Ile tych światów?!

Ciemność, jaka otoczyła posiadacza kuli z kosmosu, wydawała się tak gęsta, że odruchowo sięgnął do oczu sprawdzając, czy ktoś nie przewiązał mu głowy czarną przepaską. Ale już w następnym momencie ujrzał nad sobą gwiazdy, pod gwiazdami maleńkie światełka na morzu i lądzie, a tuż przed sobą krawędź przepaści. Wtedy odetchnął głęboko i otarł czoło. — Ufff… — mruknął. — Mitologia stanowczo lepiej wygląda w książkach. Cóż za wstrętne typy! Jacy kłótliwi! A już ten Zeus! Grecy musieli mieć niezłego bzika, żeby czcić takiego boga. Jakieś mrukliwe olbrzymy, jakieś zrzędzące babska, jedno wynosi się przed drugie i chce rządzić. Całkiem jak na Ziemi w dwudziestym wieku…

— Na Ziemi? — spytał w głowie Bolka głos z kosmosu.

Chłopiec zreflektował się:

— Na Ziemi? Co na Ziemi?

— Mówiłeś, że jeden wynosi się przed drugiego i każdy chce panować.

— A cóż to ciebie obchodzi? — burknął Bolek zły na siebie, że przed obcym automatem wyraził się tak niepochlebnie o swojej planecie. — Tam u ciebie z kolei nikogo nie obchodzi, co dzieje się dokoła niego. Nie wiem, co lepsze. Zresztą, od kiedy to zadajesz pytania?

— Pytania dotyczące Ziemi należą do zwykłego rozpoznania kosmicznego i są przewidziane w moim programie.

— Więc rób sobie rozpoznanie obserwując ludzi, którzy biwakują ze mną na Klio — rzekł pośpiesznie chłopiec myśląc, że jeśli konstruktorzy jego piłeczki poznają bliżej rodziców i państwa Uranisów, to obraz mieszkańców Ziemi, jaki uzyskają, nie będzie najgorszy. Przecież w gruncie rzeczy stanowili wcale sympatyczną gromadkę, w której nikt nie wynosił się przed drugiego i nikt nie chciał koniecznie rządzić.

— W obecnej sytuacji nie prowadzę żadnego rozpoznania — oznajmił Jeden-Jeden. — Nie mam kontaktu z macierzystym statkiem i jego załogą.

Bolek odpowiedział dziwnym pomrukiem, który czarna kulka mogła od biedy przyjąć jako wyraz ubolewania z powodu braku możliwości informowania mieszkańców kosmosu o wadach i zaletach ludzi. Aby umocnić to wrażenie, chłopiec dodał:

— Przepraszam, że tak z tobą rozmawiałem. Zdenerwowałem się trochę na Olimpie, to znaczy w owym świecie, który naprawdę miał taki Olimp, jaki wyobrażali sobie starożytni Grecy. Ci bogowie to ostatecznie tylko postacie z bajki, ale…

— Nie. Nie z bajki. Z innego wariantu czasoprzestrzeni — sprostowała łagodnie piłka. — Tam oni rzeczywiście istnieją. Wyjaśniłem już, że każdemu światu myśli odpowiada konkretne załamanie.

— To ile w końcu jest tych światów?! — nie wytrzymał Bolek. — A jeśli sobie wymyślę różową miskę pełną konfitury, po której łażą rozumne owady wielkie jak księżyc, ale podobne do widelców, i te owady będą myśleć oraz mówić wyłącznie wierszami, to okaże się, że i taki świat istnieje gdzieś naprawdę?

— Oczywiście. Nie wiem, czy istnieje teraz. Powstanie jednak w momencie, gdy go sobie wyobrazisz. Wtedy, rzecz jasna, będę cię mógł do niego przenieść.

Przez chwilę na skalnej platformie panowała zupełna cisza.

— Powinienem się wreszcie przyzwyczaić. — Bolek westchnął i zmienił temat: — Która godzina?

— Opuściliśmy Olimp tak, że powrót nastąpił dokładnie o tej samej porze, w której uprzednio wyruszyliśmy.

Chłopiec znowu coś zamruczał i podniósł do oczu swój wodoszczelny zegarek.

— Pół do dwunastej — zawołał przestraszony. — Tam na dole pewnie mnie już szukają! Chociaż nie — uspokoił się. — Pelos powiedziałby im, że zostawił mnie w Gnieździe… więc najpierw przyszliby tutaj. Ale tak czy inaczej, trzeba natychmiast wracać.

Schodzenie kamienistym piargiem było tak trudne i męczące, że w pewnym momencie Bolek pomyślał, czy nie zażądać od piłeczki przeniesienia go tam, gdzie znajdowałby się już w namiocie i zasypiał na swoim łóżku. Po zastanowieniu skrzywił się jednak i wzruszył ramionami.

— Nie. W końcu jakoś zejdę. A na razie mam już po dziurki w nosie tego skakania z jednego świata do drugiego. Zupełnie jakbym był monstrualnym konikiem polnym, żyjącym w kosmosie, i hycał z jednej gwiazdy na drugą.

W obozie panował spokój. Z namiotu państwa Uranisów padał nikły blask nocnej lampki. Pewno pani Pina nie śpi i siedzi przy Eli — pomyślał Bolek. — Biedna Eli…

Na wszelki wypadek przeszedł koło sąsiadów na palcach, wstrzymując oddech, i odsapnął dopiero u wejścia do własnego namiotu, który stał na Klio już od kilku dni, a równocześnie jeszcze dzisiaj w południe leżał zwinięty w mieszkaniu państwa Milejów. Chłopiec mimo woli pokręcił głową.

— Świecie, świecie — mruknął. — Ależ to wszystko dziwne!

— Świecie, świecie! — dobiegł go w odpowiedzi stłumiony głos taty. — Nie dość, że nosi cię po nocach, to jeszcze mamroczesz i prychasz jak kocur w marcu. Myślisz, że jeśli wyciągnąłeś z morza piękną nimfę, której przedtem nie udało ci się utopić, to możesz już sobie pozwalać na budzenie starego i zmęczonego życiem ojca?! Spać!

— Połóż się wreszcie, Bolku — dodała mama. — Pelos powiedział nam, gdzie jesteś. Nie powinieneś o tej porze chodzić po skałach.

— Już, już — odrzekł pokornie chłopiec wchodząc do namiotu. — Czy Eli dobrze się czuje? — spytał jeszcze.

— Nic jej nie będzie — uspokoiła go mama.

— Przestaniecie wreszcie gadaaać… ooo… — ziewnął ojciec. — Co za rodzina — wymruczał sennie. — Świecie, świecie!

— Świecie, świecie! — zadudniło nad Bolkiem, zaledwie zdążył przytknąć ucho do poduszki. — Świecie, świecie! — powtórzył ojciec przyglądając się, jak jego jedyny syn niechętnie otwiera najpierw jedno, potem drugie oko. — Co za młodzież! I że też akurat ja musiałem wyhodować na własnej piersi takiego śpiocha, obiboka i leniucha! Czy wiesz, nędzna namiastko turysty, że wszyscy, nie wyłączając Eli, siedzą już przy śniadaniu?!

Dźwięk słowa „śniadanie”, a zwłaszcza wzmianka o Eli zrobiły swoje. Bolek oprzytomniał. Zerwał się, zrzucił lekką piżamę, włożył spodenki kąpielowe, złapał mydło, kubek, pastą i szczoteczkę do zębów, po czym jak strzała pomknął w stronę potoczku, przy którym urządzono obozową umywalnią. Odprowadził go głos babci:

— Nie śpiesz się tak. Do obiadu zostało jeszcze parą godzin.

Zdążysz na pewno.

Zdążył jednak i na śniadanie. Były płatki owsiane, jajecznica ze szczypiorkiem (skąd babcia wzięła świeży szczypiorek, na zawsze pozostanie jej tajemnicą) oraz placki z miodem.

— A teraz do roboty! — zawołał ochoczo pan Uranis odsuwając od siebie wymieciony do czysta talerz.

Eli posmutniała:

— Wy będziecie nurkować, a ja?

Wszyscy spojrzeli na nią ze współczuciem.

— Kochanie, musisz uzbroić się w cierpliwość — powiedziała miękko pani Pina. — Nie miałaś w nocy temperatury, więc twoja rana na pewno szybko się zagoi, ale na razie nie możesz moczyć głowy.

— Stanowczo nie — mama Bolka poparła tę opinię swoim lekarskim autorytetem. — W południe zmienię ci opatrunek. Zobaczymy. Przecięcie nie jest głębokie, ale gdyby zaczęło się jątrzyć, to miałabyś stracone wakacje.

— Myślę — wtrącił Pelos — że Eli mogłaby mimo wszystko popłynąć na pontonie, tam gdzie będziemy nurkować. W razie czego ogłosi alarm.

— Morze jest spokojne… — pani Uranis zawahała się. — Jeśli będziesz uważać… — spojrzała na córkę.

— Och, oczywiście, że będę! — zawołała Eli. — Zresztą dzisiaj i tak na mnie wypada kolej czuwania na powierzchni. A jutro…

— Zobaczymy — powtórzyła mama Bolka. — Sądzę jednak — dodała lojalnie — że jutro także nie będziesz jeszcze mogła wejść do wody. Ale przecież to tylko dwa dni! Dwa dni… a przed nami cały miesiąc! Głowa do góry, kochanie!

— To nie takie proste — mruknęła dziewczyna. — Wydaje mi się, że ta głowa waży pół tony…

Bolek w milczeniu przysłuchiwał się tej niewesołej rozmowie, patrząc na Eli z serdecznym współczuciem i nie mniej serdecznym podziwem. Młoda Greczynka wydawała mu się dzisiaj dziwnie podobna do pięknej Tetydy, która uratowała mieszkańców Olimpu przed wojną domową. Wprawdzie Tetyda miała włosy jasnozłote, gdyby jednak opasała je białym bandażem?

Rozmyślania o pięknych boginiach przerwał chłopcu ojciec. Uczynił to w sposób dość szczególny. Mianowicie walnął syna dłonią po ramieniu i krzyknął mu prosto w ucho:

— Hop!

Bolek podskoczył.

— Briareus! Briareus! — zawołał. — Nie, nie! Pan Uranis ożywił się.

— Jak powiedziałeś? Briareus? Czy wiesz, kto to był?

Ja miałbym nie wiedzieć — chciał rzec chłopiec, który zdążył już nieco ochłonąć, ale w porę zdał sobie sprawę, że takie zdanie w jego ustach archeolog przyjąłby niechybnie jako przejaw zarozumialstwa. Powiedział więc, spoglądając z wyrzutem na ojca:

— Tak. Czytałem o nim.

— Proszę, proszę — pan Andreas uśmiechnął się z uznaniem. — No cóż, może znajdziemy w tej jaskini jakieś amfory, na których będą przedstawione wizerunki postaci znanych nam z mitologii. A teraz dość gadania na ten temat. Nie mogę się wprost doczekać chwili, gdy dotknę choćby jednego naczynia. Chłopcy, do roboty. Przygotujcie sprzęt. Skafandry, maski, płetwy, noże i siatki. Te ostatnie spuścimy z łodzi i będziemy wkładać do nich nasze łupy, a potem ostrożnie wciągać je na pokład. Ja sprawdzę zawory butli i sprężarkę. A potem zaraz odbijamy!

— Jak to? — bąknął Bolek. — Przecież ani aqualungi, ani sprężarka jeszcze nie przyje… — urwał nagle. Zapomniał na śmierć, że sam w nocy zmienił świat na taki, w którym wszystko, co może być potrzebne do badań podmorskich, znajduje się już na miejscu! — To znaczy… chciałem powiedzieć… — zająknął się — no… już lecę! — zakończył. Odwrócił się i jak szalony pobiegł w stronę brzegu, gdzie obok pontonów i wielkiej gumowej łodzi stała na niskim wózeczku nieduża, ale skomplikowana maszyna służąca do napełniania butli sprężonym powietrzem. Obok niej leżały porządnie poukładane kolorowe aparaty do swobodnego nurkowania.

— Czy on na pewno nie uderzył się wczoraj w głowę? — dobiegły go jeszcze słowa ojca.

— Nie — odpowiedziała z całą powagą Eli.

— Nie — potwierdziła babcia Miła. — Gdybyście mnie zapytali o zdanie, powiedziałabym wam, że ten młody człowiek rzeczywiście stracił głowę, chociaż powodem tego uszczerbku wcale nie była skała, tylko pewna młoda osóbka, której imienia nie wymienię.

— Och! — zawołała cicho Eli.

— Hmm… — mruknął po namyśle jej ojciec. — No, to mamy dwoje chorych…

— Tato!

— Co, córeczko? — spytał niewinnym tonem pan Andreas. — Przecież jesteś ranna, czyż nie tak? Aż za dobrze widać, że masz obandażowaną główkę. Natomiast, może właśnie z winy tego bandażu, trudno dociec, co w tej główce siedzi. Za to Bolek…

— Dajcie spokój — zaoponowała pani Milejowa. — Moglibyście zdobyć się na odrobinę delikatności. Poza tym, podobno mieliście nurkować?!

Na tym rozmowa się urwała. Jednak domysły babci nie były pozbawione pewnych podstaw. Dwadzieścia minut później Bolek, już w kompletnym podwodnym stroju, kierując powoli dużą łódź ku pionowej skale, nie przestawał zerkać w stronę płynącego obok pontonu, z którego wystawała ciemna główka opasana białą gazą.

Jako pierwszy pozostał w łodzi ojciec Bolka. Jego syn był wczoraj w podwodnej grocie i tylko on mógł wskazać najkrótszą drogę ekipie badawczej. Archeolog tak palił się do spodziewanych odkryć, że przyjaciel nie mógł pozwolić mu czekać na powierzchni.

Nurkowanie odbywało się dzisiaj zupełnie inaczej. Nie trzeba było ciągle zerkać na zegarek, siłą wstrzymywać powietrza i wypływać dla zaczerpnięcia tchu akurat wtedy, gdy zobaczyło się coś ciekawego. Zawory butli pracowały bez zarzutu, a sprężone w wysmukłych pojemnikach powietrze pozwalało pozostawać pod wodą przez wiele minut.

Upuszczona przez Eli amfora leżała na skale tuż za otworem prowadzącym w głąb jaskini. Pan Uranis pokiwał Bolkowi ręką, po czym ostrożnie uniósł naczynie i umieścił je w sieci. Następnie powolutku wpłynął do groty. Chwilę później chłopiec ujrzał błysk reflektora, przymocowanego do opaski obejmującej czoło archeologa. Bolek, uzbrojony w identyczną lampę, zapalił ją.

Snop jasnego światła padł na dno jaskini. Akurat w tym miejscu ze skały wystawał kolec podobny do ogromnej igły. Chłopiec zszedł trochę głębiej i wyciągnął rękę. W tym momencie płaski kamień z owym iglastym kolcem oderwał się od dna i, falując szerokimi płetwami, niespiesznie popłynął ku wyjściu.

Bolek nie poruszył się. Oglądał dużo filmów i albumów przedstawiających okazy fauny Morza Śródziemnego, od razu więc rozpoznał pewien nieszkodliwy gatunek płaszczki. Spłoszona ryba odsłoniła szeroką szczelinę między dwoma wielkimi głazami. Wewnątrz tej szczeliny widniało kilka baniastych przedmiotów, które wyglądały, jakby przywieziono je tu specjalnie z muzeum starożytnej sztuki garncarskiej.

— Bulbulbulbul! — powiedział Bolek do archeologa, który zdążył już oddalić się o kilka metrów. Pan Uranis jednak nadal płynął w głąb jaskini. Wtedy chłopiec, odwracając co chwila głowę, aby nie zgubić miejsca zajmowanego przedtem przez płaszczkę, puścił się w pogoń i pochwycił archeologa za nogę.

— Bulbulbul!

Pan Uranis posłusznie zawrócił. A kiedy znalazł się nad odkrytą przez Bolka szczeliną i ujrzał leżące w niej naczynia, sam zawołał z nietajonym entuzjazmem: „bulbulbulbulbul!”

Półtorej godziny później mała flotylla poszukiwaczy skarbów z wyspy Klio zmierzała powoli w stronę zatoczki. Wielka gumowa łódź była głęboko zanurzona i posuwała się opornie, zmuszając wioślarzy do ustawicznego wysiłku. W dodatku fale rosły z minuty na minutę, a niebo zasnuło się niskimi, potarganymi chmurami. Świat zmienił się tak bardzo, jakby to nie ziemska przyroda, ale czarny automat z kosmosu dał próbkę swoich możliwości.

Nikt nie zwracał jednak uwagi na wspinające się wciąż wyżej fale bryzgające pianą. Zbawcza zatoczka była tuż, a w ich łodziach spoczywał ładunek, jaki ogromnej większości archeologów może się jedynie przyśnić.

W szczelinie, odkrytej przez Bolka dzięki kolczastej płaszczce, tkwiły cztery starogreckie amfory. Dwie z nich były uszkodzone, ale dwie zachowały w nienaruszonym kształcie swoje delikatne pałąkowate uchwyty. Ponieważ leżały w wodzie, nie pozostał na nich ślad barwy. Lecz to był dopiero początek dzisiejszych emocji. Bowiem zaraz za pierwszą rozpadliną znajdowała się druga, o wiele szersza, wypełniona piaskiem. Rozgarniając ostrożnie ten piasek, pan Uranis wraz z Bolkiem i jego ojcem, który ujrzawszy amfory dołączył do „szturmowej” dwójki, znaleźli jeszcze dziesięć różnorodnych naczyń. Były szczelnie zamknięte. Ich otwory zasklepiono przed wiekami grubą warstwą gliny, która do dziś chroniła zawartość przed wdarciem się wody.

— Wewnątrz może być wino albo ziarno, albo cenne pachnidła — powiedział archeolog, gdy po powrocie do łodzi uwolnił się od maski z ustnikiem. — Leżały w piasku i mule jak w najlepszej kasie pancernej, czy raczej lodówce. Piasek i muł ocaliły także ich zdobienia. O, to są pitosy do przechowywania wina i oliwy, a to hydrie… i flakony. Spójrzcie na te wzory! Coś fantastycznego! — entuzjazmował się.

Sześć spośród dziesięciu naczyń rzeczywiście wabiło wzrok dobrze zachowanymi malowidłami. Dwa mniejsze, krągłe, z krótkimi szyjkami, posiadające po jednym dosyć grubym uchwycie, pokryte były dość delikatną siatką linii niejednakowej długości, gdzieniegdzie zachodzących na siebie, w innych j miejscach rozstępujących się tak, że tworzyły osobliwe geometryczne figury o harmonijnych kształtach. Natomiast na dwóch innych, dużych, o szerszych płaskich otworach, niewysokich szyjkach i trzech imadłach starożytni garncarze umieścili malutkie figurki ludzi i ptaków. Na widok innych dwóch naczyń pan Uranis szepnął: „Egipt, Egipt” — i zamilkł. Te z kolei malowidła były prościutkie i przypominały trochę rysunki przedszkolaków, ale pozy ludzików, zaznaczone jedynie pojedynczymi kreskami, zdradzały mistrzowską rękę artysty.

Jednakże nawet tak bogate znalezisko nie wyczerpało archeologicznego skarbca ukrytego pod przybrzeżną skałą. W najgłębszym punkcie groty ojciec Bolka natrafił na skrzynię sporządzoną z trzciny umocnionej gliną oraz dodatkowo zabezpieczoną metalowymi pasami. Metal zniszczyła rdza, ale skrzynka mimo to zachowała swój pierwotny kształt. Była ciężka, więc wyciągnięcie jej i przetransportowanie na łódź zajęło pełne pół godziny. Oczywiście, zanim to nastąpiło, zarówno naczynia jak i skrzynka zostały dokładnie obfotografowane i sfilmowane podwodnymi kamerami, które znalazły się wśród rzeczy zamówionych przez pana Uranisa i błyskawicznie dostarczonych na Klio dzięki czarnej kulce. No, a potem morze, jakby rozzłoszczone na zuchwalców, którzy ośmielili się targnąć na jego tajemnice, zaczęło swoje groźne harce. Trzeba było wracać.

— Wciągnijcie łódź i pontony aż pod namioty! — zawołał do chłopców archeolog, kiedy już wylądowali. — Zbliża się sztorm. Fale hulają wtedy po całej plaży. Dobrze przywiążcie sprzęt. Będzie dmuchać!

Bolek i Pelos posłusznie przystąpili do zabezpieczania łodzi i ekwipunku, zerkając tylko od czasu do czasu na pozostałych obozowiczów, którzy powoli i z namaszczeniem umieszczali znalezione skarby w namiocie państwa Uranisów. Skrzynka została wniesiona jako ostatnia. Przedtem archeolog ostrożnie otarł ją gazą z mułu i resztek wodorośli.

— Jeśli odważą się otworzyć coś bez nas… — zaczął z pogróżką w głosie Pelos.

— To wezwę Posejdona i poproszę, aby zesłał nam taki huragan, jakiego nikt tu jeszcze nie widział — dokończył Bolek umieszczając w załomie skały stalową kotwiczkę, do której przywiązał linę biegnącą od dziobu łodzi.

— Niestety, Posejdon już dawno wyprowadził się z Olimpu… — stwierdził nie bez żalu Pelos, zakończywszy upychanie podwodnych kostiumów w niszy utworzonej przez głazy blisko miejsca, gdzie zaczynała się droga do Gniazda.

— Kto wie? — mruknął Bolek. Gdyby tylko mógł zwierzyć się temu młodemu ateńczykowi, że nie dalej jak tej nocy bawił wśród bogów jego protoplastów! Ale w takim razie musiałby też opowiedzieć o automacie Jeden-Jeden i od razu zademonstrować jego działanie, inaczej nikt by mu nie uwierzył. A potem zostałaby jeszcze historia kryształowej planety, no i jego własnych wędrówek z jednego świata do drugiego… Może kiedyś porozmawia o czarnej piłce z ojcem, ale z nikim innym. O ile, naturalnie, ci z gwiazd nie odnajdą zbyt szybko swojej zguby — odruchowo zadarł głowę i rozejrzał się po niebie. Na szczęście, pod coraz ciemniejszymi chmurami nigdzie nie było widać latającego spodka.

— Idiotyczny pomysł — powiedział na głos budząc.zrozumiałe zainteresowanie Pelosa.

— Jaki pomysł?

— Z tym Posejdonem… a zresztą w ogóle. O, zaczyna lać! Skończyłeś?

— Tak. A ty?

— Ja też. Biegnijmy!

W namiocie panował tłok. Potęgowało go jeszcze to, że gospodarz nie pozwolił nikomu podchodzić do ustawionych pośrodku łupów, przywiezionych z podwodnej wyprawy, w wyniku czego wszyscy musieli cisnąć się przy ścianach. O dach namiotu zabębniła ulewa. Maszty zadygotały. Znad morza dobiegł łoskot. To spienione fale zaczęły wściekle walić o skaliste brzegi wyspy.

— Otwieramy? — spytał niecierpliwie ojciec Bolka.

Archeolog spojrzał na niego z wyrzutem i pokręcił przecząco głową.

— Tak od razu? Tę skrzynię? O nie! Przedtem musimy ją dokładnie opisać i jeszcze raz sfotografować. I sporządzimy szczegółową mapę Klio i podwodnej jaskini. Bo moglibyśmy zapomnieć.

Przez następnych kilka minut wnętrze namiotu wypełniało ostre, krótkie światło lampy błyskowej. Znalezione przedmioty zostały ponownie obfotografowane ze wszystkich stron.

— To na razie tyle — rzekł archeolog chowając swój wielki aparat o staroświeckich kształtach. — A teraz zabawimy się w kartografów. Zróbcie trochę miejsca.

Gromadka ścisnęła się jeszcze bardziej, odsłaniając umieszczony pod ścianą składany stolik, na którym spoczął arkusz cienkiego kratkowanego papieru.

— Północ, południe, wschód, zachód — pan Uranis narysował strzałki wskazujące strony świata. — A teraz Klio — kilkoma pociągnięciami naszkicował brzegi wyspy — i jej sąsiedztwo — na mapie pojawiły się zarysy okolicznych archipelagów, Zatoki Salonickiej i linia lądu stałego. Następnie zaznaczył na wyspie położenie obozu, plaży oraz skały z podwodną jaskinią. W niej ołówek archeologa poczynił kilka krzyżyków.

— Doskonale! — pochwalił go ojciec Bolka. — Dokładnie tam znajdowała się ta ceramika i skrzynia. No to co? — powtórzył swoje. — Otwieramy?

Skrzynia, która przeleżała w piasku i mule tysiące lat, była pełna. Po ostrożnym zdjęciu zardzewiałych klamer i uniesieniu wieka oczom zebranych ukazało się mnóstwo niedużych, dobrze zachowanych glinianych tabliczek, z wyraźnie widocznymi wklęsłościami i wypukłościami tworzącymi nieregularne wzory.

Ale to nie wszystko. Skrzynia miała przegrodę dzielącą ją na dwie nierówne części. Większą wypełniały po brzegi wspomniane tabliczki. Natomiast w mniejszej stały owinięte resztkami trawy, czy może raczej trzciny, jeszcze dwa naczynia. Wyglądały zupełnie inaczej niż te znalezione w piasku. Były niższe, rozwarte i przypominały kielichy o poszerzonych, wygiętych krawędziach. Uwagę zwracały pokrywające je piękne kolorowe malowidła.

Archeolog przyjrzał się dokładnie glinianym tabliczkom, po czym ostrożnie wyjął ze skrzyni jedno z barwnych naczyń, uniósł je w górę i obrócił w dłoniach tak, żeby wszyscy mogli obejrzeć cały zdobiący je rysunek.

— Patrzcie! Wazy! — rozległy się głosy.

Malowidło na wazie przedstawiało nader dziwaczną postać. Było to stworzenie posiadające głowę kozy, tułów lwa, a dwie tylne łapy splatały się ze sobą tworząc długi zwinięty ogon węża.

— Ależ to Chimera! — zawołał ojciec Bolka.

— Masz rację, Enryku — rzekł przyciszonym głosem pan Andreas. — To Chimera. Słynny potwór ziejący ogniem. Według greckich legend była córką Tyfona i Echidny, wychowaną na dworze Amisodarosa, króla Karii. Na rozkaz innego króla uśmiercił ją Bellerofont. Zrobił to w ten sposób, że poraził ją z góry, unosząc się na skrzydlatym koniu, Pegazie. W muzeum we Florencji można dziś oglądać posąg Chimery będący dziełem artystów etruskich, żyjących w Italii przed jej podbojem przez Rzymian. Ale niestety, ta legenda musiała powstać znacznie później, niż życzyliby sobie greccy historycy, bo nasz potworek — spojrzał czule na spoczywające w jego dłoniach naczynie — był już szeroko znany, zanim jeszcze komukolwiek przyszło do głowy, że istnieją jakieś bóstwa mieszkające na szczycie Olimpu. Musicie wiedzieć, że podobny rysunek znaleziono w szczątkach świątyni w Karkemisz. Świątynia ta leży w dzisiejszej Turcji, a zbudowali ją Hetyci, którzy niegdyś tworzyli silne państwo na obszarze Anatolii. Stamtąd to sympatyczne stworzonko przywędrowało zapewne najpierw na Kretę, a dopiero potem zostało sobie przywłaszczone przez moich przodków. Ale tutaj — ożywił się — mamy do czynienia z niezwykle ciekawym połączeniem. Te gliniane tabliczki to po prostu dokumenty oraz korespondencja dyplomatyczna, handlowa lub zgoła prywatna. Pochodzą one, jeśli się nie mylę, z Mezopotamii, i to z Mezopotamii Sumerów, starożytnego ludu, który stworzył świetną cywilizację jeszcze wcześniej, niż wspomniani Hetyci. Skąd więc wzięły się w jednej skrzyni sumeryjskie gliniane listy i waza z wizerunkiem Chimery? Oto zagadka godna archeologii.

— Może rozbił się tutaj jakiś sumeryjski statek wiozący towary na sprzedaż albo dary dla mieszkańców krajów, które żeglarze chcieli odwiedzić? — wyraziła przypuszczenie Pina Uranis.

— Poselstwo — podchwycił ojciec Bolka marszcząc brwi. — Tak, to mogłoby być poselstwo. Potrafisz przeczytać, co tu jest napisane? — zwrócił się do archeologa.

Ten uśmiechnął się nieco melancholijnie, ostrożnie umieścił naczynie z wizerunkiem Chimery na jego dawnym miejscu, po czym powiedział:

— Nauczyłem się znaków sumeryjskiego pisma od moich kolegów specjalistów rozszyfrowujących starożytne teksty. Ale tu, na Klio, nie mam ze sobą sumeryjskiego alfabetu.

— Alfabetu? — powtórzył Bolek. — Jak to, alfabetu?

— To znaczy innych tabliczek, już odczytanych, oraz odtworzonych na ich podstawie znaków. Zresztą znaczenie niektórych znaków pozostaje jeszcze nadal przedmiotem sporu różnych badaczy. Nie. Nie jestem aż tak mądry, żebym miał odwagę przystępować do tłumaczenia nowych, świeżo znalezionych tekstów. Poza tym są to zapewne spisy i listy zawierające imiona, które trzeba by od razu porównywać ze źródłami historycznymi, lub cyfry dotyczące zbiorów, podatków, obrotów kupieckich i tak dalej. Sumerowie byli dokładnymi buchalterami — zaśmiał się. — A w końcu, co innego buszować pod wodą i wyciągać stare naczynia oraz tajemnicze skrzynie, a całkiem co innego całymi dniami ślęczeć nad jednym zdaniem starożytnej inskrypcji. Ostatecznie ja także mam wakacje. No, a mówiąc poważnie, będzie lepiej, jeśli badanie tych tabliczek i ceramiki odłożymy do czasu, gdy znajdą się one w pracowniach muzeum i zostaną poddane przynajmniej wstępnej konserwacji. Jak tylko morze się uspokoi, popłynę na najbliższą zamieszkaną wyspę i wezwę drogą radiową statek mojego Instytutu w Atenach. Sam bałbym się przewozić nasze znaleziska…

On znowu chce płynąć — westchnął Bolek. — Przedtem wybierał się po sprzęt do nurkowania a teraz… Nie obejdzie się bez pomocy czarnej piłeczki. Inaczej zamiast prowadzić dalsze poszukiwania, będziemy tu bezczynnie czekać na jego powrót. A swoją drogą z tymi przesiadkami do innych światów, to tak jak z czytaniem pasjonującej książki. Kiedy człowiek raz zacznie, nie może się od niej oderwać, chociaż wie, że powinien przestać, bo następnego dnia będzie niewyspany, ogłupiały i w efekcie oberwie dwóję z fizyki.

Pan Uranis zamknął skrzynię i przykrył ją kocem. Zebrani w namiocie obozowicze przyjęli to jako hasło powrotu do współczesności.

— Już trzecia! — zawołała babcia Miła. — Czas na obiad! Na szczęście wszystko przygotowałam rano. Zabierajcie te skorupy i nakryjcie do stołu! Idę po moje garnki. Wprawdzie nie ma na nich namalowanych Chimer ani innych bydląt, ale zobaczymy, czy wam się nie spodobają.

— Tu będziemy jeść? — spytał z niepokojem pan Uranis.

— Pewnie, że tutaj! Czy myślicie, że pozwolę chorej Eli biegać po deszczu tylko dlatego, że nieszczęsna dziewczyna ma ojca archeologa?

— Och, świetnie się czuję — zaprotestowała Eli, ale babci nie było już w namiocie.

Dziesięć minut później tajemnicza skrzynia spoczęła w kącie, obok łóżka pana Uranisa. Tam również umieszczono pieczołowicie okryte folią naczynia.

— Już nie pada! — oświadczyła radośnie babcia wracając z obiadem. — Niebo jaśnieje w oczach. To był tylko taki przelotny, olimpijski deszczyk.

— Dlaczego akurat olimpijski? — spytał się Bolek.

— Bo nawet Zeus, w przeciwieństwie do ciebie, myje się od czasu do czasu — wyjaśniła babcia. — A kiedy to robi, wszystko na ziemi pływa. Tak jak w naszej łazience, kiedy z niej wyjdziesz.

— Jeżeli się w ogóle nie myję — rzekł urażony chłopiec — to nie mogę przecież chlapać w łazience.

Zdawać by się mogło, że żelazna logika tej odpowiedzi zawstydzi babcię i odbierze jej wszelkie kontrargumenty. Stało się jednak inaczej.

— Ty wszystko potrafisz — usłyszał chłopiec zdanie wypowiedziane tonem ucinającym dalszą dyskusję. — A teraz do stołu.

W czasie obiadu Bolek nieustannie myślał o starożytnych artystach i ich dziełach, do dziś wzbudzających zachwyt nie tylko historyków, lecz w ogóle wszystkich ludzi czułych na piękno. A także o tym, że te znalezione dziś amfory i tabliczki oraz przedmioty, jakie przedtem widywał w muzeach, używało tyle rozmaitych ludów, mieszkańców wielkich miast i potężnych państw, rozwijających się, rozkwitających, a potem walących się w gruzy, na których z biegiem lat ktoś inny znowu budował osiedla i zakładał mocarstwa.

I na Ziemi mieliśmy mnóstwo światów — przebiegło chłopcu przez głowę. — Chociaż dzisiaj jest tylko jeden… Jakby odgadując jego myśli, pan Uranis rzekł nagle:

— Cywilizacja europejska jest cywilizacją grecką. Oczywiście, jej twórcami są w znacznym stopniu także Sumerowie czy Kreteńczycy, ich nie znani nam jeszcze poprzednicy oraz inne ludy, na przykład te, które niegdyś zamieszkiwały Afrykę bądź Azję, a zwłaszcza Indie. Jednak właśnie tutaj na wyspach i obrzeżu Morza Egejskiego historia urządziła taki kocioł, w którym wszystkie te wpływy wymieszała, wygotowała i upichciła z nich kulturę śródziemnomorską. Do dziś narody całej Europy uważają się za spadkobierców tej właśnie kultury. Choć sam jestem Grekiem i powinienem być dumny ze swoich pradziadów, to jako historyk muszę stwierdzić, że prawdopodobnie z tej naszej cywilizacji także pozostałoby bardzo, bardzo niewiele, gdyby nie Rzymianie.

— Jak to? — spytała z niedowierzaniem mama Bolka. — Owszem, Rzymianie podbili prawie cały kontynent, budowali wspaniałe drogi, wodociągi, mosty i łaźnie, stworzyli prawa do dziś dzień stanowiące podstawę wszystkich kodeksów cywilnych i karnych, ale jeśli chodzi o kulturę, a zwłaszcza sztukę, to byli tylko i wyłącznie uczniami Greków.

— Dobrymi uczniami. Dobrymi uczniami — powtórzył pan Uranis. — Przyswoili sobie dorobek kulturalny i artystyczny Hellady, łącznie z religią. Przecież nasz Zeus to ich Jowisz, nasza Artemida to ich Diana, i tak dalej. A jak w czasach poprzedzających powstanie Imperium Rzymskiego wyglądała Grecja? Dziesiątki maleńkich państewek, skłóconych i zwalczających się nawzajem. Kres tym niszczycielskim waśniom, choć przykro mi to powiedzieć, położyli właśnie Rzymianie, podbijając całą Grecję i tworząc z niej jedną prowincję: Achaję. No a potem, przejąwszy kulturę moich przodków, rozpowszechnili ją w całej zawojowanej przez siebie Europie. Ich państwo trwało tak długo, że zdążyli wszędzie utrwalić swoje wpływy. A były to pod względem kultury i sztuki właśnie wpływy greckie. Gdyby nie Rzymianie, nie oglądalibyśmy dzisiaj nawet tych nielicznych zachowanych świątyń, posągów i amfor, bo moi krewcy pradziadowie, wiodąc wciąż bratobójcze wojny, zdołaliby w końcu wszystko zniszczyć i potłuc.

— Sądzę — zaoponowała pani Pina — że jest to pogląd, przeciw któremu znalazłoby się kilka argumentów.

— Ale zawiera wiele obiektywnej prawdy — poparł archeologa ojciec Bolka, jak wiadomo zagorzały entuzjasta Rzymu i jego dziejów.

— No pewnie! — wtrąciła się babcia Miła. — To tak jak z twoim synem. W domu był takim sobie motylkiem, robił, co chciał, i kłócił się ze wszystkimi, choć ty i Alicja opowiadaliście mu różne mądre historyjki, które ponoć nawet lubił słuchać. Ale dopiero kiedy poszedł do szkoły i tam dowiedział się, co to jest dyscyplina…

— A cóż za porównanie! — przerwał ze zgrozą Andreas Uranis. — Dom rodzinny, wolna Grecja, szkoła, Rzymskie Imperium. Nie!

— Przepraszam was — żona archeologa odsunęła talerz i wyjrzała przez okno z folii. — Spójrzcie, już po deszczu. Świeci słońce. Zobaczycie — zwróciła się z uśmiechem do babci i mamy Bolka — jak teraz wszystko rozkwitnie. Tutaj rzadko pada. Jutro będziemy mieli istną tęczę na krzewach i całe łąki anemonów. A na razie, skoro mój małżonek przestał już obrzucać błotem naszych przodków, może wyszlibyśmy wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem?

— Tak, chodźmy — podchwyciła z zapałem Eli. — Popatrzmy na morze. Będzie jeszcze wzburzone. A czasem sztormy wyrzucają na brzeg różne ciekawe rzeczy.

Pierwszy odpowiedział na wezwanie Bolek. Wstał i uchylił płachtę zasłaniającą wejście do namiotu. W tej pozycji zastygł, jak paź czekający przy drzwiach na wejście monarchy. Najpierw wyszła babcia. Za nią szedł Pelos. Mijając Bolka mrugnął do niego porozumiewawczo. Bolek spochmurniał.

I pozostał naburmuszony, kiedy wreszcie zamajaczyła przed nim wdzięczna główka, spowita w biały bandaż. Eli obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem, ale jeśli nawet miała zamiar coś powiedzieć, to nie zdążyła. Jej wzrok padł na morze. Natychmiast wybiegła z namiotu i krzyknęła:

— Chodźcie! Patrzcie!

Dokładnie na wprost zatoczki, w odległości mniej więcej trzystu metrów od wyspy, kołysał się na wysokich falach dość duży biały statek.

— Mamy gości! — zawołał ojciec Bolka.

— Eeee… — wyraziła wątpliwość babcia.

— On nie płynie. Może wpadli na skałę? — Pina Uranis, przesłoniwszy dłonią oczy, wpatrywała się w smukłą sylwetkę motorowca.

— Rzeczywiście, stoi w miejscu — potwierdził jej mąż.

— Spuszczają łódź! — krzyknął Pelos.

Istotnie. Ze sterczących z górnego pokładu kabestanów zjeżdżała na linach motorowa szalupa z kilkuosobową załogą. Chwilę później odbiła od burty statku i skierowała się prosto w stronę Klio.

— Płyną tutaj! Czegóż, u licha, mogą od nas chcieć? — burknął Bolek. — Czy uważają nas za rozbitków, których trzeba uratować?

— Sądzę, że to raczej oni potrzebują pomocy — odrzekł archeolog. — Nie było żadnej katastrofy, bo na pokładzie panuje spokój. Pewnie coś się popsuło.

— Co się mogło zepsuć? Przecież to pasażerski statek — Pelos wzruszył ramionami. — A sztorm nie był taki straszny. Tu zdarzają się prawdziwe huragany, kiedy wieje ten słynny wiatr znad Afryki.

Wyjaśnienie zagadki zbliżało się szybko, grając potężnym silnikiem. Dziób szalupy co chwila wpadał w fale i zaraz wyskakiwał z powrotem w górę, jak rozbawiona foka. Z brzegu widać było już nie tylko sylwetki, lecz także twarze trzech członków załogi. Dwaj mężczyźni siedzący przy rufie mieli na sobie nieprzemakalne kurtki z kapturami. Trzeci, zajmujący honorowe miejsce z przodu łodzi, nosił na głowie elegancką marynarską czapkę. Silnik umilkł. Dziób szalupy spadł płasko na wodę. Łódź powoli wpłynęła do zacisznej zatoczki. Wtedy mężczyzna w biało-granatowej czapce wstał i pozdrowił czekających na brzegu. Następnie rozejrzał się po obozowisku. W pewnym momencie jego wzrok padł na pontony i zabezpieczony linami sprzęt do nurkowania. Wtedy plasnął w dłonie i zawołał:

— Nawet nie przypuszczałem, że tak nam się uda!

Dno szalupy zgrzytnęło o żwir. Człowiek w czapce wyskoczył na plażę, stanął naprzeciw babci Miłej i zasalutował.

— Dzień dobry — powiedział. — Nazywam się Vasilli Anatoleas i jestem pierwszym oficerem „Egidy”, to znaczy statku, który widzicie państwo przed sobą. Spędzacie na tej wyspie urlop, prawda?

— Spędzamy — przytaknęła babcia. — Obecni tutaj państwo Pinelopi i Andreas Uranis mówili nam przed przyjazdem, że ta wyspa jest bezludna. Ale widocznie nawet rodowici Grecy nie wiedzą, gdzie w ich kraju mieszkają ludzie, a w każdym razie, gdzie można się ich w każdej chwili spodziewać. Niestety, co do obiadu, to nie zostało ani okruszyny.

— Mamo! — zaprotestował z uśmiechem ojciec Bolka. — Panie Anatoleas — zwrócił się do oficera. — Ja i moja rodzina przyjechaliśmy z Polski. Kzeczywiście, mówiono nam, że na Klio nikt nigdy nie ląduje…

— Z Polski? — podchwycił marynarz z nagłym błyskiem w oczach. — Naprawdę? A może znacie Zbyszka Kowalskiego? (imię „Zbyszek” zabrzmiało w jego ustach jak „Zbyskos”). Jest nauczycielem. Jego ojciec walczył tu w czasie wojny z hitlerowcami i jakiś czas ukrywał się u moich rodziców. Mieszkaliśmy wtedy w górach… A potem Zbyskos kilka razy przyjeżdżał nas odwiedzić. Zaprzyjaźniliśmy się. Trzy lata temu i ja byłem u niego w Warszawie. Co, nie znacie go?

— Co do Kowalskich — mruknęła babcia Miła — to zapewne znalazłby się niejeden wśród naszych sąsiadów, znajomych, a może i dalszych krewnych. Ale żadnego Zbyskosa…

— Niestety, nie znamy — przerwał szybko pan Milej. — Jeśli jednak da nam pan adres, to po powrocie do Polski napiszemy do niego, że spotkaliśmy się tutaj, i przekażemy mu pozdrowienia. A teraz niech pan powie, czemu wasz statek się zatrzymał? I czemu opuścił pan pokład?

— Była burza — rzekł marynarz. — Taka maleńka burza, właściwie nie ma o czym mówić. Chociaż mieliśmy, jak zwykle, trochę kłopotów z pasażerami. Dziwna rzecz, że żołądki szczurów lądowych… przepraszam. Nie chciałem…

— Nie szkodzi — twarz babci rozciągnęła się w przymilnym uśmiechu.

— Tak, tak — zaśmiał się ojciec Bolka. — My, wie pan, prowadzimy podwodne poszukiwania, więc przy nas może pan śmiało mówić o szczurach lądowych, co panu tylko ślina na język przyniesie. Oczywiście, niczego nie znaleźliśmy — podkreślił z naciskiem, zerkając na gromadkę stojących obok obozowiczów — bo niczego nie szukaliśmy. Po prostu odpoczywamy z dala od ludzi.

— Doskonale to rozumiem — oficer westchnął z ulgą. — A jeśli chodzi o „Egidę”, to zatrzymaliśmy się, ponieważ mamy awarię. Nic poważnego, ale nie poradzimy sobie bez nurków. Tymczasem pech chce, że nie posiadamy na pokładzie ani jednego sprawnego aqualungu, nie wspominając już o nurkarskim skafandrze. „Egida” jest niedużym statkiem wycieczkowym, kursującym między Salonikami a Kretą. Po drodze odwiedzamy kilka historycznych wysp, bo wozimy zwykle obcokrajowców. Dzisiaj także mamy na pokładzie prawie wyłącznie turystów z Anglii. Niby taki morski naród, a kiedy zaczęło troszeczkę kołysać, to aż wstyd mówić… ale mniejsza z tym. No, więc ta maleńka burza przygnała skądsiś ławicę wodorostów, gęstą jak milion splątanych sieci rybackich. Nie widzieliśmy jeszcze czegoś podobnego! Wodorosty tak szczelnie oblepiły nam śruby i ster, że statek ani drgnie! Musieliśmy więc wyrzucić kotwicę. Potem, kiedy niebo pojaśniało, ujrzeliśmy na wyspie namioty i pomyśleliśmy sobie, że być może spotkamy kogoś, kto będzie miał ze sobą aqualungi. Na tym terenie zawsze roi się od płetwonurków. Wobec tego przypłynąłem… i od razu zauważyłem wasz sprzęt. Jest doskonały! Znam się na tym. Sam nurkuję, jak tylko mam trochę wolnego czasu.

Pewno, że doskonały — rzekł sobie w duchu Bolek. — Automaty z kosmosu nie podrzucałyby nam tandety…

— Serdecznie proszę, żebyście nam pożyczyli dwa komplety do nurkowania. Na godzinę, może nawet mniej — zakończył marynarz.

Panowie Milej i Uranis spojrzeli po sobie.

— Mój będzie za mały — powiedziała z nieco przesadnym żalem w głosie Eli.

— Obawiam się, bardzo się obawiam, że mój także — Pelos westchnął z ubolewaniem.

— Kobiece stroiki podwodne chyba was nie interesują? — rzekły zgodnym chórem obie mamy.

Archeolog nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Natychmiast zawtórował mu ojciec Bolka.

—’ Powariowaliście?! — spytała babcia, która patrzyła ze współczuciem, jak biedny marynarz cofa się obserwując rozszerzonymi oczami pokładających się ze śmiechu wyspiarzy.

— Nie powariowaliśmy… cha, cha, cha! Oczywiście, że wam pomożemy… — wykrztusił wreszcie pan Uranis. — Przepraszam… — spojrzał błagalnie na oficera.

— Co ich opętało? — spytała z niesmakiem babcia Miła. — Czy ta burza nie przygnała oprócz wodorostów także jakichś bakcyli, które szerzą spustoszenie w mózgach?

— Nasze mózgi są w najzupełniejszym porządku — zaprotestował jej syn łapiąc kurczowo powietrze. — Ale łgaliście wszyscy tak wspaniale! Panie Anatoleas… pan sam nurkuje, więc chyba pan nas rozumie? Ubiór nurkarski to coś takiego jak szczoteczka do zębów. Czyli jeden z tych przedmiotów, które pożycza się bardzo, ale to bardzo niechętnie.

Oficer stał chwilę niezdecydowany, po czym uśmiechnął się i skinął głową.

— Oczywiście, że rozumiem! Dla prawdziwego hobbisty rozstanie się z ukochanym sprzętem to rzecz po prostu straszna! Ale — zmarkotniał — w takim razie „Egida”…

— A czy oczyszczenie śrub i steru to takie skomplikowane zadanie, że mogą je wykonać jedynie kwalifikowani marynarze? — spytał pan Uranis. — Ręczę, że zrobimy to solidnie. Zgoda?

Marynarz nie wahał się ani przez chwilę.

— Naturalnie! Bardzo wam dziękuję! Popłyniecie naszą szalupą, a potem odwieziemy was na wyspę. No to — obejrzał się na morze — gdybyście, panowie, rzeczywiście byli tak uprzejmi…

— Zaraz jedziemy — rzekł ojciec Bolka ruszając w stronę skały, pod którą spoczywał sprzęt.

— Wszyscy — dodał z naciskiem Pelos. Archeolog potrząsnął głową.

— Nie wszyscy. Na wyspie zostają kobiety i trzeba się nimi opiekować — znalazł chytry wybieg. — Zresztą dwóch nurków wystarczy. Gdyby nas było więcej, przeszkadzalibyśmy sobie tylko.

— Świecie, świecie! — mruknął pod nosem Bolek,

— A czy po tej burzy woda nie będzie za zimna? — zatroszczyła się babcia. — Takie nurkowanie po obiedzie to gotowe nieszczęście.

— Nie będzie żadnego nieszczęścia — zapewnił ją pan Uranis. — Najwyżej zjemy trochę więcej na kolację. Zimna kąpiel znakomicie wpływa na apetyt.

— Dostaniecie obaj podwójną porcję mlecznej zupy.

Piętnaście minut później szalupa z dwoma nowymi pasażerami, odzianymi w kompletne stroje do nurkowania, podpływała już pod burtę „Egidy”. Przybysze ujrzeli nad sobą ciasno stłoczone głowy pasażerów, którzy po zwiedzeniu zabytków Krety, a przede wszystkim pałacu Minosa zbudowanego przez mitycznego Dedala, wracali do Salonik.

— Patrzcie, patrzcie! — wołano. — Nurkowie! Pewnie na tej wysepce znajduje się stacja ratownictwa morskiego.

— Dzielni chłopcy! — zauważył jakiś mężczyzna. — Od razu widać, że całe życie spędzają na morzu, walcząc ze sztormami, rekinami i wężami morskimi.

— Wężów morskich nie ma — mruknął ktoś inny.

— Kto wie, kto wie.

— Widzicie? Już biorą się do roboty! O, jak pięknie zszedł pod wodę! Panie kapitanie! Panie kapitanie!

— Słucham szanowną panią? — z pokładu dobiegł niski głos.

— Jak długo potrwa naprawa?

— Właściwie trudno mówić o naprawie. Wszystkie urządzenia statku działają bez zarzutu. Chodzi tylko o oczyszczenie z wodorostów steru i śrub napędowych. Sądzę, że nie zajmie nam to więcej czasu niż godzinę. W imieniu mojej linii najmocniej przepraszam za tę zwłokę. Proszę mi jednak wierzyć, że ani przez moment nie groziło nam żadne niebezpieczeństwo.

— Niech pan nie przeprasza, tylko niech pan zaraz każde spuścić jeszcze jedną łódź. I niech marynarze zawiozą nas do tej stacji na wyspie! Chcemy ją zwiedzić! Za godzinę wrócimy.

— Szanowna pani, tam niestety nie ma bazy ratownictwa morskiego. Jest jedynie biwak, w którym mieszka grupka osób spędzających urlop na bezludnej wysepce. Dowiedziałem się właśnie, że…

— Biwak? Na bezludnej wyspie? Tym bardziej musimy tam popłynąć!

— No cóż, jeśli państwo nalegacie… — ustąpił z wahaniem kapitan.

— Ładna historia — mruknął do siebie ojciec Bolka, który czekał w łodzi, by przystąpić do usuwania wodorostów. Pocieszał się jednak myślą, że na wyspie przyjmie ciekawskich babcia Miła. Prawdopodobnie nie będzie nazbyt gościnna… a już w żadnym razie nie piśnie o znaleziskach. Oznaczałoby to koniec urlopu. Zaraz bowiem pojawiliby się koledzy Andreasa, gromady różnorodnych miłośników i kolekcjonerów sztuki greckiej, dziennikarze… Ci byliby najgorsi.

W tym momencie z wody wynurzyła się głowa archeologa. Pan Uranis uniósł dłoń i skinął zapraszająco na przyjaciela. W następnej chwili dziennikarz, który nie był niebezpieczny dla spragnionych ciszy i spokoju urlopowiczów, a zajmował się wyławianiem z podwodnych jaskiń starożytnych naczyń i sumeryjskich tabliczek jedynie dla przyjemności — zagłębił się w Morzu Egejskim.

Bolek wraz z Elii Pelosem, stojąc na brzegu zatoczki, obserwowali przez lornetkę unieruchomiony statek. Tuż za nimi zatrzymała się pani Pina. Ona z kolei przyglądała się głównie swojej córce, a ściślej mówiąc jej obandażowanej głowie. Przed chwilą mama Bolka założyła dziewczynie świeży opatrunek, stwierdzając przy okazji, że ranka goi się znakomicie i że właściwie wystarczyłby zwykły plaster. Jednak żeby przylepić plaster, należałoby przedtem przynajmniej w dwóch miejscach wygolić na głowie Eli śliczne długie włosy.

— Nie chcę być łysa — zaoponowała dziewczyna.

Na samą myśl o podobnej potworności Bolek zzieleniał.

— Nie! Nie! — krzyknął w pierwszym odruchu, wzbudzając wybuch niewczesnej wesołości Pelosa.

Teraz jednak młody Grek był już poważny, a nawet zatroskany. Właśnie zobaczył, że od burty „Egidy” odbija łódź pełna ludzi.

— Czego oni chcą? — burknął. — Nudzą się i nie darują nawet nieszczęsnym wyspiarzom, którzy przynajmniej przez miesiąc postanowili odpocząć od miasta i tłumów.

— Nie przesadzaj z tymi tłumami — powiedziała bez przekonania pani Uranis. — W końcu to jedna jedyna łódka…

— Tak, ale proszę tylko popatrzeć, kto w niej siedzi. Jak oni wyglądają! — rzekł krzywiąc się Bolek.

— No cóż… turyści — szepnęła pojednawczo Eli. — U nas w Grecji zawsze — ich pełno. Przyzwyczailiśmy się…

— Helo! Helo! — zabrzmiał od strony morza piskliwy głos. W łodzi wysoka kobieta zerwała się z ławki i machała w ich stronę wielkim kapeluszem, do którego przypięła długie kolorowe wstążki. Nagle zachwiała się i już, już wylądowałaby za burtą, gdyby w ostatniej chwili jeden z asystujących wycieczkowiczom marynarzy nie złapał jej wpół i nie usadził z powrotem na ławce.

— A to pech! — mruknęła babcia. — Gdyby się wykąpała, musieliby zawrócić. Nie wieźliby jej przecież dalej w przemoczonych ciuchach, bo mogłaby jeszcze, strach pomyśleć, nabawić się kataru.

Tymczasem łódź szybko zbliżała się do zatoczki.

— Pamiętajcie — przestrzegł Bolek ze śmiertelnie poważną miną. — Ani mru-mru o tym, co znaleźliśmy… i w ogóle, że tu jest jakaś podwodna jaskinia. Inaczej po powrocie do miasta narobią takiego szumu, że już jutro będziemy mieli tu pełno ciekawskich dziennikarzy.

— Dziennikarza już mamy — zauważyła pogodnie pani Milejowa.

Eli i Pelos zachichotali.

— No, wiesz, mamo! Tato na pewno nie piśnie ani słówka. Poza tym tu nie jest dziennikarzem, tylko odpoczywa i pomaga archeologowi — obruszył się Bolek.

A w razie czego zmieni przecież świat na taki, w którym przy brzegu nie będzie żadnego turystycznego statku.

Łódź przybiła do plaży. Pierwszy wyskoczył młody mężczyzna w eleganckim mundurze i w takiej samej czapce, jaką miał Vasilis Anatoleas. Nie ulegało wątpliwości, że także jest oficerem pełniącym służbę na „Egidzie”.

— Przepraszam za najazd — rzekł z uśmiechem płynną angielszczyzną. — Państwo już wiecie, co przydarzyło się „Egidzie”. Jesteśmy bardzo wdzięczni panom, którzy teraz oczyszczają nasze śruby. Pewna grupka pasażerów postanowiła wykorzystać przymusowy postój, aby zwiedzić jeszcze jedną wysepkę, przy której nigdy się nie zatrzymujemy. A ściślej mówiąc, chodziło im nie tyle o wysepkę, ile o was. Wyobrazili sobie, że tutaj znajduje się jakaś zasłużona baza ratownictwa morskiego. Niestety, nie mogliśmy im wytłumaczyć, że państwo chcielibyście mieć spokój i wcale nie życzycie sobie nieproszonych gości. Cóż, linia żeglugowa, do której należy „Egida”, chlubi się tym, że wola pasażerów jest dla niej święta. Dlatego nas tu macie…

— Czy wszyscy marynarze są tacy gadatliwi? — spytała obojętnym tonem babcia Miła. — Oficer, który przypłynął przed panem, także mówił i mówił. Prosił nawet, żebyśmy mu w Polsce znaleźli jakiegoś Kowalskiego. To tak, jakby się chciało odszukać w Grecji konkretną osobę wiedząc o niej tylko tyle, że ma czarne włosy…

— Niech pan nie bierze mamie za złe tego przyjęcia — pośpieszyła z interwencją pani Milejowa. — Chętnie pokażemy wam nasze gospodarstwo. Tylko że żadnej bazy rzeczywiście tu nie znajdziecie. Waszych pasażerów czeka rozczarowanie.

— Wcale się nie gniewam — odrzekł wesoło oficer. — A jeśli chodzi o gadatliwość, to zaraz się państwo przekonacie, że w porównaniu z turystami jesteśmy wręcz niemi.

Załoga szalupy kończyła właśnie przeprowadzać na brzeg swoich podopiecznych.

Było ich dziewięcioro. Pięciu starszych mężczyzn i cztery panie, również wiekowe, w fantazyjnych nakryciach głowy. Różniły się od siebie właściwie wyłącznie owymi kapeluszami, ponieważ poza tym wszystkie miały na sobie identyczne nieprzemakalne płaszcze, dostarczone im zapewne przez troskliwą załogę statku. Były opalone i rozradowane. A opalone i rozradowane twarze turystów, podróżujących w luksusowych warunkach od hotelu do hotelu, pozwalających się obsługiwać renomowanym biurom krajoznawczym i pływających w kabinach komfortowych statków, są w pewien sposób do siebie podobne.

— Och, jak cudownie! — wykrzyknęła pierwsza z przybyłych. — I jak dziko!

— Bardzo przyjemnie — rzekł z powagą dość tęgi mężczyzna zrzucając kaptur, co pozwoliło gospodarzom wyspy ocenić wspaniałość jego niepokalanej łysiny.

— Jakie śliczne dzieci! — rozczuliła się inna kobieta krzywiąc twarz w grymasie, który miał oznaczać skrajne rozanielenie. — Czy twoi rodzice są rybakami? — dama podeszła do Eli i pogłaskała ją po policzku. — Och, masz rozbitą głowę! — wykrzyknęła nagle z przestrachem, dostrzegłszy wreszcie bandaż, choć każdy normalny człowiek byłby go zauważył jeszcze z pełnego morza, tak ostro odcinał się bielą od śniadej twarzyczki dziewczyny. — Miałaś jakiś wypadek w czasie tego niedawnego strasznego sztormu? Biedne dziecko!

„Biedne dziecko” najpierw cofnęło się o krok, a następnie, stuliwszy głowę w ramiona, przybrało pozę sierotki okrutnie prześladowanej przez życie.

— Nie, psze pani — bąknęła Eli nieśmiało. Bolek omal nie przetarł oczu ze zdumienia. Chociaż „zdumienie” nie jest w tym wypadku właściwym słowem. Bardziej odpowiednim byłoby „osłupienie”. I to tak zwane skrajne osłupienie. — Nie — ciągnęła słodko-boleściwym głosikiem przeobrażona nie do poznania Eli. — Tylko połów się nie udał. Kiedy tato wraca bez ryby, zawsze potem pije wódkę. A jak jest pijany, to bije mnie styliskiem od podbieraka — fachowe wyrażenia sprawiały, że „zwierzenia” dziewczyny brzmiały przeraźliwie przekonująco.

— Och! — wykrzyknęła kobieta odskakując.

Od strony, gdzie stała żona złego rybaka, dał się słyszeć najpierw przeciągły jęk, a potem stłumione parsknięcie.

— Tak, tak — potwierdziła babcia Miła. — Takie jest życie…

— To tu mieszkacie? — zainteresował się z kolei łysy mężczyzna spoglądając na obozowisko, jakby nigdy dotąd nie widział namiotu. — Bardzo ciekawe… bardzo ciekawe…

— Tutaj śpią starsi — włączył się do gry Pelos. — My, dzieci, mamy swoje miejsca tam — wskazał zagłębienie wśród głazów leżących pod skałą. — Przykrywamy się sieciami. Kiedy Jest ładnie, to śpi się tam dobrze, ale kiedy pada deszcz… — rozłożył bezradnie ramiona.

Tym razem mama Bolka nie wytrzymała. Z udaną obojętnością odeszła w głąb dolinki, gdzie skryła się za namiotami. Po chwili dobiegł stamtąd odgłos, jakby biedna pani Milejowa dostała nagłego ataku czkawki.

— No, ale nie jest aż tak źle, jak mogłoby się zdawać — Bolek postanowił dotrzymać kroku dwójce swoich greckich przyjaciół. — Mamy sprzęt do nurkowania — wskazał pontony oraz aqualungi i sprężarkę. — Czasami różni ludzie wynajmują nas do prac pod wodą i wtedy nasi rodzice są dla nas dobrzy. Zwłaszcza gdy uda nam się zebrać trochę jadalnych wodorostów… A kiedy przypadkiem spotkamy jakiś statek wycieczkowy, to jego pasażerowie zawsze bywają dla nas bardzo mili.

Łysy turysta zaczął szybko grzebać w kieszeni. Chwilę szukał czegoś z zapałem, po czym przybrał smutny wyraz twarzy.

— Zostawiłem portmonetkę na statku — mruknął.

Eli i Pelos spojrzeli po sobie, jakby chcieli powiedzieć: „no tak, jeszcze jedno rozczarowanie. Ale cóż, jesteśmy przyzwyczajeni”. Następnie odwrócili się i powoli, ze spuszczonymi głowami, udali się w ślad za mamą Bolka.

— Przepraszam was. Dłużej nie mogę robić honorów domu — oznajmiła babcia mrugając ukradkiem na krztuszącego się od śmiechu oficera z „Egidy”. — Muszę ugotować kolację. Dzisiaj będą glony…

Bolek został na placu boju sam, oko w oko z pasażerami. luksusowego stateczku, wożącego turystów z luksusowego hotelu w Salonikach do luksusowego hotelu na Krecie i z powrotem. Gorączkowo przygotowywał sobie w myśli nową opowieść o tragicznym życiu młodych rybaków z maleńkich wysp, ale nagle, ku swojemu zaskoczeniu, spostrzegł, że przybysze przestali się interesować obozem i jego mieszkańcami.

— Za nic nie spędziłabym tutaj nocy — pani w kapeluszu z parą wyhaftowanych papużek, niewiele młodsza od kobiety, która przed chwilą doznała tak srogiego wstrząsu usłyszawszy, że zagadnięta przez nią dziewczyna ma ojca pijaka rozbijającego swej córce głowę, rozglądała się z trwogą po wysokiej stromej skale, żlebie prowadzącym do Gniazda i kotlince o nieprzystępnych brzegach, a nawet po niewinnej zacisznej zatoczce.

— Ja natomiast chętnie bym sobie tutaj trochę posiedział, żeby odpocząć od ludzi — jej towarzysz, wysoki i chudy, patrzył porozumiewawczo na łysonia, który zapomniał portmonetki. — Oczywiście, musiałbym mieć prysznic z ciepłą wodą, no i choćby radio…

— Mnie nie byłoby brak nawet radia — odezwała się milcząca dotąd kobieta z okrągłą rumianą twarzą i w okularach w cieniutkiej złotej oprawce, które niczym celownik na lufie wiatrówki osiadły na samiutkim czubku nosa. — Potrzebowałabym tylko przyjaznego ramienia — odwróciła się ostentacyjnie od stojących obok panów, żeby przypadkiem któryś z nich nie pomyślał sobie czegoś niestosownego. — No i paru dobrych książek. Rzecz jasna, nie wybrałabym się tutaj bez mojej wiernej Agnes…

— A czy na naszą wycieczkę nie mogła pani zabrać tej Agnes ze sobą? — spytała słodziutkim tonem dama z papużkami.

— Co? Do Grecji ze służącą? O, nie. Ona wolała pojechać dc swojej rodzinnej wioski. Tak przynajmniej sądzę. Nie pytałam jej o zdanie…

— Chciałbym mieć jacht — rzekł przysadzisty mężczyzna o małych ruchliwych oczkach. — A na jachcie chińskiego kucharza. Wtedy urządziłbym sobie tutaj bazę… i pływał po całej okolicy.

— Kto wie — wtrącił z zadumą łysy. — Ta wyspa jest jednak zupełnie niebrzydka. Gdyby zbudować na niej nowoczesny hotel z lądowiskiem dla helikoptera, kortami i basenami kąpielowymi… myślę, że można by się nieźle obłowić. Oczywiście, trzeba by przedtem sporo wsadzić w reklamę. U nas w Londynie trudno zachęcić ludzi do spędzania wakacji w miejscach nie posiadających odpowiedniej tradycji…

— Jesteśmy po prostu rozsądni — stwierdziła kobieta w złotych okularach. — Przyznam, że przed wyjazdem nawet Saloniki wydały mi się trochę wątpliwe. Moi znajomi, wracając z Grecji, zwykle wspominają tylko o Delfach i Atenach, Akropol… rozumiecie państwo.

— Rozumiemy, rozumiemy — zabrzmiał zgodny chór.

— Ale skoro moje londyńskie biuro podróży — ciągnęła rozsądna dama — zapewniło mnie, że obejrzymy Olimp i miejsce gdzie wychował się Aleksander Wielki, a także inne ciekawe zabytki, wtedy uwierzyłam.

W tym momencie „Egida”, kołysząca się łagodnie na coraz spokojniejszych falach, zahuczała syreną. Turyści ożywili się.

— O, statek już chyba naprawiony! — wykrzyknęła kobieta w ptasim kapeluszu. — Odpływamy!

— Statek nie był zepsuty, proszę pani — sprostował uprzejmym tonem oficer. — Ale rzeczywiście wzywają nas na pokład. Spójrzcie państwo, nurkowie także już wracają. Uprzejmie proszę o zajęcie miejsc w szalupie.

Gromadka pasażerów, z minami świadczącymi, że jeśli nawet wizyta na bezludnej wyspie nie dostarczyła im spodziewanych atrakcji, to i tak będzie o czym opowiadać znajomym, ochoczo ruszyła w stronę łodzi. Ociągała się tylko jedna osoba. Była nią turystka, która pierwsza podeszła do Eli, a następnie, wstrząśnięta jej straszną opowieścią, zamilkła i popadła w głęboką zadumę.

— No, już po kłopocie! — zawołał wesoło ojciec Bolka wyskakując z szalupy, która przybiła właśnie do brzegu.

— Nie masz pojęcia, jak błyskawicznie się uwinęli — rzekł do swego kolegi z „Egidy” pierwszy oficer odprowadzający nurków. — Nam zajęłoby to ładnych parę godzin.

Panowie Milej i Uranis, uśmiechając się do turystów i marynarzy, zdejmowali powoli kombinezony.

— Nie przesadzajmy — powiedział archeolog. — Trochę zielska i tyle. Taka pływająca hodowla wodorostów. Odholowaliśmy to świństwo kilkadziesiąt metrów, żeby fale nie przygnały tego na powrót pod rufę. Nie ma o czym mówić.

— A właśnie, że jest o czym mówić! — wykrzyknęła nagle dama, która jako jedyna pasażerka statku stała jeszcze na plaży. — Który z was jest ojcem tej dziewczynki? No, który?! — obejrzała się w stronę obozu i wskazała obandażowaną głowę Eli wyzierającą z namiotu.

— Ja — odrzekł nie podejrzewający niczego pan Uranis. — Czemu pani pyta? Czy coś się stało?

Kobieta ujęła się pod boki i obrzuciła uczonego miażdżącym spojrzeniem:

— Czy się stało?! Ja myślę! Biedne dziecko ma rozbitą głowę. Jak panu nie wstyd! Grecy na całym świecie są uważani za naród kulturalny i dobroduszny. A rybacy także uchodzą za łudzi wprawdzie trochę surowych, ale sprawiedliwych i porządnych. Tymczasem pan nie dość, że się upija, to jeszcze bije drągiem po głowie własne dziecko! Grek i rybak! Hańba! Niech pan tego nigdy więcej nie robi. Inaczej natychmiast zawiadomię policję w Salonikach. Już oni sobie z panem poradzą.

Wyrzuciwszy z siebie tę groźbę, dama odwróciła się z godnością i podreptała w stronę szalupy. Natomiast nieszczęsny badacz starożytności, który zdążył już oswobodzić z kombinezonu górną połowę ciała i właśnie uniósł lewą nogę, aby ściągnąć obcisłe spodnie, zastygł w pozycji, w jakiej z pewnością nie udałoby mu się utrzymać równowagi, gdyby nie to, że po prostu skamieniał. Odprowadził wzrokiem napastniczkę i długo stał z oczami utkwionymi w łódź odpływającą ku białemu statkowi. Z odrętwienia wyrwał go dopiero głośny chóralny śmiech. Nawet babcia Miła aż podskakiwała z uciechy, trzymając się oburącz za brzuch. Eli natomiast złapała się za głowę, w obawie, że zgubi bandaż, któremu zawdzięczała pomysł dostarczenia czcigodnej damie z Londynu tak oryginalnych emocji turystycznych.

— Zdaje się, że ktoś cię tu oczernił — powiedział wreszcie ojciec Bolka, pochwyciwszy spojrzenie swojej śmiejącej się małżonki.

— Oczernił, a jakże — przytaknął „brutalny rybak”, który spoglądając na rżącą z radości gromadkę domyślił się wreszcie, że padł ofiarą spisku. Ściągnął mokry kombinezon, po czym jeszcze raz omiótł wzrokiem rozbawionych obozowiczów. — Okropność! Brrr… — wzdrygnął się wzbudzając nową falę wesołości. — Pewnie, że oczernił — powtórzył zwracając się do dziennikarza. — Grecy to urodzeni aktorzy. A zwłaszcza Greczynki. W zeszłym roku spotkałem przypadkiem Eli wracającą ze szkoły. Szła w towarzystwie koleżanek. Podszedłem do niej, a ona zaczęła uciekać, krzycząc wniebogłosy, że prześladuje ją obcy mężczyzna, który próbuje się do niej zalecać, chociaż mógłby być jej dziadkiem. Oczywiście, zrobiło się zbiegowisko i zostałem odprowadzony na komisariat policji jako niebezpieczna kanalia prześladująca nieletnie uczennice. Na szczęście koleżanki Eli przybiegły tam, inaczej pewnie dotychczas siedziałbym w kryminale. Nie wiem, co wymyśliła dzisiaj, i prawdę mówiąc wcale nie chcę wiedzieć. Wystarczy mi to, co już usłyszałem!

— Tata! — zawołała Eli przestając się śmiać. — Na twoim miejscu nie wspominałabym o tej ulicznej scenie w Atenach. Zapomniałeś, zdaje się, że to był jedynie taki maleńki rewanż. Poprzedniego dnia — spojrzała na babcię Miłą, chcąc się usprawiedliwić przed najszacowniejszą osobą w towarzystwie — był u nas w domu mój kolega. Mieliśmy przerobić kilka zadań z fizyki. Notis jest najlepszym uczniem w klasie. Zajmowaliśmy się wykreślaniem i obliczaniem funkcji. Wtedy wrócił z pracy tatuś i, nawet nie zjadłszy obiadu, przyszedł do mojego pokoju, rozsiadł się z książką na tapczanie i ruszył się dopiero, żeby odprowadzić Notisa do drzwi. Zachowywał się wobec niego jak grzeczny żandarm w stosunku do podejrzanego.

— Właśnie — zdołał mruknąć archeolog, ale Eli nie pozwoliła mu dojść do słowa.

— Następnego dnia postanowiłam udowodnić tatusiowi, jak to nieładnie podejrzewać kogoś o coś, czego ten ktoś wcale nie miał zamiaru robić. Przyznaję, że awantura okazała się nieco zbyt hałaśliwa, ale… — rozłożyła bezradnie ręce — widzicie, byłam wtedy bardzo młoda…

— Tak — westchnęła babcia. — Kiedy człowiek jest bardzo młody, to zdarza mu się czasem palnąć jakieś głupstwo. Ja sama… zresztą mniejsza z tym — potrząsnęła głową. — No, chodźcie się przebrać — zmieniła temat kiwając przynaglająco na obu mężczyzn. — Wymoczyliście się pod tym statkiem jak śledzie. Zaraz dostaniecie gorącej herbaty. Zresztą i tak zbliża się pora kolacji.

Śmiechy umilkły. Wszyscy zabrali się do swoich zajęć, zgodnie z „rozkładem jazdy” obozowego życia.

Wszyscy, prócz Bolka. Nie dlatego, żeby chciał się wymigać od spoczywających na nim obowiązków. Po prostu zamyślił się. Znowu stanął mu przed oczami obraz Eli opowiadającej zbolałym głosem tragiczną historię. Pasażerowie „Egidy” byli wstrząśnięci. Mniejsza już o tę damulkę, która tak srodze zbeształa pana Uranisa. Jednak wszyscy pozostali… Przecież wrócą do siebie przekonani, że na Morzu Egejskim spotkali sprawnych nurków, ale złych ludzi. To zupełnie tak, jakby Eli też miała czarną piłeczkę z kosmosu i przy jej pomocy przeniosła tych angielskich turystów do innego świata, gdzie na Klio rzeczywiście mieszka grecki rybak upijający się i katujący własne dzieci. I co z tego, że to nieprawda? Ta oburzona kobieta i jej towarzysze nigdy by w to nie uwierzyli. Przecież sami widzieli i słyszeli. Rodzice i rodzina Uranisów także nie wiedzą, że babcia Miła chorowała, że ze wspólnych wakacji miały być nici, że zyskali ten jeden dzień, gdy archeolog chciał płynąć do jakiegoś portu po aqualungi i sprzęt badawczy. Dla nich istnieje to, co pamiętają. Tylko on, Bolek, nosi w sobie tajemnicę prawdziwej przeszłości. Prawdziwego świata.

W tym momencie chłopiec wzdrygnął się. Jak to? Czyżby ich cudowne przygody na tej pięknej wysepce były takim samym kłamstwem, jak opowieść Eli o jej rozbitej głowie? — Eee! — burknął półgłosem, potrząsając czupryną. Człowiek nie potrafi zmieniać światów. Nawet jednego jedynego świata. A już na pewno nie może go zmienić samym tylko łgarstwem. Bolek ponownie zamruczał pod nosem i zaczął sobie przypominać, co mówili i jak się zachowywali turyści z „Egidy”. To znaczy pomyślał o tym jednym prawdziwym świecie, w którym przyszło żyć wszystkim bez wyjątku ludziom. No i o tym, nie po raz pierwszy zresztą, co przy pomocy automatu Jeden-Jeden można by zrobić dla mieszkańców tego świata.

Nie ulega wątpliwości, że czarna kulka uczyni wszystko, czego tylko się od niej zażąda. Ale czego żądać, żeby na przykład sprawić przyjemność każdemu człowiekowi? Weźmy choćby tych dziewięcioro pasażerów białego stateczku, który teraz, nadrabiając opóźnienie, płynie do portu w Salonikach. Kobieta w kapeluszu przyozdobionym haftowanymi papużkami za nic nie spędziłaby nocy na przepięknej Klio. Przysadzisty tłuścioch marzył o jachcie i chińskim kucharzu. Ktoś chciałby mieć tutaj służącą, komuś innemu roił się hotel… A przecież byli to ludzie pochodzący z jednego państwa, wychowani w tym samym otoczeniu, więc mogłoby się wydawać, że powinni mieć podobne przyzwyczajenia, gusty i potrzeby. Co dopiero mówić o mieszkańcach innych kontynentów i przeróżnych egzotycznych krajów. Tacy Hindusi nie jedzą wołowiny, bo krowy są dla nich świętymi zwierzętami. Byliby nieszczęśliwi, gdyby się dowiedzieli, że zjedli choć kęs wołowego mięsa, choćby ten jeden kęs uratował ich od śmierci głodowej. Natomiast w Mongolii podaje się ponoć na obiad baranie oczy i kobyle mleko. Ktoś koniecznie musi mieć luksusowy samochód i dwa kolorowe telewizory, a ktoś inny jest najszczęśliwszy, gdy może spokojnie poczytać dobrą książkę. Są ludzie, którzy tęsknią do władzy, do dyrektorskich gabinetów, którzy chcą mieć sekretarki i wzbudzać lęk podwładnych, a na przykład tato byłby kompletnie zgnębiony, gdyby mu przyszło odgrywać rolę jakiejś grubej ryby. Jemu potrzebna jest tylko jego praca w redakcji, góry, no i właśnie takie wyspy jak Klio. Bogaci Arabowie znad Zatoki Perskiej miewają po cztery żony, a gdzie indziej mężczyźni zamykają się w klasztorach i w ogóle nie chcą słyszeć o kobietach. Ludzie rywalizują ze sobą, kłócą się, walczą, zabijają nawzajem. Ojciec ciągle pisze artykuły o jakichś zbrodniach i wojnach. Ale załóżmy nawet, że wszyscy chcą dobrze, to jak tym wszystkim dogodzić? Niemożliwe — Bolek pokiwał głową. To jest po prostu niemożliwe. Chyba żeby…

— Słuchaj Jeden-Jeden — odezwał się — ile jest tam, skąd przybywasz, takich automatów jak ty?

— Nie wiem. Wszystkie one służą niemal wyłącznie ekipom badającym kosmos.

— Tylko astronautom? Dlaczego?

— Prawdopodobnie dlatego, że istotom żywym mieszkającym na macierzystej planecie moich konstruktorów nic nie zagraża. A ja jestem przecież automatem obronnym.

— Wiem. Pamiętam. W razie jakiegoś niebezpieczeństwa przenosisz wszystkich tam, gdzie to niebezpieczeństwo nie istnieje. Ale gdyby nie było żadnego niebezpieczeństwa? Gdyby ktoś chciał znaleźć się w innym świecie tylko po to, żeby zaspokoić swoje pragnienia?

— Jedna istota rozumna?

— No…

— Naturalnie, że to jest możliwe — padła odpowiedź. — Przecież tobie, gdy wydawałeś mi polecenia, także nic nie groziło. Po prostu życzyłeś sobie zmienić świat na inny.

Chłopiec zastanawiał się przez chwilę.

— Owszem — rzekł po namyśle — ale zawsze chodziło tylko o mnie samego. Tymczasem…

— Każda zmiana, jaką przeprowadzam, może dotyczyć jedynie aktualnego dysponenta. To znaczy osoby, która utrzymuje ze mną kontakt.

— No właśnie. A inni ludzie nic z tego nie mają… Jakbym chciał znaleźć się tam, gdzie byłbym królem całej Ziemi, to wszyscy musieliby mnie słuchać. A przecież co najmniej połowa moich poddanych także chciałaby rządzić. Czy nie da się znaleźć świata, w którym każdy miałby to, o czym marzy?

— Mówisz o mieszkańcach twojej planety? Nie znam ich dostatecznie dobrze.

— Źle się wyraziłem. Powiedz, Jeden-Jeden, czy jest możliwe, żeby każdy miał taką czarną piłeczkę jak ty? Żeby po przeprowadzce do innego świata czuł się w nim naprawdę szczęśliwy?

— Wspomniałem już, że istnieje nieograniczona ilość załamań czasoprzestrzeni. Dotyczy to również wyobrażeń powstających w umysłach istot rozumnych. Natomiast ilość materii w kosmosie jest w każdym momencie ograniczona. Nie da się powielać w nieskończoność automatów mojego typu. Również żadnych innych urządzeń ani produktów.

— No, ale sam widzisz, że w jednym świecie ludzie nie mogą być szczęśliwi.

— Dlaczego?

— No… przecież mówiłem. Prawie każdy chce co innego. A nasze życzenia wykluczają się nawzajem.

— Może istoty zamieszkujące twoją planetę same nie bardzo jeszcze wiedzą, czego naprawdę chcą?

— Mówisz: jeszcze?

— Oczywiście. Na pewnym szczeblu zaawansowania każdej cywilizacji zanika dążenie do wzrostu, to znaczy do zaspokajania potrzeb materialnych, bo są one już zaspokojone w rozsądnym stopniu, rzecz jasna, jeśli dana cywilizacja ma w ogóle istnieć dalej. Pojawia się natomiast program rozwoju, czyli kształtowania aspiracji. A te, choć także różne dla różnych istot myślących, znakomicie dadzą się ze sobą pogodzić.

Bolek zmarszczył brwi:

— A… aspiracji?

— Tak.

— Nie rozumiem.

— Niestety, nie posiadam informacji, które pozwoliłyby mi rozwinąć tę kwestię.

— Ale posiadasz ich dostatecznie dużo, by twierdzić, że ludzie sami nie wiedzą, czego chcą.

— Wyraziłem jedynie przypuszczenie.

W głosie chłopca pojawiła się nuta prośby:

— A czy naprawdę nie mógłbyś odwołać tego świata… no, tego, w którym żyjemy, i zrobić jakiś lepszy?

— Co to znaczy „lepszy”? Proszę o konkretne wskazówki.

— Ba!

Po tym ostatnim okrzyku na małej plażyczce nad zatoką zapanowała cisza. Po długiej chwili rozległo się głębokie westchnienie i zabrzmiał cichutki szept:

— Więc tylko my sami moglibyśmy…

— Chodzi ci o takie urządzenie waszego świata, żeby każdy czuł się szczęśliwy?

— No…

— Tak. Tylko wy sami.

— Hej, ty tam! dobiegł Bolka w tym momencie głos babci Miłej. — Znałam kiedyś pewnego pana, który zwykł mawiać: „najlepiej nie robić nic, nic, nic… a potem sobie odpocząć”. Ten pan oczywiście gdzieś pracował, zanim go nie wylali. Nie wiem, co się z nim teraz dzieje, wiem za to na pewno, że znalazłby w tobie godnego kompana. Chodź tu natychmiast i przynajmniej nakryj stół do kolacji!

— Świecie, świecie! — mruknął z przyzwyczajenia chłopiec. Następnie odwrócił się i zaczął iść w stronę obozowiska. W pewnej chwili przystanął. — Halo, Jeden-Jeden i ileś tam, zrób tak, żeby stół był już na… a właściwie nie! — żachnął się nagle. — Nie! Ile w końcu może być tych światów?!

Загрузка...