popełniłeś niezręczność opuszczając ją na ziemię?
— Powiedziałem i powtarzam panu raz jeszcze, że chustka nie wypadła z mojej kieszeni.
— Zatem skłamałeś dwa razy, panie, widziałem bowiem, jak wypadła.
— Ach, zaczynasz z tego tonu, mości Gaskończyku. Dobrze, nauczę cię rozumu.
— Ja zaś ci pokażę, że to nie przelewki, mój książę. Wyciągnij szpadę, i o natychmiast.
— Nie tutaj, jeśli łaska, mój poczciwcze, nie tutaj. Czy nie widzisz, że jesteśmy naprzeciw pałacu Aiguillon, gdzie się roi od kreatur kardynała? Któż mi zaręczy, że to nie Jego Eminencja polecił ci, byś mu ofiarował moją głowę? Otóż wyobraź sobie, że w śmieszny sposób zależy mi na mojej głowie, ponieważ mniemam, że dość pasuje do ramion. Chętnie cię więc zabiję, możesz być spokojny, ale po cichu, w miejscu ustronnym, gdzie nie mógłbyś pochwalić się swą śmierci przed nikim.
— Przystaję z ochotą, ale nie licz zbytnio na to i zabierz chustkę, czy należy do ciebie, czy nie. Być może, że ci się przyda.
— Jesteś pan Gaskończykiem? — zapytał Aramis.
— Tak. A pan nie odkłada spotkania przez przezorność?
— Przezorność, mój panie, jest cnotą dość bezużyteczną dla muszkieterów, wiem o tym, ale niezbędną dla sług kościoła; ponieważ zaś jestem muszkieterem tylko chwilowo, pragnę pozostać przezornym. O drugiej godzinie będę miał zaszczyt czekać na pana przed pałacem pana de Tréville. Tam wskażę ci odpowiednie miejsce.
Młodzieńcy pożegnali się. Aramis ruszył ulicą biegnącą w kierunku Luksemburga, a d’Artagnan widząc, że wyznaczona godzina się zbliża, skierował się do karmelitów bosych. Po drodze tak mówił do siebie:
— Rzecz jasna, nie wyjdę z tego cało. Jeśli jednak zostanę zabity, to przynajmniej przez muszkietera.
D’Artagnan nie znał nikogo w Paryżu. Udał się więc na spotkanie z Atosem bez sekundanta, postanawiając poprzestać na wybranych przez przeciwnika. Zresztą miał zamiar przeprosić dzielnego muszkietera w sposób stosowny, nie okazując jednak słabości, obawiał się bowiem, że rzecz skończy się nieprzyjemnie, jak zawsze w takich razach, kiedy człowiek młody i pełen sił bije się z przeciwnikiem rannym i osłabionym: zwyciężony podwoi triumf przeciwnika, jako zwycięzca będzie pomawiany o przestępstwo i szukanie łatwych przewag.
Zresztą, jeśli nie przedstawiliśmy nieudolnie charakteru naszego poszukiwacza przygód, czytelnik zdołał już zauważyć, że d’Artagnan nie był zgoła człowiekiem pospolitym. Toteż wciąż sobie powtarzając, że nie uniknie śmierci, bynajmniej nie chciał umrzeć niczym baranek, jak to uczyniłby kto inny, mniej odważny i bardziej umiarkowany, na jego miejscu. Zastanowił się nad rozmaitymi charakterami tych, z którymi miał się bić, i jaśniej zdał sobie sprawę z sytuacji. Miał nadzieję, że szczerze przeprosiwszy Atosa znajdzie przyjaciela w tym człowieku, którego wzięcie godne wielkiego pana i surowy wyraz twarzy bardzo mu się spodobały. Pochlebiał sobie, że napędzi Portosowi stracha historią z pendentem, o której, jeśli nie padnie trupem na miejscu, mógłby opowiedzieć wszystkim; takie opowiadanie, sklecone zręcznie, mogłoby okryć śmiesznością Portosa. Wreszcie, jeśli idzie o dyskretnego Aramisa, nie bał się go zbytnio, przypuszczając, że jeśli nawet dojdzie z nim do starcia, łatwo sobie poradzi lub w najgorszym razie rozpłata mu twarz, jak to zalecał Cezar żołnierzom Pompejusza, by zniszczyć na zawsze urodę, z której ów był tak dumny.
Ponadto d’Artagnanowi nie zbywało na rezolutności, którą zawdzięczał radom ojca, a sens tych rad, jak wiemy, był taki: “Nie puszczać nic płazem nikomu, prócz króla, kardynała i pana de Tréville”. Leciał więc raczej, niż szedł w stronę klasztoru karmelitów bosych, budynku bez okien, otoczonego wyschniętymi łąkami. To miejsce, filia niejako Pré-aux-Clercs[1][*], służyło zazwyczaj za teren spotkań ludziom, którzy nie mieli czasu do stracenia.
Kiedy d’Artagnan zjawił się na niewielkim, pustym obszarze rozciągającym się u stóp klasztoru, Atos czekał nań od pięciu minut tylko: właśnie biło południe. Był więc punktualny jak zegar na Samaritaine[2][*] i największy kazuista w materii pojedynków nie miałby mu nic do zarzucenia.
Atos, który cierpiał okrutnie z powodu rany, mimo że chirurg pana de Tréville świeżo ją opatrzył, siedział na przydrożnym kamieniu czekając na przeciwnika z owym spokojem i godnością, jakie nie opuszczały go nigdy. Na widok d’Artagnana powstał i uprzejmie zbliżył się do niego o kilka kroków. Młodzieniec ze swej strony odkrył głowę i powitał Atosa ukłonem tak głębokim, że pióro jego kapelusza dotknęło ziemi.
— Panie — rzekł Atos — uprzedziłem moich dwóch przyjaciół, którzy posłużą mi za sekundantów, ale przyjaciele ci jeszcze nie przyszli. Dziwne, że się spóźniają, nie jest to w ich zwyczaju.
— Nie mam sekundantów, panie — powiedział d’Artagnan — przybyłem dopiero wczoraj do Paryża i nie znam tu jeszcze nikogo prócz pana de Tréville. Zostałem mu polecony przez ojca, który ma zaszczyt należeć do jego przyjaciół.
Atos zamyślił się na chwilę.
— Znasz tylko pana de Tréville? — zapytał.
— Tak, tylko jego.
— A zatem — ciągnął Atos, mówiąc na wpół do siebie, na wpół do d’Artagnana — a zatem, jeśli cię zabiję, powiedzą, że jestem pożeraczem dzieci.
— Nie sądzę, panie — odparł d’Artagnan z ukłonem nie pozbawionym godności — nie sądzę, skoro czynisz mi zaszczyt potykania się ze mną będąc rannym, co musi ci bardzo być niedogodne.
— W samej rzeczy; muszę przyznać, że zadałeś mi piekielny ból, ale wezmę szpadę do lewej ręki, robię tak zawsze w podobnych okolicznościach. Nie sądź, że z uprzejmości dla pana; biję się równie dobrze obiema rękami. Będzie to nawet dla pana niedogodne: mając broń w lewej ręce utrudnia się walkę przeciwnikowi, który nie jest na to przygotowany; toteż przykro mi, że nie zdołałem cię zawczasu uprzedzić.
— Doprawdy, panie — rzekł d’Artagnan, składając znów ukłon — jesteś tak dworny, że czuję się wielce zobowiązany.
— Zawstydzasz mnie — odparł Atos z wielkopańską swobodą — ale mówmy o czym innym, chyba że będzie ci to niemiłe. Ach, u kaduka, jakżeś mnie uraził! Ramię mi płonie.
— Gdybyś zechciał pozwolić... — rzekł d’Artagnan nieśmiało.
— Na co, panie?
— Mam cudowny balsam na rany; dostałem go od matki i wypróbowałem już na sobie.
— A więc?
— Jestem pewien, że w ciągu trzech dni ten balsam pana uzdrowi, a po trzech dniach będę zaszczycony, jeśli zechcesz się ze mną potykać.
D’Artagnan powiedział te słowa z prostotą, która przynosiła zaszczyt dwornym obyczajom młodzieńca, nie czyniąc ujmy jego odwadze.
— U kaduka, mój panie, ta propozycja mi się podoba: nie powiadam, że ją przyjmuję, ale jest to mowa godna szlachcica. Tak mówili i postępowali bohaterowie za czasów Karola Wielkiego, których każdy kawaler powinien naśladować. Niestety, nie żyjemy w czasach wielkiego cesarza. Żyjemy w czasach pana kardynała i za trzy dni, choćbyśmy najpilniej strzegli tajemnicy, będzie wiadomo, że mamy się bić, i znajdą się tacy, co sprzeciwią się naszemu pojedynkowi. Ależ czy ci panowie nigdy nie przyjdą?
— Jeśli panu się śpieszy — rzekł d’Artagnan do Atosa z tą samą prostotą, z jaką przed chwilą proponował mu odłożenie pojedynku na trzy dni — jeśli panu się śpieszy i jeśli rad byś skończyć ze mną natychmiast, bądź łaskaw się nie krępować.
— Oto znów słowa, które bardzo mi się podobają — rzekł Atos, z wdziękiem skinąwszy głową d’Artagnanowi — tak nie mówi człowiek głupi ani tchórzliwego serca. Mości panie, lubię ludzi twego pokroju i widzę, że jeśli jeden z nas nie zabije drugiego, znajdę prawdziwą przyjemność w rozmowach z tobą. Poczekajmy na tych panów, jeśli łaska, na czasie mi nie zbywa, a sądzę, że będzie to bardziej właściwe. Ale oto jeden z nich, jak mi się zdaje.
W istocie u wylotu ulicy Vaugirard[*] ukazała się ogromna postać Portosa.
— Jak to — zawołał d’Artagnan — pańskim pierwszym sekundantem jest pan Portos?
— Tak, czy to panu nie dogadza?
— Nie, bynajmniej.
— A oto drugi.
D’Artagnan zwrócił się w kierunku wskazanym przez Atosa i rozpoznał Aramisa.
— Jak to — zawołał z jeszcze większym zdziwieniem — drugim sekundantem jest pan Aramis?
— Oczywiście, czy nie wiesz, że wszędzie bywamy razem, że wśród muszkieterów i gwardzistów, na dworze i w mieście nazywają nas Atos, Portos i Aramis albo trzej nierozłączni? Zresztą, jako że przybywasz z Dax[*] czy z Pau[*]...
— Z Tarbes — rzekł d’Artagnan.
— Możesz więc nie wiedzieć o tym — rzekł Atos.
— Na honor — powiedział d’Artagnan — pięknie was nazywają, panowie; jeśli moja przygoda nabierze rozgłosu, dowiedzie przynajmniej, że wasza przyjaźń nie opiera się na przeciwieństwach.
Tymczasem Portos zbliżył się i powitał Atosa skinieniem ręki, potem odwrócił się w stronę d’Artagnana i stanął jak wryty.
Zaznaczmy mimochodem, że zmienił pendent i nie miał już na sobie płaszcza.
— Ach — zawołał — cóż to znaczy?
— Biję się właśnie z tym panem — rzekł Atos wskazując ruchem ręki d’Artagnana i witając zarazem Portosa.
— I ja biję się z tym panem — rzekł Portos.
— Ale dopiero o pierwszej — odparł d’Artagnan.
— I ja biję się z tym panem — rzekł Aramis, zbliżając się do nich.
— Ale dopiero o drugiej — powiedział d’Artagnan równie spokojnie jak przedtem.
— Ale dlaczego się bijesz, Atosie? — zapytał Aramis.
— Na honor, sam dobrze nie wiem, uraził mnie w ramię. A ty, Portosie?
— Na honor, biję się, bo się biję — odparł Portos z rumieńcem na twarzy.
Atos, którego uwagi nic nie uchodziło, ujrzał lekki uśmiech na ustach Gaskończyka.
— Posprzeczaliśmy się w sprawach stroju — rzekł młodzieniec.
— A ty, Aramisie? — zapytał Atos.
— Ja biję się z przyczyn natury teologicznej — odparł Aramis, prosząc gestem d’Artagnana o zachowanie w tajemnicy przyczyny pojedynku.
Atos ujrzał, jak uśmiech znów pojawił się na ustach d’Artagnana.
— Doprawdy? — rzekł.
— Tak, chodzi o ustęp ze świętego Augustyna, co do którego nie byliśmy zgodni.
— To pewna, że temu chłopcu nie zbywa na dowcipie — mruknął Atos.
— A teraz, kiedy jesteście już wszyscy, panowie, pozwólcie, że was przeproszę.
Gdy powiedział słowo “przeproszę”, chmura przemknęła przez czoło Atosa, pogardliwy uśmiech prześliznął się po ustach Portosa, a przeczący gest był odpowiedzią Aramisa.
— Nie zrozumieliście mnie, panowie — rzekł d’Artagnan unosząc głowę; na jego twarzy igrał teraz promień słońca, złocąc rysy delikatne i dumne — przepraszam was na wypadek, gdybym nie mógł spłacić mego długu wobec was wszystkich, jako że pan Atos ma prawo zabić mnie pierwszy, co umniejsza znacznie twoje szansę, panie Portosie, i przekreśla niemal zupełnie twoje, panie Aramisie. A zatem, panowie, przepraszam was raz jeszcze, ale tylko za to... i stawajmy!
Przy tych słowach d’Artagnan ruchem nadzwyczaj rycerskim wyciągnął swą szpadę z pochwy.
Krew uderzyła mu do głowy i w owej chwili dobyłby szpady przeciw wszystkim muszkieterom królestwa, jak dobywał jej przeciw Atosowi, Porostowi i Aramisowi.
Biła dwunasta piętnaście. Słońce stało w zenicie i żar zalewał łąkę, na której miał się odbyć pojedynek.
— Jest bardzo gorąco — rzekł Atos wyciągając z kolei szpadę — ale nie będę mógł zdjąć kaftana; jeszcze przed chwilą bowiem czułem, że rana mi krwawi, a obawiałbym się, iż byłoby ci przykro patrzeć na krew, której sam nie rozlałeś.
— Bądź pewny, panie — rzekł d’Artagnan — że zawsze z przykrością będę patrzeć na rany równie dzielnego szlachcica, bez względu na to, czy sam je spowodowałem, czy kto inny; biję się zatem w kaftanie, tak jak i pan.
— Nuże, moi panowie, dość już grzeczności, pamiętajcie, że czekamy na swoją kolej — powiedział Portos.
— Mów we własnym imieniu, Portosie, gdy wygłaszasz równie niestosowne zdania — przerwał Aramis. — Jeśli idzie o mnie, mniemam, że to, co mówią ci panowie, jest nader dobrze powiedziane i godne szlachciców.
— Jestem gotów, panie — rzekł Atos stając w pozycji.
— Czekam na rozkazy — rzekł d’Artagnan krzyżując z nim szpadę.
Ale zaledwie rapiery zadźwięczały w pierwszym złożeniu, kiedy oddział gwardii Jego Eminencji, pod dowództwem pana de Jussac[*], ukazał się za węgłem klasztoru.
— Gwardziści kardynała! — zawołali naraz Portos i Aramis. — Szpady do pochew! Panowie, szpady do pochew!
Ale było już za późno. Pozycja, w której stali dwaj przeciwnicy, mówiła aż nazbyt wyraźnie o ich zamiarach.
— Hola! — krzyknął Jussac zbliżając się do nich i dając znak swym ludziom, by uczynili to samo. — Hola, panowie muszkieterowie, bijecie się tutaj? Więc edykty nic was nie obchodzą?
— Wielce jesteście cnotliwi, panowie gwardziści — rzekł Atos pełen wściekłości, ponieważ Jussac był jednym z wczorajszych napastników. — Zaręczam, gdybyśmy widzieli, że się bijecie, nie usiłowalibyśmy wam przeszkodzić. Pozwólcie więc nam robić swoje, a zabawicie się nie narażając na kłopoty.
— Panowie — odparł Jussac — oświadczam wam z wielką przykrością, że rzecz jest niemożliwa. Obowiązek przede wszystkim. Schowajcie więc szpady, jeśli łaska, i proszę za nami.
— Panie — powiedział Aramis przedrzeźniając Jussaca — z wielką przyjemnością skorzystalibyśmy z tego dwornego zaproszenia, gdyby to zależało od nas, ale, niestety, rzecz jest niemożliwa; pan de Tréville nam tego zabronił. Pójdźcie więc swoją drogą, to najlepsze, co możecie zrobić.
Te kpiny rozwścieczyły Jussaca.
— Jeśli odmówicie posłuszeństwa, będziemy musieli was zaatakować.
— Jest ich pięciu — rzekł Atos półgłosem — a nas trzech tylko. Zostaniemy znowu pobici albo przyjdzie nam tu zginąć, oświadczam wam bowiem, że zwyciężony nie zjawię się przed kapitanem.
Atos, Portos i Aramis stanęli obok siebie natychmiast. Tymczasem Jussac ustawiał swoich żołnierzy.
Ta chwila wystarczyła, by d’Artagnan powziął decyzję. Było to jedno z wydarzeń rozstrzygających o życiu człowieka: trzeba było wybrać między królem a kardynałem; dokonawszy wyboru należało wyciągnąć wnioski. Jeśli stanie do walki, okaże nieposłuszeństwo wobec prawa, narazi własne życie i od razu zrobi sobie wroga z ministra potężniejszego od samego króla. To wszystko pojął nasz młodzieniec i — trzeba powiedzieć na jego pochwałę — nie wahał się ani przez chwilę. Rzekł tedy, zwracając się do Atosa i jego przyjaciół:
— Panowie, pozwólcie, że zmienię nieco sens waszych słów. Powiedzieliście, że jest was trzech tylko, gdy wydaje mi się, że jest nas czterech.
— Ale pan nie należysz do nas — powiedział Portos.
— To prawda — odparł d’Artagnan — różnię się od was strojem, ale należę do was duszą. Mam serce muszkietera, wiem o tym dobrze, i to łączy mnie z wami.
— Usuń się, młodzieńcze — krzyknął Jussac, który z gestów i wyrazu twarzy odgadł zamiary d’Artagnana. — Możesz odejść, nie mamy nic przeciwko temu. Ratuj swoją głowę i zmykaj szybko.
D’Artagnan nie ruszył się z miejsca.
— Doprawdy, jesteś zacnym chłopcem — rzekł Atos ściskając dłoń d’Artagnana.
— Nuże, zdecydujmy się wreszcie — podjął Jussac.
— Tak — rzekł Portos i Aramis — postanówmy, co robimy.
— Jesteś pan prawdziwie wielkoduszny — rzekł Atos.
Ale wszyscy trzej myśleli o młodości d’Artagnana i obawiali się jego braku doświadczenia.
— Jest nas trzech, z tego jeden ranny, i to dziecko — podjął Atos — a przecież będzie się mówić, że stawało nas czterech.
— Tak, ale ustąpić?! — rzekł Portos.
— Trudna sprawa — rzekł Atos.
D’Artagnan zrozumiał ich wahania.
— Panowie, zechciejcie mnie wypróbować — powiedział. — Klnę się na honor, że nie odejdę stąd, jeśli zostaniemy pobici.
— Jak się nazywasz, mój zuchu? — zapytał Atos.
— D’Artagnan, panie.
— Dobrze więc! Atos, Portos, Aramis i d’Artagnan, naprzód!
— A zatem, panowie, wasza decyzja? — krzyknął po raz trzeci Jussac.
— Jużeśmy ją powzięli — rzekł Atos.
— To znaczy? — zapytał Jussac.
— Mamy zamiar walczyć z wami — odparł Aramis uchylając kapelusza jedną ręką i wyciągając szpadę drugą.
— Ach, stawiacie opór? — zawołał Jussac.
— Do kaduka! To pana dziwi?
I dziewięciu przeciwników ruszyło do ataku z furią, nie pozbawioną jednak metody.
Atos natarł na gwardzistę nazwiskiem Cahusac[*], ulubieńca kardynała, Portos zaatakował Bicareta[*], a Aramis znalazł się twarzą w twarz z dwoma innymi.
Jeśli idzie o d’Artagnana, przypadł mu w udziale sam Jussac.
Serce młodego Gaskończyka biło tak mocno, że zdawało się, wyskoczy z piersi, nie ze strachu, Boże uchowaj, nie czuł go w najmniejszym stopniu, ale z podniecenia. Bił się jak rozwścieczony tygrys, okrążając dziesięć razy przeciwnika, zmieniając po dwadzieścia razy pozycję i miejsce. Jussac był, jak wówczas powiadano, szermierzem zawołanym i wielkim praktykiem; mimo to z największym trudem bronił się przed przeciwnikiem, który zręczny i szybki, zmieniał co chwila sposób walki, atakował ze wszystkich stron jednocześnie, a czynił to z miną człowieka, który ogromnie dba o własną skórę.
Wreszcie Jussac stracił cierpliwość. Wściekły, że przeciwnik, którego uważał za dziecko, trzyma go w szachu, zbyt się zacietrzewił i zaczął popełniać błędy. D’Artagnan, który w braku praktyki wybornie znał teorię, podwoił szybkość; Jussac pragnąc skończyć zgiął się wpół i natarł straszliwie na przeciwnika; ale tamten odparował cios i kiedy Jussac się podniósł, przesunął się niczym wąż pod jego szpadą i przeszył go ostrzem na wylot.
Jussac padł jak kłoda.
Wówczas d’Artagnan objął niespokojnym i szybkim spojrzeniem pole walki.
Aramis zabił już jednego ze swych przeciwników, ale drugi nacierał nań ostro; jednakże Aramis był w dobrej sytuacji i mógł się jeszcze bronić.
Bicaret i Portos wymieniali ciosy. Portos otrzymał cięcie w ramię, Bicaret w udo. Żadna z tych ran nie była wszakże groźna i walczyli obaj z jeszcze większym zapałem.
Atos, zraniony przez Cahusaca, bladł w oczach, ale nie cofnął się ani o krok; przerzucił tylko szpadę do lewej ręki.
D’Artagnan, zgodnie z regułami pojedynku, obowiązującymi w owych czasach, mógł przyjść komuś z pomocą. Gdy szukał wzrokiem tego z towarzyszy, którego mógłby wesprzeć, pochwycił spojrzenie Atosa. To spojrzenie pełne było wymowy. Atos umarłby raczej, niż wezwał pomocy, ale mógł patrzeć i prosić spojrzeniem. D’Artagnan to odgadł i jednym skokiem dopadł Cahusaca z boku, krzycząc:
— Baczność, panie gwardzisto, zabiję cię!
Cahusac odwrócił się, a był już największy czas: Atos, którego podtrzymywała jedynie odwaga, upadł na kolano.
— Tam do licha! — zawołał do d’Artagnana — nie zabijaj go, młodzieńcze, proszę cię. Mam z nim stare porachunki, załatwię je, kiedy wydobrzeję i odzyskam zdrowie. Rozbrój go tylko, odbierz mu szpadę. Otóż to. Dobrze, bardzo dobrze!
Atos wydał ten okrzyk widząc, jak szpada wyłuskana z rąk Cahusaca pofrunęła o dwadzieścia kroków. D’Artagnan i Cahusac skoczyli razem, jeden — by ją zabrać, drugi — by się w nią uzbroić; ale bardziej zwinny d’Artagnan pierwszy postawił na niej nogę.
Cahusac podbiegł do gwardzisty, zabitego przez Aramisa, chwycił jego rapier i miał właśnie powrócić do d’Artagnana; ale na swej drodze spotkał Atosa, który podczas krótkiej chwili wytchnienia, jaką zawdzięczał d’Artagnanowi, nabrał nieco sił, a obawiając się, że d’Artagnan zabije jego wroga, chciał wrócić do walki.
D’Artagnan zrozumiał, że wyrządziłby Atosowi niedźwiedzią przysługę, gdyby nie zostawił mu wolnej ręki. Jakoż w kilka sekund później Cahusac padł z gardłem przeszytym szpadą.
W tej samej chwili Aramis oparł szpadę na piersi obalonego przeciwnika, który musiał prosić pardonu.
Walczyli jeszcze Portos i Bicaret. Portos żartował sobie w najlepsze, pytał Bicareta o godzinę, winszował mu, jako że jego brat otrzymał kompanię w nawarskim regimencie; ale te szyderstwa nie przydawały mu się na nic, Bicaret był jednym z tych ludzi, co padają, ale tylko trupem. Trzeba jednak było kończyć. Mogła pojawić się straż i zaaresztować wszystkich walczących bez względu na to, czy są ranni, czy cali, rojaliści czy zwolennicy kardynała. Atos, Aramis i d’Artagnan otoczyli Bicareta nakłaniając go do złożenia broni. Choć jeden przeciwko wszystkim i z udem przebitym szpadą, Bicaret nie chciał ustąpić, ale Jussac uniósł się na łokciu i krzyknął do niego, by się poddał. Bicaret był Gaskończykiem jak d’Artagnan. Udał, że nie słyszy, roześmiał się i między dwoma sztychami znalazł chwilę czasu, by ukazać końcem szpady miejsce na ziemi:
— Tu! — zawołał parodiując słowa Biblii — tu zginął Bicaret, jedyny spośród tych, którzy z nim byli.
— Ale ich jest czterech przeciw tobie. Kończ, rozkazuję ci.
— Ach, jeśli to rozkaz, to co innego — rzekł Bicaret — jesteś moim dowódcą, muszę więc być posłuszny.
Za czym uskoczył do tyłu, złamał swą szpadę na kolanie, by jej nie oddać, cisnął odłamki za mur klasztoru, skrzyżował ręce na piersiach i zagwizdał pieśń gwardzistów kardynała.
Męstwo jest zawsze szanowane, nawet u wroga. Muszkieterowie złożyli Bicaretowi ukłon szpadami i włożyli je do pochew. D’Artagnan uczynił to samo, po czym z pomocą Bicareta, jedynego spośród gwardzistów, który trzymał się na nogach, zaniósł pod bramę klasztoru Jussaca, Cahusaca i tego z przeciwników Aramisa, który był tylko ranny. Czwarty, jak powiedzieliśmy, padł trupem na polu walki. Dali sygnał do odwrotu, zabierając cztery szpady zdobyte na pięciu przeciwnikach, i ruszyli pijani radością ku pałacowi pana de Tréville.
Widziano ich, jak szli zajmując całą szerokość ulicy, objąwszy się ramionami, zaczepiając każdego spotkanego muszkietera, tak że ich powrót zamienił się w końcu w marsz triumfalny. Serce d’Artagnana pełne było upojenia, szedł między Atosem i Portosem ściskając ich czule.
— Jeśli nie jestem jeszcze muszkieterem — powiedział do nowych przyjaciół przekraczając próg pałacu pana de Tréville — jestem chyba przyjęty do terminu, prawda?
Zajście narobiło dużo hałasu. Pan de Tréville gniewał się na muszkieterów głośno i winszował im po cichu, trzeba było jednak co szybciej uprzedzić króla, i pan de Tréville pośpieszył do Luwru. Było już jednak za późno; król zamknął się z kardynałem i panu de Tréville powiedziano, że Najjaśniejszy Pan pracuje i nie może go przyjąć. Wieczorem pan de Tréville zjawił się znowu, kiedy król zasiadł do gry. Jego Królewska Mość wygrywał, a że odznaczał się wielkim skąpstwem, był w wyśmienitym humorze; toteż krzyknął z daleka, gdy tylko ujrzał Tréville’a:
— Pójdź no tu, panie kapitanie, pójdź, niech cię wyłajam! Czy wiesz, że Jego Eminencja przyszedł się poskarżyć na muszkieterów, a tak się tym wszystkim przejął, że jest teraz cierpiący. Ależ ci twoi muszkieterowie to diabły wcielone, doigrają się stryczka!
— Nie, Najjaśniejszy Panie — odparł Tréville, który zrozumiał od razu, jak się rzeczy mają — przeciwnie, to zacni chłopcy, łagodni jak baranki, a pragną tylko jednego, jestem tego pewien: służyć szpadą Waszej Królewskiej Mości. Ale cóż robić, skoro gwardziści pana kardynała wciąż szukają z nimi zwady: biedacy, muszą bronić honoru swych barw.
— Słuchaj no, panie de Tréville — rzekł król — można by pomyśleć, że mówisz o jakim zakonie! Doprawdy, mój miły kapitanie, bierze mnie ochota odebrać ci oficerski patent i ofiarować go pannie de Chémerault[*], którą przyrzekłem zrobić przeoryszą klasztoru. Nazywają mnie Ludwikiem Sprawiedliwym, mości Tréville, i wkrótce przekonamy się, jak się rzeczy mają.
— Właśnie dlatego, że ufam w twą sprawiedliwość, Najjaśniejszy Panie, cierpliwie i spokojnie czekam wyroku.
— Poczekaj więc, poczekaj — rzekł król — nie będziesz czekał długo.
W istocie szczęście odwróciło się, a ponieważ król zaczął przegrywać to, co uprzednio wygrał, rad był z pretekstu, który pozwalał mu wycofać się z wygraną.
Wstał więc po chwili i chowając do kieszeni pieniądze, których większą część stanowiła wygrana, powiedział:
— La Vieuville[*], zajmij moje miejsce, mam do pomówienia z panem de Tréville w ważnej sprawie. Ach! Miałem na stole dwadzieścia cztery luidory; wyłóż tę samą sumę, aby ci, co przegrali, nie czuli się pokrzywdzeni. Sprawiedliwość przede wszystkim.
Za czym, zwracając się do pana de Tréville i idąc z nim ku okiennej wnęce, król ciągnął dalej:
— A zatem powiadasz, że to gwardziści Jego Eminencji szukali zwady z muszkieterami?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, jak zawsze.
— A jakże do tego doszło, hę? Wiesz bowiem dobrze, drogi kapitanie, że sędzia powinien wysłuchać obu stron.
— Mój Boże, w sposób najprostszy i najzwyczajniejszy w świecie. Trzej moi najlepsi żołnierze, których imiona są Najjaśniejszemu Panu znane i których oddanie niejeden raz miał okazję ocenić — a mogę zapewnić mego króla, że służą mu z całego serca — trzej moi najlepsi żołnierze, jak rzekłem, panowie Atos, Portos i Aramis, udali się na przechadzkę z pewnym młodzieńcem z Gaskonii, którego im poleciłem tego samego ranka. Celem przechadzki miało być Saint-Germain[*]; spotkali się właśnie obok karmelitów bosych, kiedy zaczepili ich panowie Jussac, Cahusac, Bicaret i dwaj inni gwardziści, którzy nie przybyliby tam zapewne w tak licznym towarzystwie, gdyby ich zamiary były w zgodzie z obowiązującymi edyktami.
— Więc tak! Dajesz mi do myślenia — rzekł król — zapewne sami przyszli się bić.
— Nie oskarżam ich, Najjaśniejszy Panie, ale sam orzeknij, co może robić pięciu uzbrojonych ludzi w miejscu tak bezludnym jak okolice klasztoru karmelitów bosych.
— Tak, masz słuszność, mój Tréville, masz słuszność.
— Kiedy jednak zobaczyli moich muszkieterów, zmienili zamiar i puścili w niepamięć niechęci osobiste, by przypomnieć sobie o niechęci do naszych barw. Wasza Królewska Mość wie dobrze, że muszkieterowie, którzy służą królowi i tylko królowi, są z natury rzeczy nieprzyjaciółmi gwardzistów pana kardynała.
— Tak, Tréville — rzekł król melancholijnie — i bardzo to smutne, wierzaj mi, że dwie są partie we Francji, dwie głowy królestwa; ale wszystko to się skończy, Tréville, wszystko się skończy. Powiadasz więc, że gwardziści szukali zwady z muszkieterami?
— Powiadam, że jest bardzo prawdopodobne, iż rzeczy wzięły taki obrót, ale nie mogę przysiąc, Najjaśniejszy Panie. Wiesz dobrze, jak trudno jest dojść prawdy, i jeśli nie jest się obdarzonym tym niezwykłym wyczuciem, które sprawiło, że Ludwik XIII otrzymał przydomek Sprawiedliwego...
— Masz słuszność, Tréville; ale twoi muszkieterowie nie byli sami, towarzyszył im jakiś chłopiec?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, a jeden spośród nich był ranny. Tak więc trzej muszkieterowie królewscy, w tym jeden ranny, oraz dziecko nie tylko stawili czoło pięciu najgroźniejszym gwardzistom kardynała, ale obalili czterech.
— Ale to zwycięstwo — zawołał król, cały promieniejąc — całkowite zwycięstwo!
— Tak, Najjaśniejszy Panie, równie wielkie, jak przy moście Cé.
— Czterech ludzi, w tym jeden ranny i dziecko, powiadasz?
— Młodzieniec zaledwie, a tak się dzielnie zachował w tej okazji, że ośmielę się polecić go uwadze Waszej Królewskiej Mości.
— Jak się nazywa?
— D’Artagnan, Najjaśniejszy Panie. Jest to syn jednego z mych najdawniejszych przyjaciół, syn człowieka, który pod wodzą twego sławnego ojca brał udział w wojnie podjazdowej.
— I powiadasz, że ten młodzieniec dzielnie walczył? Opowiedz mi o tym, Tréville, wiesz, że lubię opowiadania o walkach i potyczkach.
Tu król Ludwik XIII gracko podkręcił wąsa i wziął się pod bok.
— Najjaśniejszy Panie — podjął Tréville — jak ci już powiedziałem, pan d’Artagnan jest niemal dzieckiem, a jako że nie ma zaszczytu być muszkieterem, nosił zwykłe suknie. Gwardziści pana kardynała, widząc, że to młokos i że nie należy do nas, poprosili go, by się wycofał, zanim przystąpią do ataku.
— Widzisz więc, Tréville — przerwał król — że to oni zaatakowali.
— W samej rzeczy, Najjaśniejszy Panie, nie ulega najmniejszej wątpliwości. Nakłaniali go więc, by się wycofał; ale on odparł, że sercem jest muszkieterem i wiernym sługą Waszej Królewskiej Mości, zostanie więc z panami muszkieterami.
— Dzielny młodzieniec! — szepnął król.
— I rzeczywiście został z nimi. Wasza Królewska Mość ma w jego osobie nie lada jakiego żołnierza, on to bowiem zadał panu de Jussac ów straszliwy cios, który tak bardzo rozgniewał pana kardynała.
— To on zranił Jussaca! — zawołał król. — On, to dziecko? Ależ Tréville, to niemożliwe.
— Tak jest, jak to miałem honor powiedzieć Waszej Królewskiej Mości.
— Jussac, jedna z pierwszych szpad w królestwie!
— Najjaśniejszy Panie, trafił na lepszego od siebie.
— Chcę widzieć tego młodzieńca, Tréville, chcę go widzieć i jeśli można coś dla niego zrobić, nie zapomnimy o nim.
— Kiedy Wasza Królewska Mość zechce go przyjąć?
— Jutro w południe, Tréville.
— Mam przyprowadzić tylko jego samego?
— Nie, niechaj przyjdą wszyscy czterej. Chcę im podziękować wszystkim razem, ludzie oddani trafiają się rzadko, Tréville, wierność należy wynagrodzić.
— W południe, Najjaśniejszy Panie, będziemy w Luwrze.
— Ale bocznymi schodami, Tréville, bocznymi schodami. Nie trzeba, żeby kardynał widział...
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie.
— Rozumiesz, Tréville, edykt jest zawsze edyktem, tak czy inaczej pojedynki są zabronione.
— Ale ta potyczka nie miała nic wspólnego z pojedynkiem, to napaść; dowodem, że było pięciu gwardzistów kardynała przeciw moim trzem muszkieterom i panu d’Artagnanowi.
— To prawda — rzekł król — ale mniejsza o to, Tréville, przyjdźcie bocznymi schodami.
Tréville uśmiechnął się, ale jako że zyskał już dużo od tego dziecka, które buntowało się przeciw swemu panu, pożegnał z szacunkiem króla i oddalił się za jego pozwoleniem.
Jeszcze tego samego wieczora trzej muszkieterowie zostali powiadomieni o czekającym ich zaszczycie. Ponieważ znali już od dawna króla, przyjęli tę wiadomość bez większego wzruszenia, ale d’Artagnan, którego ponosiła gaskońska wyobraźnia, dopatrywał się w tej audiencji łaski losu i spędził noc na rozkosznych marzeniach. O ósmej rano był już u Atosa.
Zastał muszkietera ubranego i gotowego do wyjścia. Ponieważ spotkanie u króla wyznaczone było na godzinę dwunastą, Atos ułożył się z Porostem i Aramisem, że spędzą czas na grze w piłkę w traktierni położonej obok stajen luksemburskich. Atos zaprosił również d’Artagnana. Choć młodzieniec nie znał gry i nigdy nie brał w niej udziału, zgodził się chętnie, nie wiedząc, co ma robić z czasem do południa, była bowiem godzina dziewiąta.
Dwaj muszkieterowie byli już w traktierni i bawili się przerzucaniem piłki. Atos, który znakomicie opanował wszystkie cielesne ćwiczenia, przeszedł z d’Artagnanem na stronę przeciwną, by rozegrać z nimi partię. Ale jakkolwiek posługiwał się lewą ręką, już za pierwszym ruchem zrozumiał, że rana jest jeszcze zbyt świeża, by mógł sobie pozwolić na grę. D’Artagnan został więc sam, a ponieważ oświadczył, że zbyt kiepskim jest jeszcze graczem, by mógł rozpocząć partię, zabawiano się tylko przerzucaniem piłki nie licząc punktów.
Tymczasem piłka rzucona herkulesową ręką Portosa przeleciała tuż obok twarzy d’Artagnana i nasz bohater pomyślał sobie, że niewiele brakowało, by przepadła audiencja, nie mógłby bowiem z pokiereszowaną twarzą zjawić się u króla.
A ponieważ jego gaskońska wyobraźnia od tej wizyty uzależniała całą przyszłość, skłonił się uprzejmie Portosowi i Aramisowi, oświadczając, że rozegra z nimi partię dopiero wtedy, gdy będzie mógł im sprostać; za czym stanął za sznurem wśród widzów.
Na nieszczęście d’Artagnana, między widzami znajdował się gwardzista Jego Eminencji; wzburzony wczorajszą porażką swych towarzyszy, przyrzekł sobie, że skorzysta z pierwszej okazji, żeby się zemścić. Uznał tedy, że sposobna chwila nadeszła, i rzekł zwracając się do sąsiada:
— Nic w tym dziwnego, że ten młodzieniec boi się piłki; to na pewno przyszły muszkieter.
D’Artagnan odwrócił się, jakby ugryzła go żmija, i utkwił spojrzenie w gwardziście, który wypowiedział te zuchwałe słowa.
— Tam do licha — podjął gwardzista, chwacko podkręcając wąsa — możesz na mnie patrzeć, ile ci się podoba, mój panku, powiedziałem, co powiedziałem.
— A ponieważ to, co pan powiedział, jest aż nadto jasne i nie musisz swych słów tłumaczyć, proszę, byś zechciał mi towarzyszyć.
— A kiedyż to? — zapytał gwardzista z tą samą kpiącą miną.
— Natychmiast, jeśli łaska.
— Wiesz pan zapewne, kim jestem?
— Nie mam najmniejszego pojęcia i niewiele mnie to obchodzi.
— Szkoda, gdybyś bowiem znał me nazwisko, być może nie spieszyłbyś się tak bardzo.
— Jakże się pan nazywa?
— Bernajoux[*], do usług.
— Dobrze więc, panie Bernajoux, będę cię czekał przy bramie.
— Idę.
— Nie śpiesz się zanadto, nie trzeba, by widziano, że wychodzimy razem. Zbyt wiele ludzi przeszkodziłoby nam w naszych zamiarach.
— Zgoda — odparł gwardzista zdumiony, że jego imię nie wywarło żadnego wrażenia na młodym człowieku.
W istocie było to imię dobrze znane wszystkim prócz jednego może d’Artagnana, Bernajoux należał bowiem do tych zabijaków, którzy najczęściej brali udział w codziennych burdach: wszystkie edykty króla i kardynała były wobec nich bezsilne.
Portos i Aramis grali z takim zapałem, Atos zaś przyglądał się grze z tak wielkim zainteresowaniem, że nie zauważyli wyjścia młodego towarzysza, który zatrzymał się przy bramie, jak to zapowiedział gwardziście; w chwilę potem Bernajoux też się tam zjawił. Ponieważ d’Artagnan nie miał czasu do stracenia, zważywszy, że audiencja u króla była wyznaczona na dwunastą, rozejrzał się dokoła i widząc, że ulica jest pusta, powiedział:
— Na honor, bardzo to dla pana szczęśliwie się składa, choć nazywasz się Bernajoux, że masz do czynienia jedynie z kandydatem na muszkietera, bądź jednak spokojny, uczynię wszystko, co w mej mocy. Stawaj!
— Wydaje mi się jednak — rzekł gwardzista, któremu d’Artagnan dopiekł do żywego — że miejsce nie jest najlepsze i że raczej należałoby się bić za opactwem Saint-Germain albo na Pré-aux-Clercs.
— Bardzo rozsądnie pan mówi — odparł d’Artagnan — ale niestety, mam niewiele czasu, ponieważ wyznaczono mi spotkanie dokładnie na dwunastą. Stawaj więc, mój panie, stawaj!
Bernajoux nie należał do tych, którym trzeba dwa razy powtarzać podobne wezwanie. W tej samej chwili szpada błysnęła w jego dłoni i natarł na swego przeciwnika, spodziewając się, że młokosa tchórz obleci.
Ale d’Artagnan poprzedniego dnia odbył chrzest bojowy i ożywiony zwycięstwem, pełen pychy na myśl o czekających go faworach, postanowił nie cofać się ani o krok. Jakoż obie szpady w pierwszym złożeniu przywarły do siebie aż po rękojeść, a ponieważ d’Artagnan nie ruszył się z miejsca, przeciwnik musiał postąpić do tyłu. D’Artagnan uchwycił jednak moment, kiedy Bernajoux czyniąc ten ruch odsłonił się na chwilę, zamierzył się i ugodził go w ramię. Za czym nasz młodzieniec cofnął się o krok i uniósł szpadę; ale Bernajoux krzyknął mu, że walczy dalej, i rzucając się w ferworze na przeciwnika, sam nadział się na jego szpadę. Ponieważ jednak nie upadł i nie uznał się za pokonanego, lecz cofał się w kierunku pałacu pana de La Trémouille[*], w którego służbie znajdował się jego krewniak, d’Artagnan, nie zdając sobie sprawy z powagi tej drugiej rany, naciskał nań żywo i byłby niewątpliwie powalił go trzecim ciosem, kiedy odgłosy z ulicy dobiegły do sali gry w piłkę. Dwaj przyjaciele gwardzisty, którzy zauważyli, jak rozmawiał z d’Artagnanem i wyszedł w chwilę później, wypadli z bronią w ręce i rzucili się na zwycięzcę. Ale natychmiast pojawili się tam również Atos, Portos i Aramis i zmusili do odwrotu gwardzistów nacierających na ich młodego towarzysza. W tej chwili Bernajoux upadł, a jako że było dwóch gwardzistów na czterech muszkieterów, gwardziści poczęli krzyczeć: “Sam tu, ludzie pana de La Trémouille!” Na te krzyki kto żyw wybiegł z pałacu. Ludzie pana de La Trémouille rzucili się na czterech przyjaciół, którzy z kolei zaczęli wołać: “Sam tu, muszkieterowie!”
Ten okrzyk nie pozostawał zazwyczaj bez odpowiedzi; wiedziano bowiem, że muszkieterowie są wrogami Jego Eminencji, a nienawiść, jaką żywili do kardynała, budziła dla nich sympatię. Toteż gwardziści z tych kompanii, które nie służyły Czerwonemu Księciu, jak nazywał kardynała Aramis, brali w podobnych wypadkach stronę muszkieterów królewskich. Z trzech przechodzących gwardzistów z kompanii pana des Essarts[*] dwaj przyszli z pomocą naszym znajomym, a trzeci pobiegł do pałacu pana de Tréville wołając: “Sam tu, muszkieterowie, sam tu!” Pałac pana de Tréville jak zawsze był pełen żołnierzy, którzy pośpieszyli na pomoc towarzyszom; zamieszanie stało się powszechne, ale przewaga była po stronie muszkieterów: gwardziści kardynała i ludzie pana de La Trémouille wycofali się do pałacu, którego bramy zamknęli w ostatniej chwili, nie wpuszczając nieprzyjaciół. Rannego Bernajoux przeniesiono od razu do pałacu; nie było z nim najlepiej, jak to już powiedzieliśmy.
Wzburzenie muszkieterów i ich sprzymierzeńców sięgało szczytu i rozprawiano już o tym, czy nie należałoby podpalić pałacu pana de La Trémouille, by ukarać zuchwalstwo jego sług, którzy ośmielili się zaatakować muszkieterów królewskich. Propozycja została przyjęta z zapałem, kiedy na szczęście wybiła dwunasta. D’Artagnan i jego towarzysze przypomnieli sobie o czekającej ich audiencji, a ponieważ żałowaliby, gdyby tak piękna zabawa ich ominęła, postanowili ostudzić zapał towarzyszy. Poprzestano więc na rzuceniu kilku kamieni w bramy pałacu, ale bramy oparły się pociskom. W końcu i to się znudziło, zresztą ci, których można było uważać za prowodyrów, przed chwilą odeszli i zmierzali w kierunku pałacu pana de Tréville, który czekał na nich, powiadomiony już o napaści.
— Szybko do Luwru — zawołał — do Luwru nie tracąc ani chwili i postarajmy się zobaczyć króla, zanim zostanie uprzedzony przez kardynała. Przedstawimy mu zdarzenie jako dalszy ciąg wypadków wczorajszych i razem jakoś to ujdzie.
Pan de Tréville w towarzystwie czterech młodych ludzi skierował się więc do Luwru; ku wielkiemu jednak zdziwieniu kapitana muszkieterów oświadczono mu, że król wybrał się na jelenie do lasku Saint-Germain. Pan de Tréville kazał sobie dwakroć powtórzyć tę wiadomość; młodzi ludzie widzieli, jak twarz jego chmurzy się coraz bardziej.
— Czy Jego Królewska Mość wczoraj jeszcze miał zamiar jechać na polowanie? — zapytał.
— Nie, Wasza Ekscelencjo — odparł pokojowiec — wielki łowczy przybył dziś rano z wiadomością, że w nocy wytropiono jelenia. Najjaśniejszy Pan najpierw powiedział, że nie jedzie, ale potem nie mógł oprzeć się przyjemności, jaką sobie obiecywał z polowania, i wyruszył zaraz po obiedzie.
— Czy król widział się z kardynałem? — zapytał pan de Tréville.
— Zapewne — odparł pokojowiec — widziałem bowiem dziś rano zaprzężoną karocę Jego Eminencji. Gdy zapytałem, dokąd jedzie, powiedziano mi, że do Saint-Germain.
— Uprzedzono nas — rzekł pan de Tréville. — Panowie, zobaczę się z królem wieczorem, wam jednak nie radzę tego próbować.
Rada była zbyt rozsądna, ponadto zaś pochodziła od człowieka, który zbyt dobrze znał króla, by czterej młodzieńcy mogli ją zlekceważyć. Pan de Tréville polecił im więc, by poszli do domu i czekali na wiadomość od niego.
Wracając do swego pałacu pan de Tréville pomyślał, że może byłoby lepiej, gdyby pierwszy wystąpił ze skargą. Posłał więc do pana de La Trémouille pachołka z listem, w którym prosił go, by usunął z domu gwardzistę pana kardynała i ukarał swych ludzi za zuchwałą napaść na muszkieterów. Ale pan de La Trémouille, powiadomiony już przez giermka — jak wiemy, krewniaka Bernajoux — odpowiedział, że skargi nie powinien zanosić pan de Tréville ani jego muszkieterowie, lecz właśnie on, bo na jego ludzi napadli muszkieterowie i chcieli podpalić mu pałac. A jako że wymiana zdań między dwoma panami mogła trwać długo, przy czym każdy coraz bardziej upierałby się przy swoim, pan de Tréville wybrał inny sposób, pozwalający na szybkie załatwienie sprawy: postanowił udać się do pana de La Trémouille.
Pośpieszył więc zaraz do jego pałacu i kazał oznajmić swe przybycie.
Dwaj panowie powitali się uprzejmie, bo jeśli nawet nie byli przyjaciółmi, to w każdym razie szanowali się wzajemnie. Obaj byli ludźmi odważnymi i ludźmi honoru, a jako że pan de La Trémouille, protestant rzadko widujący się z królem, nie należał do żadnej partii, w stosunkach z ludźmi nie kierował się na ogół uprzedzeniami. Tym razem jednak jego zachowanie, choć uprzejme, było bardziej oziębłe niż zazwyczaj.
— Panie — rzekł pan de Tréville — jesteśmy obaj przekonani, że mamy powody skarżyć się na siebie, przybyłem więc osobiście, byśmy wspólnie wyjaśnili sprawę.
— Chętnie — odparł pan de La Trémouille — ale uprzedzam pana, że jestem dobrze poinformowany i cała wina spada na muszkieterów.
— Jesteś pan nazbyt sprawiedliwy i rozsądny — rzekł pan de Tréville — żeby nie przyjąć propozycji, z którą do ciebie przychodzę.
— Mów, słucham pana.
— Jak się miewa pan Bernajoux, krewniak pańskiego giermka?
— Bardzo źle. Prócz ciosu w ramię, niezbyt groźnego, ma przebite płuco, także medyk nie wróży nic dobrego.
— Ale ranny zachował przytomność?
— I owszem.
— Mówi?
— Z trudem, ale mówi.
— A zatem udajmy się do niego. Zaklnijmy go na imię Boga, który może go w każdej chwili wezwać do siebie, by powiedział prawdę. Niech będzie sędzią w swej własnej sprawie, ja uwierzę w to, co powie.
Pan de La Trémouille zastanawiał się przez chwilę, po czym się zgodził widząc, że trudno o rozsądniejszą propozycję.
Obaj zeszli do pokoju, gdzie znajdował się ranny. Ten widząc, że wchodzą dwaj szlachetnie urodzeni panowie, spróbował unieść się na łóżku, ale zbyt był słaby i, wyczerpany przez wysiłek, padł prawie bez czucia.
Pan de La Trémouille zbliżył się do Bernajoux i dał mu do powąchania sole, które go otrzeźwiły. Wówczas pan de Tréville, nie chcąc, by go oskarżono, że próbował wpłynąć na rannego, poprosił pana de La Trémouille, by wypytał go sam.
Stało się tak, jak przewidywał pan de Tréville. Bernajoux, znajdując się między życiem a śmiercią, nie miał bynajmniej zamiaru ukrywać prawdy; opowiedział więc szczerze obu panom przebieg zdarzenia.
Tego tylko chciał pan de Tréville; złożył gwardziście życzenia rychłego powrotu do zdrowia, pożegnał pana de La Trémouille, wrócił do domu i kazał natychmiast zawiadomić czterech przyjaciół, że prosi ich do siebie na obiad.
Pan de Tréville przyjmował najświetniejsze towarzystwo, nie usposobione zresztą przyjaźnie do kardynała. Można więc łatwo zrozumieć, że rozmowa podczas obiadu dotyczyła dwóch porażek, poniesionych przez gwardzistów Jego Eminencji. Ponieważ zaś d’Artagnan był bohaterem ostatnich dwóch dni, jemu przypadły w udziale wszystkie pochwały, których Atos, Portos i Aramis wyrzekli się chętnie nie tylko dlatego, że byli dobrymi przyjaciółmi, ale i dlatego, że podziwiani i chwaleni często, mogli bez żalu obyć się tym razem bez należytych im hołdów.
Około szóstej pan de Tréville oświadczył, że udaje się do Luwru, ponieważ jednak minęła godzina wyznaczona przez Jego Królewską Mość na audiencję, zamiast iść bocznymi schodami, wszedł wraz z czterema młodymi ludźmi do przedpokojów królewskich. Król nie wrócił jeszcze z polowania. Nasi młodzieńcy czekali już pół godziny wśród tłumu dworzan, kiedy wszystkie drzwi otworzyły się i oznajmiono przybycie Najjaśniejszego Pana.
Gdy d’Artagnan to usłyszał, przeszył go dreszcz aż do szpiku kości. Nadchodząca chwila miała wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zdecydować o całym jego życiu. Z obawą utkwił oczy w drzwiach, którymi miał wejść król.
Ludwik XIII szedł pierwszy; był w zakurzonym stroju myśliwskim, w wysokich butach i ze szpicrózgą w ręce. Od pierwszego rzutu oka d’Artagnan pojął, że król nie posiada się ze złości.
Choć dworzanie zdawali sobie również sprawę ze złego humoru Jego Królewskiej Mości, ustawili się w szpaler, gdy król przechodził: lepiej bowiem, żeby widziano cię gniewnym okiem na przedpokojach królewskich, niż żeby nie widziano cię wcale. Trzej muszkieterowie nie wahali się więc i postąpili krok naprzód, d’Artagnan stał ukryty za nimi; ale choć król rozpoznał Atosa, Portowa i Aramisa, minął ich, nie zaszczyciwszy spojrzeniem ani słowem, jak gdyby nie widział ich nigdy w życiu. Wszelako gdy wzrok króla zatrzymał się na panu de Tréville, kapitan wytrzymał to spojrzenie z taką mocą, że król odwrócił oczy. Za czym Jego Królewska Mość, mrucząc coś pod nosem, wszedł do swoich pokojów.
— Niedobrze — rzekł Atos z uśmiechem — zdaje się, że tym razem nie zostaniemy jeszcze kawalerami orderu.
— Zaczekajcie tu dziesięć minut — rzekł pan de Tréville. — Jeśli za dziesięć minut nie wrócę, idźcie do mego pałacu: dalsze czekanie byłoby bezcelowe.
Młodzi ludzie czekali dziesięć minut, kwadrans, dwadzieścia minut. Widząc, że pan de Tréville się nie pojawia, wyszli, bardzo niespokojni o dalszy obrót spraw.
Pan de Tréville wszedł nieśmiało do gabinetu króla i zastał Jego Królewską Mość w bardzo złym humorze. Ludwik XIII siedział na fotelu i uderzał się po butach szpicrózgą. Pan de Tréville, nie zrażając się, z największym spokojem zapytał o jego zdrowie.
— Kiepsko, mości panie, kiepsko — odparł król — nudzę się.
Była to istotnie najgorsza choroba Ludwika XIII. Monarcha często pociągał do okna któregoś z dworzan, mówiąc: “Mości taki a taki, nudźmy się razem”.
— Jak to! Wasza Królewska Mość się nudzi! — rzekł pan de Tréville. — Czyżbyś nie znalazł przyjemności w dzisiejszym polowaniu, Najjaśniejszy Panie?
— Ładna mi przyjemność, Tréville! Słowo daję, wszystko chyli się ku upadkowi i nie wiem, czy to zwierzyna nie zostawia tropów, czy psy straciły węch. Wypłoszyliśmy dziesięcioletniego rogacza, ścigamy go przez sześć godzin i kiedy pochwyciliśmy go już niemal, kiedy Saint-Simon przykłada róg do ust, by zagrać sygnał, nagle cała sfora zmienia kierunek i goni młodziutkiego jelenia. Zobaczysz, że będę musiał poniechać polowania z nagonką, jak poniechałem polowania z ptakami. Ach, jestem bardzo nieszczęśliwym królem, mości Tréville! Miałem tylko jednego białozora, a i ten zdechł przedwczoraj.
— W samej rzeczy, Najjaśniejszy Panie, rozumiem twą rozpacz, nieszczęście jest bowiem wielkie, ale zdaje mi się, że posiadasz jeszcze dość znaczną liczbę sokołów, jastrząbków i rarogów.
— I ani jednego człowieka, żeby je wyuczył. Nie ma już sokolników, tylko ja jeden znam się jeszcze na sztuce polowania. Gdy mnie zabraknie, wszystko się skończy i będzie się zastawiać jedynie sidła, sposobić wnyki i wilcze doły. Gdybym miał czas, by wykształcić uczniów! Ale nie, pan kardynał nie pozostawia mi chwili wytchnienia, mówi o Hiszpanii, mówi o Austrii, mówi o Anglii! A skoro już mówimy o panu kardynale, powiem ci, że jestem niezadowolony z ciebie, mości Tréville.
Pan de Tréville spodziewał się tego. Znał króla wybornie i zrozumiał, że wszystkie te żale były tylko wstępem, którym król dodawał sobie odwagi, żeby wreszcie dojść do tego, do czego chciał dojść.
— Za jaką to przyczyną miałem nieszczęście nie spodobać się Waszej Królewskiej Mości? — zapytał udając głębokie zdumienie.
— Alboż to tak wypełnia się obowiązki, mości panie — ciągnął król, nie odpowiadając wprost na pytanie pana de Tréville — czy po to mianowałem cię kapitanem moich muszkieterów? Muszkieterowie mordują człowieka, buntują całą dzielnicę i chcą spalić Paryż, a ty milczysz? Może zresztą — mówił dalej król — oskarżam cię zbyt pośpiesznie, wichrzyciele są zapewne w więzieniu, ty zaś mi powiesz, że sprawiedliwości stało się zadość.
— Najjaśniejszy Panie — odparł pan de Tréville — przyszedłem tu, by prosić się o wymierzenie sprawiedliwości, ale zgoła komu innemu.
— Komuż to? — zawołał król.
— Oszczercom — rzekł pan de Tréville.
— Proszę, oto coś nowego! Nie powiesz mi chyba, że ci twoi trzej przeklęci muszkieterowie i ów młokos z Bearn nie rzucili się jak wściekli na biednego Bernajoux i nie obeszli się z nim w taki sposób, że kona, być może, w tej chwili! Nie powiesz mi, że nie oblegali pałacu księcia de La Trémouille i nie chcieli go podpalić, co nie byłoby zbyt wielkim nieszczęściem w czasie wojny, zważywszy, że to gniazdo hugenotów, ale w czasie pokoju jest to przykład gorszący. No cóż, może temu wszystkiemu zaprzeczysz?
— I któż opowiedział ci tę piękną bajkę, Najjaśniejszy Panie? — zapytał spokojnie pan de Tréville.
— Kto mi opowiedział, mój panie! A któż, jeśli nie ten, kto czuwa, kiedy śpię, kto pracuje, kiedy się bawię, kto kieruje sprawami wewnątrz i na zewnątrz królestwa, we Francji i w Europie.
— Wasza Królewska Mość ma na pewno Boga na myśli — rzekł pan de Tréville — nikt bowiem inny nie jest o tyle potężniejszy od Waszej Królewskiej Mości.
— Nie, mości panie, mam na myśli podporę państwa, mojego jedynego sługę, jedynego przyjaciela, pana kardynała.
— Jego Eminencja nie jest Jego Świątobliwością, Najjaśniejszy Panie.
— Co masz na myśli?
— Że tylko papież jest nieomylny i że ta nieomylność nie rozciąga się na kardynałów.
— Chcesz powiedzieć, że mnie oszukuje, że mnie zdradza. Oskarżasz go zatem. Proszę, mów, o co go oskarżasz.
— Nie oskarżam, Najjaśniejszy Panie, ale powiadam, że się myli; powiadam, że został wprowadzony w błąd, że zbyt spiesznie oskarżył muszkieterów, wobec których jest niesprawiedliwy, i że jego wiadomości nie pochodzą z dobrego źródła.
— Oskarża przecie książę, pan de La Trémouille we własnej osobie. Co powiesz na to?
— Mógłbym powiedzieć, że sprawa zanadto go obchodzi, by mógł być świadkiem bezstronnym, ale nie uczynię tego, bynajmniej; znam księcia, Najjaśniejszy Panie, jest to uczciwy szlachcic i odwołam się do niego, ale pod jednym warunkiem.
— Jakiż to warunek?
— Że Wasza Królewska Mość go wezwie, wybada, ale sam, w cztery oczy, bez świadków, i że zostanę przyjęty zaraz po księciu.
— No, no — rzekł król — i przystajesz na to, co powie pan de La Trémouille?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Przyjmiesz jego sąd?
— Oczywiście.
— I zgodzisz się na karę, jakiej zażądam?
— Całkowicie.
— La Chesnaye[*]! — zawołał król. — La Chesnaye!
Zaufany pokojowiec Ludwika XIII, który stał zawsze przy drzwiach, wszedł do pokoju.
— La Chesnaye — rzekł król — niechaj mi zaraz znajdą pana de La Trémouille. Chcę z nim mówić dziś wieczór.
— Wasza Królewska Mość daje mi słowo, że nie zobaczy się z nikim pomiędzy wizytą pana de La Trémouille i moją?
— Z nikim, na honor.
— Do jutra zatem, Najjaśniejszy Panie.
— Do jutra.
— O której godzinie Wasza Królewska Mość rozkaże?
— O której zechcesz.
— Ale gdybym przyszedł zbyt wcześnie, obawiam się, że zbudziłbym Waszą Królewską Mość.
— Zbudzisz mnie? Alboż to ja sypiam? Nie sypiam, mości panie, śnię niekiedy, ot i wszystko. Przyjdź tedy tak wcześnie, jak tylko masz ochotę, o siódmej na przykład; ale biada ci, jeśli twoi muszkieterowie są winni.
— Jeśli muszkieterowie są winni, zostaną oddani w ręce Waszej Królewskiej Mości, który postanowi o nich wedle swego uznania. Czy Wasza Królewska Mość żąda czegoś jeszcze? Jestem na rozkazy.
— Nie, nie, albowiem nie bez powodu nazywają mnie Ludwikiem Sprawiedliwym. Do jutra więc, mój panie, do jutra.
— Niech Bóg ma w opiece Waszą Królewską Mość!
Jeśli król spał kiepsko, pan de Tréville spał jeszcze gorzej. Wieczorem kazał uprzedzić trzech muszkieterów i ich towarzysza, by stawili się u niego o wpół do ósmej rano. Zabrał ich ze sobą, o niczym nie zapewniając, nic nie obiecując i nie ukrywając przed nimi, że ich kariera, a nawet jego własna są postawione na kartę.
Przy wejściu na boczne schody kazał im zaczekać. Jeśli król wciąż jeszcze jest na nich zagniewany, odejdą bez widzenia; jeśli zechce przyjąć muszkieterów, wystarczy posłać po nich.
Gdy pan de Tréville wszedł do przedpokoju przylegającego do komnat królewskich, zastał tam La Chesnaye’a, od którego dowiedział się, że nie znaleziono poprzedniego dnia księcia de La Trémouille w jego pałacu, że wrócił zbyt późno, by udać się do Luwru, że przybył dopiero przed chwilą i jest właśnie u króla.
Wiadomość ta bardzo przypadła do smaku panu de Tréville, gdyż mógł być pewien, że pomiędzy oświadczenia pana de La Trémouille i jego własne nie wkradną się żadne inne.
W istocie po dziesięciu minutach drzwi do gabinetu króla otworzyły się i pan de Tréville ujrzał wychodzącego księcia de La Trémouille, który zbliżył się do niego i rzekł:
— Panie de Tréville, Jego Królewska Mość wezwał mnie, bym zaświadczył, jaki był przebieg wczorajszych wypadków w pałacu. Powiedziałem prawdę, to znaczy, że wina spada na moich ludzi i że jestem gotów za to pana przeprosić. Skoro cię spotkałem, zechciej przyjąć przeprosiny i uważać mnie zawsze za przyjaciela.
— Mości książę — rzekł pan de Tréville — byłem tak pewien twej prawości, że nie pragnąłem innego obrońcy wobec Najjaśniejszego Pana, prócz ciebie. Widzę, że nie omyliłem się, i dziękuję ci za to, że jest jeszcze we Francji ktoś, o kim można z całym przekonaniem powiedzieć to, co powiedziałem o tobie.
— Pięknie, pięknie — rzekł król, który słuchał tych uprzejmości stojąc pomiędzy podwójnymi drzwiami. — Powiedz mu tylko, Tréville, skoro uważa się za twego przyjaciela, że ja także chciałbym należeć do jego przyjaciół, ale on mnie zaniedbuje; nie widziałem go od trzech lat i widzę tylko wówczas, kiedy po niego poślę. Powiedz mu to wszystko w moim imieniu, są to bowiem słowa, których król sam nie może powiedzieć.
— Dzięki, Najjaśniejszy Panie, dzięki stokrotne, ale niech Wasza Królewska Mość będzie pewien, że nie ci, których widzi o każdej porze (nie mam na myśli pana de Tréville), są mu najbardziej oddani.
— Ach, usłyszałeś, co mówiłem. Tym lepiej, książę, tym lepiej — rzekł król stając w drzwiach. — Ach, to ty, Tréville! Gdzież są nasi muszkieterowie? Powiedziałem ci przedwczoraj, żebyś mi ich przyprowadził. Dlaczego nie uczyniłeś tego?
— Są na dole, Najjaśniejszy Panie, i jeśli rozkażesz, La Chesnaye pójdzie ich zawołać.
— Tak, tak, niech przyjdą zaraz. Wkrótce już ósma, a o dziewiątej oczekuję tu kogoś. Żegnam cię, książę, i nie zapomnij powrócić. Wejdź, mości Tréville.
Książę skłonił się i wyszedł. W chwili gdy otwierał drzwi, trzej muszkieterowie i d’Artagnan w towarzystwie La Chesnaye’a ukazali się na schodach.
— Chodźcie, moje zuchy — rzekł król — muszę was wyłajać.
Muszkieterowie zbliżyli się i skłonili, d’Artagnan szedł z tyłu za nimi.
— Tam do licha — ciągnął król — w ciągu dwóch dni daliście radę siedmiu gwardzistom Jego Eminencji! To za dużo, mości panowie, to za dużo. Gdyby tak dalej poszło, Jego Eminencja musiałby za trzy tygodnie zaciągnąć nowych ludzi do swej kompanii, a ja zastosować edykty w całej surowości. Co innego jeden gwardzista, przypadkiem, nie mam nic przeciwko temu; ale siedmiu w ciągu dwóch dni to za dużo, o wiele za dużo, powtarzam raz jeszcze.
— Toteż widzisz, Najjaśniejszy Panie, że przychodzą skruszeni i pełni żalu, by cię przeprosić.
— Skruszeni i pełni żalu! Hm! — powiedział król — nie ufam zanadto Ich obłudnym minom; a zresztą widzę wśród nich Gaskończyka. Pójdź no tu, mości panie!
D’Artagnan, który zrozumiał, że do niego odnoszą się te słowa, zbliżył się przybrawszy najbardziej zrozpaczony wyraz twarzy.
— Czemuż mówiłeś mi, że to młodzieniec? Ależ to dziecko! I to on właśnie zadał ten tęgi cios Jussacowi?
— I dwa piękne ciosy Bernajoux.
— Doprawdy?
— Nie mówiąc już o tym — rzekł Atos — że gdyby nie wydarł mnie z rąk Bicareta, na pewno nie miałbym w tej chwili zaszczytu składać Waszej Królewskiej Mości najpokorniejszego ukłonu.
— Ależ to istny szatan ten Bearneńczyk, niech go kule biją, jak powiedziałby mój nieboszczyk ojciec. W tym zawodzie trzeba zedrzeć niejeden kaftan i złamać niejedną szpadę. A Gaskończycy są wciąż jeszcze biedni, co?
— Najjaśniejszy Panie, muszę powiedzieć, że nie odkryto jeszcze kopalni złota w ich górach, choć Pan Bóg mógłby sprawić ten cud w nagrodę za to, jak walczyli w obronie praw twego ojca.
— Co znaczy, innymi słowy, że to Gaskończycy zrobili mnie królem, skoro jestem synem swego ojca — nieprawda, Tréville? No cóż, proszę bardzo, nie przeczę. La Chesnaye, idź zobacz, czy w moich kieszeniach nie znajdzie się jakie czterdzieści pistoli i przynieś je tutaj. A teraz, mój chłopcze, powiedz z ręką na sercu, jak to wszystko się odbyło?
D’Artagnan opowiedział wypadki wczorajszego dnia z najdrobniejszymi szczegółami: jak nie mogąc zasnąć z radości, że zobaczy Jego Królewską Mość, przybył do przyjaciół na trzy godziny przed wyznaczoną audiencją, jak poszli razem do traktierni, jak przeraził się, że zostanie ugodzony w twarz, i jak zakpił sobie z niego Bernajoux, który tych kpin o mało nie przypłacił życiem, a Bogu ducha winien pan de La Trémouille utratą pałacu.
— Tak jest, samej rzeczy — mruknął król. — Tak właśnie opowiadał mi książę. Biedny kardynał! Siedmiu ludzi w dwa dni, i to tak ulubionych, ale dość tego, panowie, słyszycie! Dość! Zapłaciliście już za ulicę Férou z nawiązką. Powinniście być zadowoleni.
— Jeśli Wasza Królewska Mość jest zadowolony, my jesteśmy także.
— Tak, i owszem — dodał król biorąc od La Chesnaye’a garść złota i wkładając je do ręki d’Artagnana. — A to na dowód, żem rad.
W owych czasach obowiązujące dziś pojęcie honoru nie było zgoła znane. Szlachcic otrzymywał od króla pieniądze z ręki do ręki i nie był tym w najmniejszym stopniu upokorzony. D’Artagnan włożył więc czterdzieści pistoli do kieszeni bez żadnych ceremonii, dziękując gorąco Jego Królewskiej Mości.
— A teraz — rzekł król spoglądając na zegar — odejdźcie, jest bowiem wpół do dziewiątej; powiedziałem wam, że czekam na kogoś o dziewiątej. Dziękuję za waszą wierność, panowie. Mogę na nią liczyć, prawda?
— Och, Najjaśniejszy Panie — zawołali jednym głosem czterej towarzysze — dla Waszej Królewskiej Mości damy się posiekać w kawałki.
— Dobrze, dobrze, ale pozostańcie cali. To znacznie lepsze, a i dla mnie będziecie bardziej użyteczni. Tréville — dodał król półgłosem, kiedy tamci wychodzili — ponieważ nie masz wolnego miejsca w szeregach muszkieterów, a postanowiliśmy zresztą, że trzeba odbyć nowicjat, by zostać muszkieterem, umieść tego młodzieńca w kompanii gwardzistów pana des Essarts, twego szwagra. Ale u kaduka, Tréville, cieszę się zawczasu z miny, jaką zrobi kardynał: będzie wściekły, ale to mnie nie obchodzi; racja jest po mojej stronie.
Po opuszczeniu Luwru d’Artagnan zasięgnął opinii towarzyszy, co ma uczynić ze swymi pistolami. Atos poradził mu, by zamówił dobry obiad w gospodzie “Pod Szyszką”, Portos, by przyjął służącego, Aramis zaś był zdania, że powinien wziąć sobie kochankę.
Obiad odbył się jeszcze tego samego dnia i do stołu podawał służący. Obiad został zamówiony przez Atosa, a służącego dostarczył Portos. Był to Pikardyjczyk, którego pyszny muszkieter znalazł na moście Tournelle, gdy przyszły służący zajmował się pluciem do wody w sposób nader misterny, tak że powstawały na niej kółka.
Portos był zdania, że to zajęcie świadczy o skłonności do rozmyślań i skupieniu ducha, i sprowadził go w mniemaniu, że jest to dostateczna rekomendacja. Wspaniała mina tego szlachcica zachwyciła Plancheta[*], tak bowiem nazywał się Pikardyjczyk, który sądził, że Portos bierze go do siebie; był nieco rozczarowany stwierdziwszy, że Portos ma już służącego imieniem Mousqueton[*]. Portos wyjaśnił mu, że choć żyje na wysokiej stopie, nie potrzebuje dwóch służących i Planchet zostanie służącym d’Artagnana. Gdy ujrzał jednak przy obiedzie, który wydawał jego nowy pan, jak ten ostatni płacąc wyciąga z kieszeni garść złota, pomyślał sobie, że fortuna mu sprzyja, i podziękował niebu, że dostał się na służbę do prawdziwego krezusa; w tym mniemaniu pozostał do końca uczty, której resztkami wynagrodził sobie długi post. Ale gdy wieczorem słał łóżko swego pana, marzenia jego prysły.
W apartamencie, składającym się z przedpokoju i sypialni, było tylko jedno łóżko. Planchet spał w przedpokoju na kołdrze zdjętej z łóżka d’Artagnana, który odtąd musiał się bez niej obywać.
Atos miał służącego, którego urobił w szczególny sposób i który nazywał się Grimaud[*]. Ów godny pan, mamy na myśli oczywiście Atosa, był z natury wielce małomówny. Od pięciu czy sześciu lat żył w najbliższej przyjaźni z druhami, Portosem i Aramisem, i ci ostatni, choć często widzieli uśmiech na jego ustach, nigdy nie słyszeli jego śmiechu. Mówił zwięźle, jasno, zawsze to tylko, co chciał powiedzieć, i nic więcej; żadnych ozdób, haftów, arabesek.
Choć Atos liczył sobie zaledwie trzydzieści lat i odznaczał się wielką pięknością ciała i umysłu, nie słyszano nigdy, żeby miał kochankę. Nigdy też nie mówił o kobietach. Nie przeszkadzał, kiedy rozprawiano o nich w jego obecności, chociaż łatwo było zauważyć, że ten temat rozmów, do których wtrącał jedynie gorzkie słowa i niechętne uwagi, był mu nader nieprzyjemny. Jego powściągliwość, dzikość i małomówność czyniły z niego starca niemal; aby nie zmieniać więc swych obyczajów, przyuczył Grimauda odczytywać rozkazy z gestu czy ruchu ust. Mówił do niego jedynie w wyjątkowych okazjach.
Niekiedy Grimaud, który bał się swego pana jak ognia, choć bardzo był do niego przywiązany i wielce go podziwiał, mniemając, że zrozumiał wybornie życzenie, czynił coś zupełnie przeciwnego. Wówczas Atos wzruszał ramionami i nie wpadając bynajmniej w gniew, łoił Grimaudowi skórę. W takich dniach stawał się nieco rozmowniejszy.
Portos, jak to można było zauważyć, miał charakter całkiem odmienny niż Atos: nie tylko mówił wiele, ale mówił głośno. Mało go zresztą obchodziło, oddajmy mu tę sprawiedliwość, czy go słuchano, czy nie; mówił dla przyjemności mówienia i słyszenia samego siebie, mówił o wszystkim prócz zagadnień wchodzących w zakres nauk, okazując dla wiedzy zakorzenioną nienawiść, którą, jak powiadał, od dzieciństwa żywi dla uczonych. Minę miał mniej wielkopańską niż Atos i na początku ich przyjaźni poczucie własnej niższości często czyniło go niesprawiedliwym dla tego szlachcica, którego usiłował wówczas prześcignąć wspaniałością stroju. Ale Atos, nawet gdy nosił zwykłą opończę muszkietera, już dzięki temu chociażby, jak trzymał głowę i stawiał stopę, zajmował należne mu miejsce i usuwał próżnego Portosa w cień. Portos pocieszał się okrzykując w przedpokoju pana de Tréville i wśród gwardzistów w Luwrze swoje zwycięstwa miłosne, o czym Atos nigdy nie mówił. Teraz właśnie odmienił swe gusty i od bogatych mieszczek przeszedł do szlachcianek wysokich rodów, od żon sadowników do żon baronów; głosił ni mniej, ni więcej, że pewna cudzoziemska księżniczka zaszczyca go swymi względami.
Stare przysłowie powiada: “Jaki pan, taki kram”; przejdźmy więc od służącego Atosa do służącego Portosa, od Grimauda do Mousquetona.
Mousqueton był Normandczykiem. Spokojne imię Bonifacy pan jego zastąpił dźwięczniejszym — Mousqueton. Został służącym Portosa w zamian za mieszkanie i ubranie, ale pod warunkiem, że będą one świetne; żądał dwóch godzin dziennie, by móc je poświęcić na zajęcia, które pokryłyby inne jego potrzeby. Portos przystał na to, bardzo mu to było na rękę. Kazał zrobić Mousquetonowi kaftany ze swoich starych ubrań i płaszczy; dzięki zaś zręcznemu krawcowi, który nicując te suknie przywracał im blask nowości, i jego żonie (podejrzewano, że krawcowa pragnie, by Portos wyrzekł się swych arystokratycznych upodobań) Mousqueton prezentował się bardzo okazale, gdy szedł za swym panem.
Charakter Aramisa, wedle naszego mniemania, oświetliliśmy dostatecznie (możemy zresztą śledzić ten charakter w rozwoju podobnie jak reszty przyjaciół). Służący muszkietera nazywał się Bazin[*]. Ponieważ pan miał nadzieję, że przyjmie pewnego dnia święcenia, Bazin ubierał się zawsze czarno, jak przystało służącemu osoby duchownej. Był rodem z Berry, miał lat nie mniej niż trzydzieści pięć i nie więcej niż czterdzieści, charakter łagodny i spokojny, był zażywny; w wolnych chwilach zajmował się czytaniem nabożnych książek, a jeśli było trzeba, przygotowywał dla swego pana i dla siebie obiad składający się z niewielu dań, ale wyśmienity. Poza tym był milczący, głuchy, ślepy i bezgranicznie oddany.
Teraz, kiedy znamy już z grubsza panów i ich sługi, przejdźmy do mieszkań, które zajmowali.
Atos mieszkał przy ulicy Férou, niedaleko Luksemburga. Mieszkanie jego składało się z dwóch małych, schludnie urządzonych izb w domu, gdzie wynajmowano pokoje umeblowane; gospodyni, jeszcze młoda i bardzo urodziwa, bez skutku robiła doń słodkie oczy. Kilka śladów dawnej świetności zachowało się na ścianach tego skromnego mieszkania. Była tam na przykład szpada z pięknej damasceńskiej stali, pochodząca zapewne z czasów Franciszka I; sama jej rękojeść, inkrustowana drogimi kamieniami, warta była dwieście pistoli, jednakże Atos nigdy nie zgodziłby się jej zastawić lub sprzedać, nawet gdyby go bieda najbardziej przycisnęła. Ta szpada przez długi czas była marzeniem Portosa, dałby dziesięć lat życia za jej posiadanie. Kiedyś, gdy miał się spotkać z jakąś księżną, spróbował pożyczyć jej od Atosa. Atos nie powiedziawszy słowa opróżnił kieszenie, zebrał klejnoty, sakiewki, spinki i złote łańcuchy i wszystko to ofiarował Portosowi; ale szpada — powiedział — jest przytwierdzona do swego miejsca, i nie zmieni go aż do chwili, kiedy jej właściciel opuści mieszkanie. Poza szpadą był tam jeszcze portret przedstawiający wielmożę z czasów Henryka III, w bardzo bogatym stroju, udekorowanego Orderem Ducha Świętego, ów portret przypominał rysami twarzy Atosa, a pewne podobieństwo rodzinne wskazywało na to, że ów wielmoża, kawaler orderu królewskiego, był jego przodkiem.
Wreszcie złota szkatułka przepięknej roboty, ozdobiona tymi samymi herbami co szabla i portret, stała na kominku, zgoła różna od reszty przedmiotów znajdujących się w tym mieszkaniu. Klucz od szkatułki Atos nosił zawsze przy sobie. Ale pewnego dnia otworzył ją w obecności Portosa i ten mógł się upewnić, że zawiera ona jedynie listy i papiery: zapewne listy miłosne i papiery rodzinne.
Portos zajmował przy ulicy Vieux-Colombier mieszkanie dość obszerne i prezentujące się okazale. Za każdym razem, gdy przechodził z którymś z przyjaciół pod oknami (przy jednym z nich niezmiennie stał Mousqueton w pełnej liberii), Portos podnosił głowę i wskazywał ręką: “Oto moje mieszkanie”. Ale nikt tam nigdy nie był, albowiem Portos nie zapraszał do siebie nikogo, tak że nie można było stwierdzić, czy pod okazałym wyglądem kryją się rzeczywiste skarby.
Jeśli idzie o Aramisa, zajmował on niewielkie mieszkanie złożone z gabinetu, jadalni i pokoju sypialnego, położonego jak pozostałe na parterze; ów pokój wychodził na mały ogród pełen zieleni, świeżości i cienia i całkowicie ukryty przed oczyma sąsiadów.
Co do d’Artagnana, wiemy już, jak mieszkał, i poznaliśmy jego służącego, imć Plancheta.
D’Artagnan, bardzo ciekawy z natury, jak zresztą wszyscy ludzie obdarzeni talentem do intryg, czynił wszystko, co w jego mocy, by się dowiedzieć, kim byli naprawdę Atos, Portos i Aramis; pod tymi imionami żołnierzy ukrywały się szlacheckie nazwiska, to było pewne, zwłaszcza jeśli idzie o Atosa, w którym na milę czuło się wielkiego pana. D’Artagnan zwrócił się zatem do Portosa, by zasięgnąć wiadomości o Atosie i Aramisie, i do Aramisa, by poznać Portosa.
Niestety, Portos nie wiedział o życiu milczącego towarzysza więcej niż inni. Mówiono, że był bardzo nieszczęśliwy w miłości i że straszliwa zdrada zatruła na zawsze życie tego dwornego człowieka. Jakaż to była zdrada? Nikt nie wiedział.
Co do Portosa, to prócz jego prawdziwego nazwiska, które znał tylko pan de Tréville, podobnie jak nazwiska dwóch jego towarzyszy, życie jego nie miało tajemnic. Portos był pyszałek i gaduła, toteż widać go było całego jak na dłoni. Jedyny błąd, jaki mógłby popełnić badacz jego charakteru, polegałby na tym, że uwierzyłby we wszystko dobre, co Portos sam mówił o sobie.
Natomiast Aramis, choć z pozoru można było sądzić, że nie ma żadnych sekretów, był młodzieńcem bardzo tajemniczym; odpowiadał skąpo na pytania dotyczące innych i unikał pytań na temat własnej osoby. Pewnego dnia d’Artagnan wypytujący go długo o Portosa, krążyły bowiem pogłoski, że ów muszkieter pozyskał względy pewnej księżny, chciał również dowiedzieć się czegoś o miłosnych przygodach swego rozmówcy:
— A ty sam, mój drogi towarzyszu — powiedział — co mówisz o baronowych, hrabinach i księżnych, udzielających swych łask innym?
— Przepraszam bardzo, mówiłem o tym, ponieważ Portos sam o tym mówi i głośno chwali się swymi triumfami przede mną. Ale wierzaj mi, mój drogi d’Artagnanie, gdybym wiedział o tym z innego źródła albo gdyby mi się zwierzył, nie znalazłby spowiednika bardziej dyskretnego ode mnie.
— Nie wątpię o tym — podjął d’Artagnan — ale w końcu wydaje mi się, że sam jesteś dość blisko z dobrze urodzonymi osobami, świadectwem chociażby owa haftowana chustka, której zawdzięczam znajomość z tobą.
Tym razem Aramis wcale się nie rozgniewał, ale przybrał najskromniejszą minę i odparł serdecznie:
— Nie zapominaj, mój drogi, że mam zostać sługą kościoła i unikam wszelkich uciech światowych. Owa chustka, którą widziałeś, nie została mi ofiarowana, zapomniał jej u mnie jeden z moich przyjaciół. Musiałem ją schować, by nie skompromitować obojga, jego i damy, którą kocha. Jeśli idzie o mnie, nie mam i nie chcę mieć kochanki, idąc za godnym przykładem Atosa, który jej nie ma tak samo jak i ja.
— Ale u licha, przecież nie jesteś księdzem, skoro jesteś muszkieterem.
— Muszkieterem per interim[3] mój kochany, jak powiada kardynał, muszkieterem wbrew chęci, ale sługą kościoła w głębi serca, możesz mi wierzyć. Atos i Portos skłonili mnie, bym się czymś zajął, w chwili kiedy miałem otrzymać święcenia, pewna trudność z... Ale to cię zapewne nie interesuje i zabieram ci cenny czas.
— Bynajmniej, bardzo mnie to interesuje! — zawołał d’Artagnan — i w tej chwili nie mam nic do roboty.
— Tak, ale ja muszę zmówić brewiarz — odparł Aramis — potem ułożyć kilka wierszy, o które poprosiła mnie pani d’Aiguillon, wreszcie trzeba mi się udać na ulicę Saint-Honoré, by kupić różu dla pani de Chevreuse. Widzisz więc, mój przyjacielu, że jeśli ty nawet masz wolny czas, mnie zgoła go braknie.
Tu Aramis wyciągnął serdecznie rękę do swego młodego towarzysza i pożegnał się z nim.
D’Artagnan, choć zadawał sobie wiele trudu, nie mógł dowiedzieć się nic więcej o swoich trzech nowych przyjaciołach. Postanowił więc wierzyć na razie we wszystko, co mówiono o ich przeszłości, mając nadzieję, że przyszłość przyniesie mu obfitsze i bardziej dokładne wiadomości. Tymczasem w jego mniemaniu Atos był Achillesem, Portos Ajaksem, a Aramis Józefem.
Zresztą czterej młodzieńcy pędzili żywot bardzo wesoły. Atos grał, ale stale przegrywał. Jednakże nie pożyczał nigdy ani grosza od swych przyjaciół, choć sakiewka jego stała dla nich zawsze otworem, a gdy grał na słowo, budził swego wierzyciela o szóstej rano, by zapłacić mu wczorajszy dług.
Z Portosem zdarzało się rozmaicie: kiedy wygrywał, bywał zuchwały i pyszny, jeśli przegrał, znikał bez śladu na kilka dni, po czym zjawiał się z twarzą wybladłą i rzadką miną, ale z pieniędzmi w kieszeni.
Aramis natomiast nie grał nigdy. Był to najgorszy muszkieter i najbardziej niefortunny towarzysz zabawy, jakiego można napotkać. Zawsze miał ochotę pracować. Nieraz podczas obiadu, gdy przyjaciele rozgrzani winem i rozmową chcieliby pozostać przy stole jeszcze dwie lub trzy godziny, Aramis spoglądał na zegarek, wstawał z pełnym wdzięku uśmiechem i żegnał się z resztą towarzystwa, ponieważ musiał, jak powiadał, naradzić się z jakimś teologiem, z którym był umówiony. Innym razem wracał do domu pisać rozprawę i prosił przyjaciół, by mu nie przeszkadzali.
Atos uśmiechał się swym czarującym i melancholijnym uśmiechem, który tak harmonizował z jego szlachetną twarzą, a Portos popijał, zaklinając się, że Aramis wykieruje się na wiejskiego proboszcza.
Planchet, służący d’Artagnana, pogodnie przyjmował łaski losu; otrzymywał trzydzieści soldów dziennie i przez miesiąc wracał do domu wesoły jak szczygieł i najprzychylniej usposobiony do swego pana. Kiedy los się odwrócił i nieprzyjazny wiatr powiał na ulicę des Fossoyeurs, to znaczy kiedy nie zostało nic lub prawie nic z czterdziestu pistoli ofiarowanych przez króla, służący zaczął narzekać, co Atos uznał za nudne, Portos za bezsensowne, a Aramis za śmieszne. Atos poradził tedy d’Artagnanowi odprawić hultaja, Portos był zdania, że należy go wpierw oćwiczyć, Aramis zaś uważał, że pan może słuchać od służącego tylko samych pochwał.
— Łatwo to wam powiedzieć — mówił d’Artagnan — tobie, Atosie, bo nie gadasz z Grimaudem, zabraniasz mu mówić, a tym samym nigdy nie usłyszysz od niego lichego słowa; tobie Portosie, bo prowadzisz wspaniały żywot i jesteś bogiem dla Mousquetona; tobie wreszcie, Aramisie, bo wciąż zajęty swymi studiami teologicznymi budzisz najgłębszy szacunek w Bazinie, człowieku łagodnym i pobożnym; ale ja nie mam ani pozycji, ani majątku, nie jestem ani muszkieterem, ani gwardzistą. Jak mam postąpić, by natchnąć Plancheta miłością, strachem lub szacunkiem?
— Sprawa jest poważna — odparli trzej przyjaciele — nadto zaś jest to sprawa natury prywatnej. Ze służącymi rzecz ma się tak samo jak z kobietami: trzeba im wyznaczyć od razu właściwe miejsce. Zastanów się zatem.
D’Artagnan się zastanowił i doszedł do wniosku, że w każdym razie Planchetowi dobrze zrobią cięgi, po czym zabrał się do tego z sumiennością, cechującą go we wszystkim. Złoiwszy Planchetowi skórę, zabronił mu porzucać służbę bez zezwolenia.
— Czeka mnie na pewno świetna przyszłość — powiedział — szczęście się odwróci. Twój los będzie więc zapewniony, jeśli zostaniesz ze mną, a jestem zbyt dobrym panem, by wyrządzić ci krzywdę zwalniając cię, jak o to prosisz.
Ten sposób postępowania wzbudził wielki szacunek muszkieterów dla talentów dyplomatycznych d’Artagnana, Plancheta również ogarnął podziw i nie mówił już więcej o odejściu.
Czterej muszkieterowie żyli więc razem. D’Artagnan, który nie miał żadnych przyzwyczajeń, przybywał bowiem z prowincji i znalazł się w całkiem nowym świecie, przyjął natychmiast zwyczaje przyjaciół.
Wstawano około ósmej w zimie, a około szóstej rano w lecie, za czym muszkieterowie udawali się do pana de Tréville po rozkazy i wiadomości. D’Artagnan, choć nie był muszkieterem, wypełniał obowiązki ze wzruszającą dokładnością; stale był na służbie, ponieważ niezmiennie towarzyszył temu z trzech przyjaciół, któremu służba wypadła. Znano go w pałacu muszkieterów i każdy uważał go za dobrego kolegę; pan de Tréville, który ocenił młodzieńca od pierwszego rzutu oka i odnosił się do niego z prawdziwą sympatią, nie przestawał go polecać względom królewskim.
Ze swej strony trzej muszkieterowie bardzo lubili młodego towarzysza. Przyjaźń łącząca tych czterech ludzi oraz konieczność widywania się kilka razy na dzień czy to z okazji pojedynku, czy dla załatwienia spraw, czy też dla rozrywek, sprawiały, że nieustannie biegli jeden za drugim niczym cienie i wciąż spotykano nierozłącznych przyjaciół szukających się między Luksemburgiem a placem Saint-Sulpice[*] i między ulicą Vieux-Colombier a Luksemburgiem.
Tymczasem pan de Tréville nie zapomniał o swych obietnicach. Pewnego dnia król polecił kawalerowi des Essarts wziąć d’Artagnana do kompanii gwardzistów. D’Artagnan z westchnieniem włożył strój gwardzisty; oddałby dziesięć lat życia, by go zamienić na opończę muszkietera. Pan de Tréville przyrzekł mu tę łaskę po dwuletnim nowicjacie, termin ten mógł być zresztą skrócony, jeśli nastręczyłaby się sposobność i d’Artagnan oddałby jakąś przysługę królowi lub dokonał świetnego czynu. D’Artagnan musiał się zadowolić tą obietnicą i następnego dnia wstąpił do kompanii kawalera des Essarts.
Teraz z kolei Atos, Portos i Aramis pełnili służbę z d’Artagnanem. Tym sposobem kompania kawalera des Essarts otrzymała czterech ludzi zamiast jednego w dniu, kiedy wstąpił do niej d’Artagnan.
Jednakże czterdzieści pistoli króla Ludwika XIII, podobnie jak wszystkie rzeczy tego świata, miały swój początek i koniec, a od chwili kiedy ów koniec nastąpił, nasi czterej druhowie popadli w kłopoty. Zrazu Atos utrzymywał kompanię ze swych zasobów, następnie przyszła kolej na Portosa; Portos znikł nagle, jak to miał w zwyczaju, po czym wrócił i przez dwa tygodnie łożył na wszystkie wydatki. Wreszcie do dzieła przystąpił Aramis, który wywiązał się chętnie z obowiązku: udało mu się zdobyć kilka pistoli ze sprzedaży ksiąg teologicznych, jak twierdził.
Wówczas, jak zwykle, trzeba było się uciec do pomocy pana de Tréville: wypłacił im zaliczkę na rachunek żołdu. Ale ta zaliczka nie mogła wystarczyć na długo trzem muszkieterom, którzy mieli stare długi, i gwardziście, który nie miał ich jeszcze.
Wreszcie, kiedy ujrzeli, że czeka ich bieda, zebrali z wielkim trudem osiem czy dziewięć pistoli i dali je Portosowi, by spróbował szczęścia w grze. Niestety, szczęście mu nie dopisało; stracił wszystkie pieniądze, a ponadto przegrał dwadzieścia pięć pistoli na słowo.
Od tej chwili bieda zamieniła się w nędzę; można było ujrzeć czterech zgłodniałych druhów, gdy w towarzystwie służących przebiegali ulice i koszary szukając gdzie się da zaproszenia na obiad; zdaniem Aramisa bowiem należy w chwilach dostatku siać zaproszeniami na prawo i lewo, by w ciężkiej chwili znaleźć kilka dla siebie.
Atos został zaproszony cztery razy i za każdym razem zabierał ze sobą przyjaciół wraz z ich służącymi. Portosowi nadarzyło się sześć okazji i również nie zapomniał o towarzyszach; Aramisowi osiem. Jak mogliśmy zauważyć, był to człowiek, który mało robił hałasu, ale skrupulatnie wypełniał, co do niego należało.
D’Artagnan nie znał jeszcze nikogo w stolicy, udało mu się jedynie zdobyć śniadanie u pewnego księdza z Gaskonii i obiad u chorążego gwardii. Zaprowadził swoją armię do księdza, gdzie prócz zapowiedzianej czekolady unicestwiono zapasy przygotowane na dwa miesiące, oraz do chorążego, który dokazywał prawdziwych cudów; ale — jak mawiał Planchet — je się tylko jeden raz, nawet gdy się je dużo.
D’Artagnan czuł się więc dość upokorzony, że w zamian za uczty, które były zasługą Atosa, Portosa i Aramisa, mógł ofiarować swym towarzyszom tylko półtora posiłku, ponieważ śniadanie u księdza można było uznać jedynie za pół posiłku. Czuł się ciężarem dla przyjaciół, zapominając z młodzieńczą wielkodusznością, że żywił ich przez miesiąc, i jego skołatana głowa zaczęła pracować żywo. Doszedł do wniosku, że ten związek czterech dzielnych i przedsiębiorczych młodzieńców powinien mieć inny cel aniżeli przechadzki, lekcje fechtunku i mniej lub bardziej dowcipne żarciki.
W istocie czterej ludzie tacy jak oni, jeden drugiemu gotowi oddać nie tylko sakiewkę, ale i życie, czterej ludzie skorzy do wzajemnej pomocy, nie cofający się nigdy, oddzielnie lub razem wypełniający decyzje wespół podjęte; cztery ramiona, zagrażające czterem stronom świata lub skierowane w jedną stronę, powinny były niezawodnie, skrycie lub jawnie, fortelem lub przebojem, podstępem lub siłą, utorować drogę do celu, choćby to był cel najtrudniejszy i najbardziej odległy. D’Artagnan był zdumiony, że jego towarzyszom nigdy nie przyszło to na myśl. Kiedy on sam myślał o tym bardzo serio, łamiąc sobie głowę, by znaleźć zastosowanie dla tych czterech sił stanowiących jedną, a nie wątpił, że jest to potęga, zdolna ruszyć świat z posad, niczym owa dźwignia, nad którą biedził się Archimedes, zapukano lekko do drzwi. D’Artagnan obudził Plancheta i kazał otworzyć.
Niechaj ze zdania: “d’Artagnan obudził Plancheta” czytelnik nie wnosi, że była jeszcze noc i panowały ciemności. Nie! Przed chwilą wybiła czwarta. Dwie godziny temu Planchet zjawił się u swego pana przypominając mu o obiedzie; d’Artagnan odpowiedział przysłowiem: “Kto śpi, głodu nie czuje”. I Planchet zastosował się do rady d’Artagnana.
Do pokoju wszedł mężczyzna o twarzy dość pospolitej, wyglądający na mieszczanina.
Planchet nie miałby nic przeciwko temu, by usłyszeć na deser rozmowę, ale mieszczanin oświadczył d’Artagnanowi, że sprowadzają go sprawy ważne i poufnej natury, toteż chciałby pomówić z nim na osobności.
D’Artagnan wyprawił więc Plancheta i poprosił gościa, by usiadł.
Zapadła chwila ciszy; obaj przyglądali się sobie, jak gdyby chcąc zawrzeć wstępną znajomość, za czym d’Artagnan skłonił się na znak, że słucha.
— Słyszałem, że pan d’Artagnan jest dzielnym młodzieńcem — rzekł mieszczanin. — Reputacja, jaką pan d’Artagnan cieszy się tak słusznie, skłoniła mnie do zwierzenia mu pewnego sekretu.
— Niechaj pan mówi, proszę — rzekł d’Artagnan, który czuł instynktownie, że wyniknie z tego jakiś pożytek.
Mieszczanin milczał znów przez chwilę, po czym ciągnął dalej:
— Moja żona jest bieliźniarką królowej, panie; nie brak jej ani rozumu, ani urody. Wydano ją za mnie przed trzema niespełna laty, choć miała niewielki posag, pan de La Porte[*] bowiem, szatny królowej, jest jej ojcem chrzestnym i opiekunem...
— A więc, proszę pana? — zapytał d’Artagnan.
— A więc — podjął mieszczanin — moja żona została porwana wczoraj rano, kiedy wychodziła z pokoju, gdzie pracuje.
— Przez kogo została porwana?
— Nie wiem nic pewnego, panie, ale podejrzewam kogoś.
— Kogóż pan podejrzewa?
— Człowieka, który ją prześladował od dawna.
— Tam do licha!
— Ale jeśli chcesz pan znać moje zdanie — ciągnął mieszczanin — powiem, że mniej jest w tym miłości niż polityki.
— Mniej miłości niż polityki — powtórzył d’Artagnan z zastanowieniem. — A kogóż pan podejrzewa?
— Nie wiem, czy powinienem mówić...
— Zwracam panu uwagę, że nie pytam pana o nic. To pan do mnie przyszedłeś, pan powiedziałeś, że chcesz mi zwierzyć tajemnicę. Czyń więc, jak ci się podoba, możesz się jeszcze wycofać.
— Nie, panie, nie, wyglądasz mi na uczciwego człowieka i mam do ciebie zaufanie. Sądzę więc, że mojej żony nie uprowadzono dla niej samej, chodzi tu o sprawy miłosne znacznie od niej większej damy.
— Ho, ho, może chodzi tu o sprawy miłosne pani de Bois-Tracy? — rzekł d’Artagnan, który chciał pokazać mieszczaninowi, że zna życie dworu.
— Wyżej, panie, wyżej.
— Pani d’Aiguillon?
— Jeszcze wyżej.
— Pani de Chevreuse?
— Wyżej, znacznie wyżej!
— A więc... — d’Artagnan urwał.
— Tak, panie — odparł przerażony mieszczanin tak cicho, że ledwo można było dosłyszeć.
— Któż jest przedmiotem tych uczuć?
— Któż jeśli nie książę...
— Książę...
— Tak, panie — odparł mieszczanin jeszcze cichszym głosem.
— Ale skąd pan wie o tym?
— Skąd wiem?
— Tak, skąd wiesz? Żadnych zatajeń albo... sam pan rozumie.
— Wiem od mojej żony.
— A ona?
— Od pana de La Porte. Powiedziałem panu przecie, że jest chrześniaczką pana de La Porte, zaufanego człowieka królowej. Pan de La Porte umieścił moją żonę przy Jej Królewskiej Mości, by nasza biedna królowa, opuszczona przez króla, śledzona przez kardynała i zdradzona przez wszystkich, miała w pobliżu kogoś, na kim mogłaby polegać.
— A, więc to tak — rzekł d’Artagnan.
— Moja żona przyszła do domu przed czterema dniami, postawiła bowiem jako warunek, że będzie się ze mną widywać dwa razy w tygodniu, a miałem już honor panu powiedzieć, iż moja żona bardzo mnie kocha; zatem moja żona przyszła i powiedziała mi, że królowa jest teraz w wielkim strachu.
— W istocie?
— Tak, wygląda bowiem na to, że pan kardynał śledzi ją i prześladuje bardziej niż kiedykolwiek. Nie może jej wybaczyć historii z sarabandą. Znasz pan tę historię?
— Tam do kata, czy ją znam! — odparł d’Artagnan, który nic nie wiedział, ale chciał wyglądać na człowieka świetnie poinformowanego.
— Tak, i w grę teraz wchodzi nie nienawiść, ale zemsta.
— Doprawdy?
— A królowa sądzi...
— Co sądzi królowa?
— Że napisano do księcia Buckinghama w jej imieniu.
— W imieniu królowej?
— Tak, by sprowadzić go do Paryża i wciągnąć do zasadzki.
— Tam do licha! Ale, mój drogi panie, co twoja żona ma z tym wszystkim wspólnego?
— Wiadomo przecie, że moja żona jest bardzo oddana królowej, chciano więc oddalić ją od Najjaśniejszej Pani i albo napędzić jej strachu i wydrzeć tajemnicę królowej, albo też uczynić z niej szpiega.
— To być może — rzekł d’Artagnan — ale czy znasz pan człowieka, który ją porwał?
— Powiedziałem panu, że go znam.
— Jak się nazywa?
— Tego nie wiem; wiem tylko, że jest to kreatura kardynała, jego zły duch.
— Widziałeś go pan kiedy?
— Tak, moja żona pokazała mi go pewnego razu...
— Czy można tego człowieka po czymś rozpoznać?
— O, na pewno. Jest to szlachcic o wyniosłej minie, czarnych włosach, smagłej cerze, przenikliwym oku, białych zębach i ma bliznę na skroni.
— Bliznę na skroni! — zawołał d’Artagnan — i białe zęby, przenikliwe oko, smagła cera, czarne włosy, wyniosła mina! To mój człowiek z Meung!
— To pański człowiek, powiadasz?
— Tak, tak, ale to nie ma nic do rzeczy. Nie, mylę się, to znacznie sprawę upraszcza, bo jeśli twój wróg jest zarazem moim, za jednym zamachem dokonam podwójnej zemsty, ot i wszystko. Ale gdzie go znaleźć?
— Nie wiem.
— Nie wie pan, gdzie mieszka?
— Nie. Pewnego dnia odprowadzałem żonę do Luwru, wychodził stamtąd, gdy ona wchodziła, i wówczas go zobaczyłem.
— Do kroćset — mruknął d’Artagnan — wszystko to jest bardzo niejasne. Od kogo dowiedziałeś się o porwaniu żony?
— Od pana de La Porte.
— Czy nie udzielił ci bardziej szczegółowych wyjaśnień?
— Sam nic nie wiedział.
— A czy dowiedziałeś się czego inną drogą?
— Owszem, otrzymałem...
— Co?
— Nie wiem jednak, czy nie popełniam wielkiej nieostrożności.
— Znowu pan do tego powraca. Jednak uprzedzam cię, że teraz za późno już się cofać.
— I nie cofam się, do kata! — zawołał mieszczanin chcąc sobie dodać animuszu. — Zresztą, jakem Bonacieux[*]...
— Nazywasz się Bonacieux? — przerwał d’Artagnan.
— Tak, to moje nazwisko.
— Mówiłeś więc: jakem Bonacieux! Przepraszam, że panu przerwałem, ale wydało mi się, że znam to nazwisko.
— To możliwe, panie. Jestem właścicielem domu, w którym mieszkasz.
— Ach — rzekł d’Artagnan unosząc się nieco i składając ukłon — jesteś pan właścicielem tego domu?
— Tak, panie, tak właśnie. A ponieważ mieszkasz u mnie od trzech miesięcy i zajęty ważnymi sprawami zapomniałeś mi zapłacić komorne, ja zaś, jak rzekłem, nie naprzykrzałem się panu ani przez chwilę, pomyślałem sobie, że będziesz miał wzgląd na mą delikatność.
— Oczywiście, drogi panie Bonacieux — podjął d’Artagnan — zechciej mi pan wierzyć, że jestem ci wielce zobowiązany, i jeśli mogę być w czymkolwiek użyteczny...
— Wierzę ci, panie, wierzę ci, i jakem Bonacieux, mam do ciebie zaufanie.
— Skończ zatem to, co chciałeś powiedzieć.
Mieszczanin wyciągnął z kieszeni papier i pokazał go d’Artagnanowi.
— List! — zawołał młodzieniec.
— Dostałem go dziś rano.
D’Artagnan otworzył list, a ponieważ zaczynało się ściemniać, podszedł do okna. Mieszczanin pośpieszył za nim.
Nie szukaj swej żony — przeczytał d’Artagnan — wróci do ciebie, kiedy nie będzie już potrzebna. Jeśli uczynisz najmniejszy krok, by ją znaleźć, jesteś zgubiony.
— Oto wreszcie coś pewnego — ciągnął d’Artagnan — ale to są tylko pogróżki.
— Tak, ale te pogróżki mnie przerażają. Ja, panie, nie jestem wojakiem i boję się Bastylii.
— Hm — rzekł d’Artagnan — ja też nie mam ochoty na Bastylię. Gdyby tu szło tylko o cios szpadą, mógłbym jeszcze przystać.
— Jednak liczyłem bardzo na pana.
— A więc?
— Widząc pana stale w otoczeniu dzielnych muszkieterów i wiedząc, że są to muszkieterowie pana de Tréville, a tym samym nieprzyjaciele pana kardynała, pomyślałem sobie, że i pan, i jego kompanioni będziecie zachwyceni, jeśli uda wam się spłatać figla Jego Eminencji i przy okazji stanąć w obronie naszej biednej królowej.
— Oczywiście.
— Poza tym przypomniałem sobie, że o zaległym komornym nie słyszał pan ode mnie ani słowa...
— Tak, tak, przytoczyłeś mi już ten argument i uważam go za wyborny...
— I licząc, że Jak długo będziesz pan łaskaw mieszkać u mnie, nigdy nie wspomnę o dalszych należnościach...
— Doskonale.
— Dodaj jeszcze, że w razie potrzeby ofiaruję ci, panie, pięćdziesiąt pistoli, jeśli wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu znajdujesz się chwilowo w opałach.
— Wspaniale, jesteś zatem bogaty, drogi panie Bonacieux!
— Muszę przyznać, że mam, czego mi trzeba, panie. Udało mi się uciułać około dwóch czy trzech tysięcy talarów renty, prowadziłem bowiem handel norymberszczyzną, a ponadto umieściłem nieco grosza w ostatniej wyprawie sławnego żeglarza Jana Mocquet; pan rozumie... O!... — zawołał nagle mieszczanin.
— Co tam? — zapytał d’Artagnan.
— Co widzę!
— Gdzie?
— Na ulicy, naprzeciw twych okien, we wnęce tej bramy: człowiek owinięty w płaszcz.
— To on! — krzyknęli jednocześnie d’Artagnan i mieszczanin, rozpoznając każdy swego wroga.
— Ach! — zawołał d’Artagnan chwytając za szpadę — tym razem mi się nie wymknie!
I wyciągając szpadę z pochwy, wybiegł z pokoju.
Na schodach spotkał Atosa i Portosa, którzy przyszli go odwiedzić. Usunęli się z drogi i d’Artagnan przemknął między nimi jak błyskawica.
— Co to? Dokąd tak pędzisz? — zawołali dwaj muszkieterowie.
— Człowiek z Meung! — odparł d’Artagnan i znikł.
D’Artagnan niejeden raz opowiadał przyjaciołom o przygodzie z nieznajomym, jak również o zjawieniu się pięknej podróżnej, której ów człowiek dał ważne zlecenie.
Zdaniem Atosa d’Artagnan zgubił swój list w zamieszaniu. Wnosząc z opisu d’Artagnana musiał to być szlachcic, a wedle mniemania Atosa szlachcic nie mógł być tak nikczemny, by ukraść list.
Portos widział w tym jedynie schadzkę miłosną wyznaczoną kawalerowi przez damę lub damie przez kawalera, a schadzce tej przeszkodziła obecność d’Artagnana i jego żółtego konika.
Aramis oświadczył, że sprawy tego rodzaju są bardzo tajemnicze i lepiej ich nie zgłębiać.
Zrozumieli więc z kilku słów d’Artagnana, o co chodzi, a ponieważ byli pewni, że młodzieniec powróci do domu niezależnie od tego, czy dopędzi swego wroga, czy straci go z oczu, poszli na górę.
Kiedy znaleźli się w pokoju d’Artagnana, pokój był pusty: gospodarz obawiając się skutków spotkania, do którego dojdzie niewątpliwie między młodzieńcem i nieznajomym, uznał, że najprzezorniej będzie odejść — postępowanie najzupełniej zresztą zgodne z charakterem, który sam sobie w rozmowie przypisał.
Jak to przewidzieli Atos i Portos, d’Artagnan wrócił po półgodzinie. Tym razem znów nie dosięgnął wroga, który znikł w sposób czarodziejski. D’Artagnan ze szpadą w ręce przebiegł wszystkie pobliskie ulice, ale nigdzie nie udało mu się napotkać człowieka z Meung. Wreszcie uczynił to, od czego może powinien był zacząć, to znaczy zapukał do bramy, o którą wspierał się nieznajomy. Na próżno jednak kilkanaście razy potrząsał kołatką, nikt mu nie odpowiadał. Sąsiedzi słysząc hałas wylegli z domów lub wysunęli głowy przez okna; zapewniali go, że ów dom (zamknięty na wszystkie spusty) jest od pół roku nie zamieszkany.
Podczas gdy d’Artagnan pędził po ulicach i pukał do bram, Aramis przyłączył się do dwóch towarzyszy; wróciwszy do domu d’Artagnan zastał przyjaciół w komplecie.
— No i cóż — zapytali jednocześnie trzej muszkieterowie widząc czoło d’Artagnana pokryte potem i jego twarz wykrzywioną złością.
— No cóż — zawołał d’Artagnan rzucając szpadę na łóżko — ten człowiek jest chyba wcielonym diabłem. Znikł jak zjawa, jak cień, jak widmo.
— Czy wierzysz w zjawy? — zapytał Atos Portosa.
— Wierzę w to tylko, co widziałem, a ponieważ nigdy nie widziałem duchów, nie wierzę w nie.
— Biblia — rzekł Aramis — każe nam w nie wierzyć: Cień Samuela pojawił się Saulowi, jest to artykuł wiary i bardzo byłoby mi przykro, gdybyś powątpiewał o tym, Portosie.
— W każdym razie, czy jest to istota z krwi i kości, czy diabeł, ciało czy cień, złudzenie czy rzeczywistość, ten człowiek urodził się na moje przekleństwo; przez jego ucieczkę tracimy wspaniałą okazję, panowie. Moglibyśmy zdobyć sto pistoli albo i więcej.
— Jakże to? — zapytali Portos i Aramis.
Natomiast Atos, wierny swym obyczajom, zadowolił się pytającym spojrzeniem.
— Planchet — rzekł d’Artagnan do swego służącego, który wsadził właśnie głowę w uchylone drzwi, by usłyszeć co nieco z rozmowy — zejdź do naszego gospodarza, imć pana Bonacieux i powiedz mu, żeby nam przysłał pół tuzina butelek Beaugency; to moje ulubione wino.
— No, no, masz więc otwarty rachunek u gospodarza domu? — zapytał Portos.
— Tak — odparł d’Artagnan — od dziś począwszy. I zapewniam was, że jeśli wino będzie kiepskie, odeślemy je żądając innego.
— Trzeba używać, lecz nie nadużywać — rzekł sentencjonalnie Aramis.
— Mówiłem zawsze, że d’Artagnan jest najtęższą głową z nas czterech — rzekł Atos. Wypowiedziawszy to zdanie, na które d’Artagnan odpowiedział ukłonem, popadł znów w swe zwykłe milczenie.
— Ale o co wreszcie chodzi? — zapytał Portos.
— Tak — wtrącił Aramis — chcielibyśmy wiedzieć, w czym rzecz, drogi przyjacielu, chyba że od twej dyskrecji zależy honor jakiejś damy, w takim razie uczynisz lepiej nie mówiąc ani słowa.
— Bądźcie spokojni — odparł d’Artagnan — niczyj honor nie będzie tu wystawiony na szwank.
Powtórzył wówczas słowo w słowo rozmowę z gospodarzem, dodając, że człowiek, który porwał żonę Bonacieux, i ten, z którym doszło do utarczki w oberży “Pod Wolnym Młynarzem”, jest jedną i tą samą osobą.
— Nieźle to wygląda — rzekł Atos skosztowawszy wpierw wina z miną znawcy i dając znak głową, że jest dobre — można będzie wyciągnąć od tego poczciwego jegomościa pięćdziesiąt do sześćdziesięciu pistoli. Trzeba się jednak zastanowić, czy dla tej sumy warto narazić cztery głowy.
— Ale zwróć uwagę — zawołał d’Artagnan — że jest w to wmieszana kobieta, że tę kobietę porwano, że grożą jej, torturują może, a wszystko dlatego, że jest wierna swojej pani!
— Miej się na baczności, d’Artagnanie — rzekł Aramis — zbytnio się przejmujesz losem pani Bonacieux. Kobieta została stworzona na naszą zgubę i jest przyczyną wszystkich naszych nieszczęść.
Słysząc te słowa Atos zmarszczył brwi i przygryzł usta.
— Nie niepokoję się zgoła o panią Bonacieux — zawołał d’Artagnan — ale o królową. Nie dba o nią król, prześladuje ją kardynał i biedaczka patrzeć musi, jak jedna po drugiej spadają głowy wszystkich jej przyjaciół.
— Dlaczego więc kocha tych, których nienawidzimy najbardziej, Hiszpanów i Anglików?
— Hiszpania jest jej ojczyzną — odparł d’Artagnan — i nic dziwnego, że kocha Hiszpanów, są dziećmi tej samej ziemi. Jeśli idzie o drugi zarzut, słyszałem, że kocha nie Anglików, lecz jednego Anglika.
— Na honor — rzekł Atos — trzeba przyznać, że ten Anglik jest prawdziwie godzien miłości. Nie widziałem człowieka o wspanialszej postawie.
— Nie mówiąc już o wspaniałości jego stroju — dodał Portos. — Byłem w Luwrze tego dnia, kiedy rozsypał perły; podniosłem dwie i sprzedałem je, każdą za dziesięć pistoli. Czy go znasz, Aramisie?
— Równie dobrze jak wy, panowie, byłem bowiem z ludźmi, którzy w ogrodach Amiens[*] zatrzymali księcia; dostałem się tam za sprawą pana de Putange[*], giermka królowej. Byłem podówczas w seminarium i zdawało mi się, że król został dość okrutnie potraktowany.
— Co nie przeszkadza, że gdybym wiedział, gdzie jest książę Buckingham — rzekł d’Artagnan — wziąłbym go za rękę i zaprowadził do królowej, chociażby po to, by rozwścieczyć pana kardynała; w samej rzeczy bowiem, panowie, naszym prawdziwym, jedynym, wiecznym wrogiem jest kardynał i gdyby można było spłatać mu jakąś okrutną sztuczkę, chętnie ryzykowałbym głową.
— I kramarz powiedział ci, d’Artagnanie — podjął Atos — że zdaniem królowej sprowadzono Buckinghama podając zmyślony powód?
— Obawia się tego.
— Poczekajcie — rzekł Aramis.
— A o co chodzi? — zapytał Portos.
— Próbuję sobie przypomnieć szczegóły.
— Teraz jestem pewien, że porwanie tej niewiasty z otoczenia królowej wiąże się z wypadkami, o których mówimy, a może również z obecnością pana Buckinghama w Paryżu.
— Temu Gaskończykowi nie zbywa na pomysłach — rzekł Portos z podziwem.
— Bardzo lubię go słuchać — wtrącił Atos — jego gwara mnie bawi.
— Panowie — odezwał się Aramis — wysłuchajcie mnie.
— Słuchajmy, co powie Aramis — rzekli trzej przyjaciele.
— Byłem wczoraj u pewnego uczonego doktora teologii, zasięgam niekiedy jego rad pomocnych mi w studiach...
Atos uśmiechnął się.
— Mieszka na odludziu — ciągnął Aramis — jego upodobania i zawód wymagają tego. Otóż w chwili, kiedy wychodziłem od doktora...
Tu Aramis urwał.
— No i co? — zapytali słuchacze — co się stało w chwili, kiedy od niego wychodziłeś?
Zdawało się, że Aramis uczynił wysiłek niczym człowiek, który, zabrnąwszy w kłamstwie, widzi, że coś zgoła nieprzewidzianego staje mu na przeszkodzie; ale trzej towarzysze nie spuszczali go z oka i cali zamienili się w słuch, tak że za późno już było się wycofać.
— Ów doktor ma siostrzenicę — ciągnął Aramis.
— Ach, ma siostrzenicę! — przerwał Portos.
— Bardzo godną damę — rzekł Aramis.
Trzej przyjaciele zaczęli się śmiać.
— Jeśli będziecie się śmiać albo powątpiewać w moje słowa — podjął Aramis — nic się nie dowiecie.
— Wierzymy w twoje słowa jak mahometanie w proroka i milczymy jak groby — powiedział Atos.
— Mówię więc dalej — rzekł Aramis. — Ta siostrzenica odwiedza od czasu do czasu swego wuja; wczoraj właśnie była u niego i tak się złożyło, że musiałem ją odprowadzić do karocy.
— Ach, więc siostrzenica doktora ma karocę? — przerwał Portos, którego wadą była niepowściągliwość języka — piękna znajomość, mój przyjacielu.
— Portosie — rzekł Aramis — zwracałem ci już nieraz uwagę, że jesteś niedyskretny i że nie przysparza ci to łask u kobiet.
— Panowie, panowie — zawołał d’Artagnan, który domyślał się już, o co chodzi — sprawa jest poważna, postarajmy się nie żartować. Dalej, Aramisie.
— Naraz jakiś rosły mężczyzna o ciemnych włosach i postawie szlachcica... podobny do twojego, d’Artagnanie...
— Ten sam może — powiedział d’Artagnan.
— To możliwe — ciągnął Aramis — zbliżył się do mnie (towarzyszyło mu kilku ludzi, którzy postępowali za nim w odległości dziesięciu kroków) i rzekł najuprzejmiejszym tonem: “Mości książę i ty, pani” — zwracając się do damy, którą prowadziłem pod ramię...
— Do siostrzenicy doktora?
— Uspokójże się, Portosie! — rzekł Atos — jesteś nieznośny.
— “Zechciejcie wsiąść do tej karocy nie stawiając oporu i nie czyniąc hałasu”.
— Wziął cię za Buckinghama! — zawołał d’Artagnan.
— Tak właśnie myślę — odparł Aramis.
— A ta dama? — zapytał Portos.
— Wziął ją za królową! — rzekł d’Artagnan.
— Niewątpliwie — odparł Aramis.
— Ten Gaskończyk to prawdziwy diabeł! — zawołał Atos — nic nie uchodzi jego uwagi.
— W samej rzeczy — powiedział Portos — Aramis wzrostem i postawą przypomina nieco pięknego księcia, jednakże wydaje mi się, że strój muszkietera...
— Miałem na sobie obszerny płaszcz — rzekł Aramis.
— W lipcu? — rzekł Portos — tam u licha, czy doktor obawia się, że cię kto rozpozna?
— Rozumiem jeszcze, że szpiega mogła zmylić postawa — powiedział Atos — ale twarz...
— Miałem na głowie wielki kapelusz.
— Mój Boże — zawołał Portos — jakże trzeba być ostrożnym studiując teologię!
— Panowie, panowie — rzekł d’Artagnan — nie traćmy czasu na żarty, biegnijmy szukać żony kramarza, w tym sedno sprawy.
— Tak sądzisz, d’Artagnanie?
— Kobieta tak niskiego stanu! — rzekł Portos krzywiąc się z pogardą.
— To chrześniaczka La Porte’a, zaufanego giermka królowej. Czy nie powiedziałem wam o tym, panowie? Zresztą Jej Królewska Mość może z rozmysłu szukać pomocy tak nisko. Wielkie głowy widać z daleka, a kardynał ma dobry wzrok.
— Zgoda więc — rzekł Portos — ale ułóż się wpierw z kramarzem, i to za dobrą cenę.
— To zbyteczne — powiedział d’Artagnan — jestem bowiem pewien, że jeśli on nam nie zapłaci, zapłaci nam kto inny.
W tej chwili rozległy się szybkie kroki na schodach, drzwi otwarły się z hałasem i nieszczęsny kramarz wpadł do pokoju, gdzie odbywała się rada.
— Panowie — zawołał — ratujcie mnie w imię Boga! Czterech ludzi przyszło mnie aresztować! Ratujcie mnie, ratujcie!
Portos i Aramis wstali.
— Spokojnie — zawołał d’Artagnan dając im znak, by włożyli z powrotem do pochew na wpół wyciągnięte szpady — spokojnie, tu nie trzeba odwagi, ale ostrożności.
— Nie pozwolimy jednak... — krzyknął Portos.
— Pozwól działać d’Artagnanowi — rzekł Atos — powtarzam, to najtęższa głowa z nas wszystkich i jeśli idzie o mnie, będę mu posłuszny. Czyń, co chcesz, d’Artagnanie.
W tej chwili czterej strażnicy zjawili się w drzwiach przedpokoju i widząc czterech muszkieterów ze szpadami przy boku, zawahali się przez chwilę, czy iść dalej.
— Wejdźcie, panowie, wejdźcie — zawołał d’Artagnan — jesteście u mnie, a my wszyscy jesteśmy wiernymi sługami króla i pana kardynała.
— A zatem, panowie, nie będziecie czynić wstrętów i pozwolicie nam wykonywać otrzymane rozkazy? — zapytał jeden z przybyszy, który wyglądał na dowódcę.
— Skądże znowu! I gdyby zaszła tego potrzeba, udzielimy wam pomocy.
— Cóż on mówi? — wybąkał Portos.
— Jesteś głupcem — powiedział Atos — bądź cicho!
— Ale pan mi przyrzekłeś... — rzekł szeptem biedny kramarz.
— Możemy ci pomóc wówczas tylko, gdy będziemy wolni — odparł szybko i cicho d’Artagnan — a jeśli pokażemy po sobie, że chcemy cię bronić, aresztują nas wraz z tobą.
— Wydaje mi się jednak...
— Proszę, wejdźcie, panowie — rzekł głośno d’Artagnan — nie mam najmniejszego powodu bronić tego jegomościa. Widzę go dziś po raz pierwszy, i to jeszcze z jakiej okazji! Sam wam to może powiedzieć: przyszedł upomnieć się o zapłatę za mieszkanie. Nieprawda, panie Bonacieux, odpowiedz?
— To prawda — zawołał kramarz — ale ten młody pan wam nie mówi...
— Ani słowa o mnie, ani słowa o moich przyjaciołach, przede wszystkim zaś ani słowa o królowej albo zgubisz nas wszystkich nie ratując siebie. Nuże, panowie, zabierzcie tego człowieka!
I d’Artagnan popchnął oszołomionego kramarza w ramiona strażników mówiąc:
— Jesteś łajdakiem, mój drogi, przychodzisz prosić o pieniądze mnie, muszkietera! Do więzienia, raz jeszcze powtarzam, zaprowadźcie go do więzienia i trzymajcie pod kluczem możliwie najdłużej, żebym miał dość czasu na zapłacenie.
Zbiry rozpływając się w podziękowaniach uprowadzili swą zdobycz. Gdy schodzili, d’Artagnan uderzył dowódcę po ramieniu:
— A może byśmy wypili sobie, ja za pańskie zdrowie, a pan za moje! — rzekł napełniając dwie szklanki winem Beaugency, które zawdzięczał uprzejmości pana Bonacieux.
— Będzie to prawdziwym zaszczytem dla mnie — rzekł dowódca — i przyjmuję zaproszenie z wdzięcznością.
— Twoje zatem zdrowie, panie... jak się nazywasz?
— Boisrenard[*].
— Boisrenard!
— Twoje zdrowie, mój szlachetny panie. A jak ty się nazywasz, jeśli łaska?
— D’Artagnan.
— Twoje zdrowie, panie!
— Zdrowie króla i kardynała! — zawołał d’Artagnan, jak gdyby w przypływie uniesienia.
Dowódca zbirów powątpiewałby może o szczerości d’Artagnana, gdyby wino było kiepskie, ale wino było dobre, więc uwierzył.
— Cóżeś za haniebny figiel nam tu wypłatał? — rzekł Portos, kiedy dowódca strażników przyłączył się do swych towarzyszy, a czterej przyjaciele znaleźli się sami. — Czterej muszkieterowie dopuszczają do aresztowania nieszczęśnika, który wzywa pomocy! Szlachcic pijący zdrowie ze zbirem!
— Portosie — rzekł Aramis — Atos cię już uprzedził, żeś głupiec, a ja przychylam się do jego zdania. D’Artagnan, jesteś wielkim człowiekiem i kiedy zajmiesz miejsce pana de Tréville, mam nadzieję, że pomożesz mi dostać opactwo.
— Teraz całkiem już tracę głowę — rzekł Portos — więc pochwalacie to, co d’Artagnan uczynił?
— Uważam, że postąpił wybornie — powiedział Atos — i nie tylko pochwalam to, co uczynił, ale mu gorąco winszuję.
— A teraz, panowie — rzekł d’Artagnan nie zadając sobie trudu, by wyjaśnić swe zachowanie Portosowi — jeden za wszystkich, wszyscy za jednego — oto nasza dewiza, prawda?
— A jednak — wtrącił Portos.
— Podnieś rękę i przysięgnij! — zawołali jednocześnie Atos i Aramis.
Zwyciężony przykładem i klnąc po cichu, Portos wzniósł rękę i czterej przyjaciele powtórzyli jednym głosem słowa podyktowane przez d’Artagnana:
— Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
— Doskonale, teraz niechaj każdy wróci do siebie — rzekł d’Artagnan, jak gdyby przez całe życie tylko rozkazywał — miejmy się jednak na baczności, rozpoczęliśmy wojnę z kardynałem.
Pułapka nie jest wynalazkiem naszych czasów; formujące się społeczeństwa wymyśliły policję, a policja wymyśliła pułapki.
Ponieważ nasi czytelnicy nie są, być może, zaznajomieni z gwarą ulicy Jerusalem, od chwili zaś kiedy zaczęliśmy pisać — a piszemy już lat piętnaście — po raz pierwszy używamy tego słowa w takim znaczeniu, wyjaśnijmy, co to jest pułapka.
W jakimś domu aresztuje się osobnika podejrzanego o zbrodnię, trzymając ten fakt w tajemnicy; następnie stawia się kilku ludzi na czatach w pierwszym pokoju, otwiera drzwi wszystkim, którzy pukają, wreszcie zamyka się drzwi oraz tych, co się za nimi znaleźli. Tym sposobem po dwu albo trzech dniach ma się w ręku wszystkich ludzi bywających w owym domu.
To właśnie jest pułapka.
Mieszkanie imć pana Bonacieux stało się pułapką. Każdego, kto się tam zjawił, zatrzymywali i przesłuchiwali ludzie pana kardynała. Ponieważ na pierwsze piętro, gdzie mieszkał d’Artagnan, prowadziło oddzielne wejście, ci, którzy go odwiedzali, byli wolni od wszelkiej kontroli.
Zresztą odwiedzali go tylko trzej muszkieterowie; każdy z nich wszczął poszukiwania, ale żaden nic nie odkrył i niczego się nie dowiedział. Atos zwrócił się nawet do pana de Tréville, co, zważywszy zwykłe milczenie tego godnego muszkietera, wielce zdziwiło jego dowódcę. Ale pan de Tréville nic nie wiedział prócz tego, że za ostatnim razem, kiedy widział kardynała, króla i królową, kardynał miał minę mocno zatroskaną, król był niespokojny, a zaczerwienione oczy królowej mówiły o tym, że nie spała lub płakała. Jednakże nic w tym nie dostrzegł szczególnego, ponieważ królowa od swego zamęścia często nie spała i płakała.
W każdym razie pan de Tréville polecił Atosowi, by pilnie służył królowi, a zwłaszcza królowej, i poprosił go, by przypomniał o tym również swym przyjaciołom.
Tymczasem d’Artagnan nie ruszał się z domu, a swój pokój zamienił w punkt obserwacyjny. Z okien widział tych, co przybywali, by wpaść w sidła, ponieważ zaś usunął deski z podłogi i wybił w niej otwór, tak że tylko sufit dzielił go od pokoju na parterze, gdzie odbywało się śledztwo, słyszał wszystko, co mówili “inkwizytorzy” i oskarżeni.
Przesłuchania poprzedzone szczegółową rewizją wyglądały niemal zawsze tak:
— Czy pani Bonacieux przekazała panu coś dla swego męża lub innej osoby?
— Czy pan Bonacieux przekazał panu coś dla swej żony lub innej osoby?
— Czy pan Bonacieux lub pani Bonacieux nie czynili panu jakichś zwierzeń?
“Gdyby coś wiedzieli, nie pytaliby w ten sposób — pomyślał d’Artagnan. — Ale czego chcą się dowiedzieć? Pewnie tego, czy książę Buckingham jest w Paryżu i czy widział się lub czy ma się widzieć z królową”.
D’Artagnan chwycił się tej myśli, która wziąwszy pod uwagę wszystko, co słyszał, nie wydała mu się pozbawiona słuszności.
Tymczasem pułapka wciąż działała, a d’Artagnan nie przestawał czuwać.
Wieczorem, w dzień po aresztowaniu biednego Bonacieux, kiedy Atos opuścił d’Artagnana, by udać się do pana de Tréville (wybiła dziewiąta i Planchet, który nie posłał jeszcze łóżka, zabierał się do tej pracy) rozległo się stukanie do bramy: ktoś wpadł w pułapkę.
D’Artagnan rzucił się ku Otworowi w podłodze, położył się na brzuchu i nastawił uszu.
Wkrótce rozległy się krzyki, potem jęki, które starano się stłumić. O przesłuchaniu nie było mowy.
— Tam do licha — rzekł do siebie d’Artagnan — zdaje się, że to kobieta. Rewidują ją, ona się opiera, zadają jej gwałt, nędznicy!
I d’Artagnan, choć tak ostrożny, musiał się mocno trzymać w garści, by nie wmieszać się do sceny, rozgrywającej się na dole.
— Ale powiadam wam przecie, że jestem panią tego domu, że jestem pani Bonacieux, że należę do dworu królowej! — wołała nieszczęsna kobieta.
— Pani Bonacieux — mruknął d’Artagnan. — Czy byłbym tak szczęśliwy, by znaleźć tę, której wszyscy szukają?
— Właśnie na panią czekamy — odparli tamci.
Głos stawał się coraz bardziej stłumiony; od gwałtownego szamotania się zadrżały boazerie. Ofiara stawiała opór, o ile kobieta może się opierać czterem mężczyznom.
— Łaski, panowie, łas... — wyszeptała. Potem było już tylko słychać nieartykułowane dźwięki.
— Kneblują jej usta, chcą ją uprowadzić — zawołał d’Artagnan zrywając się na równe nogi. — Moja szpada! Aha, mam ją przy boku. Planchet!
— Słucham pana.
— Biegnij do Atosa, Portosa i Aramisa. Któryś z nich będzie z pewnością w domu, a może nawet wszyscy. Niech wezmą broń i śpieszą tutaj. Ach, przypominam sobie, Atos jest u pana de Tréville.
— Ale dokąd pan idzie?
— Wychodzę przez okno — zawołał d’Artagnan — by zyskać na czasie; ty zaś połóż z powrotem deski, zamieć podłogę, wyjdź przez drzwi i biegnij tam, gdzie ci kazałem.
— Och, panie, panie, pan się zabije — zawołał Planchet.
— Milcz, głupcze — rzekł d’Artagnan. I chwyciwszy się ręką za futrynę okna skoczył z pierwszego piętra, które szczęściem nie było zbyt wysokie, nie poniósł więc żadnego uszczerbku.
Potem zapukał do drzwi, mrucząc:
— Teraz ja z kolei wpadnę do pułapki, ale biada kotom, które natrafią na taką mysz.
Zaledwie rozległo się uderzenie kołatki, tumult ustał, dały się słyszeć kroki, bramę otwarto i d’Artagnan z obnażoną szpadą w dłoni skoczył do mieszkania imć pana Bonacieux; drzwi, zapewne zaopatrzone w sprężynę, zamknęły się same.
Wówczas ci, którzy mieszkali jeszcze w nieszczęsnym domu państwa Bonacieux, i najbliżsi sąsiedzi, usłyszeli krzyki, bieganinę, szczęk szpad i przeciągły łoskot padających mebli. W chwilę potem ludzie, którzy zaalarmowani hałasem rzucili się do okien, by dowiedzieć się jego przyczyny, mogli ujrzeć, jak drzwi się otwierają i czterej czarno ubrani mężczyźni nie tyle wychodzą, ile wylatują niczym spłoszone kruki, pozostawiając na ziemi i rogach stołów pióra ze swych skrzydeł, to znaczy strzępy ubrań i resztki płaszczy.
D’Artagnan odniósł zwycięstwo bez wielkiego trudu, trzeba to wyznać, ponieważ jeden tylko ze strażników był uzbrojony, a i ten bronił się tylko dla zachowania pozoru. Co prawda trzej inni starali się ugodzić młodzieńca ciskając krzesłami, taboretami i garnkami, ale dwa czy trzy zadraśnięcia zadane szpadą Gaskończyka przeraziły ich do reszty. W ciągu dziesięciu minut ponieśli klęskę i d’Artagnan został panem na placu boju.
Sąsiedzi otworzyli okna z tym szczególnym spokojem, który cechował mieszkańców Paryża w owych czasach rozruchów i nieustannych bójek, zamknęli je jednak natychmiast, gdy tylko ujrzeli ucieczkę czterech czarno odzianych mężczyzn; instynkt mówił im, że na razie wszystko jest skończone.
Zresztą było już za późno, a wówczas, tak samo jak dziś, w dzielnicy luksemburskiej wcześnie kładziono się spać.
D’Artagnan zostawszy sam z panią Bonacieux odwrócił się w jej stronę; biedaczka leżała na fotelu na wpół zemdlona. D’Artagnan ogarnął ją szybkim spojrzeniem.
Była to urocza kobieta wyglądająca na lat dwadzieścia pięć lub dwadzieścia sześć, brunetka o niebieskich oczach, nosku nieco zadartym, olśniewających zębach i białej cerze o odcieniu różu i opalu. Na tym jednak kończyły się cechy, dzięki którym mogłaby ujść za wielką damę. Ręce miała białe, ale o niezbyt wytwornym kształcie; jej stopy nie zdradzały arystokratycznego pochodzenia. Na szczęście d’Artagnanowi było jeszcze daleko do tego, by zajmować się takimi szczegółami.
Podczas gdy d’Artagnan patrzył na panią Bonacieux i, jak powiedzieliśmy, przyglądał się właśnie jej stopom, ujrzał na podłodze batystową chusteczkę; podniósł ją swym zwyczajem i w rogu rozpoznał ten sam herb, jaki widział na chustce, dzięki której omal nie doszło do śmiertelnego starcia z Aramisem. Od tego czasu d’Artagnan nie ufał chusteczkom zdobnym w herby, włożył ją zatem bez słowa do kieszeni pani Bonacieux.
W tej samej chwili pani Bonacieux odzyskała przytomność. Otworzyła oczy, rozejrzała się z przestrachem wokół, ale zauważyła, że mieszkanie jest puste, a ona sama ze swym wybawcą, Z uśmiechem wyciągnęła ręce do d’Artagnana. Pani Bonacieux uśmiechnęła się najwdzięczniej w świecie.
— Ach, panie — powiedziała — uratowałeś mnie, pozwól, że ci podziękuję.
— Pani — rzekł d’Artagnan — uczyniłem to tylko, co każdy szlachcic uczyniłby na moim miejscu, i nie zasłużyłem na podziękowanie.
— Jakkolwiek jest, przekonasz się pan, że nie jestem niewdzięczna. Ale czego chcieli ode mnie ci ludzie, których w pierwszej chwili wzięłam za złodziei, i dlaczego nie ma tu mego męża?
— Pani, ci ludzie są bardziej niebezpieczni niż złodzieje, są to bowiem agenci pana kardynała; twego męża zaś nie ma tu, ponieważ wczoraj zabrano go do Bastylii.
— Mój mąż w Bastylii — zawołała pani Bonacieux — och, mój Boże! Cóż takiego uczynił! Kochany biedak! On, wcielenie niewinności!
I coś na kształt uśmiechu przemknęło po wciąż jeszcze przerażonej twarzy młodej kobiety.
— Co uczynił? — powiedział d’Artagnan. — Myślę, że popełnił tę tylko zbrodnię, że ma szczęście, a zarazem nieszczęście być mężem pani.
— Ależ, panie, wiesz przecie...
— Wiem, że panią uprowadzono.
— Któż mnie uprowadził? O, jeśli wiesz, powiedz mi!
— Uprowadził panią człowiek liczący sobie lat czterdzieści lub czterdzieści pięć, o czarnych włosach, ogorzałej twarzy, z blizną na lewej skroni.
— Tak jest, tak właśnie, ale jak się nazywa?
— Jak się nazywa? Tego właśnie nie wiem.
— Czy mój mąż wiedział, że mnie uprowadzono?
— Został powiadomiony listem, który napisał do niego ów człowiek.
— Czy domyśla się, co było przyczyną porwania? — rzekła pani Bonacieux z zakłopotaniem.
— Zdaje się, że dopatruje się w tym polityki.
— Powątpiewałam w to zrazu, ale teraz jestem jego zdania. Więc ten kochany Bonacieux nie podejrzewał mnie ani przez chwilę...
— Ach, pani, nic podobnego, zbyt szczyci się swym rozumem, a nade wszystko twą miłością,
Niedostrzegalny niemal uśmiech po raz wtóry zjawił się na różanych ustach pięknej kobiety.
— Ale jak pani uciekła?
— Skorzystałam z chwili, kiedy mnie zostawiono samą, a ponieważ wiedziałam już tego ranka, co mam myśleć o porwaniu, zsunęłam się z okna po prześcieradłach; sądząc, że mój mąż jest tutaj, przybiegłam do domu.
— By szukać u niego opieki?
— Och, nie, wiedziałam dobrze, że ten kochany biedak nie potrafi mnie obronić, ale ponieważ mógł nam posłużyć do czego innego, chciałam go uprzedzić.
— O czym?
— To nie jest moja tajemnica, więc nie mogę jej panu zdradzić.
— Sądzę zresztą — rzekł d’Artagnan — (przepraszam panią, ale będąc ostrożny przypomnę jej o przezorności) sądzę zresztą, że nie jesteśmy tu w odpowiednim miejscu do zwierzania sobie tajemnic. Ludzie, których zmusiłem do ucieczki, powrócą z posiłkami. Jeśli nas tu znajdą, jesteśmy zgubieni. Kazałem co prawda uprzedzić moich trzech przyjaciół, ale kto wie, czy byli właśnie w domu.
— Tak, tak, ma pan słuszność — zawołała przerażona pani Bonacieux — uciekajmy, ratujmy się!
Mówiąc te słowa wsunęła rękę pod ramię d’Artagnana i pociągnęła go za sobą.
— Ale dokąd uciekać? — rzekł d’Artagnan — gdzie się schronić?
— Przede wszystkim wyjdźmy z tego domu, potem zobaczymy.
I młoda kobieta oraz młody człowiek, nie trudząc się zamykaniem drzwi, przeszli szybko przez ulicę des Fossoyeurs; potem skręcili w ulicę Fossés-Monsieur-le-Prince i zatrzymali się dopiero na placu Saint-Sulpice.
— I co będziemy teraz robić? — zapytał d’Artagnan. — Dokąd każe się pani odprowadzić?
— Wyznam, że trudno mi na to odpowiedzieć — rzekła pani Bonacieux — miałam zamiar uprzedzić pana de La Porte przez męża, by dowiedzieć się, co działo się w Luwrze przez ostatnie trzy dni i czy mogę przyjść do pałacu nie narażając-się na niebezpieczeństwo.
— Ale i ja mógłbym uprzedzić pana de La Porte — rzekł d’Artagnan.
— Zapewne, jedna jest tylko przeszkoda: mego męża znają w Luwrze i wejdzie bez trudności, pana zaś nie znają i zamkną panu drzwi przed nosem.
— Mój Boże — westchnął d’Artagnan — masz przecie pani jakiegoś oddanego ci odźwiernego, który na dane hasło...
Pani Bonacieux przyjrzała się uważnie młodzieńcowi.
— A jeśli zdradzę panu to hasło — odparła — czy zapomnisz je natychmiast, gdy tylko się nim posłużysz?
— Słowo kawalerskie, przysięgam na honor! — powiedział d’Artagnan z tak szczerym akcentem, że nie można mu było nie wierzyć.
— Wierzę panu; wyglądasz na dzielnego młodzieńca, być może zresztą, że twoje oddanie przyniesie ci fortunę.
— Bez żadnych przyrzeczeń i wedle sumienia uczynię dla króla i królowej wszystko, co w mej mocy! — wykrzyknął d’Artagnan. — Rozporządzaj zatem mną, pani, jak przyjacielem.
— Ale co będzie ze mną przez ten czas?
— Czy nie zna pani kogoś, do kogo mógłby przyjść po ciebie pan de La Porte?
— Nie, nie chcę zawierzyć nikomu.
— Zaraz — rzekł d’Artagnan — jesteśmy przy domu Atosa. Tak, to tutaj.
— Któż to jest Atos?
— Jeden z moich przyjaciół.
— A jeśli jest w domu i mnie zobaczy?
— Nie ma go, a ja zabiorę klucz, kiedy pani będzie już w mieszkaniu.
— Ale on wróci przecież?
— Nie wróci; zresztą powiedzą mu, że przyprowadziłem kobietę i że ta kobieta jest w jego mieszkaniu.
— Ale to mnie skompromituje, czy pomyślałeś pan o tym?
— Cóż to panią obchodzi? Nikt pani tu nie zna; zresztą jesteśmy w takim położeniu, że możemy nie zważać na konwenanse!
— Idźmy zatem do pańskiego przyjaciela. Gdzie mieszka?
— Przy ulicy Férou, dwa kroki stąd.
— Chodźmy.
Poszli. Jak to przewidział d’Artagnan, Atosa nie było w domu. Wziął więc klucz, który dawano mu zazwyczaj jako przyjacielowi Atosa, wszedł na górę i wprowadził panią Bonacieux do małego mieszkania, które już opisaliśmy.
— Jesteś tu pani u siebie — powiedział. — Zamknij drzwi od wewnątrz i nie otwieraj nikomu, chyba że ktoś zapuka tak — zapukał trzykrotnie: po dwóch mocnych i szybko po sobie następujących uderzeniach trzecie było słabsze i lżejsze.
— Dobrze — rzekła pani Bonacieux — teraz ja dam panu wskazówki.
— Słucham.
— Pójdziesz do Luwru i przy wejściu prowadzącym od ulicy de l’Échelle[*] wezwiesz Germaina[*].
— Tak jest. Co dalej?
— Zapyta pana, czego chcesz, powiesz mu te dwa słowa: Tours[*] i Bruksela. Wówczas będzie na twoje rozkazy.
— Cóż mam mu rozkazać?
— By udał się do pana de La Porte, pokojowca królowej.
— A kiedy go znajdzie i pan de La Porte się zjawi?
— Przyślesz go do mnie.
— Doskonale, ale gdzie i jak panią zobaczę?
— Zależy panu na tym, by mnie zobaczyć?
— Oczywiście.
— To już mnie pozostaw.
— Liczę na pani słowo.
— Możesz na nie liczyć.
D’Artagnan skłonił się pani Bonacieux, obejmując spojrzeniem pełnym miłosnego ognia jej uroczą drobną postać, i kiedy schodził ze schodów, usłyszał, jak przekręcała dwukrotnie klucz w zamku. W mgnieniu oka był w Luwrze. Kiedy podchodził do bramy od strony ulicy de l’Échelle, biła dziesiąta. Wszystkie opisane przez nas wypadki rozegrały się w ciągu pół godziny.
Wszystko poszło tak, jak zapowiedziała pani Bonacieux. Na umówione hasło Germain się skłonił; w dziesięć minut potem La Porte był w loży odźwiernego. W krótkich słowach d’Artagnan poinformował go, gdzie znajduje się pani Bonacieux. La Porte dwukrotnie upewnił się o adresie i wybiegł. Zaledwie jednak zrobił dziesięć kroków, zawrócił z powrotem.
— Młodzieńcze — rzekł do d’Artagnana — dam ci radę.
— Jaką?
— Może się zdarzyć, że to, co zaszło, narazi cię na nieprzyjemności.
— Tak pan sądzi?
— Tak, Czy masz jakiegoś przyjaciela, którego zegar się spóźnia?
— Cóż dalej?
— Odwiedź go, by mógł zaświadczyć, że byłeś u niego z wizytą o wpół do dziesiątej. W sądownictwie nazywa się to alibi.
D’Artagnan uznał, że rada jest przezorna, wziął nogi za pas i popędził do pana de Tréville; ale zamiast udać się wraz z wszystkimi do salonu, poprosił, by wpuszczono go do gabinetu kapitana. Ponieważ d’Artagnan był częstym gościem w pałacu, nie robiono mu żadnych trudności i uprzedzono pana de Tréville, że jego młody ziomek prosi o posłuchanie w ważnej sprawie. W pięć minut potem pan de Tréville pytał d’Artagnana, czym mógłby mu służyć i czemu zawdzięcza wizytę o tak późnej porze.
— Zechce mi pan wybaczyć — rzekł d’Artagnan, który skorzystał z chwili, kiedy był sam, i przesunął wskazówkę zegara o trzy kwadranse wstecz — myślałem, że skoro jest dopiero dziewiąta dwadzieścia pięć, mogę jeszcze zjawić się u pana.
— Dziewiąta dwadzieścia pięć! — zawołał pan de Tréville spoglądając na zegar. — Ależ to niemożliwe!
— Zechciej pan spojrzeć na zegar — rzekł d’Artagnan.
— Rzeczywiście — powiedział pan de Tréville — myślałem, że jest już później. Ale czego sobie pan życzysz?
Wówczas d’Artagnan opowiedział panu de Tréville długą historię na temat królowej. Wyłożył mu obawy co do osoby Jej Królewskiej Mości; opowiedział, co słyszał o projektach kardynała względem Buckinghama — a wszystko z wielkim spokojem i pewnością siebie, które zwiodły pana de Tréville, tym bardziej że on sam, jak to powiedzieliśmy, zauważył, że coś zaszło między kardynałem, królem i królową.
Gdy wydzwoniła dziesiąta, d’Artagnan opuścił pana de Tréville, który podziękował za wiadomości i polecił mu, by zawsze miał na sercu służbę królowi i królowej, za czym wrócił do salonu. Ale na dole d’Artagnan przypomniał sobie, że zapomniał laski, wrócił więc szybko, wszedł do gabinetu, jednym ruchem palca ustawił wskazówkę na właściwym miejscu, by nie można było zauważyć, że została uprzednio przesunięta; spokojny teraz, że ma świadka i alibi, zszedł ze schodów i wkrótce znalazł się na ulicy.
Po wizycie u pana de Tréville d’Artagnan bardzo zamyślony wracał do domu okrężną drogą.
O czym to myślał nasz bohater, kiedy nakładał drogi i wpatrywał się w gwiazdy, wzdychając i uśmiechając się na przemian?
Myślał o pani Bonacieux. Dla przyszłego muszkietera młoda kobieta była nieledwie ideałem kochanki. Ładna, tajemnicza, dopuszczona do wszystkich niemal dworskich sekretów, o czym mówiła powaga dodająca szczególnego uroku jej miłej twarzy, nie wydawała się zbyt sroga, co zawsze wabi nowicjusza w miłości; poza tym d’Artagnan uwolnił ją od nicponi, którzy chcieli ją rewidować i wyrządziliby jej krzywdę, a ta przysługa wywołała uczucie wdzięczności, tak łatwo przybierające odcień bardziej tkliwy.
D’Artagnan widział już — tak szybko bowiem mkną marzenia na skrzydłach wyobraźni — jak dogania go wysłannik młodej kobiety i wręcza czuły liścik, złoty łańcuch czy diament. Mówiliśmy już o tym, że młodzi kawalerowie przyjmowali bez wstydu dary od króla. Dodajmy jeszcze, że w owych czasach niezbyt surowej moralności zachowywali się nie inaczej w stosunku do swych kochanek, pozostawiających im niemal zawsze cenne i trwałe pamiątki, jak gdyby trwałością darów chciały przezwyciężyć kruchość swych uczuć.
Bez rumieńca wstydu robiono podówczas kariery przy pomocy kobiet. Te, które były tylko piękne, ofiarowywały swą urodę i stąd zapewne pochodzi przysłowie, że najpiękniejsza w świecie dziewczyna nie może ofiarować więcej, niż posiada. Te, które były bogate, dawały ponadto część swych pieniędzy i można by wyliczyć niemało bohaterów tej rycerskiej epoki, co nie zdobyliby ostróg wpierw i nie wygrali bitew później, bez lepiej lub gorzej wypchanej sakiewki, którą kochanka przyczepiała im do łęku siodła.
D’Artagnan nie posiadał nic; wahania prowincjusza, ów leciutki nalot, nietrwały kwiat, brzoskwiniowy puszek, rozwiały się jak za podmuchem wiatru pod wpływem niezbyt surowych rad, które trzej muszkieterowie dawali przyjacielowi. D’Artagnan, idąc za osobliwym obyczajem czasu, czuł się w Paryżu jak na polu bitwy, i to na polu bitwy we Flandrii: tam Hiszpan, tu kobieta. I tu, i tam trzeba było pokonać nieprzyjaciela i ściągnąć kontrybucję.
Zaznaczmy jednak, że w tej chwili owładnęły d’Artagnana uczucia bardziej szlachetne i bezinteresowne. Kramarz powiedział, że jest bogaty; młodzieniec mógł się domyślić, że przy głupocie pana Bonacieux żona miała klucz od kasy. Ale to wszystko nie wpłynęło ani trochę na uczucia, które wywołał w nim widok pani Bonacieux, a wyrachowanie nie odgrywało niemal roli w początkach tej miłości. Powiadamy: niemal, ponieważ świadomość, że młoda, wdzięczna, piękna i bystra kobieta jest zarazem bogata, nie szkodzi uczuciu; przeciwnie, umacnia je.
Dostatek pozwala na dbałość i kaprysy arystokratyczne, które tak pasują do urody. Cienka i biała pończoszka, jedwabna suknia, koronkowa chustka, zgrabny bucik na nodze, świeża wstążka we włosach nie zmienią brzydkiej kobiety w ładną, lecz ładną mogą uczynić piękną. Nie wspominamy nawet, jak bardzo zyskują na tym ręce; ręce, zwłaszcza u kobiet, muszą być bezczynne, by mogły zachować urodę.
Przy tym d’Artagnan nie był bogaczem. Jak o tym doskonale wie czytelnik, przed którym nie tailiśmy stanu jego fortuny, miał nadzieję, że zostanie nim kiedyś, ale widział tę szczęśliwą chwilę w dość jeszcze dalekiej przyszłości.
Tymczasem jakaż to przykrość nie móc ofiarować kochanej kobiecie tysiąca owych drobnostek, które składają się na jej szczęście! Zresztą kiedy kochanka jest bogata, a kochanek biedny, sama ofiarowuje sobie to, czego on jej dać nie może, a choć za te przyjemności płaci zazwyczaj mąż, rzadko wdzięczność jemu przypada w udziale.
Zresztą d’Artagnan, choć stworzony na najczulszego kochanka, był przecież bardzo oddanym przyjacielem. Wśród miłosnych marzeń, których przedmiotem była żona kramarza, nie zapomniał o swoich druhach. Śliczna pani Bonacieux była kobietą, z którą chętnie by się wybrał na przechadzkę do Saint-Denis[*] lub na jarmark do Saint-Germain w towarzystwie Atosa, Portosa i Aramisa; z dumą pokazałby im swą wybraną. A jako że chodząc długo człowiek nabiera apetytu, co d’Artagnan mógł stwierdzić od niejakiego czasu, urządzano by owe rozkoszne obiadki, kiedy to jednocześnie dotykasz ręki przyjaciela i nóżki kochanki.
Wreszcie, w trudnych chwilach i w groźnych sytuacjach, d’Artagnan byłby wybawcą przyjaciół.
A pan Bonacieux, którego d’Artagnan popchnął w ręce zbirów wypierając go się głośno i przyrzekając po cichu, że go uratuje? Musimy wyznać naszym czytelnikom, że d’Artagnan wcale o tym nie myślał, a jeśli myślał, to jedynie po to, by sobie powiedzieć, że panu Bonacieux jest dobrze tam, gdzie jest. Miłość to najbardziej egoistyczna ze wszystkich namiętności.
Niech się jednak nasi czytelnicy pocieszą: jeśli d’Artagnan zapomina o swym gospodarzu lub udaje, że o nim zapomina pod pozorem, iż nie wie, dokąd go zaprowadzono, my o nim nie zapomnimy i wiemy, gdzie jest. Ale na razie zachowamy się tak jak zakochany Gaskończyk, a do zacnego kramarza powrócimy nieco później.
Rozmyślając o swych przyszłych amorach, przemawiając do nocy, uśmiechając się do gwiazd, nasz bohater szedł ulicą Cherche-Midi[*] czy Chasse-Midi[*], jak ją nazywano podówczas. Ponieważ znajdował się w dzielnicy, gdzie mieszkał Aramis, przyszło mu do głowy, że warto odwiedzić przyjaciela i wyjaśnić mu, dlaczego posłał Plancheta z prośbą, by Aramis zjawił się natychmiast w pułapce. Jeśliby Planchet zastał Aramisa w domu, muszkieter bez wątpienia przybiegłby na ulicę des Fossoyeurs i, znalazłszy tam prawdopodobnie tylko dwóch przyjaciół, nie wiedziałby, podobnie jak i tamci, co to wszystko znaczy. Rzecz wymaga wyjaśnienia — oto co mówił sobie głośno d’Artagnan.
Potem pomyślał, że byłaby to wyborna okazja do rozmowy o ślicznej pani Bonacieux, która jeżeli nawet nie podbiła jego serca, to zawróciła mu w głowie.
Od pierwszej miłości nie należy żądać dyskrecji. Pierwszej miłości towarzyszy tak wielka radość, że musi znaleźć sobie ujście, inaczej cię udusi.
Paryż od dwóch godzin był ciemny i pustoszał coraz bardziej. Wszystkie zegary przedmieścia Saint-Germain wydzwoniły jedenastą; pogoda była piękna. D’Artagnan szedł uliczką znajdującą się tam, gdzie biegnie dziś ulica d’Assas, wdychając wonne powietrze, niesione wiatrem od ulicy Vaugirard i ogrodów odświeżonych wieczorną rosą i nocnym powietrzem. Z daleka, z kilku szynkowni rozrzuconych po równinie, dobiegały śpiewy pijaków tłumione przez grube okiennice. Znalazłszy się przy końcu uliczki d’Artagnan skręcił w lewo. Dom, w którym mieszkał Aramis, znajdował się między ulicą Cassette[*] i ulicą Servandoni.
D’Artagnan przebył już ulicę Cassette i rozpoznał bramę domu przyjaciela tonącą w gąszczu sykomorów i powojów, kiedy ujrzał cień wychylający się z ulicy Servandoni. Ów cień owinięty w płaszcz wydał się d’Artagnanowi zrazu mężczyzną, ale drobne kształty, niepewność ruchów i lękliwy krok wskazywały raczej na kobietę. Zdawało się, że ta kobieta nie wie zbyt dobrze, gdzie znajduje się dom, którego szuka, rozglądała się bowiem wokół, przystawała, cofała się, potem wracała znowu. Wzbudziło to ciekawość d’Artagnana.
“A gdybym zaofiarował jej swe usługi? — pomyślał. — Z postawy widać, że jest młoda, może jest też ładna. O, tak! Ale kobieta, która śpieszy ulicą o tej porze, może się udawać tylko do kochanka. Do licha! Gdybym przeszkodził spotkaniu, nie byłby to dobry sposób zawarcia znajomości”.
Tymczasem młoda kobieta wciąż szła naprzód licząc domy i okna. Nie było to zresztą trudne i nie zajmowało wiele czasu. W tej części ulicy znajdowały się zaledwie trzy domy i tylko dwa okna na nią wychodziły: okno pawilonu umieszczonego równolegle do tego, w którym mieszkał Aramis, i okno Aramisa.
— U kaduka! — rzekł d’Artagnan, który przypomniał sobie siostrzenicę teologa. — U kaduka! Byłoby zabawne, gdyby ta zapóźniona gołąbka szukała domu naszego przyjaciela. Ho, ho, na honor, bardzo mi na to wygląda. No, mój drogi Aramisie, tym razem chcę wiedzieć dokładnie, o co chodzi.
I d’Artagnan, skuliwszy się jak mógł najbardziej, ukrył się w najciemniejszym zakątku ulicy obok kamiennej ławki umieszczonej we wnęce.
Młoda kobieta szła dalej naprzód. Prócz lekkości kroku zdradził ją kaszel: głos miała świeży i młody. D’Artagnan pomyślał, że ten kaszel jest sygnałem.
Tymczasem kobieta zbliżyła się do okiennicy Aramisa bez wahania — czy to dlatego, że odpowiedziano na ten sygnał innym sygnałem, który rozproszył niepewność nocnego gościa, czy dlatego, że sama stwierdziła, iż jest u celu — i zapukała trzy razy w równych odstępach czasu.
— Do Aramisa — szepnął d’Artagnan. — Ach, mości hipokryto! Więc to tak wygląda twoja teologia!
Zaledwie przebrzmiało pukanie, gdy ktoś otworzył okno i przez szpary w okiennicy zabłysło światło.
— Ho, ho! — rzekł d’Artagnan. — Ho, ho, więc spodziewano się wizyty! Zaraz okiennica się otworzy i dama wejdzie przez okno. Wybornie!
Ale ku wielkiemu zdziwieniu d’Artagnana okiennica pozostała zamknięta. Co więcej, światło, które migotało przez chwilę, znikło i znowu zapanowały ciemności.
D’Artagnan pomyślał, że nie potrwa to długo, wytężył wzrok i nastawił ucha. Miał rację: po kilku sekundach dwa krótkie uderzenia rozległy się wewnątrz.
Młoda kobieta na ulicy odpowiedziała jednym uderzeniem i okiennica się otworzyła.
Można sobie wyobrazić, z jaką wielką ciekawością patrzył i słuchał d’Artagnan.
Niestety, światło przeniesiono do innego pokoju, ale oczy młodzieńca przyzwyczaiły się do ciemności. Zresztą, jak powiadają, Gaskończyk widzi w nocy niczym kot.
D’Artagnan ujrzał więc, jak młoda kobieta wyjmuje z kieszeni biały przedmiot. Była to chusteczka. Rozwinąwszy chusteczkę wskazała na jej róg swemu rozmówcy.
To przypomniało d’Artagnanowi znalezioną u stóp pani Bonacieux chustkę, która wydała mu się podobna do chustki upuszczonej przez Aramisa.
Co, u diabła, miała oznaczać ta chustka?
Ze swego miejsca d’Artagnan nie mógł widzieć twarzy Aramisa — młodzieniec nie wątpił bowiem ani przez chwilę, że to jego przyjaciel rozmawia z damą pod oknem — ciekawość wzięła jednak górę nad ostrożnością i korzystając z tego, że para była całkowicie zajęta chusteczką, opuścił swą kryjówkę i bezszelestnie, szybki niczym błyskawica, przypadł do węgła muru, skąd mógł doskonale widzieć wnętrze mieszkania Aramisa.
Ale tu d’Artagnan omal nie krzyknął ze zdumienia: z nocnym gościem nie rozmawiał Aramis, lecz kobieta. D’Artagnan widział dość dobrze, by dostrzec jej strój, ale nie dość dobrze, by rozpoznać rysy.
W tej samej chwili kobieta znajdująca się wewnątrz wyciągnęła inną chustkę z kieszeni i wymieniła na tę, którą jej pokazano. Obie rozmawiały przez krótką chwilę, wreszcie okiennicę zamknięto. Kobieta znajdująca się na ulicy zawróciła i przeszła w odległości kilku kroków od d’Artagnana, nasuwając kaptur płaszcza; ale uczyniła to zbyt późno, d’Artagnan rozpoznał bowiem panią Bonacieux.
Pani Bonacieux! Podejrzenie, że to właśnie ona, zaświtało już w umyśle młodzieńca, kiedy wyciągnęła chusteczkę z kieszeni; czy mógł jednak przypuszczać, że pani Bonacieux, która posłała go po pana de La Porte, by udać się w jego towarzystwie do Luwru, przebiega ulice Paryża o wpół do dwunastej w nocy, ryzykując, że zostanie porwana po raz wtóry?
Wynikało stąd, że sprawa jest wielkiej wagi. A jakaż może być sprawa wielkiej wagi dla kobiety dwudziestopięcioletniej? Miłość.
Ale czy we własnym interesie, czy dla kogo innego wystawia się na tak wielkie niebezpieczeństwo? Takie pytanie zadawał sobie młodzieniec, kąsany w serce przez demona zazdrości, jak gdyby był już naprawdę kochankiem pięknej kramarki.
Był zresztą prosty sposób stwierdzenia, dokąd udaje się pani Bonacieux: iść za nią. D’Artagnan wiedziony instynktem zastosował go bez namysłu.
Na widok młodego człowieka, który wyskoczył zza muru niczym posąg z niszy, i na odgłos kroków, pani Bonacieux krzyknęła i rzuciła się do ucieczki.
D’Artagnan pobiegł za nią. Dopędzić kobietę, której przeszkadzał płaszcz, nie było dla niego rzeczą trudną. Po chwili znalazł się przy niej. Nieszczęsna niewiasta była u kresu sił nie tyle że zmęczenia, ile ze strachu, i kiedy d’Artagnan położył rękę na jej ramieniu, uklękła wołając zduszonym głosem:
— Możesz mnie pan zabić, jeśli chcesz, ale nic się nie dowiesz!
D’Artagnan podniósł ją obejmując ramieniem; ponieważ widać było, że jest bliska zemdlenia, pośpiesznie zapewnił ją o swoim oddaniu. Te słowa nie znaczyły nic dla pani Bonacieux, można je bowiem wygłaszać mając najgorsze zamiary, ale głos rozstrzygnął o wszystkim. Młodej kobiecie wydało się, że poznaję dźwięk tego głosu. Otworzyła oczy, spojrzała na człowieka, który ją tak bardzo przestraszył, i poznając d’Artagnana wydała okrzyk radości.
— Och, to pan, pan! — zawołała. — Dzięki ci, Boże!
— Tak, to ja — rzekł d’Artagnan. — Bóg mnie posłał, bym czuwał nad panią.
— Czy to w tej intencji idziesz pan za mną? — zapytała z zalotnym uśmiechem młoda kobieta.
Wrodzona skłonność do drwin brała w niej teraz górę. Cały jej strach znikł z chwilą, gdy rozpoznała przyjaciela w człowieku, którego wzięła za wroga.
— Nie — rzekł d’Artagnan — nie, przyznaję, to przypadek skierował mnie tutaj. Zobaczyłem, że kobieta puka do okna jednego z mych przyjaciół...
— Jednego z pańskich przyjaciół? — przerwała pani Bonacieux.
— Oczywiście, Aramis jest moim przyjacielem.
— Aramis! Któż to jest?
— Jak to, powiesz mi pani, że nie znasz Aramisa?
— Słyszę to imię po raz pierwszy w życiu.
— I po raz pierwszy była pani w tym domu?
— Tak.
— Nie wiedziała pani, że mieszka tam młody człowiek?
— Nie.
— Muszkieter?
— Skąd znowu!
— Więc nie przyszłaś pani po to, by się z nim zobaczyć?
— Bynajmniej. Zresztą widział pan przecie, że osoba, z którą rozmawiałam, to kobieta.
— To prawdą, ale ta kobieta jest przyjaciółką Aramisa.
— Nic mi o tym nie wiadomo.
— Mieszka przecie u niego.
— To mnie nie obchodzi.
— Ależ któż to taki?
— O, to nie jest moja tajemnica.
— Droga pani Bonacieux, jest pani uroczą, ale zarazem najbardziej tajemniczą z kobiet...
— Czy mi z tym nie do twarzy?
— Nie, przeciwnie, jest pani czarująca.
— Jeśli tak, proszę mi podać ramię.
— Z przyjemnością. I co teraz?
— Teraz odprowadzi mnie pan.
— Dokąd?
— Tam, dokąd idę.
— Ale dokąd pani idzie?
— Zobaczy pan, ponieważ pożegna się pan ze mną przy bramie.
— Czy mam na panią czekać?
— To zbyteczne.
— Wróci pani zatem sama?
— Może tak, a może nie.
— Ale kto będzie pani towarzyszyć, mężczyzna czy kobieta?
— Nie wiem jeszcze.
— Ale ja będę wiedział!
— Jakim sposobem?
— Zaczekam, by zobaczyć panią wychodzącą.
— W takim razie, do widzenia!
— Jak to?
— Nie jesteś mi pan potrzebny.
— Ale prosiła pani...
— Pomocy szlachcica, ale nie opieki szpiega.
— Słowo nieco za ostre!
— Więc jak nazywa się tych, którzy śledzą ludzi wbrew ich woli?
— Wścibskimi.
— Słowo nieco za łagodne.
— Widzę, pani, że trzeba mi czynić wszystko, co zechcesz.
— Dlaczego wyrzekłeś się pan zasługi, którą byś zyskał, gdybyś tak postąpił od razu?
— Czy nie ma zasługi w skrusze?
— A czy skrucha pana jest szczera?
— Sam nie wiem. Ale obiecuję uczynić wszystko, co pani zechcesz, jeśli pozwolisz mi towarzyszyć ci tam, dokąd idziesz.
— I opuścisz mnie potem?
— Tak.
— Nie śledząc mnie, gdy będę wychodzić?
— Nie.
— Słowo honoru?
— Słowo szlachcica!
— Proszę mi zatem podać ramię i chodźmy.
D’Artagnan podał ramię pani Bonacieux, która wsparła się na nim, roześmiana i drżąca zarazem, i ruszyli ulicą La Harpe[*]. Tu młoda kobieta zawahała się jak na ulicy Vaugirard, jednakże rozpoznała bramę i zbliżywszy się do niej, rzekła:
— A więc, mój panie, mam tu sprawę do załatwienia; dzięki stokrotne za towarzystwo, wybawiło mnie ono od niebezpieczeństw, na jakie idąc sama byłabym wystawiona. Ale oto chwila, kiedy trzeba ci będzie dotrzymać słowa: jestem u celu.
— Czy nie będzie się pani bała wracać?
— Mogę się obawiać jedynie złodziei.
— Alboż to fraszka?
— Cóż mogą mi zabrać? Nie mam ani grosza przy sobie.
— Zapomniała pani o tej pięknie haftowanej chustce ozdobionej herbem.
— O jakiej chustce?
— Tej, którą znalazłem u pani stóp i którą włożyłem do twej kieszeni.
— Milcz, milcz, nieszczęsny! — zawołała młoda kobieta. — Czy chcesz mnie zgubić?
— Widzi pani przecie, że grozi ci niebezpieczeństwo, skoro jedno słowo przyprawia cię o drżenie i skoro sama powiedziałaś, że gdyby ktoś usłyszał to słowo, byłabyś zgubioną. Ach, pani — zawołał d’Artagnan ujmując jej rękę i ogarniając ją płomiennym spojrzeniem — bądź bardziej wspaniałomyślna, zaufaj mi. Czy nie wyczytałaś w moich oczach, że w sercu mam tylko oddanie i przyjaźń dla ciebie!
— Zapewne — rzekła pani Bonacieux — toteż możesz pytać o moje tajemnice, nie będę ich ukrywać; jeśli jednak idzie o cudze, sprawa wygląda zgoła inaczej.
— Dobrze — powiedział d’Artagnan — odkryję je, skoro mogą mieć wpływ na pani życie. Te tajemnice muszą się stać moimi.
— Strzeż się — zawołała młoda kobieta z powagą tak wielką, że mimo woli dreszcz przebiegł d’Artagnana. — Och, nie wtrącaj się pan do niczego, co mnie dotyczy, nie próbuj pomagać mi w tym, co czynię. Proszę cię o to w imię życzliwości, jaką masz dla mnie, w imię usług, które mi oddałeś i których nigdy nie zapomnę. Zechciej uwierzyć w to, co mówię. Nie zajmuj się mną, nie istnieję dla pana, jak gdybyś mnie nigdy nie widział.
— Więc wolałabyś, by uczynił to Aramis, pani? — rzekł d’Artagnan dotknięty.
— Już po raz drugi czy trzeci wymawia pan to imię, choć powiedziałam, że go nie znam.
— Nie zna pani człowieka, do którego okiennicy pani pukała? Widzę, że uważasz mnie za bardzo łatwowiernego!
— Niech pan przyzna, że wymyślił pan tę historię, by dowiedzieć się czegoś ode mnie. Wymyślił pan również tę osobę.
— Nic nie wymyśliłem, pani, mówię jedynie prawdę.
— I powiadasz, że twój przyjaciel mieszka w tym domu?
— Mówię i powtarzam po raz trzeci, że w tym domu mieszka mój przyjaciel, a tym przyjacielem jest Aramis.
— Wszystko to wyjaśni się później — szepnęła młoda kobieta — a teraz przestań o tym mówić.
— Gdybyś mogła widzieć moje serce — rzekł d’Artagnan — wyczytałabyś w nim tyle ciekawości, że miałabyś litość nade mną, i tyle miłości, że natychmiast zaspokoiłabyś mą ciekawość. Tych, co cię kochają, nie powinnaś się obawiać.
— Zbyt prędko mówisz o miłości — rzekła młoda kobieta kiwając głową.
— Bo pokochałem prędko, po raz pierwszy w życiu, a nie mam jeszcze dwudziestu lat.
Młoda kobieta spoglądała na niego ukradkiem.
— Proszę posłuchać, jestem na tropie — powiedział d’Artagnan. — Przed trzema miesiącami omal nie doszło do pojedynku między mną i Aramisem z powodu chusteczki podobnej do tej, którą pokazała pani kobiecie znajdującej się w jego mieszkaniu; chusteczka była znaczona tak samo, jestem tego pewien.
— Panie — rzekła młoda kobieta — przysięgam panu, że bardzo mnie męczysz tymi pytaniami.
— Ale czy pani, taka ostrożna, pomyślała o tym, że byłabyś skompromitowana, gdyby cię aresztowano z tą chusteczką i gdyby ci ją zabrano?
— Dlaczego? Przecież to moje inicjały: K.B., Konstancja Bonacieux.
— Albo Kamila de Bois-Tracy.
— Zamilknij, raz jeszcze ci powtarzam. Jeśli myśl o niebezpieczeństwach, na jakie się wystawiam, nie powstrzymuje pana, pomyśl o tych, co mogą grozić tobie samemu!
— Mnie?
— Tak, panu. Znajomość ze mną grozi więzieniem, grozi śmiercią!
— W takim razie nie opuszczę pani.
— Panie — rzekła tonem błagalnym młoda kobieta, składając ręce — panie, w imię nieba, w imię honoru żołnierza, pomnij na rycerskie obyczaje, oddal się. Bije północ, a o tej godzinie czekają na mnie.
— Pani — powiedział młodzieniec z ukłonem — nie potrafię odmówić, gdy tak prosisz; ciesz się, odchodzę.
— Ale nie będzie pan szedł za mną, nie będzie pan mnie śledził?
— Wracam natychmiast do domu.
— Wiedziałam, że jest pan dzielnym młodzieńcem — zawołała pani Bonacieux wyciągając do niego rękę, a drugą sięgając do kołatki umieszczonej przy furtce w murze.
D’Artagnan ujął podaną dłoń i ucałował ją gorąco.
— Ach, wolałbym wcale pani nie znać! — zawołał z tą naiwną brutalnością, która często milsza jest kobietom od uprzejmych słówek, odsłania bowiem głąb myśli i dowodzi, że uczucie bierze górę nad rozsądkiem.
— Cóż — podjęła pani Bonacieux głosem niemal pieszczotliwym, ściskając rękę d’Artagnana, który nie wypuścił jej dłoni — przecie jeszcze nic straconego. Kto wie, czy kiedyś, jeśli będę wolna od tajemnicy, nie zaspokoję pańskiej ciekawości.
— Czy ta obietnica dotyczy mojej miłości? — zawołał d’Artagnan pijany radością.
— Nie mogę nic przyrzekać, to zależy od uczuć, jakie zdoła pan we mnie wzbudzić.
— A więc dziś jeszcze, pani...
— Dziś czuję jedynie wdzięczność.
— Nazbyt jest pani czarująca — rzekł d’Artagnan ze smutkiem — i zwodzisz mnie tylko.
— Nie, korzystam jedynie z pańskiej wielkoduszności. Ale wierzaj, potrafię twe postępowanie ocenić.
— Czynisz mnie pani najszczęśliwszym z ludzi! Nie zapomnij tego wieczoru, nie zapomnij tej obietnicy.
— Bądź pan spokojny, przypomnę sobie w odpowiedniej chwili. A teraz odejdź, odejdź w imię Boga. Oczekiwano mnie o północy, a już się spóźniłam.
— O pięć minut.
— Tak, ale w pewnych okolicznościach pięć minut to pięć wieków.
— Kiedy się kocha.
— A któż panu powiedział, że nie chodzi tu o zakochanego?
— Więc to mężczyzna czeka na panią! — zawołał d’Artagnan.
— Znowu pan zaczyna — rzekła pani Bonacieux z uśmiechem, w którym było trochę niecierpliwości.
— Nie, nie, odchodzę, idę; wierzę pani, niechaj mam tę zasługę, że jestem ci oddany, nawet gdyby to było głupotą. Do widzenia, pani, żegnaj.
I jak gdyby w obawie, że nie wystarczy mu sił, by oderwać się od jej dłoni, jeśli nie uczyni tego natychmiast, puścił tę dłoń, oddalił się biegiem, zaś pani Bonacieux zapukała trzykrotnie, powoli i miarowo, tak samo jak do okiennicy. Gdy był już na rogu, odwrócił się: brama otworzyła się i zamknęła, urocza kramarka znikła.
D’Artagnan szedł swoją drogą, dał bowiem słowo, że nie będzie jej śledzić, i gdyby nawet jego życie było w rękach pani Bonacieux lub w rękach osoby, która miała jej towarzyszyć, d’Artagnan nie zmieniłby zamiaru i wróciłby do domu, ponieważ powiedział, że wróci. W pięć minut potem był już na ulicy des Fossoyeurs.
— Biedny Atos — mówił do siebie — nie będzie wiedział, co to wszystko znaczy. Zaśnie pewnie, czekając na mnie, albo wróci do domu i dowie się, że była u niego kobieta. Kobieta u Atosa! Zresztą inna kobieta była też u Aramisa. Wszystko to jest bardzo osobliwe i rad bym wiedzieć, jak się to skończy.
— Źle, proszę pana, źle — odparł głos, który był głosem Plancheta, wygłaszając bowiem głośno swój monolog, jak to jest w zwyczaju ludzi bardzo czymś pochłoniętych, d’Artagnan znalazł się na dróżce prowadzącej do jego mieszkania.
— Jak to źle? Co chcesz przez to powiedzieć, głupcze? — zapytał d’Artagnan — co się stało?
— Najróżniejsze nieszczęścia.
— Jakie?
— Przede wszystkim pan Atos został aresztowany.
— Aresztowany! Atos! Dlaczego?
— Zastano go w pańskim mieszkaniu i wzięto za pana.
— A któż go aresztował?
— Straż sprowadzona przez tych czarnych zbirów, których pan zmusił do ucieczki.
— Dlaczego nie powiedział, kim jest? Dlaczego nie powiedział, że nie ma z tą sprawą nic wspólnego?
— Tego właśnie nie zrobił, panie; przeciwnie, podszedł do mnie i powiedział: “Twojemu panu potrzebna jest wolność w tej chwili, a nie mnie, ponieważ on wie wszystko, a ja nic. Pomyślą, że jego właśnie uwięzili, i przez to zyska na czasie; za trzy dni powiem, kim jestem i będą mnie musieli wypuścić”.
— Brawo, Atosie! Szlachetne serce, to do niego podobne — szepnął d’Artagnan. — A co uczynili tamci?
— Czterech uprowadziło go, ale nie wiem gdzie, do Bastylii czy do Fort-l’Évêque[*]; dwaj zostali z tymi w czarnych sukniach, którzy przetrząsnęli wszystko i zabrali wszystkie papiery. Jeszcze dwaj stali przez cały czas na straży przy bramie; kiedy wszystko było skończone, odeszli zostawiając dom pusty i otwarty.
— A Portos i Aramis?
— Nie znalazłem ich, nie przyszli dotąd.
— Ale mogą przyjść w każdej chwili, skoro powiedziałeś im, że na nich czekam?
— Tak, panie.
— Dobrze. Nie ruszaj się stąd. Jeśli przyjdą, opowiedz im o tym, co się stało, i niechaj czekają na mnie w gospodzie “Pod Szyszką”; tu byłoby niebezpiecznie, może dom jest śledzony. Biegnę do pana de Tréville, by opowiedzieć mu o wszystkim i wrócę do nich.
— Dobrze panie — rzekł Planchet.
— Ale ty zostaniesz w domu, nie będziesz się bał! — rzekł d’Artagnan zawracając, by dodać odwagi służącemu.
— Niech pan będzie spokojny — rzekł Planchet — nie zna mnie pan jeszcze; jestem odważny, kiedy już raz zacznę, najważniejszy początek; zresztą jestem Pikardyjczyk.
— Więc postanowione — rzekł d’Artagnan — raczej dasz się zabić, niż opuścisz swój posterunek.
— Tak, panie, i nie ma takiej rzeczy, której bym nie zrobił, by dowieść, że jestem do pana przywiązany.
— Pięknie — rzekł do siebie d’Artagnan — zdaje się, że metoda, którą zastosowałem wobec tego chłopca, jest dobra. Skorzystam z niej jeszcze przy okazji.
I z największą szybkością, na jaką stać było jego nogi, nieco już zmęczone marszami, skierował się na ulicę Vieux-Colombier.
Pana de Tréville nie było w pałacu; jego kompania pełniła służbę w Luwrze, kapitan był tam również.
Trzeba było dotrzeć do pana de Tréville i uprzedzić go o tym, co zaszło. D’Artagnan postanowił dostać się do Luwru. Mundur gwardzisty z kompanii pana des Essarts mógł zastąpić mu przepustkę.
Ruszył więc ulicą Petits-Augustins[*] i zszedł na wybrzeże, by przejść przez Pont-Neuf[*]... Miał zamiar przeprawić się promem, ale znalazłszy się nad brzegiem rzeki, włożył machinalnie rękę do kieszeni i stwierdził, że nie ma czym zapłacić.
Kiedy znalazł się na ulicy Guénégaud[*], ujrzał, jak z ulicy Dauphine wychodzą dwie osoby, których wygląd zwrócił jego uwagę.
Byli to mężczyzna i kobieta.
Kobieta przypominała postacią panią Bonacieux, mężczyzna był łudząco podobny do Aramisa. Co więcej, kobieta miała na sobie czarny płaszcz, który d’Artagnanowi rysował się wciąż jeszcze w pamięci na tle okiennicy przy ulicy Vaugirard i bramy przy ulicy La Harpe.
Co więcej, mężczyzna był w mundurze muszkietera.
Kobieta miała kaptur spuszczony na oczy, mężczyzna trzymał chustkę przy twarzy; jak z tego widać, oboje nie chcieli być rozpoznani.
Weszli na most. Była to droga d’Artagnana, który udawał się do Luwru, ruszył więc za nimi.
D’Artagnan nie zrobił jeszcze dwudziestu kroków, kiedy powziął przekonanie, że kobieta jest panią Bonacieux, a mężczyzna Aramisem.
W tej samej chwili poczuł, jak w sercu jego budzą się na nowo podejrzenia.
Był podwójnie zdradzony — przez przyjaciela i przez kobietę, którą kochał już jak kochankę. Pani Bonacieux przysięgła mu na wszystkie świętości, że nie zna Aramisa, a w kwadrans po tych przysięgach szła z nim pod ramię.
D’Artagnan nie pomyślał wcale o tym, że zna wdzięczną kramarkę dopiero od trzech godzin, że winna mu jest tylko nieco wdzięczności za to, że uwolnił ją od ludzi w czarnych sukniach, którzy chcieli ją uprowadzić, i że nic mu nie przyrzekała. Uważał się za kochanka znieważonego, zdradzonego, oszukanego, okpionego. Z wściekłości krew uderzyła mu do twarzy; postanowił wszystko wyjaśnić.
Młoda kobieta i młody człowiek zauważyli, że ktoś za nimi idzie, i przyśpieszyli kroku. D’Artagnan wyprzedził ich, po czym zawrócił w chwili, kiedy znajdowali się właśnie przed Samaritaine oświetloną latarnią, której odblask padał na tę część mostu.
D’Artagnan zatrzymał się przed nimi; oni również stanęli.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał muszkieter cofając się o krok. Słowa te powiedział z cudzoziemskim akcentem, co przekonało d’Artagnana, że omylił się przynajmniej po części.
— To nie Aramis! — zawołał.
— Nie, panie, nie jestem Aramisem i z twego okrzyku widzę, że wziąłeś mnie za kogo innego, więc przebaczam ci.
— Pan mi przebacza! — zawołał d’Artagnan.
— Tak — odparł nieznajomy. — Pozwól mi zatem odejść, skoro nie o mnie ci chodzi.
— W samej rzeczy — powiedział d’Artagnan — nie o pana mi chodzi, natomiast mam słówko do pani.
— Do pani! Ależ pan jej nie zna — rzekł cudzoziemiec.
— Pan się myli, znam ją.
— Ach — rzekła pani Bonacieux z wyrzutem w głosie — ach, panie, dałeś mi słowo żołnierza i słowo szlachcica; myślałam, że mogę na nie liczyć.
— A pani przyrzekłaś mi... — odparł d’Artagnan zmieszany.
— Oto moje ramię, pani — rzekł nieznajomy. — Idźmy dalej.
Tymczasem d’Artagnan, oszołomiony, obezwładniony i unicestwiony tym, co na niego spadło, stał ze skrzyżowanymi ramionami przed muszkieterem i panią Bonacieux nie ruszając się z miejsca.
Muszkieter postąpił dwa kroki naprzód i odsunął d’Artagnana ręką.
D’Artagnan odskoczył do tyłu i wyciągnął szpadę.
W tej samej chwili nieznajomy dobył swojej z szybkością błyskawicy.
— Na miłość Boską, milordzie! — zawołała pani Bonacieux rzucając się między przeciwników i chwytając szpady rękami.
— Milordzie! — zawołał d’Artagnan olśniony nagłą myślą. — Milordzie! Przepraszam pana, ale czy pan jest...
— To milord książę Buckingham — powiedziała pani Bonacieux półgłosem — możesz nas wszystkich zgubić
— Milordzie, pani, przepraszam, przepraszam po stokroć; ale kocham i jestem zazdrosny; wiesz co to miłość, milordzie, wybacz mi i powiedz, jak mógłbym oddać życie za Waszą Wysokość.
— Jesteś dzielnym młodzieńcem — rzekł Buckingham wyciągając do d’Artagnana rękę, którą tamten uścisnął z szacunkiem. — Ofiarowujesz mi swoje służby, ja je przyjmuję. Idź za nami w odległości dwudziestu kroków aż do Luwru; jeśli ktoś będzie nas śledził, zabij go.
D’Artagnan wziął pod pachę obnażoną szpadę, przepuścił panią Bonacieux i księcia na odległość dwudziestu kroków i ruszył za nimi, gotów ściśle wypełnić polecenie szlachetnego i wykwintnego ministra Karola I.
Na szczęście jednak młody fanatyk nie miał sposobności złożyć księciu dowodów swego oddania i młoda kobieta wraz z pięknym muszkieterem weszli do Luwru przez bramę od ulicy de l’Échelle nie będąc niepokojeni.
Za czym d’Artagnan udał się co prędzej do gospody “Pod Szyszką”, gdzie znalazł czekających na niego Portosa i Aramisa.
Nie wdając się w żadne wyjaśnienia, oświadczył, że zawezwał ich, ponieważ sądził, iż pomoc przyjaciół będzie mu potrzebna, ale udało mu się samemu załatwić sprawę.
A teraz, idąc za biegiem naszego opowiadania, pozostawmy trzech druhów w chwili, kiedy wracają do siebie, i podążmy krętymi przejściami Luwru za księciem Buckingham i jego przewodniczką.
Pani Bonacieux i książę weszli do Luwru bez trudności. Panią Bonacieux znano jako osobę należącą do dworu królowej; książę nosił mundur muszkieterów pana de Tréville, którzy, jak powiedzieliśmy, pełnili służbę tego wieczora.
Zresztą Germain był oddany królowej i jeśliby się coś zdarzyło, jedynie pani Bonacieux odpowiadałaby za to, że sprowadziła kochanka królowej do Luwru; brała na siebie winę. Co prawda byłaby skompromitowana, ale jakąż wartość ma w świecie reputacja żony kramarza?
Znalazłszy się na dziedzińcu, książę i młoda kobieta zrobili około dwudziestu pięciu kroków wzdłuż muru, po czym pani Bonacieux pchnęła małe drzwiczki dla służby, otwarte w ciągu dnia, ale zamknięte zazwyczaj w nocy. Drzwi ustąpiły; weszli i znaleźli się w ciemnościach. Pani Bonacieux wszakże znała wszystkie przejścia w tej części Luwru, przeznaczonej dla służby pałacowej. Zamknęła za sobą drzwi, wzięła księcia za rękę, postąpiła kilka kroków po omacku, chwyciła ręką za poręcz, postawiła nogę na stopniu i zaczęła wstępować na schody; książę zliczył dwa piętra. Wówczas przewodniczka skręciła długim korytarzem w prawo, zeszła piętro niżej, zrobiła jeszcze kilka kroków, włożyła klucz do zamka, otworzyła drzwi i popchnęła księcia do pokoju oświetlonego jedynie lampą nocną, mówiąc: “Proszę, niech książę będzie łaskaw poczekać, zaraz tu ktoś przyjdzie”. Potem wyszła tymi samymi drzwiami, przekręciła klucz w zamku, tak że książę dosłownie znalazł się w zamknięciu.
Trzeba powiedzieć, że książę Buckingham, choć odcięty od świata, nie czuł ani przez chwilę obawy, odznaczał się bowiem wielkim upodobaniem do przygód i romantycznych sytuacji. Dzielny, zuchwały, przedsiębiorczy, nie po raz pierwszy narażał życie dla fantazji; dowiedział się, że rzekome wezwanie Anny Austriaczki, na skutek którego przybył do Paryża, było zasadzką, i zamiast wrócić do Anglii, korzystając z okazji, powiadomił królową, że nie wyjedzie, jeśli jej wpierw nie zobaczy. Królowa odmówiła zrazu stanowczo, potem jednak przelękła się, że zrozpaczony książę popełni jakieś szaleństwo. Postanowiła już, że go przyjmie i ubłaga, by wyjechał natychmiast, gdy tego samego wieczora pani Bonacieux, która miała przyprowadzić księcia, została porwana. Przez dwa dni nikt nie wiedział, co się z nią stało, i wszystko pozostało w zawieszeniu. Ale kiedy pani Bonacieux odzyskała wolność i porozumiała się z panem de La Porte, sprawy potoczyły się swoją koleją: pani Bonacieux wypełniła niebezpieczne zadanie z trzydniowym opóźnieniem spowodowanym przez areszt.
Buckingham, zostawszy sam, zbliżył się do lustra. W stroju muszkietera było mu bardzo do twarzy.
Mając trzydzieści pięć lat słusznie uchodził za najpiękniejszego i najbardziej wykwintnego kawalera Francji i Anglii.
Faworyt dwóch królów, pan milionowej fortuny, wszechwładny w królestwie, którego losy zależały od jego zachcianek i kaprysów, Jerzy Villiers, książę Buckingham, należał do tych fantastycznych postaci, których życie, owiane legendą, jest przez wieki przedmiotem podziwu dla potomności.
Jakoż pewien siebie, świadom swej potęgi, przekonany, że prawa rządzące innymi ludźmi jego nie dotyczą, zmierzał prosto do obranego celu, nawet jeśli ten cel był tak niedostępny i olśniewający, że dla kogo innego byłoby szaleństwem o nim pomyśleć. Dzięki temu udało mu się kilkakrotnie zbliżyć do pięknej i dumnej Anny Austriaczki, którą oczarował tak, że musiała go pokochać.
Jerzy Villiers stanął tedy przed lustrem, poprawił piękne jasne włosy, przygniecione nieco przez kapelusz, podkręcił wąsa i z sercem pełnym radości, szczęśliwy i pyszny, że oto nadchodzi chwila od tak dawna upragniona, uśmiechnął się do siebie pełen dumy i nadziei.
W tej chwili drzwi ukryte w ścianie obitej tkaniną otwarły się i ukazała się w nich kobieta. Buckingham ujrzał ją w lustrze; krzyknął. To była królowa.
Anna Austriaczka miała wówczas dwadzieścia sześć czy dwadzieścia siedem lat i była w pełnym blasku urody.
Ruchy miała królowej albo bogini; jej oczy, rzucające szmaragdowe blaski, były cudownie piękne, pełne słodyczy i majestatu razem.
Usta miała małe i pąsowe, a chociaż dolna warga, jak u wszystkich książąt z domu austriackiego, wysunięta była lekko ku przodowi, umiała się uśmiechać z niewymownym wdziękiem, ale gdy chciała okazać pogardę, usta jej układały się w grymas głębokiego lekceważenia.
Jej delikatną i aksamitną skórę, ręce i ramiona olśniewającej piękności opiewali wszyscy poeci tego czasu.
Włosy wreszcie, jasne we wczesnej młodości, stały się z czasem ciemniejsze; lekko ufryzowane i mocno przysypane pudrem okalały wdzięcznie jej twarz, na której najsurowszy nawet sędzia wolałby widzieć jedynie nieco mniej różu, a rzeźbiarz najbardziej wymagający mógłby mieć zastrzeżenia tylko co do rysunku nosa.
Buckingham stał przez chwilę olśniony: nigdy, ani na balach, ani na uroczystościach i zabawach, Anna nie wydała mu się tak piękna jak teraz, kiedy ubrana w skromną suknię z białego atłasu weszła w towarzystwie doni Estefany, jedynej Hiszpanki, której nie wypędziła z Luwru zazdrość króla ani prześladowania Richelieugo.
Anna Austriaczka postąpiła dwa kroki naprzód; Buckingham ukląkł i zanim królowa zdołała temu przeszkodzić, ucałował skraj jej sukni.
— Książę, wiesz już o tym, że to nie ja pisałam do niego.
— O tak, pani, tak, Wasza Królewska Mość — zawołał książę. — Wiem, że jestem szalony, obłąkany, jeślim mógł przypuszczać, że śnieg się ożywi, marmur rozgrzeje; ale cóż, kiedy się kocha, łatwo wierzy się w miłość; zresztą nie przyjechałem na próżno, skoro ciebie widzę.
— Tak — odparła Anna — ale wiesz, książę, dlaczego przystałam na to spotkanie: nieczuły na me cierpienia uparłeś się, by zostać w tym mieście, gdzie narażasz swoje życie na niebezpieczeństwo, a mój honor na szwank; przyszłam tu, by ci powiedzieć, że wszystko nas dzieli: głębiny morza, wrogość naszych królestw, świętość przysięgi. Świętokradztwem jest walczyć przeciw tylu rzeczom, milordzie. Przyszłam tu, by ci powiedzieć, że nie powinniśmy się już widzieć więcej.
— Mów, pani, mów, królowo — rzekł Buckingham — słodycz twego głosu łagodzi surowość słów. Mówisz o świętokradztwie, ale świętokradztwem jest rozłączać serca przez Boga dla siebie stworzone.
— Milordzie, zapominasz, że nigdy ci nie powiedziałam, że cię kocham.
— Ale nie powiedziałaś mi też nigdy, pani, że mnie nie kochasz, i doprawdy te słowa byłyby niewdzięcznością z twojej strony. Powiedz, gdzie znajdziesz miłość podobną mojej, której ani czas, ani nieobecność, ani rozpacz nie mogą zagasić! Miłość, która zadowala się zgubioną wstążką, przelotnym spojrzeniem, przypadkowym słowem? Przed trzema laty, pani, ujrzałem cię po raz pierwszy i od trzech lat tak cię kocham. Chcesz, bym ci powiedział, pani, jak byłaś ubrana, kiedy widziałem cię po raz pierwszy? Chcesz, bym ci opisał każdą ozdobę twego stroju? Widzę cię jeszcze: siedziałaś obyczajem hiszpańskim na poduszkach, w sukni z zielonego atłasu haftowanej srebrem i złotem; opadające rękawy podpięte były na twych pięknych, na twych cudownych ramionach wielkimi diamentami; kreza otaczała twą szyję, a na głowie miałaś mały berecik koloru sukni, z czaplim piórem. Och, pani, zamykam oczy i widzę cię taką, jaką byłaś wtedy; otwieram je i widzę cię taką, jaką jesteś teraz, stokroć jeszcze piękniejszą!
— Co za szaleństwo — szepnęła Anna Austriaczka, która nie czuła się na siłach, by skarcić księcia za to, że jej obraz tak bardzo zapadł mu w serce — co za szaleństwo karmić bezpłodną namiętność takimi wspomnieniami!
— A jakże bym żył? Mam tylko wspomnienia. To moje szczęście, mój skarb, moja nadzieja. Za każdym razem, gdy cię widzę, pani, nowy diament zamykam w skarbcu mego serca. Oto czwarty wypadł ci z ręki, a ja go podnoszę: w ciągu trzech lat bowiem widziałem cię tylko cztery razy; po raz pierwszy — mówiłem o tym przed chwilą, po raz drugi u pani de Chevreuse i po raz trzeci w ogrodach Amiens.
— Książę — rzekła królowa okrywając się rumieńcem — nie mów o tym wieczorze.
— Przeciwnie, pani, mówmy o nim, to najszczęśliwszy i najbardziej promienny wieczór w moim życiu. Pamiętasz, jaka piękna była noc? Jak łagodne i wonne powietrze, jak czyste i usiane gwiazdami niebo! Wtedy byłem przez chwilę sam z tobą, pani; byłaś gotowa wszystko mi powiedzieć, podzielić się ze mną smutkami swego serca, zdradzić, jak samotna jesteś w życiu. Oparłaś się na moim ramieniu, o patrz, na tym. Pochylając głowę czułem, że twoje piękne włosy dotykają mej twarzy, i za każdym razem drżałem od stóp do głów. O, królowo, królowo! Nie wiesz, ile niebiańskiego szczęścia, ile rajskich radości może kryć się w takiej chwili. Oddam wszystko, bogactwa, fortunę, sławę, resztę życia za taką chwilę i noc! Tej nocy kochałaś mnie, pani, przysięgam.
— Milordzie, być może, że piękne otoczenie, czar nocy, siła twego spojrzenia, tysiąc okoliczności wreszcie, które splatają się, by zgubić kobietę, oszołomiły mnie w ów fatalny wieczór, ale widziałeś, że królowa pośpieszyła z pomocą słabnącej kobiecie przy pierwszym słowie, które ośmieliłeś się powiedzieć: przy pierwszym zuchwalstwie, na które należało dać odpowiedź, wezwałam jej pomocy.
— Och, tak, tak, to prawda, i inna miłość nie wytrzymałaby tej próby; moje uczucie jednak wyszło z niej zwycięsko, jeszcze bardziej płomienne i nieśmiertelne. Sądziłaś, pani, że uciekasz ode mnie wracając do Paryża, sądziłaś, że nie porzucę skarbu, nad którym kazał mi czuwać mój monarcha. Ach, cóż mnie obchodzą wszystkie skarby świata i wszyscy królowie tej ziemi! W tydzień później byłem z powrotem. Tym razem nie mogłaś mi nic zarzucić: postawiłem na kartę łaski, którymi się cieszyłem, życie nawet, by patrzeć na ciebie przez sekundę; nie dotknąłem nawet twej ręki i przebaczyłaś, widząc mnie tak uległym i skruszonym.
— Tak, ale te wszystkie szaleństwa stały się pretekstem do oszczerstw, choć nie zawiniłam, wiesz o tym dobrze, milordzie. Król, podburzony przez pana kardynała, wybuchnął strasznym gniewem; pani de Vernet[*] została wypędzona, Putange wygnany, pani de Chevreuse popadła w niełaskę i kiedy chciałeś przyjechać jako ambasador do Francji, król, jak pamiętasz, sam król przeciwstawił się temu.
— Tak, i Francja zapłaci wojną za tę decyzję swego króla. Nie mogę cię więcej widzieć, pani; dobrze, chcę, byś co dzień słyszała o mnie. Jaki cel, myślisz, ma wyprawa na wyspę Re i liga, którą utworzę z protestantami z La Rochelle[*]? Rozkosz ujrzenia ciebie! Nie wejdę na czele armii do Paryża, wiem o tym dobrze; ale wojna może zakończyć się pokojem, a wówczas potrzebny będzie ktoś, kto zajmie się układami: ja nim będę. Wtedy nikt nie odważy się mi odmówić, powrócę do Paryża, zobaczę ciebie, pani, i będę szczęśliwy przez chwilę. To prawda, że tysiące ludzi zapłaci życiem za moje szczęście, ale cóż mnie to obchodzi, jeśli cię ujrzę! Wszystko to jest szaleństwem, obłędem może, ale powiedz, jaka kobieta ma bardziej płomiennego kochanka, jaka królowa bardziej oddanego sługę?
— Milordzie, na swą obronę przytaczasz argumenty, które jeszcze bardziej cię oskarżają; wszystkie dowody miłości, jakie chcesz mi złożyć, to niemal zbrodnie.
— Dlatego, że nie kochasz mnie, pani. Gdybyś mnie kochała, widziałabyś wszystko inaczej; gdybyś mnie kochała, ach, gdybyś mnie kochała, byłoby to zbyt wielkim szczęściem, oszalałbym. Pani de Chevreuse, o której mówiłaś przed chwilą, była mniej okrutna od ciebie: Holland ją kochał, a ona odwzajemniła jego miłość.
— Pani de Chevreuse nie jest królową — szepnęła Anna Austriaczka, wbrew woli zwyciężona tak wielkim uczuciem.
— Więc kochałabyś mnie, gdybyś nie była królową, powiedz, pani, kochałabyś mnie? Czy mogę wierzyć, że tylko dostojeństwo czyni cię okrutną dla mnie? Mogę wierzyć, że gdybyś była panią de Chevreuse, biedny Buckingham mógłby żywić nadzieję? Dzięki za te słodkie słowa, o, moja piękna królowo, dzięki stokrotne.
— Ach, milordzie, źle mnie zrozumiałeś, źle wytłumaczyłeś sobie moje słowa; nie chciałam powiedzieć...
— Zamilcz, zamilcz, pani! — rzekł książę. — Jeśli jestem szczęśliwy z powodu omyłki, nie bądź tak okrutna, by ją prostować. Sama powiedziałaś, że wciągnięto mnie do zasadzki, może nie ujdę z życiem, dziwne to bowiem, ale od jakiegoś czasu mam przeczucie, że umrę. — Książę uśmiechnął się smutnym i czarującym uśmiechem.
— O, mój Boże! — zawołała Anna Austriaczka z akcentem przerażenia, zdradzającym, że książę obchodzi ją bardziej, niż chciała mu to okazać.
— Nie mówię tego po to, by cię przerazić, pani; to, co mówię, jest nawet śmieszne i wierzaj mi, nie poświęcam uwagi sennym rojeniom. Ale słowo, jakie wyrzekłaś, pani, nadzieja, którą niemal mi dałaś, są dostateczną nagrodą, nawet gdybym miał zapłacić za nie życiem.
— Posłuchaj, książę — rzekła Anna Austriaczka — ja także mam przeczucia, ja także miewam sny. Śniło mi się, że widziałam cię zranionego, broczącego krwią.
— Rana zadana nożem w lewy bok, prawda? — przerwał Buckingham.
— Tak, milordzie, tak właśnie, w lewy bok nożem. Któż mógł ci powiedzieć, że miałam taki sen? Tylko Bogu zwierzyłam go w modlitwie.
— Nie pragnę nic więcej, pani, kochasz mnie.
— Ja cię kocham?
— Tak pani. Czy Bóg zsyłałby ci te same sny co mnie, gdybyś mnie nie kochała? Czy mielibyśmy te same przeczucia, gdyby nasze istnienia nie były złączone serdecznemi więzami? Kochasz mnie, królowo, i będziesz mnie opłakiwać.
— O, mój Boże, mój Boże! — zawołała Anna Austriaczka. — Nie mogę tego znieść! Książę, na miłość boską, oddal się stąd, wyjeżdżaj! Nie wiem, czy cię kocham, czy cię nie kocham; wiem jednak, że nie będę łamała przysięgi. Miej więc litość nade mną i wyjeżdżaj. Och, gdyby cios dosięgnął cię we Francji, gdybyś umarł we Francji, gdybym miała sądzić, że miłość do mnie stała się przyczyną twej zguby, nie pocieszyłabym się nigdy, oszalałabym. Wyjeżdżaj, wyjeżdżaj, błagam cię.
— Jakże jesteś piękna! Jakże cię kocham! — rzekł Buckingham.
— Jedź, jedź, błagam i wróć później; wróć jako ambasador, jako minister otoczony strażą, która cię obroni, służbą, która będzie czuwała nad tobą; wówczas nie będę drżała o twe życie i będę szczęśliwa mogąc cię ujrzeć.
— Czy to prawda?
— Tak...
— Niechaj tak będzie: lecz daj mi jakiś dowód twej łaskawości, pani, przedmiot należący do ciebie, który przypomni mi, że nie śniłem; coś, co nosiłaś i co ja mógłbym nosić, pierścień, naszyjnik, łańcuch.
— I odjedziesz, jeśli dam ci to, o co prosisz?
— Tak.
— Natychmiast?
— Tak.
— Opuścisz Francję, wrócisz do Anglii?
— Tak, przysięgam.
— Zaczekaj więc, książę.
Anna Austriaczka udała się do swych apartamentów i wróciła wkrótce, niosąc szkatułkę z różanego drzewa zdobną w jej inicjały inkrustowane złotem.
— Proszę, milordzie — rzekła — zachowaj to na pamiątkę ode mnie. Buckingham wziął szkatułkę i po raz drugi ukląkł.
— Przyrzekłeś mi, że odjedziesz — powiedziała królowa.
— I dotrzymam słowa. Daj mi rękę, pani, i odjadę.
Anna Austriaczka wyciągnęła rękę zamykając oczy i wspierając się drugą ręką na ramieniu doni Estefany, czuła bowiem, że siły ją opuszczają.
Buckingham przywarł namiętnie ustami do tej pięknej dłoni, po czym rzekł wstając:
— Za sześć miesięcy, jeśli będę żył, ujrzę cię, pani, nawet gdybym miał poruszyć niebo i ziemię.
I wiemy swemu przyrzeczeniu opuścił pokój.
Na korytarzu spotkał panią Bonacieux, która na niego czekała: z równą ostrożnością jak przedtem i równie szczęśliwie wyprowadziła go z Luwru.
Jak można było zauważyć, w opisanych zdarzeniach brała udział jeszcze jedna osoba, o którą mimo jej niepewnej sytuacji nie troszczyliśmy się zbytnio. Mamy na myśli pana Bonacieux, poczciwego męczennika intryg politycznych i miłosnych, tak bardzo związanych ze sobą w tej epoce rycerskiej i sentymentalnej zarazem.
Na szczęście — czytelnik pamięta o tym, a może nie pamięta — na szczęście przyrzekliśmy, że nie stracimy go z oczu.
Straż, która uwięziła pana Bonacieux, powiodła go prosto do Bastylii, gdzie drżąc ze strachu musiał przejść obok oddziału żołnierzy ładujących muszkiety.
Stamtąd zaprowadzono go do podziemnej galerii, gdzie stał się przedmiotem najbardziej ordynarnych obelg i najokrutniejszego traktowania ze strony tych, co go przywiedli. Zbiry widząc, że nie mają do czynienia ze szlachcicem, nie oszczędzali mu niczego.
Po półgodzinie pisarz sądowy uwolnił go od tych tortur nie wybawiając od niepokojów, ponieważ kazał zaprowadzić pana Bonacieux do izby przesłuchań. Zazwyczaj przesłuchiwano więźniów w ich celach, ale z panem Bonacieux nie robiono sobie tyle zachodu.
Dwaj strażnicy zajęli się kramarzem; wiedli go przez podwórze, potem przez korytarz, gdzie wystawione były trzy posterunki, otworzyli drzwi i pchnęli do niskiej izby, której umeblowanie składało się ze stołu, krzesła i komisarza. Komisarz siedział na krześle i zajęty był pisaniem na stole. Strażnicy podprowadzili więźnia do stołu i na znak dany przez komisarza oddalili się na taką odległość, by nie mogli słyszeć zeznań.
Komisarz, który siedział z głową pochyloną nad papierami, podniósł ją, by zobaczyć, z kim ma do czynienia. Był to człowiek o wyglądzie bardzo nieprzyjemnym, spiczastym nosie, wystających kościach policzkowych i żółtej cerze; oczy miał małe, ale przenikliwe i bystre, jego fizjonomia przypominała kunę i lisa zarazem, a głowa, osadzona na długiej i ruchliwej szyi, sterczała z szerokiej czarnej sukni kiwając się niczym głowa żółwia, gdy zwierzę wysuwa się ze skorupy.
Zaczął od pytania o nazwisko i imię, wiek, zajęcie i adres pana Bonacieux.
Oskarżony odparł, że nazywa się Jakub Michał Bonacieux, że ma pięćdziesiąt jeden lat, był dawniej kramarzem i mieszka przy ulicy des Fossoyeurs 11.
Za czym komisarz, zamiast pytać dalej, wygłosił wielką mowę o niebezpieczeństwach, jakie grożą nieświadomemu mieszczaninowi, gdy miesza się do spraw publicznych.
Mowę uzupełnił wywodem o potędze i świetnych czynach pana kardynała, niezrównanego ministra, wobec którego niczym są dawni ministrowie i który będzie przykładem dla przyszłych ministrów; tej potędze nic nie zdoła się oprzeć.
Po drugiej części swej mowy utkwił krogulcze spojrzenie w biednym Bonacieux i polecił mu, by się zastanowił nad powagą sytuacji.
Kramarz nie potrzebował zastanawiać się długo: przeklinał chwilę, w której pan de La Porte wpadł na pomysł, by ożenić go ze swą chrześniaczką, a zwłaszcza ów dzień, kiedy ta chrześniaczka została bieliźniarką królowej.
Zasadniczą cechą charakteru pana Bonacieux był głęboki egoizm pomieszany z ohydnym skąpstwem, a wszystko to okraszone nieprzeciętnym tchórzostwem.
Miłość, jaką żywił dla swej młodej żony, była uczuciem drugorzędnym i nie mogła walczyć o lepsze z wrodzonymi skłonnościami, które wymieniliśmy.
Bonacieux zastanawiał się nad tym, co usłyszał.
— Ależ panie komisarzu — rzekł chłodno — możesz mi pan wierzyć, że znam i ogromnie cenię niezwykłe zasługi Jego Eminencji, pod którego rządami mamy zaszczyt pozostawać.
— Doprawdy? — zapytał komisarz tonem pełnym powątpiewania. — Ale gdyby tak było, jakżebyś pan mógł się znaleźć w Bastylii?
— Jak się znalazłem w Bastylii lub raczej dlaczego się tu znalazłem — odparł pan Bonacieux — tego wytłumaczyć nie potrafię, zważywszy, że sam nic o tym nie wiem; ale na pewno nie dlatego, żebym świadomie ubliżył w czymkolwiek panu kardynałowi.
— Jednakże musiał pan popełnić zbrodnię, skoro jesteś oskarżony o zdradę stanu.
— O zdradę stanu! — zawołał przerażony Bonacieux. — O zdradę stanu! Jakim sposobem biedny kramarz, który nienawidzi hugenotów i brzydzi się Hiszpanami, może być oskarżony o zdradę stanu? Zastanów się panie, rzecz jest przecie zgoła niemożliwa.
— Panie Bonacieux — rzekł komisarz patrząc na oskarżonego tak, jak gdyby jego małe oczy obdarzone były zdolnością czytania w głębi serc ludzkich — panie Bonacieux, pan ma żonę?
— Tak, panie — odparł kramarz drżąc na całym ciele i czując, że tu sprawa się gmatwa. — To znaczy, miałem żonę.
— Jak to miałeś? A co z nią zrobiłeś, skoro jej nie masz?
— Porwano mi ją, panie.
— Porwano? — rzekł komisarz. — Aha!
Bonacieux wyczuł z tego “aha”, że sprawa gmatwa się coraz bardziej.
— Porwano ją! — podjął komisarz. — A czy znasz człowieka, który dokonał tego gwałtu?
— Zdaje się, że go znam.
— Któż to taki!
— Panie komisarzu, nie twierdzę z pewnością, mogę jedynie podejrzewać.
— Kogóż podejrzewasz? Proszę, mów pan szczerze.
Pan Bonacieux znalazł się w największym kłopocie: czy ma wszystkiemu zaprzeczyć, czy wszystko powiedzieć? Gdyby zaprzeczył, naraziłby się na posądzenie, że wie znacznie więcej, niż mówi; gdyby powiedział wszystko, dałby dowód swej dobrej woli. Postanowił więc wszystko powiedzieć.
— Podejrzewam — rzekł — wysokiego bruneta o wyniosłej minie, który wygląda na wielkiego pana; wydało mi się, że śledził nas wielokrotnie, kiedy czekałem na żonę przy wejściu do Luwru, by zabrać ją do domu.
— A jego nazwisko? — powiedział.
— Nazwiska nie znam, ale zapewniam pana, że jeśli go kiedyś spotkam, rozpoznam natychmiast, nawet wśród tysiąca osób.
Komisarz zasępił się.
— Rozpoznasz go wśród tysiąca ludzi, powiadasz?
— To znaczy — podjął Bonacieux, który spostrzegł się, że obrał złą drogę — to znaczy...
— Powiedziałeś pan, że go rozpoznasz — rzekł komisarz. — Doskonale, dosyć na dzisiaj. Zanim przystąpimy do dalszych rozmów, trzeba uprzedzić kogoś, że znasz człowieka, który porwał twoją żonę.
— Przecież nie mówiłem panu, że go znam! — zawołał zrozpaczony Bonacieux. — Przeciwnie, powiedziałem...
— Wyprowadzić więźnia — rzekł komisarz do dwóch strażników.
— Gdzie mamy go umieścić? — zapytał pisarz.
— W lochu.
— W którym?
— Mój Boże, w pierwszym lepszym, jeśli tylko zamyka się dobrze — odparł komisarz z obojętnością, która przejęła zgrozą biednego Bonacieux.
— Biada mi, biada! — mówił do siebie — nieszczęście spadło na moją głowę, moja żona popełniła jakąś straszną zbrodnię; myślą, że jestem jej wspólnikiem, i zostanę ukarany z nią razem; będzie mówić, wyzna, że wszystko mi powiedziała, kobieta jest istotą tak słabą! Pierwszy lepszy loch, otóż to właśnie! Wkrótce minie noc; jutro czeka mnie koło lub szubienica! O, mój Boże, mój Boże, miej litość nade mną!
Dwaj strażnicy, nie słuchając lamentów pana Bonacieux (do lamentów byli zresztą przyzwyczajeni), wzięli więźnia pod ramiona i wyprowadzili go, podczas gdy komisarz pisał w pośpiechu list, na który czekał pisarz sądowy.
Bonacieux nie zmrużył oka, nie dlatego nawet, że w lochu było mu nazbyt niewygodnie, ale dlatego, że trapił go wielki niepokój. Przez całą noc siedział na ławeczce wzdrygając się przy najmniejszym szmerze, a kiedy pierwsze światło brzasku przedostało się do lochu, wydało mu się, że słońce wschodzi w żałobnych barwach.
Nagle usłyszał zgrzyt zamków i podskoczył z przestrachem. Sądził, że przyszli już po niego, by go zaprowadzić na szafot; toteż gdy zamiast kata ujrzał w drzwiach wczorajszych znajomych, komisarza i pisarza, gotów był rzucić się im na szyję.
— Pańska sprawa znacznie się skomplikowała od wczoraj, mój zacny panie — powiedział do niego komisarz — i radzę powiedzieć całą prawdę; jedynie skrucha może złagodzić gniew kardynała.
— Ależ jestem gotów wszystko powiedzieć! — zawołał Bonacieux — a przynajmniej to, co wiem. Proszę, niech mnie pan pyta.
— Przede wszystkim, gdzie jest pańska żona?
— Przecież powiedziałem panu, że ją porwano.
— Tak, ale dzięki twej pomocy uciekła wczoraj o piątej po południu.
— Moja żona uciekła! — zawołał Bonacieux. — O, nieszczęsna! To nie moja wina, jeśli uciekła, przysięgam panu.
— A cóżeś pan robił u pana d’Artagnana, twego sąsiada, z którym miałeś długą rozmowę tego samego dnia?
— Tak, panie komisarzu, tak, to prawda, przyznaję, że popełniłem błąd. Byłem u pana d’Artagnana.
— Jaki był cel tej wizyty?
— Prosiłem go, by pomógł mi odnaleźć żonę. Myślałem, że mam do tego prawo; zdaje się, że się omyliłem, i proszę pana o wybaczenie.
— I co powiedział pan d’Artagnan?
— Przyrzekł mi pomoc; ale wkrótce spostrzegłem, że mnie zdradził.
— Usiłujesz wprowadzić w błąd sprawiedliwość! Pan d’Artagnan zawarł pakt z panem, zmusił do ucieczki naszych ludzi, którzy aresztowali pańską żonę, i uniemożliwił wszelkie poszukiwania.
— Pan d’Artagnan porwał moją żonę! Co też pan powiada?
— Na szczęście pan d’Artagnan jest w naszych rękach i zaraz go tu przyprowadzimy.
— Na Boga, nic więcej nie pragnę! — zawołał Bonacieux. — Miło mi będzie ujrzeć znajomego.
— Proszę wprowadzić pana d’Artagnana — rzekł komisarz do strażników.
Strażnicy wprowadzili Atosa.
— Ależ to nie jest pan d’Artagnan! — zawołał Bonacieux.
— Jak to, to nie jest pan d’Artagnan? — ryknął komisarz.
— Nie, ani trochę — odparł Bonacieux.
— Jak się nazywa ten pan? — zapytał komisarz.
— Nie mogę panu tego powiedzieć, nie znam go.
— Nie znasz go?
— Nie.
— Nie widziałeś go nigdy?
— Owszem; ale nie wiem, jak się nazywa.
— Pańskie nazwisko? — zapytał komisarz.
— Atos — odparł muszkieter.
— Ależ to nie jest nazwisko człowieka, to nazwa góry! — zawołał nieszczęsny komisarz, który zaczynał tracić głowę.
— To moje nazwisko — rzekł spokojnie Atos.
— Powiedziałeś pan jednak, że nazywasz się d’Artagnan.
— Ja?
— Tak, pan.
— Zapytano mnie: “Pan jest d’Artagnan?” Odparłem: “Tak sądzicie?” Strażnicy krzyknęli, że są tego pewni. Nie chciałem im przeczyć. Zresztą mogłem się mylić.
— Panie, pan obraża powagę sprawiedliwości.
— Bynajmniej — rzekł spokojnie Atos.
— Jesteś d’Artagnan.
— Widzi pan, że znowu mi pan to mówi.
— Ależ powiadam panu, panie komisarzu — zawołał z kolei pan Bonacieux — sprawa jest jasna jak słońce. Pan d’Artagnan mieszka u mnie i chociaż nie płaci mi komornego lub właśnie z tego powodu, muszę go znać. Pan d’Artagnan to młodzieniec dziewiętnasto- lub dwudziestoletni, a ten pan ma trzydzieści lat z okładem. Pan d’Artagnan jest w gwardii pana des Essarts, a ten pan w kompanii muszkieterów pana de Tréville; spójrz pan na jego mundur, panie komisarzu.
— To prawda — mruknął komisarz — do licha, to prawda.
W tej samej chwili drzwi otworzyły się gwałtownie; wszedł posłaniec w towarzystwie odźwiernego z Bastylii i wręczył list komisarzowi.
— O, nieszczęsna! — zawołał komisarz.
— Jak, co pan powiada? O kim pan mówi? Mam nadzieję, że nie o mojej żonie.
— Właśnie o niej. Pańska sprawa pięknie wygląda, słowo daję.
— Ach! — zawołał zrozpaczony kramarz — zechciej mi łaskawie powiedzieć; panie komisarzu, jakim cudem moja sprawa może zależeć od tego, co czyni moja żona, gdy ja jestem w więzieniu!
— A tak, ponieważ działa wedle wspólnie przez was ułożonego planu, planu zaiste piekielnego!
— Przysięgam, panie komisarzu, że jesteś w największym błędzie, że nie wiem nic o tym, co miała robić moja żona, że nie mam nic wspólnego z tym, co zrobiła, i jeśli zrobiła głupstwo, wypieram się jej, zarzekam, przeklinam.
— Panie komisarzu — rzekł Atos — jeśli nie jestem potrzebny, wypraw mnie pan stąd, ten twój pan Bonacieux jest nader nudny.
— Odprowadzić więźniów do lochów — rozkazał komisarz, wskazując jednym ruchem ręki Atosa i Bonacieux — i niech mi ich pilnują jak oka w głowie.
— Jednakże — rzekł Atos ze swym zwykłym spokojem — jeśli potrzebny jest panu pan d’Artagnan, nie bardzo widzę, jak mógłbym go zastąpić.
— Proszę zrobić to, co kazałem — krzyknął komisarz — i zachować najściślejszą tajemnicę! Rozumiesz pan?!
Atos udał się ze strażą, wzruszając ramionami, pan Bonacieux wydając jęki, które mogłyby zmiękczyć serce tygrysa.
Pana Bonacieux zaprowadzono do tego samego lochu, gdzie spędził noc, i zostawiono go tam przez cały dzień. Dzień ten spędził na lamentach zaiste godnych kramarza; nie był bowiem człowiekiem rycerskiego ducha, jak sam nam to powiedział. Wieczorem, około godziny dziewiątej, kiedy miał się właśnie położyć do łóżka, rozległy się kroki na korytarzu. Kroki zbliżyły się do jego lochu, drzwi się otwarły i ukazali się dwaj strażnicy.
— Proszę za mną — rzekł oficer postępujący za strażą.
— Za panem! — zawołał Bonacieux. — Za panem o tej godzinie! Dokąd to, mój Boże?
— Tam, gdzie mamy rozkaz pana zaprowadzić.
— Ale to nie jest odpowiedź!
— Innej nie możemy panu udzielić.
— Ach, mój Boże, mój Boże — szepnął biedny kramarz — tym razem jestem zgubiony!
I ruszył machinalnie za strażnikiem, nie stawiając najmniejszego oporu.
Szedł tym samym korytarzem, co wówczas kiedy go tu prowadzono, minął pierwsze podwórze, potem główną część budowli i wreszcie przy bramie wjazdowej ujrzał pojazd otoczony czterema strażnikami na koniach. Kazano mu wejść do pojazdu, oficer siadł obok niego, drzwiczki zamknięto na klucz i obaj znaleźli się w ruchomym więzieniu.
Pojazd ruszył powoli niczym karawan. Poprzez kratę zamkniętą na kłódkę więzień widział jedynie domy i bruk, ale jako paryżanin z krwi i kości rozpoznawał każdą ulicę po słupach, szyldach, latarniach. Kiedy wjeżdżali do Saint-Paul, gdzie dokonywano wyroków na skazańcach z Bastylii, o mało nie zemdlał i przeżegnał się dwukrotnie. Sądził, że pojazd tu się zatrzyma; ale jechali dalej.
Jeszcze większy strach go ogarnął, kiedy przejeżdżali obok cmentarza Saint-Jean, gdzie grzebano więźniów stanu. Pocieszał się tylko tym, że zazwyczaj wpierw ucinano im głowy, a później grzebano, a jego głowa wciąż jeszcze siedziała na karku. Ale gdy ruszyli w stronę placu Grève[*], gdy ujrzał strome dachy ratusza i pojazd wjechał pod arkady, był pewien, że to już koniec, chciał się więc wyspowiadać przed oficerem; kiedy ten mu odmówił, zaczął jęczeć tak żałośnie, że oficer oświadczył, iż zaknebluje mu usta, jeśli nie zamilknie.
Ta groźba pocieszyła nieco imć pana Bonacieux: gdyby chciano go stracić na placu Grève, kneblowanie ust byłoby zbyteczne, skoro znajdowali się już na miejscu egzekucji. Jakoż pojazd nie zatrzymując się minął straszny plac. Teraz pozostawał tylko Croix-du-Trahoir[*]: tam właśnie skierował się pojazd.
Tym razem nie było już wątpliwości, tu bowiem tracono przestępców mniej znacznych. Bonacieux pochlebiał sobie uważając się za godnego Saint-Paul czy placu Grève: w Croix-du-Trahoir miała się zakończyć jego podróż i dopełnić przeznaczenie! Nie mógł jeszcze widzieć tego nieszczęsnego krzyża, ale zdawało mu się, że okropne miejsce przysuwa się samo w jego stronę. Kiedy dzieliło go odeń zaledwie dwadzieścia kroków, usłyszał zgiełk i pojazd stanął. Było to więcej, niż mógł wytrzymać biedny Bonacieux, zdruzgotany następującymi po sobie wstrząsami. Wydał słaby jęk podobny do ostatniego westchnienia umierającego i zemdlał.
Zgromadzony tłum nie czekał na egzekucję; przyglądał się powieszonemu.
Pojazd przystanął na chwilę, wjechał w tłum, przeciął ulicę Saint-Honoré, skręcił w ulicę Bons-Enfants[*] i zatrzymał się przed niską bramą.
Brama otworzyła się i dwaj strażnicy zajęli się panem Bonacieux, którego podtrzymywał oficer; pchnięto go w aleję, potem na schody, aż wreszcie znalazł się w przedpokoju.
Wszystkie te ruchy wykonał machinalnie.
Szedł tak, jak idzie się we śnie; przedmioty widział poprzez mgłę; dźwięki docierały do jego uszu, ale ich nie rozróżniał; można go było zabić w tej chwili, nie potrafiłby obronić się nawet gestem, nie błagałby o litość.
Siedział więc bez ruchu na ławce, gdzie pozostawili go strażnicy, ze zwieszonymi rękami, wsparty plecami o ścianę.
Ponieważ jednak rozglądając się wokół nie ujrzał żadnego groźnego przedmiotu i nic nie wskazywało na to, że zagraża mu rzeczywiste niebezpieczeństwo; ponieważ ławka była miękko wysłana, ściana obita pięknym kurdybanem, a wielkie zasłony z czerwonego adamaszku, podpięte złotymi sznurami, zdobiły okno, zrozumiał powoli, że przeląkł się nad miarę, i zaczął poruszać głową z prawa na lewo i z dołu do góry.
Kiedy nikt nie sprzeciwił się tym ruchom, nabrał nieco odwagi i ośmielił się poruszyć jedną nogą, potem drugą, wreszcie, pomagając sobie obiema rękami, podniósł się z ławki i stanął na nogach.
Ledwie to uczynił, gdy oficer o chwackiej minie odsunął portierę. Rozmawiał jeszcze przez chwilę z osobą znajdującą się w sąsiednim pokoju, po czym zwrócił się do więźnia:
— Pan się nazywa Bonacieux? — zapytał.
— Tak, panie oficerze — wybełkotał kramarz na wpół żywy — to ja, do usług.
— Proszę wejść — rzekł oficer.
Usunął się z drogi, by kramarz mógł przejść. Bonacieux usłuchał w milczeniu — szedł do pokoju, gdzie na niego czekano.
Był to wielki gabinet o ścianach przybranych najrozmaitszymi rodzajami broni, zaciszny i zamknięty; na kominku płonął ogień, choć był to zaledwie koniec września. Pośrodku pokoju stał kwadratowy stół pokryty książkami i papierami, na których leżał ogromny plan La Rochelle. Przy kominku stał mężczyzna średniego wzrostu z miną wyniosłą i dumną, o przenikliwych oczach, szerokim czole i ozdobionej wąsem pociągłej twarzy, wydłużonej jeszcze spiczastą bródką. Choć ten mężczyzna liczył sobie zaledwie trzydzieści sześć lub trzydzieści siedem lat, jego włosy, wąs i bródka przyprószone były siwizną. Nie nosił szpady, ale miał postawę żołnierza, a jego lekko zakurzone buty ze skóry bawolej wskazywały na to, że w ciągu dnia dosiadał konia.
Był to Armand-Jean Duplessis, kardynał de Richelieu, nie taki jednak, jakim go nam przedstawiają; nie był ani zgięty wpół jak starzec, ani cierpiący jak męczennik, ciało jego nie było bezsilne ani głos zgaszony; nie siedział też zagrzebany w wielkim fotelu niczym w grobie. Kardynał Richelieu podówczas jeszcze nie utrzymywał się przy życiu jedynie siłą swego geniuszu, a całego wysiłku myśli nie obracał na walkę z Europą. W owej epoce był to mężczyzna zręczny i dwornych obyczajów, już niezbyt mocny fizycznie, ale podtrzymywany tą siłą ducha, która uczyniła zeń jednego z najbardziej niezwykłych ludzi w historii; popart księcia de Nevers w jego walkach o księstwo mantuańskie, zajął Nîmes[*], Castres[*] i Uzès[*] i gotował się właśnie do wypędzenia Anglików z wyspy Re i oblężenia La Rochelle.
Na pierwszy rzut oka nic nie wskazywało na to, że jest to kardynał, i ci, co nie widzieli go nigdy, nie mogli odgadnąć, przed kim się znajdują.
Biedny Bonacieux stał przy drzwiach, podczas gdy oczy osobistości, którą opisywaliśmy, wpatrywały się w niego uważnie, jak gdyby chciały odgadnąć wszystko, nawet przeszłość kramarza.
— Więc to jest imć Bonacieux? — zapytał po chwili milczenia.
— Tak, Wasza Dostojność — odparł oficer.
— Dobrze, podaj mi papiery i zostaw nas.
Oficer wziął ze stołu potrzebne papiery, podał je i skłoniwszy się aż do ziemi, wyszedł.
Bonacieux rozpoznał protokoły swoich przesłuchań z Bastylii. Od czasu do czasu mężczyzna przy kominku podnosił oczy znad papierów i wbijał je niczym dwa sztylety w serce biednego kramarza.
Po dziesięciu minutach lektury i dziesięciu sekundach obserwacji kardynał wiedział już, co sądzić o sprawie.
— Ten człowiek nie spiskował nigdy — mruknął. — Przekonajmy się jednak.
— Jest pan oskarżony o zdradę stanu — rzekł powoli kardynał.
— Powiedziano mi już o tym, Wasza Dostojność — zawołał Bonacieux, nadając swemu rozmówcy tytuł zasłyszany u oficera — ale przysięgam, że nie wiem zgoła o niczym.
Kardynał powstrzymał uśmiech.
— Spiskowałeś ze swoją żoną, z panią de Chevreuse i księciem Buckingham.
— W samej rzeczy, Wasza Dostojność, słyszałem wszystkie te nazwiska.
— Przy jakiej sposobności?
— Moja żona mówiła, że kardynał Richelieu ściągnął księcia Buckinghama do Paryża, by go zgubić, a wraz z nim zgubić królową.
— Tak mówiła! — zawołał kardynał gwałtownie.
— Tak, Wasza Dostojność, ale powiedziałem jej, że źle czyni mówiąc w ten sposób i że Jego Eminencja nie mógłby...
— Zamilknij pan, jesteś głupcem — rzekł kardynał.
— To samo odpowiedziała mi żona, Wasza Dostojność.
— Czy wiesz, kto porwał twoją żonę?
— Nie, Wasza Dostojność.
— Jednakże podejrzewasz kogoś?
— Tak, Wasza Dostojność, ale te podejrzenia wydały się niewłaściwe panu komisarzowi i już się ich pozbyłem.
— Czy wiesz, że twoja żona uciekła?
— Nie, Wasza Dostojność, dowiedziałem się o tym dopiero w więzieniu, dzięki uprzejmości pana komisarza, bardzo godnego człowieka.
Kardynał po raz wtóry powściągnął uśmiech.
— Nie wiesz zatem, co stało się z twoją żoną po jej ucieczce?
— Nic zgoła, Wasza Dostojność, ale powinna była wrócić do Luwru.
— O pierwszej nad ranem jeszcze jej tam nie było.
— Ach, mój Boże, co się z nią mogło stać?
— Dowiemy się o tym, możesz być spokojny, nic nie ukryje się przed kardynałem: kardynał wie wszystko.
— A czy Wasza Dostojność przypuszcza, że kardynał raczy mi powiedzieć, co się stało z moją żoną?
— Być może; ale naprzód musisz powiedzieć wszystko, co wiesz o stosunkach twej żony z panią de Chevreuse.
— Wasza Dostojność, nic nie wiem; nigdy jej nie widziałem.
— Kiedy udawałeś się po żonę do Luwru, czy wracaliście od razu do domu?
— Prawie nigdy; zazwyczaj szła jeszcze do handlarzy płótnem, a ja jej towarzyszyłem.
— Ilu było tych handlarzy?
— Dwóch, Wasza Dostojność.
— Gdzie mieszkają?
— Jeden przy ulicy Vaugirard, drugi przy ulicy La Harpe.
— Czy wchodziłeś z nią razem?
— Nigdy, Wasza Dostojność, czekałem przy bramie.
— Pod jakim pozorem wchodziła tam sama?
— Nic mi nie mówiła; kazała mi czekać i ja czekałem.
— Jesteś wyrozumiałym mężem, mój drogi panie Bonacieux! — rzekł kardynał.
“Nazywa mnie drogim panem — rzekł do siebie kramarz. — Do licha, sprawy przybierają dobry obrót”.
— Czy rozpoznałbyś te bramy?
— Tak.
— Czy znasz ich numery?
— Tak.
— Jakież to numery?
— Numer 25 przy ulicy Vaugirard i numer 75 przy ulicy La Harpe.
— Dobrze — rzekł kardynał.
Mówiąc te słowa wziął do ręki srebrny dzwonek i zadzwonił; wszedł oficer.
— Idź — powiedział półgłosem — i znajdź mi Rocheforta; niech zjawi się tu natychmiast.
— Hrabia czeka właśnie i prosi, by Wasza Eminencja przyjął go zaraz.
— Niech więc wejdzie — rzekł żywo Richelieu.
Oficer wybiegł z pokoju z największym pośpiechem: rozkazy kardynała wypełniano błyskawicznie.
— Wasza Eminencja! — powtórzył szeptem Bonacieux tocząc dokoła błędnym wzrokiem.
Nie minęło pięć sekund od wyjścia oficera, kiedy drzwi się otworzyły i do gabinetu weszła nowa osoba.
— To on! — zawołał Bonacieux.
— Kto taki? — zapytał kardynał.
— Ten, co mi porwał żonę.
Kardynał zadzwonił po raz wtóry. Zjawił się oficer.
— Oddaj tego człowieka w ręce strażników. Niech czeka, aż go wezwę do siebie.
— Nie, Wasza Dostojność, nie, to nie on! — zawołał Bonacieux — omyliłem się; to kto inny i wcale go nie przypomina. Ten pan jest zacnym człowiekiem!
— Zabierz mi tego głupca! — rzekł kardynał.
Oficer wziął pana Bonacieux za ramiona i wyprowadził do przedpokoju, gdzie czekali na niego strażnicy.
Nowo przybyły niecierpliwie wodził oczami za kramarzem, póki go nie wyprowadzono. Ledwie drzwi się zamknęły, powiedział zbliżając się do kardynała:
— Widzieli się.
— Kto? — zapytał Jego Eminencja.
— Ona i on.
— Królowa i książę! — zawołał Richelieu. — Gdzie?
— W Luwrze.
— Jesteś pan tego pewien?
— Tak jest.
— Kto ci to powiedział?
— Pani de Lannoy[*], która, jak o tym wie Jego Eminencja, jest mu oddana całą duszą.
— Dlaczego nie powiedziała o tym wcześniej?
— Czy to przez przypadek, czy z braku zaufania królowa kazała pani de Surgis[*] spać w swoim pokoju i przez cały dzień nie rozstawały się obie.
— Jesteśmy więc pobici. Spróbujmy wziąć odwet.
— Dopomogę ze wszystkich sił, Jego Eminencja może być tego pewien.
— Jak się odbyło spotkanie?
— W pół godziny po północy królowa była ze swymi damami...
— Gdzie?
— W sypialni...
— Tak.
— Gdy wręczono jej chusteczkę przyniesioną przez bieliźniarkę...
— Co dalej?
— Królowa okazała wielkie wzruszenie i choć miała róż na twarzy, bardzo przybladła.
— Dalej! Dalej!
— Wstała jednak i rzekła niepewnym głosem: “Moje panie, poczekajcie tu, za dziesięć minut wrócę”. Otworzyła drzwi do alkowy, po czym wyszła.
— Dlaczego pani de Lannoy nie uprzedziła cię natychmiast?
— Nie wiedziała jeszcze nic pewnego; zresztą królowa powiedziała: “Moje panie, zaczekajcie na mnie”; a ona nie śmiała nie usłuchać królowej.
— Jak długo królowa była nieobecna?
— Trzy kwadranse.
— Żadna z dam jej nie towarzyszyła?
— Tylko doña Estefana.
— Czy wróciła potem?
— Tak, ale po to, by wziąć małą szkatułkę z różanego drzewa ze swymi inicjałami.
— Czy przyniosła szkatułkę z powrotem?
— Nie.
— Czy pani de Lannoy wie, co się znajdowało w tej szkatułce?
— Tak, spinki diamentowe, które Jego Królewska Mość ofiarował królowej.
— Wróciła więc bez szkatułki?
— Tak.
— Pani de Lannoy sądzi, że królowa dała spinki księciu Buckinghamowi?
— Jest tego pewna.
— Jak to?
— W ciągu dnia pani de Lannoy (jest przecież damą z fraucymeru królowej) szukała tej szkatułki, zaniepokoiła się jej brakiem i wreszcie zapytała o nią królową.
— I co na to królowa?
— Królowa zaczerwieniła się mocno i odpowiedziała, że poprzedniego dnia złamała jedną ze spinek i posłała ją złotnikowi do naprawy.
— Trzeba pójść do niego i przekonać się, czy to prawda.
— Byłem już.
— I co złotnik?
— Złotnik nic o tym nie wie.
— Dobrze, doskonale! Rochefort, nie wszystko jeszcze stracone i być może... być może, sprawy ułożą się jak najlepiej.
— W samej rzeczy, nie wątpię, że geniusz Jego Eminencji...
— ...naprawi głupstwa, których narobił sługa.
— Właśnie to chciałem powiedzieć.
— A czy wiesz, gdzie ukrywają się księżna de Chevreuse i książę Buckingham?
— Nie. Wasza Dostojność, moi ludzie nie potrafili mi powiedzieć nic pewnego.
— Ale ja wiem.
— Wasza Eminencja wie?
— Tak, a przynajmniej przypuszczam, że jedno z nich ukrywało się przy ulicy Vaugirard 25, a drugie przy ulicy La Harpe 75.
— Czy Wasza Eminencja życzy sobie, bym ich aresztował?
— Za późno już, wyjadą.
— Wszystko jedno, można się upewnić.
— Weź dziesięciu ludzi z mojej gwardii i przeszukaj oba domy.
— Idę, Wasza Wysokość.
I Rochefort wyszedł z pokoju.
Gdy kardynał został sam, zastanowił się przez chwilę i zadzwonił po raz trzeci. Zjawił się ten sam oficer.
— Wprowadzić więźnia — rozkazał.
Imć Bonacieux znowu wszedł do pokoju; na znak kardynała oficer wyszedł.
— Oszukałeś mnie — rzekł surowo kardynał.
— Ja?! — zawołał Bonacieux. — Ja miałbym oszukać Waszą Eminencję!
— Twoja żona, idąc na ulicę Vaugirard i na ulicę La Harpe, nie udawała się do handlarzy płótnem.
— A do kogóż, mocny Boże?
— Do księżny de Chevreuse i do księcia Buckinghama.
— Tak — powiedział Bonacieux, przywołując wspomnienia — tak, Wasza Eminencja ma słuszność. Mówiłem wielokroć mojej żonie, że dosyć to osobliwe, iż kupcy mieszkają w domach nie mających szyldów, i za każdym razem żona wybuchała śmiechem. Ach, Wasza Dostojność — ciągnął Bonacieux rzucając się do stóp kardynała — zaiste jesteś kardynałem, wielkim kardynałem, którego cały świat podziwia.
Choć zwycięstwo odniesione nad istotą tak pospolitą nie było wielkim powodem do triumfu, kardynał cieszył się nim przez chwilę, za czym, jak gdyby nowa myśl przyszła mu do głowy, uśmiechnął się i rzekł wyciągając rękę do kramarza:
— Wstań, mój przyjacielu, jesteś zacnym człowiekiem.
— Kardynał dotknął mojej ręki! Dotknąłem ręki wielkiego człowieka! — zawołał Bonacieux. — Wielki człowiek nazwał mnie swym przyjacielem!
— Tak, przyjacielu, tak! — rzekł kardynał ojcowskim tonem, jaki przybierał niekiedy, zwodząc w ten sposób ludzi, którzy go nie znali — ponieważ jednak podejrzewano cię niesłusznie, należy ci się jakieś wynagrodzenie: proszę, weź tę sakiewkę ze stu pistolami i wybacz mi.
— Ja mam wybaczyć Waszej Dostojności! — wykrzyknął Bonacieux wahając się, czy wziąć sakiewkę, i obawiając się zapewne, że ten rzekomy dar jest tylko żartem. — Ależ Jego Eminencja ma prawo mnie uwięzić, torturować, powiesić: tyś jest panem i nie pisnąłbym słowa. Przebaczyć Waszej Dostojności! Mój Boże, to chyba żarty?
— Mój drogi panie Bonacieux, jesteś wielkoduszny, widzę to i dziękuję ci. Toteż weźmiesz tę sakiewkę i odejdziesz bez złej myśli?
— Odejdę zachwycony, Wasza Dostojność.
— Żegnaj więc lub raczej do widzenia, mam bowiem nadzieję, że zobaczymy się jeszcze.
— Kiedy tylko Wasza Eminencja zechce, jestem zawsze na jego rozkazy.
— Często, często, bądź tego pewien, z wielką bowiem przyjemnością rozmawiam z tobą.
— Och, Wasza Eminencjo!
— Do widzenia, panie Bonacieux, do widzenia.
I kardynał skinął ręką, na co Bonacieux odpowiedział ukłonem do ziemi; potem wyszedł tyłem i kiedy już był w przedpokoju, kardynał usłyszał, jak woła w uniesieniu na całe gardło: “Niech żyje Jego Dostojność! Niech żyje Jego Eminencja! Niech żyje wielki kardynał!” Kardynał słuchał z uśmiechem tego wybuchu entuzjastycznych uczuć pana Bonacieux; potem, kiedy okrzyki oddaliły się, powiedział:
— Wybornie, oto człowiek, który da się dla mnie zabić.
Następnie z największym skupieniem zabrał się do studiowania mapy La Rochelle, leżącej na stole, i nakreślił ołówkiem linię owej sławnej tamy, która w półtora roku później miała odciąć port od oblężonego miasta.
Kiedy kardynał był pogrążony w rozważaniach strategicznych, drzwi się otworzyły i wszedł Rochefort.
— I cóż? — rzekł żywo kardynał z szybkością, która dowodziła, jak wielką wagę przywiązywał do zadania powierzonego hrabiemu.
— Młoda kobieta w wieku lat dwudziestu siedmiu lub dwudziestu ośmiu i mężczyzna pomiędzy trzydziestym piątym a czterdziestym rokiem życia mieszkali w domach wskazanych przez Waszą Eminencję, kobieta cztery dni, mężczyzna pięć; ale ona wyjechała tej nocy, a on dziś rano.
— To oni! — zawołał kardynał patrząc na zegar. — Teraz jest już za późno, by puścić się za nimi w pogoń; księżna jest w Tours, a książę w Boulogne[*]. Trzeba ich szukać w Londynie.
— Jakie są rozkazy Waszej Eminencji?
— Ani słowa o tym, co się stało: niech królowa czuje się całkowicie bezpieczna; niechaj nie wie, że znamy jej tajemnicę; niech myśli, że chcemy wykryć zgoła inny spisek. Przyślij do mnie kanclerza Séguiera[*].
— A co Wasza Eminencja zrobił z tym człowiekiem?
— Z jakim człowiekiem? — zapytał kardynał.
— Z tym Bonacieux.
— Zrobiłem wszystko, co można było zrobić: uczyniłem zeń szpiega własnej żony.
Hrabia de Rochefort skłonił się z miną człowieka, który jest świadom wielkiej przewagi swego pana, i wyszedł.
Gdy kardynał pozostał sam, usiadł znowu, napisał list, który zapieczętował sygnetem, po czym zadzwonił. Oficer wszedł po raz czwarty.
— Zawołaj Vitraya[*] — rzekł — i powiedz mu, by był gotów do podróży.
W chwilę potem ten, kogo wezwano, stał przed kardynałem w podróżnych butach z ostrogami.
— Vitray — powiedział kardynał — pojedziesz natychmiast do Londynu. Nie zatrzymasz się ani na chwilę w drodze. Ten list oddasz Milady. Oto kwit na dwieście pistoli, udaj się do mego skarbnika i każ sobie wypłacić tę sumę. Tyle samo dostaniesz za powrotem, jeśli znajdziesz się tu za sześć dni i dobrze wypełnisz moje polecenie.
Wysłaniec ukłonił się, bez słowa wziął list oraz kwit na dwieście pistoli i wyszedł.
A oto co zawierał list:
Milady.
Proszę pójść na najbliższy bal, na którym będzie książę Buckingham. Przy kaftanie będzie miał dwanaście diamentowych spinek; niech pani podejdzie do niego i odetnie dwie. Gdy tylko zdobędziesz pani te spinki, daj mi znać.
Gdy następnego dnia po opisanych wypadkach Atos się nie zjawił, d’Artagnan i Portos zawiadomili o tym pana de Tréville.
Aramis poprosił o urlop pięciodniowy i jak powiadano, wyjechał do Rouen[*] w sprawach rodzinnych.
Pan de Tréville był ojcem dla żołnierzy. Kto nosił opończę muszkietera, choćby był najskromniejszy i zupełnie nieznany, mógł liczyć na kapitana jak na rodzonego brata.
Kapitan udał się więc natychmiast do namiestnika sądowego. Wezwano komendanta Croix-Rouge i w końcu udało się stwierdzić, że Atos znajduje się teraz w Fort-l’Évêque.
Atosowi wypadło doświadczyć tych samych przykrości co imć panu Bonacieux.
Byliśmy świadkami konfrontacji obu więźniów. Atos, który dotąd nic nie powiedział pragnąc, by d’Artagnan miał dość czasu, oświadczył teraz, że nazywa się Atos, a nie d’Artagnan.
Dodał, że nie zna ani pana, ani pani Bonacieux; że nigdy nie rozmawiał z nimi; że zjawił się około dziesiątej wieczór, by złożyć wizytę panu d’Artagnanowi, swemu przyjacielowi, ale przedtem był u pana de Tréville na obiedzie. Dwudziestu świadków — dodał — może dowieść prawdziwości jego słów, tu wymienił kilku szlachty o znanych nazwiskach, między innymi księcia de La Trémouille.
Drugi komisarz był równie zaskoczony jak pierwszy prostym i zwięzłym oświadczeniem muszkietera, a chętnie dałby mu się we znaki, jako że gryzipiórki wielce lubią okazywać przewagę żołnierskiemu stanowi; ale nazwiska pana de Tréville oraz księcia de La Trémouille zasługiwały na zastanowienie.
Atos został więc odesłany do kardynała, ale niestety, kardynał był właśnie w Luwrze u króla.
Działo się to dokładnie w tym samym czasie, kiedy pan de Tréville, nie znalazłszy Atosa, opuścił namiestnika i zarządcę Fort-l’Évêque i udał się do Jego Królewskiej Mości. Jako kapitan muszkieterów pan de Tréville mógł o każdej porze wejść do króla.
Wiadomo, jak wielkie uprzedzenie żywił król do królowej, a uczucia te zręcznie podsycał kardynał, który w dziedzinie intryg znacznie bardziej obawiał się kobiet niż mężczyzn. Jedną z głównych przyczyn tej niechęci była przyjaźń Anny Austriaczki dla pani de Chevreuse. Te dwie kobiety niepokoiły króla bardziej niż wojna z Hiszpanią, zatargi z Anglią i kłopoty finansowe. Wedle jego mniemania pani de Chevreuse pomagała królowej nie tylko w intrygach politycznych, ale i w intrygach miłosnych, co przyprawiało go o jeszcze większy niepokój.
Na pierwsze słowa kardynała, że pani de Chevreuse, wygnana do Tours, przybyła do Paryża i pozostała tu przez pięć dni, zmyliwszy tropy policji, król wpadł w straszliwy gniew. Kapryśny i niestały monarcha pragnął być nazywany Ludwikiem Sprawiedliwym i Ludwikiem Cnotliwym. Potomni z trudem zrozumieją charakter tego człowieka, historia bowiem bada jedynie fakty z jego życia, nie starając się ich wyjaśnić.
Ale kiedy kardynał dodał, że pani de Chevreuse nie tylko przybyła do Paryża, ale porozumiała się z królową za pomocą owych tajemniczych biletów, które nazywano podówczas kabałą; kiedy zapewnił króla, że to on właśnie, kardynał, mając w ręku nici tej ciemnej intrygi, pochwyciłby na gorącym uczynku wysłanniczkę królowej oraz wygnaną księżnę i zdobyłby wszystkie dowody winy, lecz pewien muszkieter ośmielił się przeszkodzić w wymierzeniu sprawiedliwości nacierając ze szpadą w ręce na godnych urzędników badających bezstronnie całą sprawę, by przedstawić ją królowi — Ludwik XIII stracił panowanie nad sobą i zrobił krok w kierunku apartamentów królowej, blady i niemy z oburzenia. W takim stanie ów monarcha mógł dopuścić się najzimniejszego okrucieństwa.
Ale mówiąc to wszystko kardynał nie wspomniał ani słowem o księciu Buckingham.
W tej chwili wszedł pan de Tréville, chłodny, uprzejmy, w nienagannym stroju.
Choć obecność kardynała i gniew na twarzy króla pozwoliły mu w mgnieniu oka zorientować się w sytuacji, czuł się mocny jak Samson wobec Filistynów.
Ludwik XIII kładł właśnie rękę na klamce drzwi, ale na odgłos kroków pana de Tréville odwrócił się.
— Przybywasz pan w samą porę — rzekł król; kiedy namiętności go ponosiły, nie potrafił nic ukryć — pięknych rzeczy dowiedziałem się o twych muszkieterach.
— Ja zaś — odparł zimno pan de Tréville — mam piękne rzeczy do powiedzenia Waszej Królewskiej Mości o jego sędziach.
— Cóż takiego? — zapytał wyniośle król.
— Mam zaszczyt oznajmić Waszej Królewskiej Mości — ciągnął pan de Tréville tym samym tonem — że pewni prokuratorzy, komisarze i urzędnicy policji, ludzie nader godni, ale jak się zdaje, bardzo żołnierzom niechętni, pozwolili sobie aresztować w mieszkaniu, prowadzić przez całe miasto i wtrącić do Fort-l’Évêque — a wszystko na podstawie rozkazu, którego nie chciano mi pokazać — jednego z mych muszkieterów, albo raczej jednego z twych muszkieterów, Najjaśniejszy Panie, człowieka o nienagannym zachowaniu, wybornej reputacji, którego Wasza Królewska Mość zna z najlepszej strony; mówię o panu Atosie.
— Atos — rzekł król machinalnie — w istocie, znam to nazwisko.
— Tak, Wasza Królewska Mość przypomina sobie, pan Atos to ten muszkieter, który w owym przykrym pojedynku miał nieszczęście ciężko zranić pana de Cahusac. Wasza Eminencjo — zwrócił się pan de Tréville do kardynała — mam nadzieję, że pan de Cahusac czuje się zupełnie dobrze?
— Dziękuję — rzekł kardynał zagryzając wargi ze złości.
— Pan Atos udał się więc do przyjaciela, którego nie zastał w domu — mówił dalej pan de Tréville — młodego Bearneńczyka, gwardzisty z kompanii królewskiej pana des Essarts, ale ledwie znalazł się w jego domu i wziął do ręki książkę, kiedy chmara pachołków i żołnierzy otoczyła dom, wyłamała kilkoro drzwi...
Kardynał dał królowi znak głową, co miało znaczyć: “To właśnie ta sprawa, o której mówiłem”.
— Wiemy o tym — odparł król — gdyż wszystko to uczyniono nam służąc.
— A zatem to dla Waszej Królewskiej Mości porwano mego niewinnego muszkietera, umieszczono niczym złoczyńcę między dwoma strażnikami i prowadzono pośród zuchwałej gawiedzi? Hańba ta spotkała zacnego żołnierza, który dziesięciokrotnie przelewał krew dla Waszej Królewskiej Mości i gotów jest zawsze uczynić to samo.
— Hm — rzekł król niepewnie — więc to tak wyglądało?
— Pan de Tréville nie mówi o tym — rzekł kardynał z największym spokojem — że ten niewinny muszkieter, ten zacny żołnierz godzinę wcześniej natarł z bronią w ręku na czterech komisarzy wysłanych przeze mnie, by rozpatrzyli sprawę doniosłego znaczenia.
— Wzywam Waszą Eminencję, by tego dowiódł — zawołał pan de Tréville ostro i ze szczerością prawdziwie gaskońską — ponieważ godzinę wcześniej pan Atos który, jak mogę zapewnić Waszą Królewską Mość, wywodzi się z wielkiego rodu, był łaskaw przybyć na obiad do mego pałacu i rozmawiał w salonie z moimi gośćmi, księciem de la Trémouille i hrabią de Châlus[*].
Król spojrzał na kardynała.
— Protokół zasługuje na wiarę — powiedział kardynał, głośno odpowiadając na milczące pytanie króla — poturbowani ludzie spisali protokół, który miałem zaszczyt przedstawić Waszej Królewskiej Mości.
— Protokół sędziów miałby się równać z żołnierskim słowem honoru? — odparł dumnie de Tréville.
— No, no, Tréville, bądź cicho — rzekł król.
— Jeśli pan kardynał żywi jakieś podejrzenia wobec moich muszkieterów — powiedział de Tréville — zażądam śledztwa; sprawiedliwość Jego Eminencji zbyt dobrze jest znana.
— W domu, gdzie zarządzono rewizję — ciągnął niewzruszony kardynał — mieszka pewien Bearneńczyk, przyjaciel muszkietera.
— Wasza Eminencja ma na myśli pana d’Artagnana?
— Mam na myśli człowieka, którego otaczasz swą opieką, panie de Tréville.
— Tak, Wasza Eminencjo, to prawda.
— Czy nie podejrzewasz, że ten młodzieniec dawał złe rady...
— Panu Atosowi, który ma dwa razy tyle lat? — przerwał pandę Tréville. — Nie, Wasza Eminencjo. Zresztą pan d’Artagnan spędził wieczór u mnie.
— Ach, więc to tak? — rzekł kardynał. — Wszyscy zatem spędzili wieczór u pana?
— Jego Eminencja nie wierzy moim słowom? — zapytał Tréville z czołem purpurowym z gniewu.
— Nie, Boże uchowaj — odrzekł kardynał. — Ale o której godzinie był u pana?
— Mogę to powiedzieć Waszej Eminencji dokładnie; zauważyłem, że na zegarze jest dziewiąta trzydzieści, choć myślałem, że to już później.
— O której wyszedł z pańskiego pałacu?
— O dziesiątej trzydzieści: w godzinę po zajściu.
— Jednakże — odparł kardynał, który nie wątpił ani przez chwilę w prawdomówność Tréville’a i czuł, że zwycięstwo mu się wymyka — jednakże Atos został wzięty w domu przy ulicy des Fossoyeurs.
— Czyżby przyjacielowi nie wolno było odwiedzić przyjaciela? Czy muszkieter z mojej kompanii nie może być w braterskich stosunkach z gwardzistą z kompanii pana des Essarts?
— Nie, jeśli dom, gdzie się spotykają, jest podejrzany.
— Bo widzisz, Tréville — wtrącił król — ten dom jest podejrzany; może nie wiedziałeś o tym?
— W istocie, Najjaśniejszy Panie, nic mi o tym nie było wiadomo. W każdym razie, nawet jeśli tak jest, nie może chodzić o mieszkanie pana d’Artagnana; zapewniam cię bowiem, Najjaśniejszy Panie (jeśli mam wierzyć temu, co powiedział), że nie masz bardziej oddanego sługi, a Jego Eminencja większego admiratora.
— Czy to ten sam d’Artagnan, co zranił kiedyś Jussaca w owym nieszczęsnym spotkaniu w pobliżu klasztoru karmelitów bosych? — zapytał król spoglądając na kardynała, który poczerwieniał z przykrości.
— A następnego dnia posiekał imć pana Bernajoux. Tak, Najjaśniejszy Panie, masz wyborną pamięć.
— Co więc postanowimy? — rzekł król.
— To zależy bardziej od Waszej Królewskiej Mości niż ode mnie — powiedział kardynał. — Ja twierdzę, że jest winien.
— A ja temu przeczę — rzekł Tréville. — Ale Jego Królewska Mość ma sędziów, sędziowie rozstrzygną.
— Otóż to, odeślijmy sprawę do sędziów: ich rzeczą jest sądzić i tak też uczynią.
— Jednakże — podjął Tréville — jest to objaw bardzo smutny, że w naszych nieszczęsnych czasach życie najbardziej czyste, cnota nieposzlakowana, nie wybawią człowieka od oszczerstw i prześladowań. Toteż ręczę ci, Najjaśniejszy Panie, że żołnierze będą niezbyt radzi widząc, iż są narażeni na przykrości z powodu dochodzeń policyjnych.
Były to słowa niebaczne, ale pan de Tréville wypowiedział je świadomie. Chciał doprowadzić do wybuchu, gdyż wybuch wywołuje płomień, a płomień rzuca światło.
— Dochodzenia policyjne — zawołał król powtarzając słowa pana de Tréville — dochodzenia policyjne! A co o tym wiadomo waszmość panu? Zajmij się swymi muszkieterami i nie zawracaj mi głowy. Słuchając pana można by pomyśleć, że jeśli nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności aresztuje się muszkietera, Francja jest w niebezpieczeństwie. Tyle hałasu o jednego muszkietera! Każę aresztować dziesięciu, u kaduka, stu nawet; całą kompanię, i nie chcę, żeby ktokolwiek ośmielił się pisnąć słówko.
— Od chwili, gdy Wasza Królewska Mość ich podejrzewa, istotnie są winni; jakoż, Najjaśniejszy Panie, gotów jestem zwrócić ci szpadę, pan kardynał bowiem, oskarżywszy wpierw mych żołnierzy, niewątpliwie skończy na tym, że oskarży mnie samego; wolę więc być więźniem wraz z panem Atosem, który już jest aresztowany, i z panem d’Artagnanem, którego aresztuje się zapewne wkrótce.
— Cicho bądź wreszcie, gaskońska pałko! — zawołał król.
— Najjaśniejszy Panie — odparł Tréville nie zniżając głosu — rozkaż, by zwrócono mi muszkietera, albo niechaj go sądzą.
— Stanie przed sądem — rzekł kardynał.
— Dobrze, tym lepiej; w tym bowiem wypadku poproszę Jego Królewską Mość, by pozwolił mi go bronić.
Król obawiał się wybuchu.
— Jeśli Jego Eminencja — powiedział — z osobistych względów nie będzie miał nic przeciwko temu.
Kardynał zrozumiał słowa króla i natychmiast zmienił ton:
— Wybacz, Najjaśniejszy Panie, ale jeśli widzisz w mojej osobie stronniczego sędziego, wycofuję się.
— Tréville, czy możesz mi przysiąc na pamięć mego ojca, że pan Atos był u ciebie podczas zajścia i nie brał w nim udziału?
— Przysięgam na pamięć twego wielkiego ojca i na miłość do ciebie, Najjaśniejszy Panie, którego kocham i cenię nade wszystko.
— Zechciej się zastanowić, Najjaśniejszy Panie — rzekł kardynał. — Jeśli wypuścimy więźnia, nie dojdziemy prawdy.
— Pan Atos będzie na miejscu — rzekł pan de Tréville — do rozporządzenia sędziów w każdej chwili. Nie ucieknie, panie kardynale; bądź spokojny, odpowiadam za niego.
— To prawda, że nie ucieknie — zgodził się król — zawsze można go będzie znaleźć, jak powiada Tréville. Zresztą — dodał zniżając głos i patrząc z błagalną miną na Jego Eminencję — zapewnijmy im bezpieczeństwo, to nawet będzie politycznie.
Ta polityka Ludwika XIII wywołała uśmiech na twarzy Richelieugo.
— Rozkazuj, Najjaśniejszy Panie, masz prawo łaski.
— Prawo łaski można stosować tylko wobec winnych — rzekł Tréville, który chciał mieć ostatnie słowo — a mój muszkieter jest niewinny. Nie o łaskę więc chodzi, Najjaśniejszy Panie, ale o wymierzenie sprawiedliwości.
— Jest w Fort-l’Évêque? — zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, i trzymają go w lochu jak najgorszego zbrodniarza.
— Do licha, do licha — mruknął król — co więc należy uczynić?
— Podpisać rozkaz uwolnienia, to wszystko — odezwał się kardynał. — Mniemam, podobnie jak Wasza Królewska Mość, że słowo pana de Tréville jest więcej niż wystarczające.
Tréville skłonił się z szacunkiem i z radością, w której był odcień obawy; wolałby opór kardynała od tej nieoczekiwanej łaskawości.
Król podpisał rozkaz zwolnienia i Tréville zabrał go ze sobą natychmiast.
W chwili gdy kapitan wychodził, kardynał uśmiechnął się przyjaźnie i rzekł do króla:
— W oddziale twych muszkieterów, Najjaśniejszy Panie, panuje piękna harmonia między dowódcami a żołnierzami, co jest z wielkim pożytkiem dla służby i przynosi zaszczyt obu stronom.
“Wkrótce spłata mi tęgiego figla — powiedział do siebie pan de Tréville — z takim człowiekiem niczego nie można być pewnym. Ale pośpieszmy się, ponieważ król może zmienić zdanie, a wiadomo, że trudniej jest wtrącić do Bastylii lub Fort-l’Évêque człowieka, który stamtąd wyszedł, niż trzymać w więzieniu tego, co już w nim jest”.
Pan de Tréville wkroczył triumfalnie do Fort-l’Évêque i uwolnił swego muszkietera, którego ani na chwilę nie opuszczała spokojna obojętność.
Gdy później spotkał się z d’Artagnanem, powiedział mu:
— Tym razem uszło ci na sucho, oto zapłata za cios zadany Jussacowi. Zostaje ci jeszcze Bernajoux, ale nie powinieneś zbytnio na to liczyć.
Pan de Tréville miał zresztą słuszność mając się na baczności przed kardynałem, zaledwie bowiem zamknęły się drzwi za kapitanem muszkieterów, gdy Jego Eminencja powiedział do króla:
— Teraz, kiedy jesteśmy sami, możemy porozmawiać poważnie, jeśli Wasza Królewska Mość sobie tego życzy. Najjaśniejszy Panie, książę Buckingham był przez pięć dni w Paryżu i wyjechał dziś rano.
Niepodobna wyobrazić sobie wrażenia, jakie te słowa wywarły na Ludwiku XIII. Czerwieniał i bladł na przemian; kardynał spostrzegł w lot, że za jednym zamachem odzyskał wszystko, co był utracił.
— Książę Buckingham w Paryżu! — zawołał. — A po cóż tu przyjechał?
— Bez wątpienia po to, by spiskować z twymi nieprzyjaciółmi, hugenotami i Hiszpanami.
— Nie, u licha, nie! Spiskować przeciwko mnie z panią de Chevreuse, z panią de Longueville[*] i z Kondeuszami!
— Och, Najjaśniejszy Panie, cóż znowu! Królowa jest nazbyt mądra, a przede wszystkim nazbyt kocha Waszą Królewską Mość.
— Kobieta jest istotą słabą, panie kardynale — rzekł król — a co do miłości, jaką żywi dla mnie, mam o tym swoje zdanie.
— Utrzymuję jednak — odparł kardynał — że książę Buckingham przybył do Paryża w zamiarach ściśle politycznych.
— Ja zaś jestem pewien, że przyjechał po co innego, panie kardynale; ale niechaj królowa drży, jeśli jest winna!
— W samej rzeczy — rzekł kardynał — chociaż myślę o podobnej zdradzie ze wstrętem, słowa Waszej Królewskiej Mości zastanawiają mnie: pani de Lannoy, którą zgodnie z rozkazem Waszej Królewskiej Mości wypytywałem kilkakrotnie, mówiła mi dziś rano, że wczorajszej nocy Jej Królewska Mość nie spała do późna, z rana bardzo płakała i pisała przez cały dzień.
— Otóż to właśnie — odparł król — ani chybi, że do niego. Kardynale, chcę mieć papiery królowej.
— Ale jakże je dostać, Najjaśniejszy Panie? Wydaje mi się, że ani ja, ani Wasza Królewska Mość nie możemy się tego podjąć.
— A jak poradzono sobie z marszałkową d’Ancre[*]? — zawołał król w największym gniewie — przetrząśnięto wszystkie jej szafy, po czym zrewidowano ją samą.
— Marszałkową d’Ancre była tylko marszałkową d’Ancre, awanturnicą florencką i niczym więcej, Najjaśniejszy Panie, podczas gdy dostojna małżonka Waszej Królewskiej Mości jest Anną Austriaczką, królową Francji, a więc jedną z pierwszych monarchiń na świecie.
— Tym bardziej jest winna, książę kardynale! Im bardziej zapomina o stanowisku, które zajmuje, tym niżej upada. Od dawna zresztą postanowiłem skończyć z tymi wszystkimi drobnymi intrygami politycznymi i miłosnymi. Ma ona przy swej osobie szlachcica nazwiskiem La Porte...
— Który, moim zdaniem, jest duszą wszystkiego — rzekł kardynał.
— Myślisz więc jak ja, że królowa mnie zdradza?
— Sądzę i powtarzam Waszej Królewskiej Mości, że królowa spiskuje przeciw potędze Najjaśniejszego Pana, ale bynajmniej nie godzi w jego honor.
— A ja powiadam, że godzi w jedno i drugie; ja powiadam, że królowa mnie nie kocha; że kocha innego; że kocha tego niegodziwego Buckinghama! Dlaczego nie kazałeś go aresztować, kiedy był w Paryżu?
— Aresztować księcia! Pierwszego ministra Karola I! Co powiadasz, Najjaśniejszy Panie? Jakiż skandal! Gdyby zaś podejrzenia Waszej Królewskiej Mości (co nadal wydaje mi się wątpliwe) miały jakieś podstawy, jakiż — straszliwy rozgłos!
— Ale skoro sam zachowuje się jak włóczęga, jak złodziejaszek, należałoby... Ludwik XIII urwał, przerażony tym, co chciał powiedzieć, podczas gdy Richelieu z wyciągniętą szyją na próżno czekał na słowo, które zawisło na ustach królewskich.
— Należałoby?
— Nic — rzekł król — nic. Ale przez cały ten czas, kiedy był w Paryżu, nie straciłeś go, kardynale, z oka?
— Ani na chwilę.
— Gdzie mieszkał?
— Przy ulicy La Harpe 75.
— Gdzie to jest?
— W pobliżu Luksemburga.
— I jesteś pewien, że królowa i on nie widzieli się?
— Sądzę, że królowa zbyt wielką wagę przywiązuje do swych obowiązków, Najjaśniejszy Panie.
— Ale pisywali do siebie; to do niego pisała przez cały dzień; książę, muszę mieć te listy!
— Jednakże, Najjaśniejszy Panie...
— Książę, chcę je mieć za wszelką cenę!
— Zwrócę wszak uwagę Waszej Królewskiej Mości...
— Więc zdradzasz mnie także, panie kardynale, sprzeciwiając się wciąż mojej woli? Więc i ty jesteś w porozumieniu z Hiszpanem i z Anglikiem, z panią de Chevreuse i z królową?
— Najjaśniejszy Panie — rzekł z westchnieniem kardynał — zdaje mi się, że takie podejrzenie nie może paść na mnie.
— Panie kardynale, zrozumiałeś mnie: chcę mieć te listy.
— Jeden jest tylko na to sposób.
— Jaki?
— Powierzyć to zadanie panu kanclerzowi Séguier. Wchodzi to całkowicie w zakres jego obowiązków.
— Niechaj natychmiast po niego poślą!
— Powinien być u mnie, Najjaśniejszy Panie; kazałem go prosić, a kiedy udawałem się do Luwru, poleciłem, żeby na mnie zaczekał.
— Niech pójdą po niego natychmiast.
— Rozkazy Waszej Królewskiej Mości zostaną wykonane, ale...
— Ale co?
— Ale królowa może nie usłuchać.
— Moich rozkazów?
— Tak, jeśli nie będzie wiedziała, że pochodzą od króla.
— Dobrze, żeby nie miała żadnych wątpliwości, sam ją uprzedzę.
— Wasza Królewska Mość zechce łaskawie pamiętać, że zrobiłem wszystko, co w mej mocy, by zapobiec zerwaniu.
— Tak, książę kardynale, wiem, że jesteś wielce pobłażliwy dla królowej, może nawet zbyt pobłażliwy; później pomówimy o tym, uprzedzam cię.
— Kiedy Wasza Królewska Mość rozkaże; ale byłbym szczęśliwy i dumny, Najjaśniejszy Panie, gdybym mógł się poświęcić dla utrzymania harmonii między tobą a królową Francji.
— Dobrze, kardynale, dobrze; ale na razie poślij po pana kanclerza; ja idę do królowej.
Ludwik XIII otworzył boczne drzwi i ruszył korytarzem łączącym jego pokoje z pokojami Anny Austriaczki.
Królowa była w otoczeniu swoich dam dworu, pani de Guitaut[*], pani de Sablé[*], pani de Montbazon[*] i pani de Guéménée[*]. W kącie siedziała doña Estefana, owa Hiszpanka, która przybyła z królową z Madrytu. Pani de Guéménée czytała i damy słuchały, prócz królowej, która umyślnie po to nakazała lekturę, by móc się oddać swym myślom.
Te myśli, choć ozłocone promieniem miłości, były wszakże smutne. Anna Austriaczka, pozbawiona zaufania męża, znienawidzona przez kardynała, który nie mógł jej wybaczyć, że wzgardziła uczuciem bardziej tkliwym (miała przed oczami przykład królowej matki; nienawiść kardynała zatruła jej życie, chociaż Maria Medycejska, jeśli wierzyć pamiętnikom z epoki, ofiarowała wreszcie kardynałowi uczucie, którego Anna Austriaczka wciąż odmawiała), Anna Austriaczka zatem widziała wokół siebie coraz mniej oddanych sług, zaufanych przyjaciół, ulubionych faworytów. Królowa należała do ludzi obdarzonych fatalnym darem przynoszenia nieszczęścia wszystkiemu, czego dotkną. Pani de Chevreuse i pani de Vernet zostały wygnane, La Porte wreszcie nie ukrywał przed swą panią, że oczekuje uwięzienia lada chwila. Kiedy była właśnie pogrążona w tych gorzkich rozmyślaniach, drzwi się otworzyły i wszedł król.
Lektorka urwała natychmiast, wszystkie damy wstały i zapanowała głęboka cisza.
Król w najmniejszej mierze nie silił się na uprzejmość. Stanął przed królową i rzekł gniewnym głosem:
— Pani, odwiedzi cię pan kanclerz i z mego polecenia powiadomi o pewnych sprawach.
Nieszczęsna królowa, której nieustannie grożono rozwodem, wygnaniem, a nawet sądem, zbladła pod warstwą różu i nie powstrzymała się od pytania:
— Jakiż powód tej wizyty, Najjaśniejszy Panie? Cóż takiego może mi powiedzieć pan kanclerz, czego Wasza Królewska Mość nie mógłby mi sam oznajmić?
Król odwrócił się i wyszedł bez słowa: niemal w tej samej chwili kapitan gwardii, pan de Guitaut, oznajmił przybycie kanclerza.
Kiedy kanclerz wszedł, król wyszedł już innymi drzwiami.
Kanclerz wszedł lekko zarumieniony, z uśmiechem na twarzy. Ponieważ spotkamy go jeszcze w naszej opowieści, nie zawadzi, jeśli czytelnicy zawrą z nim znajomość teraz.
Kanclerz był to ucieszny jegomość. Polecił go Jego Eminencji, jako człowieka pewnego, Des Roches le Masle[*], kanonik Notre-Dame[*], który był ongi pokojowcem kardynała. Kardynał zaufał mu i dobrze na tym wyszedł.
O kanclerzu opowiadano najrozmaitsze historie, między innymi następującą:
Po burzliwej młodości schronił się w klasztorze, by przez jakiś czas bodaj pokutować za młodzieńcze grzechy. Ale wchodząc do świętego przybytku, biedny pokutnik nie umiał dość szybko zamknąć za sobą drzwi, by wraz z nim nie wkroczyły również namiętności, przed którymi uciekał. Pokusy dręczyły go nieustannie; wyznał to przeorowi; przeor, który chciał mu pomóc, poradził, by w chwili kiedy szatan-kusiciel zbliża się do niego, pokutnik chwytał za sznur dzwonu i dzwonił ze wszystkich sił. Dźwięk dzwonu oznajmi mnichom, że brat ich jest kuszony od szatana, i całe zgromadzenie przystąpi do modlitwy.
Rada wydała się dobra przyszłemu kanclerzowi; odpędzi złego ducha dzięki pomocnym modlitwom mnichów. Ale diabeł nie ustępuje łatwo z miejsca raz już zajętego; w miarę jak zwiększano egzorcyzmy, on mnożył pokusy; jakoż w dzień i w nocy dzwon nie przestawał dzwonić zwiastując, że pokutnik doznaje gwałtownej potrzeby umartwienia.
Mnisi nie mieli chwili spokoju. Przez cały dzień tylko wchodzili i schodzili ze schodów wiodących do kaplicy; w nocy, nie licząc komplety i jutrzni, musieli po dwadzieścia razy wyskakiwać z łóżek i leżeć krzyżem na kamiennych płytach celi.
Nie wiadomo, czy diabeł ustąpił z pola, czy mnisi się zmęczyli, wszelako po trzech miesiącach pokutnik pojawił się w świecie z opinią człowieka najbardziej opętanego przez diabła, jaki żył kiedykolwiek.
Wyszedłszy z klasztoru obrał karierę urzędniczą: został przewodniczącym sądu na miejsce swego wuja, przyłączył się do stronnictwa kardynała, co dowodziło wielkiej bystrości, został kanclerzem i służył gorliwie Jego Eminencji, który nienawidził królowej matki i pragnął zemsty na Annie Austriaczce; kanclerz pokierował sędziami w sprawie pana de Chalais, wspomagał poczynania pana de Laffemas[*], wielkiego łowczego Francji; wreszcie, ciesząc się tak bardzo zasłużonym zaufaniem kardynała, otrzymał to osobliwe zadanie i zjawił się u królowej.
Królowa stała jeszcze, kiedy wszedł, ale zaledwie go ujrzała, siadła z powrotem na swym fotelu i dała znak damom, by usiadły na poduszkach i taboretach. Za czym rzekła z wielką wyniosłością:
— Czego pan sobie życzy i w jakim celu przybywa pan do mnie?
— Aby w imieniu króla i z całym szacunkiem, jaki winien jestem Waszej Królewskiej Mości, dokonać dokładnej rewizji papierów Najjaśniejszej Pani.
— Jak to? Rewizji moich papierów? Ależ to niegodne!
— Zechciej mi wybaczyć, Najjaśniejsza Pani, ale jestem tylko narzędziem w ręku króla. Czy Jego Królewska Mość nie był tu sam i nie przygotował cię do mej wizyty?
— Szukaj więc, panie; wygląda na to, że jestem przestępczynią. Estefano, proszę dać klucze od moich biurek i sekreter.
Kanclerz, by stało się zadość formom, przejrzał szuflady, ale wiedział dobrze, że nie w szufladach królowa ukryła list napisany za dnia.
Kiedy już kanclerz dwadzieścia razy otworzył i zamknął szuflady sekreter, trzeba było, jakkolwiek się wahał, posunąć się dalej, a mianowicie zrewidować królową. Kanclerz zbliżył się zatem do Anny Austriaczki i powiedział tonem wielce zakłopotanym i niepewnym:
— A teraz muszę dokonać rewizji zasadniczej.
— Jakiej? — zapytała królowa, która nie rozumiała lub raczej nie chciała zrozumieć.
— Jego Królewska Mość jest pewien, Najjaśniejsza Pani, że napisałaś dzisiaj list; wie również o tym, że list nie został jeszcze wysłany. Tego listu nie ma w biurku, ani w sekreterze, a przecież musi gdzieś być.
— Czy odważysz się podnieść rękę na swą królową? — rzekła Anna Austriaczka prostując się i patrząc na kanclerza z groźnym niemal wyrazem.
— Jestem wiernym sługą króla, pani, i uczynię wszystko, co Jego Królewska Mość rozkaże.
— A więc to prawda! — rzekła Anna Austriaczka — szpiedzy pana kardynała dobrze mu służą. Napisałam dziś list i ten list nie został wysłany. Jest tutaj.
I królowa położyła piękną dłoń na staniku.
— Proszę mi zatem dać ten list, Najjaśniejsza Pani — rzekł kanclerz.
— Dam go jedynie królowi, panie kanclerzu — rzekła Anna.
— Gdyby król chciał wziąć ten list sam, zażądałby go od Waszej Królewskiej Mości. Powtarzam wszakże, że mnie kazał to uczynić i jeśli nie oddasz listu, pani...
— Jeśli go nie oddam?
— Rozkazy polecają, bym go odebrał.
— Jak to, co chcesz przez to powiedzieć?
— Że moje pełnomocnictwa idą daleko i że jestem upoważniony do odebrania listu, nawet gdyby znajdował się przy osobie Waszej Królewskiej Mości.
— To potworne! — zawołała królowa.
— Zechciej więc, Najjaśniejsza Pani, pójść łatwiejszą drogą.
— Czy wiesz pan, że dopuszczasz się niegodnego gwałtu?
— Wybacz, Najjaśniejsza Pani, ale to rozkaz króla.
— Nie zniosę tego, nie, nie, raczej umrę! — zawołała królowa, w której zagrała krew Hiszpanki i Austriaczki.
Kanclerz skłonił się głęboko, po czym z oczywistym zamiarem wypełnienia misji, jaką go obarczono, niczym pachołek kata w izbie kaźni, zbliżył się do Anny Austriaczki, w której oczach ukazały się łzy wściekłości.
Jak powiedzieliśmy, królowa była bardzo piękna.
Zadanie było więc delikatnej natury, ale król w swojej zazdrości o Buckinghama doszedł już do tego, że nie był zazdrosny o nikogo więcej.
Bez wątpienia kanclerz Séguier szukał w tej chwili oczami sznura słynnego dzwonu; ale nie widząc go, powziął decyzję i wyciągnął rękę w tę stronę, gdzie jak to wyznała królowa, znajdował się list.
Anna Austriaczka cofnęła się o krok, tak blada, że zdawała się bliska śmierci; opierając się lewą ręką o stół znajdujący się za nią, prawą wydobyła papier spoczywający na piersi i podała go kanclerzowi.
— Proszę, oto list — zawołała królowa głosem urywanym i drżącym — weź go i uwolnij mnie pan od swej obmierzłej obecności.
Kanclerz, który drżał również, łatwo bowiem zrozumieć jego wzruszenie, wziął list, skłonił się do ziemi i wyszedł.
Zaledwie drzwi się zamknęły, królowa na wpół zemdlona padła w ramiona dam.
Kanclerz zaniósł królowi list nietknięty. Król wziął go drżącą ręką, poszukał adresu, ale go nie znalazł, zbladł, otworzył list powoli, po czym, widząc z pierwszych słów, że był napisany do króla Hiszpanii, przeczytał go szybko.
Był to dokładny plan ataku na kardynała. Królowa prosiła swego brata i cesarza austriackiego, aby pod pozorem obrazy za politykę Richelieugo, który nieustannie zmierzał do umniejszenia potęgi domu austriackiego, wypowiedział wojnę Francji, a jako warunek pokoju podał dymisję kardynała; w całym jednak liście nie było słowa o miłości.
Uradowany król zapytał, czy kardynał jest jeszcze w Luwrze. Powiedziano mu, że Jego Eminencja czeka w gabinecie na rozkazy Jego Królewskiej Mości.
Król udał się natychmiast do niego.
— Rzeczywiście, książę kardynale, miałeś słuszność, a ja byłem w błędzie; to intryga polityczna, nie ma w liście ani słowa o miłości, wiele natomiast mówi się o tobie.
Kardynał wziął list i przeczytał go z największą uwagą. Gdy skończył, zabrał się do lektury raz jeszcze.
— No cóż, Najjaśniejszy Panie — powiedział — widzisz sam, jak daleko posuwają się moi nieprzyjaciele; grożą ci dwiema wojnami, jeśli mnie nie usuniesz. Doprawdy, na twym miejscu, Najjaśniejszy Panie, ustąpiłbym tak potężnemu naciskowi, dla mnie zaś byłoby prawdziwym szczęściem, gdybym mógł się wycofać z polityki!
— Co powiadasz, książę?
— Powiadam, Najjaśniejszy Panie, że tracę zdrowie w tych wyczerpujących walkach i nieustannej pracy. Powiadam, że prawdopodobnie nie zniosę trudów oblężenia La Rochelle i że lepiej by było, żebyś mianował wodzem pana de Condé[*], pana de Bassompierre lub jakiegoś innego dzielnego męża, stworzonego do prowadzenia wojen, nie zaś mnie, sługę kościoła; wciąż narzuca mi się prace, do jakich nie mam żadnych zdolności, odwracając mnie od mego powołania. Będziesz szczęśliwszy w sprawach wewnętrznych, Najjaśniejszy Panie, i bez wątpienia nie umniejszy to twej potęgi za granicą.
— Książę kardynale — rzekł król — rozumiem, bądź spokojny: wszyscy wymienieni w tym liście zostaną ukarani, jak na to zasługują, nawet królowa.
— Co mówisz, Najjaśniejszy Panie! Niechaj Bóg broni, żeby królowa miała zaznać najmniejszej przykrości z mego powodu! Wasza Królewska Mość może zaświadczyć, że choć zawsze byłem z całego serca po jej stronie, nawet przeciw Waszej Królewskiej Mości, uważała mnie za swego wroga. O, gdyby królowa zdradzała cię, Najjaśniejszy Panie, przynosząc ujmę twemu honorowi, to byłoby co innego i pierwszy bym powiedział: “Nie ma łaski, Najjaśniejszy Panie, nie ma łaski dla winnej!” Na szczęście nic podobnego nie można powiedzieć, a dowód Wasza Królewska Mość masz w ręce.
— To prawda, panie kardynale — rzekł król — jak zawsze, masz rację; ale królowa mimo to zasłużyła sobie na mój gniew.
— To ty, Najjaśniejszy Panie, ściągnąłeś na siebie jej gniew i doprawdy, gdyby dąsała się na Waszą Królewską Mość, ja bym się temu nie dziwił; Wasza Królewska Mość traktował ją tak surowo!
— Zawsze w ten sposób będę się odnosić do moich i twoich nieprzyjaciół, książę, nawet jeśli stoją bardzo wysoko i jeślibym narażał się na niebezpieczeństwo surowo z nimi postępując.
— Królowa jest moją nieprzyjaciółką, ale nie twoją, Najjaśniejszy Panie; przeciwnie, jest to małżonka wierna, posłuszna i nienaganna; pozwól więc, Najjaśniejszy Panie, że wstawię się za nią do Waszej Królewskiej Mości.
— Niechaj się więc ukorzy i pierwsza przyjdzie do mnie.
— Na odwrót, Najjaśniejszy Panie, daj przykład: ty właśnie pierwszy popełniłeś błąd podejrzewając królową.
— Ja mam uczynić pierwszy krok? — rzekł król. — Nigdy!
— Najjaśniejszy Panie, błagam cię.
— Zresztą, jak mam to uczynić?
— Umyślając coś takiego, co sprawi jej przyjemność.
— Cóż, na przykład?
— Wydaj bal, wiesz, jak królowa lubi tańczyć. Zaręczam, że jej uraza zniknie, gdy okażesz jej takie względy.
— Panie kardynale, wiesz dobrze, że nie lubię uciech światowych,
— Tym bardziej królowa będzie ci wdzięczna, zna bowiem twą niechęć do tych rozrywek. Zresztą stanie się to dla niej okazją do włożenia owych pięknych spinek diamentowych, któreś ofiarował jej w dniu imienin i w które nie miała dotąd sposobności się ustroić.
— Zobaczymy, panie kardynale, zobaczymy — rzekł król, wielce uradowany tym, że królowa jest winna zbrodni mało go obchodzącej, a nie ma na sumieniu wykroczenia, którego najbardziej się obawiał, i gotów już do zgody — zobaczymy, ale na honor, zbyt jesteś pobłażliwy.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział kardynał — pozostaw surowość ministrom, pobłażliwość jest cnotą królów; użyj jej, a przekonasz się, że dobrze na tym wyjdziesz.
Tu kardynał słysząc, że zegar wybija jedenastą, skłonił się głęboko i zapytał, czy król pozwoli mu odejść, błagając go jednocześnie, aby wstawił się za nim u królowej.
Anna Austriaczka, która po historii z listem spodziewała się wyrzutów, była nader zdumiona widząc nazajutrz, że król próbuje się z nią pojednać. W pierwszym odruchu chciała go odepchnąć, ponieważ jej godność kobieca i duma królowej były zbyt głęboko zranione, by mogła od razu wszystko puścić w niepamięć, ale idąc za radami dam z fraucymeru starała się zachować tak, jakby nic się nie stało. Król skorzystał z pierwszej sposobności, by jej powiedzieć, że wkrótce ma zamiar wydać bal.
Dla biednej Anny Austriaczki bal był czymś tak rzadkim, że na wieść o nim, jak to przewidział kardynał, wszelki ślad niechęci znikł, jeśli nie z jej serca, to w każdym razie z twarzy. Zapytała, kiedy bal się odbędzie, ale król odparł, że musi się porozumieć w tej sprawie z kardynałem.
Istotnie król co dzień pytał kardynała, kiedy odbędzie się bal, i za każdym razem kardynał unikał pod jakimś pozorem odpowiedzi.
Tak upłynęło dziesięć dni.
Ósmego dnia po opisanych wydarzeniach kardynał otrzymał list z Londynu, który zawierał te kilka wierszy:
“Mam je; ale nie mogę opuścić Londynu, brak mi pieniędzy — Proszę mi przysłać pięćset pistoli, a w cztery lub pięć dni po ich otrzymaniu będę w Paryżu.”
Tego samego dnia król jak zwykle zwrócił się do kardynała ze swoim pytaniem.
Richelieu policzył na palcach i powiedział do siebie cicho:
— Przyjedzie w cztery albo pięć dni po otrzymaniu pieniędzy; trzeba czterech albo pięciu dni na przesłanie, czterech albo pięciu dni na jej powrót, to stanowi dziesięć dni; teraz weźmy pod uwagę przeciwne wiatry, nieprzewidziane wypadki, słabość kobiecą, a więc dwanaście dni.
— A zatem, książę kardynale, obliczyłeś już? — rzekł król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie; mamy dziś 20 września; ławnicy miasta urządzają bal drugiego października. W ten sposób wszystko ułoży się doskonale i nie będzie wyglądało na to, że pragniesz pojednania z królową.
Po czym kardynał dodał:
— Nie zapomnij, Najjaśniejszy Panie, powiedzieć w przeddzień balu Jej Królewskiej Mości, by włożyła diamentowe spinki.
Po raz drugi w rozmowie z królem kardynał wspomniał o spinkach diamentowych. Uderzyło to Ludwika XIII i pomyślał sobie, że w tym przypomnieniu musi się kryć jakaś tajemnica.
Niejednokrotnie już król czuł się upokorzony, że kardynał, który miał policję znakomitą, choć daleką jeszcze od doskonałości policji nowoczesnej, wiedział lepiej niż on sam o jego sprawach małżeńskich. Miał więc nadzieję, że w rozmowie z Anną Austriaczką dowie się czegoś i powróci do Jego Eminencji z sekretem znanym lub nie znanym kardynałowi, co podniesie go nieskończenie w oczach ministra.
Udał się więc do królowej i wedle swego zwyczaju zaczął od nowych pogróżek wobec jej przyjaciół. Anna Austriaczka opuściła głowę i w milczeniu słuchała potoku słów czekając, aż to się wreszcie skończy. Ale nie tego chciał Ludwik XIII; Ludwik XIII pragnął rozmowy, która mogłaby rzucić nowe światło, był bowiem przekonany, że kardynał ma jakieś uboczne myśli i przygotowuje mu straszliwą niespodziankę, jak to on potrafił. Toteż król osiągnął swój cel dzięki upartemu rzucaniu oskarżeń.
— Najjaśniejszy Panie — zawołała Anna Austriaczka wyczerpana tymi bezładnymi atakami — nie mówisz mi wszystkiego, co masz na sercu... Co takiego uczyniłam? Jaką zbrodnię popełniłam? Niemożliwe, żeby przyczyną gniewu Waszej Królewskiej Mości był jedynie list, który napisałam do brata.
Król zaatakowany wprost, nie wiedział co odpowiedzieć; pomyślał sobie, że nadeszła sposobna chwila, by wspomnieć o tym, o czym miał mówić dopiero w przeddzień balu.
— Pani — rzekł z dostojeństwem — wkrótce odbędzie się bal w ratuszu. Spodziewam się, że zechcesz uczynić zaszczyt naszym zacnym ławnikom i zjawisz się w uroczystym stroju, mając na sobie owe spinki diamentowe, które ofiarowałem ci na imieniny. Oto moja odpowiedź.
Odpowiedź była straszliwa. Annie Austriaczce wydało się, że Ludwik XIII wie wszystko i że kardynał nakłonił go tylko, by ukrywał to przez siedem czy osiem dni, co zresztą doskonale pasowało do jego charakteru. Królowa strasznie zbladła, oparła na konsoli rękę cudownie piękną, która w tej chwili wyglądała jak z wosku, i patrząc na króla przerażonymi oczami nie odpowiedziała ani słowem.
— Zrozumiałaś mnie, pani — rzekł król, którego ogromnie uradowało jej zakłopotanie, choć nie znał jego przyczyny — zrozumiałaś mnie?
— Tak, Najjaśniejszy Panie — wyjąkała królowa.
— Przyjdziesz na bal?
— Tak.
— Włożysz spinki?
— Tak.
Królowa zbladła jeszcze bardziej, jeśli to w ogóle było możliwe; król zauważył to i poczuł radość płynącą z zimnego okrucieństwa, które było jedną z wad jego charakteru.
— A zatem rzecz postanowiona — rzekł — oto wszystko, co miałem pani do powiedzenia.
— Kiedy odbędzie się ten bal? — zapytała Anna Austriaczka.
Ludwik XIII poczuł instynktownie, że nie powinien odpowiedzieć na to pytanie zadane przez królową gasnącym głosem.
— Wkrótce, pani — powiedział — nie przypominam sobie dokładnie daty, ale zapytam kardynała.
— A więc ten bal jest pomysłem kardynała? — zawołała królowa.
— Tak, pani — odparł król zdziwiony — ale o co chodzi?
— To on ci powiedział, żebym włożyła spinki?
— To znaczy, pani...
— To on, Najjaśniejszy Panie, to on!
— I cóż, jakie to ma znaczenie, on czy ja? Alboż takie zaproszenie jest zbrodnią?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Więc będziesz na balu?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Dobrze więc — rzekł król odchodząc — dobrze, liczę na to.
Królowa skłoniła się głęboko, nie tyle ze względu na etykietę, ile dlatego, że nogi ugięły się pod nią. Król wyszedł wielce zadowolony.
— Jestem zgubiona — szepnęła królowa — kardynał wie wszystko, to on popycha króla, który nic jeszcze nie wie, ale dowie się wkrótce. Jestem zgubiona! Mój Boże, mój Boże, mój Boże!
Uklękła na poduszce i zaczęła się modlić z głową ukrytą w drżących rękach.
W istocie sytuacja jej była okropna. Buckingham wrócił do Londynu, pani de Chevreuse była w Tours. Pilnowana bardziej niż kiedykolwiek, królowa czuła niejasno, że jedna z jej dam ją zdradziła, ale nie wiedziała która. La Porte nie mógł opuścić Luwru; nie miała komu zaufać.
Widząc zagrażające nieszczęście i czując się opuszczona przez wszystkich, wybuchnęła szlochem.
— Czy nie mogę w niczym usłużyć Waszej Królewskiej Mości? — odezwał się nagle głos pełen słodyczy i współczucia.
Królowa odwróciła się żywo, dźwięk tego głosu nie mógł bowiem mylić; mówiła do niej przyjaciółka.
W istocie, w drzwiach wiodących do pokoi królowej ukazała się urocza pani Bonacieux. Kiedy król wszedł, była zajęta układaniem sukien i bielizny w przyległej gotowalni: nie mogła wyjść stamtąd i usłyszała wszystko.
Królowa zaskoczona krzyknęła przenikliwie; w swoim zmartwieniu nie rozpoznała zrazu młodej kobiety, protegowanej pana de La Porte.
— Och, Najjaśniejsza Pani, nie obawiaj się — rzekła młoda kobieta składając ręce i płacząc ze współczucia dla królowej — jestem oddana Waszej Królewskiej Mości duszą i ciałem i choć jestem od niej daleko, choć miejsce moje jest nisko, zdaje mi się, że znalazłam sposób, by wybawić Waszą Królewską Mość z kłopotu.
— Ty! O nieba! Ty? — zawołała królowa — ale spójrz na mnie. Jestem zdradzona przez wszystkich; czy mogę ci zaufać?
— Och, Najjaśniejsza Pani — zawołała młoda kobieta padając na kolana — na mą duszę, gotowa jestem umrzeć dla Waszej Królewskiej Mości.
Ten okrzyk płynął z głębi serca i podobnie jak za pierwszym razem nie można było się mylić.
— Tak — ciągnęła pani Bonacieux — tak, są tu zdrajcy; ale na Pannę Przenajświętszą przysięgam, że nie ma osoby bardziej niż ja oddanej Waszej Królewskiej Mości. Te spinki, których żąda król, Wasza Królewska Mość dała księciu Buckingham, prawda? Znajdowały się w małej szkatułce z różanego drzewa, którą miał pod płaszczem. Czyżbym się myliła? Czyż tak nie było?
— O mój Boże, mój Boże — szeptała królowa, szczękając zębami z przerażenia.
— A zatem trzeba dostać z powrotem te spinki — ciągnęła pani Bonacieux.
— Tak, oczywiście — zawołała królowa — ale jak to zrobić, w jaki sposób?
— Trzeba posłać kogoś do księcia.
— Ale kogo... kogo?... Komu mogę zaufać?
— Zechciej mi zaufać, Najjaśniejsza Pani; uczyń mi ten zaszczyt, moja królowo, a znajdę wysłannika!
— Ale trzeba napisać!
— Tak, to konieczne. Dwa słowa napisane ręką Waszej Królewskiej Mości i zapieczętowane jej sygnetem.
— Ale te dwa słowa to wyrok na mnie, rozwód, wygnanie!
— Tak, jeśliby dostały się w niegodne ręce! Ale ja odpowiadam za to, że dojdą tam, gdzie trzeba.
— O, mój Boże, muszę więc oddać w twe ręce swoje życie, honor, reputację!
— Tak, tak, Najjaśniejsza Pani, tak trzeba, a ja cię ocalę.
— Ale jak? Przynajmniej powiedz mi jak.
— Mój mąż został wypuszczony na wolność przed kilkoma dniami; nie miałam jeszcze czasu, by się z nim zobaczyć. Jest to dzielny i zacny człowiek — ani nie kocha, ani nienawidzi nikogo. Uczyni, co zechcę; wyjedzie na mój rozkaz nie wiedząc, co wiezie, i odda list Waszej Królewskiej Mości pod wskazanym adresem, nieświadom nawet, że ten list pisała królowa.
Królowa w uniesieniu ujęła ręce młodej kobiety, spojrzała na nią, jakby chciała czytać w głębi jej serca, a widząc jedynie szczerość w jej pięknych oczach, ucałowała ją czule.
— Uczyń to — zawołała — a uratujesz mi życie, uratujesz mój honor!
— Och, nie przydawaj pani zbyt wielkiego znaczenia usłudze, jaką mam szczęście ci oddać; nie trzeba mi ratować ani życia, ani honoru Waszej Królewskiej Mości, która jest jedynie ofiarą niecnych intryg.
— To prawda, to prawda, moje dziecko — rzekła królowa — masz słuszność.
— Proszę więc, zechciej dać mi ten list, pani, czasu mamy niewiele.
Królowa pośpieszyła do małego biureczka, na którym znajdował się atrament, papier i pióra; napisała dwie linijki, zapieczętowała list swoim sygnetem i wręczyła go pani Bonacieux.
— Ale zapomniałyśmy o pewnej ważnej rzeczy.
— O czym?
— O pieniądzach.
Pani Bonacieux zarumieniła się.
— Tak, to prawda — powiedziała — i wyznam Waszej Królewskiej Mości, że mój mąż...
— Twój mąż nie ma pieniędzy, to chciałaś powiedzieć.
— Przeciwnie, ma, ale jest bardzo skąpy, to jego wada. Jednakże niech się Jej Królewska Mość nie kłopocze, znajdziemy jakiś sposób.
— Ja też nie mam — rzekła królowa (tych, co przeczytają Pamiętniki pani de Motteville[*], nie zdziwi ta odpowiedź) — ale zaczekaj.
Anna Austriaczka pobiegła do szkatułki z klejnotami.
— Weź, to pierścionek wielkiej wartości, jak powiadają; otrzymałam go od brata, króla Hiszpanii, należy do mnie i mogę nim rozporządzać. Weź ten pierścionek, sprzedaj go i niech twój mąż wyjeżdża.
— Za godzinę rozkaz Najjaśniejszej Pani będzie wykonany.
— Oto adres — dodała królowa tak cicho, że zaledwie można było ją usłyszeć. — Do milorda księcia Buckingham w Londynie.
— List zostanie oddany do rąk własnych.
— Szlachetne dziecko! — zawołała Anna Austriaczka.
Pani Bonacieux ucałowała ręce królowej, ukryła list na piersi i znikła lekka niczym ptak.
W dziesięć minut potem była w domu. Jak wyznała królowej, nie widziała się jeszcze z mężem po jego wyjściu na wolność; nie wiedziała o zmianie, jaka zaszła w jego stosunku do kardynała, utwierdzonej jeszcze przez dwie czy trzy wizyty hrabiego de Rochefort, obecnie najlepszego przyjaciela pana Bonacieux.
Hrabia potrafił bez wielkiego trudu przekonać kramarza, że w porwaniu jego żony nie kryło się nic złego, a jedyną jego przyczyną była przezorność natury politycznej.
Pani Bonacieux zastała go samego; biedak z wielkim trudem doprowadzał do porządku dom, gdzie wszystkie bez mała meble znalazł połamane, a wszystkie niemal szafy puste, jako że wymiar sprawiedliwości nie należy do owych trzech rzeczy, o których król Salomon powiada, że nie zostawiają po sobie śladów. Co się tyczy służącej, to uciekła zaraz po aresztowaniu jej pana, a ogarnął ją strach tak wielki, że szła bez wytchnienia do swej ojczystej Burgundii.
Zacny kramarz znalazłszy się w domu od razu dał znać żonie o swym szczęśliwym powrocie; żona powinszowała mu z tego powodu i zawiadomiła, że skorzysta z pierwszej wolnej chwili, by się z nim zobaczyć.
Na tę chwilę trzeba było czekać pięć dni, co w innych okolicznościach wydałoby się imć panu Bonacieux terminem bardzo długim, ale wizyta u kardynała i odwiedziny Rocheforta dawały mu dość materiału do rozmyślań, wiadomo zaś, że nigdy czas nie mija tak szybko, jak na rozmyślaniu.
Tym bardziej że rozmyślania pana Bonacieux były nadzwyczaj przyjemne. Rochefort nazywał go swym przyjacielem, swym drogim Bonacieux i wciąż mu powtarzał, że kardynał wielce go ceni. Kramarz widział już przed sobą drogę do zaszczytów i fortuny.
Ze swej strony pani Bonacieux również rozmyślała, ale trzeba powiedzieć, że jej uwagi nie pochłaniała ambicja; mimo woli powracała wciąż myślą do owego pięknego młodzieńca, tak dzielnego, i — jak się zdawało — tak w niej zakochanego. Wydano ją za mąż za pana Bonacieux, gdy miała osiemnaście lat, przebywała stale wśród przyjaciół swego męża, a nie byli to ludzie mogący wzbudzić uczucia w młodej kobiecie, która miała serce wzniosłe mimo niskiego urodzenia; jakoż pani Bonacieux przyjmowała obojętnie pospolite hołdy. W owych czasach tytuł szlachcica wiele znaczył dla mieszczaństwa, a d’Artagnan był szlachcicem; ponadto nosił mundur gwardzisty, po mundurze muszkieterów najwyżej ceniony przez damy. D’Artagnan, powtarzamy to raz jeszcze, był piękny, młody, krewki, mówił o miłości jak człowiek, który kocha i pragnie być kochany; tego wszystkiego było aż nadto, by zawrócić w głowie kobiecie dwudziestotrzyletniej, a pani Bonacieux właśnie osiągnęła ten szczęśliwy wiek.
Małżonkowie, choć nie widzieli się przeszło tydzień i choć podczas tego tygodnia wydarzyło się wiele, spotkali się z pewnym zakłopotaniem; pan Bonacieux jednak okazał prawdziwą radość i podszedł do żony z otwartymi ramionami.
Pani Bonacieux podała mu czoło do ucałowania.
— Porozmawiajmy — powiedziała
— Jak to? — zapytał Bonacieux zdziwiony.
— A tak, mam ci coś bardzo ważnego do powiedzenia.
— W samej rzeczy, ja też mam do ciebie kilka poważnych spraw. Proszę, opowiedz mi co nieco o twym porwaniu.
— Nie o to bynajmniej chodzi w tej chwili — rzekła pani Bonacieux.
— A o co chodzi? O moje aresztowanie?
— Dowiedziałam się o nim tego samego dnia; ale jako że nie byłeś winien żadnej zbrodni ani żadnej intrygi, że nie wiedziałeś nic, co mogłoby skompromitować ciebie albo inną osobę, przydawałam temu zdarzeniu tyle tylko wagi, na ile zasługiwało.
— Wygodnie ci tak mówić, moja pani — rzekł Bonacieux dotknięty, że żona okazuje mu tak mało zainteresowania — czy wiesz, że cały dzień i noc spędziłem w lochu Bastylii?
— Dzień i noc szybko przeminęły; porzućmy więc tę sprawę i przejdźmy do tego, co mnie tu sprowadza.
— Jak to! Do tego, co cię sprowadza! Czy nie po to przyszłaś, by zobaczyć się z mężem, z którym byłaś rozłączona przez tydzień? — zapytał kramarz dotknięty do żywego.
— Po to przede wszystkim, ale jeszcze po coś innego.
— Mów więc.
— Jest to sprawa największej wagi, od niej zależą, być może, nasze przyszłe losy.
— Nasze losy bardzo się zmieniły od chwili, kiedy się z tobą widziałem, moja żono, i nie zdziwię się, jeśli za kilka miesięcy ludzie będą nam zazdrościć.
— Owszem, jeśli zechcesz pójść za wskazówkami, których ci udzielę.
— Mnie?
— Tak, tobie. Mój mężu, chodzi o uczynek dobry i szlachetny, a także o sporą sumę pieniędzy.
Pani Bonacieux wiedziała, że mówiąc o pieniądzach trafia w czule miejsce. Ale ten, kto rozmawiał przez dziesięć minut z kardynałem Richelieu, choćby był nawet kramarzem, nie jest już tym samym człowiekiem.
— O sporą sumę pieniędzy! — rzekł Bonacieux rozdziawiając usta.
— Tak.
— Ile to może dać mniej więcej?
— Jakieś tysiąc pistoli.
— To sprawa poważna?
— Tak.
— Co należy zrobić?
— Wyjedziesz natychmiast, dam ci pismo, którego nie pozwolisz sobie odebrać pod żadnym pozorem, a które doręczysz do rąk własnych.
— A dokąd mam jechać?
— Do Londynu.
— Ja do Londynu! Chyba żartujesz, nie mam żadnych spraw w Londynie.
— Ale innym potrzebny jest twój wyjazd.
— A któż są ci inni? Uprzedzam cię, że nie uczynię nic na ślepo; chcę wiedzieć nie tylko, na co się narażam, ale i dla kogo.
— Wysyła cię znamienita osoba, czeka na ciebie równie znamienita; nagroda przejdzie twe oczekiwania, oto wszystko, co mogę ci przyrzec.
— Znowu intrygi, wciąż te intrygi! Dziękuję, teraz mam się już na baczności, pan kardynał wszystko mi wyjaśnił.
— Kardynał! — zawołała pani Bonacieux — widziałeś kardynała?
— Wezwał mnie — odparł dumnie kramarz.
— I poszedłeś do niego, nieostrożny człowieku!
— Muszę powiedzieć, ze nie miałem wyboru, znajdowałem się bowiem między dwoma strażnikami. Co prawda, ponieważ nie znałem wówczas Jego Eminencji, byłbym zachwycony, gdybym mógł tej wizyty uniknąć.
— Źle cię więc potraktował, groził ci?
— Wyciągnął do mnie rękę i nazwał mnie swym przyjacielem — swym przyjacielem! Słyszysz, żono? Jestem przyjacielem wielkiego kardynała!
— Wielkiego kardynała!
— Czyżbyś mu przypadkiem odmawiała prawa do tego tytułu?
— Nie odmawiam mu niczego, ale powiadam ci, że fawor ministra jest rzeczą przelotną i trzeba być szalonym, by przywiązywać się do ministrów; są większe potęgi, które nie wspierają się na kaprysie ani na przypadkach, i z tymi potęgami należy się łączyć.
— Przykro mi bardzo, żono, ale nie znam większej potęgi nad potęgę wielkiego człowieka, któremu mam zaszczyt służyć.
— Służysz kardynałowi?
— Tak, i jako jego sługa nie pozwolę, byś brała udział w spiskach przeciw bezpieczeństwu ojczyzny i była narzędziem w rękach kobiety, która nie jest Francuzką i ma serce hiszpańskie. Na szczęście wielki kardynał czuwa nad wszystkimi i wie wszystko.
Bonacieux powtarzał słowo po słowie zdanie, zasłyszane od hrabiego Rocheforta; ale biedna kobieta, która liczyła na swego męża i w tej myśli zaręczyła za niego królowej, zadrżała widząc niebezpieczeństwo, jakiego uniknęła, i własną niemoc. Jednakże znając słabość; a przede wszystkim chciwość swego męża, nie traciła nadziei, iż osiągnie swój cel.
— Ach, więc jesteś stronnikiem kardynała, mój panie! — zawołała. — Więc służysz partii tych, co prześladują twoją żonę i znieważają twoją królową!
— Sprawy osobiste nie znaczą nic wobec spraw publicznych. Jestem po stronie tych, którzy ratują Państwo — rzekł z emfazą Bonacieux.
Był to inny frazes hrabiego Rocheforta, który Bonacieux zapamiętał sobie i uznał za stosowne w tej chwili przytoczyć.
— A wiesz, co to jest państwo, o którym mówisz? — rzekła pani Bonacieux wzruszając ramionami. — Niech ci wystarczy, że jesteś zwykłym mieszczaninem, i idź z tymi, którzy mogą ci zapewnić większe korzyści.
— Ho, ho — rzekł Bonacieux uderzając ręką po pękatej sakiewce, która wydała dźwięk metaliczny — a co powiesz na to, pani kaznodziejko?
— Skąd masz te pieniądze?
— Nie domyślasz się?
— Od kardynała?
— Od niego i mego przyjaciela, hrabiego Rocheforta.
— Hrabiego Rocheforta? Ależ to on właśnie mnie porwał!
— To być może, żono.
— I bierzesz pieniądze od tego człowieka?
— A czy sama nie powiedziałaś mi, że porwanie miało charakter ściśle polityczny?
— Tak, ale porwano mnie po to, bym zdradziła moją dostojną panią, bym na torturach uczyniła wyznania, które mogą splamić jej honor, a nawet narazić jej życie.
— Żono — podjął Bonacieux — twoja dostojna pani jest przewrotną Hiszpanką i kardynał postąpił słusznie.
— Mężu — rzekła młoda kobieta — wiedziałam, że jesteś tchórzem, skąpcem i głupcem, ale nie wiedziałam, że jesteś niegodziwcem!
— Żono — powiedział Bonacieux, który nigdy nie widział pani Bonacieux w gniewie i chciał uniknąć kłótni małżeńskiej — żono, co mówisz?
— Mówię, że jesteś nędznikiem! — ciągnęła pani Bonacieux, która zauważyła, że słowa jej zaczynają wywierać wpływ na męża. — Ach, więc zajmujesz się polityką! I to na domiar polityką kardynalską! Sprzedajesz za pieniądze dało i duszę diabłu.
— Nie diabłu, ale kardynałowi.
— To jedno i to samo! — zawołała młoda kobieta. — Kto mówi: Richelieu, mówi: Szatan.
— Zamilknij, zamilknij, mogą cię słyszeć.
— Tak, masz rację, wstydziłabym się za ciebie.
— Ale czego żądasz ode mnie? Powiedz!
— Powiedziałam już: byś wyjechał natychmiast i wykonał lojalnie zadanie, którym cię zaszczycam; pod tym warunkiem zapomnę o wszystkim i wybaczę; więcej — wyciągnęła rękę — zwrócę ci moją przyjaźń.
Bonacieux był tchórzem i skąpcem, ale kochał swoją żonę: poczuł wzruszenie.
Mężczyzna pięćdziesięcioletni nie może długo żywić urazy do kobiety mającej dwadzieścia trzy lata.
Widząc, że się waha, pani Bonacieux rzekła:
— A więc postanowiłeś?
— Ależ, moja kochasiu, zastanów się, czego ode mnie żądasz! Londyn jest daleko od Paryża, bardzo daleko, i może to zadanie jest niebezpieczne.
— Cóż z tego, jeśli unikniesz niebezpieczeństwa!
— Wysłuchaj mnie, żono — rzekł kramarz — odmawiam stanowczo: boję się intryg. Byłem w Bastylii, brrr, jaka jest okropna! Na samą myśl o tym od razu dostaję gęsiej skórki. Grożono mi torturami. Czy wiesz, co to są tortury? Pakują ci między nogi drewniane koły, aż kości pękają! Nie, stanowczo nie jadę. Do licha, czemu nie jedziesz sama? Doprawdy, zdaje się, że myliłem się dotychczas: ty jesteś mężczyzną, i to najbardziej zawziętym!
— A ty jesteś babą, nędzną babą, głupią i nikczemną. Ach, więc się boisz! Dobrze więc, jeśli nie wyruszysz natychmiast, zostaniesz aresztowany na rozkaz królowej i każę cię wtrącić do tej Bastylii, której się tak obawiasz.
Bonacieux zamyślił się głęboko; ważył w skupieniu dwa zagrażające mu gniewy, gniew kardynała i gniew królowej; gniew kardynała przeraził go bez porównania bardziej.
— Każ mnie aresztować na rozkaz królowej, a ja odwołam się do Jego Eminencji.
Pani Bonacieux zrozumiała nagle, że posunęła się zbyt daleko, i przeraziła się. Spoglądała przez chwilę z trwogą na tę tępą twarz, na której malowała się niezłomna decyzja, decyzja przerażonego głupca.
— Dobrze więc, dosyć tego! — rzekła. — Być może zresztą, masz rację: mężczyzna lepiej zna się na polityce od kobiety, zwłaszcza zaś ty, mężu, coś rozmawiał z kardynałem. Jednakże ciężko to znieść — dodała — że mój mąż, człowiek, na którego uczucie, zdawało się, mogłam liczyć, odnosi się do mnie tak niełaskawie i nie chce zaspokoić moich fantazji.
— Ponieważ twoje fantazje mogą zaprowadzić zbyt daleko — odparł Bonacieux z triumfem — mam się przed nimi na baczności.
— Ustępuję więc — rzekła młoda kobieta z westchnieniem — nie mówmy już o tym.
— Gdybyś mi choć powiedziała, co mam robić w Londynie — podjął Bonacieux, przypomniawszy sobie trochę za późno, że Rochefort polecił mu poznać tajemnice żony.
— To ci zgoła niepotrzebne — powiedziała młoda kobieta, której jakaś instynktowna nieufność nakazywała teraz się cofać — chodzi o drobnostkę, zwykły kaprys kobiecy, o sprawunek, na którym można by dobrze zarobić.
Ale im bardziej broniła się młoda kobieta, tym bardziej Bonacieux nabierał przekonania, że sekret, którego nie chciała mu zwierzyć, ma wielkie znaczenie.
Postanowił więc natychmiast biec do hrabiego de Rochefort i powiedzieć mu, że królowa szuka posłańca do Londynu.
— Przepraszam, ale muszę cię opuścić, droga żono — powiedział — nie wiedząc bowiem, że przyjdziesz, umówiłem się z przyjacielem; wrócę zaraz i jeśli zechcesz poczekać na mnie pół godziny, przyjdę tu po ciebie, gdy tylko skończę rozmowę, i odprowadzę cię do Luwru, zaczyna się bowiem ściemniać.
— Dziękuję ci, mężu — odparła pani Bonacieux — nie jesteś dość dzielny, by pomóc mi w czymkolwiek, wrócę do Luwru sama.
— Jak chcesz, żono — rzekł były kramarz. — Czy zobaczę cię wkrótce?
— Zapewne; mam nadzieję, że w przyszłym tygodniu będę miała wolną chwilę. Korzystając z tego przyjdę tu i uporządkuję rzeczy, które są na pewno w nieładzie.
— Doskonale, będę czekał na ciebie. Nie gniewasz się na mnie?
— Ja? Skądże znowu!
— Zatem do widzenia.
— Do widzenia.
Bonacieux ucałował rękę żony i wyszedł szybko.
— Tego tylko brakowało — rzekła pani Bonacieux, gdy mąż był już na ulicy i została sama — żeby ten głupiec został stronnikiem kardynała! A ja zaręczyłam królowej, ja przyrzekłam mojej biednej pani... Ach, mój Boże, mój Boże! Będzie mnie uważać za jedną z tych niecnych osób, których pełno jest w pałacu i które kręcą się tam tylko po to, by ją szpiegować. Ach, panie Bonacieux, nigdy nie kochałam cię za bardzo; ale teraz jest znacznie gorzej, teraz cię nienawidzę. O, przysięgam, zapłacisz mi za to!
W chwili gdy mówiła te słowa, zapukano w sufit; podniosła głowę i jakiś głos z góry krzyknął:
— Droga pani Bonacieux, proszę mi otworzyć boczne drzwi, zejdę do pani.
— Ach, pani — rzekł d’Artagnan wchodząc przez drzwi, które otworzyła mu młoda kobieta — pozwól mi powiedzieć, że nieszczególnego masz męża.
— Słyszałeś więc pan naszą rozmowę? — zapytała żywo pani Bonacieux spoglądając na d’Artagnana.
— Od początku do końca.
— Ale jak, mój Boże?
— Mam swój sposób. Słyszałem również ożywioną rozmowę, kiedy byli u pani ludzie kardynała.
— I co zrozumiałeś z tego, cośmy mówili?
— Tysiąc rzeczy: przede wszystkim, że twój mąż jest na szczęście skończonym głupcem; po wtóre, że ma pani kłopoty, czemu bardzo jestem rad, jako że daje mi to okazję do ofiarowania ci swych usług, a Bóg jeden wie, że jestem gotów skoczyć w ogień dla ciebie; wreszcie, że królowej trzeba chwata, człowieka bystrego i oddanego, który uda się dla niej do Londynu. Posiadam przynajmniej dwie z tych trzech zalet, oto więc jestem.
Pani Bonacieux nie odpowiedziała, ale serce jej biło radośnie i ukryta nadzieja błyszczała w jej oczach.
— A jaką możesz mi pan dać rękojmię — zapytała — jeśli zgodzę się powierzyć ci tę misję?
— Moją miłość dla pani. Mów, rozkazuj, co należy uczynić?
— Mój Boże, mój Boże! — wyszeptała młoda kobieta — mam więc ci powierzyć taką tajemnicę? Jesteś niemal dzieckiem!
— Widzę z tego, że trzeba pani kogoś, kto poręczyłby za mnie.
— Wyznam, że byłabym wielce temu rada.
— Czy znasz pani Atosa?
— Nie.
— Portosa?
— Nie.
— Aramisa?
— Nie. Cóż to za panowie?
— Muszkieterowie królewscy. Znasz pana de Tréville, ich kapitana?
— O, tak, tego znam, nie osobiście wprawdzie, ale słyszałam wiele razy, jak mówiono królowej, że jest to dzielny i uczciwy szlachcic.
— Nie obawiasz się, że zdradzi twe tajemnice kardynałowi, prawda?
— O, na pewno nie.
— Dobrze więc, zwierz mu swoją tajemnicę i zapytaj go, pani, czy możesz mi zaufać, nawet gdyby to była tajemnica największej wagi i najbardziej straszliwa.
— Ale to nie jest moja tajemnica, nie mogę więc jej wyjawić.
— Zawierzyłabyś ją jednak panu Bonacieux — rzekł d’Artagnan z urazą.
— Ale byłoby to tak, jakbym ją zawierzyła dziupli w drzewie, skrzydłu gołębia, obroży psa.
— Widzisz wszakże, że cię kocham, pani.
— Tak mówisz.
— Jestem człowiekiem dwornych obyczajów.
— Wierzę.
— Jestem odważny!
— O, tego jestem pewna.
— Więc wystaw mnie pani na próbę.
Pani Bonacieux spojrzała na młodzieńca wahając się jeszcze trochę. Ale w jego oczach błyszczał taki ogień, tyle przekonania brzmiało w jego głosie, że zapragnęła mu się zwierzyć. Zresztą znajdowała się w takiej sytuacji, że musiała postawić wszystko na kartę. Dla królowej równie zgubna byłaby zbyt wielka powściągliwość, jak nadmiar ufności. Wreszcie, wyznajmy to jeszcze, uczucie, które powzięła mimo woli dla swego młodego obrońcy, skłoniło ją do mówienia.
— Posłuchaj tedy — powiedziała — ustępuję i zaufam twym zapewnieniom. Ale przysięgam ci wobec Boga, który nas słyszy, że jeśli mnie zdradzisz, a wrogowie zostawią mnie przy życiu, zabiję cię, a wina spadnie na twą głowę.
— A ja przysięgam ci wobec Boga, pani — rzekł d’Artagnan — że jeśli pochwycą mnie przy wypełnianiu rozkazów, jakie otrzymam od ciebie, umrę raczej niż uczynię lub powiem coś, co mogłoby skompromitować kogokolwiek.
Wówczas młoda kobieta zdradziła mu straszliwą tajemnicę, którą poznał już częściowo owej nocy na moście.
Było to zarazem ich nieme wyznanie miłosne.
D’Artagnan promieniał radością i dumą. Tajemnica, którą posiadł, kobieta, którą kochał, zaufanie i miłość dawały mu siły olbrzyma.
— Wyjeżdżam — rzekł — wyjeżdżam natychmiast.
— Jak to wyjeżdżasz! — zawołała pani Bonacieux — a twój regiment, twój kapitan?
— Na mą duszę, zapomniałem o wszystkim, droga Konstancjo! Tak, masz słuszność, muszę mieć zwolnienie.
— Jeszcze jedna przeszkoda — powiedziała pani Bonacieux z bólem.
— Och, jeśli o to idzie — zawołał d’Artagnan po chwili namysłu — dam sobie łatwo radę, możesz być pani spokojna.
— Jakim sposobem?
— Udam się dziś jeszcze do pana de Tréville i poproszę, by wstawił się za mną do pana des Essarts, swego szwagra.
— Pozostaje jeszcze jedna sprawa.
— Jaka? — zapytał d’Artagnan widząc, że pani Bonacieux się waha.
— Może nie masz pan pieniędzy?
— Nie mam ich za dużo — rzekł d’Artagnan z uśmiechem.
— W takim razie — powiedziała pani Bonacieux otwierając szafę i wyjmując z niej trzos, który przed półgodziną miłośnie gładził jej mąż — weź ten trzos.
— Trzos kardynała! — zawołał wybuchając śmiechem d’Artagnan, który jak wiemy, usunął deski w podłodze i nie utracił ani słowa z rozmowy między kramarzem a jego żoną.
— Trzos kardynała — odparła pani Bonacieux — widzisz, że wygląda wcale okazale.
— Do kroćset — zawołał d’Artagnan — ratować królową za pieniądze kardynała, o ile to zabawniejsze!
— Jesteś miłym i uprzejmym młodzieńcem — rzekła pani Bonacieux. — Bądź pewien, że Jej Królewska Mość nie okaże się niewdzięczna.
— O, jestem już dostatecznie wynagrodzony! — zawołał d’Artagnan. — Kocham panią, pozwalasz mi to mówić; to większe szczęście niż ośmieliłbym się spodziewać.
— Cicho — przerwała pani Bonacieux cała drżąc.
— Co?
— Słychać głosy na ulicy.
— To głos...
— Mego męża. Tak, poznaję go!
D’Artagnan podbiegł do drzwi i zasunął rygiel.
— Nie wejdzie, zanim ja nie wyjdę. Otworzy mu pani, kiedy mnie nie będzie.
— Ale mnie także nie powinno tu być. A jak wytłumaczyć zniknięcie pieniędzy, skoro jestem w domu?
— Ma pani słuszność, trzeba wyjść.
— Ale dokąd? Zobaczy nas, kiedy będziemy wychodzić.
— Trzeba więc pójść do mnie.
— Ach! — zawołała pani Bonacieux — mówisz to tonem, który mnie przeraża.
Pani Bonacieux powiedziała te słowa ze łzami w oczach. D’Artagnan ujrzał te łzy i zmieszany, wzruszony, padł na kolana.
— Będziesz u mnie równie bezpieczna jak w świątyni, daję ci słowo szlachcica — powiedział.
— Chodźmy — rzekła — ufam ci, mój przyjacielu.
D’Artagnan otworzył ostrożnie drzwi i oboje, lekko niby cienie, wyśliznęli się przez wewnętrzne drzwi na korytarz, bez szmeru weszli na schody i znaleźli się w pokoju d’Artagnana.
Kiedy młody człowiek był już u siebie, zabarykadował drzwi dla większej pewności; oboje zbliżyli się do okna i przez szparę w okiennicy ujrzeli pana Bonacieux, rozmawiającego z człowiekiem owiniętym w płaszcz.
Na widok człowieka w płaszczu d’Artagnan podskoczył i na wpół wyciągnąwszy szpadę z pochwy rzucił się ku drzwiom.
Był to człowiek z Meung.
— Co chcesz uczynić? — zawołała pani Bonacieux — zgubisz nas.
— Przysiągłem, że zabiję tego człowieka — rzekł d’Artagnan.
— Twoje życie nie należy w tej chwili do ciebie. W imieniu królowej zabraniam ci narażać się na jakiekolwiek niebezpieczeństwo prócz niebezpieczeństw podróży!
— A we własnym imieniu nic mi nie rozkażesz?
— We własnym imieniu — powiedziała pani Bonacieux z żywym wzruszeniem — we własnym imieniu proszę cię o to. Ale słuchajmy, zdaje się, że mówią o mnie.
D’Artagnan zbliżył się do okna i nastawił ucha.
Pan Bonacieux otworzył drzwi i widząc, że mieszkanie jest puste, wrócił do mężczyzny w płaszczu, którego zostawił na chwilę samego.
— Wyszła — powiedział — wróciła do Luwru.
— Czy jesteś pan pewien — powiedział nieznajomy — że nie przypuszczała, w jakich zamiarach wyszedłeś?
— Nie — odparł Bonacieux z zadowoleniem — to zbyt powierzchowna kobieta.
— Czy młody gwardzista jest w domu?
— Nie sądzę; jak pan widzi, okiennica jest zamknięta i nie widać żadnego światła przez szpary.
— Wszystko jedno, trzeba się upewnić.
— W jaki sposób?
— Pukając do drzwi.
— Zapytam jego służącego.
— Dobrze.
Bonacieux wszedł do swego mieszkania, wyszedł tymi samymi drzwiami, z których skorzystali uciekinierzy, wspiął się po schodach i zapukał do drzwi d’Artagnana. Nikt nie odpowiedział. Portos, by dodać sobie blasku, wypożyczył na ten wieczór Plancheta, a d’Artagnan nie dawał znaku życia.
W chwili gdy rozległo się pukanie, serca dwojga młodych drgnęły.
— Nie ma nikogo — rzekł Bonacieux.
— Wszystko jedno, chodźmy do pana, będziemy bezpieczniejsi niż stojąc na progu.
— Ach, mój Boże — szepnęła pani Bonacieux — nic nie usłyszymy.
— Przeciwnie, usłyszymy jeszcze lepiej.
D’Artagnan usunął kilka desek, na skutek czego pokój stawał się niczym ucho Dionizjosa[4], rozłożył kobierzec na podłodze, ukląkł i dał znak pani Bonacieux, by nachyliła się razem z nim nad otworem.
— Jesteś pan pewien, że nie ma nikogo? — rzekł nieznajomy.
— Ręczę za to — odparł Bonacieux.
— Myślisz więc, że twoja żona?...
— Wróciła do Luwru.
— Nie rozmawiając z nikim prócz ciebie?
— Jestem tego pewien.
— To bardzo ważne, pojmujesz mnie pan?
— A zatem wiadomość, którą ci przyniosłem, jest wielkiego znaczenia...
— Bardzo wielkiego, mój drogi Bonacieux, nie kryję tego bynajmniej.
— Więc kardynał będzie zadowolony ze mnie?
— Bez wątpienia.
— Wielki kardynał!
— Jesteś pan pewien, że w rozmowie żona nie wymieniła żadnych nazwisk?
— Tak sądzę.
— Ani pani de Chevreuse, ani księcia Buckinghama, ani pani de Vernet?
— Nie, powiedziała mi tylko, że chce mnie posłać do Londynu w sprawie dotyczącej znamienitej osoby.
— Zdrajca! — szepnęła pani Bonacieux.
— Cicho! — rzekł d’Artagnan ujmując jej rękę, na co pozwoliła bezwiednie.
— Wszystko jedno — ciągnął mężczyzna w płaszczu — jesteś głupcem, jeśli nie udałeś, że przystajesz na tę misję, miałbyś teraz list w ręce, zagrożone państwo byłoby uratowane, a pan...
— A ja?
— A pan! Kardynał nadałby ci tytuł szlachecki...
— Mówił panu o tym?
— Tak, wiem, że chciał ci zrobić tę niespodziankę.
— Niech pan będzie spokojny — podjął Bonacieux — żona mnie uwielbia, mamy jeszcze czas.
— Osioł! — szepnęła pani Bonacieux.
— Cicho! — rzekł d’Artagnan ściskając mocniej jej rękę.
— Jak to mamy jeszcze czas? — powiedział mężczyzna w płaszczu.
— Udam się do Luwru, zawezwę żonę, powiem jej, że się namyśliłem, że podejmuję się zadania, wezmę list i pośpieszę do kardynała.
— Dobrze, ale szybko; wrócę wkrótce, by dowiedzieć się, jak się panu powiodło.
Nieznajomy wyszedł.
— Nędznik! — rzekła pani Bonacieux pod adresem męża.
— Cicho! — powtórzył d’Artagnan ściskając jej rękę jeszcze mocniej.
Straszliwy wrzask przerwał rozmyślania d’Artagnana i pani Bonacieux. To mąż, zauważywszy brak trzosa, wzywał pomocy.
— O! mój Boże — zawołała pani Bonacieux — postawi na nogi całą dzielnicę!
Bonacieux krzyczał długo, ponieważ jednak podobne wrzaski rozlegały się zbyt często przy ulicy Fossoyeurs, by ściągnąć kogokolwiek, a dom kramarza cieszył się od niejakiego czasu nie najlepszą opinią, Bonacieux widząc, że nikt nie nadchodzi, wyszedł z domu wciąż krzycząc i skierował się w stronę ulicy du Bac.
— A teraz, kiedy już wyszedł, i pan musisz się oddalić — rzekła pani Bonacieux. — Odwagi, ale przede wszystkim ostrożności i pamiętaj, że należysz do królowej.
— Do niej i do ciebie! — zawołał d’Artagnan. — Bądź spokojna, piękna Konstancjo, powrócę godzien jej wdzięczności; ale czy będę również godzien twego serca?
Młoda kobieta nie odpowiedziała, tylko zarumieniła się mocno. W kilka chwil potem d’Artagnan wyszedł z domu owinięty w wielki płaszcz, pod którym zawadiacko sterczała długa szpada.
Pani Bonacieux odprowadziła go długim miłosnym spojrzeniem, jakim kobieta odprowadza mężczyznę, gdy czuje, że jest kochana; ale kiedy znikł za węgłem ulicy, padła na kolana i zawołała składając ręce:
— O mój Boże, miej w swej opiece królową, miej mnie w swej opiece!
D’Artagnan udał się wprost do pana de Tréville. Doszedł do wniosku, że za kilka minut kardynał będzie już wszystko wiedział od tego przeklętego nieznajomego, niechybnie agenta Jego Eminencji, i nie bez racji sądził, że nie ma ani chwili do stracenia.
Serce młodzieńca przepełnione było radością. Oto okazja zdobycia sławy i pieniędzy, i ta okazja zbliżała go do uwielbianej kobiety. Przypadek ofiarowywał mu więcej, niż śmiałby prosić Opatrzność.
Pan de Tréville był jak zwykle w salonie, w towarzystwie panów szlachty. D’Artagnana znano w pałacu, udał się więc wprost do jego gabinetu i kazał oznajmić kapitanowi, że chce się z nim widzieć w bardzo ważnej sprawie.
Zaledwie minęło pięć minut, kiedy wszedł pan de Tréville. Widząc radość malującą się na twarzy młodzieńca, od razu zrozumiał, że istotnie zaszło coś nowego.
Przez całą drogę d’Artagnan namyślał się, czy zwierzyć się panu de Tréville, czy tylko poprosić go, by pozostawił mu swobodę działania w pewnej poufnej sprawie. Pan de Tréville odnosił się do niego zawsze tak życzliwie, tak był oddany królowi i królowej, tak serdecznie nie cierpiał kardynała, że młodzieniec postanowił wszystko mu powiedzieć.
— Chciałeś się ze mną widzieć, mój chłopcze? — zapytał pan de Tréville.
— Tak, panie — powiedział d’Artagnan — i wybaczy mi pan, sądzę, że mu przeszkodziłem, kiedy dowiesz się, o jak ważną sprawę chodzi.
— Mów więc, słucham.
— Chodzi o honor, a może i życie królowej — rzekł d’Artagnan zniżając głos.
— Co powiadasz! — rzekł pan de Tréville rozglądając się wokół, czy nikt ich nie słyszy, i patrząc pytająco na d’Artagnana.
— Powiadam, że przypadek pozwolił mi poznać tajemnicę...
— Której nie wydasz, mam nadzieję, nawet za cenę życia.
— Ale muszę ją panu zwierzyć, tylko pan bowiem może mi pomóc w wypełnieniu zadania, które zleciła mi Jej Królewska Mość.
— Czy to twoja tajemnica?
— Nie, panie, królowej.
— Czy Jej Królewska Mość upoważniła cię do podzielenia się tą tajemnicą ze mną?
— Nie, panie, przeciwnie, zalecono mi najściślejsze milczenie.
— Dlaczego więc chcesz mi ją zdradzić?
— Dlatego że, jak powiedziałem, bez pana nic nie mogę zdziałać, a mógłbyś mi nie udzielić swej pomocy, jeśli nie będziesz wiedział, w jakim celu cię proszę.
— Zachowaj swą tajemnicę, młodzieńcze, i powiedz, czego pragniesz.
— Pragnę, by uzyskał pan dla mnie u pana des Essarts zwolnienie na piętnaście dni.
— Od kiedy?
— Jeszcze tej nocy.
— Opuszczasz Paryż?
— Udaję się z misją.
— Czy możesz mi powiedzieć dokąd?
— Do Londynu.
— Czy jest ktoś zainteresowany w tym, żebyś nie przybył do celu?
— Myślę, że kardynał dałby wiele za to, by mi w tym przeszkodzić.
— Jedziesz sam?
— Sam.
— W takim razie nie dojedziesz dalej jak do Bondy[*], jakem Tréville!
— Dlaczego?
— Zamordują cię.
— Zginę spełniając swój obowiązek!
— Ale zadanie nie zostanie wykonane.
— To prawda — rzekł d’Artagnan.
— Wierzaj mi — ciągnął Tréville — w takich przedsięwzięciach trzeba czterech, by jeden doszedł do celu.
— Ma pan rację — rzekł d’Artagnan — ale znasz, panie, Atosa, Portosa i Aramisa i wiesz, że mogę na nich liczyć.
— Nie zwierzając im tajemnicy, której poznać nie chciałem?
— Przysięgliśmy sobie raz na zawsze ślepe zaufanie i wierność w każdej próbie; zresztą możesz im pan powiedzieć, że mi ufasz, a uwierzą mi jak i pan.
— Mogę każdego z nich zwolnić ze służby na dwa tygodnie; Atosa, któremu rana wciąż daje się we znaki, by udał się do wód w Forges[*], Portosa i Aramisa, by towarzyszyli druhowi, którego nie chcą opuścić w tak opłakanej sytuacji. Jeśli przyślę im zwolnienie, będzie to znaczyć, że upoważniam ich do wyjazdu.
— Dziękuję ci, panie, jesteś niezmiernie dobry.
— Idź więc do nich natychmiast i niechaj wszystko będzie załatwione tej nocy. Najpierw jednak napisz mi prośbę do pana des Essarts. Może szpieg depcze ci po piętach, a w takim razie kardynał wie już o twojej wizycie i trzeba mieć dla niej uzasadnienie.
D’Artagnan napisał prośbę i pan de Tréville biorąc papier zapewnił go, że przed drugą po północy cztery zwolnienia znajdą się w mieszkaniach czterech podróżnych.
— Bądź pan łaskaw przesłać moje zwolnienie do Atosa. Obawiam się, że gdybym wrócił do domu, naraziłbym się na jakieś niemiłe spotkanie.
— Bądź spokojny. Do widzenia i szczęśliwej podróży! Ale, zaczekaj no jeszcze! — rzekł pan de Tréville.
D’Artagnan zawrócił.
— Czy masz pieniądze?
D’Artagnan brzęknął trzosem, który miał w kieszeni.
— Wystarczy? — zapytał pan de Tréville.
— Trzysta pistoli.
— Wybornie, można z tym pojechać na koniec świata; ruszaj więc.
D’Artagnan skłonił się przed panem de Tréville, który wyciągnął do niego rękę; d’Artagnan uścisnął ją z szacunkiem i wdzięcznością. Od chwili gdy przybył do Paryża, mógł tylko dziękować Bogu, że poznał tego wspaniałego człowieka, tak zawsze godnego szacunku, prawego i wielkiego.
Naprzód udał się do Aramisa; nie był u swego przyjaciela od owego wieczoru, kiedy szedł za panią Bonacieux. Co więcej, za każdym razem kiedy go spotykał, dostrzegał głęboki smutek malujący się na twarzy młodego muszkietera.
Tego wieczora Aramis nie spał jeszcze, pogrążony w smutnych rozmyślaniach; widząc tę głęboką melancholię, d’Artagnan zadał mu kilka pytań. Aramis wyjaśnił, że na przyszły tydzień musi napisać po łacinie komentarz do osiemnastego rozdziału św. Augustyna i ta praca całkowicie go pochłania.
Gdy dwaj przyjaciele tak rozmawiali, wszedł służący pana de Tréville niosąc zapieczętowaną kopertę.
— Cóż to takiego? — zapytał Aramis.
— To zwolnienie, o które pan prosił — odparł służący.
— Nie prosiłem o żadne zwolnienie.
— Milcz i bierz — rzekł d’Artagnan. — A oto, mój poczciwcze, pół pistola za twój trud; powiedz panu de Tréville, że pan Aramis bardzo dziękuje. Ruszaj.
Służący skłonił się do ziemi i wyszedł.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Aramis.
— Weź, co ci trzeba do dwutygodniowej podróży, i chodź ze mną.
— Ale ja nie mogę opuścić Paryża w tej chwili nie wiedząc...
Aramis urwał.
— Co się z nią stało, prawda? — ciągnął d’Artagnan.
— Z kim? — rzekł Aramis.
— Z kobietą, która była tutaj, z właścicielką haftowanej chustki.
— Kto ci powiedział, że była tu kobieta? — odparł Aramis blady jak śmierć.
— Widziałem ją.
— I wiesz, kto to jest?
— W każdym razie mogę przypuszczać.
— Posłuchaj — rzekł Aramis — skoro wiesz tyle, czy wiesz także, co się z nią stało?
— Sądzę, że wróciła do Tours.
— Do Tours? Tak, to się zgadza, znasz ją. Ale jakże mogła wrócić do Tours nic mi nie mówiąc?
— Obawiała się, że ją aresztują.
— Dlaczego nie napisała do mnie?
— Nie chciała cię skompromitować.
— D’Artagnanie, wracasz mi życie! — zawołał Aramis. — Sądziłem, że wzgardzono mną, że mnie zdradzono. Byłem tak szczęśliwy ujrzawszy ją znowu! Nie mogłem uwierzyć, że naraża swą wolność dla mnie, a jednak, co za sprawa sprowadziła ją do Paryża?
— Ta sama, dla której dziś jeszcze musimy jechać do Londynu.
— A mianowicie? — zapytał Aramis.
— Dowiesz się kiedyś, Aramisie; na razie będę naśladował obyczaje siostrzenicy doktora.
Aramis uśmiechnął się przypomniawszy sobie bajkę, którą opowiedział pewnego wieczora przyjaciołom.
— A zatem, skoro jesteś pewien, że ona opuściła Paryż, nic mnie już nie zatrzymuje i mogę ci towarzyszyć. Powiadasz, że udajemy się?...
— Na razie do Atosa; jeśli chcesz iść, pośpiesz się, ponieważ straciliśmy już wiele czasu. Ach, jeszcze coś, Uprzedź Bazina.
— Bazin wyrusza z nami? — zapytał Aramis.
— Być może. W każdym razie dobrze byłoby, gdyby nam towarzyszył tymczasem do Atosa.
Aramis wezwał Bazina i rozkazał mu, żeby poszedł za nimi do Atosa.
— Chodźmy — powiedział do d’Artagnana biorąc płaszcz, szpadę, trzy pistolety i na próżno otwierając po drodze wszystkie szuflady w poszukiwaniu zabłąkanego pistola. Kiedy przekonał się, że te poszukiwania są bezowocne, ruszył za d’Artagnanem zadając sobie w duchu pytanie, jakim cudem ten młokos z gwardii wie równie dobrze jak on, kim była kobieta, której udzielił gościny, i lepiej niż on, co się z nią stało.
Wychodząc Aramis położył rękę na ramieniu d’Artagnana i zapytał patrząc na niego uważnie:
— Nie mówiłeś z nikim o tej damie?
— Z nikim.
— Nawet z Atosem i Portosem?
— Nie puściłem pary z ust.
— Wybornie.
I upewniwszy się w tej ważnej kwestii, poszedł z d’Artagnanem. Wkrótce byli obaj u Atosa. Zastali go ze zwolnieniem w jednej ręce i listem od pana de Tréville w drugiej.
— Czy możecie mi wyjaśnić, co znaczy ten list i zwolnienie, które otrzymałem przed chwilą? — zapytał zdumiony Atos.
“Mój drogi Atosie, pragnąłbym, abyś odpoczął przez dwa tygodnie, twoje zdrowie tego koniecznie wymaga. Udaj się więc do wód w Forges albo gdzie indziej i postaraj się szybko wrócić do zdrowia.
Oddany ci Tréville”
— A więc, Atosie, ten list i zwolnienie znaczą, że masz mi towarzyszyć.
— Do wód w Forges?
— Tam lub gdzie indziej.
— W służbie króla?
— Króla czy królowej: czy nie jesteśmy sługami Ich Królewskich Mości?
W tej chwili wszedł Portos.
— Tam do kata — powiedział — oto mi osobliwa historia: od kiedy udziela się muszkieterom zwolnień, o które nie proszą?
— Odkąd mają przyjaciół, którzy robią to za nich — odparł d’Artagnan.
— Ho, ho — rzekł Portos — zdaje się, że zdarzyło się coś nowego?
— Tak, wyjeżdżamy — rzekł Aramis.
— Dokąd? — zapytał Portos.
— Doprawdy, nie wiem — rzekł Atos — zapytaj d’Artagnana.
— Do Londynu, panowie — powiedział d’Artagnan.
— Do Londynu! — zawołał Portos — a cóż będziemy robić w Londynie?
— Tego nie mogę wam powiedzieć, musicie mi zaufać.
— Ale żeby jechać do Londynu, trzeba pieniędzy — dodał Portos — a ja ich nie mam.
— Ani ja — rzekł Atos.
— Ani ja — rzekł Aramis.
— Ale ja mam — powiedział d’Artagnan wyciągając swój skarb z kieszeni i kładąc go na stole. — W tym trzosie jest trzysta pistoli; niechaj każdy z nas weźmie siedemdziesiąt pięć, to wystarczy na drogę do Londynu i z powrotem. Zresztą możecie być spokojni, nie wszyscy dojedziemy do Londynu.
— A to dlaczego?
— Dlatego że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa niektórzy z nas pozostaną w drodze.
— Ależ to wojenna wyprawa!
— I to bardzo niebezpieczna, uprzedzam was.
— Skoro jednak narażamy się na śmierć — rzekł Portos — pragnąłbym przynajmniej wiedzieć, z jakiego powodu?
— Dużo ci to pomoże! — rzekł Atos.
— Mimo to zgadzam się z Portosem — rzekł Aramis.
— Czy król ma zwyczaj zdawać sprawę ze swych planów? Nie; mówi po prostu: mości panowie, jest wojna w Gaskonii albo we Flandrii, idźcie się bić; i wy idziecie. Dlaczego? To was nic nie obchodzi.
— D’Artagnan ma słuszność — rzekł Atos — oto trzy zwolnienia, które otrzymaliśmy od pana de Tréville, i trzysta pistoli, które wzięły się nie wiadomo skąd. Ruszajmy więc nastawiać karku tam, gdzie każą. Czy życie warte jest tego, by trudzić się zadawaniem tylu pytań? D’Artagnanie, gotów jestem iść z tobą.
— I ja także — rzekł Portos
— I ja także — rzekł Aramis. — Nie martwi mnie nawet, że opuszczam Paryż. Trzeba mi rozrywek.
— Możecie być spokojni, panowie, rozrywek wam nie zabraknie — rzekł d’Artagnan.
— A zatem, kiedy wyruszamy? — spytał Atos.
— Natychmiast — odparł d’Artagnan — nie ma ani chwili do stracenia.
— Grimaud, Planchet, Mousqueton, Bazin! — krzyknęli czterej młodzi ludzie na swych służących — wyczyśćcie nasze buty i przyprowadźcie konie ze stajni pałacowej.
Każdy bowiem muszkieter zostawiał swojego konia i konia służącego w stajni pałacowej jak w koszarach.
Grimaud, Planchet, Mousqueton i Bazin wybiegli pędem.
— Teraz ułóżmy plan wyprawy — rzekł Portos. — Dokąd udajemy się najpierw?
— Do Calais[*] — odpowiedział d’Artagnan — to najkrótsza droga do Londynu.
— Dobrze, teraz wyłuszczę wam swój pogląd — rzekł Portos.
— Mów.
— Czterej ludzie podróżujący razem budzą podejrzenia: niechaj d’Artagnan da każdemu z nas wskazówki; ja wyruszę pierwszy drogą na Boulogne, by zbadać teren; Atos wyjedzie w dwie godziny później traktem na Amiens; Aramis uda się za nami w kierunku na Noyon[*]; d’Artagnan zaś pojedzie drogą, jaką zechce, w ubraniu Plancheta, podczas gdy Planchet towarzyszyć nam będzie w mundurze gwardzisty.
— Panowie — rzekł Atos — moim zdaniem nie należy wtajemniczać służących w taką sprawę: szlachcic może przypadkiem zdradzić sekret, ale prawie zawsze sprzeda go lokaj.
— Plan Portosa wydaje mi się niemożliwy do wykonania — rzekł d’Artagnan — sam bowiem nie wiem, jakich wskazówek mógłbym wam udzielić. Mam oddać list, oto wszystko. Nie mam i nie mogę zrobić trzech kopii tego listu, jest bowiem zapieczętowany. Moim więc zdaniem należy jechać razem. Ten list jest tu, w tej kieszeni. — i wskazał kieszeń, w której znajdował się list. — Jeśli zostanę zabity, jeden z was go weźmie i pojedzie dalej, jeśli ten z kolei padnie, weźmie go następny i tak dalej; jeśli jeden chociaż dojedzie do celu, rzecz będzie załatwiona.
— Brawo, d’Artagnanie! Jestem tego samego zdania — rzekł Atos. — Zresztą trzeba postępować konsekwentnie; udaję się do wód, wy mi towarzyszycie; zamiast do wód Forges, jadę nad morze, mam wolny wybór. Jeśli zechcą nas zatrzymać, pokażę list pana de Tréville, wy swoje zwolnienia; jeśli nas zaatakują, będziemy się bronić, jeśli będą nas sądzić, będziemy twierdzić niezmiennie, że mieliśmy jedynie brać kąpiele morskie. Zbyt łatwo dano by sobie radę z czterema ludźmi oddzielnie, podczas gdy czterech ludzi razem tworzy oddziałek. Uzbroimy naszych służących w pistolety i muszkiety; jeśli wyślą przeciw nam wojsko, wydamy bitwę i ten, który zostanie przy życiu, jak powiada d’Artagnan, dostarczy list.
— Dobrze powiedziane — zawołał Aramis — nie mówisz często, Atosie, ale kiedy już mówisz, prawdziwy z ciebie Jan Złotousty. Zgadzam się na plan Atosa. A ty, Portosie?
— Ja również — rzekł Portos — jeśli ten plan odpowiada d’Artagnanowi. D’Artagnan ma list, więc naturalną koleją rzeczy jest dowódcą wyprawy; niechaj postanawia. My wykonamy.
O drugiej nad ranem nasi czterej awanturnicy wyruszyli z Paryża przez rogatkę Saint-Denis. Ponieważ była noc, pogrążeni byli w milczeniu; mimo woli ulegali działaniu ciemności i wszędzie dopatrywali się zasadzek.
Z pierwszymi promieniami dnia języki się rozwiązały; wraz ze słońcem wróciła wesołość; jak w przededniu bitwy, serca biły im mocno, oczy się śmiały i czuli, że życie, z którym może przyjdzie im się rozstać, bądź co bądź jest dobre.
Oddziałek przedstawiał się zresztą nader okazale; czarne konie muszkieterów, ich bojowy wygląd, regularny krok, jakim uczy się stąpać w szwadronie ten szlachetny towarzysz żołnierza, zdradziłyby najbardziej ścisłe incognito.
Służący jechali za swymi panami uzbrojeni po zęby.
Wszystko szło dobrze aż do Chantilly[*], dokąd przybyli o ósmej rano. Trzeba było zjeść śniadanie. Zsiedli więc z koni przed oberżą, której szyld wyobrażał świętego Marcina oddającego połowę swego płaszcza ubogiemu, i polecili służącym, żeby nie rozkulbaczali koni i w każdej chwili byli gotowi do odjazdu.
Przyjaciele weszli do ogólnej sali i zasiedli do stołu.
Jakiś szlachcic, który przybył drogą wiodącą z Dammartin[*], siedział przy tym samym stole i jadł śniadanie. Rozpoczął rozmowę o pogodzie; podróżni wtrącili kilka słów; wypił ich zdrowie; podróżni na grzeczność odpowiedzieli grzecznością.
Ale w chwili kiedy Mousqueton zameldował, że konie są gotowe, i wstawano już od stołu, nieznajomy zaproponował Portosowi, by wypił zdrowie kardynała. Portos odpowiedział, że uczyni to z chęcią, jeśli nieznajomy ze swej strony zechce wznieść zdrowie króla. Nieznajomy zawołał, że nie zna innego króla prócz Jego Eminencji. Portos nazwał go pijakiem; nieznajomy dobył szpady.
— Zrobiłeś głupstwo — rzekł Atos — ale mniejsza z tym, nie można się teraz cofać; zabij tego człowieka i pędź za nami jak najszybciej.
Wszyscy trzej dosiedli koni i ruszyli galopem, podczas gdy Portos obiecywał nieznajomemu, że przedziurawi go wszystkimi ciosami znanymi w szermierce.
— O jednego mniej — rzekł Atos, gdy ujechali pięćset kroków.
— Ale dlaczego ten człowiek zaczepił Portosa, a nie kogo innego? — zapytał Aramis.
— Bo Portos mówił najgłośniej z nas wszystkich i tamten wziął go za dowódcę — rzekł d’Artagnan.
— Zawsze mówiłem, że ten młokos z Gaskonii to kopalnia mądrości — mruknął Atos.
Za czym jechali dalej.
W Beauvais[*] zrobili dwugodzinny postój, żeby dać wytchnąć koniom i poczekać na Portosa. Po dwu godzinach, jako że Portosa nie było widać i nie otrzymano żadnej wiadomości od niego, przyjaciele ruszyli w dalszą drogę.
W odległości mili od Beauvais, w miejscu, gdzie droga zwężała się między dwoma wzgórzami, napotkali około dziesięciu ludzi, którzy udawali, że naprawiają uszkodzony w tym miejscu trakt, kopiąc doły i robiąc błotniste kałuże.
Aramis obawiając się, że zabrudzi sobie buty w tym błocie, zwymyślał ich ostro. Atos chciał go powstrzymać, ale już było za późno. Robotnicy zaczęli sobie pokpiwać z podróżnych, a ich zuchwałość wyprowadziła z równowagi nawet Atosa, który natarł koniem na jednego z nich.
Wówczas tamci cofnęli się do rowu i chwycili ukryte muszkiety, tak że naszych siedmiu podróżnych musiało przejechać dosłownie pod gradem kuł. Jedna zraniła w ramię Aramisa, inna trafiła Mousquetona w pośladek. Mousqueton spadł z konia, nie dlatego jednak, że był ciężko ranny, ale nie mogąc widzieć rany, przypuszczał, że jest niebezpieczniejsza niż była w istocie.
— To zasadzka — rzekł d’Artagnan — nie strzelajmy i dalej w drogę.
Aramis, choć ranny, uchwycił się grzywy swego konia i ruszył wraz z innymi. Koń Mousquetona szedł samotnie z tyłu.
— Będziemy mieć konia na zmianę — rzekł Atos.
— Wolałbym kapelusz — powiedział d’Artagnan — mój zdmuchnęła kula. To prawdziwe szczęście, że nie miałem w nim listu.
— Och, zabiją biednego Portosa, gdy będzie tędy jechał — odezwał się Aramis.
— Gdyby Portos mógł się utrzymać na nogach, byłby już z nami — rzekł Atos. — Ten pijak otrzeźwiał zapewne, stanąwszy na placu.
Galopowali jeszcze przez dwie godziny, choć konie były już zdrożone i można było przypuszczać, że wkrótce nie będą zdolne do dalszej jazdy.
Podróżni jechali na przełaj, mając nadzieję, że tym sposobem unikną zaczepek; ale w Crève-cœur[*] Aramis oświadczył, że nie może jechać dalej. W istocie trzeba było całej jego odwagi, maskowanej wykwintnym obejściem i dworną mową, by przebyć tę część drogi. Bladł coraz bardziej i musiano go podtrzymywać na koniu; przyjaciele pomogli mu zsiąść przed oberżą, pozostawili z nim Bazina, który w potyczce więcej zresztą przeszkadzał, niż pomagał, i ruszyli dalej w nadziei, że przenocują w Amiens.
— Do licha — rzekł Atos, kiedy byli już w drodze, teraz w czterech tylko, dwaj panowie oraz Grimaud i Planchet — do licha, nie dam się już zwieść i ręczę ci, że nie otworzę ust ani nie dobędę szpady aż do Calais. Przysięgam...
— Nie przysięgajmy — rzekł d’Artagnan — jedźmy galopem, jeśli nasze konie jeszcze to wytrzymają.
Podróżni wbili ostrogi w brzuchy koni, które tak pobudzone potrafiły odnaleźć siły. O północy byli w Amiens i zsiedli przed oberżą “Pod Złotą Lilią”.
Oberżysta wyglądał na najzacniejszego w świecie człowieka; przyjął podróżnych ze świecznikiem w jednej ręce i z bawełnianą szlafmycą w drugiej; pragnął umieścić gości we wspaniałych pokojach, ale niestety, te pokoje znajdowały się daleko od siebie. D’Artagnan i Atos odmówili; gospodarz oświadczył, że nie ma innych pokoi godnych Ich Dostojności; podróżni powiedzieli, że będą spali w jednym pokoju, każdy na materacu rzuconym na podłogę. Gospodarz nalegał, oni upierali się przy swoim; trzeba było zrobić, co chcieli.
Zaledwie przygotowali sobie posłanie i zabarykadowali od wewnątrz drzwi, gdy ktoś zapukał do okiennicy od podwórza; zapytali, kto puka, i poznawszy głos służących otworzyli.
Byli to Planchet i Grimaud.
— Grimaud da sobie radę z pilnowaniem koni — rzekł Planchet — jeśli panowie zechcą, będę spał przy drzwiach; w ten sposób panowie mogą być pewni, że nikt do nich nie wejdzie.
— A na czym będziesz spał? — zapytał d’Artagnan.
— Oto moje posłanie — odparł Planchet i wskazał na wiązkę słomy.
— Dobrze — rzekł d’Artagnan — masz rację: ten gospodarz nie bardzo mi się podoba, nazbyt jest uprzejmy.
— Mnie nie podoba się również — wtrącił Atos.
Planchet wszedł przez okno i położył się przy drzwiach. Grimaud zaś umieścił się w stajni oświadczając, że o piątej rano będzie wraz z końmi gotów do drogi.
Noc minęła dość spokojnie, około drugiej po północy usiłowano tylko otworzyć drzwi; ale Planchet obudził się, zerwał na równe nogi i krzyknął: “kto to?” Odpowiedziano mu, że to pomyłka, i nocni goście odeszli.
O czwartej nad ranem przyjaciół dobiegł wielki hałas ze stajni. Grimaud chciał obudzić stajennych i stajenni rzucili się na niego. Kiedy otworzono okno, ujrzano biednego chłopca leżącego bez przytomności, z głową rozciętą widłami.
Planchet zszedł na podwórze chcąc osiodłać konie; konie były ochwacone. Jedynie koń Mousquetona, który poprzedniego dnia podróżował bez jeźdźca przez sześć godzin, mógł ruszyć w drogę, ale na skutek niepojętej pomyłki weterynarz, po którego posłano jakoby po to, by puścił krew koniowi oberżysty, puścił krew koniowi Mousquetona.
Wszystko to stawało się niepokojące; kolejne wypadki mogły być zbiegiem okoliczności, ale równie dobrze skutkiem zmowy. Atos i d’Artagnan wyszli, Planchet udał się na poszukiwanie trzech koni. Przy bramie stały dwa konie gotowe do podróży, świeże i wypoczęte. To ułatwiało znakomicie sprawę. Planchet zapytał, gdzie ich panowie, odpowiedziano mu, że spędzili noc w oberży i właśnie płacą gospodarzowi. Atos poszedł też zapłacić, a d’Artagnan i Planchet pozostali przy bramie.
Oberżysta znajdował się w dość odległym, niskim pokoju i poproszono Atosa, by tam się udał. Atos nie podejrzewając niczego wszedł i wyjął dwa pistole, by zapłacić; oberżysta siedział sam przy kantorku, którego szuflady były na wpół otwarte.
Wziął pieniądz podany przez Atosa, obrócił go w rękach, krzyknął nagle, że moneta jest fałszywa i że każe aresztować Atosa oraz jego przyjaciela jako fałszerzy.
— Hultaju — rzekł Atos idąc na niego — bo obetnę ci uszy!
W tej samej chwili czterej ludzie uzbrojeni po zęby weszli przez boczne drzwi i rzucili się na Atosa.
— Pochwycili mnie! — krzyknął Atos co sił w płucach. — Pędź, d’Artagnanie, co koń wyskoczy! — i wystrzelił dwukrotnie z pistoletu.
D’Artagnan i Planchet nie dali sobie tego powtarzać dwa razy, odwiązali konie stojące przy bramie, wskoczyli na nie, spięli ostrogami i ruszyli galopem.
— Czy wiesz, co stało się z Atosem? — zapytał d’Artagnan Plancheta, pędząc co koń wyskoczy.
— Ach, panie — odparł Planchet — dwaj padli od jego strzałów i zdawało mi się, że widzę przez oszklone drzwi, jak rąbie pozostałych.
— Dzielny Atos! — mruknął d’Artagnan. — I pomyśleć, że muszę go opuścić! Zresztą, kto wie, co czeka nas za chwilę. Naprzód, Planchet, naprzód! Dzielny z ciebie chłopiec.
— Powiedziałem to już panu — odparł Planchet. — Pikardyjczyków poznaje się w potrzebie; zresztą jestem tu na swojej ziemi i to dodaje mi ducha.
Nie zatrzymując się w drodze i kłując konie ostrogami dojechali do Saint-Omer[*]. Tu dali wytchnąć koniom trzymając je za cugle w obawie przed wypadkiem, podjedli sobie trochę na stojąco i ruszyli dalej.
W odległości stu kroków od bram Calais koń d’Artagnana padł na ziemię i żadnym sposobem nie można go było podnieść; krew lała mu się z nozdrzy i oczu. Pozostał koń Plancheta, ale i ten zaparł się w ziemię tak, że nie udało się go poruszyć.
Na szczęście, jak powiedzieliśmy, byli w odległości stu kroków od miasta; pozostawili wierzchowce na drodze i pobiegli do portu. Planchet wskazał swemu panu szlachcica, który w towarzystwie służącego szedł pięćdziesiąt kroków przed nimi.
Dopędzili tego szlachcica, który jak się zdawało, śpieszył się bardzo. Buty miał pokryte kurzem i pytał właśnie, czy nie mógłby natychmiast jechać do Anglii.
— Nic łatwiejszego — powiedział właściciel statku gotowego do odjazdu — ale dziś rano otrzymaliśmy rozkaz: nikt nie może wyruszyć bez pozwolenia pana kardynała.
— Mam to pozwolenie — odparł szlachcic wyciągając papier z kieszeni — proszę.
— Niech je poświadczy zarządca portu — rzekł właściciel — będę rad panu usłużyć.
— Gdzie znajdę zarządcę?
— Na letnim mieszkaniu.
— Gdzie to jest?
— Ćwierć mili od miasta; proszę, widzisz pan u stóp tego wielkiego wzgórza dom pokryty dachówką?
— Wybornie! — powiedział szlachcic.
Za czym w towarzystwie służącego ruszył w stronę domu zarządcy. D’Artagnan i Planchet szli za nim w odległości stu kroków.
Kiedy byli już za miastem, d’Artagnan przyśpieszył kroku i dopędził szlachcica, kiedy ten wchodził do lasku.
— Panie, wydaje mi się, że bardzo się śpieszysz?
— Ogromnie, proszę pana.
— Przykro mi niezmiernie — rzekł d’Artagnan — ponieważ śpieszę się również i chciałem pana prosić o oddanie mi pewnej usługi.
— Jakiej?
— Chciałbym być pierwszy.
— To niemożliwe — odpowiedział szlachcic — zrobiłem sześćdziesiąt mil w czterdzieści cztery godziny i muszę być jutro w południe w Londynie.
— Zrobiłem czterdzieści mil w czterdzieści godzin i muszę być jutro o dziesiątej rano w Londynie.
— Niezmiernie mi przykro, panie, ale przybyłem pierwszy i nie wyjadę drugi.
— Niezmiernie mi przykro, panie, ale przybyłem drugi i wyjadę pierwszy.
— Jestem w służbie króla! — rzekł szlachcic.
— Jestem w służbie mojej własnej osoby! — rzekł d’Artagnan.
— Wydaje mi się, że szukasz ze mną zaczepki.
— Do kata! A czegóż by innego?
— Czego chcesz?
— Chce pan wiedzieć?
— Oczywiście.
— Dobrze więc, chcę pozwolenia na przejazd, które pan posiada, ponieważ nie mam żadnego, a bardzo mi jest potrzebne.
— Pan chyba żartuje.
— Nie żartuję nigdy.
— Pozwól mi przejść!
— Nie pójdziesz dalej.
— Mój dzielny młodzieńcze, zdaje się, że rozwalę ci głowę. Hola, Lubin[*]! Moje pistolety.
— Planchet — rzekł d’Artagnan — zajmij się służącym, ja zajmę się panem.
Planchet ośmielony tą zachętą skoczył na Lubina, a jako że był mocny i zwinny, przewrócił go na ziemię i klęknął mu na piersi.
— Niech pan robi swoje — rzekł Planchet — ja już sobie poradziłem.
Widząc to szlachcic wyciągnął szpadę i natarł na d’Artagnana; ale miał do czynienia z lepszym od siebie.
W trzy sekundy d’Artagnan zadał mu trzy ciosy, mówiąc za każdym razem:
— Ten za Atosa, ten za Portosa, a ten za Aramisa.
Przy trzecim pchnięciu szlachcic padł jak kłoda. D’Artagnan mniemał, że jest nieżywy albo przynajmniej zemdlony, i zbliżył się, by wziąć pozwolenie na przejazd; ale w chwili gdy wyciągał rękę, ranny, który nie wypuścił szpady, zadał mu cios w pierś, mówiąc:
— A ten dla ciebie.
— Dla mnie! Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni — zawołał rozwścieczony d’Artagnan przygważdżając go do ziemi czwartym ciosem w brzuch.
Tym razem szlachcic zamknął oczy i zemdlał. D’Artagnan przeszukał kieszeń, do której, jak widział, nieznajomy włożył pozwolenie na przejazd, i zabrał je. Papier był wystawiony na nazwisko hrabiego de Wardes[*].
Następnie rzucając ostatnie spojrzenie na pięknego młodzieńca, mogącego liczyć najwyżej dwadzieścia pięć lat, którego pozostawił tu bez czucia, a może już nieżywego, westchnął myśląc o dziwnym losie, popychającym jednych ludzi do zabijania innych w interesie osób obcych i najczęściej nie wiedzących nawet o ich istnieniu.
Ale wkrótce z tych rozmyślań wyrwał go wrzask Lubina, ze wszystkich sił wzywającego pomocy.
Planchet ścisnął go potężnie ręką za gardło.
— Panie — rzekł — jak długo będę go tak trzymał, nie zdoła krzyczeć, to pewne; ale ledwie go puszczę, narobi znów wrzasku. Widzę, że to Normandczyk, a Normandczycy są uparci.
W istocie, choć Lubin znajdował się w wielce niedogodnym położeniu, próbował wydawać dźwięki.
— Zaczekaj! — zawołał d’Artagnan. Wziął chustkę i zakneblował mu usta.
— A teraz — rzekł do Plancheta — przywiążmy go do drzewa.
Uczynili to bardzo sumiennie, potem przywlekli hrabiego de Wardes do jego służącego; ponieważ zaczynało już zmierzchać, a zakneblowany sługa i ranny pan znajdowali się w lesie, było rzeczą oczywistą, że pozostaną tu do rana.
— A teraz do zarządcy! — rzekł d’Artagnan.
— Zdaje mi się, że pan jest ranny? — zapytał Planchet.
— To nic, zajmijmy się rzeczami pilniejszymi; potem przyjdzie czas na ranę, która nie wydaje mi się zresztą bardzo niebezpieczna.
I szybkim krokiem skierowali się do domu czcigodnego zarządcy. Oznajmiono hrabiego de Wardes. D’Artagnan wszedł.
— Masz pan zezwolenie podpisane przez kardynała? — spytał zarządca.
— Tak, panie — odparł d’Artagnan — oto ono.
— W samej rzeczy, jest w największym porządku — rzekł zarządca.
— To oczywiste, należę do najwierniejszych sług kardynała.
— Wygląda na to, że Jego Eminencja chce komuś przeszkodzić w wyjeździe do Anglii.
— Tak, chodzi o niejakiego d’Artagnana, szlachcica bearneńskiego, który wyjechał z Paryża wraz z trzema swymi przyjaciółmi celem udania się do Londynu.
— Znasz go pan osobiście?
— Kogo?
— Tego d’Artagnana.
— Wybornie.
— Daj mi więc jego rysopis,
— Nic łatwiejszego.
I d’Artagnan opisał najbardziej szczegółowo hrabiego de Wardes.
— Czy ktoś mu towarzyszy? — zapytał zarządca.
— Tak, służący nazwiskiem Lubin.
— Będziemy mieć ich na oku i jeśli uda nam się ich pochwycić, Jego Eminencja może być spokojny, zostaną odwiezieni do Paryża pod dobrą eskortą.
— Czyniąc to, panie zarządco, zasłużysz sobie na wdzięczność kardynała.
— Czy zobaczysz go pan za powrotem, panie hrabio?
— Bez wątpienia.
— Zechciej mu pan powiedzieć, że jestem jego oddanym sługą.
— Nie omieszkam.
Rad z tego zapewnienia zarządca podpisał pozwolenie na przejazd i oddał je d’Artagnanowi. D’Artagnan nie tracił czasu na zbędne uprzejmości, pożegnał zarządcę, podziękował mu i wyszedł. Za czym obaj z Planchetem ruszyli w drogę i okrążając las wrócili do miasta inną bramą.
Statek wciąż stał gotów do odjazdu i właściciel czekał w porcie.
— No i cóż? — zapytał widząc d’Artagnana.
— Oto moje pozwolenie potwierdzone przez zarządcę.
— A tamten szlachcic?
— Nie pojedzie dzisiaj — odparł d’Artagnan — ale bądź spokojny, zapłacę za dwóch.
— W takim razie ruszajmy — rzekł właściciel.
— Ruszajmy — powtórzył d’Artagnan.
Wskoczyli z Planchetem do łodzi; w pięć minut później byli na pokładzie.
Czas już był najwyższy, bo w odległości pół mili od lądu d’Artagnan ujrzał światło i usłyszał huk wystrzału.
Był to wystrzał armatni, który oznajmiał zamknięcie portu. Teraz trzeba było zająć się raną. Na szczęście przypuszczenie d’Artagnana okazało się słuszne, rana nie była niebezpieczna: ostrze szpady napotkało żebro i ześliznęło się po kości; co więcej koszula przykleiła się natychmiast do rany tamując upływ krwi, tak że uszło jej tylko kilka kropel,
D’Artagnan padał ze zmęczenia. Położono mu materac na pokładzie, rzucił się nań i zasnął.
Nazajutrz o wschodzie słońca znajdował się o kilka zaledwie mil od Anglii; wiatr był słaby przez całą noc i posuwano się bardzo wolno naprzód.
O dziesiątej statek zarzucił kotwicę w Dover[*].
O wpół do jedenastej d’Artagnan stanął na ziemi angielskiej wołając:
— Nareszcie!
Ale nie było to jeszcze wszystko: trzeba było dojechać do Londynu. Poczta w Anglii działała sprawnie. D’Artagnan i Planchet najęli konie, pocztylion jechał przed nimi; w cztery godziny byli u bram stolicy.
D’Artagnan nie znał Londynu, nie umiał ani słowa po angielsku, ale napisał nazwisko Buckingham na papierze i wskazano mu pałac księcia.
Książę był z królem na polowaniu w Windsorze.
D’Artagnan zwrócił się do zaufanego pokojowca, który towarzyszył księciu we wszystkich podróżach i wybornie mówił po francusku; oświadczył mu, że przybył z Paryża w sprawie największej wagi i musi natychmiast zobaczyć się z jego panem.
D’Artagnan mówił z tak wielką szczerością w głosie, że przekonał Patricka, tak bowiem nazywał się ów minister ministra. Patrick kazał osiodłać dwa konie i sam wyruszył z młodym gwardzistą. Planchet natomiast zsiadł z konia sztywny jak kij: biedny chłopiec był u kresu sił; zdawać się mogło, że d’Artagnan jest z żelaza.
Gdy przyjechali do zamku, dowiedzieli się, że król i Buckingham polują na ptactwo w bagnach położonych w odległości kilku mil.
Po dwudziestu minutach byli na wskazanym miejscu. Wkrótce Patrick usłyszał głos swego pana wołającego sokoła.
— Kogo mam oznajmić księciu panu? — zapytał Patrick.
— Młodego człowieka, który pewnego wieczoru szukał z nim zwady na Pont-Neuf, naprzeciw Samaritaine.
— Szczególne oznajmienie.
— Zobaczy pan, że nie najgorsze.
Patrick ruszył galopem, dopędził księcia i powiedział mu o przyjeździe wysłannika.
Buckingham przypomniał sobie d’Artagnana natychmiast, a ponieważ przypuszczał, że coś się zdarzyło we Francji, nie tracąc czasu zapytał tylko, gdzie jest wysłannik; rozpoznawszy z daleka mundur gwardzisty, galopem podjechał do niego. Patrick trzymał się dyskretnie na uboczu.
— Czy królowej nie wydarzyło się jakie nieszczęście? — zawołał Buckingham zdradzając tym pytaniem swe myśli i miłość.
— Nie sądzę; ale grozi jej wielkie niebezpieczeństwo, z którego jedynie Wasza Wysokość może ją wybawić.
— Ja? — zawołał Buckingham. — Ach, byłbym szczęśliwy, gdybym mógł jej być użyteczny w czymkolwiek! Mów, mów!
— Zechciej przeczytać ten list, książę — rzekł d’Artagnan.
— Ten list? A od kogo jest ten list?
— Przypuszczam, że od Jej Królewskiej Mości.
— Od Jej Królewskiej Mości! — rzekł książę blednąc tak bardzo, że d’Artagnan przestraszył się, iż Jego Wysokość zemdleje.
Buckingham złamał pieczęć.
— Co znaczy ta dziura? — zapytał wskazując na miejsce, gdzie list był przebity na wskroś.
— Ach, nie zauważyłem — rzekł d’Artagnan — to szpada hrabiego de Wardes przebiła list, kiedy zadał mi cios w pierś.
— Jesteś ranny? — zapytał Buckingham odrywając pieczęć.
— Drobnostka — rzekł d’Artagnan — zadraśnięcie.
— Mocny Boże, co czytam! — zawołał książę. — Patrick, zostań tutaj lub raczej udaj się za królem i powiedz Jego Królewskiej Mości, że błagam go pokornie o wybaczenie, ale sprawa niezmiernej wagi wzywa mnie do Londynu. Chodźmy, mój panie.
I obaj ruszyli galopem do stolicy.
Przez całą drogę książę kazał sobie opowiadać, nie o tym jednak, co się stało, ale o tym, co było wiadome młodzieńcowi. Zestawiając opowieść d’Artagnana z własnymi wspomnieniami, mógł sobie wyobrazić dość dokładnie sytuację; z jej powagi zresztą zdał sobie sprawę po przeczytaniu listu królowej, choć był on krótki i nie mówił wszystkiego wyraźnie. Ale najbardziej zdumiewało go, że kardynał, któremu zależało ogromnie na tym, by młodzieniec nie przedostał się do Anglii, nie potrafił go zatrzymać w drodze. D’Artagnan widząc zdziwienie księcia opowiedział o powziętych środkach ostrożności i o tym, jak dzięki oddaniu trzech przyjaciół, których pozostawił krwawiących w drodze, sam uszedł cało, mając tylko przedziurawiony list królowej, za co zapłacił panu de Wardes tak straszliwie. Słuchając tej historii opowiedzianej z największą skromnością, książę spoglądał od czasu do czasu na młodzieńca ze zdumieniem, jak gdyby nie mógł zrozumieć, jakim sposobem tyle przezorności, odwagi i ofiarności może iść w parze z wyglądem i twarzą, pozwalającymi przypuszczać, że d’Artagnan nie ma jeszcze dwudziestu lat.
Konie leciały jak wiatr i w kilka minut byli przy bramach Londynu. D’Artagnan przypuszczał, że w mieście książę powstrzyma nieco bieg konia, ale stało się inaczej: książę gnał dalej, mało robiąc sobie z tego, że może na swej drodze obalić przechodniów. Toteż gdy zbliżali się do City[*], dwaj czy trzej ludzie leżeli już na ziemi, ale Buckingham nie odwrócił nawet głowy, by zobaczyć, co się z nimi stało. D’Artagnan jechał obok księcia pośród okrzyków bardzo przypominających przekleństwa.
Wjeżdżając na dziedziniec pałacu Buckingham zeskoczył z konia; nie troszcząc się o to, co się z nim stanie, zarzucił mu lejce na szyję i skierował się ku wejściu. D’Artagnan poszedł w jego ślady nieco niespokojny o los tych szlachetnych zwierząt, które miał okazję ocenić, ale na szczęście kilkoro służby wybiegło ze stajen i kuchni i zajęło się wierzchowcami.
Książę szedł tak szybko, że d’Artagnan z trudem za nim nadążał. Przeszedł przez liczne salony urządzone tak wytwornie, że najwięksi panowie Francji o takim wykwincie nie mieli nawet pojęcia, i wszedł do sypialni, która była cudem smaku i przepychu. Do alkowy prowadziły drzwi pokryte tkaniną; książę otworzył je małym złotym kluczykiem, który nosił na szyi na złotym łańcuszku. D’Artagnan pozostał dyskretnie z tyłu, ale Buckingham stojąc już na progu odwrócił się i widząc wahanie młodego człowieka, rzekł:
— Chodź ze mną; jeśli będziesz miał szczęście znaleźć się w obliczu Jej Królewskiej Mości, powiedz jej, co widziałeś.
Zachęcony zaproszeniem d’Artagnan poszedł za księciem, który zamknął za nim drzwi.
Znaleźli się w małej kaplicy, całej wybitej perskim jedwabiem, przetykanym złotem, i rzęsiście oświetlonej mnóstwem świec. Nad czymś w rodzaju ołtarza, pod baldachimem z błękitnego aksamitu, ozdobionym pękami białych i czerwonych piór, znajdował się portret Anny Austriaczki wielkości naturalnej, a tak doskonale utrafiony, że d’Artagnan wydał okrzyk zdumienia: mogłoby się zdawać, że królowa za chwilę przemówi.
Na ołtarzu, u stóp portretu, stała szkatułka z diamentowymi spinkami.
Książę zbliżył się do ołtarza, klęknął, jak klęka ksiądz przed wizerunkiem Chrystusa, po czym otworzył szkatułkę.
— Proszę — rzekł wyciągając ze szkatułki wielką kokardę z błękitnej wstążki całą usianą diamentami — oto owe szacowne spinki; przysiągłem sobie, że zostanę z nimi pogrzebany. Królowa mi je dała, królowa je zabiera, niechaj jej wola, jak wola Boga, spełnia się we wszystkim.
Za czym ucałował kolejno owe spinki, z którymi trzeba mu było się rozstać. Nagle wydał straszliwy okrzyk.
— Co się stało? — zapytał d’Artagnan z niepokojem — co się stało, milordzie?
— Wszystko stracone! — zawołał Buckingham blady jak trup. — Brak dwóch spinek, tylko dziesięć zostało.
— Milord je zgubił, czy sądzi, że zostały ukradzione?
— Ukradziono mi je — rzekł książę — i to sprawka kardynała. Popatrz, wstążki, do których były przypięte, odcięto nożyczkami.
— Gdyby milord domyślał się, kto jest sprawcą kradzieży... Być może, ta osoba ma je jeszcze w rękach.
— Zaczekaj! Zaczekaj! — zawołał książę. — Miałem te spinki tylko raz na sobie, przed tygodniem w Windsorze, na balu u króla. Hrabina Winter, z którą byłem poróżniony, podeszła do mnie. To pogodzenie się było zemstą zazdrosnej kobiety. Od tego czasu nie widziałem jej. Hrabina jest agentką kardynała.
— Kardynał ma więc agentów na całym świecie! — zawołał d’Artagnan.
— Tak, tak — rzekł Buckingham zaciskając zęby ze złości. — Tak, to straszliwy przeciwnik. Ale powiedz mi, kiedy odbędzie się ten bal?
— W przyszły poniedziałek.
— W przyszły poniedziałek! Mamy jeszcze pięć dni, więcej, niż nam trzeba. Patrick! — zawołał książę otwierając drzwi kaplicy. — Patrick!
Wszedł zaufany pokojowiec księcia.
— Wezwij mojego złotnika i sekretarza!
Pokojowiec wyszedł szybko, nie mówiąc słowa, co wskazywało na to, że był przyzwyczajony do ślepego posłuszeństwa i milczącego spełniania rozkazów.
Ale choć złotnik został wezwany pierwszy, naprzód zjawił się sekretarz, dlatego po prostu, że mieszkał w pałacu. Gdy wszedł, Buckingham siedział przy stole w swojej sypialni, pisząc własną ręką rozkazy.
— Mości Jackson[*] — rzekł — udasz się natychmiast do lorda kanclerza i powiesz, że polecam mu wykonanie tych rozkazów. Życzę sobie, żeby zostały ogłoszone natychmiast.
— Ale, Wasza Wysokość, jeśli lord kanclerz zapyta mnie, jakie przyczyny skłoniły księcia do poczynienia tak niezwykłych kroków, co mam mu odpowiedzieć?
— Że taka jest moja wola i że nikomu nie będę zdawał sprawy z moich poczynań.
— Czy tę odpowiedź mam przekazać Jego Królewskiej Mości — rzekł uśmiechając się sekretarz — jeśli Najjaśniejszy Pan zechce się dowiedzieć, dlaczego żaden statek nie może opuścić portów Wielkiej Brytanii?
— Masz rację — odparł Buckingham — niechaj powie w takim razie królowi, że wypowiadam wojnę i że to jest pierwszy krok przeciwko Francji.
Sekretarz skłonił się i wyszedł.
— Tak więc załatwiliśmy jedną sprawę — rzekł Buckingham zwracając się do d’Artagnana. — Jeśli spinki nie pojechały jeszcze do Francji, nie znajdą się tam przed tobą.
— Jak to?
— Wydałem rozkaz zatrzymania wszystkich statków znajdujących się w tej chwili w portach Jego Królewskiej Mości i tylko za specjalnym pozwoleniem można będzie podnieść kotwicę.
D’Artagnan spojrzał ze zdumieniem na tego człowieka, używającego nieograniczonej władzy, jaką obdarzyło go zaufanie króla, do załatwiania swoich spraw miłosnych. Buckingham zauważył z wyrazu twarzy młodzieńca, co dzieje się w jego duszy, i uśmiechnął się.
— Tak — rzekł — tak, Anna Austriaczka jest moją prawdziwą królową; na jedno jej słowo zdradzę moją ojczyznę, mego króla, mego Boga. Poprosiła mnie, żebym nie udzielił protestantom z La Rochelle przyrzeczonej pomocy, i uczyniłem to. Nie dotrzymałem słowa, ale mało mnie to obchodzi, skoro zaspokoiłem jej pragnienie; czy nie zostałem szczodrze wynagrodzony za moje posłuszeństwo, skoro mam dzięki niemu ten portret!
D’Artagnan myślał o tym, na jak wątłych i tajemnych niciach zawieszone są nieraz losy narodu i życia ludzkie.
Był pogrążony w rozważaniach, kiedy wszedł złotnik. Był to Irlandczyk, jeden z najzręczniejszych w swym zawodzie; sam mawiał, że zarabia u księcia Buckinghama sto tysięcy funtów rocznie.
— Panie O’Reilly[*] — rzekł do niego książę prowadząc go do kaplicy — przyjrzyj się tym diamentowym spinkom i powiedz mi, ile warta jest sztuka.
Złotnik rzucił okiem na piękną robotę, obliczył wartość diamentów i rzekł bez najmniejszego wahania:
— Tysiąc pięćset pistoli każda, milordzie.
— Ilu dni trzeba na zrobienie takich dwóch spinek? Widzisz, że tu dwóch brakuje.
— Tygodnia, milordzie.
— Zapłacę po trzy tysiące pistoli za sztukę, ale muszę je mieć pojutrze.
— Milord będzie je miał.
— Jesteś nieocenionym człowiekiem, panie O’Reilly, ale to jeszcze nie wszystko: nie mogę nikomu powierzyć tych spinek, muszą być zrobione w pałacu.
— To być nie może, milordzie, tylko ja mógłbym je zrobić tak, by nie było żadnej różnicy między nowymi i starymi.
— Jakoż, mój drogi O’Reilly, jesteś moim więźniem i gdybyś chciał wyjść teraz z pałacu, nie będziesz tego mógł uczynić; pogódź się więc z losem. Powiedz mi, jacy czeladnicy są ci potrzebni i jakie narzędzia mają przynieść ze sobą.
Złotnik znał księcia i wiedział, że wszelki opór byłby bezcelowy, powziął więc decyzję od razu.
— Czy mogę uprzedzić żonę?
— O, możesz ją nawet zobaczyć, mój drogi panie O’Reilly. Twoja niewola będzie łagodna, bądź pewien; a że wszelki kłopot powinien być wynagrodzony, oto, oprócz zapłaty za spinki, kwit na tysiąc pistoli, byś zapomniał o przykrościach, których jestem sprawcą.
D’Artagnan nie mógł wyjść ze zdumienia; zadziwiał go ten minister rządzący wedle swej woli ludźmi i sypiący milionami.
Tymczasem złotnik pisał list do żony, posyłając jej kwit na tysiąc pistoli i prosząc, by przysłała mu w zamian najlepszego czeladnika i kolekcję diamentów, których wagę i wartość podawał, oraz listę potrzebnych narzędzi.
Buckingham zaprowadził złotnika do przeznaczonego dla niego pokoju, który po półgodzinie został zamieniony w pracownię. Za czym postawił wartownika przy każdych drzwiach, zabraniając wchodzić do tego pokoju komukolwiek prócz Patricka. Nie musimy dodawać, że imć O’Reilly i jego pomocnik nie mogli wyjść stamtąd pod żadnym pozorem.
Załatwiwszy tę sprawę książę wrócił do d’Artagnana.
— Teraz, mój młody przyjacielu, Anglia należy do nas: czego chcesz, czego pragniesz?
— Łóżka — odparł d’Artagnan — przyznam się, że w tej chwili najbardziej mi tego potrzeba.
Buckingham dał d’Artagnanowi pokój, który sąsiadował z jego sypialnią. Chciał mieć młodego człowieka pod ręką, nie dlatego, żeby mu nie ufał, ale by móc z nim rozmawiać o królowej.
W godzinę potem ogłoszono w Londynie zakaz wypływania dla wszystkich statków zmierzających ku brzegom Francji, w tej liczbie dla statków wiozących pocztę. Opinia publiczna uznała ten krok za początek wojny między dwoma królestwami.
W dwa dni potem, o godzinie jedenastej, dwie spinki diamentowe były gotowe, a tak dokładnie wykonane, tak doskonale podobne, że Buckingham nie mógł odróżnić starych od nowych i nawet najbardziej doświadczone oko musiałoby ulec złudzeniu.
Natychmiast kazał wezwać d’Artagnana.
— Proszę — rzekł — oto spinki diamentowe, po które przyjechałeś; jesteś świadkiem, że zrobiłem wszystko, co jest w ludzkiej mocy.
— Możesz być spokojny, milordzie, powiem, co widziałem. Wasza Wysokość włoży spinki do szkatułki?
— Szkatułka by ci tylko przeszkadzała. Zresztą szkatułka jest dla mnie tym cenniejsza, że tylko ona mi pozostaje. Powiedz, że ją zachowuję.
— Powtórzę twoje polecenie słowo w słowo, milordzie.
— A teraz — powiedział Buckingham patrząc uważnie na młodego człowieka — jakże zdołam się tobie odwdzięczyć?
D’Artagnan zaczerwienił się aż po białka oczu. Rozumiał, że książę chce mu coś ofiarować i szuka tylko stosownego sposobu, ale myśl, iż krew jego przyjaciół i jego własna ma być zapłacona angielskim złotem, była mu dziwnie wstrętna.
— Porozumiejmy się, milordzie — odparł — i zważmy najpierw fakty, by nie popełnić omyłki. Jestem w służbie króla i królowej Francji, należę do kompanii pana des Essarts, który podobnie jak jego szwagier, pan de Tréville, jest szczególnie przywiązany do Ich Królewskich Mości. Co więcej, być może nie zrobiłbym tego wszystkiego, gdybym nie chciał być miły osobie, która jest damą mego serca, jak królowa jest panią twego.
— Tak — rzekł książę z uśmiechem — zdaje mi się nawet, że znam tę osobę, to...
— Milordzie, nie wymieniłem jej nazwiska — przerwał żywo młodzieniec.
— To prawda — rzekł książę — więc tej osobie winien jestem wdzięczność za twe oddanie.
— W istocie, milordzie, bo właśnie teraz, kiedy jest mowa o wojnie, muszę wyznać, że widzę w Waszej Wysokości tylko Anglika, a więc nieprzyjaciela, którego wolałbym spotkać na polu bitwy niż w windsorskim parku czy na korytarzach Luwru; co zresztą nie przeszkodzi wykonać mi z największą dokładnością zadania, a nawet zginąć, gdyby zaszła tego potrzeba; ale powtarzam Waszej Wysokości, że osobiście nie masz powodu być mi bardziej wdzięczny teraz niż przy naszym pierwszym spotkaniu.
— Mówimy: “Dumny jak Szkot” — mruknął Buckingham.
— A my mówimy: “Dumny jak Gaskończyk” — odparł d’Artagnan. — Gaskończycy to Szkoci Francji.
Skłonił się księciu i ruszył ku wyjściu.
— Cóż, odchodzisz? Jak? Dokąd?
— Prawda, zapomniałem.
— Tam do kata! Francuzi nie boją się niczego.
— Zapomniałem, że Anglia jest wyspą, a Wasza Wysokość jej królem.
— Idź do portu, zapytaj o dwumasztowiec “Sund” i oddaj ten list kapitanowi: zawiezie cię do małego portu, gdzie nikt się ciebie nie spodziewa i gdzie zazwyczaj zatrzymują się jedynie statki rybackie.
— Jak się ten port nazywa?
— Saint-Valery; ale poczekaj: gdy się tam znajdziesz, udaj się do podłej oberży bez nazwy i szyldu, prawdziwego zajazdu dla marynarzy; nie możesz się omylić, oberża jest tam tylko jedna.
— Co potem?
— Zawołasz oberżystę i powiesz mu: Forward.
— Co to znaczy?
— Naprzód. To hasło. Da ci konia osiodłanego i gotowego do drogi i wskaże, jak masz jechać. Tym sposobem znajdziesz cztery postoje na swej drodze. Jeśli zechcesz dać każdemu oberżyście swój adres w Paryżu, wszystkie cztery konie znajdą się u ciebie; znasz już dwa z nich i zdaje się, że oceniłeś je okiem znawcy: to te, na których jechaliśmy; wierzaj mi, inne nie są ani trochę gorsze. Te cztery konie są wyekwipowane do wyprawy wojennej. Choć jesteś dumny, nie odmówisz mi, weźmiesz jednego z nich i skłonisz twych przyjaciół, by przyjęli trzy inne: zresztą bierzesz je na wojnę z nami. Cel uświęca środki, jak powiadają Francuzi, prawda?
— Tak, milordzie, przyjmuję — rzekł d’Artagnan — i jeśli Bóg da, zrobimy dobry użytek z twych darów.
— A teraz podaj mi rękę, młodzieńcze; może spotkamy się wkrótce na polu walki; ale na razie pożegnajmy się jak przyjaciele.
— Tak, milordzie, w nadziei, że wkrótce zostaniemy wrogami.
— Bądź spokojny, przyrzekam ci.
— Liczę na ciebie, milordzie.
D’Artagnan pożegnał księcia i szybko ruszył do portu.
Naprzeciw Tower[*] znalazł oznaczony statek, przekazał list kapitanowi, który poświadczył go u zarządcy portu, za czym odbił natychmiast od portu.
Pięćdziesiąt statków gotowych do odjazdu czekało w porcie. Gdy d’Artagnan mijał jeden z nich, wydało mu się, że rozpoznaje damę z Meung, tę samą, którą nieznajomy szlachcic nazywał Milady i która wydała się d’Artagnanowi tak piękna; ale statek płynął z prądem rzeki, wiatr był pomyślny i po chwili młodzieniec stracił ją z oczu.
Nazajutrz około dziewiątej rano wylądował w Saint-Valery.
D’Artagnan skierował się natychmiast do wskazanej przez księcia oberży, rozpoznał ją po krzykach, które stamtąd dobiegały: mówiono o wojnie między Anglią i Francją jako o fakcie bardzo bliskim i niewątpliwym i weseli marynarze bawili się ochoczo.
D’Artagnan przebił się przez tłum, zbliżył do oberżysty i powiedział: Forward. Oberżysta natychmiast dał mu znak, by ruszył za nim, wyszedł tylnymi drzwiami na podwórze, zaprowadził d’Artagnana do stajni, gdzie czekał na niego osiodłany koń, i zapytał podróżnego, czy życzy sobie czegoś jeszcze.
— Chciałbym wiedzieć, jaką drogą mam jechać.
— Jedź, panie, do Blangy[*], a z Blangy do Neufchâtel[*]. Tam udaj się do oberży “Pod Złotą Broną”, powiedz hasło oberżyście, a znajdziesz, jak tu, konia gotowego do podróży.
— Co jestem ci winien? — zapytał d’Artagnan.
— Wszystko jest zapłacone, i to szczodrze. Jedź pan zatem i niech cię Bóg prowadzi!
— Amen! — odparł młody człowiek ruszając galopem.
W cztery godziny potem był w Neufchâtel.
Trzymał się ściśle otrzymanych wskazówek; w Neufchâtel, jak w Saint-Valery, znalazł czekającego nań konia; kiedy chciał przenieść swoje pistolety na siodło nowego wierzchowca, zauważył, że w olstrach jest broń.
— Pana adres w Paryżu?
— Pałac gwardii, kompania pana des Essarts.
— Dobrze — rzekł oberżysta.
— Jaką drogą mam jechać? — zapytał z kolei d’Artagnan.
— Na Rouen, ale niech pan zostawi miasto po prawej stronie. Zatrzyma się pan w miasteczku Écouis[*], gdzie jest tylko jedna oberża, “Pod Francuskim Talarem”. Nie sądź jej z wyglądu: w stajni będzie czekać na ciebie koń nie gorszy od tego.
— To samo hasło?
— Tak jest.
— Do widzenia, panie gospodarzu!
— Szczęśliwej podróży, szlachetny panie! Czy trzeba ci czegoś?
D’Artagnan dał znak głową, że nie, i ruszył naprzód. W Écouis powtórzyła się ta sama scena: znalazł oberżystę równie uprzejmego, konia świeżego i wypoczętego; zostawił swój adres jak poprzednio i z równą szybkością pogalopował do Pontoise[*]. W Pontoise po raz ostatni zmienił konia i o dziewiątej wjechał galopem na dziedziniec pałacu pana de Tréville.
Zrobił prawie sześćdziesiąt mil w dwanaście godzin.
Pan de Tréville przyjął go, jak gdyby się rozstali przed chwilą; uścisnął mu tylko rękę serdeczniej niż zazwyczaj i powiedział, że kompania pana des Essarts pełni dziś służbę w Luwrze i d’Artagnan może się udać na posterunek.
Następnego dnia w całym Paryżu mówiono tylko o balu, który panowie ławnicy wydawali na cześć króla i królowej. Ich Królewskie Mości miały wziąć udział w sławnym balecie Meriaison, ulubionym tańcu króla.
Od tygodnia przygotowywano się w ratuszu do tego uroczystego wieczoru. Stolarz miejski zbudował estrady dla zaproszonych dam; korzennik miejski ozdobił salę dwustu świecami z białego wosku, co było niezwykłym zbytkiem w owych czasach; wreszcie zamówiono dwudziestu muzykantów płacąc im dwa razy tyle co zazwyczaj, pod warunkiem, że będą grali przez całą noc.
O dziesiątej rano pan de La Coste[*], chorąży gwardii królewskiej, w towarzystwie dwóch oficerów i oddziału łuczników, zażądał od pisarza miejskiego nazwiskiem Clément[*] wszystkich kluczy od drzwi, pokojów i gabinetów ratusza.
Klucze wręczono mu natychmiast; do każdego z nich była przyczepiona karteczka, objaśniająca, do jakich drzwi pasują, za czym pan de La Coste objął straż nad wszystkimi drzwiami i wejściami do ratusza.
O jedenastej przybył pan Duhallier[*], kapitan gwardii, z pięćdziesięciu łucznikami, którzy rozbiegli się natychmiast po pałacu, zajmując wyznaczone im miejsca przy drzwiach.
O trzeciej przybyły dwie kompanie gwardii, jedna francuska, druga szwajcarska. Kompania francuska w połowie składała się z ludzi pana Duhallier, w połowie z ludzi pana des Essarts.
O szóstej zaczęli przybywać pierwsi goście. W miarę jak wchodzili, zajmowali miejsca w wielkiej sali na przygotowanych estradach.
O dziewiątej przybyła małżonka burmistrza miasta. Ponieważ po królowej była drugą damą balu, została przyjęta przez panów radnych i wprowadzona do loży znajdującej się naprzeciw loży królowej.
O dziesiątej, w małej sali od strony kościoła Świętego Jana, naprzeciw srebrnego kredensu miejskiego, strzeżonego przez czterech łuczników, przygotowano dla króla lekką kolację złożoną ze słodyczy.
O północy usłyszano głośne okrzyki i wiwaty: to król jechał z Luwru do ratusza ulicami, które oświetlały kolorowe latarnie.
Natychmiast panowie ławnicy odziani w sukienne stroje, poprzedzani przez sześciu sierżantów, z których każdy trzymał w dłoni pochodnię, wyszli na spotkanie króla, wstępującego na schody. Starszy cechu kupców dziękował Jego Królewskiej Mości za przybycie, Najjaśniejszy Pan zaś przepraszał za spóźnienie, zrzucając winę na pana kardynała, który zatrzymał go do jedenastej w sprawach państwowych.
Jego Królewska Mość był w uroczystym stroju, a towarzyszyli mu brat królewski, hrabia de Soissons[*], wielki jałmużnik, książę de Longueville, książę d’Elbeuf[*], hrabia d’Harcourt[*], hrabia de Roche-Guyon[*], pan de Liancourt[*], pan de Baradas[*], hrabia de Cramail[*] i kawaler de Souveray[*].
Wszyscy zauważyli, że król miał twarz smutną i zatroskaną.
Dla króla, podobnie jak dla brata królewskiego, urządzono specjalne gotowalnie, gdzie znajdowały się stroje i maski. Takie same gotowalnie czekały na królową i małżonkę burmistrza. Panowie i damy ze świty Ich Królewskich Mości mieli się przebierać po dwie osoby w przygotowanych w tym celu pokojach.
Król wchodząc do gotowalni polecił, by powiadomiono go natychmiast o przybyciu kardynała.
W pół godziny po zjawieniu się króla okrzyki rozległy się na nowo: to jechała królowa. Znów ławnicy, poprzedzani przez sierżantów, pośpieszyli na spotkanie dostojnej pani.
Królowa weszła do sali: zauważono, że podobnie jak król twarz miała smutną i zmęczoną.
W chwili gdy wchodziła, rozsunęła się zasłona małej trybuny, zakrytej dotychczas, i ujrzano bladą twarz kardynała przebranego w strój kawalera hiszpańskiego. Oczy Jego Eminencji napotkały wzrok królowej i uśmiech straszliwej radości pojawił się na jego ustach; królowa nie miała diamentowych spinek.
Królowa przez chwilę przyjmowała powitania rajców miejskich i odpowiadała na ukłony dam.
Nagle król wraz z kardynałem pojawił się w drzwiach sali. Kardynał mówił do niego cicho i król był bardzo blady.
Król przeszedł przez tłum bez maski, z niedbale przywiązanymi wstążkami przy kaftanie, zbliżył się do królowej i rzekł zmienionym głosem:
— Pani, dlaczego nie włożyłaś spinek diamentowych, skoro wiedziałaś, że widok ich sprawiłby mi przyjemność?
Królowa rozejrzała się wokół i zobaczyła kardynała, który uśmiechał się diabelskim uśmiechem.
— Najjaśniejszy Panie — odparła królowa nieswoim głosem — obawiałam się, że w tłumie mogę je zgubić.
— Niesłusznie! Podarowałem ci te spinki, abyś je nosiła. Powtarzam, że postąpiłaś niewłaściwie.
Głos króla drżał z gniewu, obecni patrzyli i słuchali ze zdumieniem, nie rozumiejąc, co się dzieje.
— Najjaśniejszy Panie — rzekła królowa — mogę po nie posłać do Luwru i życzenie Waszej Królewskiej Mości zostanie spełnione.
— Zrób to, pani, zrób jak najszybciej: za godzinę balet się rozpocznie.
Królowa skłoniła się na znak posłuszeństwa i poszła z damami do swej gotowalni.
Król udał się do swojej.
Na sali panował przez chwilę niepokój i pomieszanie.
Obecni mogli zauważyć, że coś zaszło między królem i królową; ale oboje mówili cicho, szacunek zaś nakazywał oddalić się o kilka kroków, tak że nikt nic nie usłyszał. Muzykanci grali ile sił, nie zwracano jednak na nich uwagi.
Król wyszedł pierwszy ze swego gabinetu; miał na sobie wykwintny strój do polowania, brat królewski i inni panowie byli ubrani tak samo. W tym stroju Ludwikowi XIII było najbardziej do twarzy i nikt nie wyglądał wytworniej od niego.
Kardynał zbliżył się do króla i podał mu pudełko. Król otworzył je i znalazł dwie spinki diamentowe.
— Co to ma znaczyć? — zapytał kardynała.
— Nic — odparł kardynał — jeśli jednak królowa pojawi się w spinkach, w co śmiem wątpić, policz je, Najjaśniejszy Panie, a gdy zauważysz ich tylko dziesięć, zapytaj Jej Królewską Mość, kto mógł jej zabrać dwie, które się tu znajdują.
Król spojrzał pytająco na kardynała, ale nie miał czasu na zadanie pytania: okrzyk zachwytu wydarł się ze wszystkich ust. Jeśli król wyglądał wytwornie, królowa była na pewno najpiękniejszą kobietą Francji.
Strój myśliwski, który nosiła, bardzo podnosił jej urodę: miała pilśniowy kapelusz z błękitnymi piórami, aksamitny kubraczek perłowej barwy spięty diamentowymi agrafami i spódnicę z błękitnego atłasu, całą zahartowaną srebrem. Na jej lewym ramieniu migotały spinki podtrzymywane kokardą tej samej barwy co pióra i spódnica.
Król zadrżał z radości, kardynał z gniewu; ponieważ jednak byli daleko od królowej, nie mogli policzyć spinek: królowa miała je na sobie, ale czy było ich dziesięć czy dwanaście?
W tej chwili muzykanci dali hasło rozpoczęcia balu. Król zbliżył się do małżonki burmistrza, z którą miał tańczyć, brat królewski do królowej. Wszyscy stanęli na miejscach i rozpoczął się balet.
Król tańczył naprzeciw królowej i za każdym razem, gdy przechodził obok niej, pożerał spojrzeniem spinki, których nie mógł porachować. Zimny pot wystąpił na czoło kardynała.
Balet trwał godzinę, miał szesnaście figur.
Kiedy balet się skończył, tancerze wśród oklasków całej sali odprowadzali swe damy na miejsca; król skorzystał z przywileju, który pozwalał mu opuścić swoją damę, i zbliżył się szybko do królowej.
— Dziękuję ci, pani — rzekł — że zechciałaś spełnić moje życzenie, ale zdaje mi się, że brak ci dwóch spinek, właśnie ci je przynoszę.
Mówiąc te słowa podał królowej dwie spinki, które otrzymał od kardynała.
— Jak to, Najjaśniejszy Panie! — zawołała młoda królowa udając zdziwienie — dajesz mi dwie jeszcze, będę więc teraz miała czternaście!
Król obliczył: na ramieniu Jej Królewskiej Mości znajdowało się dwanaście spinek.
Król wezwał kardynała.
— Co to ma znaczyć, panie kardynale? — zapytał surowym tonem.
— To znaczy, Najjaśniejszy Panie — odparł kardynał — że pragnąłem ofiarować te dwie spinki Jej Królewskiej Mości i nie mając odwagi sam tego uczynić, użyłem fortelu.
— Jestem bardzo wdzięczna Waszej Eminencji — odparła Anna Austriaczka z uśmiechem, który dowodził, że nie dała się zwieść tej przemyślnej galanterii — wiem bowiem, iż te dwie spinki kosztowały cię równie drogo, jak dwanaście pozostałych Jego Królewską Mość.
Za czym skłoniwszy się królowi i kardynałowi, królowa udała się do gotowalni, gdzie miała się przebrać.
Uwaga, jaką musieliśmy na początku tego rozdziału poświęcić wprowadzonym przez nas sławnym osobistościom, odsunęła nas na chwilę od owego młodzieńca, któremu Anna Austriaczka zawdzięczała wspaniały triumf odniesiony nad kardynałem; nie znany nikomu, stojąc wśród tłumu przy drzwiach, patrzył na tę scenę zrozumiałą jedynie dla czterech osób: króla, królowej, kardynała i jego samego.
Królowa była już w swym pokoju i d’Artagnan miał zamiar odejść, kiedy poczuł, że ktoś lekko dotyka jego ramienia. Odwrócił się i ujrzał młodą kobietę, która dała mu znak, by szedł za nią. Dama miała twarz osłoniętą maską z czarnego aksamitu, ale mimo to poznał natychmiast swoją przewodniczkę, lekką i uroczą panią Bonacieux.
Poprzedniego dnia widzieli się przez chwilę u szwajcara Germania, dokąd d’Artagnan ją wywołał. Młodej kobiecie było tak spieszno zanieść królowej pomyślną nowinę o szczęśliwym powrocie wysłańca, że kochankowie zamienili zaledwie kilka słów. D’Artagnan poszedł więc za panią Bonacieux, poruszony dwoma uczuciami: miłością i ciekawością. W miarę jak korytarze coraz bardziej pustoszały, d’Artagnan nabierał ochoty, by zatrzymać młodą kobietę, objąć ją, popatrzeć na nią choćby przez chwilę; ale lekka jak ptak wciąż wyślizgiwała mu się z rąk, a kiedy chciał mówić, kładła palec na ustach gestem rozkazującym, a pełnym wdzięku, przypominając mu, że jest we władzy potęgi, której musi być ślepo posłuszny i która nie dopuszcza nawet najlżejszej skargi; wreszcie, po dwu minutach drogi krętymi korytarzami, pani Bonacieux otworzyła drzwi i wprowadziła młodzieńca do zupełnie ciemnego gabinetu. Tu dała mu znów znak, żeby był cicho, i znikła otwierając drugie drzwi obite tkaniną, przez które wdarło się nagle jaskrawe światło.
D’Artagnan stał przez chwilę bez ruchu, nie wiedząc, gdzie jest, ale wkrótce promień światła przenikający do pokoju, powietrze ciepłe i wonne, głosy kilku kobiet mówiących w sposób wykwintny a pełen szacunku, wreszcie zwrot: “Wasza Królewska Mość” powtarzany wielokrotnie, pozwolił mu zrozumieć, że znajduje się w gabinecie przylegającym do pokoju królowej.
Młodzieniec stał w cieniu i czekał. Królowa wydawała się wesoła i szczęśliwa, co wielce zdumiewało osoby z jej otoczenia, przywykły ją bowiem widzieć zatroskaną.
Królowa objaśniała swą radość urokami zabawy, przyjemnością, jaką jej sprawił balet, a że nie można inaczej myśleć niż królowa, czy śmieje się, czy płacze, wychwalano galanterię panów ławników miasta Paryża.
Chociaż d’Artagnan nie znał królowej, wkrótce odróżnił jej głos od innych, przede wszystkim dzięki lekkiemu akcentowi cudzoziemskiemu, a także dzięki owej wyniosłości tonu, która przebija w mowie osób nawykłych do rozkazywania. Słyszał, jak zbliża się i oddala od otwartych drzwi, i kilka razy cień jej postaci przysłonił światło.
Wreszcie ręka cudownej piękności, olśniewająco biała, wysunęła się nagle przez tkaninę; d’Artagnan zrozumiał, że to właśnie jest jego nagroda: ukląkł, ujął tę rękę i z szacunkiem ją ucałował; ręka cofnęła się zostawiając w jego dłoni jakiś przedmiot, który okazał się pierścionkiem, po czym drzwi się zamknęły i d’Artagnan znów został w zupełnych ciemnościach.
D’Artagnan włożył pierścień na palec i czekał dalej; było jasne, że to nie wszystko jeszcze. Po nagrodzie za jego oddanie przyjdzie nagroda za miłość.
Zresztą choć balet został już odtańczony, bal dopiero się zaczął: kolacja miała być o trzeciej, a zegar u Świętego Jana wydzwonił niedawno godzinę drugą czterdzieści pięć.
Hałas głosów w sąsiednim pokoju cichł powoli, potem głosy oddaliły się, wreszcie otwarły się drzwi gabinetu, w którym znajdował się d’Artagnan, i wyszła pani Bonacieux.
— Nareszcie! — zawołał d’Artagnan.
— Cicho! — rzekła młoda kobieta kładąc rękę na ustach młodzieńca — cicho! Wyjdź tą drogą, którą przyszedłeś.
— A kiedy panią zobaczę? — zawołał d’Artagnan.
— Dowiesz się z biletu, który znajdziesz w domu. Idź, idź!
Mówiąc te słowa otworzyła drzwi na korytarz i pchnęła d’Artagnana. D’Artagnan usłuchał jak dziecko, bez oporu i najmniejszego sprzeciwu, co dowodzi, że był rzeczywiście bardzo zakochany.
D’Artagnan pobiegł do domu i choć była trzecia nad ranem, a miał do przebycia niebezpieczne dzielnice Paryża, nie przytrafiło mu się nic złego. Jak wiadomo, jest Bóg, co czuwa nad pijakami i zakochanymi.
Furtka była uchylona; wszedł na schody i lekko zapukał, jak było umówione między nim a jego służącym. Planchet, którego wysłał przed dwiema godzinami z ratusza, polecając, by na niego czekał, otworzył mu drzwi.
— Czy ktoś przyniósł list dla mnie? — zapytał żywo d’Artagnan.
— Nikt nie przyniósł listu, panie — odparł Planchet — ale jest tu list, który zjawił się sam.
— Co chcesz powiedzieć, głupcze?
— Chcę powiedzieć, że kiedy wróciłem do domu, choć miałem klucz od mieszkania w kieszeni i nie rozstawałem się z nim ani na chwilę, znalazłem list na stole w pańskiej sypialni, na zielonej tkaninie.
— A gdzie jest ten list?
— Zostawiłem go tam, gdzie był, panie. To nie jest normalne, żeby tym sposobem przychodziły do ludzi. Gdyby okno było otwarte lub uchylone, zrozumiałbym jeszcze, ale nie, wszystko było szczelnie zamknięte. Niech pan uważa, proszę pana, to na pewno jakieś czary.
Młodzieniec pobiegł do sypialni i otworzył list; był on od pani Bonacieux i brzmiał następująco:
“Chciałabym złożyć Panu podziękowanie we własnym imieniu i innej jeszcze osoby. Bądź dziś wieczór o dziesiątej w Saint-Cloud[*], naprzeciw pawilonu, wznoszącego się za węgłem domu pana d’Estrées[*].
K.B.”
Czytając te słowa d’Artagnan czuł, jak wzbiera w nim rozkoszny dreszcz, który dręczy i pieści serca kochanków.
Był to pierwszy liścik miłosny, jaki otrzymał w życiu, pierwsza wyznaczona schadzka. Serce jego pijane radością odmówiło mu niemal posłuszeństwa u progu raju ziemskiego, który nazywa się miłością.
— A zatem, panie — rzekł Planchet, który widział, jak jego pan czerwienieje i blednie na przemian — czy nie odgadłem, że to jakaś kiepska sprawa?
— Mylisz się Planchet — odparł d’Artagnan — a na dowód masz talara, żebyś wypił za moje zdrowie.
— Dziękuję panu za talara i przyobiecuję, że nie omieszkam spełnić polecenia, jest wszakże prawdą, że listy, które dostają się tym sposobem do zamkniętych domów...
— Spadają z nieba, mój przyjacielu, spadają z nieba.
— Więc pan jest zadowolony? — zapytał Planchet.
— Mój drogi Planchet, jestem najszczęśliwszym z ludzi.
— Czy mógłbym skorzystać z pańskiego szczęścia i pójść spać?
— Tak, idź.
— Niechaj Bóg pana błogosławi, jednakże ten list...
Planchet wyszedł potrząsając głową z powątpiewaniem, którego nie mogła nawet rozproszyć hojność d’Artagnana.
Gdy d’Artagnan został sam, kilkakrotnie przeczytał list i ucałował ze dwadzieścia razy słowa skreślone ręką pięknej kochanki. Wreszcie położył się, zasnął i miał różowe sny.
O siódmej rano wstał i zawołał Plancheta, który na powtórne wezwanie otworzył drzwi; na twarzy jego malował się wciąż jeszcze niepokój.
— Planchet — rzekł d’Artagnan — wychodzę na cały dzień, jesteś zatem wolny do siódmej wieczór; ale o siódmej bądź gotów i osiodłaj dwa konie.
— Proszę bardzo — rzekł Planchet — wydaje mi się, że znowu wygarbują nam skórę!
— Weźmiesz swoje pistolety i muszkiet.
— No i co, czy nie mówiłem? — zawołał Planchet. — Byłem tego pewien. Przeklęty list!
— Nie bój się, głupcze, to tylko wycieczka.
— Właśnie, jak kiedyś, kiedy kule spadały na nas jak deszcz, a wszędzie na drodze wyrastały pułapki.
— Zresztą, jeśli się boisz, panie Planchet — podjął d’Artagnan — pojadę sam. Wolę to, niż mieć u swego boku towarzysza, który drży ze strachu.
— Pan mnie obraża — rzekł Planchet — zdaje się jednak, że widział mnie pan w potrzebie.
— Tak, ale myślę, że zużyłeś swą odwagę za jednym razem.
— Zobaczy pan, że przy okazji odwagi mi nie zabraknie; proszę jednak, by pan nią zbytnio nie szafował, jeśli pan chce, żeby pozostała mi na jakiś czas.
— Czy sądzisz, że nie zawiedzie cię dziś wieczór?
— Mam nadzieję.
— Dobrze, liczę na ciebie.
— Będę gotów o wyznaczonej godzinie, zdawało mi się jednak, że pan ma tylko jednego konia w stajni gwardyjskiej.
— Może na razie tylko jednego, ale dziś wieczór będzie ich cztery.
— Wygląda na to, że nasza podróż wzbogaciła nam stajnię?
— Właśnie — odparł d’Artagnan.
Pożegnał Plancheta i wyszedł.
Przy bramie stał pan Bonacieux. D’Artagnan miał zamiar minąć zacnego kramarza nie mówiąc słowa; ale pan Bonacieux ukłonił mu się tak słodko i czule, że lokator nie tylko musiał mu odpowiedzieć tym samym, ale jeszcze nawiązać z nim rozmowę.
Jakże zresztą nie mieć odrobiny pobłażania dla męża, którego żona wyznaczyła ci tego jeszcze wieczora schadzkę w Saint-Cloud, naprzeciw pawilonu pana d’Estrées! D’Artagnan zbliżył się z najuprzejmiejszą w świecie miną.
Rozmowa zeszła od razu na uwięzienie biedaka. Pan Bonacieux, nie podejrzewając, że d’Artagnan słyszał jego rozmowę z nieznajomym z Meung, opowiedział swemu młodemu lokatorowi o prześladowaniach, jakie zniósł za sprawą tego potwora, pana de Laffemas, którego wciąż nazywał katem w służbie u kardynała, i długo rozprawiał o Bastylii, o ryglach, okienkach, judaszach, kratach i narzędziach tortur.
D’Artagnan słuchał go z godną naśladowania uprzejmością, a gdy kramarz skończył, powiedział:
— A czy wie pan, kto porwał panią Bonacieux? Pamiętam bowiem, że temu przykremu zdarzeniu zawdzięczam zaszczyt poznania pana.
— Ach — rzekł Bonacieux — nie pisnęli na ten temat słowa, a moja żona ze swej strony przysięgała na wszystkie świętości, że też nic nie wie. Ale pan sam — dodał pan Bonacieux z niezwykłą dobrodusznością — co się z panem działo przez ten czas? Nie widziałem ani pana, ani pańskich przyjaciół i nie sądzę, żeby na paryskim bruku zebrał pan ten cały kurz, z którego Planchet czyścił wczoraj pańskie buty.
— Słusznie mówisz, drogi panie Bonacieux, wybraliśmy się wraz z przyjaciółmi w niewielką podróż.
— Daleko stąd?
— Ależ nie, jakie czterdzieści mil: odprowadzaliśmy pana Atosa do wód w Forges, gdzie moi przyjaciele pozostali.
— A pan powrócił, prawda? — podjął pan Bonacieux z najbardziej złośliwym wyrazem twarzy. — Taki piękny chłopiec jak pan nie dostanie od kochanki zwolnienia na długo, czekano na nas niecierpliwie w Paryżu, co?
— Na honor — rzekł śmiejąc się młody człowiek — muszę się do tego przyznać, kochany panie Bonacieux, tym bardziej że, jak widzę, nic się przed panem nie ukryje. Tak, czekano na mnie bardzo niecierpliwie, zapewniam pana.
Chmurka przemknęła po czole pana Bonacieux, ale tak lekka, że d’Artagnan jej nie zauważył.
— I zostaniemy sowicie wynagrodzeni za nasz pośpiech? — ciągnął kramarz lekko zmienionym głosem, czego d’Artagnan nie dostrzegł, tak samo jak zmiany wyrazu jego twarzy.
— Ach, abyś był dobrym prorokiem! — rzekł śmiejąc się d’Artagnan.
— Jeśli to panu mówię — rzekł Bonacieux — to tylko po to, by dowiedzieć się, czy późno pan wróci.
— Czemu zawdzięczam to pytanie, drogi gospodarzu? — zapytał d’Artagnan. — Czy chcesz na mnie czekać?
— Nie, mówię to tylko dlatego, że od czasu mego aresztowania i kradzieży w domu ogarnia mnie lęk za każdym razem, kiedy słyszę, że ktoś otwiera bramę, zwłaszcza nocą. Do licha, czegóż pan chce! Nie jestem przecież wojakiem!
— Nie przerażaj się więc, jeśli powrócę o pierwszej, drugiej lub trzeciej nad ranem; bądź też spokojny, jeśli nie wrócę wcale.
Tym razem Bonacieux zbladł tak mocno, że d’Artagnan nie mógł tego nie zauważyć i zapytał, co mu jest.
— Nic — odparł Bonacieux — nic. Po tych strasznych przejściach czuję się chwilami słabo; teraz właśnie poczułem dreszcze. Nie zwracaj, panie, na to uwagi; ty przecież możesz myśleć tylko o swoim szczęściu.
— Mam więc o czym myśleć, bo jestem szczęśliwy.
— Jeszcze nie, niech pan poczeka, powiedział pan, że dziś wieczorem.
— Ten wieczór przecież nadejdzie, Bogu dzięki. Może czekasz nań równie niecierpliwie jak ja. Może pani Bonacieux zjawi się dziś wieczorem w domu.
— Pani Bonacieux jest dziś zajęta — rzekł z powagą mąż — obowiązki zatrzymują ją w Luwrze.
— Tym gorzej dla ciebie, drogi gospodarzu, tym gorzej; kiedy jestem szczęśliwy, pragnę, aby wszyscy byli również szczęśliwi, ale zdaje się, że jest to niemożliwe.
I młody człowiek odszedł śmiejąc się głośno z żartu, który jak sądził, sam tylko mógł zrozumieć.
— Wesołej zabawy! — odparł Bonacieux grobowym tonem.
Ale d’Artagnan zbyt już się oddalił, żeby usłyszeć, a nawet gdyby usłyszał, nic by nie zauważył, tak radośnie był usposobiony.
Ruszył ku pałacowi pana de Tréville; jak pamiętamy, jego wczorajsza wizyta była bardzo krótka i niewiele wyjaśniła.
Zastał pana de Tréville w różowym humorze. Król i królowa byli dla niego nader mili na balu, choć kardynał nie okazał mu wielkiej przychylności.
O pierwszej nad ranem wyszedł pod pretekstem, że niedobrze się czuje, natomiast Ich Królewskie Mości wróciły do Luwru dopiero o szóstej.
— Teraz — rzekł pan de Tréville zniżając głos i rozglądając się na wszystkie strony, by się upewnić, że nikt ich nie słyszy — teraz porozmawiajmy o tobie, mój młody przyjacielu, nie ulega bowiem wątpliwości, że twój szczęśliwy powrót przyczynił się do dobrego humoru króla, triumfu królowej i upokorzenia Jego Eminencji. Musisz się więc mieć na baczności.
— Czegóż mógłbym się obawiać — odparł d’Artagnan — jeśli będę się cieszył łaskami Ich Królewskich Mości?
— Wszystkiego, możesz mi wierzyć. Kardynał nie jest człowiekiem, który by zapomniał, że wyprowadzono go w pole, dopóki nie załatwi rachunków z winowajcą, a zdaje mi się, że tym razem winowajcą jest pewien mój znajomy Gaskończyk.
— Czy sądzisz, kapitanie, że kardynał wie nawet, że byłem w Londynie?
— Do licha! Byłeś w Londynie. Czy to z Londynu przywiozłeś ten piękny diament, który migoce na twym palcu? Uważaj, mój drogi d’Artagnanie, podarek od nieprzyjaciela nie wróży nic dobrego. Czy znasz przysłowie łacińskie... Zaczekaj no...
— Tak, oczywiście — odparł d’Artagnan, który nigdy nie potrafił wbić sobie do głowy najprostszych reguł tego języka i ta niewiedza doprowadzała do rozpaczy jego preceptora — tak, na pewno jest takie.
— Tak, tak — rzekł pan de Tréville, który miał słabość do literatury — pan de Benserade[*] cytował mi je pewnego dnia. Poczekaj no... Otóż to, przypomniałem sobie: “Timeo Danaos et dona ferentes”. Co znaczy: “Miej się na baczności przed nieprzyjacielem składającym ci dary”.
— Ten diament nie pochodzi od nieprzyjaciela, panie — podjął d’Artagnan — ale od królowej.
— Od królowej! Ho, ho, ho! — zawołał pan de Tréville. — W samej rzeczy, jest to zaiste klejnot królewski, wart tysiąc pistolów, jak jeden grosz. Przez kogo przesłała ci królowa ten prezent?
— Dała mi go sama.
— Gdzie?
— W gabinecie przylegającym do pokoju, gdzie zmieniała strój.
— Jakże to?
— Podała mi rękę do ucałowania.
— Ucałowałeś rękę królowej! — zawołał pan de Tréville patrząc na d’Artagnana.
— Jej Królewska Mość zechciała mi udzielić tej łaski.
— W obecności świadków? Nierozważna, po trzykroć nierozważna!
— Nie, panie, niech pan będzie spokojny, nikt nie widział.
I opowiedział panu de Tréville, jak rzeczy się miały.
— Och, kobiety, kobiety! — zawołał stary żołnierz — poznaję ich romantyczną wyobraźnię, wszystko, co pachnie tajemnicą, urzeka je; widziałeś rękę, nic więcej; spotkasz królową i nie rozpoznasz jej, ona spotkawszy cię nie będzie wiedziała, kim jesteś.
— Nie, ale dzięki temu diamentowi... — rzekł młody człowiek.
— Posłuchaj — rzekł pan de Tréville — czy chcesz, żebym ci dał radę, dobrą radę, radę przyjacielską?
— Wyświadczy mi pan zaszczyt — odpowiedział d’Artagnan.
— Dobrze. Udaj się do pierwszego lepszego złotnika i sprzedaj mu ten diament za cenę, którą ci ofiaruje; gdyby nawet był najbardziej skąpy, dostaniesz i tak osiemset pistoli. Pistole nie mają imienia, a ten pierścień ma imię straszne, mogące zdradzić tego, kto go nosi.
— Sprzedać ten pierścień! Pierścień pochodzący od mojej królowej! Nigdy! — zawołał d’Artagnan.
— W takim razie odwróć kamień do środka, biedny szaleńcze, wiadomo bowiem, że młokos z Gaskonii nie znajduje takich klejnotów w szkatułce swej matki.
— Sądzisz pan zatem, że mam powody do obaw? — zapytał d’Artagnan.
— Mój chłopcze, człowiek zasypiający na minie z zapalonym lontem może się uważać za bezpiecznego w porównaniu z tobą.
— Do diabła — rzekł d’Artagnan, którego ton pana de Tréville zaczął niepokoić — do diabła, co robić?
— Mieć się na baczności zawsze i przed wszystkim. Kardynał ma wyborną pamięć i jest mściwy; możesz mi wierzyć, że wypłata ci jeszcze jakiegoś figla.
— Ale jakiego?
— Ba, czyż ja to mogę wiedzieć? Czy nie ma na usługach wszystkich forteli szatana? Co najmniej możesz się spodziewać, że cię aresztują.
— Jak to! Ośmielono by się aresztować człowieka będącego w służbie Jego Królewskiej Mości?
— Tam do kata, bardzo liczono się z Atosem! W każdym razie, chłopcze, wierzaj człowiekowi, który od trzydziestu lat jest przy dworze: uważaj, inaczej jesteś zgubiony. Powiadam ci, dopatruj się wszędzie nieprzyjaciół. Jeśli ktoś szuka z tobą zwady, unikaj jej, nawet gdyby to było dziesięcioletnie dziecko; jeśli napadną cię w dzień lub w nocy, zmykaj bez najmniejszego wstydu; jeśli przechodzisz przez most, uważaj, żeby jakaś deska nie usunęła ci się spod nóg; jeśli mijasz budowany dom, patrz w górę, żeby kamień nie spadł ci na głowę; jeśli wracasz późno, niechaj idzie za tobą twój służący i niech będzie dobrze uzbrojony, o ile w ogóle możesz ufać swemu służącemu. Nie dowierzaj nikomu: ni przyjacielowi, ni rodzonemu bratu, a kochance przede wszystkim.
D’Artagnan spłonął rumieńcem.
— Kochance — powtórzył machinalnie — dlaczego jej właśnie?
— Ponieważ kochanką posługuje się kardynał najchętniej i najbardziej skutecznie: kobieta sprzeda cię za dziesięć pistoli, przykładem Dalila. Znasz Pismo Święte, hę?
D’Artagnan pomyślał o spotkaniu wyznaczonym przez panią Bonacieux na dzisiejszy wieczór; ale musimy powiedzieć na pochwałę naszego bohatera, że niepochlebny sąd pana de Tréville o kobietach w ogóle, nie natchnął go najmniejszym podejrzeniem wobec uroczej kramarki.
— Ale powiedz no — podjął pan de Tréville — co się stało z twymi trzema towarzyszami?
— Chciałem właśnie pana zapytać, czy nie masz od nich jakichś wiadomości.
— Żadnych.
— Pozostawiłem ich w drodze: Portosa w Chantilly z pojedynkiem na karku; Aramisa w Crève-cœur z kulą w ramieniu; Atosa w Amiens, oskarżonego o fałszerstwo pieniędzy.
— Otóż masz — rzekł pan de Tréville — a jakżeś się sam wydostał?
— Cudem, panie, muszę to powiedzieć; dostałem cios szpadą w piersi i na drodze do Calais przygwoździłem hrabiego de Wardes do ziemi jak motyla do tkaniny.
— Proszę, jeszcze jeden dowód! De Wardes, człowiek kardynała, krewniak Rocheforta. Posłuchaj, przyjacielu, mam pomysł.
— Powiedz, panie.
— Na twoim miejscu tak postąpiłbym...
— Jak?
— Podczas gdy Jego Eminencja szukałby mnie w Paryżu, wyruszyłbym po cichu do Pikardii, by zasięgnąć języka o swoich trzech towarzyszach. Tam do licha, zasługują przecie na odrobinę uwagi z twej strony.
— Rada jest dobra, panie, jutro jadę.
— Jutro! A dlaczego nie dziś wieczór?
— Dziś wieczór, panie, zatrzymuje mnie w Paryżu ważna sprawa.
— Ach, młodzieńcze, młodzieńcze! Jakaś miłostka? Miej się na baczności, powtarzam: to kobieta zgubiła nas wszystkich i gubić nas będzie po wieki. Usłuchaj mnie, jedź dziś wieczór.
— Niemożliwe, panie.
— Dałeś słowo?
— Tak, panie.
— W takim razie to co innego, ale przyrzeknij mi, że jeśli nie zostaniesz zabity tej nocy, wyjedziesz jutro.
— Przyrzekam.
— Czy trzeba ci pieniędzy?
— Mam jeszcze pięćdziesiąt pistoli. To akurat tyle, ile mi trzeba.
— A twoi towarzysze?
— Myślę, że i im nie brak pieniędzy. Wyjechaliśmy z Paryża każdy z siedemdziesięcioma pięcioma pistolami w kieszeni.
— Czy zobaczę cię przed twoim wyjazdem?
— Nie sądzę, panie, chyba że zdarzyłoby się coś nowego.
— A zatem szczęśliwej podróży!
— Dziękuję panu.
D’Artagnan pożegnał pana de Tréville, wzruszony bardziej niż kiedykolwiek jego ojcowską troską o muszkieterów.
Udał się kolejno do Atosa, Portosa i Aramisa. Żaden z nich nie wrócił do domu. Ich służący również byli nieobecni i nie otrzymano żadnej wiadomości ni o jednych, ni o drugich. Mógłby dowiedzieć się czegoś od ich kochanek, ale nie znał ani kochanki Portosa, ani Aramisa, Atos zaś nie miał kochanki.
Przechodząc obok pałacu gwardii zajrzał do stajni: były tam już trzy konie z darowanych czterech. Osłupiały ze zdumienia Planchet czyścił je właśnie; zabierał się do trzeciego konia.
— Ach, panie — rzekł Planchet patrząc na d’Artagnana — jakże się cieszę, że pana widzę!
— A to dlaczego? — zapytał młody człowiek.
— Czy ufa pan imć panu Bonacieux, naszemu gospodarzowi?
— Ja? Ani trochę.
— I słusznie, panie.
— Ale dlaczego mnie o to pytasz?
— Obserwowałem go, kiedy rozmawiał z panem, nie słuchając waszej rozmowy: panie, twarz jego zmieniła barwę dwa albo trzy razy.
— I cóż z tego?
— Pan tego nie zauważył zajęty listem, ale ja zauważyłem, dziwny bowiem sposób, w jaki list dostał się do domu, obudził we mnie podejrzliwość i nie spuszczałem ani przez chwilę z oka fizjonomii gospodarza.
— I jaka ci się wydała?
— Zdradziecka, panie.
— Doprawdy?
— Poza tym, kiedy pan odszedł i znikł za rogiem ulicy, pan Bonacieux wziął kapelusz, zamknął drzwi i pobiegł w przeciwną stronę.
— W samej rzeczy, masz słuszność, mój drogi, to wydaje mi się dość szczególne; ale bądź spokojny, nie zapłacimy mu ani grosza, póki wszystko nie zostanie dokładnie wyjaśnione.
— Pan sobie żartuje, ale pan jeszcze zobaczy.
— No cóż, co się ma stać, to się stanie.
— Więc pan się nie wyrzeka wieczornej przechadzki?
— Wprost przeciwnie, Planchet, im bardziej mam na pieńku z panem Bonacieux, tym chętniej pójdę na spotkanie, które przyrzeka mi list tak ciebie niepokojący.
— Więc pan już postanowił...
— Nieodwołalnie, mój przyjacielu; a zatem o dziewiątej bądź tu gotów, przyjdę po ciebie.
Planchet widząc, że nie ma sposobu, by odwieść pana od jego zamiaru, westchnął głęboko i zaczął czyścić trzeciego konia.
Natomiast d’Artagnan, w gruncie rzeczy chłopiec bardzo ostrożny, zamiast wrócić do domu, udał się na obiad do owego gaskońskiego księdza, który, gdy czterej przyjaciele znajdowali się w tarapatach, zaprosił ich na czekoladę.
O godzinie siódmej d’Artagnan był w pałacu gwardii; Plancheta zastał w pogotowiu. Czwarty koń przybył już na miejsce.
Planchet był uzbrojony w muszkiet i pistolet.
D’Artagnan miał u boku szpadę i zatknął za pas dwa pistolety; obaj dosiedli koni i wyjechali po cichu. Noc była ciemna i nikt ich nie widział. Planchet jechał za panem w odległości dziesięciu kroków.
D’Artagnan przeciął bulwary nadbrzeżne, wyjechał przez bramę Conférence[*] i skierował się do Saint-Cloud drogą piękniejszą podówczas niż dzisiaj.
Jak długo byli w mieście, Planchet z szacunku przestrzegał dystansu dzielącego go od pana, ale kiedy droga stała się bardziej pusta i ciemna, przybliżył się powoli: w Lasku Bulońskim jechał już u boku d’Artagnana. Nie powinniśmy bowiem ukrywać, że kołysanie się wielkich drzew i księżycowe światło padające na ciemne krzaki napawały go żywym niepokojem. D’Artagnan zauważył, że z jego służącym dzieje się coś niezwykłego.
— Hola, mości Planchet — zapytał — co tobie?
— Czy nie uważa pan, proszę pana, że lasy są jak kościoły?
— A to dlaczego, mój Planchet?
— Dlatego, że ani tu, ani tam nikt nie waży się głośno mówić.
— Dlaczego nie mówisz głośno? Boisz się?
— Boję się, żeby mnie nie usłyszano, panie.
— Żeby cię nie usłyszano! Przecież w naszej rozmowie nie ma nic zdrożnego i nikt nie miałby jej nic do zarzucenia.
— Ach, panie — rzekł Planchet wracając do myśli, która wciąż nie dawała mu spokoju — ten pan Bonacieux ma coś ponurego w brwiach i taki niemiły grymas ust.
— Po kiego licha myślisz o panu Bonacieux?
— Panie, człowiek myśli o tym, o czym musi myśleć, a nie o tym, na co ma ochotę.
— Bo jesteś tchórzem, Planchet.
— Panie, nie mieszajmy przezorności z tchórzostwem; przezorność jest cnotą.
— A ty jesteś cnotliwy, prawda, Planchet?
— Panie, czy to nie lufa muszkietu błyszczy tam w dali? A może byśmy pochylili głowy?
— Do kroćset — mruknął d’Artagnan, któremu przyszły na pamięć zalecenia pana de Tréville — do kroćset, to bydlę doprowadzi mnie w końcu do strachu.
I ruszył kłusem naprzód.
Planchet poszedł w ślady swego pana, jak gdyby był jego cieniem, i kłusował obok niego.
— Czy będziemy tak jechać przez całą noc, proszę pana? — zapytał.
— Nie, Planchet, ponieważ ty jesteś już na miejscu.
— Jak to ja jestem na miejscu? A pan?
— Ja pojadę jeszcze kilka kroków.
— I zostawi mnie pan tu samego?
— Boisz się, Planchet?
— Nie, ale chciałbym zwrócić panu uwagę na fakt, że noc będzie bardzo zimna, że chłód rodzi reumatyzm, a służący cierpiący na reumatyzm jest żałosnym służącym, zwłaszcza dla kogoś tak gorącego jak pan.
— Dobrze więc, Planchet, skoro jest ci zimno, idź do gospody, jednej z tych, które tam widzisz, i jutro o szóstej rano czekaj na mnie przed drzwiami.
— Panie, przepiłem już i przejadłem, uczciwszy pana, talara, którego dałeś mi dziś rano; nie mam teraz przy duszy ani złamanego szeląga, by pokrzepić się na wypadek zimna.
— Oto masz pół pistola. Do jutra.
D’Artagnan zsiadł z konia, rzucił lejce Planchetowi i ruszył szybko, owijając się w płaszcz.
— Boże, jak mi zimno! — zawołał Planchet, zaledwie stracił pana z oczu, a ponieważ śpieszyło mu się do rozgrzewki, co szybciej zapukał do drzwi domu ozdobionego godłami gospody podmiejskiej.
Tymczasem d’Artagnan skręciwszy w boczną ścieżkę szedł dalej i wkrótce znalazł się w Saint-Cloud; ale zamiast główną ulicą, ruszył pustą uliczką za pałacem i za chwilę był już naprzeciw oznaczonego pawilonu, w zupełnym pustkowiu. Ów pawilon znajdował się na rogu wielkiego muru wznoszącego się z jednej strony uliczki; z drugiej żywopłot bronił przechodniom wstępu do niewielkiego ogródka z nędzną chałupką w głębi.
Tak więc przybył na spotkanie, a ponieważ nie kazano mu oznajmiać o swym przybyciu żadnym sygnałem, czekał.
Panowała głęboka cisza; zdawało się, że Saint-Cloud jest oddalone o sto mil od stolicy. D’Artagnan oparł się o żywopłot, rzuciwszy wpierw okiem za siebie.
Za żywopłotem, ogródkiem i chatą ciemna mgła spowijała ogromną przestrzeń, na której rozciągał się Paryż, pustą, szeroką przestrzeń, gdzie świeci kilka jasnych punktów, smutnych gwiazd tego piekła.
Ale d’Artagnan widział wszystko w różowych barwach, każda myśl zdawała się doń uśmiechać, ciemności były przejrzyste. Za chwilę miała wybić godzina spotkania.
Rzeczywiście, po kilku minutach z grzmiącej i szerokiej paszczy dzwonu w Saint-Cloud wydobyło się powoli dziesięć uderzeń.
W tym spiżowym głosie było coś ponurego, skarga zabrzmiała w nocnych ciemnościach.
Oczy d’Artagnana były utkwione w małym pawilonie znajdującym się na rogu muru; wszystkie jego okna, oprócz okna na pierwszym piętrze, zasłaniały okiennice.
W tym oknie migotało łagodne światło srebrząc drżące listowie kilku lip rosnących tuż za murem. Zapewne za tym wdzięcznie oświetlonym oknem czekała pani Bonacieux.
Ukołysany tą słodką myślą d’Artagnan czekał pół godziny bez najmniejszej niecierpliwości, nie spuszczając oka z czarującego pokoju, którego sufit ze złoconym gzymsem, mówiącym o elegancji całego wnętrza, mógł jedynie dostrzec.
Dzwon w Saint-Cloud wydzwonił wpół do jedenastej.
Tym razem d’Artagnana przebiegł dreszcz, choć sam nie wiedział dlaczego. Być może poczuł chłód i brał za doznanie psychiczne wrażenie bez wątpienia fizyczne.
Potem przyszło mu na myśl, że źle przeczytał list i spotkanie było wyznaczone dopiero na jedenastą.
Zbliżył się do okna, stanął tak, by padało na niego światło, wyjął list z kieszeni i przeczytał; jednak nie omylił się, spotkanie było wyznaczone na dziesiątą.
Wrócił na swoje miejsce dość zaniepokojony tą ciszą i samotnością. Wybiła jedenasta.
D’Artagnan poczuł naprawdę obawę, czy coś się nie przydarzyło pani Bonacieux.
Klasnął trzykrotnie w dłonie, zwykły sygnał zakochanych; nikt mu nie odpowiedział, nawet echo.
Potem pomyślał z niejaką goryczą, że młoda kobieta zasnęła czekając na niego.
Zbliżył się do muru i spróbował się wspiąć; ale mur był świeżo otynkowany i d’Artagnan daremnie łamał sobie paznokcie.
W tej chwili spojrzał na drzewa, których liście wciąż srebrzyło światło; jedno z nich pochylało się nad drogą; pomyślał, że spośród gałęzi będzie mógł zajrzeć do wnętrza pawilonu.
Wdrapać się na to drzewo nie było rzeczą trudną. D’Artagnan miał zaledwie dwadzieścia lat i dość dobrze pamiętał chłopięce czasy. W mgnieniu oka znalazł się na drzewie i przez przejrzyste szyby zajrzał do wnętrza pawilonu.
Zadrżał od stóp do głów: to łagodne światło, ten spokojny blask ukazywał scenę pełną przerażającego nieładu; jedna szyba była stłuczona, wybite i na wpół złamane drzwi wisiały na zawiasach; stół, zastawiony zapewne wykwintną wieczerzą, był przewrócony, odłamki butelek i rozdeptane owoce zaścielały podłogę; wszystko mówiło o tym, że w pokoju toczyła się gwałtowna i rozpaczliwa walka. D’Artagnanowi wydało się nawet, że w tym dziwacznym pomieszaniu przedmiotów rozróżnia strzępy ubrania; kilka krwawych plam znaczyło obrus i firanki.
Z największym pośpiechem zszedł na ulicę; serce biło mu jak młotem, chciał sprawdzić, czy nie znajdzie innych śladów gwałtu.
Łagodne światełko płonęło wciąż w ciszy nocnej. D’Artagnan dostrzegł wówczas, na co nie zwrócił uwagi przedtem, ponieważ nic go do tego nie skłaniało, że na ziemi widać pomieszane ślady stóp ludzi i koni. Poza tym koła powozu, który przybył chyba z Paryża, pozostawiły w miękkiej ziemi głębokie bruzdy biegnące w stronę pawilonu i zawracające potem do Paryża.
Wreszcie d’Artagnan szukając dalej znalazł przy murze rozdartą damską rękawiczkę. Była to jedna z tych uperfumowanych rękawiczek, które kochankowie tak lubią zdejmować z pięknej dłoni, nieskazitelnie świeża, prócz kilku miejsc, gdzie zatknęła się z błotem.
W miarę jak d’Artagnan czynił dalsze poszukiwania, pot coraz obfitszy i zimniejszy pokrywał jego czoło, oddychał nierówno i przerywanie, a serce ściskała straszliwa obawa; jednak pocieszał się powtarzając sobie, że może ten pawilon nie ma nic wspólnego z panią Bonacieux, że młoda kobieta wyznaczyła mu spotkanie przed pawilonem, a nie wewnątrz, i że mogła ją zatrzymać w Paryżu służba czy zazdrość męża.
Lecz uczucie bólu ogarniające nas w pewnych okolicznościach bez reszty i wołające wielkim głosem, każdą cząstką naszego ciała i duszy, że nieszczęście zawisło nad nami, rozbiło, zdruzgotało, obróciło wniwecz to rozumowanie.
Wówczas d’Artagnana ogarnęło niemal szaleństwo: wybiegł na główny trakt i tą samą drogą, którą przyszedł, pośpieszył w stronę promu, by wypytać przewoźnika.
O siódmej wieczór przewoźnik przeprawił przez rzekę kobietę otuloną w czarny płaszcz; zdawało się, że zależy jej niezmiernie na tym, by nie zostać rozpoznaną, ale właśnie z tego powodu wzbudziła zainteresowanie przewoźnika, który stwierdził, że jest ona młoda i ładna.
W owych czasach, tak samo jak dzisiaj, wiele ładnych i młodych kobiet udawało się do Saint-Cloud i żadna z nich nie chciała być rozpoznana, d’Artagnan nie wątpił jednak ani przez chwilę, że była to pani Bonacieux.
Skorzystał ze światła lampy palącej się w chatce przewoźnika, by przeczytać raz jeszcze bilet pani Bonacieux i stwierdzić, że się nie omylił, że spotkanie było wyznaczone w Saint-Cloud, a nie gdzie indziej, przed pawilonem pana d’Estrées, nie zaś na innej ulicy.
Wszystko dowodziło, że przeczucia go nie zmyliły i że stało się wielkie nieszczęście.
Pobiegł z powrotem w stronę pałacu; zdawało mu się, że podczas jego nieobecności zdarzyło się może co nowego w pawilonie i że tam znajdzie wyjaśnienie.
Uliczka była wciąż pusta i to samo spokojne i łagodne światło padało z okna.
D’Artagnan przypomniał sobie wtedy niemą i ślepą chatkę, która na pewno coś widziała i chyba coś nawet mogłaby powiedzieć.
Furtka była zamknięta, ale przeskoczył przez żywopłot i mimo szczekania psa łańcuchowego zbliżył się do chatki.
Na jego pukanie nikt nie odpowiedział. Śmiertelna cisza panowała tu tak samo, jak w pawilonie; nie ustępował jednakże, ta chatka była jego ostatnią nadzieją.
Wkrótce wydało mu się, że dobiegają go jakieś odgłosy z wewnątrz, ale bardzo stłumione, jak gdyby ktoś się obawiał, że zostanie usłyszany.
Wtedy d’Artagnan przestał pukać i zaczął prosić, ale głosem tak pełnym niepokoju, obietnic, lęku i serdeczności, że mógł dodać ducha najbardziej bojaźliwemu człowiekowi. Wreszcie stara, spróchniała okiennica otworzyła się lub raczej na wpół wypadła z okna i zamknęła się natychmiast, gdy tylko światło nędznej lampy, płonącej w kącie, padło na pendent, gardę szpady i kolby pistoletów d’Artagnana. Jakkolwiek wszystko to stało się w mgnieniu oka, d’Artagnan zdołał ujrzeć głowę starca.
— W imię Boga! — rzekł — wysłuchaj mnie: czekałem na kogoś, kto nie przychodzi, i umieram z niepokoju. Czy w okolicy zdarzyło się jakieś nieszczęście? Mów.
Okno otworzyło się i ukazała się ta sama twarz, tylko bledsza niż poprzednio.
D’Artagnan opowiedział z prostotą całą historię nie wymieniając jedynie nazwisk. Mówił o tym, że miał się spotkać z młodą kobietą przed pawilonem; widząc, że nie nadchodzi, wdrapał się na lipę i ujrzał w świetle lampy nieład w pokoju.
Starzec słuchał z uwagą, kiwając potakująco głową. Potem, gdy d’Artagnan skończył, zwiesił głowę, a mina jego nie wróżyła nic dobrego.
— Co chcesz powiedzieć? — zawołał d’Artagnan. — Na miłość boską, wyjaśnij mi, o co chodzi.
— Och, panie — rzekł starzec — nie pytaj mnie o nic; biada mi, jeślibym ci powiedział, co widziałem.
— Więc coś widziałeś! — podjął d’Artagnan. — W takim razie mów, na Boga — rzekł rzucając mu pistola — mów, co widziałeś, a daję ci słowo szlachcica, że wszystko, co powiesz, zachowam w tajemnicy.
Starzec wyczytał tyle szczerości i cierpienia na twarzy d’Artagnana, że dał mu znak, żeby słuchał, i rzekł cichym głosem:
— Była mniej więcej dziewiąta, kiedy usłyszałem hałas na ulicy. Chciałem się dowiedzieć, co się dzieje, podszedłem do drzwi i zauważyłem, że ktoś usiłuje wejść. Ponieważ jestem biedny i nie boję się kradzieży, otworzyłem i ujrzałem kilku mężczyzn. W cieniu stała zaprzężona karoca, obok niej wierzchowce. Te konie należały zapewne do trzech mężczyzn, którzy byli w strojach do konnej jazdy.
— Ach, moi zacni panowie — zawołałem — czego chcecie?
— Masz zapewne drabinę? — rzekł jeden z nich, wyglądający na dowódcę.
— Tak, panie, służy mi do zbierania owoców.
— Daj nam drabinę i wracaj do domu, masz talara za fatygę. Pamiętaj jednak, że jeśli piśniesz słowo o tym, co zobaczysz i usłyszysz (ponieważ będziesz patrzył i słuchał, żebyśmy ci nie wiem jak grozili), jesteś zgubiony. Mówiąc te słowa rzucił mi talara, którego podniosłem, i wziął drabinę. W samej rzeczy, ledwie zamknąłem za nimi furtkę w żywopłocie, udałem, że wracam do domu, ale wyszedłem natychmiast tylnymi drzwiami i prześlizgując się w cieniu, doszedłem do krzaka bzu, skąd mogłem widzieć wszystko nie będąc widziany. Trzej mężczyźni kazali podjechać cicho karocy, wyciągnęli z niej małego, grubego i siwego człowieczka odzianego ubogo w ciemne suknie, który wszedł ostrożnie na drabinę, zajrzał do pokoju, zszedł cichutko i szepnął:
— To ona.
Natychmiast ten, co ze mną rozmawiał, zbliżył się do drzwi pawilonu, otworzył je kluczem, który miał przy sobie, zamknął drzwi i znikł; jednocześnie dwaj inni weszli na górę po drabinie. Mały grubas pozostał przy drzwiczkach karocy, woźnica siedział na koźle, a służący trzymał wierzchowce za uzdy. Nagle głośne krzyki rozległy się w pawilonie, jakaś kobieta podbiegła do okna i otworzyła je, jak gdyby chciała wyskoczyć. Ale ledwo zobaczyła dwóch mężczyzn, rzuciła się do tyłu; tamci dwaj skoczyli do środka.
Potem nic już nie widziałem, słyszałem tylko trzask łamanych mebli. Kobieta krzyczała i wzywała pomocy. Ale wkrótce jej krzyki ucichły; trzej mężczyźni zbliżyli się do okna niosąc kobietę w ramionach; dwaj zeszli po drabinie i zanieśli ją do karocy, dokąd mały grubas wszedł za nią. Ten, który został w pawilonie, zamknął okno, wyszedł po chwili przez drzwi i upewnił się, że kobieta jest w karocy; dwaj towarzysze czekali już na koniach. Wskoczył na siodło, służący usiadł obok woźnicy; karoca oddaliła się galopem pod eskortą trzech jeźdźców i wszystko było skończone. Od tej chwili nic nie widziałem, nic nie słyszałem.
D’Artagnan, zdruzgotany tą straszliwą nowiną, stał nieruchomy i niemy, a wszystkie demony gniewu i zazdrości wyły w jego sercu.
— Ale, mój szlachetny panie — rzekł starzec, na którym ta niema rozpacz wywarła zapewne większe wrażenie, niż uczyniłyby to krzyki i łzy — nie upadaj na duchu, przecież ci jej nie zabili, a to jest najważniejsze.
— Czy wiesz — rzekł d’Artagnan — kim jest człowiek, co stał na czele tej pięknej wyprawy?
— Nie znam go.
— Ale skoro z tobą mówił, mogłeś go widzieć.
— Ach, pan żąda ode mnie opisu?
— Tak.
— Wysoki, szczupły, o smagłej cerze, czarny wąs, czarne oko, postawa szlachcica.
— To on! — zawołał d’Artagnan. — Znowu on! Wiecznie on! To chyba mój demon! A drugi?
— Który?
— Ten mały.
— Och, to żaden pan, jestem tego pewien; zresztą nie miał szpady i tamci traktowali go bez żadnego szacunku.
— Jakiś służący — mruknął d’Artagnan. — Ach, biedna, biedna kobieta! Co z nią zrobili?
— Przyrzekł mi pan dochować tajemnicy — rzekł starzec.
— I ponawiam moją obietnicę raz jeszcze. Szlachcic nie ma nic prócz honoru, a ja dałem ci słowo.
D’Artagnan z rozpaczą w duszy skierował się ku promowi. Chwilami nie mógł uwierzyć, że to była pani Bonacieux, i miał nadzieję, że nazajutrz odnajdzie ją w Luwrze, to znów obawiał się intrygi miłosnej z kim innym, kto uprowadził ją powodowany zazdrością. Gubił się w domysłach, trapił się, rozpaczał.
— Ach, gdybyż tu byli moi przyjaciele! — zawołał. — Miałbym przynajmniej jakąś nadzieję, że ją znajdę, ale kto wie, co się z nimi samymi stało!
Była mniej więcej północ, trzeba było znaleźć Plancheta. D’Artagnan pukał do wszystkich szynków, w których zauważył światło, ale w żadnym go nie znalazł.
W szóstym z kolei pomyślał sobie, że to, co czyni, nie ma wielkiego sensu. Kazał przyjść służącemu o szóstej rano i do tego czasu Planchet miał prawo rozporządzania swoją osobą.
Poza tym młodemu człowiekowi przyszło na myśl, że pozostając blisko miejsca, gdzie dokonano porwania, może dowie się czegoś o tajemniczej sprawie, W szóstym więc szynku, jak powiedzieliśmy, zatrzymał się, zamówił butelkę najlepszego wina, usiadł w najciemniejszym kącie i postanowił tak czekać do rana; ale i tym razem zawiodły go nadzieje i choć nastawiał uszu, wśród przekleństw, obelg i wymyślań, jakie wymieniali między sobą robotnicy, służba i obieżyświaty — zacna kompania zgromadzona w gospodzie — nie usłyszał nic, co mogłoby go naprowadzić na trop nieszczęsnej kobiety. Toteż kiedy już wypił swoją butelkę, nie miał nic lepszego do roboty (a nie chciał budzić podejrzeń), niż umieścić się możliwie najwygodniej i zdrzemnąć się trochę. D’Artagnan, jak pamiętamy, miał dwadzieścia lat, a w tym wieku sen ma swe niewzruszone prawa i potężnie tych praw dochodzi, nawet jeśli serce jest zatroskane.
Około szóstej nad ranem d’Artagnan obudził się czując się kiepsko, jak to zazwyczaj się zdarza po źle spędzonej nocy. Nie trzeba mu było dużo czasu, żeby się ogarnąć: sprawdził, czy nie skorzystano z jego snu, by go okraść, i znalazłszy diament na palcu, sakiewkę w kieszeni, a pistolety za pasem, wstał, zapłacił za wino i wyszedł, by się przekonać, czy nie poszczęści mu się bardziej ze znalezieniem służącego w dzień niż w nocy. Poprzez wilgotną i szarawą mgłę od razu ujrzał zacnego Plancheta: trzymając dwa konie za uzdy czekał przy drzwiach szyneczku wątpliwego autoramentu, obok którego d’Artagnan przechodził nie podejrzewając nawet jego istnienia.
Zamiast udać się od razu do domu, d’Artagnan pośpieszył wpierw do pałacu pana de Tréville i szybko wszedł na schody. Tym razem postanowił opowiedzieć mu wszystko, co się zdarzyło. Bez wątpienia pan de Tréville udzieli mu dobrej rady; poza tym kapitan niemal co dzień widywał królową i mógłby od Jej Królewskiej Mości dowiedzieć się czegoś o nieszczęsnej kobiecie, która tak drogo zapłaciła za wierność swej pani.
Pan de Tréville wysłuchał opowiadania młodzieńca z powagą, świadczącą o tym, że w całej tej sprawie widział coś więcej niż intrygę miłosną, a gdy d’Artagnan skończył, powiedział:
— Hm, w tym wszystkim czuć na milę Jego Eminencję.
— Ale co robić? — rzekł d’Artagnan.
— Nic, absolutnie nic. Na razie, jak ci powiedziałem, musisz możliwie najszybciej opuścić Paryż. Zobaczę królową, opowiem jej o porwaniu biednej kobiety, nie zna bowiem zapewne szczegółów sprawy; te wiadomości będą dla niej wskazówką i gdy powrócisz, może dowiesz się ode mnie czegoś dobrego. Możesz na mnie polegać.
D’Artagnan wiedział, że pan de Tréville, choć Gaskończyk, nie miał zwyczaju przyrzekać, a jeśli przypadkiem co przyrzekł, robił nawet więcej, niż obiecał. Pożegnał go tedy pełen wdzięczności za otrzymane łaski i te, jakich się na przyszłość mógł spodziewać, a godny kapitan, który ze swej strony żywo interesował się dzielnym i rezolutnym młodzieńcem, serdecznie uścisnął mu rękę życząc szczęśliwej podróży.
Postanowiwszy wprowadzić rady pana de Tréville natychmiast w życie, d’Artagnan skierował się na ulicę des Fossoyeurs, aby dopatrzyć przygotowań do podróży. Zbliżając się do domu ujrzał pana Bonacieux stojącego na progu w stroju porannym. Wszystko, co przezorny Planchet powiedział poprzedniego dnia o niegodnym charakterze gospodarza, przyszło d’Artagnanowi na myśl, kiedy przyjrzał mu się uważniej niż zwykle. Istotnie, prócz żółtawej i chorobliwej cery, świadczącej o przedostawaniu się żółci do krwi, co zresztą mogło być tylko chwilowe, d’Artagnan zauważył coś przebiegłego i podstępnego w wyrazie jego twarzy. Hultaj nie uśmiecha się tak samo jak człowiek uczciwy, hipokryta nie płacze tymi samymi łzami co człowiek szczery. Wszelki fałsz jest maską i nawet jeśli maska jest najdoskonalsza, przy odrobinie uwagi można ją zawsze odróżnić od twarzy.
D’Artagnanowi wydało się tedy, że pan Bonacieux nosi maskę i co więcej, że ta maska nie należy do najmilszych.
Wiedziony odrazą do tego człowieka, chciał go minąć bez słowa, kiedy pan Bonacieux zatrzymał go podobnie jak dnia poprzedniego.
— No i cóż, młodzieńcze — rzekł — zdaje się, że przyjemnie spędzamy noce? Siódma rano, tam do licha! Obawiam się, że odwraca pan nieco porządek rzeczy i wraca do domu o godzinie, o której inni wychodzą.
— Nic podobnego nie można tobie zarzucić, panie Bonacieux — odpowiedział młody człowiek — jest pan bowiem przykładem dla porządnych ludzi. Co prawda, jeśli się ma żonę młodą i ładną, nie trzeba szukać szczęścia gdzie indziej; szczęście samo pana szuka, nieprawda, panie Bonacieux?
Bonacieux zbladł śmiertelnie i skrzywił usta w uśmiechu.
— Ha, ha, żartowniś z pana! Ale gdzieżeś spędził noc, mój młody panie? Zdaje się, że nie było zbyt wygodnie chodzić po manowcach.
D’Artagnan rzucił okiem na swe buty, całe pochlapane błotem, ale w tej samej chwili ujrzał buciki i pończochy kramarza: powiedziałbyś, że zanurzono je w tej samej kałuży; jedne i drugie miały jednakowe plamy.
Wówczas nagła myśl przyszła d’Artagnanowi do głowy. Ten mały człowiek, gruby, krótki, siwawy, ten domniemany służący odziany w ciemne suknie, traktowany bez szacunku przez ludzi z eskorty, był właśnie panem Bonacieux.
Małżonek brał udział w uprowadzeniu żony.
D’Artagnana wzięła straszliwa chętka, by skoczyć do gardła kramarzowi i udusić go; ale powiedzieliśmy, że był to chłopiec wielce przezorny, więc zapanował nad sobą. Jednak twarz zmieniła mu się tak wyraźnie, że Bonacieux poczuł strach i chciał się cofnąć, stał wszakże tuż przy drzwiach i nie mogąc postąpić kroku pozostał na miejscu.
— Hm, pan żartuje, mój zacny panie — rzekł d’Artagnan — zdaje mi się bowiem, że jeśli moim butom przyda się szczotka, twoim trzewikom i pończochom nie zawadzi ona również. Czyżbyś i pan biegał po nocy, panie Bonacieux? Do diabła, tego byłoby za wiele dla człowieka w twoim wieku, mającego ponadto młodą i ładną żonę.
— Och, mój Boże — odparł Bonacieux — byłem wczoraj w Saint-Mandé[*], by dowiedzieć się o służącą (nie mogę sobie dać bez niej rady), a że drogi są tam kiepskie, zabłociłem się okropnie i nie zdążyłem się jeszcze oczyścić.
Miejsce, które wymienił Bonacieux jako cel swojej wyprawy, stanowiło nowy dowód potwierdzający podejrzenia d’Artagnana. Bonacieux wymienił Saint-Mandé, ponieważ Saint-Mandé leży po przeciwległej stronie niż Saint-Cloud.
Te przypuszczenia pocieszyły nieco d’Artagnana. Jeśli Bonacieux wie, gdzie jest jego żona, można będzie, uciekając się do ostatecznych środków, zmusić kramarza do otworzenia ust i wydania tajemnicy. Chodziło tylko o to, by te przypuszczenia zamieniły się w pewność.
— Przepraszam, drogi panie Bonacieux, jeśli zachowam się zbyt swobodnie, ale nic tak nie pobudza pragnienia jak brak snu; wściekle chce mi się pić; pozwól, że wypiję u ciebie szklankę wody; takiej przysługi nie odmawia się sąsiadowi.
I nie czekając na pozwolenie gospodarza, d’Artagnan wszedł szybko do mieszkania i rzucił błyskawiczne spojrzenie na łóżko. Łóżko nie było posłane, Bonacieux nie kładł się tej nocy. Wrócił więc zaledwie przed paroma godzinami; towarzyszył żonie aż do miejsca, gdzie ją zawieziono, a przynajmniej do pierwszego postoju.
— Dziękuję, panie Bonacieux — rzekł d’Artagnan wychylając szklankę — oto wszystko, czego chciałem od pana. Teraz pójdę do siebie i każę wyczyścić moje buty Planchetowi; jeśliby pan chciał, przyślę go potem, by oczyścił pańskie.
I opuścił kramarza oszołomionego tym szczególnym pożegnaniem i zadającego sobie pytanie, czy nie wpadł we własne sidła.
Na schodach spotkał Plancheta, który okazywał wielki niepokój.
— Ach, panie — zawołał, gdy tylko ujrzał d’Artagnana — znowu coś nowego, nie mogłem się pana doczekać.
— O co chodzi? — zapytał d’Artagnan.
— O, stawiam sto, tysiąc przeciw jednemu, że nie odgadnie pan, kto był tu z wizytą pod pańską nieobecność.
— Kiedy?
— Przed półgodziną, kiedy pan był u pana de Tréville.
— Kto taki? No, mówże wreszcie!
— Pan de Cavois[*].
— Pan de Cavois?
— We własnej osobie.
— Kapitan gwardzistów Jego Eminencji?
— Ten sam.
— Przyszedł mnie aresztować?
— Tak mi się wydało, choć miał bardzo układną minę.
— Miał układną minę, powiadasz?
— Był słodki jak miód, proszę pana.
— Rzeczywiście?
— Powiedział, że przybywa pana prosić w imieniu Jego Eminencji, który bardzo dobrze panu życzy, żebyś był łaskaw udać się do Palais-Royal.
— I cóżeś odpowiedział?
— Że to niemożliwe, ponieważ pan jest nieobecny, co mógł sam stwierdzić.
— A on co na to?
— Żeby pan koniecznie przyszedł dzisiaj; po czym dodał cicho: “Powiedz swemu panu, że Jego Eminencja jest do niego bardzo przychylnie usposobiony i że jego pomyślność zależy być może od tego spotkania”.
— Pułapka jest dość niezręczna jak na kardynała — rzekł ze śmiechem młodzieniec.
— Toteż spostrzegłem się i odpowiedziałem, że będzie pan niepocieszony po powrocie. “Dokąd wyjechał?” — zapytał pan de Cavois. “Do Troyes[*] w Szampanii” — odparłem. “A kiedy wyjechał?” “Wczoraj wieczór”.
— Planchet, mój przyjacielu — przerwał d’Artagnan — jesteś doprawdy nieoceniony.
— Rozumie pan, pomyślałem sobie, że jeśli zechce pan zobaczyć się z panem Cavois, zdąży pan zawsze powiedzieć, że wcale pan nie wyjeżdżał, wówczas na mnie spada kłamstwo, a jako że nie jestem szlachcicem, mogę kłamać.
— Pociesz się, Planchet, zachowasz opinię prawdomównego człowieka: wyjeżdżamy za kwadrans.
— Właśnie chciałem tak poradzić panu; a dokąd jedziemy, jeśli nie jestem zbyt ciekawy?
— Tam do licha, w przeciwnym kierunku, niż wskazałeś. Zresztą, czy nie spieszno ci wiedzieć, co stało się z Grimaudem, Mousquetonem i Bazinem, tak jak ja chcę wiedzieć, co stało się z Atosem, Portosem i Aramisem?
— Pewnie, panie — rzekł Planchet — wyjadę, kiedy pan rozkaże; powietrze prowincji lepiej nam teraz zrobi niż powietrze paryskie. Toteż...
— Toteż zapakuj rzeczy, Planchet, i ruszajmy; ja wyjadę pierwszy, z pustymi rękami, żeby umknąć podejrzeń. Spotkamy się w pałacu Gwardii. Ale, mój drogi, zdaje się, masz rację co do naszego gospodarza, który na pewno jest skończonym łotrem.
— Ach, może mi pan wierzyć, kiedy coś mówię; znam się na ludziach, i to jak jeszcze!
D’Artagnan zszedł pierwszy, jak było postanowione. By nie mieć sobie nic do zarzucenia, skierował się po raz ostatni do mieszkań trzech przyjaciół; nie otrzymano od nich żadnych wiadomości, jedynie uperfumowany list zaadresowany drobnym i eleganckim pismem znajdował się w mieszkaniu Aramisa.
D’Artagnan go zabrał. W dziesięć minut później spotkał się z Planchetem w stajniach gwardyjskich. By nie tracić czasu, d’Artagnan osiodłał sam swego konia.
— Dobrze — rzekł zwracając się do Plancheta, kiedy służący przytroczył bagaże — teraz osiodłaj tamte trzy konie i ruszajmy,
— Myśli pan, że będziemy jechać szybciej, jeśli każdy z nas będzie miał dwa konie? — zapytał Planchet z przebiegłą miną.
— Nie, mój kiepski żartownisiu — odparł d’Artagnan — ale mając cztery konie będziemy mogli zabrać naszych trzech przyjaciół, jeśli zastaniemy ich jeszcze przy życiu.
— Co byłoby prawdziwym szczęściem — odparł Planchet — ale nie trzeba wątpić w miłosierdzie boskie.
— Amen — rzekł d’Artagnan wsiadając na konia.
Za czym wyjechali z pałacu Gwardii, każdy w inną stronę; jeden przez rogatkę Villette[*], drugi przez Montmartre[*], by spotkać się za Saint-Denis; ten manewr strategiczny wykonali obaj z jednaką punktualnością i równie pomyślnie. Do Pierrefitte[*] d’Artagnan i Planchet wjechali już razem. Trzeba powiedzieć, że Planchet był bardziej odważny w dzień niż w nocy. Jednakże przyrodzona przezorność nie opuszczała go ani na chwilę: pamiętał doskonale poprzednią podróż i uważał za wroga każdego spotkanego na drodze człowieka. Trzymał więc stale kapelusz w ręce, za co d’Artagnan złajał go surowo, obawiając się, żeby na skutek owej nadmiernej uprzejmości służącego nie poczytano jego samego za hetkę-pętelkę.
Ale czy to dlatego, że napotykanych ludzi wzruszały dobre obyczaje Plancheta, czy że tym razem nikogo nie postawiono na drodze młodego człowieka, dość że nasi dwaj podróżni bez żadnego wypadku przybyli do Chantilly i zsiedli przed oberżą “Pod Wielkim Świętym Marcinem”, tą samą, gdzie zajechali po raz pierwszy.
Gospodarz, widząc młodego człowieka w towarzystwie służącego prowadzącego luzem dwa konie, wyszedł z szacunkiem na próg domu. Ponieważ zrobili już jedenaście mil, d’Artagnan postanowił zatrzymać się w oberży niezależnie od tego, czy zastanie tam Portosa. Poza tym może nie byłoby rzeczą przezorną wypytywać od razu o losy muszkietera. D’Artagnan zsiadł więc z konia i nie pytając o nic, polecił wierzchowca opiece służącego, wszedł do małego pokoju przeznaczonego dla podróżnych, którzy chcieli być sami, i zamówił u oberżysty butelkę najlepszego wina i wyborne śniadanie, co utwierdziło jeszcze oberżystę w dobrym o nim mniemaniu powziętym od pierwszego wejrzenia.
D’Artagnan został więc obsłużony z niezwykłą szybkością. Regiment gwardii rekrutował się z najlepszej szlachty królestwa, toteż d’Artagnan, podróżujący w towarzystwie służącego i mający cztery wspaniałe konie, nie mógł mimo swego prostego munduru nie zwrócić na siebie uwagi. Oberżysta chciał mu sam usługiwać, co widząc d’Artagnan kazał przynieść dwie szklanki i tak zaczął rozmowę;
— Doprawdy, mój drogi gospodarzu — rzekł napełniając szklanki — prosiłem cię o najlepsze wino i jeśliś mnie oszukał, będziesz ukarany pijąc ze mną, nie lubię bowiem pić sam. Weź więc szklankę i pijmy. Za co wypijemy, by nikogo nie urazić? Wypijmy za pomyślność twej oberży.
— Wasza Miłość czyni mi zaszczyt — odpowiedział gospodarz — i dziękuję mu serdecznie za życzenie.
— Ale nie daj się tym zwieść, więcej jest samolubstwa w mych słowach, niż przypuszczasz: tylko w oberżach, gdzie gospodarzowi dobrze się powodzi, można być dobrze obsłużonym; w oberżach, gdzie interesy idą kulawo, wszystko się rozlatuje i podróżny jest ofiarą kłopotów gospodarza. Podróżuję dużo, a najwięcej bywam w tych stronach, więc chciałbym, żeby wszyscy oberżyści zrobili majątek.
— W istocie, zdaje mi się, że nie po raz pierwszy mam zaszczyt pana widzieć.
— No cóż, przejeżdżałem chyba z dziesięć razy przez Chantilly i co najmniej trzy razy na dziesięć stawałem w twojej oberży. Właśnie byłem tu przed dziesięciu czy dwunastu dniami, odprowadzając mych przyjaciół muszkieterów; jeden z nich posprzeczał się z jakimś przyjezdnym, który nie wiem dlaczego szukał z nim zwady.
— Ach, to prawda — rzekł gospodarz — pamiętam doskonale. Czy Wasza Miłość nie mówi przypadkiem o panu Portosie?
— Tak właśnie nazywa się mój towarzysz podróży. Mój drogi gospodarzu, powiedz mi, na Boga, czy nie przydarzyło mu się jakieś nieszczęście?
— Wasza Miłość mógł zauważyć, że pan Portos nie pojechał dalej.
— W samej rzeczy, przyrzekł, że nas dogoni, ale nie widzieliśmy go więcej.
— Był łaskaw zaszczycić nas swoją obecnością.
— Jak to?
— Tak, panie, został w tej oberży; jesteśmy nawet bardzo niespokojni.
— A to z jakiej przyczyny?
— Ponieważ poczynił pewne wydatki.
— No cóż, przecie je pokryje.
— Ach, panie, twoje słowa to balsam na moje serce! Jego rachunek jest pokaźny, a dziś jeszcze chirurg nam powiedział, że jeśli pan Portos nie zapłaci, zabierze się do mnie, ja bowiem posłałem po niego.
— Więc Portos jest ranny?
— Nie umiem panu powiedzieć.
— Jak to nie umiesz powiedzieć? Przecież wiesz lepiej niż ktokolwiek inny.
— Tak, ale w naszym fachu nie mówimy wszystkiego, co wiemy, panie, zwłaszcza jeśli kto uprzedza, że za gadanie obetnie nam uszy.
— Dobrze więc. Czy mogę zobaczyć Portosa?
— Oczywiście, panie. Proszę pójść schodami na pierwsze piętro i zapukać do pokoju numer jeden. Zechciej pan jednak uprzedzić go, że to pan.
— Jak to mam go uprzedzić, że to ja?
— Tak, inaczej może się panu przytrafić nieszczęście.
— A jakie to nieszczęście ma mi się przytrafić, jeśli łaska?
— Pan Portos może wziąć pana za kogoś z domowników i w przystępie gniewu przebić cię szpadą lub palnąć ci w łeb.
— Cóżeś mu pan zatem zrobił?
— Prosiliśmy go o pieniądze.
— Ach, u diabła, rozumiem! Jest to prośba, której Portos bardzo nie lubi, kiedy nie ma pieniędzy; ale wiem, że powinien je mieć.
— Myśmy tak samo myśleli, panie, ponieważ prowadzimy dom bardzo solidnie i robimy rachunki co tydzień, po ośmiu dniach przedłożyliśmy mu rachunek, ale zdaje się, że trafiliśmy na złą chwilę, bo od razu posłał nas do wszystkich diabłów; co prawda grał poprzedniego dnia.
— Jak to grał poprzedniego dnia, z kim?
— Och, mój Boże, czy to można wiedzieć! Z pewnym przyjezdnym szlachcicem, któremu zaproponował partię lancknechta.
— Otóż to, biedak wszystko przegrał.
— Wraz z koniem, panie; kiedy ów szlachcic miał wyjeżdżać, zauważyliśmy, że jego służący siodła konia pana Portosa. Zwróciliśmy mu na to uwagę, ale odparł, że wtrącamy się do nie swoich spraw i ten koń należy do niego. Natychmiast uprzedziliśmy pana Portosa, ale kazał nam powiedzieć, że jesteśmy hultaje, skoro powątpiewamy w słowo szlachcica; jeśli bowiem ów szlachcic oświadczył nam, że koń należy do niego, nie może być inaczej.
— Poznaję go po tym — mruknął d’Artagnan.
— Za czym — ciągnął gospodarz — kazałem mu powiedzieć, że skoro nie możemy się porozumieć co do zapłaty, mam nadzieję, że zechce przynajmniej okazać swe łaski mojemu koledze, imć panu oberżyście z gospody “Pod Złotym Orłem”, ale pan Portos odpowiedział mi, że moja gospoda jest lepsza i woli tu zostać. Ta odpowiedź była zbyt pochlebna dla mnie, bym nalegał dalej. Ograniczyłem się więc do prośby, by zechciał opuścić swój pokój, który jest najlepszy w całym zajeździe, i zadowolił się miłym pokoikiem na trzecim piętrze. Ale na to pan Portos odpowiedział, że czeka lada chwila swej kochanki, jednej z najznakomitszych dam dworu, i powinienem zrozumieć, że pokój, który łaskawie zajmuje, jest jeszcze o wiele za skromny dla takiej osoby. Jednakże, choć uznałem słuszność jego słów, musiałem nalegać; ale nie zadając sobie nawet trudu porozumienia się ze mną, pan Portos chwycił za pistolet, położył go na nocnym stoliku i oświadczył, że na pierwsze słowo o przenosinach na zewnątrz czy wewnątrz palnie w łeb temu, kto będzie dość nieostrożny, by wtrącać się do sprawy dotyczącej tylko jego. Toteż od tego czasu, panie, nikt prócz jego służącego nie wchodzi do pokoju, który zajmuje.
— Mousqueton jest więc tutaj?
— Tak, panie; w pięć dni po swym wyjeździe powrócił w bardzo kiepskim humorze; zdaje się, że on także zaznał kłopotów w podróży. Niestety, jest bardziej żwawy niż jego pan, co sprawia, że chcąc mu usłużyć wywraca cały dom do góry nogami; ponieważ zaś przypuszcza, że może mu czegoś odmówią, bierze wszystko, czego mu trzeba, bez pytania.
— W samej rzeczy — odparł d’Artagnan — zauważyłem, że Mousqueton jest bardzo oddany i ma niepospolitą inteligencję.
— To być może, panie, ale wyobraź sobie, że jeśli tylko cztery razy do roku zetknę się z równym oddaniem i inteligencją, jestem zrujnowany.
— Nie, ponieważ Portos ci zapłaci.
— Hm! — mruknął oberżysta tonem pełnym powątpiewania.
— Jest to ulubieniec wielkiej damy, a nie zechce ona na pewno, by martwił się taką drobnostką jak owa suma, którą jest ci winien.
— Jeśli wolno mi powiedzieć, co o tym sądzę...
— Mów.
— Powiem więcej: co wiem.
— Co wiesz?
— I czego jestem nawet pewien.
— No, czegóż wreszcie jesteś pewien?
— Że znam tę wielką damę.
— Ty?
— Tak, ja.
— A, jakimże to sposobem?
— Och, panie, gdybym mógł zawierzyć twej dyskrecji...
— Mów; słowo kawalerskie, że nie będziesz żałował.
— Dobrze więc. Przyzna pan, że niepokój może skłonić człowieka do różnych rzeczy.
— Cóżeś zatem zrobił?
— Och, nic takiego, do czego nie miałby prawa wierzyciel.
— A więc?
— Pan Portos dał nam list do tej księżny, polecając oddać go na pocztę. Jego służącego jeszcze tu nie było. Ponieważ nie mógł opuścić swego pokoju, musiał nam powierzyć list.
— Co dalej?
— Zamiast oddać list na pocztę, co nigdy nie jest pewne, skorzystałem z okazji, jeden z moich pachołków jechał bowiem do Paryża, i poleciłem mu, żeby oddał list do rąk księżny. Było to zgodne z życzeniem pana Portosa, który gorąco nam ten list polecił; czy nie tak?
— Mniej więcej.
— A wie pan, kim jest ta wielka dama?
— Nie, słyszałem o niej tylko od Portosa, oto wszystko.
— Czy wiesz, kim jest domniemana księżna?
— Powtarzam ci, że jej nie znam.
— Jest to żona prokuratora z Châtelet[*], panie, stara pani Coquenard[*], która ma co najmniej pięćdziesiąt lat, a jednak wciąż jeszcze stroi miny zazdrosnej kochanki. Wydało mi się zresztą bardzo dziwne, żeby księżna mieszkała przy ulicy aux Ours[*].
— Skąd wiesz o tym?
— Ponieważ wpadła w wielki gniew otrzymawszy list i powiedziała, ze pan Portos jest wietrznikiem i na pewno został ranny z powodu jakiejś kobiety.
— Został więc ranny?
— Ach, mój Boże, co ja powiedziałem!
— Powiedziałeś, że Portos został ranny.
— Tak; ale zabronił mi to mówić.
— Dlaczego?
— Do licha, ponieważ puszył się, że przebije tego nieznajomego, z którym się posprzeczał, a rzecz miała się zgoła inaczej, bo właśnie ów nieznajomy, mimo wszystkich przechwałek pana Portosa, rozciągnął go na ziemi. Pan Portos zaś, człowiek wielce próżny, nie chciał się przyznać nikomu, że został pokłuty szpadą, prócz księżnej, którą chciał zaciekawić swoją przygodą.
— Więc to rana trzyma go w łóżku?
— Było to mistrzowskie pchnięcie, zapewniam pana. Pański przyjaciel ma chyba duszę przybitą kołkami do ciała.
— Byłeś przy tym?
— Wyszedłem za nimi przez ciekawość, panie, tak że widziałem walkę nie będąc widziany.
— I jak to wyglądało?
— Och, walka nie trwała długo, może mi pan wierzyć. Stanęli w pozycji; nieznajomy zrobił fintę i natarł: wszystko potoczyło się tak szybko, że kiedy pan Portos chciał odbić pchnięcie, ostrze na głębokość trzech cali tkwiło mu już w piersi. Padł na wznak. Nieznajomy przyłożył mu natychmiast szpadę do gardła; pan Portos, widząc, że jest wydany na łaskę przeciwnika, uznał się za pokonanego. Wówczas nieznajomy zapytał go o imię i dowiedziawszy się, że nazywa się Portos, a nie d’Artagnan, dopomógł mu wstać, odprowadził do oberży, po czym wskoczył na konia i odjechał.
— Więc ten nieznajomy szukał pana d’Artagnana?
— Zdaje się, że tak.
— A wiesz, co się z nim stało?
— Nie; nie widzieliśmy go nigdy przedtem i nie ujrzeliśmy go potem.
— Doskonale; wiem, co chciałem wiedzieć. Powiadasz tedy, że pokój Portosa jest na pierwszym piętrze, numer jeden?
— Tak, panie, to najpiękniejszy pokój w oberży, już dziesięć razy mogłem go wynająć.
— Ależ uspokój się — rzekł d’Artagnan ze śmiechem — Portos zapłaci pieniędzmi księżny Coquenard.
— Ach, panie, prokuratorowa czy księżna, wszystko jedno, byleby tylko sięgnęła do mieszka; ale powiedziała stanowczo, że ma dość żądań i niewierności pana Portosa i że nie pośle mu ani grosza.
— Przekazałeś tę odpowiedź swemu gościowi?
— Boże uchowaj: zobaczyłby, w jaki sposób wykonaliśmy jego polecenie.
— Czeka więc wciąż na pieniądze?
— A tak, wczoraj znowu napisał list, ale tym razem jego służący oddał list na poczcie.
— I powiadasz, że prokuratorowa jest stara i brzydka?
— Ma pięćdziesiąt lat, panie, i nie grzeszy urodą, jak powiada Pathaud[*].
— W takim razie możesz być spokojny, że da się udobruchać; zresztą Portos nie może być dużo winien.
— Jak to nie może! Dwadzieścia pistoli nie licząc lekarza. O, nie odmawia sobie niczego; widać, że jest przyzwyczajony do dobrego życia.
— Dobrze więc, jeśli kochanka go opuści, znajdą się przyjaciele, ręczę ci za to. Bądź dobrej myśli, mój drogi gospodarzu, i opiekuj się nim w chorobie jak należy.
— Pan przyrzekł mi, że nie wspomni słowem o prokuratorowej i ranie.
— To rzecz postanowiona, masz moje przyrzeczenie.
— Bo widzi pan, pan Portos zabiłby mnie!
— Nie bój się, nie taki diabeł straszny, jak go malują.
Mówiąc te słowa d’Artagnan wszedł na schody, zostawiając gospodarza w nieco lepszym nastroju; na dwóch bowiem rzeczach ogromnie mu zależało: na otrzymaniu należności i własnej skórze. Na najbardziej okazałych drzwiach korytarza czarnym atramentem była wypisana ogromna jedynka. D’Artagnan zapukał; poproszono go, by wszedł; otworzył drzwi.
Portos leżał i by nie wyjść z wprawy, grał z Mousquetonem w lancknechta; na ogniu obracał się rożen z kuropatwami, a w obu kątach wielkiego kominka stały na palnikach rondle, z których radując powonienie unosiły się zapachy potrawki z królika i potrawki z ryb w winnym sosie. Na sekreterze i marmurowym blacie komody stały puste butelki.
Na widok przyjaciela Portos wydał gromki okrzyk radości. Mousqueton powstał z szacunkiem, ustąpił miejsca d’Artagnanowi i poszedł do rondli, które jak widać otaczał szczególną opieką.
— Do kroćset, to ty! — rzekł Portos do d’Artagnana — witaj i wybacz mi, że nie wstaję na twoje przyjęcie. Czy wiesz — dodał patrząc z pewnym niepokojem na d’Artagnana — co mi się przydarzyło?
— Nie.
— Gospodarz nic ci nie mówił?
— Zapytałem tylko o ciebie i od razu tu przyszedłem.
Portos odetchnął swobodnie.
— Cóż ci się zatem przydarzyło, drogi Portosie? — ciągnął d’Artagnan.
— Nacierałem na przeciwnika, któremu zadałem trzy pchnięcia i miałem właśnie zadać czwarte i ostateczne, gdy potknąłem się na kamieniu i wywichnąłem sobie kolano.
— Doprawdy?
— Słowo honoru! Miał szczęście ten hultaj, bo położyłbym go trupem, możesz być pewien.
— Ale co się z nim stało?
— Nie wiem; miał dosyć i odjechał nie czekając na resztę. A cóż się z tobą działo, mój drogi d’Artagnanie?
— Więc to zwichnięcie trzyma cię w łóżku, mój drogi, Portosie?
— A tak, nic innego, zresztą za kilka dni będę już na nogach.
— Dlaczego nie kazałeś się przewieźć do Paryża? Musiałeś się tu nudzić okrutnie.
— Miałem zamiar to uczynić; ale muszę ci coś wyznać, przyjacielu.
— Cóż takiego?
— Ponieważ nudziłem się okrutnie, jak sam powiedziałeś, a miałem w kieszeni siedemdziesiąt pięć pistoli od ciebie, zaprosiłem przyjezdnego szlachcica, któremu zaproponowałem partię gry w kości, żeby się nieco rozerwać. Przystał i siedemdziesiąt pięć pistoli zawędrowało z mojej kieszeni do jego, nie licząc konia, którego zabrał na dokładkę. Ale ty, mój drogi d’Artagnanie?
— Cóż chcesz, drogi Portosie, nie można być szczęśliwym we wszystkim. Znasz przysłowie: “Kto nie ma szczęścia w grze, ma szczęście w miłości”. Jesteś zbyt szczęśliwy w miłości, by wiodło ci się w grze; ale co cię obchodzą niełaski fortuny! Czy nie masz, szczęśliwe ladaco, swej księżny, która na pewno pośpieszy ci z pomocą?
— Ach, mój drogi d’Artagnanie, jako że gram nieszczęśliwie — odezwał się Portos z największą swobodą — napisałem do niej, żeby przysłała mi kilkadziesiąt luidorów, których koniecznie mi było trzeba, zważywszy moją sytuację...
— No i co?
— Zapewne jest w swoich posiadłościach, nie odpowiedziała mi bowiem na list.
— Rzeczywiście?
— Tak. Toteż wysłałem jej wczoraj drugą epistołę, jeszcze bardziej naglącą niż pierwsza; ale skoro tu jesteś, drogi przyjacielu, mówmy o tobie. Wyznam ci, że zacząłem się trochę o ciebie niepokoić.
— Jednakże widzę, że gospodarz odnosi się do ciebie dobrze, mój drogi Portosie — rzekł d’Artagnan wskazując na pełne rondle i puste butelki.
— Ujdzie, ujdzie — odparł Portos. — Przed kilkoma dniami ten zuchwalec przedłożył mi rachunek, ja zaś wyrzuciłem go za drzwi wraz z rachunkiem, jestem więc tu na prawach zwycięzcy, zaborcy. Obawiając się, że mogą mnie zaatakować, uzbroiłem się, jak widzisz, po zęby.
— Wydaje mi się jednak — rzekł śmiejąc się d’Artagnan — że od czasu do czasu robisz wycieczki.
I wskazał palcem na butelki i rondle.
— Niestety, to nie ja! — rzekł Portos. — Nieszczęsne zwichnięcie trzyma mnie w łóżku, ale Mousqueton prowadzi boje i zdobywa żywność. Mousqueton, mój przyjacielu — ciągnął dalej — jak widzisz, przybywają nam posiłki, trzeba zatem powiększyć zapasy.
— Mousqueton — rzekł d’Artagnan — chciałbym, abyś mi oddał pewną przysługę.
— Jaką, panie?
— Udziel wskazówek Planchetowi; może się zdarzyć, że i mnie kiedyś będą oblegać, a nie gniewałbym się wcale, gdyby wiodło mi się równie dobrze, jak twemu panu.
— Mój Boże! — odparł Mousqueton z najskromniejszą miną — ależ nic łatwiejszego, proszę pana. Trzeba tylko zręczności, ot i wszystko. Wyrosłem na wsi i mój ojciec w wolnych chwilach zajmował się po trochu kłusownictwem.
— A co robił przez resztę czasu?
— Trudnił się rzemiosłem, które zawsze uważałem za bardzo korzystne, proszę pana.
— Jakież to rzemiosło?
— Ponieważ było to w czasach wojen katolików z hugenotami i widział, jak katolicy zabijają hugenotów, a hugenoci katolików — zawsze w imieniu religii — wybrał sobie religię mieszaną, tak że bywał raz katolikiem, innym razem hugenotem. Zazwyczaj przechadzał się za przydrożnymi płotami ze strzelbą na ramieniu i kiedy ujrzał idącego samotnie katolika, religia protestancka natychmiast brała w nim górę. Kierował strzelbę w stronę podróżnego; za czym, gdy był już w odległości dziesięciu kroków, nawiązywał z nim rozmowę, na skutek której katolik niemal zawsze wyrzekał się sakiewki, by ratować życie. Jest rzeczą jasną, że gdy spotkał hugenota, gorliwość katolicka ogarniała go tak gwałtownie, że nie pojmował, jak przed kwadransem mógł powątpiewać o przewadze naszej świętej religii. Ja bowiem, panie, jestem katolikiem, ponieważ mój ojciec, wiemy swym zasadom, starszego brata wychował na hugenota.
— A jakże skończył ten zacny człowiek? — zapytał d’Artagnan.
— Och, w najbardziej nieszczęśliwy sposób, panie. Pewnego dnia znalazł się na wąskiej drodze pomiędzy hugenotem i katolikiem, z którymi miał już do czynienia; rozpoznali go obaj, połączyli się przeciw niemu i powiesili ojca na drzewie, potem przyszli pochwalić się swym pięknym czynem do karczmy, gdzie piliśmy razem z bratem.
— I co zrobiliście? — rzekł d’Artagnan.
— Pozwoliliśmy im gadać do woli — ciągnął Mousqueton. — Potem wyszli z karczmy i każdy udał się w innym kierunku; wówczas mój brat zaczaił się na drodze katolika, a ja na drodze protestanta. W dwie godziny potem było już po wszystkim; każdy z nas zrobił, co do niego należało, podziwiając przezorność ojca, który każdego z nas wychował w innej religii.
— W samej rzeczy, z tego, co mówisz, Mousqueton, widać, że twój ojciec był tęgim chwatem i mądrym człowiekiem. Powiadasz więc, że w wolnych chwilach zajmował się kłusownictwem?
— Tak, panie, i to on nauczył mnie zastawiać sidła na zwierzynę i sieci na ryby. Toteż gdy zobaczyłem, że ten nicpoń oberżysta karmi nas zwyczajnym mięsem, dobrym dla byle kogo, ale nie nadającym się dla żołądków tak delikatnych jak nasze, przypomniałem sobie swój dawny fach. Przechadzając się w lasach księcia zastawiałem tu i ówdzie sidła; leżąc na brzegach wód Jego Książęcej Wysokości, zapuszczałem sieci. Tak że jak pan się może o tym przekonać, nie zbywa nam, dzięki Bogu, na niczym; mamy kuropatwy i króliki, karpie i węgorze, co jest pożywieniem lekkim, zdrowym i odpowiednim dla chorych.
— Ale kto dostarcza wina? — zapytał d’Artagnan. — Wasz gospodarz?
— To znaczy i tak, i nie.
— Jak to “i tak, i nie”?
— Dostarcza nam, to prawda, ale nie wie o tym, że spotyka go ten zaszczyt.
— Wytłumacz się jaśniej, Mousqueton, rozmowa z tobą jest bardzo pouczająca.
— Rzecz wygląda tak, panie. W moich podróżach poznałem przypadkiem Hiszpana, który widział wiele krajów, między innymi Nowy Świat.
— Jakiż może być związek między Nowym Światem a butelkami stojącymi na sekreterze i komodzie?
— Cierpliwości, panie, na wszystko przyjdzie czas.
— To prawda, Mousqueton; zdaję się na ciebie i słucham.
— Ów Hiszpan miał służącego, który towarzyszył mu w podróży do Meksyku. Służący był moim ziomkiem, a zaprzyjaźniliśmy się tym szybciej, że podobne mieliśmy usposobienie. Obaj lubiliśmy nade wszystko polowanie; opowiedział mi kiedyś, że w pampasach poluje się na tygrysy i bawoły zarzucając pętlicę na szyję tych straszliwych zwierząt. Z początku nie chciałem wierzyć, że można dojść do takiej zręczności i zarzucić pętlę z odległości dwudziestu czy trzydziestu kroków, ale dowiedziono mi, że opowiadanie jest prawdziwe. Mój przyjaciel ustawiał butelkę w odległości trzydziestu kroków i za każdym razem zarzucał pętlę na szyjkę butelki. Zacząłem się także ćwiczyć, a że natura obdarzyła mnie pewnymi zdolnościami, rzucam dziś lassem tak samo celnie jak tubylec z Nowego Świata. Rozumie pan zatem? Nasz gospodarz ma dobrze zaopatrzoną piwniczkę, ale nie rozstaje się nigdy z kluczem; ta piwnica ma wszakże okienko. Zarzucam więc lasso przez okienko, a że wiem już, gdzie stoją najlepsze wina, stamtąd wybieram sobie flaszki. Oto, proszę pana, związek, jaki zachodzi między Nowym Światem a butelkami stojącymi na komodzie i sekreterze. Teraz proszę spróbować naszego wina, panie, i powiedzieć nam szczerze, co pan o nim sądzi.
— Dziękuję, mój przyjacielu; niestety, jestem już po obiedzie.
— Zatem nakryj do stołu, Mousqueton, a gdy będziemy jedli obiad, d’Artagnan opowie nam, jakich przygód zaznał podczas owych dziewięciu dni, kiedyśmy się nie widzieli.
— Chętnie — rzekł d’Artagnan.
I gdy Portos z Mousquetonem zajadali z apetytem rekonwalescentów i ową braterską serdecznością, która zbliża ludzi w nieszczęściu, d’Artagnan opowiedział o tym, jak ranny Aramis musiał pozostać w Crève-cœur, jak w Amiens zostawił Atosa z czterema ludźmi, oskarżającymi go o fałszerstwo, i jak sam po brzuchu hrabiego de Wardes przyjechał do Anglii.
Ale tu urwały się zwierzenia d’Artagnana; powiedział tylko, że przywiózł z Anglii cztery wspaniałe konie, po jednym dla każdego z przyjaciół, i dodał, że koń przeznaczony dla Portosa znajduje się już w stajni zajazdu.
W tej chwili wszedł Planchet; oświadczył swemu panu, że konie wypoczęły dostatecznie i jeśli pojadą zaraz, zdążą na nocleg do Clermont[*].
Ponieważ d’Artagnan był już mniej więcej spokojny o Portosa, a chciał jak najszybciej dowiedzieć się o losach dwóch pozostałych przyjaciół, wyciągnął rękę do chorego, mówiąc, że rusza w dalszą drogę. Przypuszczał zresztą, że będzie wracał tędy i zabierze za powrotem Portosa, jeśli za jakie osiem dni Portos będzie jeszcze w oberży “Pod Wielkim Świętym Marcinem”.
Portos odparł, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa chora noga nie pozwoli mu się stąd ruszyć, zresztą musi zostać w Chantilly, by czekać na odpowiedź księżny.
Życząc Portosowi szybkiej i pomyślnej odpowiedzi, d’Artagnan polecił go raz jeszcze opiece Mousquetona, zapłacił należność gospodarzowi i ruszył w drogę z Planchetem, który teraz kłopotał się o jednego konia mniej.
D’Artagnan nie powiedział Portosowi ani słowa o ranie i prokuratorowej. Nasz Bearneńczyk choć tak jeszcze młody, był bardzo rozsądnym chłopcem. Udał więc, że wierzy we wszystko, co powiedział chełpliwy muszkieter, sądził bowiem, że nie ma takiej przyjaźni, której nie zaszkodzi odkrycie cudzej tajemnicy, zwłaszcza gdy ta tajemnica godzi w miłość własną; poza tym mamy zawsze pewną przewagę moralną nad ludźmi, których życie jest nam znane, a jako że d’Artagnan chciał uczynić z przyjaciół narzędzia pomocne mu w zdobyciu łask losu, nie miał nic przeciwko temu, by w jego rękach znalazły się zawczasu niewidzialne nici, za ich pomocą bowiem mógłby nimi kierować.
Jednak przez całą drogę głęboki smutek ściskał mu serce, gdy myślał o młodej i ślicznej pani Bonacieux, która miała mu wynagrodzić wierną służbę; pośpieszmy wszakże powiedzieć, że ten smutek mniej wynikał z żalu za utraconym szczęściem niż z obawy, czy biednej kobiecie nie przytrafiło się jakieś nieszczęście. Wedle jego mniemania pani Bonacieux padła ofiarą zemsty kardynała, a wiemy, że zemsta Jego Eminencji była straszna. Nie wiedział, jak to się stało, że znalazł łaskę w oczach ministra; wyjaśniłby mu to kapitan gwardii, pan de Cavois, gdyby go zastał w domu.
Nic tak nie skraca czasu w podróży, jak myśl zaprzątająca całkowicie człowieka. Świat zewnętrzny wydaje się wówczas marzeniem sennym, czas nie ma miary, przestrzeń odległości. Wyjeżdżamy z jednego miejsca i przybywamy do drugiego, nic więcej. Z przebytej przestrzeni pozostaje w naszej pamięci tylko jakaś mgła, w której zacierają się pomieszane widoki drzew, gór i krajobrazów. W tym stanie ducha, który można by nazwać halucynacją, d’Artagnan przebył sześć czy osiem mil dzielących Chantilly od Crève-cœur, pozwalając, by koń jechał tak prędko, jak mu się podoba; gdy przyjechał na miejsce, nie pamiętał nic z tego, co widział po drodze.
Tu dopiero odzyskał pamięć; potrząsnął głową, zauważył gospodę, w której zostawił Aramisa, popędził konia i zatrzymał się przy bramie.
Tym razem przyjął go nie gospodarz, ale gospodyni. D’Artagnan był fizjonomistą: jednym spojrzeniem objął zażywną i wesołą twarz oberżystki i zrozumiał, że nie trzeba mu wyprowadzać jej w pole i nie ma się czego obawiać ze strony tak pogodnej osoby.
— Moja zacna pani — zapytał d’Artagnan — czy możesz mi powiedzieć, co się stało z moim przyjacielem, którego zostawiliśmy tu przed dwunastu dniami?
— Piękny młodzieniec liczący sobie dwadzieścia trzy albo cztery lata, łagodny, uprzejmy, dobrze ułożony?
— I ranny w ramię.
— Tak jest.
— Właśnie.
— Jest wciąż tutaj, proszę pana.
— Tam do licha, moja pani gosposiu — rzekł d’Artagnan zsiadając z konia i rzucając uzdę Planchetowi — wracasz mi życie. Gdzież jest ten drogi Aramis, niechże go uścisnę! Muszę wyznać, że bardzo mi pilno go zobaczyć.
— Przepraszam, panie, ale wątpię, czy mógłby pana przyjąć w tej chwili.
— Dlaczego? Czy jest u niego kobieta?
— Jezu! Co też pan mówi! Biedny chłopiec! Nie, panie, to nie kobieta.
— A któż zatem?
— Proboszcz z Montdidier[*] i przeor jezuitów z Amiens.
— Mój Boże — zawołał d’Artagnan — tak z nim źle?
— Nie, panie, wprost przeciwnie; ale na skutek choroby spłynęła nań łaska i postanowił wstąpić do klasztoru.
— To prawda, zapomniałem, że był muszkieterem tylko chwilowo.
— Pan chciałby go koniecznie widzieć?
— Oczywiście.
— Dobrze, niech pan wejdzie schodami z prawej strony podwórza, drugie piętro, numer pięć.
D’Artagnan udał się we wskazanym kierunku i znalazł owe schody zewnętrzne, jakie widuje się dziś jeszcze w starych oberżach. Ale do przyszłego księdza nie wchodziło się od razu: pokoju Aramisa strzeżono nie mniej czujnie niż ogrodów Armidy; Bazin, który stał na korytarzu, zagrodził d’Artagnanowi przejście z tym większym męstwem, że po wielu latach próby nareszcie dochodził do spełnienia swych pragnień.
Marzeniem biednego Bazina była zawsze służba u osoby duchownej, toteż czekał z niecierpliwością na z dawna upragnioną chwilę, kiedy Aramis porzuci wreszcie opończę muszkietera i włoży sutannę. Jedynie przyrzeczenie, które stale powtarzał młodzieniec, że ta chwila bez wątpienia nadejdzie, zatrzymywało Bazina w służbie muszkietera, choć obawiał się, że zagraża to zbawieniu jego duszy.
Bazin był więc u szczytu radości. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jego pan tym razem się nie cofnie. Połączenie cierpienia fizycznego z cierpieniem duchowym wywarło efekt od dawna spodziewany; Aramis cierpiąc na duchu i na ciele zwrócił wreszcie swą myśl i serce ku religii, to zaś, co go spotkało, a mianowicie nagłe zniknięcie kochanki oraz ranę w ramię, uznał za ostrzeżenie niebios.
Jest rzeczą zrozumiałą, że w tym stanie ducha, w jakim Bazin się teraz znajdował, nic nie mogło mu być bardziej niemiłe niż przybycie d’Artagnana, d’Artagnan bowiem mógł znowu wtrącić jego pana w wir myśli świeckich, które pochłaniały go tak długo. Postanowił zatem dzielnie bronić drzwi; ale zdradzony przez oberżystkę nie mógł powiedzieć, że Aramisa nie ma, spróbował więc wytłumaczyć nowo przybyłemu, iż byłoby szczytem nietaktu przeszkadzać jego panu w pobożnej dyspucie, którą rozpoczął z samego rana i która, zdaniem Bazina, skończy się dopiero wieczorem. D’Artagnan nie zwracał jednak najmniejszej uwagi na wymowę imć Bazina, a ponieważ nie miał zamiaru wdawać się w polemiki ze sługą przyjaciela, odsunął go jedną ręką, drugą zaś nacisnął klamkę drzwi numer pięć.
Drzwi się otwarły i d’Artagnan wszedł do pokoju.
Aramis w czarnym kaftanie, z głową przyczesaną gładko i okrągło, co przypominało wcale dobrze czapeczkę zakonną, siedział przy podłużnym stole, na którym spoczywały zwoje papieru i olbrzymie foliały; po jego prawej stronie znajdował się przeor jezuitów, po lewej proboszcz z Montdidier. Okna były na wpół zasłonięte i do pokoju przedostawało się przyćmione światło sprzyjające świątobliwym rozmyślaniom. Wszystkie przedmioty świeckie, zatrzymujące spojrzenie, gdy wchodzi się do pokoju młodzieńca, a tym bardziej, młodego muszkietera, zniknęły jak zaczarowane; Bazin, zapewne z obawy, że widok szpady, pistoletów, kapelusza z piórami, haftów i koronek nasunie jego panu myśli światowe, schował je w ukryciu. Zamiast nich d’Artagnan ujrzał w ciemnym kącie coś na kształt dyscypliny zawieszonej na gwoździu.
Na hałas otwieranych drzwi Aramis podniósł głowę i poznał przyjaciela. Ale ku wielkiemu zdumieniu młodzieńca, jego widok nie wywarł wielkiego wrażenia na muszkieterze, tak bardzo umysł Aramisa oderwany był od spraw ziemskich.
— Dzień dobry, drogi d’Artagnanie — rzekł Aramis — wierzaj mi, że jestem rad cię widzieć.
— Ja również, choć nie jestem całkiem pewien, czy mówię z Aramisem.
— Z nim samym, mój przyjacielu, z nim samym; czemuż o tym wątpisz?...
— Przeląkłem się, że zmyliłem numer pokoju, i wydało mi się wpierw, że wszedłem do mieszkania jakiegoś duchownego; potem popełniłem inny błąd widząc cię w towarzystwie tych panów; przyszło mi na myśl, że jesteś ciężko chory.
Dwaj czarno odziani mężczyźni zrozumieli aluzję d’Artagnana i spojrzeli na niego niemal groźnie; ale d’Artagnan nic sobie z tego nie robił.
— Może przeszkadzam ci, mój drogi Aramisie — ciągnął d’Artagnan — ponieważ z tego, co widzę, skłonny jestem sądzić, że spowiadasz się tym panom.
Aramis zaczerwienił się lekko.
— Ty mi przeszkadzasz? Przeciwnie, drogi przyjacielu, przysięgam. A na dowód pozwól mi powiedzieć, że rad jestem wielce widząc cię zdrowym i całym.
“Ach, nareszcie! — pomyślał d’Artagnan — nie jest więc z nim tak źle”.
— Albowiem ten młody człowiek, który jest moim przyjacielem, uniknął wielkiego niebezpieczeństwa — ciągnął z namaszczeniem Aramis zwracając się do duchownych i pokazując d’Artagnana palcem.
— Nie zapomniałem o tym, wielebni ojcowie — rzekł młodzieniec kłaniając się z kolei.
— Przychodzisz w porę, drogi d’Artagnanie — powiedział Aramis — biorąc bowiem udział w dyskusji, rzucisz na nią nowe światło. Wielebny przeor z Amiens, wielebny proboszcz z Montdidier i ja rozprawialiśmy o pewnych kwestiach teologicznych, zajmujących nas od dawna; byłbym zachwycony, gdybym mógł usłyszeć twe zdanie.
— W tych sprawach zdanie żołnierza nie ma wielkiej wagi — odparł d’Artagnan, którego obrót rozmowy zaczynał nieco niepokoić — i wierzaj mi, że możesz w tej materii zaufać wiedzy wielebnych ojców.
Dwaj księża w czerni skłonili się znowu.
— Przeciwnie — rzekł Aramis — twoje zdanie będzie dla nas cenne. Posłuchaj, o co chodzi: ksiądz przeor mniema, że moja rozprawa powinna być przede wszystkim dogmatyczna i dydaktyczna.
— Twoja rozprawa? Przygotowujesz więc rozprawę?
— Oczywiście — odparł jezuita — rozprawa jest wymagana przy egzaminie poprzedzającym święcenia.
— Święcenia! — zawołał d’Artagnan, który nie mógł uwierzyć w to, co mówiła mu gospodyni i Bazin. — Święcenia!
I powiódł zdumionymi oczyma po trzech osobach, które miał przed sobą.
— A zatem — ciągnął Aramis przybierając w swym fotelu pozę równie wdzięczną, jak gdyby był w alkowie, i przyglądając się z przyjemnością swojej ręce białej i gładkiej jak ręka kobieca, którą wzniósł do góry, żeby odpłynęła z niej krew — a zatem, jakeś słyszał, d’Artagnanie, ksiądz przeor pragnie, by moja rozprawa była dogmatyczna, podczas gdy ja wolałbym, żeby miała charakter idealny. Dlatego ksiądz przeor zaproponował mi temat jeszcze nie opracowany, w którym widzę materiał pełen wspaniałych możliwości: Utraque manus in benedicendo clericis inferioribus necessaria est.
D’Artagnan, którego erudycję znamy, nie drgnął nawet, tak samo jak przy cytacie pana de Tréville dotyczącym podarunków otrzymanych od księcia Buckinghama.
— Co znaczy — rzekł Aramis, chcąc mu rzecz ułatwić — “Dwóch rąk trzeba kapłanom posiadającym niższe święcenia, kiedy udzielają błogosławieństwa”.
— Cudowny temat! — zawołał jezuita.
— Cudowny i dogmatyczny! — zawołał proboszcz, który tęgi w łacinie mniej więcej tak samo jak d’Artagnan, baczył pilnie, by nie pozostać w tyle za jezuitą, i powtarzał jego słowa niczym echo.
Jeśli idzie o d’Artagnana, pozostał całkowicie obojętny na entuzjazm duchownych.
— Tak, cudowny! Prorsus admirabile! — ciągnął Aramis — ale wymaga głębokich studiów nad Ojcami Kościoła i Pismem Świętym. Jakoż wyznałem tym uczonym kapłanom z całą pokorą, że noce spędzone na straży i służba dla króla zmusiły mnie do zaniedbania studiów. Czułbym się więc bardziej swobodnie, facilius natans, mając temat przez siebie wybrany, a mianowicie jakieś zagadnienie, którego związek z zasadniczymi zagadnieniami teologii byłby podobny do związku moralności z metafizyką w dziedzinie filozofii.
D’Artagnan nudził się śmiertelnie, proboszcz również.
— Proszę, jaki początek! — zawołał jezuita.
— Exordium — powtórzył ksiądz proboszcz, żeby cokolwiek powiedzieć.
— Quemadmodum inter coelorum immensitatem.
Aramis spojrzał ukradkiem na d’Artagnana i zauważył, że jego przyjaciel ziewa od ucha do ucha.
— Mówmy po francusku, mój ojcze — rzekł do jezuity — pan d’Artagnan łatwiej uchwyci sens naszych rozważań.
— Tak, jestem zmęczony podróżą — rzekł d’Artagnan — i łacina umyka mojej uwagi.
— Dobrze — rzekł jezuita trochę niezadowolony, podczas gdy proboszcz spojrzał na d’Artagnana z wdzięcznością — zobaczmy więc, jakie korzyści można wyciągnąć z tego zdania.
— Mojżesz, sługa boży... jest tylko sługą, zwróć uwagę! Mojżesz błogosławi rękami; każe podtrzymywać sobie ręce, kiedy Hebrajczycy walczą z nieprzyjaciółmi; błogosławi więc dwiema rękami. Zresztą Ewangelia powiada: Imponite manus a nie manum — połóżcie ręce, a nie rękę.
— Połóżcie ręce — rzekł proboszcz czyniąc odpowiedni gest.
— Inaczej święty Piotr, którego następcami są papieże — ciągnął jezuita. — Porrige digitos. Połóżcie palce; rozumiesz teraz?
— Oczywiście — odparł Aramis z widocznym zadowoleniem — ale kwestia jest nader delikatna.
— Palce! — podjął jezuita — święty Piotr błogosławi palcami. Papież błogosławi również palcami. Iluż palcami błogosławi? Trzema: w imieniu Ojca, Syna i Ducha Świętego.
Wszyscy się przeżegnali; d’Artagnan uznał za konieczne pójść w ślady reszty towarzystwa.
— Papież jest następcą świętego Piotra i reprezentuje trzy władze boskie; reszta, ordines inferiores hierarchii kościelnej, błogosławi w imieniu świętych archaniołów i aniołów. Najskromniejsi słudzy kościoła, jak nasi diakoni i zakrystianie, błogosławią kropidłem, które wyobraża niejako nieokreśloną liczbę palców błogosławiących. Tak więc wygląda to zagadnienie w uproszczeniu, argumentum omni denudatum ornamento. Mógłbym na ten temat — ciągnął jezuita — napisać dwa tomy tej wielkości.
I porwany zapałem uderzył w świętego Chryzostoma in folio, pod którego ciężarem uginał się stół.
D’Artagnan zadrżał.
— Bez wątpienia — rzekł Aramis — przyznaję, że temat jest piękny, uważam jednak, że przerasta moje siły. Wybrałem ten tekst, powiedz mi, drogi d’Artagnanie, czy ci się podoba: Non inutile est desiderium in oblatione albo lepiej jeszcze: “Nieco żalu przyjmie Pan chętnie w ofierze”.
— Stój! — zawołał jezuita — ten temat trąci herezją; podobne sformułowanie jest w Augustinusie herezjarchy Janseniusa, którego dzieło prędzej czy później zostanie spalone na stosie. Miej się na baczności, mój młody przyjacielu; skłaniasz się ku fałszywym doktrynom, mój młody przyjacielu, zginiesz!
— Zginiesz — rzekł proboszcz opuszczając z boleścią głowę.
— Dotykasz tu sławnego zagadnienia wolnej woli, które jest groźną skałą; słuchasz wymysłów pelagijczyków i ludzi do nich zbliżonych.
— Ależ, wielebny ojcze... — wtrącił Aramis nieco oszołomiony gradem argumentów spadających na jego głowę.
— Jak udowodnisz — ciągnął jezuita nie dając mu czasu na odpowiedź — że należy żałować świata, kiedy człowiek ofiarowuje się Bogu? Zastanów się nad tym dylematem: Bóg jest Bogiem, a świat jest diabłem. Żałować świata, to żałować diabła; oto mój wniosek.
— Jest to również i mój wniosek — rzekł proboszcz.
— Ależ, proszę pozwolić... — rzekł Aramis.
— Desideras diabolum, nieszczęsny — zawołał jezuita.
— Żal mu diabła! Ach, mój młody przyjacielu — podjął proboszcz z jękiem — nie żałuj diabła, błagam cię o to.
D’Artagnan czuł się całkiem ogłupiały; wydawało mu się, że jest w domu obłąkanych i że oszaleje tak samo jak ci, których ma przed sobą. Musiał wszakże milczeć, nie rozumiejąc, o co chodzi.
— Ależ niech wielebny ojciec wysłucha mnie wreszcie — podjął Aramis z uprzejmością, pod którą przebijało zniecierpliwienie — nie powiadam, że żałuję; nie, nie wygłoszę nigdy zdania, które nie byłoby zgodne z kanonami wiary...
Jezuita wzniósł ręce ku niebu, proboszcz uczynił to samo.
— Nie, ale przyznajcie przynajmniej, że nie godzi się ofiarowywać Bogu tego, do czego jest się całkiem zniechęconym. Czy nie tak, d’Artagnanie?
— Ta racja wydaje mi się wyborna! — zawołał d’Artagnan.
Proboszcz i jezuita podskoczyli na krzesłach.
— Oto mój punkt wyjścia, jest to sylogizm: świat ma wiele powabów, porzucam świat, zatem czynię ofiarę, a przecie Pismo powiada wyraźnie: “Czyńcie ofiary Panu”.
— To prawda — powiedzieli przeciwnicy.
— A poza tym — ciągnął Aramis szczypiąc się w ucho, by się zaróżowiło, podobnie jak potrząsał rękami, by stały się białe — a poza tym ułożyłem rondo, które w ubiegłym roku przeczytałem panu Voiture; ten wielki człowiek bardzo je chwalił.
— Rondo! — rzekł pogardliwie jezuita.
— Rondo! — rzekł bezmyślnie proboszcz.
— Chcielibyśmy je usłyszeć — zawołał d’Artagnan — to nas nieco rozerwie.
— Nie, to wiersz religijny — odparł Aramis — teologia w rymach.
— Do licha! — zawołał d’Artagnan.
— Oto on — powiedział Aramis ze skromną miną, nie pozbawioną odrobiny hipokryzji:
Wy, co opłakujecie dawne dni promienne,
Wy, dźwigający z sobą trosk i nieszczęść wór,
Umilknie smutków waszych żałośliwy chór,
Gdy poświęcicie Bogu łzy wasze, tak cenne
Jak pereł sznur.
Proboszcz i d’Artagnan byli wzruszeni. Jezuita upierał się przy swoim.
— Strzeż się świeckich gustów w stylu teologicznym. Cóż bowiem mówi święty Augustyn? Severus sit clericorum sermo.
— Tak, niechaj kazanie będzie jasne! — rzekł proboszcz.
— A zatem — wtrącił szybko jezuita widząc, że jego sprzymierzeniec nieco się zaplątał — twój temat spodoba się damom, będzie miał powodzenie, jeśli użyje go w mowie sądowej mistrz Patru.
— Daj to Boże! — zawołał Aramis w uniesieniu.
— Widzisz sam — zawołał jezuita — świat przemawia jeszcze przez ciebie wielkim głosem, altissima voce. Świat cię nęci, mój młody przyjacielu, i obawiam się wielce, czy łaska będzie skuteczna.
— Pociesz się, ojcze wielebny, odpowiadam za siebie.
— Zadufanie światowe.
— Znam siebie, ojcze, moje postanowienie jest nieodwołalne.
— Zatem trwasz przy swoim temacie?
— Czuję się powołany do zajmowania się tym właśnie, a nie innym; będę więc pracował nadal i mam nadzieję, że wielebny ojciec będzie zadowolony z poprawek, jakie wprowadzę za jego radą.
— Pracuj powoli — rzekł proboszcz — zostawiamy cię w wybornym stanie ducha.
— Tak, grunt jest zasiany — dodał jezuita — i nie musimy się obawiać, że część ziarna upadła na kamień, inna rozsypała się wzdłuż drogi, a ptaki niebieskie zjadły resztę, aves coeli comederunt illam.
— Niech cię zaraza z tą twoją łaciną — jęknął d’Artagnan, czując, że jest u kresu sił.
— Do widzenia, mój synu, do jutra — rzekł proboszcz.
— Do jutra, młody wietrzniku — powiedział jezuita — zapowiadasz się na jedną z gwiazd Kościoła; niechaj nieba sprawią, żeby światło tej gwiazdy nie było trawiącym ogniem.
D’Artagnan, który przez godzinę z niecierpliwością obgryzał paznokcie, zaczął się już zabierać do palców.
Dwaj kapłani w czerni wstali, skłonili się Aramisowi i d’Artagnanowi i skierowali się ku drzwiom. Bazin, który stał przy drzwiach i słuchał tej dysputy z pobożną radością, podskoczył ku drzwiom, wziął brewiarz proboszcza, mszał jezuity i torując im drogę ruszył przed nimi z wielkim szacunkiem.
Aramis odprowadził księży na dół i wrócił zaraz do d’Artagnana, który był wciąż jeszcze jak we śnie.
Przyjaciele przez pewien czas milczeli zakłopotani: jednak któryś z nich musiał przerwać tę ciszę pierwszy, a że d’Artagnan nie bardzo się kwapił, Aramis rzekł w te słowa:
— Jak widzisz, wróciłem do moich dawnych zamiarów.
— Tak, doznałeś skutecznej łaski, jak mówił ten ksiądz przed chwilą.
— O, myślałem o klasztorze od dawna; słyszałeś przecie, że mówiłem o tym, prawda, mój przyjacielu?
— Tak, ale przypuszczałem, że żartujesz.
— Żartować w tych sprawach! Och, d’Artagnanie!
— Do licha, nieźle żartuje się ze śmiercią!
— Bardzo źle, d’Artagnanie, ponieważ śmierć jest bramą, wiodącą do zguby lub do zbawienia.
— Zgoda, ale jeśli łaska, nie rozprawiajmy o teologii, Aramisie; powinieneś mieć tego dosyć na resztę dnia. Co do mnie, niemal całkiem zapomniałem łaciny, a nigdy nie znałem jej dobrze, poza tym, muszę ci wyznać, nie jadłem od dziesiątej rano i jestem głodny jak wilk.
— Wkrótce zjemy kolację, drogi przyjacielu, zapamiętaj jednak, że dziś jest piątek, a więc dzień, kiedy nie mogę ani jeść, ani patrzeć na mięso. Jeśli zechcesz się zadowolić moim obiadem, proszę cię bardzo, składa się z gotowanej zieleniny i owoców.
— Co rozumiesz przez zieleninę? — zapytał d’Artagnan z niepokojem.
— Szpinak — wyjaśnił Aramis — ale ze względu na ciebie dodam jaja, choć jest to poważne naruszenie reguły, jako że jaja to mięso, skoro z jaja wykrawa się kurczę.
— Uczta nie będzie nazbyt obfita, ale mniejsza o to, przystaję, żeby zostać z tobą.
— Wdzięczny ci jestem za poświęcenie — rzekł Aramis — i jeśli ten posiłek nie przyniesie pożytku twemu ciału, bez wątpienia będzie pożyteczny dla twej duszy.
— A zatem, Aramisie, wstępujesz do zakonu. Co powiedzą twoi przyjaciele, co powie pan de Tréville? Uprzedzam, że uznają cię za dezertera.
— Rzecz wygląda nieco inaczej, wracam do Kościoła. Porzuciłem Kościół dla świata, wiesz bowiem dobrze, że zadałem sobie gwałt wkładając opończę muszkietera.
— Nic o tym nie wiem.
— Nie wiesz, jak porzuciłem seminarium?
— Nic zgoła.
— Oto moja historia. Zresztą Pismo Święte powiada: “Spowiadajcie się jedni przed drugimi”, spowiadam się więc przed tobą, d’Artagnanie.
— A ja daję ci z góry rozgrzeszenie; sam widzisz, że jestem poczciwym człowiekiem.
— Nie pokpiwaj sobie z rzeczy świętych, mój przyjacielu.
— Mów, słucham cię.
— Byłem w seminarium od dziewiątego roku życia, miałem skończyć za trzy dni dwadzieścia lat i zostać księdzem, wszystko już było ułożone. Pewnego dnia, kiedy udałem się jak zawsze do domu, gdzie bywałem z przyjemnością — cóż, jest się młodym, jest się słabym — pewien oficer, który patrzył zawistnym okiem, że czytam “Żywoty Świętych” pani domu, wszedł nagle i bez oznajmienia. Właśnie tego wieczora przełożyłem epizod o Judycie i czytałem moje wiersze damie, a ona nie szczędziła mi pochwał i wsparta o moje ramię odczytywała je na nowo wraz ze mną. Jej poza, nieco swobodna, muszę przyznać, nie spodobała się oficerowi; nie powiedział nic, ale kiedy wychodziłem, poszedł za mną i rzekł
— Mój księże, czy lubisz kije?
— Nie potrafię odpowiedzieć — rzekłem — bo jak dotychczas nikt jeszcze nie ośmielił się mnie uderzyć.
— Zapamiętaj więc sobie, mój księże, że jeśli pojawisz się raz jeszcze w domu, gdzie spotkałem cię dzisiaj, ja się ośmielę.
Myślę, że przeląkłem się; zbladłem mocno, czułem, że nogi uginają się pode mną, szukałem odpowiedzi, ale jej nie znalazłem i nie powiedziałem ani słowa.
Oficer czekał na odpowiedź i widząc, że milczę, zaczął się śmiać, odwrócił się do mnie plecami i Wszedł do domu. Ja wróciłem do seminarium.
Jestem z dobrej szlachty i krew mam gorącą, jak to mogłeś zauważyć, drogi d’Artagnanie; zniewaga była straszna i choć nikt jej nie słyszał, czułem ją w głębi serca. Powiedziałem przełożonym, że nie czuję się dostatecznie przygotowany do święceń, i na moje żądanie odłożono ceremonię na rok. Udałem się wówczas do najlepszego fechtmistrza w Paryżu, umówiłem się, że codziennie będę brał u niego lekcje, i istotnie brałem je co dzień przez rok. Za czym w rocznicę tego dnia, kiedy zostałem znieważony, powiesiłem sutannę na kołku, włożyłem strój kawalerski i udałem się na bal do znajomej damy, gdzie spodziewałem się spotkać mego wroga. Było to przy ulicy Francs-Bourgeois[*], obok La Force[*]. Mój oficer tam był; podszedłem do niego, kiedy śpiewał rzewną pieśń miłosną spoglądając czule na pewną damę, i przerwałem mu w samym środku drugiej zwrotki.
— Panie — powiedziałem — czy wciąż nie podoba się panu, bym bywał w pewnym domu przy ulicy Payenne[*], i czy wciąż masz ochotę dać mi kije, gdybym zechciał cię nie usłuchać?
Oficer spojrzał na mnie ze zdumieniem, potem powiedział:
— Czego pan sobie życzy, panie? Nie znam pana.
— Jestem — odparłem — owym księżykiem, który czytał “Żywoty Świętych” i tłumaczył Judytę wierszem.
— Ach tak? Przypominam sobie — rzekł oficer z kpiną — czegóż pan chce ode mnie?
— Chcę, żebyś zechciał wyjść ze mną na chwilę.
— Jutro rano, jeśli to panu dogadza, z największą przyjemnością.
— Nie jutro rano, ale natychmiast, jeśli łaska,
— Jeśli pan tego żąda...
— Tak, żądam tego.
— Wyjdźmy zatem, a panie niechaj sobie nie przeszkadzają — powiedział oficer. — Trzeba mi tylko chwilki, by zabić tego pana, wrócę zaraz skończyć ostatnią zwrotkę.
Wyszliśmy.
— Zaprowadziłem go na ulicę Payenne, na to samo miejsce, gdzie przed rokiem o tej samej godzinie powiedział mi owe miłe słowa, które ci powtórzyłem. Była cudowna noc księżycowa. Wzięliśmy szpady do ręki i przy pierwszym złożeniu zadałem mu cios śmiertelny.
— Do licha! — rzekł d’Artagnan.
— Ale — ciągnął Aramis — jako że śpiewak nie powrócił do dam i znaleziono go przy ulicy Payenne przebitego szpadą, pomyślano, że to dzieło mojej ręki, i zrobił się huczek. Musiałem więc na pewien czas wyrzec się sutanny. Atos, którego poznałem podówczas, i Portos, który poza lekcjami fechtunku nauczył mnie kilku zacnych pchnięć, skłonili mnie, bym wstąpił do muszkieterów. Król bardzo lubił mego ojca, zabitego przy oblężeniu Arras, zaszczycono mnie więc opończą muszkietera. Rozumiesz teraz, że dziś jest właściwa chwila, bym powrócił na łono Kościoła.
— A dlaczego dziś właśnie, a nie wczoraj lub jutro? Co takiego stało się dziś, że takie ponure myśli przychodzą ci do głowy?
— Ta rana, mój drogi d’Artagnanie, stała się dla mnie ostrzeżeniem z nieba.
— Ta rana? Przecież jest niemal zaleczona i wiem zresztą, że nie przez nią cierpiałeś najwięcej.
— Co masz na myśli? — zapytał Aramis okrywając się rumieńcem.
— Masz ranę w sercu, Aramisie, bardziej bolesną i krwawą, ranę zadaną przez kobietę.
Oko Aramisa zabłysło.
— Ach — rzekł ukrywając wzruszenie pod maską obojętności — nie mów mi o tych rzeczach, ja miałbym o nich myśleć? Cierpieć z miłości? Vanitas vanitatum! Więc wedle ciebie ktoś zawrócił mi w głowie? I to kto, jakaś szwaczka, pokojówka, do której zalecałem się na jakimś postoju? Fe!
— Wybacz, mój drogi Aramisie, ale sądziłem, że wyżej mierzysz.
— Wyżej? A kimże jesteś, by mieć tyle pychy? Ja, biedny muszkieter, ciemny, niewykształcony, co nie znosi poddaństwa, a tak skromne miejsce zajmuje w świecie?
— Aramisie, Aramisie — zawołał d’Artagnan spoglądając na przyjaciela z niedowierzaniem.
— Prochem jestem i w proch się obrócę. Życie pełne jest upokorzeń i cierpień — ciągnął z ponurą miną — wszystkie nici wiodące do szczęścia rwą się w ręku człowieka, a najbardziej złote nici. O, mój drogi d’Artagnanie — rzekł Aramis z lekkim odcieniem goryczy w głosie — wierzaj mi, ukrywaj swoje rany. Milczenie jest ostatnią radością nieszczęśliwych; strzeż się, by ktokolwiek poznał twoje cierpienie, bo ciekawość ludzka pije nasze łzy jak muchy krew rannego jelenia.
— Niestety, drogi Aramisie — odparł d’Artagnan z głębokim westchnieniem — opowiadasz mi moją własną historię.
— Jakże to?
— Tak, kobieta, którą kocham, którą wielbię, została porwana. Nie wiem, gdzie jest, dokąd ją uprowadzono, może jest uwięziona, może już nie żyje.
— Ale masz przynajmniej tę pociechę, że możesz sobie powiedzieć: nie porzuciła mnie z własnej woli; jeśli nie mam od niej wiadomości, to dlatego, że nie wolno jej pisać, podczas gdy...
— Podczas gdy...
— Nic — rzekł Aramis — nic.
— A zatem wyrzekasz się świata na zawsze; to twoje postanowienie, nieodwołalna decyzja?
— Na zawsze. Dziś jesteś moim przyjacielem, jutro będziesz tylko cieniem lub raczej nie będziesz istniał wcale. Świat jest grobem, niczym więcej.
— Do kroćset! Bardzo to smutne, co mi powiadasz.
— Czego chcesz, idę za głosem mego powołania.
D’Artagnan uśmiechnął się i nic nie odpowiedział. Aramis ciągnął dalej:
— Ale póki jeszcze jestem związany ze sprawami tej ziemi, chciałbym mówić o tobie, o naszych przyjaciołach.
— A ja — rzekł d’Artagnan — chciałbym mówić o tobie, ale nic cię to nie obchodzi; gardzisz miłością; przyjaciele są cieniami, świat grobem.
— Niestety, sam się o tym przekonasz — rzekł Aramis z westchnieniem.
— Nie mówmy o tym więcej — powiedział d’Artagnan — i spalmy ten list, który zapewne donosi ci o nowej niewierności twej szwaczki czy pokojówki.
— Jaki list? — zawołał żywo Aramis.
— List, który przyszedł podczas twej nieobecności i który mam ci doręczyć.
— Ale od kogo jest ten list?
— Och, od jakiejś zapłakanej szwaczki czy zrozpaczonej pokojówki, może od pokojówki pani de Chevreuse, która musiała wrócić do Tours ze swoją panią i pragnąc dodać sobie splendoru wzięła perfumowany papier i zapieczętowała list herbem z mitrą książęcą.
— Co powiadasz?
— Masz tobie, zgubiłem go! — rzekł chytrze młodzieniec udając, że szuka listu, — Na szczęście świat jest grobem, ludzie, a więc i kobiety, cieniami, a miłość uczuciem, którym gardzisz.
— Ach, d’Artagnanie, d’Artagnanie — zawołał Aramis — zabijasz mnie!
— Nareszcie, oto jest — rzekł d’Artagnan.
I wyciągnął list z kieszeni.
Aramis skoczył, porwał list i przeczytał go lub raczej pochłonął; jego twarz promieniała.
— Zdaje się, że pokojówka ma piękny styl — powiedział niedbale d’Artagnan.
— Dzięki, d’Artagnanie — zawołał Aramis na wpół przytomny. — Musiała wrócić do Tours; jest mi wierna, kocha mnie! Pójdź, mój przyjacielu, niech cię uścisnę! Szczęście mnie rozpiera!
I dwaj przyjaciele puścili się w tany wokół szacownego św. Chryzostoma, dzielnie tratując karty uczonej rozprawy, które spadły na podłogę.
W tej chwili wszedł Bazin ze szpinakiem i omletem.
— Uciekaj stąd, nieszczęsny! — zawołał Aramis ciskając mu w twarz swą zakonną czapeczkę — wracaj, skąd przyszedłeś, i zabieraj mi z oczu te okropne jarzyny i to straszne danie! Zamów szpikowanego zająca, tłustego kapłona, pieczeń baranią z czosnkiem i cztery butelki starego burgunda.
Bazin spoglądał na swego pana nic nie rozumiejąc z tej zmiany, po czym opuścił melancholijnie omlet na szpinak, a szpinak na podłogę.
— Oto chwila właściwa, byś poświęcił swe życie Królowi Królów — powiedział d’Artagnan — jeśli chcesz mu naprawdę wyświadczyć uprzejmość: Non inutile desiderium in oblatione.
— Idźże do diabła ze swoją łaciną; mój drogi d’Artagnanie, pijmy, pijmy tęgo, pijmy dużo i powiedz mi, co słychać na świecie.
— Teraz trzeba będzie się dowiedzieć, co się dzieje z Atosem — rzekł d’Artagnan do wesołego Aramisa, kiedy opowiedział mu, co się stało w stolicy po ich wyjeździe; doskonała kolacja pozwoliła już zapomnieć jednemu o rozprawie, a drugiemu o zmęczeniu.
— Przypuszczasz więc, że przydarzyło mu się nieszczęście? — zapytał Aramis. — Atos jest tak opanowany, tak dzielny, tak świetnie włada szpadą!
— Tak, to prawda, nikt bardziej ode mnie nie ceni odwagi i zręczności Atosa, ale wolę, by atakowano mnie lancą aniżeli kijami; obawiam się, że Atos został pobity przez hołotę, a tacy biją mocno i nie kończą prędko. Oto dlaczego chciałbym wyruszyć jak najszybciej.
— Chciałbym pojechać z tobą — rzekł Aramis — choć nie wiem, czy potrafię dosiąść konia. Wczoraj spróbowałem na sobie tej dyscypliny, którą widzisz na ścianie, ale ból przeszkodził mi kontynuować te pobożne ćwiczenia.
— Bo widzisz, mój drogi przyjacielu, nigdy nie leczy się rany od kuli uderzeniami rzemienia; ale byłeś chory, choroba osłabia umysł i to cię usprawiedliwia.
— Kiedy wyruszasz?
— Jutro o wschodzie słońca; odpocznij dobrze tej nocy, a jutro, jeśli będziesz mógł, pojedziemy razem.
— Do jutra więc — rzekł Aramis — choć jesteś z żelaza, trzeba ci przecie odpoczynku.
Nazajutrz, kiedy d’Artagnan wszedł do pokoju Aramisa, zastał go stojącego przy oknie.
— No co tak patrzysz? — zapytał d’Artagnan.
— Podziwiam te trzy wspaniałe konie, które stajenni trzymają za cugle; to zaiste królewska przyjemność jeździć na takim wierzchowcu.
— No cóż, mój drogi Aramisie, zaznasz tej przyjemności, jeden z tych koni należy do ciebie.
— Co? Który?
— Ten, którego sobie wybierzesz, mnie jest wszystko jedno.
— A bogaty czaprak na nim również do mnie należy?
— Oczywiście.
— Kpisz, d’Artagnanie.
— Nie kpię, odkąd poniechałeś łaciny.
— Więc moje są te złocone olstra, ten aksamitny czaprak i siodło nabijane srebrem?
— Twoje, ten drugi koń, który przebiera nogami, jest mój, a ten, co podskakuje, Atosa.
— Do licha, to wspaniałe rumaki!
— Jestem zachwycony, że ci się podobają.
— To od króla otrzymałeś ten prezent?
— Na pewno nie od kardynała, ale nie troszcz się o to, skąd się wzięły, i myśl tylko o tym, że jeden z nich jest twoją własnością.
— Biorę tego, którego trzyma rudy pachołek.
— Wybornie.
— Mocny Boże — zawołał Aramis — oto najlepsze lekarstwo na mój ból; wsiadłbym na takiego konia z trzydziestu kulami w brzuchu. Ach, na mą duszę, jakie piękne strzemiona! Hola, Bazin, chodź tu, a żywo!
Ponury i zbolały Bazin ukazał się w drzwiach.
— Włóż moją szpadę do pochwy, przygotuj kapelusz, wyczyść płaszcz i załaduj pistolety — rozkazał Aramis.
— To ostatnie polecenie jest zbyteczne — przerwał d’Artagnan — w olstrach masz załadowane pistolety.
Bazin westchnął.
— Nuże, panie Bazin, uspokój się — powiedział d’Artagnan — królestwo boże można zdobyć w każdych warunkach.
— Mój pan był już tak dobrym teologiem — rzekł Bazin niemal z płaczem — zostałby biskupem, kardynałem może.
— No, mój biedny Bazin, proszę, zastanów się trochę; cóż z tego, że byłby księdzem? Nie unika się przez to wojny. Wiesz przecie, że kardynał ruszy do walki w szyszaku na głowie i z oszczepem w ręku. A co powiesz o panu de Nogaret[*] de la Valette[*]? Jest także kardynałem; zapytaj jego lokaja, ile razy robił mu opatrunki.
— Niestety — westchnął Bazin — wiem o tym, panie, dziś świat jest przewrócony do góry nogami.
Tak rozmawiając młodzi ludzie i służący zeszli na dół.
— Przytrzymaj mi strzemię, Bazin — rzekł Aramis.
I wskoczył na siodło ze zwykłą mu lekkością i gracją; ale po kilku skokach szlachetnego zwierzęcia jeździec poczuł tak nieznośny ból, że zbladł i zachwiał się. D’Artagnan, przypuszczając zawczasu, że do tego dojdzie, nie spuszczał z Aramisa oka; skoczył ku niemu, pochwycił go w ramiona i odprowadził do pokoju.
— Trudno, mój drogi Aramisie, musisz się leczyć, pojadę sam szukać Atosa.
— Jesteś człowiekiem ze spiżu — rzekł Aramis.
— Nie, mam tylko szczęście; ale jakże będziesz żył teraz czekając na mnie? Żadnych rozważań o palcach i błogosławieństwach, co?
Aramis uśmiechnął się.
— Będę układał wiersze — rzekł.
— Tak, wiersze pachnące niczym bilecik pokojowej pani de Chevreuse. Naucz prozodii Bazina, to go pocieszy. Dosiadaj też co dzień konia, a przywykniesz rychło.
— O, możesz być spokojny — odparł Aramis — kiedy wrócisz, będę gotów do podróży.
Pożegnali się, d’Artagnan polecił przyjaciela opiece Bazina i oberżystki, i w dziesięć minut potem jechał kłusem w kierunku Amiens.
Co się dzieje z Atosem i czy w ogóle go znajdzie?
Zostawił go w trudnej sytuacji, łatwo mogli sobie dać z nim radę. Ta myśl zachmurzyła młodzieńcowi czoło i wydarła kilka westchnień; szeptem poprzysiągł zemstę. Ze wszystkich przyjaciół Atos był najstarszy, a więc z pozoru najmniej mu bliski w gustach i upodobaniach.
Jednakże d’Artagnan miał dla tego szlachcica szczególne uczucie. Szlachetne i wykwintne wzięcie Atosa, błysk wielkości migocący niekiedy z cienia, w jakim ukrył się z własnej woli, niewzruszony spokój, czyniący obcowanie z nim tak łatwym, dowcip ostry i zjadliwy, brawura, którą nazwałbyś ślepą, gdyby nie była skutkiem najzimniejszej rozwagi, wszystkie te zalety budziły w d’Artagnanie nie tylko szacunek i przyjaźń, ale i podziw.
W istocie, jeśli porównywał Atosa, gdy był on w dobrym humorze, z panem de Tréville nawet, dworzaninem eleganckim i szlachetnym, muszkieter wychodził z tego porównania obronną ręką; był średniego wzrostu, ale tak doskonale i proporcjonalnie zbudowany, że niejeden raz w walkach z Portosem kładł tego olbrzyma, którego siła fizyczna stała się wśród muszkieterów przysłowiowa; twarz Atosa o przenikliwych oczach, prostym nosie i brodzie zarysowanej jak u Brutusa, miała wdzięk i znamię osobliwej wielkości; jego ręce, chociaż nie dbał o nie wcale, doprowadzały do rozpaczy Aramisa, który używał stale maści migdałowej i wonnej oliwy; głos miał jasny i melodyjny; lecz najbardziej zdumiewająca u tego człowieka, który pragnął pozostać w cieniu, była znajomość obyczajów światowych i manier najlepszego towarzystwa, i ów widoczny w najdrobniejszym nawet geście sposób bycia, jaki wynosi się z dobrego domu.
Jeśli chodzi na przykład o ucztę, Atos wiedział zawsze, gdzie umieścić każdego biesiadnika, mając na uwadze jego urodzenie i pozycję w świecie.
Orientował się doskonale w heraldyce, znał całą szlachtę królestwa, genealogię, pokrewieństwa, herby i pochodzenie herbów. Etykieta nie miała dla niego tajemnic, znał uprawnienia wielkich właścicieli ziemskich, znał się wybornie na myślistwie i polowaniu z sokołami, i pewnego dnia, mówiąc o tej wielkiej sztuce, zadziwił Ludwika XIII uchodzącego za mistrza w tej dziedzinie.
Jak wszyscy wielcy panowie w owej epoce, znakomicie jeździł konno i świetnie posługiwał się bronią. Co więcej, odebrał tak staranne wychowanie, nawet w zakresie nauk scholastycznych, mało znanych szlachcie ówczesnej, że uśmiechał się, kiedy Portos udawał, że rozumie łacińskie cytaty Aramisa; kilka razy nawet, ku wielkiemu zdumieniu przyjaciół, poprawiał Aramisa, kiedy ten ostatni popełnił jaki błąd w deklinacji czy koniugacji. Co więcej, był nieskazitelnie uczciwy, rzecz dość osobliwa w czasach, kiedy rycerze tak łatwo frymarczyli religią i sumieniem, kochankowie niezbyt przestrzegali delikatności obowiązującej dzisiaj, a biedacy nie zawsze byli w zgodzie z siódmym przykazaniem bożym. Atos był więc niezwykłym człowiekiem.
A jednak można było zauważyć, że ta wyjątkowa natura, istota tak piękna i subtelna, nie jest bez skazy. W godzinach przygnębienia, a godziny te były częste, Atos gasł i pogrążał się jak gdyby w głębokich ciemnościach.
Wówczas na miejscu półboga zjawiał się człowiek daleki od człowieczeństwa nawet. Z głową opuszczoną, przygaszonym wzrokiem, mówiąc z trudem, spoglądał przez długie godziny na butelkę i szklankę albo na Grimauda, który przyzwyczajony do rozumienia gestów swego pana, czytał w jego oczach najdrobniejsze życzenia i wypełniał je natychmiast. Jeśli czterej przyjaciele spotykali się w takich chwilach, jedno słowo wypowiedziane z wielkim wysiłkiem było całym wkładem Atosa do rozmowy. W zamian za to Atos sam pił za czterech, marszcząc coraz bardziej brwi i popadając w coraz większy smutek.
D’Artagnan, którego dociekliwy i ciekawy umysł znamy, nie potrafił, choć bardzo się o to starał, zaspokoić swej ciekawości i wyjaśnić przyczyn tego przygnębienia ani okoliczności mu towarzyszących. Atos nie otrzymywał żadnych listów i nie czynił nic, o czym nie wiedzieliby jego przyjaciele.
Nie można powiedzieć, że do smutku doprowadziło go wino, pił bowiem po to, by wyzwolić się od smutku, ale ten środek, jak powiedzieliśmy, pogłębiał tylko jego melancholię. Nie można też było przypisać ponurych humorów grze, bo w przeciwieństwie do Portosa, który radował się lub przeklinał swe szczęście czy nieszczęście w grze, Atos pozostawał równie obojętny na wygraną, jak i na przegraną. Pewnego wieczora wygrał w towarzystwie muszkieterów tysiąc pistoli, po czym przegrał je wraz ze swym pasem haftowanym złotem, który wkładał od święta, wreszcie odegrał się znowu, zdobywając ponadto jeszcze sto luidorów, a jego piękne brwi nie drgnęły, jego ręce perłowej barwy nie zmieniły koloru, a słowa, jakie mówił, były uprzejme i spokojne jak zwykle.
Nie był to również, jak u naszych sąsiadów Anglików, wpływ pogody, która ściera uśmiech z twarzy, ponieważ ów smutek stawał się bardziej jeszcze widoczny podczas najpiękniejszych dni w roku; czerwiec i lipiec były dla Atosa miesiącami straszliwymi.
Nie miał kłopotów, jeśli idzie o teraźniejszość, i wzruszał ramionami, gdy pytano go o przyszłość; jego tajemnica dotyczyła więc przeszłości, jak powiedziano d’Artagnanowi.
Odcień tajemnicy czynił jeszcze bardziej interesującym tego człowieka, którego oczy i usta nie zdradzały nigdy, nawet gdy był całkiem pijany, a pytanie zwrócone do niego najzręczniej sformułowane.
— Tak — myślał głośno d’Artagnan — biedny Atos nie żyje już być może, i to z mojej winy, ponieważ ja go wciągnąłem do sprawy, której przyczyn nie zna, której wyników nie pozna i która nie daje mu żadnych korzyści.
— Nie mówiąc o tym, panie — odparł Planchet — że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zawdzięczamy mu życie. Pamięta pan, jak wołał: “Pochwycili mnie, pędź, d’Artagnanie, co koń wyskoczy!” A potem, kiedy nie miał już kuł w pistoletach, ile zamieszania narobił swoją szpadą! Można by pomyśleć, że to nie jeden człowiek, ale dwudziestu ludzi lub raczej dwudziestu rozwścieczonych diabłów!
Te słowa podwajały jeszcze zapał d’Artagnana, który kłuł ostrogami konia bez żadnej potrzeby, wierzchowiec bowiem mknął galopem.
Około godziny jedenastej przed południem ujrzeli Amiens; o wpół do dwunastej byli przy bramie przeklętej oberży.
D’Artagnan często myślał o srogiej karze dla podstępnego oberżysty, nadzieja zemsty jest już bowiem pociechą. Wszedł więc do oberży z kapeluszem nasuniętym na oczy i z lewą ręką na gardzie szpady, w prawej zaś trzymał szpicrutę, którą ze świstem przecinał powietrze.
— Czy pan mnie poznajesz? — rzekł do gospodarza, który zbliżył się, żeby go powitać.
— Nie mam zaszczytu znać Waszej Miłości — odparł oberżysta olśniony świetnością przybyłego pana i jego koni.
— Ach, więc mnie nie znasz!
— Nie, Wasza Miłość.
— Dobrze, kilka słów przywróci ci pamięć. Co uczyniłeś z tym szlachcicem, któremu przed dwu tygodniami mniej więcej miałeś czelność zarzucać fałszerstwo pieniędzy?
Oberżysta zbladł, d’Artagnan bowiem przybrał najgroźniejszą postawę, a Planchet naśladował swego pana.
— Ach, Wasza Miłość, proszę nie mówić o tym! — zawołał gospodarz płaczliwym głosem. — Ach, Panie Boże, jak drogo zapłaciłem za swój błąd! Ach, ja nieszczęsny!
— Powtarzam; co się stało z tym szlachcicem?
— Zechciej mnie wysłuchać, szlachetny panie, i bądź wyrozumiały. Racz usiąść, jeśli łaska.
D’Artagnan, niemy z gniewu i niepokoju, usiadł groźny jak sędzia. Planchet oparł się dumnie o jego fotel.
— Oto jak się rzecz miała, panie — podjął oberżysta drżąc ze strachu — teraz poznaję pana; pan odjechał właśnie wtedy, gdy doszło do tego nieszczęsnego zajścia ze szlachcicem, o którym mówisz.
— Tak, to ja; widzisz więc dobrze, że nie możesz spodziewać się łaski, jeśli nie powiesz mi całej prawdy.
— Zechciej mnie wysłuchać, panie, a usłyszysz tylko prawdę.
— Słucham.
— Zostałem uprzedzony przez władze, ze pewien sławny fałszerz pieniędzy przybędzie do mojej oberży wraz z towarzyszami; mieli być przebrani za gwardzistów lub muszkieterów. Wasze konie, wasi służący, wasze twarze, panowie, wszystko zostało opisane.
— Co dalej? — rzekł d’Artagnan, który rychło zrozumiał, skąd pochodzi ten dokładny opis.
— Zgodnie więc z rozkazami władz, które przysłały mi pomoc w liczbie sześciu ludzi, przedsięwziąłem środki, jakie wydawały mi się konieczne dla zabezpieczenia się przed rzekomymi fałszerzami.
— Znowu! — zawołał d’Artagnan, dla którego słowo “fałszerze” brzmiało wielce nieprzyjemnie.
— Wybacz mi, Wasza Miłość, że mówię takie rzeczy, ale one właśnie mnie tłumaczą. Władze mnie nastraszyły, a pan wie, że oberżysta musi się liczyć z władzami.
— Ale raz jeszcze pytam: gdzie jest ten szlachcic? Co się z nim stało? Żyje czy umarł?
— Cierpliwości, panie, zaraz, zaraz. Stało się więc to, o czym pan wie i co potwierdził pański szybki odjazd — rzekł gospodarz sprytnie (nie uszło to uwagi d’Artagnana). — Ten szlachcic, przyjaciel pana, bronił się rozpaczliwie; jego służący, który fatalnym zbiegiem okoliczności pokłócił się z przedstawicielami władz, przebranymi za stajennych...
— Ach, hultaju! — zawołał d’Artagnan. — Wszyscy byliście w zmowie i nie wiem doprawdy, dlaczego nie zabiłem jeszcze was wszystkich, jak tu jesteście!
— Ach, nie, panie, nie byliśmy w zmowie, jak się pan o tym przekona. Pański przyjaciel (przepraszam, że nie wymieniam jego szacownego nazwiska, ale nie znam go), pański przyjaciel położył dwóch ludzi wystrzałami z pistoletów i zaczął się cofać broniąc się szpadą, przy czym zranił jednego z moich ludzi, a mnie samego ogłuszył uderzeniem szpady.
— Czy skończysz wreszcie, łajdaku! — rzekł d’Artagnan. — Atos, co się stało z Atosem?
— Cofając się, jak powiedziałem, znalazł się przy schodach do piwnicy; drzwi były otwarte, wyjął klucz i zabarykadował się w środku. Ponieważ byliśmy pewni, że nam nie umknie, pozostawiliśmy go w spokoju.
— Tak — rzekł d’Artagnan — nie chodziło o to, by go zabić, lecz o to, by go uwięzić.
— Boże sprawiedliwy! Uwięzić, Wasza Miłość? Sam się przecie uwięził, przysięgam. Przedtem zaś dokonał strasznego spustoszenia, jednego człowieka położył na miejscu, dwaj inni zostali ciężko ranni. Trupa i dwóch rannych zabrali towarzysze i odtąd nie słyszałem ani o jednych, ani o drugich. Gdy wróciłem do przytomności, udałem się do pana zarządcy, któremu opowiedziałem wszystko, co zaszło; zapytałem go również, co mam uczynić z więźniem. Ale pan zarządca miał taką minę, jakby spadł z nieba; powiedział mi, że nie wie o niczym, że rozkazy, jakie otrzymałem, nie pochodzą od niego i jeśli ośmielę się pisnąć, że ma coś wspólnego z tą bijatyką, każe mnie powiesić. Wynikało z tego, że się omyliłem, panie, że zatrzymałem kogo innego i że ten, kogo miałem zatrzymać, uciekł.
— Ale Atos — zawołał d’Artagnan, którego niecierpliwość wzrosła jeszcze, gdy usłyszał o obojętności władz wobec sprawy. — Co się stało z Atosem?
— Ponieważ spieszno mi było naprawić swój błąd wobec więźnia — rzekł oberżysta — udałem się do piwnicy, by go wypuścić na wolność. Ach, panie, to nie człowiek, to diabeł. Na moją propozycję oświadczył, że to nic innego jak pułapka i że zanim wyjdzie, żąda wypełnienia postawionych przez siebie warunków. Odrzekłem pokornie, że gotów jestem wypełnić jego warunki, ponieważ wiedziałem, że źle ze mną, skoro podniosłem rękę na muszkietera Jego Królewskiej Mości. “Przede wszystkim żądam, by przyszedł tu do mnie mój służący w pełnym uzbrojeniu” — oświadczył. Co szybciej wykonano ten rozkaz; sam pan rozumie, że skłonni byliśmy uczynić wszystko, czego zapragnie pański przyjaciel. Pan Grimaud (powiedział nam bowiem swoje imię, choć nie mówi dużo) pan Grimaud zszedł do piwnicy, choć był ranny; ale kiedy się tam znalazł, jego pan zabarykadował drzwi i kazał nam pozostać na górze.
— Ale gdzie jest Atos, u licha! — zawołał d’Artagnan. — Gdzie jest Atos?
— W piwnicy, panie.
— Jak to, nędzniku, trzymacie go w piwnicy tyle czasu?
— Boże miłościwy! Nie, panie. My mielibyśmy go trzymać w piwnicy! Nie wie pan więc, co on robi w piwnicy? Ach, gdybyś go skłonił do wyjścia, panie, byłbym ci wdzięczny przez całe życie, czciłbym cię jak mego patrona.
— Więc tam jest? Znajdę go tam?
— Oczywiście, panie; uparł się, żeby tam zostać. Co dzień podajemy mu przez okienko chleb na widłach i mięso, jeśli go zażąda, lecz niestety, nie chleb i nie mięso stanowią główne jego pożywienie. Pewnego razu próbowałem zejść do piwnicy z dwoma pachołkami, ale wpadł w straszliwy gniew. Usłyszałem, jak ładuje pistolety, a jego służący muszkiet. Potem, kiedy zapytaliśmy, jakie są ich zamiary, pan odpowiedział, że mają czterdzieści kuł i wystrzelą je wszystkie, jeśli odważymy się zejść do piwnicy. Wówczas udałem się na skargę do zarządcy, ale pan zarządca powiedział mi, że mam to, na co zasłużyłem, i że oduczę się obrażać godnych panów, zatrzymujących się w mojej oberży.
— Tak więc od tego czasu?... — rzekł d’Artagnan nie mogąc powstrzymać się od śmiechu na widok żałosnej miny oberżysty.
— Tak więc od tego czasu, panie — ciągnął gospodarz — prowadzimy bardzo smutny żywot; musi pan bowiem wiedzieć, że nasze wszystkie zapasy są w piwnicy; tam jest wino w butelkach i wino w beczkach, piwo, oliwa i korzenie, słonina i kiełbasy; ponieważ nie możemy tam wejść, musimy odmawiać jedzenia i picia podróżnym, tak że nasza oberża podupada z dnia na dzień. Jeśli pański przyjaciel zostanie jeszcze przez tydzień w piwnicy, jesteśmy zrujnowani.
— To ci się należy, nicponiu! Czy nie wiedziałeś od razu, że jesteśmy porządnymi ludźmi, a nie fałszerzami, powiedz?
— Tak, panie, tak, masz słuszność — rzekł gospodarz. — Ale posłuchaj, posłuchaj, znowu wpada w gniew.
— Zapewne ktoś go niepokoi — rzekł d’Artagnan.
— Ale co robić! — zawołał gospodarz — przyjechali dwaj panowie angielscy.
— No i co z tego?
— Co? Anglicy, jak pan wie, lubią dobre wino; ci zażądali najlepszego. Moja żona poprosiła więc pana Atosa, by pozwolił wejść do piwnicy; odmówił jak zazwyczaj. Ach, na miłosierdzie boskie, co za piekielny hałas!
Rzeczywiście d’Artagnan usłyszał zgiełk dobiegający z piwnicy; wstał i mając przed sobą oberżystę, który załamywał ręce, a za sobą Plancheta, który trzymał w dłoni nabity muszkiet, skierował się do piwnicy.
Dwaj Anglicy byli zrozpaczeni; zrobili spory kawał drogi i umierali z głodu i pragnienia.
— Cóż to za tyrania — wołali bardzo dobrą francuszczyzną, choć z akcentem cudzoziemskim — ten szlachcic nie pozwala wejść tym poczciwym ludziom do piwnicy po ich wino. Hola, wyważmy drzwi, a jeśli za bardzo będzie się ciskał, zabijemy go.
— Wolnego, panowie — rzekł d’Artagnan wyciągając pistolety zza pasa — nie zabijecie nikogo, jeśli łaska.
— Dobrze, dobrze — odezwał się zza drzwi spokojny głos Atosa — niech tu wejdą te chwaty, zobaczymy.
Choć dwaj panowie angielscy wyglądali na odważnych ludzi, spojrzeli po sobie z wahaniem; powiedziałbyś, że w tej piwnicy znajduje się jakiś wygłodniały potwór, olbrzym z podań ludowych, i nikt nie może wejść bezkarnie do jego piwnicy.
Zapadła cisza; ale dwóm Anglikom wstyd było się cofać i bardziej rezolutny z nich zszedł kilka schodków i kopnął w drzwi tak potężnie, że nie tylko drzwi, ale mur nie ostałby się pod takim uderzeniem.
— Planchet — rzekł d’Artagnan ładując pistolet — ja zajmę się tym, który jest na górze, a ty tym, który jest na dole. Ach, mości panowie, chce się wam bitki, będziecie ją mieli!
— Mój Boże — rozległ się z piwnicy głuchy głos Atosa — słyszę d’Artagnana!
— To ja — rzekł d’Artagnan głośno — to ja, mój przyjacielu.
— Dobrze więc — rzekł Atos — zajmiemy się tymi panami, co lubią wyłamywać drzwi.
Anglicy mieli szpady w rękach, ale zostali wzięci w dwa ognie; wahali się przez chwilę jeszcze, duma jednak wzięła górę jak przedtem i drzwi zachwiały się od drugiego uderzenia.
— Na bok, d’Artagnanie, na bok — krzyknął Atos — strzelam!
— Panowie — rzekł d’Artagnan, którego nigdy nie opuszczał rozsądek — panowie, zastanówcie się. Cierpliwości, Atosie. Zaplątaliście się w kiepską sprawę i podziurawimy was jak rzeszoto. Mój służący i ja poślemy wam trzy kule, z piwnicy czeka was tyleż; poza tym mamy jeszcze nasze szpady, a zapewniam was, że mój przyjaciel i ja umiemy się nimi posługiwać. Pozwólcie mi robić swoje, a załatwię i wasze sprawy. Za chwilę dostaniecie wina, daję słowo.
— Jeśli go jeszcze zostało — mruknął kpiąco Atos.
Oberżysta poczuł, jak zimny pot spływa mu wzdłuż grzbietu.
— Jak to, jeśli go zostało! — wyjąkał.
— Tak, do licha, zostało, zostało — rzekł d’Artagnan — bądź spokojny, nie wypili we dwóch całej piwnicy. Panowie, włóżcie szpady do pochew.
— Dobrze, ale pan włóż pistolety za pas.
— Chętnie.
D’Artagnan dał przykład. Potem rozkazał Planchetowi gestem, żeby rozładował muszkiet.
Uspokojeni Anglicy pomrukując włożyli szpady do pochew. Opowiedziano im historię Atosa, a jako że byli dobrą szlachtą potępili oberżystę.
— A teraz, panowie — rzekł d’Artagnan — pójdziecie do siebie, a ręczę wam, że za dziesięć minut dostaniecie wszystko, czego zapragniecie.
Dwaj Anglicy skłonili się i wyszli.
— Teraz, kiedy jestem sam, mój drogi Atosie — powiedział d’Artagnan — otwórz mi drzwi, proszę.
— W tej chwili — zgodził się Atos.
Usłyszano wówczas odgłos uderzających o siebie wiązek chrustu i skrzypiących belek; były to przeciwskarpy i bastiony Atosa, które burzył teraz oblężony.
Po chwili wyleciały drzwi piwnicy i ukazała się blada twarz Atosa, który szybko rozejrzał się wokół.
D’Artagnan rzucił mu się na szyję i uściskał czule, ale gdy chciał go zabrać ze sobą z tego wilgotnego mieszkania, zauważył, że Atos chwieje się na nogach.
— Jesteś ranny? — zapytał.
— Nie, bynajmniej, jestem tylko pijany jak bela; nikt jeszcze tak godziwie sobie na to nie zapracował. Mocny Boże, mój oberżysto, wypiłem co najmniej sto pięćdziesiąt butelek.
— Wielkie nieba! — zawołał oberżysta. — Jeśli służący wypił połowę tego co pan, jestem zrujnowany.
— Grimaud jest służącym z dobrego domu, nie ośmieliłby się nigdy robić tego samego co ja; pił tylko z beczki. Proszę, zdaje mi się, że zapomniał ją zatkać, słyszycie, jak leje się wino?
D’Artagnan wybuchnął śmiechem, co sprawiło, że dreszcz oberżysty zamienił się w gorączkę.
Tymczasem zjawił się Grimaud z muszkietem na ramieniu; głowa mu drżała niczym pijanemu satyrowi na obrazach Rubensa, z przodu i z tyłu był zlany tłustym płynem: gospodarz rozpoznał swoją najlepszą oliwę.
Orszak przeszedł przez wielką salę i zatrzymał się w najlepszym pokoju oberży, który d’Artagnan zajął bez wahania.
Tymczasem gospodarz i jego żona pośpieszyli z lampami do piwnicy, dokąd wstęp był im tak długo wzbroniony; straszny widok ukazał się ich oczom.
Za linią fortyfikacji, w których Atos uczynił wyłom, by wyjść z piwnicy, a które składały się z wiązek chrustu, desek i pustych beczek ułożonych ściśle wedle reguł strategii, widać było tam i sam kości ze zjedzonych szynek pływające w kałużach oliwy i wina; góra potłuczonych butelek zapełniała lewy róg piwnicy; beczka z otwartym kurkiem roniła ostatnie krople krwi. Obraz spustoszenia i śmierci, jak powiada poeta starożytny, roztaczał się tu niczym na polu bitwy.
Z pięćdziesięciu kiełbas, wiszących u belek, zostało dziesięć.
Jęki gospodarza i gospodyni przebiły sklepienie piwnicy i nawet d’Artagnan poczuł się poruszony. Atos nie odwrócił nawet głowy.
Ale za chwilę cierpienie ustąpiło miejsca wściekłości. Gospodarz chwycił rożen i pełen rozpaczy skoczył do pokoju przyjaciół.
— Wina! — rzekł Atos widząc oberżystę.
— Wina! — zawołał gospodarz osłupiały. — Wina! Ależ wypiłeś mi pan wina za dobre sto pistoli! Jestem zrujnowany, zgubiony, zniszczony!
— Ba — odparł Atos — byliśmy wciąż spragnieni.
— Gdyby pan poprzestał na piciu, pół biedy jeszcze; ale potłukłeś mi wszystkie butelki.
— Popchnąłeś mnie na nie, to twoja wina.
— Przepadła cała moja oliwa!
— Oliwa jest najlepszym balsamem na rany, a biedny Grimaud musiał sobie opatrzyć rany, które mu zadałeś.
— Wszystkie moje kiełbasy zjedzone!
— W piwnicy jest mnóstwo szczurów.
— Zapłacisz mi pan za wszystko — zawołał zrozpaczony gospodarz.
— Łajdaku, łajdaku i jeszcze raz łajdaku! — rzekł Atos wstając. Ale opadł natychmiast na miejsce; widać było, jak mało ma sił. D’Artagnan pośpieszył mu z pomocą podnosząc szpicrutę.
Gospodarz cofnął się o krok i wybuchnął płaczem.
— To cię nauczy — rzekł d’Artagnan — grzeczniej obchodzić się z gośćmi, których Pan Bóg ci zsyła.
— Bóg! Powiedz pan raczej: diabeł!
— Mój drogi przyjacielu — powiedział d’Artagnan — jeśli nadal będziesz nam rozdzierał uszy wrzaskami, zamkniemy się wszyscy czterej w piwnicy i przekonamy się, czy straty są tak wielkie, jak powiadasz.
— Tak, panowie — rzekł gospodarz — przyznaję, że popełniłem błąd, ale jest zmiłowanie za grzechy. Jesteście wielkimi panami, a ja biednym oberżystą, zlitujcie się nade mną.
— Ach, mówiąc w ten sposób, rozdzierasz mi serce i łzy popłyną z mych oczu jak wino z twoich beczek — rzekł Atos. — Nie jesteśmy tak źli, jak wyglądamy. Podejdź tu, porozmawiajmy,
Oberżysta zbliżył się z niepokojem.
— Chodźże i nie bój się, powiadam — ciągnął Atos. — W chwili gdy miałem ci płacić, położyłem sakiewkę na stole.
— Tak, Wasza Miłość.
— W tej sakiewce było sześćdziesiąt pistoli. Gdzie jest sakiewka?
— Na przechowaniu w sądzie, Wasza Miłość; powiedziano mi, że to fałszywe pieniądze.
— Dobrze więc, każ sobie zwrócić sakiewkę i weź te sześćdziesiąt pistoli.
— Ale wasza Miłość wie przecie, że sąd nie zwraca tego, co ma już w ręce. Gdyby to były fałszywe pieniądze, mógłbym mieć jeszcze nadzieję, ale niestety, pieniądze są dobre.
— Ułóż się więc z sądem, mój poczciwcze, nie obchodzi mnie to, tym bardziej że nie mam już ani grosza.
— Powiedz no, panie gospodarzu — wtrącił d’Artagnan — gdzie jest koń Atosa?
— W stajni.
— Ile jest wart?
— Co najwyżej pięćdziesiąt pistoli.
— Wart jest osiemdziesiąt; weź go sobie i niech na tym będzie koniec.
— Jak to, sprzedajesz mego konia, mego Bajazyta? — rzekł Atos. — A na czym pojadę na wojnę, na Grimaudzie?
— Przyprowadziłem ci innego — rzekł d’Artagnan.
— Innego?
— Wspaniałego konia! — zawołał gospodarz.
— Jeśli więc mam innego, piękniejszego i młodszego, zabierz go sobie i daj mi pić.
— Jakie wino mam podać? — zapytał gospodarz, całkiem już rozpogodzony.
— To, co stoi w głębi, przy deskach; zostało jeszcze dwadzieścia pięć butelek, wszystkie inne się potłukły, kiedy upadłem. Podaj nam sześć.
— Ależ to piorun nie człowiek! — rzekł gospodarz do siebie — jeśli zostanie tu jeszcze dwa tygodnie i zapłaci za wszystko, co wypije, powetuję sobie straty.
— I nie zapomnij — dodał d’Artagnan — posłać cztery butelki tego samego wina tym panom Anglikom.
— A teraz — rzekł Atos — kiedy czekamy na wino, opowiedz mi, d’Artagnanie, co się dzieje z resztą naszych przyjaciół!
D’Artagnan opowiedział mu, jak znalazł Portosa w łóżku ze zwichniętym kolanem, a Aramisa przy stole między dwoma teologami. Kiedy kończył, wszedł gospodarz z butelkami i szynką, która na szczęście dla niego nie znajdowała się w piwnicy.
— Dobrze — powiedział Atos napełniając szklanki — pijmy za zdrowie Portowa i Aramisa; ale co tobie, mój przyjacielu? Masz smutną minę.
— Niestety — rzekł d’Artagnan — jestem najnieszczęśliwszy z nas wszystkich!
— Ty jesteś nieszczęśliwy, d’Artagnanie! — rzekł Atos. — Jakże to, jakim sposobem? Opowiedz mi.
— Potem — odparł d’Artagnan.
— Potem! A dlaczego potem? Myślisz może, że jestem pijany, d’Artagnanie? Zapamiętaj sobie: nigdy nie mam jaśniej w głowie niż wówczas, gdy wypiję wina. Mówże, zamieniam się cały w słuch.
D’Artagnan opowiedział mu swoją przygodę z panią Bonacieux. Atos słuchał z największym spokojem, a kiedy d’Artagnan skończył, rzekł:
— Wszystko to tylko marność, marność, powiadam!
Było to ulubione słowo Atosa.
— Zawsze tak mówisz, mój drogi Atosie — rzekł d’Artagnan — ale nie przystoi tak mówić tobie, nigdy przecie nie kochałeś.
Zgaszone oko Atosa zapłonęło nagle; ale była to tylko błyskawica i wkrótce spojrzenie jego stało się ponure i zamglone jak poprzednio.
— To prawda — odparł spokojnie — nigdy nie kochałem.
— Widzisz więc, kamienne serce — rzekł d’Artagnan — że nie masz racji będąc niewyrozumiałym dla nas, ludzi o czułych sercach.
— Czułe serca, przebite serca — powiedział Atos.
— Co powiadasz?
— Mówię, że miłość to loteria, gdzie wygrywająć wygrywa się śmierć! Wierzaj mi, mój drogi d’Artagnanie, szczęście to prawdziwe, że przegrałeś. Jeśli mogę ci udzielić rady, przegrywaj zawsze.
— Zdawało mi się, że bardzo mnie kocha!
— Tak ci się zdawało.
— O, ona mnie kochała.
— Dziecko! Nie ma mężczyzny, który by nie wierzył jak ty, że kochanka go kocha, i nie ma mężczyzny, którego by nie oszukała kochanka.
— Prócz ciebie, Atosie, nigdy bowiem nie miałeś kochanki.
— To prawda — rzekł Atos po chwili ciszy — nigdy nie miałem kochanki. Pijmy.
— Ale jeśli jesteś takim filozofem, poucz mnie, wspomóż mnie; trzeba mi pomocy i pociechy.
— Pociechy? W czym?
— W moim nieszczęściu.
— Twoje nieszczęście budzi śmiech — powiedział Atos wzruszając ramionami — ciekaw byłbym, co byś rzekł, gdybym ci opowiedział pewną historię miłosną.
— Która się przydarzyła tobie?
— Albo jednemu z moich przyjaciół, wszystko jedno!
— Mów więc, Atosie.
— Pijmy, to lepsze.
— Pij i opowiadaj.
— Doprawdy, można i tak — rzekł Atos wychylając i znów napełniając swą szklankę — obie rzeczy wybornie idą w parze.
— Słucham — powiedział d’Artagnan.
Atos zebrał się w sobie i d’Artagnan zobaczył, że przyjaciel blednie; był w tej fazie pijaństwa, kiedy pospolici pijacy padają i usypiają. On natomiast śnił głośno, nie zasypiając. Ten pijacki somnambulizm miał w sobie coś przerażającego.
— Chcesz koniecznie?
— Proszę cię o to — rzekł d’Artagnan.
— Niechaj więc będzie. Jeden z moich przyjaciół, jeden z moich przyjaciół, powtarzam, nie ja — rzekł Atos z ponurym uśmiechem — jeden z hrabiów prowincji, skąd pochodzę, to znaczy z Berry, pan równie szlachetnie urodzony, jak Dandolo czy Montmorency, zakochał się, mając dwadzieścia pięć lat, w szesnastoletniej dziewczynie, pięknej jak sen. Choć była jeszcze naiwna, umysł miała żywy, nie był to umysł niewiasty, lecz poety; nie podobała się, lecz upajała; mieszkała w małym miasteczku z bratem, który był księdzem. Oboje przybyli do prowincji nie wiadomo skąd; ale ona była tak piękna, a jej brat tak pobożny, że nie przychodziło nawet na myśl pytać, skąd przybywają. Zresztą mówiono, że są z dobrej rodziny. Mój przyjaciel był panem na tych ziemiach; mógł ją uwieść, uprowadzić przemocą, on bowiem tu władał; któż przyszedłby z pomocą dwojgu obcym i nieznanym ludziom? Na nieszczęście był to człowiek uczciwy i poślubił ją. Głupiec, dureń, idiota!
— Ale dlaczego, jeśli ją kochał? — zapytał d’Artagnan.
— Zaczekaj — rzekł Atos. — Zabrał ją do swego zamku, uczynił z niej pierwszą damę prowincji; trzeba przyznać, że potrafiła się znakomicie znaleźć.
— I co dalej? — zapytał dArtagnan.
— Pewnego dnia — ciągnął Atos cicho i szybko — gdy była na polowaniu ze swym mężem, spadła z konia i zemdlała: hrabia rzucił się jej na pomoc, a ponieważ dusiły ją suknie, przeciął je sztyletem i odsłonił jej ramię. Czy możesz sobie wyobrazić, co miała na ramieniu, d’Artagnanie? — rzekł Atos wybuchając głośnym śmiechem.
— Skądże mogę wiedzieć? — rzekł d’Artagnan.
— Kwiat lilii — odparł Atos. — Była napiętnowana.
Atos wychylił jednym haustem szklankę, którą trzymał w ręce.
— Cóż za okropność! — zawołał d’Artagnan. — Co mówisz?
— Mówię prawdę. Mój drogi, anioł był demonem. Nieszczęsna dziewczyna była złodziejką.
— I co zrobił hrabia?
— Hrabia był wielkim panem i miał na swych ziemiach prawo wymierzania wszelkiej sprawiedliwości. Zdarł więc suknię z hrabiny, związał jej ręce z tyłu i powiesił ją na drzewie.
— O nieba, Atosie, to morderstwo! — zawołał d’Artagnan.
— Tak, morderstwo, nic innego — rzekł Atos śmiertelnie blady. — Ale zdaje się, że zabrakło nam wina.
Ujął za szyjkę ostatnią butelkę, zbliżył do ust i wychylił ją tak gładko, jakby to była szklanka. Potem opuścił głowę na ręce; d’Artagnan siedział bez ruchu, przejęty zgrozą.
— To wyleczyło mnie z uczuć do kobiet pięknych, poetycznych i zakochanych — rzekł Atos wstając i nie myśląc już ciągnąć opowieści o hrabim. — Niech Bóg użyczy ci tego samego. Pijmy!
— Więc ona nie żyje? — wyjąkał d’Artagnan.
— Do kroćset! — rzekł Atos. — Dajże swą szklankę. Szynki, nicponiu — krzyknął — nie możemy pić!
— A jej brat? — zapytał nieśmiało d’Artagnan.
— Brat? — rzekł Atos,
— Tak, ten ksiądz?
— Zasięgnąłem o nim wiadomości, by i jego powiesić z kolei, ale uciekł ze swego probostwa poprzedniego dnia.
— Czy wiadomo przynajmniej, kim był ten nędznik?
— To zapewne pierwszy kochanek i wspólnik ślicznotki, zacny człowiek, który udawał księdza, by wydać za mąż swą kochankę i zabezpieczyć jej los. Mam nadzieję, że został poćwiartowany.
— O, mój Boże, mój Boże! — zawołał d’Artagnan oszołomiony straszliwą opowieścią.
— Jedzże tę szynkę, d’Artagnanie, jest wyborna — rzekł Atos krojąc kawałek i kładąc go na talerz młodzieńca. — Jaka szkoda, że takich szynek było tylko cztery w piwnicy! Wypiłbym pięćdziesiąt butelek więcej.
D’Artagnan nie mógł znieść tej mowy, która doprowadzała go do szału; opuścił głowę na ręce i udawał, że śpi.
— Młodzi ludzie nie umieją dziś pić — powiedział Atos spoglądając na niego z litością. — A ten przecież należy do najlepszych!...
D’Artagnan długo jeszcze był ogłuszony straszliwym wyznaniem Atosa, jednak wiele rzeczy wydało mu się w opowieści niejasnych; przede wszystkim wyszła z ust człowieka pijanego, słuchał jej człowiek na wpół pijany, a przecie mimo oszołomienia wywołanego oparami kilku butelek burgunda, d’Artagnan budząc się nazajutrz miał wyryte w pamięci każde słowo Atosa. Wszelkie wątpliwości napawały go tylko większym pragnieniem zdobycia pewności, poszedł więc do przyjaciela chcąc nawiązać do wczorajszej rozmowy. Ale Atos, już najzupełniej opanowany, znów był najdelikatniejszym i najbardziej nieprzeniknionym z ludzi.
Zresztą muszkieter, zamieniwszy z nim uścisk dłoni, sam zaczął pierwszy:
— Byłem bardzo pijany wczoraj, mój drogi d’Artagnanie — powiedział — czułem to dziś rano jeszcze, miałem bowiem skołowaciały język i przyśpieszone tętno. Idę o zakład, że naplotłem bredni bez liku.
Mówiąc te słowa spojrzał na przyjaciela z uwagą, która wprawiła d’Artagnana w zmieszanie.
— Ależ nie — odparł d’Artagnan — jeśli pamiętam, mówiłeś mi rzeczy całkiem zwyczajne.
— Ach, zdumiewasz mnie! Zdawało mi się, że opowiedziałem ci bardzo żałosną historię.
I spojrzał na młodzieńca, jak gdyby chciał czytać w jego sercu.
— Na honor — rzekł d’Artagnan — musiałem być jeszcze bardziej pijany od ciebie, skoro sobie nic nie przypominam.
Atosowi nie wystarczyło to widać i ciągnął dalej:
— Zauważyłeś pewnie, mój drogi przyjacielu, że każdy człowiek upija się inaczej: na smutno lub na wesoło. Ja upijam się na smutno i kiedy jestem pijany, opowiadam najokropniejsze bajdy, jakie wbiła mi w pamięć moja głupia niańka. To moja wada, wada zasadnicza, muszę przyznać; ale poza tym potrafię pić dobrze i tęgo.
Atos mówił to w sposób tak naturalny, że d’Artagnan zachwiał się w swoich przypuszczeniach.
— Ach, tak, w samej rzeczy — rzekł młody człowiek próbując uchwycić prawdę — przypominam sobie jak przez sen, że mówiliśmy o powieszonych.
— Widzisz sam — odparł Atos blednąc, a jednak próbując się śmiać — byłem tego pewien, wisielcy to moja zmora.
— Tak, tak — rzekł d’Artagnan — wraca mi pamięć, tak, chodziło więc... poczekaj... chodziło o kobietę.
— Proszę bardzo — odparł Atos mieniąc się na twarzy — to moja zwykła opowieść; kobieta o jasnych włosach, opowiadam o niej zawsze, gdy jestem pijany na umór.
— Otóż to właśnie — rzekł d’Artagnan — historia o jasnowłosej kobiecie, wysokiej, pięknej, o niebieskich oczach.
— Tak, i powieszonej.
— Przez swego męża którego znałeś — ciągnął d’Artagnan patrząc uważnie na Atosa.
— Widzisz, jak można kogoś skompromitować, kiedy człowiek nie wie, co mówi — rzekł Atos wzruszając ramionami, jak gdyby litował się nad sobą. — Stanowczo przestanę się upijać, d’Artagnanie, to bardzo niedobre przyzwyczajenie.
D’Artagnan milczał.
Potem Atos nagle zmienił temat rozmowy:
— Chciałem ci podziękować za konia, którego mi przyprowadziłeś — powiedział.
— Podoba ci się? — zapytał d’Artagnan.
— Tak, ale nie jest to koń bardzo wytrzymały.
— Mylisz się; zrobiłem na nim dziesięć mil w niespełna półtorej godziny, a był równie świeży, jakby okrążył plac Saint-Sulpice.
— Co powiesz? Zaczynam tedy żałować.
— Żałować?
— Tak, bo się go pozbyłem.
— Jak to?
— Było to tak: dziś rano zbudziłem się o szóstej, ty spałeś jak zabity i nie wiedziałem, co robić; byłem wciąż jeszcze otumaniony po naszym wczorajszym pijaństwie; zszedłem więc do wielkiej sali i ujrzałem tam jednego z naszych Anglików, który kupował konia u handlarza, jego koń bowiem padł wczoraj. Podszedłem do niego i widząc, że daje sto pistoli za karogniadego konika, rzekłem: “Na honor, mój panie, ja też mam konia do sprzedania”.
“Nawet wielce pięknego — odparł — widziałem wczoraj, jak prowadził go służący pańskiego przyjaciela”.
“Czy sądzisz, że jest wart sto pistoli?”
“Tak, czy chcesz mi go pan sprzedać za tę cenę?”
“Nie, ale mogę zagrać o niego”.
“Zagrać?”
“Tak”.
“W co?”
“W kości”.
— Jak rzekłem, tak zrobiłem i przegrałem konia. Ale proszę — ciągnął Atos — odegrałem czaprak.
D’Artagnan się zachmurzył.
— To ci sprawia przykrość? — zapytał Atos.
— Tak, przyznam się — odparł d’Artagnan — ten koń miał iść z nami do bitwy, w której mieliśmy się odznaczyć; to dar, pamiątka. Źle zrobiłeś, Atosie.
— Ach, mój drogi przyjacielu, postaw się na moim miejscu — powiedział muszkieter — nudziłem się śmiertelnie, a poza tym, na honor, nie lubię angielskich koni. Jeśli rzecz tylko w tym, by ktoś nas rozpoznał, siodło wystarczy, jest dość wspaniałe. Co do konia, wymyślimy jakąś przyczynę jego zniknięcia. Tam u licha? Koń jest istotą śmiertelną; przypuśćmy, że mój dostał nosacizny lub tylczaka.
D’Artagnan był w kiepskim humorze.
— Przykro mi, że tak bardzo zależy ci na zwierzętach, ponieważ nie skończyłem jeszcze mojej historii.
— Cóżeś jeszcze zrobił?
— Przegrawszy mego konia dziewięć przeciw dziesięciu (pomyśl tylko!), przyszło mi do głowy, że mogę grać o twego.
— Tak, ale mam nadzieję, że poprzestałeś na pomyśle?
— Nie, natychmiast wprowadziłem go w czyn.
— Co mówisz! — zawołał d’Artagnan z niepokojem.
— Grałem i przegrałem.
— Mego konia?
— Twego konia; siedem przeciw ośmiu; o jeden punkt... znasz przecie przysłowie.
— Atosie, nie jesteś przy zdrowych zmysłach, przysięgam ci!
— Mój drogi, trzeba mi to było powiedzieć wczoraj, kiedy opowiadałem ci głupie historie, a nie dzisiaj. Przegrałem go zatem z całym rynsztunkiem.
— Ależ to okropne!
— Poczekajże, nie wiesz pewnie, że jestem doskonałym graczem, kiedy się nie upieram; ale kiedy się uprę, jest tak samo, jak wtedy gdy piję; uparłem się więc...
— Ale o co mogłeś jeszcze grać, nic ci przecie nie zostało!
— W istocie, w istocie, mój przyjacielu. Pozostał nam tylko ten diament, który błyszczy na twym palcu; zauważyłem go wczoraj.
— Ten diament! — zawołał d’Artagnan dotykając ręką pierścienia.
— A ponieważ jestem znawcą, miałem już bowiem kilka takich, oszacowałem go na tysiąc pistoli.
— Mam nadzieję — rzekł poważnie d’Artagnan, na wpół żywy z przerażenia — że nie wspomniałeś nawet o moim diamencie?
— Przeciwnie, drogi przyjacielu; rozumiesz przecie, że ten diament był naszym jedynym ratunkiem, przy jego pomocy mogłem odzyskać nasze uprzęże i konie, a ponadto pieniądze na drogę.
— Atosie, przerażasz mnie — zawołał d’Artagnan.
— Powiedziałem więc o twoim diamencie Anglikowi, który go także zauważył. Tam do licha, nosisz gwiazdę z nieba na palcu i chcesz, by jej nie dostrzeżono? To niemożliwe!
— Kończ wreszcie, mój drogi, kończ! — rzekł d’Artagnan. — Na honor, twoja zimna krew mnie zabija.
— Podzieliliśmy więc ten diament na dziesięć części, po sto pistoli każda.
— Ach, kpisz sobie ze mnie, chcesz mnie wypróbować? — rzekł d’Artagnan, którego gniew zaczynał już chwytać za włosy jak Minerwa Achillesa w “Iliadzie”.
— Nie, nie kpię, u licha, chciałbym zobaczyć ciebie na swoim miejscu! Przez piętnaście dni nie widziałem twarzy ludzkiej i głupiałem zupełnie, rozmawiając jedynie z butelkami.
— To jeszcze nie powód, by grać o mój diament! — odparł d’Artagnan zaciskając nerwowo rękę.
— Posłuchajże do końca. Dziesięć partii po sto pistoli każda w dziesięciu rzutach nie licząc rewanżu; w trzynastym rzucie przegrałem wszystko, w trzynastym rzucie, powiadam; trzynastka była zawsze dla mnie liczbą nieszczęśliwą, właśnie trzynastego lipca...
— Do stu piorunów! — zawołał wstając od stołu d’Artagnan, na którym historia gry wywarła tak wielkie wrażenie, że zapomniał o wczorajszym opowiadaniu.
— Cierpliwości — rzekł Atos — miałem swój plan. Anglik jest oryginał, widziałem, jak rano rozmawiał z Grimaudem i Grimaud powiedział mi, że Anglik proponował mu służbę u siebie. Zagrałem więc z nim o Grimauda, cichego Grimauda podzielonego na dziesięć części.
— Ach, niechże to diabli! — zawołał d’Artagnan, mimo woli wybuchając śmiechem.
— O Grimauda we własnej osobie, rozumiesz! I mając Grimauda podzielonego na dziesięć części, Grimauda, który nie jest wart nawet dukata, wygrywam diament. Powiedz teraz, czy upór nie jest cnotą.
— Na honor, pocieszna historia! — zawołał uradowany d’Artagnan, ze śmiechu trzymając się za boki.
— Sam rozumiesz, że widząc, jak szczęście mi sprzyja, natychmiast zacząłem grać na nowo o diament.
— O, do kaduka — rzekł d’Artagnan zasmucony znowu.
— Wygrałem z powrotem twoją uprząż, potem twego konia, potem moją uprząż, potem mego konia i znowu przegrałem. Krótko mówiąc odzyskałem twoją uprząż, potem moją. Oto jak rzecz wygląda. Powiodło mi się wybornie, więc poprzestałem na tym.
D’Artagnan odetchnął, jakby mu zdjęto całą oberżę z piersi.
— Zatem diament zostaje przy mnie? — zapytał nieśmiało.
— Nienaruszony, drogi przyjacielu; a ponadto uprząż twego konika i mojego.
— Ale co z nimi zrobimy nie mając koni?
— Mam pewien pomysł.
— Atosie, dreszcz mnie przebiega.
— Posłuchaj, nie grałeś od dawna, co, d’Artagnanie?
— Nie mam najmniejszej ochoty grać.
— Nie zarzekajmy się. Nie grałeś od dawna, jak powiedziałem, zatem powinieneś mieć szczęśliwą rękę.
— No i co z tego?
— Anglik i jego towarzysz są jeszcze tutaj. Zauważyłem, że bardzo mu było żal uprzęży. Widzę, że tobie zależy na koniu. Na twoim miejscu postawiłbym uprząż przeciw koniowi.
— Ale nie będzie chciał jednej tylko uprzęży.
— Graj o dwie, do licha, nie jestem egoistą jak ty.
— Dałbyś? — zapytał d’Artagnan niezdecydowanie, tak bardzo pewność Atosa zaczęła i jego ogarniać wbrew woli.
— Słowo honoru, na jeden rzut.
— Ale skoro straciliśmy konie, niezmiernie mi zależy na zachowaniu uprzęży.
— Graj więc o diament.
— O, nie; nigdy, nigdy!
— Do diabła — rzekł Atos — zaproponowałbym ci, byś grał o Plancheta, ale to już raz było, Anglik może się nie zgodzić.
— Doprawdy, mój drogi Atosie — odparł d’Artagnan — wolałbym nie ryzykować.
— Szkoda — rzekł chłodno Atos — Anglik jest nadziany pistolami. Ach, mój Boże, spróbuj jeden raz, to nie trwa długo.
— A jeśli przegram?
— Wygrasz.
— Ale jeśli przegram?
— Oddasz uprzęże.
— Zgoda na jeden rzut — powiedział d’Artagnan.
Atos udał się na poszukiwania Anglika i znalazł go w stajni, gdzie ten patrzył na uprząż pożądliwym okiem. Chwila była sposobna. Postawił swoje warunki: dwie uprzęże przeciw jednemu koniowi lub stu pistolom. Anglik policzył szybko: uprzęże warte były trzysta pistoli; przystał.
D’Artagnan rzucił kości drżącą ręką: miał trzy punkty. Jego bladość przeraziła Atosa, który powiedział tylko:
— Nie najlepszy rzut, kolego; będziesz miał konie w uprzęży, mój panie.
Anglik triumfując nie zadał sobie nawet trudu, żeby potrząsnąć kośćmi, rzucił je na stół nie patrząc, tak był pewien wygranej; d’Artagnan odwrócił się, by ukryć swój zły humor.
— Patrz, patrz — rzekł Atos swym spokojnym głosem — niezwykły rzut, widziałem coś podobnego tylko cztery razy w życiu: dwie jedynki!
Anglik spojrzał i zdumiał się, d’Artagnan spojrzał i ogarnęła go radość.
— Tak — ciągnął Atos — tylko cztery razy: jeden raz u pana de Crequy; drugi raz u mnie na wsi, w moim zamku... kiedy miałem zamek; po raz trzeci u pana de Tréville, co obudziło powszechne zdumienie; wreszcie po raz czwarty w szynku, mój własny rzut, kiedy przegrałem sto luidorów i kolację.
— Zatem bierzesz konia, panie — rzekł Anglik.
— Rzecz prosta — powiedział d’Artagnan.
— Nie gramy partii rewanżowej?
— W warunkach nie przewidywaliśmy rewanżu, jak pan sobie przypomina.
— To prawda; koń zostanie zwrócony pańskiemu służącemu.
— Chwileczka — rzekł Atos — jeśli pan pozwoli, powiem dwa słowa mojemu przyjacielowi.
— Proszę.
Atos wziął d’Artagnana na stronę.
— Czego chcesz ode mnie, kusicielu, chcesz, bym grał jeszcze, co? — zapytał d’Artagnan.
— Nie, chcę, żebyś się zastanowił.
— Nad czym?
— Weźmiesz konia, prawda?
— Oczywiście.
— Źle robisz, ja wziąłbym sto pistoli, wiesz przecie, że grałeś o konia lub sto pistoli przeciw dwóm uprzężom.
— Tak.
— Wziąłbym sto pistoli.
— Ja zaś wezmę konia.
— I źle zrobisz, powtarzam; co uczynimy we dwóch z jednym koniem? Przecież nie wsiądę za tobą z tyłu, wyglądalibyśmy jak dwaj synowie Aymona[5], którzy stracili brata; nie zechcesz też mnie upokarzać jadąc obok mnie na tym wspaniałym rumaku. Ja nie wahając się ani przez chwilę wziąłbym sto pistoli, trzeba nam przecie pieniędzy na powrót do Paryża.
— Zależy mi na tym koniu.
— Nie masz racji, mój przyjacielu; koń miewa narowy, potyka się, może się ochwacić, może jeść ze żłobu, gdzie poprzednio jadł koń zarażony nosacizną; oto koń lub inaczej sto straconych pistoli; pan musi karmić swego konia, podczas gdy sto pistoli karmi swego pana.
— Ale jakże wrócimy?
— Na koniach naszych służących, do licha! I tak będzie widać z naszych min, że nie jesteśmy hołotą.
— Pięknie będziemy wyglądać na tych szkapach, kiedy Aramis i Portos będą harcować na swych rumakach!
— Aramis i Portos! — zawołał Atos ze śmiechem.
— O co chodzi? — zapytał d’Artagnan, który nie rozumiał wesołości przyjaciela.
— Dobrze, dobrze, mówmy dalej — rzekł Atos.
— A zatem twoim zdaniem?...
— Należy wziąć sto pistoli, d’Artagnanie; mając sto pistoli będziemy ucztować do końca miesiąca; zaznaliśmy trudów, musimy nieco odpocząć.
— Ja miałbym odpoczywać! O nie, Atosie, jak tylko wrócę do Paryża, zabiorę się do szukania tej biednej kobiety.
— Czy sądzisz, że koń będzie ci do tego równie potrzebny, jak dobre złote luidory? Bierz sto pistoli, przyjacielu, bierz sto pistoli.
D’Artagnanowi trzeba było tylko jednego jeszcze argumentu, by ustąpił. Ten wydał mu się doskonały. Zresztą obawiał się, że gdyby opierał się dłużej, Atos uznałby go za egoistę; przystał więc i wybrał sto pistoli, które Anglik natychmiast mu zapłacił.
Za czym myślano już tylko o wyjeździe. Pokój zawarty z oberżystą prócz dawnego konia Atosa kosztował jeszcze sześć pistoli; d’Artagnan i Atos wsiedli na konie Plancheta i Grimauda, a dwaj służący puścili się w drogę pieszo, niosąc siodła na głowach.
Choć przyjaciele jechali na lichych koniach, wkrótce wyprzedzili służących i przybyli do Crève-cœur. Z daleka ujrzeli Aramisa, który melancholijnie wsparty o parapet okna patrzył niczym Anna z opowieści[6] na kurz wzbijający się na horyzoncie.
— Hola, Aramisie! Co tu robisz? — krzyknęli dwaj przyjaciele.
— Ach, to ty, d’Artagnanie, i ty, Atosie — rzekł młody człowiek. — Myślałem o tym, z jaką szybkością opuszczają nas dobra tego świata; mój koń angielski oddalający się i znikający wśród tumanu kurzu był dla mnie żywym dowodem kruchości rzeczy ziemskich. Sens życia można stracić w trzech słowach: Erat, est, fuit[7].
— To znaczy? — zapytał d’Artagnan, który zaczynał się domyślać prawdy.
— To znaczy, że dałem się okpić: za sześćdziesiąt luidorów sprzedałem konia, który robi cwałem pięć mil na godzinę.
D’Artagnan i Atos wybuchnęli śmiechem.
— Mój drogi d’Artagnanie — powiedział Aramis — proszę, nie gniewaj się na mnie, ale gdy mus przyciśnie, nie ma rady, zresztą sam jestem najbardziej ukarany, ponieważ ten niecny handlarz ukradł mi najmniej pięćdziesiąt luidorów. Ach, wy jesteście dobrymi gospodarzami! Przyjeżdżacie na koniach służących, a swoje rumaki każecie prowadzić za uzdy powoli, by nie zaznały zmęczenia.
W tej samej chwili furgon, który przed kilku minutami pojawił się na drodze z Amiens, przystanął i wysiedli z niego Grimaud i Planchet z siodłami na głowach. Furgon jechał pusty do Paryża i dwaj służący skorzystali z okazji częstując w zamian woźnicę winem.
— Co to znaczy? — zapytał Aramis widząc, co się dzieje. — Zostały wam tylko siodła?
— Więc rozumiesz już teraz? — rzekł Atos.
— Moi przyjaciele, postąpiliście tak samo jak ja. Wiedziony instynktem zachowałem uprząż. Hej, Bazin, przynieś moją nową uprząż i połóż obok uprzęży panów.
— Co zrobiłeś z księżmi? — zapytał d’Artagnan.
— Nazajutrz zaprosiłem ich na obiad; powiem wam mimochodem, że mają tu wyborne wino, lałem w nich, ile wlazło; toteż proboszcz zabronił mi rozstawać się z opończą, a jezuita prosił mnie, żebym mu pomógł wstąpić do muszkieterów.
— Bez rozprawy! — krzyknął d’Artagnan. — Żądam zniesienia uczonej rozprawy!
— Od tej chwili wiodłem nader przyjemne życie. Zacząłem pisać poemat wierszem jednozgłoskowym, co jest dość trudne, ale zasługa leży przecie w pokonywaniu trudności. Temat jest świecki, przeczytam wam pierwszą pieśń; ma ona czterysta wierszy, a czytanie trwa jedną minutę.
— Na honor, mój drogi Aramisie — rzekł d’Artagnan, który niemal tak samo nie cierpiał wierszy jak łaciny — do zasługi, jaką jest pokonywanie trudności, dołącz zwięzłość i będziesz przynajmniej pewien, że twój poemat ma dwie zalety.
— Co więcej — ciągnął Aramis — mówi on o szlachetnych uczuciach, sami zobaczycie. Ale cóż, przyjaciele, wracamy do Paryża? Brawo, jestem gotów; zobaczymy więc naszego poczciwego Portosa, bardzo się cieszę. Czy uwierzycie, że brakowało mi tego wielkiego głuptasa? Na pewno nie sprzedałby swego konia, gdyby mu nawet ofiarowywali za niego królestwo. Chciałbym go zobaczyć na tym rumaku i w siodle. Będzie wyglądał jak Wielki Mogoł, zapewniam was.
Zatrzymano się na godzinę, żeby konie wytchnęły nieco. Aramis zapłacił rachunek, umieścił Bazina na furgonie obok jego kolegów i wyruszono po Portosa.
Portos był już na nogach i mniej blady niż za pierwszą bytnością d’Artagnana. Siedział przy stole; choć był sam, nakryto dla czterech osób. Kolacja składała się z wybornie przyrządzonych mięsiw, najlepszych win i wspaniałych owoców.
— Do kroćset — rzekł wstając — przybywacie w samą porę, panowie; właśnie byłem przy zupie, zjecie ze mną kolację.
— Ho, ho, — rzekł d’Artagnan — tych butelek Mousqueton nie łowił chyba na lasso, a oto szpikowana pieczeń cielęca i polędwica wołowa...
— Pokrzepiam się — wyjaśnił Portos — nic tak nie osłabia, jak te diabelskie zwichnięcia, czy miałeś kiedy z tym do czynienia, Atosie?
— Nigdy; przypominam sobie tylko, że w czasie utarczki przy ulicy Férou dostałem cios szpadą, który po dwóch tygodniach przyprawiał mnie o takież cierpienia.
— A czy ta kolacja była przygotowana dla ciebie samego, mój drogi Portosie? — rzekł Aramis.
— Nie, spodziewałem się kilku szlachty z sąsiedztwa, ale dali mi znać, że nie przybędą; wy ich zastąpicie, nie stracę na zamianie. Hola, Mousqueton, krzeseł! I niech przyniosą drugie tyle wina.
— Czy wiecie, co jemy? — zapytał Atos po upływie dziesięciu minut.
— Tam do licha — odparł d’Artagnan — ja jem szpikowaną cielęcinę z hiszpańskimi karczochami i móżdżkiem.
— A ja comber z jagnięcia — rzekł Portos.
— A ja potrawkę z drobiu — rzekł Aramis.
— Mylicie się wszyscy, panowie — odparł z powagą Atos — jecie bowiem konia.
— Cóż znowu! — zawołał d’Artagnan.
— Konia! — skrzywił się z niesmakiem Aramis.
Tylko Portos nie odpowiadał.
— Tak, konia; prawda, Portosie, że jemy konia? Być może, że wraz z uprzężą.
— Nie, panowie, zachowałem siodło — odrzekł Portos.
— Na honor, wszyscy jesteśmy siebie warci — powiedział Aramis — można by powiedzieć, żeśmy się umówili.
— Co chcecie — rzekł Portos — goście czuli się upokorzeni widokiem tego konia, nie chciałem im robić przykrości.
— Tym bardziej że twoja księżna jest wciąż u wód — rzekł d’Artagnan.
— Wciąż jeszcze — odparł Portos. — Zarządca prowincji, jeden z tych panów, których zaprosiłem dziś na obiad, pragnął go tak bardzo, że mu go dałem.
— Dałeś? — zawołał d’Artagnan.
— Ach, mój Boże, dałem! Tak się mówi, wart był bowiem na pewno sto pięćdziesiąt luidorów, a ten sknera nie chciał mi zapłacić więcej jak osiemdziesiąt.
— Bez siodła? — zapytał Aramis.
— Tak, bez siodła.
— Zauważcie, panowie — rzekł Atos — że Portos zrobił najlepszy interes z nas wszystkich.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, niezrozumiałym dla biednego Portosa; ale wkrótce wyjaśniono mu przyczynę wesołości i Portos śmiał się wraz z innymi, głośno i hałaśliwie, jak to miał w zwyczaju.
— Wynika z tego, że wszyscy mamy pieniądze? — powiedział d’Artagnan.
— Ja nie — odparł Atos — wino hiszpańskie, którym nas częstował Aramis, wydało mi się tak dobre, że kazałem zapakować sześćdziesiąt butelek na furgon służących, co bardzo uszczupliło moją sakiewkę.
— Jeśli idzie o mnie — rzekł Aramis — wyobraźcie sobie, że oddałem wszystko do ostatniego grosza kościołowi w Montdidier i jezuitom w Amiens; prócz zobowiązań, jakie miałem, zamówiłem mszę na móją intencję i waszą, panowie, a nie wątpię, że te msze wybornie nas wspomogą.
— A czy sądzicie, że zwichnięcie nic mnie nie kosztowało? — odezwał się Portos. — Nie mówiąc już o ranie Mousquetona, dla którego musiałem sprowadzać chirurga dwa razy dziennie, a kazał sobie ów chirurg płacić za wizyty podwójnie, pod pozorem, że ten dureń Mousqueton ma kulę w miejscu, które pokazuje się jedynie cyrulikowi; poleciłem mu przy okazji, żeby unikał ran w tym miejscu.
— No, no — rzekł Atos wymieniając uśmiech z d’Artagnanem i Aramisem — widzę, że zachowałeś się wspaniałomyślnie wobec biednego chłopca, jesteś dobrym panem.
— Krótko mówiąc po zapłaceniu rachunku zostaje mi jakieś trzydzieści talarów.
— A mnie dwanaście pistoli — rzekł Aramis.
— Ho, ho, wydaje mi się, że jesteśmy prawdziwymi krezusami — rzekł Atos. — Ile ci zostało z twoich stu pistoli, d’Artagnanie?
— Z moich stu pistoli? Przede wszystkim dałem ci pięćdziesiąt.
— Tak myślisz?
— Do licha!
— Rzeczywiście, przypominam sobie.
— Sześć zapłaciłem oberżyście.
— Cóż za bydlę z tego oberżysty! Czemu dałeś mu sześć pistoli?
— Przecież sam kazałeś mu je dać.
— To prawda, jestem nazbyt dobry. Krótko mówiąc, ile zostało?
— Dwadzieścia pięć pistoli — odpowiedział d’Artagnan.
— A mnie — rzekł Atos, wyciągając drobne z kieszeni — mnie...
— Tobie nic.
— Rzeczywiście. Albo tak niewiele, że nie ma nawet co kłaść do wspólnej kasy. Teraz policzymy, ile mamy razem. Portos?
— Trzydzieści talarów.
— Aramis?
— Dziesięć pistoli.
— A ty, d’Artagnanie?
— Dwadzieścia pięć.
— Czyli razem? — zapytał Atos.
— Czterysta siedemdziesiąt pięć liwrów! — rzekł d’Artagnan, który rachował jak Archimedes.
— Po przybyciu do Paryża zostanie nam jeszcze czterysta, nie licząc uprzęży — rzekł Portos.
— Ale co będzie z końmi? — zapytał Aramis.
— Cztery konie naszych służących zamienimy na dwa dobre wierzchowce, o które będziemy ciągnąć losy; czterysta liwrów wystarczy na skromniejszego konia dla jednego z pozostałych; wreszcie wywrócimy kieszenie i damy resztki d’Artagnanowi, który ma szczęśliwą rękę i pójdzie grać do pierwszego lepszego szynku.
— Jedzmy — rzekł Portos — bo nam kolacja wystygnie.
Czterej przyjaciele, spokojniejsi już o swą przyszłość, zjedli ze smakiem kolację, której resztki otrzymali Mousqueton, Grimaud, Bazin i Planchet.
Po przyjeździe do Paryża d’Artagnan znalazł w domu list od pana de Tréville, który donosił, że na jego prośbę król zaszczycił d’Artagnana łaską: został przyjęty do muszkieterów.
Ponieważ tego właśnie nasz młodzieniec pragnął najbardziej, nie mówiąc oczywiście o odnalezieniu pani Bonacieux, pobiegł uszczęśliwiony do przyjaciół, z którymi pożegnał się przed półgodziną; zastał ich smutnych i zatroskanych. Zebrali się na naradę u Atosa, co dowodziło, że sprawa jest poważna.
Pan de Tréville kazał ich uprzedzić, że król postanowił rozpocząć działania wojenne pierwszego maja; muszą więc niezwłocznie przygotować się do wyprawy.
Czterej filozofowie spoglądali na siebie osłupiali: w sprawach dyscypliny pan de Tréville nie żartował.
— Jak sądzicie, po ile wypadnie nam ekwipunek? — zapytał d’Artagnan.
— Och, nie ma o czym mówić — rzekł Aramis — obliczyliśmy wszystko ze skromnością godną Spartan: trzeba po tysiąc pięćset liwrów na każdego.
— Co pomnożone przez cztery daje sześć tysięcy liwrów — rzekł Atos.
— Mnie się wydaje — powiedział d’Artagnan — że jeśli każdy będzie miał tysiąc liwrów, co prawda mówię nie tyle jak Spartanin, ile jak prokurator...
To słowo wyrwało z zadumy Portosa.
— Mam pomysł! — zawołał.
— To już coś znaczy: ja nie mam nawet cienia pomysłu — rzekł chłodno Atos. — Jeśli idzie o d’Artagnana, panowie, radość, że nosi nasze barwy, doprowadziła go do szaleństwa; tysiąc liwrów! Oświadczam, że ja sam muszę mieć dwa tysiące.
— Cztery razy dwa jest osiem — rzekł Aramis — zatem na ekwipunek trzeba nam ośmiu tysięcy liwrów; co prawda, posiadamy już siodła.
— A ponadto — powiedział Atos, gdy d’Artagnan, który udawał się z podziękowaniem do pana de Tréville, zamykał drzwi — a ponadto ów piękny diament, co błyszczy na palcu naszego przyjaciela. Cóż, u diabła, d’Artagnan jest zbyt dobrym kolegą, by zostawić swych braci w kłopocie, kiedy na środkowym palcu nosi pierścień królewski.
Czterech przyjaciół najbardziej zatroskany sprawą ekwipunku był na pewno d’Artagnan, choć jako gwardzista mógł wyekwipować się znacznie łatwiej niż muszkieterowie, którzy byli wielkimi panami; jak mogliśmy jednak zauważyć, nasz młody Gaskończyk był bardzo przezorny i niemal skąpy, a przy tym (któż zrozumie te przeciwieństwa!) próżny tak, że mógł konkurować z Portosem. Ale do tej próżności dołączyło się w tej chwili uczucie mniej samolubne. Choć bardzo o to zabiegał, nie dowiedział się nic o losach pani Bonacieux. Pan de Tréville mówił o niej z królową; królowa nie wiedziała, gdzie jest młoda kramarka, i przyrzekła, że każe jej szukać. Była to jednak obietnica bardzo mglista i niezbyt pocieszyła d’Artagnana.
Atos nie opuszczał swego mieszkania i postanowił nie robić nic dla zdobycia ekwipunku.
— Zostaje nam dwa tygodnie — mówił do przyjaciół. — Jeśli przez ten czas nic nie znajdę lub raczej jakaś okazja mnie nie znajdzie, poszukam zaczepki z czterema gwardzistami Jego Eminencji lub ośmiu Anglikami (jestem bowiem zbyt dobrym katolikiem, by roztrzaskać sobie łeb kulą z pistoletu) i będę się bił tak długo, aż jeden z nich mnie zabije, co stanie się niezawodnie, zważywszy liczbę przeciwników. Wówczas powiedzą, że zginąłem dla króla, tak iż wypełnię swe obowiązki bez zdobywania ekwipunku.
Portos przechadzał się z rękami założonymi na plecy, potrząsając głową i mówiąc:
— Mam pomysł.
Zatroskany i niedbale uczesany Aramis nic nie mówił.
Z tych żałosnych szczegółów można wnosić, że przygnębienie ogarnęło przyjaciół.
Słudzy, niczym rumaki Hipolita, dzielili smutek swych panów; Mousqueton robił zapasy sucharów; Bazin, który zawsze miał skłonność do dewocji, nie wychodził z kościoła; Planchet łapał muchy; Grimaud zaś, którego nawet powszechna rozpacz nie mogła skłonić do złamania milczenia nakazanego przez pana, wzdychał tak, że kamień by się wzruszył.
Trzej przyjaciele — Atos poprzysiągł bowiem, że nie ruszy się z miejsca — wychodzili z domu wczesnym rankiem i wracali bardzo późno. Włóczyli się po ulicach, liczyli kamienie bruku w nadziei, że jakiś przechodzień zgubi sakiewkę. Powiedziałbyś, że są na czyimś tropie, tak bardzo byli uważni. Spotykając się spoglądali po sobie smutnymi oczami, w których kryło się pytanie: czyś co znalazł?
Tymczasem Portos, który pierwszy wpadł na pomysł i uparcie zmierzał do wprowadzenia go w życie, pierwszy też zaczął działać. Nasz zacny Portos był człowiekiem czynu. Pewnego dnia d’Artagnan zobaczył, jak przyjaciel zmierza do kościoła Saint-Leu[*], i poszedł za nim wiedziony instynktem. Portos wchodząc do świętego przybytku podkręcił wąsa i przygładził bródkę, co oznaczało, że rusza na podbój. Ponieważ d’Artagnan postarał się ukryć, Portos mniemał, że nikt go nie widzi. D’Artagnan wszedł za nim. Portos wsparł się o filar, d’Artagnan, wciąż niewidzialny, wsparł się o ten sam filar z drugiej strony.
Było właśnie kazanie i kościół był pełen. Portos skorzystał z okazji, by przyjrzeć się kobietom: dzięki troskliwym zabiegom Mousquetona jego wygląd nie zdradzał trosk wewnętrznych: wprawdzie kapelusz miał nieco wytarty, pióro wypłowiałe, hafty nieświeże, a koronki podarte, ale w półcieniu tych drobnostek nie było widać i Portos był wciąż pięknym Portosem.
Na ławce znajdującej się najbliżej filaru, o który się oparli, d’Artagnan ujrzał jakąś przejrzałą piękność, pożółkłą nieco i wyschniętą, ale trzymającą się prosto i wyniośle pod czarnym kwefem. Oczy Portosa zatrzymały się przelotnie na tej damie, później błądziły daleko po nawie.
Dama ze swej strony okrywała się rumieńcem i od czasu do czasu, z szybkością błyskawicy, rzucała spojrzenia na płochego Portosa; natychmiast jego oczy zaczynały wściekle latać. Było jasne, że ten manewr rani do żywego damę w czarnym kwefie, gryzła bowiem wargi do krwi, pocierała koniec nosa i kręciła się rozpaczliwie w miejscu.
Widząc to Portos znów podkręcał wąsa, wygładzał bródkę i dawał znaki pięknej pani znajdującej się w pobliżu chóru. Owa pani była nie tylko kobietą piękną, ale i wielką damą, stał bowiem za nią Murzynek, a Murzynek ten przyniósł poduszkę, na której klęczała teraz; pokojowa trzymała ozdobiony herbem pokrowiec od książki do nabożeństwa, z której modliła się dama.
Dama w czarnym kwefie śledziła każde spojrzenie Portosa i mogła stwierdzić, że jego oczy zatrzymywały się na damie klęczącej na aksamitnej poduszce, Murzynku i pokojowej.
Portos zaś poczynał sobie dzielnie: mrugał oczami, kładł palce na usta i posyłał zabójcze uśmiechy, dobijające wzgardzoną kochankę.
Jakoż przy mea culpa uderzyła się w piersi i chrząknęła tak żywo, że wszyscy, nawet dama na czerwonej poduszce, odwrócili się w jej stronę. Portos nie dał nic poznać po sobie, choć zrozumiał to chrząknięcie; udawał jednak głuchego.
Dama klęcząca na czerwonej poduszce, jako że była bardzo piękna, wywarła wielkie wrażenie na damie w czarnym kwefie, która ujrzała w niej groźną rywalkę; wywarła też wielkie wrażenie na Portosie, który uznał, że znacznie jest piękniejsza od damy w czarnym kwefie; na d’Artagnanie wreszcie, rozpoznał w niej bowiem nieznajomą z Meung, Calais i Dover; jego wróg, mężczyzna z blizną na twarzy, nazywał ją Milady.
D’Artagnan, nie tracąc z oczu damy na czerwonej poduszce, wciąż obserwował manewry Portosa, co go wielce bawiło; przypuszczał, że dama w czarnym kwefie jest prokuratorową z ulicy aux Ours, tym bardziej że kościół Saint-Leu znajdował się niedaleko od tej ulicy.
Domyślił się też, że Portos chciał się zemścić za swoje niepowodzenie w Chantilly, kiedy prokuratorowa okazała się tak twarda i za nic nie chciała otworzyć sakiewki.
D’Artagnan zauważył również, że zaloty Portosa pozostawały bez odpowiedzi. Były to pozory i urojenia; ale czy dla prawdziwej miłości, dla prawdziwej zazdrości trzeba czegoś więcej niż pozorów i urojeń?
Kazanie się skończyło; prokuratorowa podeszła do kropielnicy; Portos wyprzedził ją i zamiast zanurzyć palec, włożył do wody całą rękę. Prokuratorowa uśmiechnęła się sądząc, że Portos poda jej wodę święconą, ale wkrótce została okrutnie wyprowadzona z błędu: kiedy była o trzy kroki od niego, odwrócił głowę przeszywając spojrzeniem damę, która powstała z czerwonej poduszki i zbliżała się w towarzystwie Murzynka i pokojowej.
Kiedy dama znalazła się obok Portosa, muszkieter wyciągnął z kropielnicy ociekającą wodą rękę; piękna pobożnisia dotknęła delikatnie ręką wielkiej dłoni Portosa, uśmiechając się uczyniła znak krzyża i wyszła z kościoła.
Tego było już prokuratorowej nadto; miała teraz pewność, że coś się święci między damą i Portosem. Gdyby była wielką panią, zemdlałaby; ale była tylko prokuratorowa, toteż poprzestała na słowach, które z wściekłością rzuciła muszkieterowi:
— Cóż, panie Portosie, nie podasz mi wody święconej?
Na dźwięk tego głosu Portos podskoczył niczym człowiek, który budzi się ze snu trwającego sto lat.
— Pa... pani? — zawołał. — Ach, to pani! Jakże się miewa pani mąż, drogi pan Coquenard? Czy wciąż jeszcze jest taki skąpy? Gdzież miałem oczy, że nie zauważyłem pani podczas kazania trwającego dwie godziny?
— Byłam o dwa kroki od pana — odparła prokuratorowa — nie zauważyłeś mnie, ponieważ nie spuszczałeś oka z tej pięknej damy, której podawałeś wodę święconą.
Portos udał zakłopotanie.
— Ach, więc pani zauważyła...
— Musiałabym być ślepa, żeby nie zauważyć.
— Tak — rzekł niedbale Portos — to księżna, z którą jestem zaprzyjaźniony. Bardzo mi trudno ją widywać, ponieważ mąż jest okropnie zazdrosny; uprzedziła mnie więc, że przyjdzie dziś do tego nędznego kościoła położonego w zapomnianej dzielnicy, żeby się ze mną zobaczyć.
— Panie Portosie — rzekła prokuratorowa — czy byłbyś łaskaw ofiarować mi ramię na pięć minut? Chcę z tobą porozmawiać.
— Oczywiście, pani — odparł Portos, robiąc sam do siebie oko jak gracz, który śmieje się z popełnionego oszustwa.
W tej chwili przechodził obok d’Artagnan postępujący za Milady; zerknął w stronę Portosa i zauważył to triumfalne spojrzenie.
“Ho, ho — powiedział do siebie zgodnie z niezbyt moralnym duchem tej dwornej epoki — oto ktoś, kto będzie miał ekwipunek na czas”.
Portos wiedziony ręką prokuratorowej, jak łódź kierowana sterem, dotarł do klasztoru Saint-Magloire[*], miejsca mało uczęszczanego i zamkniętego kołowrotami u obu końców. Za dnia zobaczyłbyś tam tylko posilających się żebraków i bawiące się dzieci.
— Ach, panie Portosie — zawołała prokuratorowa, kiedy była już pewna, że nikt poza ludźmi tu przebywającymi nie może ich widzieć i słyszeć; — ach, panie Portosie, wydaje mi się, że jesteś wielkim zdobywcą serc!
— Ja, pani? — rzekł Portos nadymając się. — A to dlaczego?
— A te znaki, a woda święcona? Ach, ta dama z Murzynkiem i pokojową, to co najmniej księżna krwi!
— Myli się pani, doprawdy, to tylko zwykła księżna — odparł Portos.
— A strzelec czekający przy drzwiach i karoca z woźnicą w liberii na koźle?
Portos nie widział ani strzelca, ani karocy, ale pani Coquenard okiem zazdrosnej kobiety zobaczyła wszystko.
Portos żałował, że od samego początku nie nadał damie z czerwoną poduszką tytułu księżnej krwi.
— Ach, panie Portosie, jesteś ulubieńcem pięknych kobiet! — mówiła wzdychając prokuratorowa.
— Przecież rozumie pani — odparł Portos — że przy urodzie, jaką mnie obdarzyła natura, nie brak mi powodzenia.
— Mój Boże, jak szybko zapominają mężczyźni! — zawołała prokuratorowi wznosząc oczy do nieba.
— Ale nie szybciej od kobiet — odparł Portos — mogę bowiem powiedzieć, że pani zapomniała o mnie okrutnie, kiedy leżałem ranny, umierający, opuszczony przez chirurgów; ja, potomek znakomitej rodziny, zaufałem twej przyjaźni, a niewiele brakowało, bym umarł wpierw z ran, a potem z głodu w nędznej oberży w Chantilly, podczas gdy pani nie raczyłaś nawet odpowiedzieć na żaden z moich płomiennych listów.
— Ależ, panie Portosie — szepnęła prokuratorowa, która czuła, że postąpiła źle, jeśli wziąć pod uwagę zachowanie się wielkich dam owej epoki.
— Ja, co poświęciłem dla ciebie baronową de...
— Wiem o tym dobrze.
— Hrabinę de...
— Panie Portosie, nie dobijaj mnie.
— Księżnę de...
— Panie Portosie, bądź wielkoduszny.
— Masz słuszność, pani, nie będę kończył.
— Mój mąż nie chce słyszeć o pożyczce.
— Pani Coquenard — rzekł Portos — przypomnij sobie pierwszy list, który napisałaś do mnie i który mam wciąż jeszcze w pamięci.
Prokuratorowa jęknęła.
— Poza tym suma, której żądałeś, była zbyt wielka — powiedziała.
— Pani Coquenard, wybrałem ciebie. Nie napisałem ani do księżny de... Nie chcę wymieniać jej nazwiska, nie należę bowiem do tych mężczyzn, co kompromitują damy; wiem jednak, że gdybym napisał do niej, przysłałaby mi tysiąc pięćset.
Pani prokuratorowa uroniła łzę.
— Panie Portosie — rzekła — przysięgam, że ukarałeś mnie surowo i jeśli w przyszłości znajdziesz się w podobnym położeniu, wystarczy ci zwrócić się do mnie.
— Cóż znowu, pani! — rzekł Portos udając oburzenie — nie mówmy o pieniądzach, to upokarzające.
— Więc już mnie nie kochasz! — powiedziała powoli i ze smutkiem prokuratorowa.
Portos milczał dumnie.
— Taka jest twoja odpowiedź? Niestety, rozumiem.
— Pomyśl, jak mnie obraziłaś, pani; ta obraza pozostała tu — rzekł Portos kładąc z mocą rękę na sercu.
— Naprawię swój błąd, mój drogi Portosie.
— Zresztą, o co cię prosiłem? — mówił Portos wzruszając dobrodusznie ramionami — o pożyczkę, nic więcej. Jestem przecie człowiekiem rozsądnym. Wiem, że nie jesteś bogata, moja pani Coquenard, i twój mąż musi wysysać krew ze swych biednych klientów, by zdobyć tych kilka nieszczęsnych talarów. O, gdybyś była hrabiną, markizą lub księżną, to co innego, nie przebaczyłbym ci nigdy.
Prokuratorowa poczuła się dotknięta.
— Dowiedz się, panie Portosie, że moja szkatuła, choć należy tylko do prokuratorowej, jest być może lepiej zaopatrzona niż szkatuły twoich wystrojonych lalek.
— Zatem dotknęłaś mnie tym bardziej — odparł Portos puszczając ramię prokuratorowej — jeśli bowiem jesteś bogata, pani Coquenard, twoja odmowa nie ma usprawiedliwienia.
— Kiedy powiadam, że jestem bogata — rzekła prokuratorowa widząc, że posunęła się zbyt daleko — nie trzeba tego rozumieć dosłownie. Właściwie nie jestem bogata, ale na niczym mi nie zbywa.
— Proszę cię, pani — rzekł Portos — nie mówmy już o tym. Nie zrozumiałaś mego serca; wszelkie łączące nas uczucia wygasły.
— Och, niewdzięczny!
— Jeszcze się pani skarżysz! — zawołał Portos.
— Idź więc do swojej pięknej księżny! Nie zatrzymuję pana.
— Ach, więc nie cierpisz tak bardzo, jak myślałem!
— Panie Portosie, po raz ostatni: czy kochasz mnie jeszcze?
— Niestety, pani — rzekł tonem pełnym melancholii — wyruszamy na wojnę, a przeczucia mi mówią, że polegnę...
— Ach, nie mów takich rzeczy! — zawołała prokuratorowa wybuchając płaczem.
— Czuję, że tak się stanie — ciągnął Portos głosem coraz bardziej melancholijnym.
— Powiedz raczej, że się zakochałeś.
— Nie, mówię szczerze. Nikt inny nie posiadł mego serca, czuję nawet, że serce to przemawia za tobą, pani. Ale za dwa tygodnie, jak wiesz, a może nie wiesz o tym, rozpoczyna się ta nieszczęsna wojna; będę całkowicie zajęty przygotowaniem ekwipunku. Zresztą muszę pojechać do mojej rodziny do Bretanii, by otrzymać potrzebną mi sumę.
Na oczach Portosa miłość i skąpstwo toczyły ostatni bój.
— A ponieważ dobra księżnej, którą widziałaś pani w kościele, sąsiadują z moimi, pojedziemy razem. Pani wie, że droga wydaje się znacznie krótsza, gdy podróżuje się we dwoje.
— Nie masz więc przyjaciół w Paryżu, panie Portosie?
— Myślałem, że mam — rzekł Portos przybierając znowu melancholijną minę — ale widzę, że się omyliłem.
— Masz ich, masz, panie Portosie — rzekła prokuratorowa z uniesieniem, które zdumiało ją samą — przyjdź do mnie jutro. Jesteś synem mojej ciotki, a więc moim kuzynem; przybywasz z Noyon w Pikardii, masz kilka procesów w Paryżu, brak ci tylko prokuratora. Zapamiętasz sobie to, co ci powiedziałam?
— Wybornie, pani.
— Przyjdź na obiad.
— Znakomicie.
— I nie trać kontenansu rozmawiając z moim mężem, który mimo swoich siedemdziesięciu sześciu lat jest szczwanym lisem.
— Siedemdziesiąt sześć lat! Tam do licha, piękny wiek! — rzekł Portos.
— Późny wiek, chciałeś powiedzieć, panie Portosie. Drogi biedaczek może mnie w każdej chwili osierocić — ciągnęła prokuratorowa rzucając znaczące spojrzenie na Portosa. — Na szczęście z kontraktu małżeńskiego wynika, że cały majątek przechodzi na to z małżonków, które pozostaje przy życiu.
— Cały majątek? — rzekł Portos.
— Cały.
— Jesteś kobietą przewidującą, droga pani Coquenard — powiedział Portos, czule ściskając jej rękę.
— A zatem pogodziliśmy się, drogi panie Portosie? — rzekła wdzięcząc się prokuratorowa.
— Na zawsze — odparł Portos z równie czułą miną.
— Do widzenia, mój zdrajco.
— Do widzenia, moja wietrznico.
— Do jutra, aniele.
— Do jutra, miłości mego życia.
D’Artagnan szedł za Milady nie będąc przez nią widziany. Zobaczył, jak wsiadła do karocy, i usłyszał, jak kazała jechać woźnicy do Saint-Germain.
Byłoby rzeczą bezcelową iść pieszo za karocą, unoszoną kłusem przez dwa rącze konie. D’Artagnan udał się więc na ulicę Férou.
Na ulicy Seine spotkał Plancheta, który przystanął przed sklepem cukiernika i pogrążony w zachwycie patrzył na ciastko o wielce smakowitym wyglądzie.
D’Artagnan kazał mu iść do stajni pana de Tréville i osiodłać dwa konie, pan de Tréville bowiem pozwolił d’Artagnanowi korzystać z jego stajni, kiedy zechce.
Za czym Planchet poszedł na ulicę Vieux-Colombier, a d’Artagnan na ulicę Férou. Atos był w domu, smutnie popijając owo sławne wino hiszpańskie, które przywiózł z Pikardii. Dał znak Grimaudowi, by podał szklankę d’Artagnanowi, i Grimaud usłuchał jak zwykle.
D’Artagnan opowiedział tedy Atosowi, co zaszło w kościele między Porostem a prokuratorową; zapewne teraz ich towarzysz jest na najlepszej drodze do zdobycia ekwipunku.
— Co do mnie — rzekł Atos na to — kobiety nie będą płacić za mój ekwipunek, jestem o to zupełnie spokojny.
— A jednak, mój drogi Atosie, jesteś tak piękny, dworny, tak wielki pan, że nawet księżniczki i królowe nie oparłyby się tobie.
— Jaki ten d’Artagnan jeszcze młody! — rzekł Atos wzruszając ramionami.
Po czym dał znak Grimaudowi, by przyniósł jeszcze jedną butelkę.
W tej chwili Planchet wsunął skromnie głowę przez uchylone drzwi i zameldował panu, że konie czekają.
— Jakie konie? — zapytał Atos.
— Dwa konie, które pan de Tréville pożycza mi na przejażdżkę. Wybieram się do Saint-Germain.
— Co chcesz robić w Saint-Germain? — zapytał znów Atos.
Wówczas d’Artagnan opowiedział o spotkaniu w kościele, o tym, jak rozpoznał ową damę, która, podobnie jak szlachcic w czarnym płaszczu i z blizną na skroni, wciąż go niepokoi.
— To znaczy, że jesteś w niej zakochany, jak byłeś zakochany w pani Bonacieux — rzekł Atos wzruszając pogardliwie ramionami, jak gdyby przejęty litością dla słabości ludzkiej.
— Ja? Skądże znowu! — zawołał d’Artagnan. — Chciałbym tylko wyjaśnić tajemnicę z nią związaną. Nie wiem dlaczego, ale wyobrażam sobie, że ta kobieta, choć nie znam jej zupełnie i ona mnie nie zna, ma wpływ na moje życie.
— W gruncie rzeczy masz rację — rzekł Atos — nie znam kobiety, której warto by szukać, skoro raz zginęła. Pani Bonacieux zginęła, tym gorzej dla niej, jeśli się znajdzie.
— Nie, Atosie, nie, mylisz się — powiedział d’Artagnan — kocham moją biedną Konstancję bardziej niż kiedykolwiek i gdybym wiedział, gdzie się znajduje, choćby to było na końcu świata, poszedłbym uwolnić ją z rąk nieprzyjaciół; ale nic nie wiem i wszystkie moje poszukiwania były bezowocne. Cóż więc chcesz, trzeba się rozerwać.
— Rozerwij się więc, mój drogi d’Artagnanie, życzą ci z całego serca zabawy z Milady.
— Posłuchaj, Atosie — rzekł d’Artagnan — zamiast siedzieć tu zamknięty jak w więzieniu, siądź na konia i jedź ze mną do Saint-Germain.
— Mój drogi — odparł Atos — dosiadam koni, jeśli je mam; w przeciwnym razie chodzę pieszo.
— Ja zaś — oświadczył d’Artagnan uśmiechając się z tej mizantropii Atosa, która u kogoś innego na pewno by go uraziła — ja zaś, mniej dumny od ciebie, wsiadam na każdego konia, który mi wpadnie pod rękę. Do widzenia tedy, mój drogi Atosie.
— Do widzenia — rzekł muszkieter dając znak Grimaudowi, by otworzył butelkę, którą właśnie przyniósł.
D’Artagnan i Planchet dosiedli koni i ruszyli do Saint-Germain.
Przez całą drogę prześladowały młodzieńca słowa Atosa o pani Bonacieux. Chociaż d’Artagnan nie miał zbyt sentymentalnego usposobienia, wdzięczna kramarka naprawdę zapadła mu w serce; jak to powiedział, gotów był pójść na koniec świata, by ją odnaleźć. Ale świat ma wiele końców, ponieważ ziemia jest kulą, nie wiedział przeto, w którą stronę się udać.
Na razie chciał się dowiedzieć, kim jest Milady. Milady rozmawiała z szlachcicem w czarnym płaszczu, a więc go znała, d’Artagnan zaś mniemał, że to on porwał panią Bonacieux po raz wtóry, jak to uczynił za pierwszym razem. D’Artagnan skłamał więc tylko w połowie, co jest niewielkim kłamstwem, kiedy powiedział, że szukając Milady szuka zarazem Konstancji.
Tak rozmyślając i od czasu do czasu bodąc konia ostrogą, d’Artagnan dojechał do Saint-Germain. Minął pawilon, gdzie w dziesięć lat później miał się urodzić Ludwik XIV, i jechał odludną ulicą rozglądając się na prawo i lewo, by trafić na ślad pięknej Angielki, kiedy na parterze ładnego domu, który zwyczajem owego czasu nie miał ani jednego okna wychodzącego na ulicę, ujrzał znajomą postać. Ów człowiek przechadzał się po tarasie ozdobionym kwiatami. Planchet rozpoznał go pierwszy.
— Panie — rzekł zwracając się do d’Artagnana — czy nie przypominasz sobie tej rozdziawionej gęby?
— Nie — odparł d’Artagnan — mimo to jestem pewien, że nie widzę jej po raz pierwszy.
— Myślę sobie — rzekł Planchet — to ten biedak Lubin, służący hrabiego de Wardes, którego pan tak pięknie urządził przed miesiącem, w Calais, na drodze wiodącej do letniego domu zarządcy.
— Tak — powiedział d’Artagnan — poznaję go teraz. Czy sądzisz, że cię pozna?
— Doprawdy, panie, był tak przestraszony, że wątpię, by mógł zachować jasność myśli.
— Dobrze więc, idź, pogadaj z nim i dowiedz się, czy jego pan żyje.
Planchet zsiadł z konia i podszedł do Lubina, który rzeczywiście go nie poznał. Dwaj służący nawiązali rozmowę najserdeczniejszą w świecie, a d’Artagnan ruszył tymczasem uliczką i okrążywszy dom, ukrył się, nasłuchując za leszczynowym szpalerem.
Po kwadransie usłyszał turkot pojazdu i ujrzał, jak naprzeciw zatrzymuje się karoca Milady. Nie ulegało wątpliwości, to była Milady. D’Artagnan położył się na szyi konia, by wszystko widzieć nie będąc widzianym.
Milady wychyliła śliczną głowę przez drzwiczki karocy i dała polecenie pokojówce.
Pokojówka, ładna dziewczyna mogąca liczyć dwadzieścia jeden lub dwadzieścia dwa lata, zwinna i fertyczna, prawdziwa pokojówka wielkiej damy, zeskoczyła ze stopnia, na którym siedziała wedle zwyczaju owych czasów, i skierowała się ku tarasowi, gdzie d’Artagnan zauważył Lubina.
D’Artagnan odprowadził ją oczami i ujrzał, jak podchodzi do tarasu. Jakiś rozkaz wezwał Lubina do środka, tak że Planchet został sam i rozglądał się na wszystkie strony za d’Artagnanem.
Pokojówka zbliżyła się do Plancheta, którego wzięła za Lubina, i podała mu bilecik.
— Dla twego pana — rzekła.
— Dla mego pana? — spytał zdumiony Planchet.
— Tak, to bardzo pilne. Proszę wziąć szybko.
Co powiedziawszy pobiegła ku karocy, która już zawróciła; wskoczyła na stopień i karoca znikła.
Planchet obracał bilecik w ręce, ale przyzwyczajony do biernego posłuszeństwa zeskoczył z tarasu, skręcił w uliczkę i w odległości dwudziestu kroków spotkał d’Artagnana, który widział wszystko i szedł mu naprzeciw.
— Dla pana — rzekł Planchet podając bilet młodzieńcowi.
— Dla mnie? — rzekł d’Artagnan. — Czy jesteś tego pewien?
— Do licha, czy jestem pewien! Pokojówka powiedziała: “Dla twego pana”. Nie mam innego pana prócz pana, a zatem... Na honor, śliczna ta pokojówka! D’Artagnan otworzył list i przeczytał te słowa:
“Pewna osoba, która bardziej interesuje się panem niż może wyznać, chciałaby wiedzieć, kiedy mógłby się pan wybrać do lasu na przechadzkę. Jutro w oberży “Pod Złotą Tarcza” lokaj w czarno-czerwonej liberii będzie czekał na pańską odpowiedź.”
— Ho, ho — powiedział do siebie d’Artagnan — wcale nieźle. Zdaje się, że Milady i ja troszczymy się o zdrowie tej samej osoby. Planchet, jakże się czuje ten pan de Wardes? Chyba nie umarł?
— Nie, proszę pana, czuje się o tyle dobrze, o ile to możliwe, kiedy się ma cztery rany, ponieważ pan, nie wypominając, zadał cztery ciosy temu godnemu szlachcicowi; jest on jeszcze bardzo słaby, utoczył mu pan sporo krwi. Jak mówiłem, Lubin mnie nie poznał i opowiedział mi naszą przygodę z najdrobniejszymi szczegółami.
— Doskonale, Planchet, jesteś królem służących, teraz wsiadaj na konia i jedźmy za karocą.
Pościg nie trwał długo. Po pięciu minutach zauważyli karocę na zakręcie drogi; bogato ubrany kawaler stał przy drzwiczkach.
Rozmowa między Milady i kawalerem była tak ożywiona, że choć d’Artagnan zatrzymał się z drugiej strony karocy, nikt prócz ładnej pokojówki nie zauważył jego obecności.
Rozmowa toczyła się po angielsku, a więc w języku, którego d’Artagnan nie znał, ale z intonacji młody człowiek mógł odgadnąć, że piękna Angielka była mocno zagniewana; wymowę zdań zakończyła gestem nie pozostawiającym wątpliwości: uderzyła kawalera wachlarzem tak gwałtownie, że ta niewielka zabawka rozleciała się w tysiące kawałków.
Kawaler wybuchnął śmiechem, co bardzo rozdrażniło Milady.
D’Artagnan pomyślał, że nadeszła chwila, by się wtrącić. Zbliżył się do drzwiczek i zdejmując kapelusz rzekł z szacunkiem:
— Pani, czy pozwolisz, że ofiaruję ci swe usługi? Zdaje mi się, że ten kawaler cię rozgniewał. Powiedz jedno słowo, pani, a ukarzę go za ten brak grzeczności.
Milady odwróciła się przy pierwszych jego słowach, patrząc na młodzieńca ze zdumieniem; kiedy d’Artagnan skończył, powiedziała bardzo dobrą francuszczyzną.
— Panie, z radością skorzystałabym z twej opieki, gdyby ten kawaler nie był moim bratem.
— Ach, w takim razie, proszę mi wybaczyć. Rozumie pani, że nie mogłem o tym wiedzieć.
— Po kiego licha wtrąca się ten żółtodziób! — zawołał pochylając się ku drzwiczkom kawaler, którego Milady nazwała bratem. — Dlaczego nie jedzie swoją drogą?
— Sam pan jesteś żółtodziób — rzekł d’Artagnan pochylając się z kolei na koniu i odpowiadając ze swej strony drzwiczek — nie jadę, bo spodobało mi się tu zatrzymać.
Kawaler powiedział kilka słów po angielsku do siostry.
— Mówię do pana po francusku — rzekł d’Artagnan — bądź więc łaskaw odpowiadać mi w tym samym języku. Jesteś pan bratem tej damy, i owszem, ale na szczęście nie moim.
Można by przypuszczać, że Milady, bojaźliwa jak to zwykle kobiety, zechce załagodzić sprzeczkę, by sprawy nie posunęły się zbyt daleko. Ale stało się inaczej: cofnęła się w głąb karocy i krzyknęła do woźnicy zimnym głosem:
— Ruszaj do pałacu!
Ładna pokojówka rzuciła niespokojne spojrzenie na d’Artagnana, którego chwacka mina wywarła na niej, widać, wrażenie.
Karoca ruszyła pozostawiając dwóch mężczyzn naprzeciw siebie, teraz nie dzieliła ich już żadna przeszkoda.
Kawaler zrobił ruch, jakby chciał towarzyszyć karocy, ale wściekły gniew d’Artagnana jeszcze przybrał na sile, kiedy młodzieniec się przekonał, że kawaler jest Anglikiem z Amiens, tym samym, co wygrał jego konia, i mało brakowało, a wygrałby od Atosa jego diament, skoczył więc, chwycił za uzdę konia przeciwnika i zatrzymał go.
— Ach, panie — powiedział — wydaje mi się, że jeszcze większy z ciebie żółtodziób niż ze mnie, zapominasz bowiem, jak widać, że mamy ze sobą sprawę.
— Ach, to ty, mój panie! Widzę, że grywasz we wszelkie gry?
— Tak, i to mi przypomina, że powinienem się jeszcze odegrać. Zobaczymy, drogi panie, czy równie zręcznie posługujesz się rapierem, jak kubkiem do kości.
— Widzisz pan przecie, że nie mam przy sobie szpady — rzekł Anglik. — Chcesz udawać zucha wobec bezbronnego człowieka?
— Mam nadzieję, że ma pan jakąś broń w domu — odparł d’Artagnan. — W każdym razie ja mam dwie szpady i jeśli chcesz, jestem gotów panu służyć.
— Nie trzeba — rzekł Anglik — jestem dostatecznie zaopatrzony w przedmioty tego rodzaju.
— Dobrze więc, mój zacny panie szlachcicu — odpowiedział d’Artagnan — wybierz najdłuższą szpadę i pokaż mi ją dziś wieczór.
— Gdzie, jeśli łaska?
— Za Luksemburgiem, to prześliczne miejsce i odpowiednie do takich schadzek.
— Dobrze, stawię się.
— O której godzinie?
— O szóstej.
— Zapewne ma pan dwóch przyjaciół?
— Mam nawet trzech, bez wątpienia będą zachwyceni tą okazją.
— Trzech? Wybornie! Co za szczęśliwy zbieg okoliczności, mam również tylu — odparł d’Artagnan.
— A teraz powiedz mi pan, kim jesteś?
— Jestem d’Artagnan, szlachcic gaskoński, służę w gwardii, kompania pana des Essarts. A pan?
— Lord Winter, baron Sheffield[*].
— Doskonale, jestem do twych usług, panie baronie — rzekł d’Artagnan — choć masz nazwisko trudne do zapamiętania.
I spiąwszy konia ostrogami, ruszył galopem w stronę Paryża.
Jak zazwyczaj w takich wypadkach, d’Artagnan udał się prosto do Atosa.
Znalazł przyjaciela leżącego na wielkiej kanapie, gdzie czekał, aż ekwipunek sam do niego przyjdzie.
D’Artagnan opowiedział Atosowi o tym, co zaszło, zatajając jedynie list do pana de Wardes.
Atos był zachwycony, kiedy się dowiedział, że będzie się bił z Anglikiem. Mówiliśmy już, że tylko o tym marzył.
Posłano natychmiast służącego do Portosa i Aramisa, by zawiadomić ich o tym, co zaszło.
Portos wyciągnął szpadę z pochwy i zaczął się fechtować biorąc ścianę za przeciwnika i podskakując jak tancerz. Aramis, który wciąż pracował nad swym poematem, zamknął się w gabinecie Atosa prosząc, by mu na razie nie przeszkadzano.
Atos dał znak Grimaudowi, by przyniósł butelkę wina.
Natomiast d’Artagnan układał sobie plan, który zostanie wprowadzony w życie nieco później; jak widać było z uśmiechów przebiegających od czasu do czasu po jego zamyślonej twarzy, obiecywał sobie po nim niejedną miłą przygodę.