– Mówią o panu: Muchobójca.
– Mówią.
– Kim pan właściwie jest?
– Kolekcjonerem.
Szli ciągnącą się równolegle do zewnętrznej kolumnady tarasu galerią, wypełnioną eksponatami z kolekcji Muchobójcy, niektórymi doprawdy imponującymi. Winston Claymore III poświęcał im wszelako niewiele uwagi, operując spojrzeniem głównie w okolicy twarzy gospodarza. Muchobójca był bardzo wysoki – podług danych z akt agencji detektywistycznej: dwa metry dwanaście centymetrów – na dodatek proporcjonalnie zbudowany, co gorsza, ani trochę się nie garbił, i Claymore, niegdyś przecież skrzydłowy w uniwersyteckiej drużynie koszykówki, wyglądał przy nim na chudego karła, zatrzymaną w rozwoju ofiarę własnych hormonów.
Przystanął przy ułożonym na marmurowym postumencie, przykrytym przezroczystym kloszem, czarnym jak bezgwiezdna noc kamieniu wielkości pięści.
– A to co? – spytał. – Meteoryt?
Muchobójca, zanim odpowiedział, zrobił coś dziwnego: zagapił się przez moment najpierw w lewe, potem w prawe szkło zwierciadlanych okularów Claymore'a, a następnie szybkim ruchem sięgnął mu do twarzy, zdjął je i wsunął do kieszeni szarego garnituru Amerykanina.
Dopiero wtedy odpowiedział:
– Nie.
Claymore przez chwilę czekał z kamiennym obliczem na dalsze wyjaśnienia, wreszcie powtórnie zapytał:
– Więc co?
– Dlaczego to pana tak interesuje? Claymore zmarszczył brwi, ale na twarzy Muchobójcy nie drgnął ani jeden mięsień.
– Tak spytałem – mruknął Amerykanin. – Z ciekawości. Wystawił go pan przecież, że każdy może zobaczyć, więc…
– Nie każdego wpuszczam do wnętrza mojego domu. W rzeczy samej prawie nikogo. Claymore wzruszył ramionami.
– Jak pan woli. Wyjdźmy już na ten taras.
Wyszli.
Słońce stało w zenicie. Na niebie błękitniejszym od oczu anioła wisiało zaledwie kilka małych, białych obłoczków, które radośnie przeganiał wiatr znad Morza Czerwonego. Taras otwierał się poprzez krótką kolumnadę bezpośrednio na czystą, jasnożółtą plażę, o linii zasięgu fal prostej niczym kreska architekta. Woda w morzu miała kolor gorącego lodu.
Ten teren, jak okiem sięgnąć, był własnością prywatną i na całej plaży nie dostrzegł Claymore ani żywej duszy.
Zasiadłszy w wiklinowych fotelach, przy owalnym stoliku wspartym na trzech ażurowych nogach, zanurzeni w głębokim cieniu, szumie morza jak oddechu śpiącego lewiatana – kontemplowali nieskończoność horyzontu.
– Dużo musiało pana kosztować – rzekł Claymore po odejściu arabskiego służącego, który przyniósł im na wielkiej tacy filiżankę gorącej, gęstej kawy dla Muchobójcy i szklankę lodowato zimnej coli dla Amerykanina.
– Tak – skinął głową Muchobójca, po czym zadziwił Claymore'a po raz drugi, bo wypił ów czarny jak smoła wywar za jednym przyłożeniem warg, kilkoma szybkimi, długimi łykami.
– Słyszałem, że szejk jest pana przyjacielem – zagadnął Winston.
– Ja również słyszałem.
Claymore sięgnął po swoją colę.
– Szkoda, że nie ma pan chociaż piwa; taki upał może człowieka na dobre wykończyć. Zimne piwo, wie pan…
– Alkohol. Koranu pan nie zna? Takie prawo. Trzeba było lżej się ubrać.
Sam Muchobójca był boso, w przewiewnych szarawarach i rozpiętej jedwabnej koszuli. Jego skóra była już tak ciemna, że mógł uchodzić za rodowitego mieszkańca tych ziem, zwłaszcza że i rysami twarzy – ostry, orli nos, wystające kości policzkowe, ciemne brwi – i kolorem włosów – brunet – wcale się od tubylców nie odróżniał.
– No cóż – warknął Claymore, którego zapas zawodowego dobrego humoru zaczynał się powoli wyczerpywać -wyskoczyłem tu z pracy na kilkanaście godzin, bo pan nie zechciał się pofatygować do Stanów, więc…
– Przepraszam. Zachowałem się nieuprzejmie. Proszę o wybaczenie.
Winston Claymore mało się nie zakrztusił swoją colą.
– Ależ nie ma za co, nic się nie stało. Byłbym jednak wdzięczny, gdyby zechciał pan wysłuchać mojej propozycji z uwagą.
– Słucham.
Claymore założył nogę za nogę, poprawił ułożenie poły marynarki.
– Jak pan zapewne wie, panie Mrozowicz, występuję w tej chwili jak najbardziej oficjalnie, jako prezes zarządu Q amp;A; chociaż, mam nadzieję, treść naszej rozmowy pozostanie jedynie między nami dwoma. Skądinąd wiadomo mi, że raczej nie słynie pan z gadatliwości.
– Może pan być pewien mojej dyskrecji.
– Mhm, tak.
– Zgaduję, iż chodzi o jakąś usługę dla pańskiej kompanii eksploracyjnej.
– Oczywiście.
– Może zanim przejdziemy do szczegółów, omówi pan kwestię mego wynagrodzenia.
Claymore uśmiechnął się pod nosem.
– Z tego reportażu, który o panu zrobili, można było wywnioskować, iż jest pan zapalonym aż do szaleństwa hobbystą i dla powiększenia swej kolekcji, tudzież poszerzenia wiedzy, bez pytania pojedzie pan na koniec świata, jeszcze dopłacając.
– Cały materiał skręcono bez mojej zgody; został tendencyjnie dobrany i zmontowany, i opatrzony zniesławiającym komentarzem. Pozwałem już jego autorkę i wydawcę i mój adwokat jest pewien wysokiego odszkodowania.
– Co się pan dziwi, chcieli zrobić film o jakimś bogatym ekscentryku, padło na pana, reszta to detale, oni wliczają koszty takich procesów w coroczny budżet; żeby pan wiedział, jakie idiotyzmy wygadują o mnie!
– Jakie? Claymore zaśmiał się sztucznie.
– Jeszcze większe, jeszcze większe!
– Mówiliśmy o moim honorarium – przypomniał Muchobójca.
Claymore spoważniał.
– Jaka suma by pana zadowoliła?
– Żadna.
– Słucham?
– Pieniądze mnie nie interesują, panie prezesie.
– Ciekawa religia. Co w takim razie pana interesuje?
– Ach, to i owo.
– Proszę wymienić.
– Własna Brama na przykład.
Gdyby teraz pił, tym razem Claymore zakrztusiłby się z całą pewnością.
– Pan raczy żartować!
– Proszę się nie obrażać. To była tylko propozycja. Wszak jeszcze w ogóle nie wiem, ile może być warta owa usługa, którą chce pan ode mnie kupić.
– Przecież się nie obrażam. Ale pan chyba dobrze wie, że to nierealne – co, postawiłby pan sobie prywatną elektrownię atomową?
– W takim razie może jednak przejdźmy do szczegółów tyczących samej usługi.
Claymore podrapał się w gładko ogolony podbródek.
– Mówiąc krótko, chciałbym, żeby mi pan wyegzorcyzmował pewną planetę.
Muchobójca ani mrugnął.
– Rozumiem. A bardziej precyzyjnie?
– A bardziej precyzyjnie – to właściwie chodzi o księżyc.
– Rozumiem. Można wiedzieć, co panu podsunęło myśl, żeby skierować się właśnie do mnie? Ten reportaż?
– Skądże! Jaki poważny człowiek wierzy dziennikarzom?
– A zatem?
– To niby wszystko jest ścisła tajemnica i każdy strzeże swojej Bramy jak dziewictwa rodzonej córki, ale plotki rozchodzą się i tak. Tu się już wytworzyła zamknięta, hermetyczna grupa specjalistów, takich internacjonalistycznych ekspertów, których rygory konfidencji niewiele obchodzą, nie bardzo można ich zmusić do milczenia, każdy zarabia milion rocznie, gwiżdżą na wszelkie restrykcje i regulaminy, a że rynek pracy im się jeszcze nie ustabilizował, są duże przepływy, utrzymuje się wysoki współczynnik rotacji specjalistycznej kadry, bez przerwy się ze sobą mieszają; w takim środowisku plotki rozchodzą się bardzo łatwo. Popytałem tu i ówdzie, no i usłyszałem to i owo.
– Co mianowicie?
– A chociażby jak przepędził pan Słoneczne Upiory. To też było zlecenie, może nie?
– Szejk mnie poprosił.
– Ja również pana proszę.
– Pan nie jest szejkiem.
– Fakt. Pan Bóg nie pobłogosławił. Ale czy mam przez to rozumieć, że szejk Szahrad posiada wyłączność na pańskie usługi? Chyba nie od początku tak dobrze się między wami układało: trafił pan do szpitala, dwa razy pana reanimowali; widać niebezpieczne są planety szejka Szahrada.
– A na tym księżycu pana kompanii – były jakieś śmiertelne wypadki?
– Cóż… jeden czy dwa.
– Długo tam na nim siedzicie?
– Mam wrażenie, że zapuszczamy się na zbyt głębokie wody. Najpierw muszę wiedzieć, czy w ogóle jest pan zainteresowany.
– Zainteresowany jestem. Pytanie – czy pan jest dostatecznie zdesperowany?
– Zdesperowany – by uczynić co?
Muchobójca potrząsnął ponad ciemną posadzką tarasu rozluźnioną lewą dłonią i pochylił się nad stolikiem.
– Proszę słuchać uważnie, prezesie Claymore, bo wymienię ostateczną i nie podlegającą negocjacjom cenę żądanej przez pana usługi. Cena jest następująca: prawo do nie kontrolowanego, wielokrotnego użycia Bramy Q amp;A. Zgodzę się na rozsądny czas uprzedzenia. Zgodzę się na równie rozsądny pułap sumarycznej liczby godzin dostępu, na przykład na rok, albo pół roku. Ale to wszystko. Może i nie mogę mieć własnej Bramy, ale kto powiedział, że nie mogę wynajmować cudzej? Jesteście przecież kompanią komercyjną; skalkulujcie sobie zysk i stratę. Bo za energię płacić będę, rzecz jasna, ja. A zatem – czy jest to oferta nie do przyjęcia?
Claymore zapatrzył się gdzieś w morze, którego gładka powierzchnia odbijała światło Słońca z wiernością bliską zwierciadlanej. Miał trzydzieści trzy lata, od dwóch lat kierował kompanią; należał do tej generacji menedżerów, która już nie odróżnia biznesu od wojny: dwadzieścia cztery godziny na dobę, zawsze na fuli, zawsze do oporu, szybkie awanse, szybkie upadki, emerytura w wieku lat trzydziestu pięciu, fortuny zarabiane w ciągu tygodnia, arystokraci zimnego intelektu, książęta Wall Street, w ich żyłach miast krwi płyną komputerowe kody transakcji handlowych. Do czego się modlą, jeśli się modlą, na pewno nie do pieniądza, nie oni; może do samych siebie.
– Co pan rozumie przez „użycie nie kontrolowane", panie Mrozowicz?
– Tylko ja będę znał koordynaty. Claymore skinął głową.
– Tak myślałem. Czy zdaje pan sobie sprawę, że w praktyce czyniłoby to pana pierwszą osobą fizyczną zdolną wejść w posiadanie całych systemów planetarnych?
– Tak.
Claymore prychnął gniewnie, zirytowany monosylabiczną odpowiedzią Muchobójcy.
– To jest decyzja par excellence polityczna – burknął.
– Proszę ją podjąć.
Nazwa „Filantropi" wymyślona została przez redaktorów jakiegoś brukowca, lecz szybko zwyciężyła w toczącej się w massmediach wojnie memów i przyjęła się na dobre. Tak więc Filantropi. Socjologowie się cieszyli, że słowo posiada konotacje pozytywne i będzie działać jako naturalny wytłumiacz ksenofobii i strachu przed nieznanym. W rzeczy samej zadziałało aż za dobrze: po dwunastu latach od odebrania Instrukcji w skojarzeniach dziewięćdziesięciu procent respondentów jego desygnat stanowiło coś pośredniego pomiędzy Spielbergowskim E. T. a dobrotliwym, bezcielesnym bogiem – w efekcie socjologowie z kolei lekko się zaniepokoili, bo podobnie naiwne nastawienie groziło sporym szokiem w razie ewentualnego kontaktu.
Wszelako poza socjologami nie niepokoił się o to nikt, bo i mało kto w ogóle wierzył w możliwość owego kontaktu; czy kontaktu w ogóle. Intencje Filantropów wydawały się jasne: starannie wyprali Instrukcję ze wszystkiego, co mogłoby naprowadzić jej odbiorców na jakikolwiek ślad autorów – widać z tego wyraźnie, że po prostu chcą pozostać anonimowi. Nic ludziom nie mówił kierunek, z którego nadszedł przekaz – niemal dokładnie prostopadły do ekliptyki, z jakiejś absolutnej międzygwiezdnej pustki, co sugerowało jego pochodzenie pozagalaktyczne, teoretycznie z góry przecież wykluczone z uwagi na sporą siłę sygnału w chwili odbioru – ani sposób transmisji – banalny: okno zimnego wodoru – ani sam matematyczny język Instrukcji, oparty na stałych fizycznych i kodzie binarnym – w powszechnym mniemaniu sztuczny, bo skonstruowany specjalnie na jej potrzeby, aby uczynić ją maksymalnie zrozumiałą dla największej liczby dowolnie różniących się między sobą gatunków. Przekonanie o jakiejś prawie boskiej mocy Filantropów brało się natomiast z wyników prób triangulacji źródła emisji (Instrukcja szła nieprzerwanie przez ponad tysiąc osiemnaście godzin): otrzymywano odległości zupełnie absurdalne, raz tysiąc lat świetlnych, raz sto jednostek astronomicznych, a raz nawet dystans przekraczający średnicę bąbla poinflacyjnego horyzontu zdarzeń. Ponieważ nie mogło być mowy o usterce przyrządów (na odbiór Instrukcji nastawione były wszystkie radioteleskopy Ziemi) czy błędzie w obliczeniach (bo też i nie bardzo gdzie było się w nich pomylić), zaczęto mnożyć zupełnie szalone teorie w rodzaju „zeroczasowego rezonansu przestrzeni" lub „fali jednoczesnej".
Instrukcja była zaś w istocie niczym innym, jak właśnie instrukcją, instrukcją budowy i obsługi potężnych, wściekle energożernych urządzeń, znanych już teraz powszechnie pod nazwą Bram. Nazwa nieoryginalna, ale trudno o trafniejszą: były to wszak zwyczajne, doskonale znane miłośnikom SF transmitery materii. Wchodziło się na Ziemi, a wychodziło w dowolnym miejscu we wszechświecie. Początkowo duże kłopoty sprawiał fizykom przyjęty przez Filantropów system ustalania koordynatów punktu otwarcia, a to z uwagi na specyficzny układ współrzędnych, podług którego wyliczały położenie owego punktu podzespoły celujące Bram (karierę zrobiło określenie porównujące go do „przebijania poziomic pięciowymiarowych sfer w przestrzeni nieeuklidesowej", po prawdzie niczego nie określające, ale brzmiące odpowiednio tajemniczo), w końcu jednak metodą prób i błędów doszli oni do jakiej takiej wprawy, przy okazji odkrywając jedyne ograniczenie Bram, a mianowicie ograniczenie ich zasięgu: im bliżej granic poznawalnego wszechświata, tym większej energii potrzeba dla utrzymania Bramy otwartej, rośnie to przy samej granicy wręcz asymptotycznie; różnice w poborze mocy przy transmisjach wewnątrz Mlecznej Drogi są zaś tak nikłe, że aż niewarte uwzględnienia w bilansach. W pierwszej chwili wyglądało to na naturalne upośledzenie poznawalności człowieka, coś jak Prędkość światła czy reguła nieoznaczoności Heisenberga, wkrótce jednak pojawiły się głosy o wbudowanych przez Filantropów w Bramy zabezpieczeniach, mających uniemożliwie odbiorcom Instrukcji sięgnięcie do sąsiednich poinflacyjnych bąbli; a tam to zapewne kryją się Filantropi: pochodzenie Instrukcji spoza naszego wszechświata tłumaczyłoby niemożność zlokalizowania jej źródła tradycyjnymi metodami. Teza była do udowodnienia jedynie na drodze eksperymentalnej, czyli poprzez częściową przebudowę Bramy. Niestety – a może na szczęście – dotychczas nie znalazł się kraj ani prywatny sponsor gotów wyłożyć fortunę na wzniesienie i uruchomienie takiej Bramy, która na skutek majstrowania w jej mechanizmie (a zasad jego działania nikt przecie do końca nie rozumiał, chociaż wielu twierdziło inaczej) mogła łatwo spowodować samodestrukcję, jeśli nie coś znacznie gorszego – wessanie Ziemi do innego wszechświata na przykład, co sugerowali lubujący się w katastroficznych wizjach publicyści. Doszło nawet do tego, że ONZ z góry wydała rezolucję potępiającą i zakazującą jakichkolwiek eksperymentów na Bramach, jako nazbyt niebezpiecznych dla ludzkości. Zwolennicy projektu momentalnie odpowiedzieli kontrpropozycją zbudowania takiej przerobionej Bramy gdzieś poza Ziemią, ale że to jedynie znakomicie podniosłoby koszta, sprawa umarła śmiercią naturalną.
Ponieważ Instrukcja odbierana była na powierzchni całej planety – rychło też znalazł się jej pełny tekst w Internecie – a deszyfracja nie nastręczała specjalnych trudności (Filantropi uczynili wszystko, aby rzecz jak najbardziej uprościć) – nie mogło być mowy o jakichkolwiek ograniczeniach w rozpowszechnianiu technologii Bram. W istocie jedynym ograniczeniem były pieniądze: pomijając koszta samej budowy i budulca (a wchodziły tu w grę składniki dosyć egzotyczne i trudne do zdobycia – w rodzaju wielkich ilości rzadkich pierwiastków), Brama pochłaniała grube miliony dolarów już pracując, w jednej sekundzie tej pracy zużywała energię wystarczającą do zaspokojenia dobowych potrzeb średniej wielkości miasta. Toteż nic dziwnego, że pomimo upływu dwunastu lat od chwili odczytania Instrukcji, liczba zdatnych do użytku Bram wciąż nie przekroczyła dziesięciu (zdatnych do użytku – istniały bowiem jeszcze dwie Bramy niezdatne,
Indii oraz świętej pamięci kompanii Orcan, porzucone w trakcie budowy z powodu nieprzezwyciężalnych trudności finansowych). Zresztą aktualnie nie planowano już wznoszenia następnych, ustalił się pewien status quo. Działały trzy Bramy komercyjne: kompanii eksploracyjnych Q amp;A, Dreamcatcher i Nakade; oraz sześć Bram rządowych: USA, Chin, Rosji, Niemiec, Ligi Arabskiej i Francji.
Kompanie eksploracyjne stanowiły spółki o wielce skomplikowanej strukturze kapitałowej, w których udziałowcami-założycielami były najpotężniejsze koncerny z całego świata. I tak pierwsza z zarejestrowanych kompanii, kompania Q amp;A, opierała się niemal w całości na kapitale pochodzącym z Ameryki Północnej i Europy, w jej radzie nadzorczej zasiadali przedstawiciele General Motors, General Electric, Microsoftu, Exxonu, IG Farben, Phillipsa, a nawet Warner Bros. Nakade gromadziła południowo-azjatyckie potęgi finansowe, głos dominujący miały w niej jednak japońskie grupy kapitałowe, mówiło się, iż kompania w rzeczy samej służy jedynie za parawan dla Japończyków, choć z drugiej strony chodziły również plotki o poważnym zaangażowaniu w przedsięwzięcie brudnych pieniędzy z Chin i Złotego Trójkąta. Najmłodsza z trójki, Dreamcatcher, nie posiadała tak wyraźnego profilu narodowościowego, udziałowcami w niej były firmy i osoby fizyczne z całej Ziemi, wprowadziła nawet swoje akcje na nowojorską giełdę, co wszelako szybko okazało się być posunięciem nie najmądrzejszym, bo zmuszało do pewnego upublicznienia działań kompanii, podczas gdy dwie pozostałe utrzymywały w tajemnicy, co tylko mogły.
A przecież nie od początku wyglądało to w ten sposób. Na początku bowiem, gdy funkcjonowały tylko dwie Bramy, USA i Chin, znajdowały się one w centrum zainteresowania massmediów, przeprowadzano wręcz transmisje na żywo z pierwszych przejść, i nie było takiego tyczącego ich szczegółu – włącznie z koordynatami badanych miejsc – którego nazajutrz nie mógłbyś znaleźć w gazetach. Zainteresowanie opinii publicznej było tak duże, że ów,
z punktu widzenia rządów zgoła idiotyczny sposób postepowania, oparty na totalnej jawności, przetrwał kolejne odkrycia dwóch ziemiopodobnych planet i dopiero trafienie przez chińskich astronomów na Raj wywróciło wszystko do góry nogami. Od tego momentu, nauczeni gorzkim doświadczeniem, dysponenci Bram trzymali koordynaty badanych przez siebie układów planetarnych w tajemnicy tak ścisłej, że dla jej zachowania nie raz i nie dwa posunięto się do zabójstw (w każdym razie tak rzecz się prezentowała w sugerowanej przez prasę wersji wydarzeń, bo w ramach śledztw oficjalnych do żadnych śladów podobnych działań, rzecz jasna, nie dotarto).
Ubocznym efektem odkrycia Raju była zmiana programu wykorzystywania Bram: wszelkie harmonogramy kosmologicznych i astronomicznych badań poszły w kąt, ostał się tylko jeden priorytet: wyszukiwanie i eksploracja planet. Trudno coś rzec o dalszych odnoszonych na tym polu sukcesach bądź porażkach, ponieważ od Raju wszystko to opatrzone już było nagłówkiem Top Secret; spekulacje szły w najdziwniejszych kierunkach (np. po kolejnej wielkiej powodzi w Chinach pomknęły w świat półoficjalne oskarżenia o spowodowanie jej przez Stany Zjednoczone za pomocą technologii sterowania pogodą pozyskanej z jakiegoś nowego Raju). Zabrakło ograniczeń dla paranoi, Bramy uprawdopodobniały każde szaleństwo: nie było takiego zdarzenia, którego nie dałoby się z ich pomocą wpasować do spiskowej teorii dziejów.
Algorytm poszukiwania planet przedstawiał się następująco. W pierwszym kroku zespół astronomów typował potencjalnie „planetonośną" gwiazdę; zazwyczaj były to gwiazdy leżące stosunkowo blisko Ziemi (blisko w kategoriach galaktycznych), a to po prostu z racji posiadania na temat odleglejszych rejonów kosmosu proporcjonalnie mniejszej liczby proporcjonalnie mniej pewnych informacji. W drugim kroku przerzucano przez Bramę w ekosferę rzeczonej gwiazdy, po przeciwnych stronach, kilka samodzielnych decyzyjnie sond, najeżonych teleskopami optycznymi i radiowymi. Odczekawszy czas wystarczający do przeprowadzenia przed sondy odpowiednich badań (między innymi pełnego skaningu całej sfery niebieskiej na różnych długościach fal), przerzucano w ślad za nimi zaopatrzone w silniki i maksymalną ilość paliwa miniaturowe składaki anteny i jakiegoś pojemnego nośnika informacji oraz szybkiego procesora. Ich zadaniem było odebranie od sond wszelkich zdobytych przez nie danych i ich komprymacja, po czym powrót wbrew siłom grawitacyjnym gwiazdy i planet w pobliże punktu przerzutu i „strzelenie" w Bramę, o z góry oznaczonej porze kolejnego jej otwarcia, milisekundowym impulsem „raportu". Na Ziemi „raport" dekomprymowano i poddawano dalszej obróbce, aż do zdobycia pewności, iż dookoła tej gwiazdy nie krąży nic ciekawego. Jeżeli jednak trafiała się jakaś obiecująca planeta, umieszczano, już na jej bezpośredniej orbicie, parę satelitów, w istocie niewiele się różniących budową i przeznaczeniem od pospolitych satelitów szpiegowskich. I dopiero po odebraniu „raportów" także od nich, otwierano Bramę na powierzchni odkrytego globu; również tu jednak najpierw szli mechaniczni zwiadowcy, malutkie pojazdy badające skład atmosfery, gleby i ewentualną florę i faunę planety.
Zasadniczo wszystkie te typy automatów były jednorazowego użytku, a to dlatego, że koszt ich sprowadzenia z powrotem na Ziemię przewyższał ich cenę – powstały już przecież przedsiębiorstwa specjalizujące się w produkcji poszczególnych ich typów i ostro między sobą konkurujące na tym zamkniętym, nie powiększającym się rynku, toteż sprzęt z czasem znacznie potaniał. Mimo to dokładne przebadanie okolicy choćby tuzina gwiazd, nawet Pozbawionych planet, nadal było niezmiernie kosztownym przedsięwzięciem. Dla ograniczenia ponoszonych już na owym początkowym etapie eksploracji strat, zaczęto kłaść większy nacisk na precyzję wstępnej selekcji „planetonośnych" gwiazd. Teraz, gdy dysponowano Bramami, nie stanowiło problemu postawienie gdzieś w międzygwiezdnej przestrzeni, gdzie grawitacyjny wpływ najbliższych mas jest pomijalnie mały, gigantycznej sieci odbiorników, układającej się w radioteleskop o efektywnej średnicy rozmiarów zaiste astronomicznych; lub – na analogicznej zasadzie – rozmieszczenie na powierzchni jakiegoś
bezatmosferycznego ciała zespołu teleskopów optycznych Ponieważ w ilości pożeranej przez Bramę energii nie było różnicy, niezależnie od tego, czy otwierała się ona nad Saturnem, czy gdziekolwiek indziej w przestrzeni o promieniu trzech milionów lat świetlnych, nie istniał żaden powód do lokowania owych sieci detekcyjnych w pobliżu Słońca, zwłaszcza że jego okolica i tak została już jako tako poznana tradycyjnymi metodami, a na dodatek stanowiła najbardziej oczywiste pole działania dla każdej z grup eksploratorów. W skład galaktyki Mlecznej Drogi wchodzi przecież ponad sto pięćdziesiąt miliardów gwiazd, a bynajmniej nie jest ona największa; nawet szacując bardzo nisko procent gwiazd z planetami ziemiopodobnymi, otrzymujemy liczby trudne do ogarnięcia instynktowną myślą.
W powszechnym mniemaniu polityków i dziennikarzy decyzje o lokalizacji megateleskopów poszczególnych państw i kompanii przesądziły na lata o podziale równie nieformalnych, co sekretnych stref ich wpływów w Kosmosie; i tak, co kilka miesięcy wybuchały lawiny plotek o domniemanych współrzędnych tych dominiów, w końcu zrobił się z tego temat dla dowcipów i gazetowych karykatur: „Francuzi biorą w posiadanie Mgławicę w Andromedzie", „Dreamcatcher obwarowuje się w Małym Obłoku Magellana", „Chińsko-niemiecka wojna o NGC 6822!" Astronomowie solidarnie wyśmiewali podobne rewelacje, wskazując, iż ludzie tak naprawdę nie uświadamiają sobie faktycznych wielkości obiektów, o których mówią, i dystansów, jakie wchodzą tu w grę. Atoli jak jest w rzeczywistości, nikt nie wiedział, w każdym razie nikt z tych, którzy tak ochotnie się na ów temat wypowiadali.
Z drugiej jednak strony owa chińsko-niemiecka wojna o jakieś trzymane w tajemnicy kosmiczne zdobycze nie była pomysłem wziętym całkowicie z sufitu, wszak od ośmiu lat trwał na powierzchni Raju regularny konflikt zbrojny o kontrolę nad co bardziej interesującymi obszarami planety, dotychczas przerzucono tam w sumie blisko pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy amerykańskich, chińskich i rosyjskich, nie licząc rajdów grup islamskich komandosów czy łupieżczych eskapad najemników kompanii eksploracyjnych. Nie było tygodnia bez doniesień o krwawych starciach, cenzura wojskowa niewiele wycinała, każdy mógł w swoim telewizorze obejrzeć malownicze obrazki z bezlitosnej wojny toczonej pod niebem barwy fioletu i słońcem jak przejrzała śliwka. Z roku na rok coraz bardziej wyglądało to na kosmiczną odmianę Wietnamu: odległe, egzotyczne miejsce, dokąd lecą nasi synowie, a wracają trupy. Jednak odwrotnie niż w przypadku wojny wietnamskiej, opinia publiczna nie popierała projektów wycofania się z Raju, mimo wszystko ludzie aż nazbyt dobrze sobie uświadamiali, co by to mogło oznaczać.
Planeta zwana Rajem, obiegająca starą, schodzącą już z ciągu głównego gwiazdę, odległą od Słońca o ponad dwa tysiące lat świetlnych, kryła na i pod swoją powierzchnią skarby wprost bezcenne. Nazwę swą wzięła od zacytowanego przez reportera CNN w historycznej chwili fragmentu Raju utraconego Miltona; skojarzenia prostsze prowadziły raczej w stronę piekła. Dla walczących tam i umierających żołnierzy piekłem była niewątpliwie; rajem jawiła się chyba tylko dla zakochanych w niej naukowców. Liczba odnalezionych przez nich artefaktów – tych, o których wiedziała światowa opinia publiczna – przekroczyła już tysiąc. Dochodziły do tego przeróżne mniejsze i większe budowle oraz tak zwane „obszary niestałe". Aczkolwiek twórcy tego wszystkiego pozostawali wciąż tajemnicą nie mniejszą od Filantropów i zasad działania (a po prawdzie i przeznaczenia) dziewięćdziesięciu procent odkrytych na Raju przedmiotów nawet się nie domyślano, to samo rozwikłanie zagadki Klatek Słońca i analiza niektórych aspektów pracy Generatorów Czasu, co w konsekwencji doprowadziło do sformułowania teorii Kvagi i podporządkowania sobie sił grawitacji – samo to usprawiedliwiało cały włożony w opanowanie Raju wysiłek.
Jakże sobie Chińczycy pluli w brody, że nie pomyśleli o utajnieniu badań wcześniej!
Teraz wszakże wszystko już było tajne i jeśli jakiekolwiek państwo lub którakolwiek z trzech korporacji natrafi na drugi Raj, z całą pewnością tego nie ogłosi. Nie będzie wojny; nie będzie wyścigu złodziei. Odkrywca posiądzie całość skarbu. Ponieważ bezpośrednie sąsiedztwo Raju – gwiazdy w promieniu tysiąca z górą lat świetlnych od niego – sprawdzono w pierwszej kolejności, wydawało się, iż każdy z dysponentów Bram ma aktualnie takie same szansę na trafienie Wielkiej Wygranej. I choć – biorąc sprawę na zimno – brakowało jakichkolwiek logicznych przesłanek dla snucia przypuszczeń o istnieniu kolejnych Rajów, coraz powszechniejsze stawało się przekonanie, iż tak naprawdę odkryto je już dawno temu, tylko że po prostu nie potrafimy rozpoznać efektów zastosowania pozaziemskich technologii przez szczęśliwych odkrywców. Te powodzie w Chinach… Huragany… Rozbłyski na Słońcu… Krachy finansowe… Cokolwiek.
Winston Claymore III poprosił głównego inżyniera o ogień. Khann rzucił mu zapalniczkę.
– Kiedy? – spytał Claymore, zapaliwszy cygaro. Khann spojrzał ponad głowami zagłębionych w fotelach kontrolerów, gdzieś na bok ściany monitorów.
– Już jedzie – mruknął. – Przecież nie zmienimy dla niego czasu przerzutu. – Zaczął kartkować notes. – I w ogóle nie rozumiem, po co się pan tu fatygował – warknął, nie unosząc głowy.
Claymore zrobił wieloznaczną minę.
– Powiedzmy, że mam co do niego złe przeczucia. Wolę mieć go na oku, póki nie przejdzie.
– I tak nic pan nie poradzisz.
– Chronię swój tyłek, człowieku; jakby co: nie lekceważyłem sytuacji, byłem na miejscu. Główny inżynier machnął ręką.
– Polityka – prychnął. – Nie pojmuję, na diabła wam ten szarlatan. Przecież to czystej wody świr. Oglądał pan reportaż?
– Lepiej rób swoje.
Winda zatrzymała się i Muchobójca wyszedł do przedsionka, mieli go na jednym z głównych ekranów. Był w skórzanych butach z cholewami do kolan, w ciemnych dżinsach, granatowym golfie i rozpiętym czarnym płaszczu. Na lewym ramieniu dźwigał wypchany marynarski worek, w prawej dłoni sporych rozmiarów neseser. Ponieważ przedsionek był całkowicie pusty (sto metrów na sześćdziesiąt na czterdzieści: wnętrze betonowego pudełka o białych ścianach), brakowało skali dla właściwej oceny wzrostu Muchobójcy – na ekranie wydawał się wręcz drobny.
– Prześwietliliście go? – spytał Claymore, rozglądając się za popielniczką.
– Ymhm – przytaknął Khann i postukał w klawisze pobliskiego terminalu. – Zresztą i tak czeka go rewizja po powrocie.
(Każdego powracającego rewidowano – z dokładnością wręcz absurdalną – w poszukiwaniu jakichkolwiek miniaparatów fotograficznych, kamer, zdjęć, filmów, zapisów komputerowych, a nawet ręcznych szkiców nieba rozciągającego się ponad kompanijnymi planetami: to jak adres, równie dobrze mogliby sami podać koordynaty).
– No ale co on ma w tym worze i walizce?
– Ubranie i takie tam.
– Co to znaczy: takie tam?
Khann uśmiechnął się krzywo, z jakąś złośliwą satysfakcją.
– Między innymi Czajnik.
– Co?
– Czajnik i dwa inne artefakty podobnie rezonujące, choć nie mam ich w katalogu.
(Czajnikiem nazywano pewien rodzaj przedmiotów znajdowanych w stosunkowo dużej liczbie w „gorących" obszarach Raju; z wyglądu faktycznie nieco przypominały miniaturowe imbryki. Ich przeznaczenia ani zasady funkcjonowania dotąd nie odgadnięto. Kilkanaście sztuk Czajników znajdowało się w wolnym obrocie na Ziemi, ponieważ należały one do pierwszych znalezisk, tych poczynionych jeszcze przed wybuchem zabramnej wojny).
– Cholera. Cholera, cholera. – Claymore, zirytowany, Pokręcił głową. – Nie macie tu popielniczek? – zmienił temat.
– Tu obowiązuje zakaz palenia – wycedził Khann.
– To czemu mi pan nie zabronił?
Wrota do hali przerzutowej zaczęły się wolno rozsuwać. Muchobójca ruszył naprzód; szedł między szynami.
Wielkie ekrany dawały złudzenie bliskości, ale tak naprawdę halę Bramy dzieliło od sali nadzoru blisko dwadzieścia kilometrów; na dodatek ta pierwsza znajdowała się prawie pięćset metrów pod powierzchnią ziemi. A na powierzchni: pustynia. Do kompanii Q amp;A należało całe tysiąc kilometrów kwadratowych piachu i skały. Otaczały je metalowe ogrodzenia pod wysokim napięciem, patrolowały kompanijne wojska, strzegły sieci przemyślnie poukrywanych czujników. Państwo w państwie. Kupili to pustkowie od rządu Australii za ciężkie miliony; mogli się za to teraz pochwalić względną suwerennością.
Muchobójca wszedł do hali. Rozmiarami nie odbiegała wiele od przedsionka, a i pustka w niej panowała podobna, bo zakłócana jedynie przez ekran hamujący (w głębi, po lewej), wpuszczoną w podłogę wyrzutnię (opodal, po prawej) i umieszczoną już na szynach platformę towarową, z jednym zamontowanym w środku fotelem (tył platformy obejmowały ściśle czarne szczęki wyrzutni). Brama jako taka nie posiadała żadnych stałych materialnych elementów; w rzeczy samej w powszechnym użyciu nazwa ta funkcjonowała w parze z całkowicie nieodpowiednim desygnatem, bo fizycy definiowali jako Bramę sam „obszar jednoczesności", a on trwał przecież ledwo ułamki sekund – potem znikał. Jednak ludzie tłumaczyli to sobie inaczej: Brama to cała ta maszyneria, która czyni możliwym niemożliwe. W każdym razie jedyną widoczną teraz dla Muchobójcy częścią urządzenia były dwie szerokie na dziesięć metrów płyty, wykonane z jakiegoś ciemnego metalu, które zakrywały środkowe części bocznych ścian, sięgając od podłogi do sufitu. Obszar przejścia – Brama -otwierał się właśnie pomiędzy nimi.
Muchobójca umocował swój bagaż pomiędzy kontenerami wypełniającymi platformę, wskoczył nań i wcisnął się w fotel. Zapiawszy pasy (było ich blisko tuzin) zamarł w bezruchu.
– Popatrz pan – Claymore dźgnął cygarem w kierunku ekranu. – Toż to przecież jest nienormalne. Ten facet od początku mnie irytuje. Nie znam nikogo, kto by się przed przejściem przez Bramę nie denerwował, nie wiercił, nie zerkał na zegarek i tak dalej. A ten się nawet nie poci!
– Mówiłem, że to świr – mruknął Khann. – Po cóż go pan ściągnął? Rada zje pana żywcem. On nie dość, że nie jest pracownikiem kompanii, to na dodatek nie podpisał nawet standardowego kontraktu z klauzulą poufności.
– Myślisz, że mam jakikolwiek wybór? – odwarknął Claymore. – A w ogóle to nie jest twoja sprawa! Ty jesteś od Bramy; a co za nią – to już cię nie powinno obchodzić!
Khann wzruszył ramionami.
Pochylił się nad mikrofonem.
– Trzydzieści.
Włączyło się automatyczne odliczanie.
Claymore zamilkł, skupiony na ogryzaniu końcówki cygara, zapatrzony w ekrany. Na „zero" powietrze pomiędzy czarnymi płytami ściemniało i zafalowało. Wyrzutnia cisnęła weń platformę. Jednocześnie kilkanaście metrów dalej wyłoniła się bliźniacza platforma, pędząca po prostej równoległej do toru, po jakim pomknął w nicość pojazd z Muchobójca – i uderzyła w ekran amortyzujący, który cofnął się pod tym ciosem dobre dziesięć metrów. Zanim się zatrzymał, przestrzeń pomiędzy płytami wróciła do swego naturalnego stanu – Brama się zamknęła.
– No – westchnął Claymore. – Poszło. Teraz niech się van der Kroege martwi.
•
Van der Kroege martwił się już od dwóch dni, czyli od momentu otrzymania w poprzedniej przesyłce z Ziemi zapowiedzi przybycia Muchobójcy.
W sprawie nurtującego cię problemu: kolejne przejście Przyspieszone na 237-143000, przejdzie do was wynajęta Przez kompanię osoba kompetentna w podobnych kwestiach [dane -› TU]. Udziel wszelkiej możliwej pomocy. Oczekuję rychłego rozwiązania.
Z podklejki z danymi dowiedział się, że osobą tą jest niejaki E. Mrozowicz. Nic mu to nie mówiło. Dopiero parę godzin później, już kładąc się spać, przypomniał sobie o sprawie i nakazał przefiltrowanie według dołączonego do wiadomości klucza całości zbioru informacji posiadanych przez komputer stacji. Komputer wyłowił kilkaset artykułów prasowych, fragmenty jakiejś internetowej konferencji i półgodzinny film telewizyjny pod tytułem Muchobójca. Na Ziemi zapewne wyłapałby z otwartej sieci o wiele więcej, jednak bank danych morrisonowej stacji miał ograniczoną pojemność i nie mógł sobie pozwolić na magazynowanie informacji zindeksowanych poniżej pewnego progu ważności – i tak większość miejsca w nim zajmowały „czopy serwisowe", nakładające się na siebie, automatycznie się aktualizujące i wykasowywujące, a przesyłane przez kompanię przy okazji cotygodniowych „uchyleń" Bramy. Na takie „czopy" składały się obszerne zestawy informacji o ostatnich wydarzeniach politycznych, ekonomicznych, kulturalnych, pełne zapisy notowań wszystkich giełd świata, kilkadziesiąt tysięcy godzin programów telewizyjnych, kilkanaście świeżo wprowadzonych do kin filmów, dziesiątki premierowych płyt, setki programów komputerowych, tysiące nowo wydanych książek i tak dalej, i tak dalej. Łączność ciągła nie była możliwa, a częstsze otwieranie Bram wykluczała ich energożerność – tu, na Morrisonie, wszyscy żyli w cyklu tygodniowym. Chyba że z jakichś ważnych przyczyn kompania decydowała się przyspieszyć przejście – na przykład z powodu przybycia pana E. Mrozowicza, Muchobójcy.
Podczas gdy van der Kroege ze słuchawkami w uszach gapił się na ekran, jego żona oddawała się ćwiczeniom relaksacyjnym. Wpadające do sypialni przez rozsunięte drzwi na taras rubinowe światło Hendriksa nadawało jej opalonej skórze barwę zmieszanej z krwią gliny. Siedziała na dywanie w pozycji lotosu, wyprostowana, z opuszczonymi powiekami, i ćwiczyła głębokie wdechy.
– A jeśli to Pedroso? – spytała naraz.
– Mhm?
– Zastanawiam się, czy to nie mógł być Pedroso.
Peter zatrzymał film i przekręcił się razem z krzesłem w jej stronę. W pokoju nie paliło się żadne światło i oczy mężczyzny, nagle odwrócone od jasnego monitora, niewiele dostrzegły: cienie i półcienie, miękki półmrok hendriksowej pełni, w nim zarys nagiego ciała Rosanne.
– Co: Pedroso?
– Malik. Thorn. I w ogóle. No przecież szpieg.
– Było śledztwo – przypomniał Peter. – Enąuist. I ci gogusie Claymore'a. Daj spokój, coś by znaleźli.
Przeszła od jogi do ćwiczeń rozluźniających mięśnie; od energicznych krążeń barkami zaczęły jej podskakiwać piersi, i tak wysoko podniesione słabą grawitacją Morrisona. Van der Kroege'a nieodmiennie to śmieszyło. Z kolei ona znała go na tyle dobrze, by nie musieć patrzeć, aby znać wyraz jego twarzy.
– Nie wierzę w duchy – warknęła rozeźlona.
– Najwyraźniej jesteś w mniejszości – rzekł Peter, z powrotem zwracając się do ekranu komputera, na którym widniała ponura twarz Muchobójcy, pochwycona w stop-klatce z przymrużonymi oczyma i wpółotwartymi ustami. – Claymore przysyła nam jakiegoś szamana. Ten Mrozowicz, co ci mówiłem, że przez niego przesunęli kolejne otwarcie, no więc on jest jakiś domorosły egzorcysta, ksywa: Muchobójca. Claymore go wynajął.
– Że co? Muchobójca?
– Aha. Popatrz tylko. Rąbnięty miliarder, jeździ i skupuje różne dziwactwa spoza Bram. Właśnie oglądam reportaż; nieźle się po gościu przejechali, nie ma co.
Zaniechała ćwiczeń. Odwróciła się do męża, spojrzała na ekran.
– Claymore'owi do reszty popieprzyło się we łbie -mruknęła.
– Niezły przyjemniaczek, prawda?
Wstała, podeszła do Petera i spojrzała ponad głową męża w zamrożone w zimnym świetle monitora oblicze Muchobójcy. Patrzyła tak i patrzyła, aż wstrząsnął nią dreszcz. Założyła ręce na piersi, skuliła się; przysiadłszy pod ścianą, podciągnęła nogi pod brodę, jakby w obronie przed nagłym przypływem zimnego powietrza, choć przecięż na Morrisonie panował zawsze jednakowy duszny upał, niezależnie od pory księżycowego dnia – gdyby spojrzała teraz na termometr, z pewnością odczytałaby nie mniej niż trzydzieści pięć stopni Celsjusza.
– Nie podoba mi się to – powiedziała cicho i niewyraźnie, patrząc na odległe wzgórza, skąpane w strugach światła jak młode czerwone wino. – Mam złe przeczucia. Trzymaj się lepiej od niego z daleka. Z pyska jest dostatecznie wredny.
Ponieważ nie było to zachowanie dla niej naturalne, zaniepokoił się także sam van der Kroege.
– Mhm… Wiesz, jak to jest. „Wszelka możliwa pomoc" i takie tam. Pokręci się, popyta i wróci.
Kiwała w zamyśleniu głową, uderzając podbródkiem o kolano, ciemne włosy przesłaniały jej twarz.
– Może powinniśmy się wycofać – mruknęła po długiej chwili ciszy, podczas której Peter wyłączył komputer, wstał, zdjął spodenki i ruszył w stronę prysznica. Słowa żony zatrzymały go jednak w progu łazienki.
– Co masz na myśli? – spytał zmarszczywszy brwi, chociaż bardzo dobrze wiedział, co ona ma na myśli.
– Dosyć – mruknęła, wciąż sennie zadumana; mimowolnie wydymała wargi i zginała palce u nóg. – Wystarczy. Ponad siedem lat takiego życia. Kusimy los. Jedenaście planet. Na litość boską, Peter, jedenaście planet! Tu już nie ma żadnej poezji. Czy ty tego nie widzisz? Zarabiamy pieniądze, po prostu zarabiamy pieniądze. Ale przecież i tak jesteśmy już bogaci. Więc po co?
– Tobie chodzi o przygodę. Parsknęła.
– Rzecz w tym, że mnie już nie chodzi o przygodę-Chodzi mi o coś wręcz przeciwnego.
– Ożeniłem się z tobą.
– To był substytut. Teraz to wiem. Nie szło mi przecież o papierek, on niczego nie zmienia; ale ja zaczynam się już czepiać symboli. Starzejemy się, Peter, starzejemy się-Czego innego się teraz boję, inne mam sny, inne marzenia.
– Dom. Dziecko.
– Nie mów o tym w taki sposób.
Zamarł z ramieniem przyciśniętym do chłodnej futryny. Nie wiedział, co rzec. Trudno powiedzieć, żeby go zaskoczyła – ale nie miał przygotowanej żadnej odpowiedzi adekwatnej do sytuacji i nastroju. Nie mógł wyśmiać, nie mógł zbagatelizować, nie mógł zignorować, nie mógł skłamać. Złapała go nagiego i bezbronnego, dosłownie i w przenośni. Stał więc i milczał, i rosła w nim gorzka rozpacz, ciężki smutek. Oto do czego doszliśmy, myślał. Kiedyś prowadziliśmy takie rozmowy, szepcząc sobie prawdę z ust do ust, w powolnych uściskach pomiłosnych; a dzisiaj – dzisiaj wszystko na zimno, pięć metrów ciemnej pustki pomiędzy nami, ona nawet nie może na mnie spojrzeć, ja zaś zastanawiam się nad kłamstwami. To jest śmierć. Mój Boże – co ja mam zrobić, co powiedzieć? Najstraszniejsze są grzechy zaniechania. Szepnął:
– Po Morrisonie wymówię Claymore'owi. Dopiero teraz zwróciła nań wzrok.
– Nie rób tego.
– Dlaczego? Przecież tego właśnie chcesz.
– Ale ty tego nie chcesz. Wyrwałabym ci serce.
– I tak mi wyrywasz. – Oderwał się od futryny, zrobił kilkanaście krótkich kroków, charakterystycznych dla słabej grawitacji księżyca, i przykucnął na wyciągnięcie ręki od Rosanne, pochylając i przekrzywiając głowę, by spojrzeć jej w oczy, skryte za kurtyną włosów; lecz nie udało mu się, patrzyła już na swoje stopy. Więc wyciągnął rękę. – Ja zawsze sądziłem, że to będzie nasz dom. I nasze dziecko.
– Ja też tak sądziłam.
– A zatem?
Delikatnie rozsunął jej włosy. Spojrzała na niego z wyrzutem.
– Zbliżasz się do punktu bez powrotu. Pokazałeś mi tego Muchobójcę i zrozumiałam. Ty się cieszysz na jego przybycie. Nie ma już dla nas bezbolesnego wyjścia. Jeśli zostanę, rozszarpiemy się nawzajem na strzępy.
– Nieprawda. Nieprawda. Ty nie możesz tego wiedzieć. Po prostu się usprawiedliwiasz, bo…
– Proszę cię.
– Tak – zmitygował się. – Przepraszam. Złagodniała, gdzieś z niej uleciała cała determinacja.
– Przecież to nie jest dla mnie łatwe. Ty to powinieneś mówić. Ty powinieneś decydować.
Kręcił głową. – Nie rozumiem, skąd możesz mieć tę pewność…
– Powiedz, że się myliłam co do Muchobójcy. Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Może i miałaś rację. Czego to dowodzi?
– Tego, że ty się nie zmieniłeś, a ja tak. W tobie wciąż żyje ten nastoletni miłośnik science fiction. Nie dostrzegasz rutyny. Nie dostrzegasz hipokryzji Claymore'a. Wciąż żyjesz we własnym ziszczonym marzeniu; od siedmiu lat. Od momentu, kiedy cię poznałam na Gilgameszu, czas dla ciebie stanął. A ja mam już inne marzenia. Myślałam, że małżeństwo zdoła cię wytrącić z tego snu -ale nie. Powoli zmienia się on dla mnie w koszmar.
– Czy ja naprawdę jestem takim idiotą? j Roześmiała się przez łzy; głośno i coraz głośniej. Złapała go za włosy, potargała, szarpnęła, przewróciła na dywan. Przetoczyli się, klnąc i chichocząc, pod drzwi tarasu. Zalał ich blask Hendriksa. Mimowolnie spojrzeli w górę, na wiszącą na ciemnogranatowym niebie niewyobrażalnie wielką kulę planety, koło królewskiej purpury, tak bliskie, tak odległe, tak piękne, tak przerażająco obce. Przycisnął usta do ciepłego policzka kobiety.
– Czy ty tego nie widzisz? Nie widzisz, nie rozumiesz…?
Westchnęła; drżenie jej ciała odbiło się w jego ciele długim dreszczem.
– Tak.
Brama się zamknęła, platforma huknęła o ekran i wyłączył się alarm. Van der Kroege podszedł do rozpinającego pasy Muchobójcy.
– Witamy na Morrisonie. Peter van der Kroege, dyrektor wykonawczy.
Muchobójca tylko skinął głową. W końcu poradził sobie z zatrzaskami i zeskoczył na beton. Zdjął z platformy worek i neseser.
– Tylko tyle? – zdziwił się przelotnie van der Kroege; zaraz jednak złapał Muchobójcę za ramię i pociągnął w bok. – Lepiej się pospieszmy, bo nas Hassel rozjedzie. -Kobieta siedząca za kierownicą zbliżającego się wózka widłowego pogroziła mu pięścią.
Ruszyli ku szerokim wrotom hangaru. Van der Kroege z uwagą przyglądał się Muchobójcy, który bez zastanowienia, zgoła instynktownie, przyjął sposób stawiania stóp właściwy dla niskich grawitacji – zazwyczaj ludzie dochodzili do podobnej wprawy dopiero po tygodniu, dwóch.
Hangar odpowiadał swymi rozmiarami hali przejścia z Ziemi i posiadał identyczne wyposażenie, brakowało jedynie owych wielkich, czarnych płyt. Prócz Petera, Muchobójcy i kobiety na wózku, znajdował się tu jeszcze tylko rozebrany do kąpielówek brodaty Murzyn, grzebiący zapamiętale w mechanizmie wyrzutni; za nią, pod pomalowaną na biało ścianą, stały na bocznicy dwie puste platformy.
– Spoci się pan – zauważył van der Kroege. – Nie powiedzieli panu, jak się ubrać? Proszę zdjąć ten płaszcz i sweter, mamy środek księżycowego dnia, czterdzieści pięć stopni w cieniu. – Sam dyrektor był w sandałach, bawełnianych bermudach w lilie i rozpiętej hawajskiej koszuli o krótkich rękawach; na głowie miał słomiany kapelusz, na nosie okulary przeciwsłoneczne.
Wyszli z cienia hangaru, schodząc zarazem ze wzgórza, na jakim on stał; Muchobójca zmrużył oczy. Czerwone słońce, nienaturalnie duże, łypnęło na nich gniewnie z różowego nieba, upstrzonego gęsto czymś, co wyglądało jak fraktalowe kwiaty uplecione ze srebra, a co zapewne stanowiło tutejszy odpowiednik obłoków.
Van der Kroege podążył za spojrzeniem Muchobójcy i uśmiechnął się domyślnie.
– Ciekawe, prawda? To od takich roślinno-zwierzęcych Pasożytów, które, rozmnażając się, podróżują w parze wodnej podniesionej do chmur. Jeszcze efektowniejsze Jest o wschodzie równoległym.
– Planeta? – spytał Muchobójca i było to pierwsze wypowiedziane przezeń na Morrisonie słowo. Peterowi jego głos skojarzył się przelotnie z głosem pewnego dawno zmarłego aktora, przeważnie grywającego w horrorach monstra o martwych twarzach; ale tak kojarzyła mu się większość tembrów nowo przybyłych, bo wysokie ciśnienie morrisonowego powietrza mutowało je przedziwnie, a podświadome interpolacje owego procesu wiodły na manowce.
– Teraz jest pod nami – van der Kroege machnął ręką, wskazując nadir. – Dostał pan materiały? Chyba nie; wszystko tajne, co? No więc my znajdujemy się na Morrisonie, to jest księżyc Hendriksa, gazowego olbrzyma, krążącego wokół Joplin, która właśnie tak nas spieka. Przedwczesne stadium czerwonego olbrzyma, rzecz jasna; niektórzy podejrzewają kosmiczną inżynierię. Na Morrisonie istnieje kilka różnych pór w cyklu dobowym; występują, jak dla ludzkiego organizmu, nazbyt nieregularnie: okres obiegu Morrisona wokół Hendriksa wynosi niecałe cztery ziemskie dni, czas obrotu dookoła osi krótszy o ponad połowę, orbita równikowa, zamknięta, ciasna, ale jądro i w ogóle gęstość Morrisona nie odpowiadają standardom, na Rybie bije jeszcze parę wulkanów; grawitacja mimo wszystko za wysoka, więc może jest coś na rzeczy z tą teorią o pochodzeniu Morrisona ze starej ekosfery Joplin. Mamy przesłanki zarówno do wnioskowania o przechwyceniu tego księżyca przez Hendriksa, jak i do czegoś wręcz przeciwnego. Aha, co się tyczy tych pór. Jest więc pełna noc, gdy odwróceni jesteśmy zarówno od planety, jak i słońca; jest dzień; i dzień zewnętrzny, w pozycji odwrotnej do pełnej nocy, bo mamy wówczas nad sobą i planetę, i słońce; jest pełnia Hendriksa, kiedy odbija on światło Joplin; i noc podwójna, z ciemnym Hendriksem. Ponadto trzeba doliczyć przejścia pozostałych księżyców, a jest tego od groma i trochę. Pierścienia planety w zasadzie nie widać, za ostry kąt. Co jeszcze? Aha, dwutlenek węgla. Atmosferę ma Morrison jak kołdrę; od skoków dobowych temperatur powinny tu szaleć straszne huragany, ale nic z tego, mamy jakiś pieprzony geohomeostat, przekona się pan,
w nocy upały prawie takie same. Widzi pan moją opaleniznę? A przecież ultrafiolet ścina tu lepiej od tuzina ziemskich warstw ozonowych. Patrz pan, dziewczyny się smażą; to te nowe, przybyłe przed trzema tygodniami. Jeszcze im się odechce w ogóle z cienia wychodzić.
Dwie nagie blondynki leżały na trawniku przy mijanym właśnie bungalowie, jedna na plecach, druga na brzuchu. Van der Kroege, przechodząc wzdłuż białego, drewnianego płotu, wysokiego na niecały metr, pokazał im wymownym gestem zegarek i postukał weń paznokciem. Oklęły go leniwie, sennymi głosami radząc, żeby się odczepił i dał im spokój i w ogóle odpełzł z życiorysu.
– Widzisz pan – skwitował to Peter – jaka u mnie super dyscyplina. Hę, hę, hę, dyrektor wykonawczy. Powinienem chodzić z batem i widłami. Pan to by się nadał, pan to masz wygląd, że Boże broń.
– Claymore by pana nie trzymał, gdyby nie bił pan wynikami wszystkich innych kandydatów.
– A to ja wiem, to ja bardzo dobrze wiem, ale co wpierw muszę sobie żył nawypruwać, to moje. – Nieprzerwanie jednak uśmiechał się i nie sposób było brać tych wszystkich jego narzekań całkiem serio; tak samo jak z innych, podśmiewał się i żartował z samego siebie.
Skręcili w podjazd przed szeregiem pięciu parterowych domków w kolorze kości słoniowej, wzniesionych z drewna, plastiku i szkła w japońskiej manierze, że aż zdawały się istotnie posiadać ściany z papieru. Weszli do drugiego z kolei. Peter podał Muchobójcy klucz i krzyknął na klimatyzację. Okna się zaciemniły, powiało chłodem. Muchobójca złożył bagaż przy łóżku. Wciąż był w tym swoim czarnym płaszczu i swetrze.
– Mam nadzieję, że się panu spodoba – rzekł van der Kroege, siadając na wyciągniętym z szafy składanym krześle; ruchem głowy wskazał głębokie fotele rozstawione pod ścianami salonu i wyjaśnił: – Nienawidzę się w nie zapadać, rwie mnie potem od tego kręgosłup; co z tego, że wygodne, skoro niewygodne.
Na te słowa Muchobójca uśmiechnął się lekko. Podszedł do barku, zagrzechotał szkłem.
– Luksusy – mruknął.
– A co! – Van der Kroege zdjął kapelusz i rzucił na stojący opodal stolik; okulary przesunął na czoło. – Zajrzy pan do lodóweczki, na pewno jest jakieś piwo.
– Luksusy – powtórzył Muchobójca. Rzucił Peterowi butelkę. Ten rozglądnął się bez przekonania za otwieraczem i w końcu trzasnął kapslem o poręcz krzesła.
– Pan się dziwisz – sapnął po kilku łykach. – Każdy się z początku dziwi. Chcieliby jakiejś bazy, obozu wojskowego, podziemnego kompleksu; robotów, czołgów, betonowych kopuł, pól siłowych, Bóg wie czego. Naczytali się książek, naoglądali filmów. A to się po prostu nie kalkuluje. Trzeba pamiętać, że tu przede wszystkim idzie o interes; ekonomia, drogi panie, ekonomia. Po cóż wznosić te imponujące fortyfikacje, po co wgryzać się w glebę? Potrzeba by czasu, materiału, ludzi, energii. Marnotrawstwo. Po pierwsze: my zawsze zajmujemy się planetami ziemiopodobnymi, więc odpada konieczność budowy zamkniętych systemów habitatów. Po drugie: inteligentnych mieszkańców, niestety, nie udało się dotąd spotkać, przynajmniej mnie nic o tym nie wiadomo – toteż nie ma również przed kim się bronić. Pozostaje kwestia ewentualnej agresywności miejscowej flory czy fauny. Na Morrisonie nie ma z tym jednak problemów. Więc standardowo: przerzuca się przez Bramę brygadę budowlańców i oni wznoszą w jakiejś malowniczej dolince taką uniwersytecką wioskę. Nawet potem jej nie demontujemy, bo nie opłaca się ściągać z powrotem materiałów. A że otwarcie Bramy kosztuje za każdym razem tyle samo, niezależnie od tego, ile wynosi masa przerzucanego towaru – no a łączność z Ziemią jakoś utrzymywać trzeba, chociażby w cyklach tygodniowych – więc jako dodatek do żywności ściągamy tu bezpłatnie, co chcemy, taka platforma udźwignie pół wieżowca, z naszej strony nawet więcej.
– Wirusy, bakterie? – podsunął Muchobójca, sącząc z butelki perriera.
– Jakie wirusy? Jakie bakterie? Co pan, w konwergencję wierzysz? Cholera, to jest moja jedenasta placówka; DNA żadna świętość, co planeta, to inny replikator – białko a białko to jest różnica. Przecież te trawniki, te akacje – to wszystko z Ziemi, sztuczna odmiana, pogrzebali im w genach, przystosowali do nieco innej atmosfery i grawitacji i położyli twardą blokadę immunologiczną. Przejdzie się pan na wzgórza, zobaczy, co tu naprawdę rośnie. Mamy tu takie rośliny, co potrafią prowadzić filozoficzne dysputy.
– Hę?
– W ogóle jest spore zamieszanie z podziałem morrisonowej flory i fauny, wydaje się istnieć na tym księżycu trzecie królestwo, dominium stworzeń na Ziemi reprezentowanych chyba tylko przez euglenę zieloną. Takie ni to, ni owo. Zasadniczo bowiem mamy tu zwierzęcych roślinożerców, lecz brak zwierzęcych mięsożerców. Drapieżne są niektóre rośliny tudzież euglenoidy. Takoż drzewo wiadomości. Właściwie to żadne drzewo, nawet wygląda zaledwie jak przerośnięty krzak. Ma się rozumieć, zero inteligencji. Ale jak ewolucja się postara, to ciężko odróżnić. Z początku były zabawne pomyłki; i nawet trudno się dziwić, bo kiedy zielsko zaczyna do ciebie gadać po angielsku, to różne rzeczy przychodzą do głowy. Ale to po prostu taki sposób polowania. Trochę ma w genach, a trochę zapamiętuje: sekwencje dźwięków wydawane przez potencjalne ofiary. Rozumie pan, drzewo jest mięsożerne. Taka gadatliwa rosiczka. Przypuszczam, że w przypadku zwierząt wydaje ich sygnały godowe. Jeśli chodzi o ludzi – nie ma żadnych doświadczeń i odtwarza, co tylko zarejestrowało. Sprawia to wrażenie bezrozumnie zmiksowanego monologu. Mhm, nie jest to jednak opinia powszechna; moja żona, ksenobiolog zresztą, uważa, że organ drzew wiadomości odpowiedzialny za gromadzenie i selekcję danych dźwiękowych zdradza pewne analogie do mózgu i kryje w sobie znaczny potencjał… Pojmuje pan: za miliard lat… Tak jest zawsze, jaka by to nie była planeta – zawsze pojawiamy się o ten miliard lat za wcześnie, jakbyśmy byli jakimiś galaktycznymi wcześniakami, cholera, tam w Raju to wobec tego jest chyba śmietnik ginekologa, pozostałości po kosmicznej aborcji; niech to szlag, wychodzi, że…
– Upił się pan? Van der Kroege spojrzał spode łba na podpierającego ścianę Muchobójcę.
– Jednym piwem?
– Ja tu nie w sprawie drzew. Peter westchnął, przeciągnął się.
– Cóż, przepraszam. Co chce pan wiedzieć? Całość danych ma pan w komputerze; terminal w gabinecie -wskazał ręką – katalog GHOSTS. Jeśli coś bardziej… – Tym razem przerwał mu pisk telefonu. Dyrektor wyjął aparat z kieszonki hawajskiej koszuli; z wyglądu był on nie do odróżnienia od karty kredytowej, tylko nadruk inny, kolorowe logo Q amp;A mianowicie. Przyłożył go do ucha. – Tak?… Kto jeszcze?… Nie, niech leci, najwyżej go szlag trafi, zrobimy mu ładny pogrzeb… No?… To świetnie. -Schował telefon. – Więc tak, panie Mrozowicz. Duchy. Pan pono się zna. Zobaczymy. Do dzisiaj mamy jednego trupa, dwóch rannych i dwóch obłąkanych.
– Wiadomo mi o dwóch zmarłych.
– Ten drugi nie z ich powodu.
– Rozumiem. Są widoczne dla osób postronnych?
– Co znaczy postronnych? – van der Kroege uśmiechnął się kwaśno. – Daj pan spokój, mamy je na wideo.
– Występowanie?
– Endemiczne. W komputerze znajdziesz pan mapę.
– Można je ominąć? Więc o co ten szum?
– Ba, one siedzą w najciekawszych miejscach.
– Stopień materializacji?
– To zależy. Czasami tylko rzucają się na umysł; czasami nawet nie musisz ich widzieć, i tak zwiewasz, gdzie pieprz rośnie. Ale czasami dają przedstawienie z takimi efektami, że niech się Hollywood schowa.
– Skąd w ogóle wiadomo, że duchy? Może jakaś specyficzna forma tutejszego życia.
– Nie ma tu takich form życia. Jeśli już, to jest to forma tutejszej śmierci. Zobaczy pan, to nie będzie się głupio pytał. Zresztą sprzęt ich nie łapie, przenikają.
– Kamera złapała.
– Jeden jedyny raz. W innych przypadkach ludzie widzieli, a maszyny nie. Ten dureń, co nie żyje – on próbował zeskanować je laserem. Zero; ani pyłku.
– I co mu się stało?
– A, sam siebie zeskanował. Ktoś najwyraźniej majstrował przy potencjometrze; ktoś lub coś. Przykra sprawa. Ręka tu, noga tam. Potem wydałem kategoryczny zakaz, bo ludzie zaczęli przebąkiwać o klatkach grawitacyjnych.
– Były jakieś próby, powiedzmy, mniej naukowego podejścia?
Van der Kroege zachichotał, zezując do wnętrza pustej butelki.
– Co tylko pan chcesz. Ja tu mam ponad osiemdziesiąt osób dwudziestu z górą narodowości; ktoś nawet sprowadził z Ziemi czarnego kota i ugotował go o nowiu Hendriksa. – Peter odstawił butelkę, spoważniał; spojrzał na Muchobójcę, który trwał w nienaturalnym bezruchu, spowity w płaszcz i cień, i własną posępność, niczym w czarny kokon. – Pan się może dziwić, ale to są młodzi ludzie. Tak naprawdę niczego się nie boją; tak naprawdę, chociaż wierzą w duchy, nie wierzą we własną śmierć. Jajca se z tego wszystkiego robią, ot co. Średnia wieku: dwadzieścia pięć. Tak jak kiedyś się szło w informatykę czy bioinżynierię, tak teraz się idzie w ksenologię. Przecież przed dwunastu laty w ogóle nie było takiej nauki. To domena młodych, bardzo młodych. Potrzeba czegoś więcej niż jednego trupa i paru poturbowanych, żeby nimi wstrząsnąć. Życie toczy się dalej, a to jest największa przygoda, jaką dane im było przeżyć. Niech pan nie będzie zaskoczony, jak uderzą do pana w podryw, jest tu parę ostrych babek; Potem będą się chwalić, że zaliczyły egzorcystę. – Van der Kroege spojrzał na zegarek.
– Jaki tu macie czas? – zainteresował się Muchobójca.
– Ziemskiej Bramy, strefowy Perth; inaczej nie byłoby Wiadomo, czego się trzymać. Jest pierwsza pięćdziesiąt dwa po południu. – Wstał. – Muszę już iść. Jakby co, proszę mnie łapać pod jedynką; telefon ma pan w szufladzie Pod terminalem. Po północy jestem w domu.
– Której północy?
– Zegarowej. Jutro, jak się pan zapozna z sytuacją, powie mi, co myśli o całej sprawie.
Peter wyciągnął doń rękę, lecz Muchobójca zignorował gest. Dyrektor wzruszył ramionami, zabrał kapelusz i wyszedł.
Trzy dni później, czterysta metrów ponad Smokiem, zagadnęła go o Muchobójcę Siena d'Ascent.
– Czy on przypadkiem nie jest pedał? – zapytała, poruszając delikatnie drążkiem sterowniczym, na co samolot reagował jednak ostrymi zrywami.
Van der Kroege'a to ubawiło.
– Słyszałeś? – spytał niewidocznego Chico, zajętego gdzieś w tyle samolotu nieustającą walką z aparaturą, jaką wypchany był ów pękaty, krótkoskrzydły aeroplan. W rzeczy samej, Chico nie miałby prawa niczego słyszeć, jako że zamknięta kabina pilotów była dźwiękoszczelna, jednakże cała trójka wyposażona była w bezprzewodowy system łączności wewnętrznej, i tąże drogą Haitańczyk odpowiedział Peterowi, parskając w słuchawkach z udawaną irytacją:
– Sfrustrowana nimfomanka.
Siena wzruszyła ramionami, poprawiła czarne okulary.
– Czy ja się obrażam? Od razu nimfomanka. Myślałby kto, przymuszam do jakichś bezeceństw, deprawuję nieletnich. Ktoś nie gustuje, może odmówić. Chociaż nie przypominam sobie, żebyś się wówczas powoływał na jakieś osobiste skrupuły, Chico. A i ty, Peter, dyrektorze kochany, wciąż masz na mnie ochotę, może nie? Przecież to widać, to się wyczuwa; w każdym razie ja to wyczuwam-Ale ten cholerny Muchobójca jest jak z włókna szklanego.
– Trafiła kosa na kamień – skwitował Chico. – Wróć na ósemkę, to już granica, schodzi mi z Cyklopa.
D'Ascent wydęła wargi i położyła samolot w ostry skręt.
– A może po prostu masz o sobie zbyt wysokie mniemanie – rzekł van der Kroege, sięgając po okulary zewnętrznego podglądu. – Może nie jest z ciebie aż taka nieodparcie pociągająca seksualna bestia, że każdy mężczyzna, który ci automatycznie nie ulega, musi być co najmniej pedałem albo eunuchem.
Wyprostowała lot, zdjęła czarne szkła i spojrzała na Petera tymi swoimi anielsko błękitnymi oczyma.
– Ależ, mój drogi, ze mnie jest seksualna bestia; czyżbyś nie wiedział?
Chico zaczął nucić jakąś niecenzuralną szantę. Van der Kroege, pokręciwszy głową, założył okulary, odcinając się tym samym od hipnotycznego spojrzenia Sieny.
– Jeśli uderzasz młotkiem w kolano i noga nie reaguje, to co sobie pomyślisz? – spytała van der Kroege'a, zapatrzywszy się przez boczne okna na skąpanego w promieniach Joplin Smoka.
– Znaczy się – zachichotał Chico – ty jesteś ten młotek? W kolano, co, w kolano?
– Och, zamknij się.
Van der Kroege, szybując bezcielesnym spojrzeniem ponad żółtym Smokiem, smakował prawdę słów d'Ascent. Nie zdając sobie z tego sprawy, powiedziała ona rzecz bardzo ważną, sformułowała wniosek, do którego powoli dochodził sam Peter: Muchobójcy po prostu brak ludzkich odruchów. I nie szło tutaj o odruchy ludzkie, czyli moralnie pozytywne, to znaczy okazywanie litości, umiejętność współczucia i tym podobne, które uprawniają do określenia danej osoby mianem „ludzkiego człowieka"; ani o odruchy ludzkie, czyli słabości i wady. Szło o to, że w stosunku do Muchobójcy ciężko było w ogóle zastosować podobną kategoryzację, ponieważ jego intencje i zamiary pozostawały nieznane i nikt nie był pewien, co tak naprawdę chciał Muchobójca zamanifestować poprzez dane słowo czy dany czyn. Zapewne w przypadku kogokolwiek innego odebranoby podobną nachalną tajemniczość jako głupie kabotyństwo – on wszelako, z tymi swoimi dwustu dwunastoma centymetrami wzrostu, twarzą jak maska pośmiertna i posępnym wejrzeniem, miał w sobie tyle z kabotyna, co Siena z zakonnicy.
– Jakby nie było: egzorcysta – mruknął van der Kroege. – Szalonymi rzeczami się zajmuje. Trudno oczekiwać, żeby sam był normalny.
Smok rozciągał się pod nimi setkami kilometrów kwadratowych obcego życia. Była to puszcza. Nazwę wzięła od wyglądu konturów swych granic na mapie: smok z rozłożonymi skrzydłami. Rejestrowane zeń promieniowanie dowodziło dokonujących się tam na dużą skalę „niespontanicznych" przemian jądrowych – płytko pod powierzchnią Smoka buzowały naturalne reaktory jądrowe. Van der Kroege i Chico latali nad puszczą, próbując za pomocą Cyklopa dokładnie określić ich położenie, wielkość i „moc".
– Jeśli chcesz wiedzieć, to ja w ogóle tego nie pojmuję – rzekła d'Ascent. – Wiele rzeczy jestem w stanie zrozumieć, ale te duchy, no i ten Muchobójca – to już po prostu przegięcie. W co my się bawimy, w jakiś gotycki romans? To Morrison, obcy księżyc obcej planety obcego słońca. Jakie duchy, na litość boską? Wszyscy tu chyba poszaleli, a już Claymore najgorzej.
– Jakbym słyszał Rosanne – mruknął Peter.
– Więc słuchaj jej uważnie, bo widać mądra kobieta.
– Nie wiem czemu, ale wydawało mi się, że to właśnie kobietom przyjdzie łatwiej zaakceptować sytuację; że łatwiej godzą sprzeczności.
– Otóż to: sprzeczności.
– Nie łap mnie za słowa. Nie o to mi szło. Ja cię przecież znam, Siena; tak naprawdę tobie chodzi nie o same duchy, ale o tło. Jakby to w jakimś szkockim zamczysku straszyło, to byłabyś pierwsza do filmowania ektoplazmy i szczucia medium; ale że rzecz się dzieje na obcej planecie, to wpadasz w całkowicie inną mitologię, a w niej nie ma miejsca dla nocnych zjaw i Muchobójców. A ja z kolei takiego właśnie rozumowania nie jestem w stanie pojąć. Porobiły ci się w umyśle jakieś sztuczne blokady. Skoro na Ziemi uznajesz za prawdopodobne istnienie całego świata zjawisk nadprzyrodzonych, tej niedostrzegalnej w zwyczajnym życiu sfery ducha, to doprawdy nie wiem, dlaczego tak ci się odmienia po przejściu przez Bramę. Są egzorcyści; są szamani; są jogini; są jasnowidze; są media; są nawiedzeni. To jest sfera człowieka. Ale przecież nie jeden człowiek w kosmosie. I Oni – czy według ciebie ci Obcy nie mogą, nie mogli mieć swoich wiar, swoich przesądów, mniej lub bardziej prawdziwych? Niby dlaczego mielibyśmy być wyjątkiem? Co? No i sama się teraz zastanów – czemu się dziwisz Muchobójcy? Są tacy, co się interesują voodoo albo kolekcjonują pomniejszone czerepy zwłok Łowców Głów z Nowej Gwinei – a on akurat specjalizuje się w magii Obcych. No, dalej; podaj, do cholery, jakąś sprzeczność.
– No, no, nie unoś się, mój drogi, złość urodzie szkodzi.
Mimowolnie roześmiał się.
– A idźże, idźże! Poklepała go po ramieniu.
– Gdzie można się zapisać do fanklubu Muchobójcy?
– Znalazłem bardzo dobrą polanę, z gleby ledwo kilobekerel – rzekł van der Kroege, definitywnie zmieniając tym samym temat. Rzucił obraz na szybę i zdjął okulary.
– Schodzimy, Chico? – spytała Siena.
– Zjadłbym coś – przyznał Haitańczyk i d'Ascent rozpoczęła manewr lądowania.
Elipsoidalna polana na dłuższej osi miała jakieś pięćdziesiąt metrów; Siena zeszła gładko ponad nią, obróciła silniki i siadła pionowo w samym środku. Grunt był tu lekko pofałdowany, łagodne pagórki porastały bladosine nibykwiaty. Wyszli, rozprostowali kończyny. D'Ascent zaczęła obchodzić maszynę, z przyzwyczajenia wyglądając jakichś uszkodzeń. Chico wyciągnął z luku zestaw piknikowy i autokuchenkę załadowaną obiadem.
Van der Kroege ustawił sobie krzesełko w cieniu skrzydła, rozsiadł się wygodnie, wyciągnął nogi, nasadził na nos zwierciadlane okulary, pomacał po kieszeniach za telefonem, wyjął go i włączył.
– I co? – mruknęła Siena, pojawiwszy się z drugiej strony maszyny.
– Ściana – westchnął Peter. – No nie rozumiem tego; teoretycznie sygnał powinien się jednak przebić. Musimy wreszcie ściągnąć tu z Ziemi parę rakiet i postawić na stacjonarnej satelity.
– Przelicz sobie wpierw, czy ci ich Hendrix nie skręci- poradziła, zdejmując kamizelkę. – Jeśli w ogóle się to da obliczyć, bo to jest równanie kilkudziesięciu mas, a tu idzie o stacjonarną twardą i bardzo wysoką.
– Najwyżej domontujemy im korekcyjne, na czas naszego pobytu z pewnością starczy paliwa.
– Jaka jest morrisonowa pierwsza kosmiczna?
– Naleśniki czy frytki z kurczakiem? – wtrącił się półnagi Chico manipulujący przy autokuchence.
– Dawaj kurczaka.
– Mnie też – zadysponowała Siena, przestawiając swoje krzesło, by również zmieścić się w całości w cieniu skrzydła.
– Mhm… coś ponad dwa kilometry na sekundę – rzekł Peter, uderzając się w zamyśleniu telefonem w podbródek.
– Iii, to ja bym ci te satelity wyniosła w F-32, na małym boosterku ze stratosfery, żadnych rakiet nie potrzebujesz.
– F-32! Na głowę upadłaś! Wiesz, ile to kosztuje? Ekonomia, kochana, ekonomia; najpierw sobie przelicz, zanim się odezwiesz. Co z tego, że rakiety prymityw, skoro prymityw opłacalny? Najprościej byłoby przecież wypluwać te sputniki bezpośrednio przez podniesioną o kilkaset kilometrów Bramę; ale też najdrożej. Co jest, Chico? Tylko mi nie mów, że żeś spalił tego kurczaka.
– Jezus Maria – szepnął Haitańczyk, po czym przeżegnał się zamaszyście.
Van der Kroege oraz wachlująca się dziennikiem maszyny Siena obejrzeli się na miejsce, w które zagapił się Chico; Chicho gapił się mianowicie na odległy o dwadzieścia kilka metrów brzeg lasu. Wychodziły zeń duchy.
Poderwali się na nogi.
– No ładnie – sapnął van der Kroege. – No pięknie. Gdzie kamera?
Nikt mu nie odpowiedział.
– Chico! – warknął Peter. – Skocz po kamerę! -Chico wycofał się rakiem do wnętrza samolotu.
D'Ascent schyliła się do kamizelki, wyjęła z niej okulary przeciwsłoneczne i nałożyła na nos; okulary pilotów dysponowały między innymi opcją powiększania obrazu.
– I? – spytał van der Kroege.
– Suną na nas – odparła Siena.
– Ile? Trzy?
– Trzy.
– Gęstnieją.
– Fakt.
Pojawił się z powrotem Chico.
– Masz – rzucił Peterowi kamerę.
Peter przyłożył urządzenie do oka, włączył. Obraz skoczył mu na źrenicę. Duchy płynęły ku nim stopę ponad ziemią. Zaczął nagrywać. Tak jak w poprzednich przypadkach, były to mgliste, częściowo przezroczyste zjawy istot o wzroście większym od ludzkiego, sprawiających wrażenie bardzo masywnych, lecz o trudnych do rozróżnienia poszczególnych częściach ciała, jako że w całości kryło je coś przypominające bluszcz przeplatany grubymi wiciami i przesłaniany mętnymi błonami; tułów? głowa? kończyny? – najwyraźniej brak. Najpewniej należały do jakiejś podklasy euglenoidów, barwą tego bluszczu – siarkową żółcią – przypominały bowiem morrisonowa roślinność, musiał jednak van der Kroege pamiętać, że to nie życie, to śmierć, i owe skojarzenia nie posiadają żadnej wartości, stanowiąc jeno proste przyrównania nieznanego do nieznanego.
– Sprinterzy to oni nie są, ale zostało już tylko piętnaście metrów, Peter.
– Do maszyny – zarządził van der Kroege, nie odwracając obiektywu od duchów.
Wykonali natychmiast.
Van der Kroege filmował, póki duchy nie zbliżyły się doń na sześć metrów. Wycofał się wówczas do samolotu, usiadł w drzwiach i przypiął się pasem bezpieczeństwa, Siena podniosła maszynę na wysokość trzech pięter. Peter filmował dalej. Duchy zatrzymały się przy fotelach i stoliku z kuchenką.
– Zeżrą nam te kurczaki.
– A żeby się udławili.
Chwilę tak trwały w bezruchu, po czym rozpłynęły się w powietrzu.
– Wracamy na lunch?
– Zwariowałaś?! Do góry i do osiedla; dosyć na dzisiaj.
Podczas lotu kilkakrotnie obejrzał nagranie, albowiem tym razem duchy „pozwoliły" się sfilmować i miał je na taśmie z takimi szczegółami, jakich nigdy dotąd nie udało się zarejestrować. Gdy tylko wyszli z elektromagnetycznego sztormu Smoka, wystukał numer aparatu Muchobójcy. Nikt nie odpowiadał. Z kolei przedzwonił do Zielonego Jasia, który pełnił obowiązki zastępcy dyrektora.
– Idź i obudź tego naszego egzorcystę; mam kwadrans czystego nagrania ze spotkania z nimi w Smoku.
– Z kim?
– No z upiorkami. Budź Muchobójcę. Będziemy za… godzinę dziesięć.
Zielony Jaś zabełkotał coś niewyraźnie.
– Że co?
– Mówię, że go nie ma – parsknął Jaś. – Zabrał swoje rzeczy i poszedł.
– Gdzie poszedł?
– A bo ja wiem? Gdzieś w teren. Próbował łapać ciebie, ale ty byłeś nad Smokiem; więc zadzwonił do mnie. Powiedział, że idzie załatwić sprawę. No przecież nie mogłem mu zabronić!
– Chociaż przetrzymać do mojego powrotu!
– Jak?
– Mniejsza z tym. Zabrał telefon?
– A dlaczego miałby nie zabierać?
– Nie wiem. Nie odbiera. No chyba nie śpi w marszu. Gdzie jesteś?
– W biurze.
– Weź rower i przejedź się do niego, sprawdź w szufladach… i w ogóle.
– Takie to ważne?
– Jeśli wziął, a nie odbiera, znaczy: nie może. Trzeba by kogoś posłać za jego nadajnikiem, facet może już dawno gnić.
– A w ogóle ma nadajnik?
– Dali mu przed Bramą, w szklance coli, pewnie nawet nie zauważył, że połknął. Sprawdź w pliku Claymore'a, tam są dane szczegółowe, także charakterystyka sygnału.
– Jeśli on faktycznie poszedł tropić duchy, na nic się ten nadajnik nie zda.
– No tak. Smok.
– Smok. Więc jak? Mam jechać?
– Poślij kogoś. Ech, szlag, Claymore łeb mi urwie.
Telefonu nie było. W każdym razie nie znaleźli go. Wyglądało więc na to, że Muchobójca nie zgłasza się świadomie – albo też połączenie jest zagłuszane przez elektromagnetyczny ryk Smoka – albo po prostu Muchobójca nie odbiera, bo nie może. Brak sygnału osobistego nadajnika przemawiał wszakże za alternatywą drugą – nie wykluczała ona jednak i takiej możliwości, że Muchobójca leży zimnym trupem gdzieś w środku Smoka, gdzie nie odnajdą go nigdy.
Van der Kroege usiłował prześledzić wstecz poczynania Muchobójcy. Było to niezmiernie trudne; Muchobójca najwyraźniej po prostu unikał czyjegokolwiek towarzystwa. Najprawdopodobniej zapoznał się z dotychczas zebranymi informacjami o zjawach, obejrzał nagrania, przeczytał ekspertyzy i raporty. Natomiast już na pewno rozmawiał z Thornem, który po wypadku w Smoku kurował – na miejscu, tu, na Morrisonie, i to wbrew zaleceniom lekarzy – swą złamaną kończynę.
– Co chciał wiedzieć? – spytał go Peter.
– To, co wszyscy. Co właściwie mnie przestraszyło. Zafundował mi seans pieprzonej psychoanalizy. On maluje?
– E?
– Czy maluje. No wiesz. Obrazy. Albo czy fotografuje.
– Bo co?
– Zauważyłeś, jak facet operuje wzrokiem? Z nazwiska wnoszę pochodzenie gdzieś ze Wschodniej Europy; w tym kręgu kulturowym nie jest to naturalne. Tam się patrzy w oczy albo w ogóle odwraca spojrzenie, inaczej biorą człowieka za co najmniej bezczelnego, jeśli nie świadomie impertynenckiego.
– A on?
– A on jak artysta malarz. Całe ciało, bez przerwy. Nie ma tej grawitacji twarzy. Patrzy. Patrzy. Naprawdę nie zauważyłeś?
Potem okazało się, że doktor Flavio widział Muchobójcę odprawiającego morrisonową nocą za swoim bungalowem jakieś rytuały.
– To znaczy, co konkretnie? Flavio podrapał się w pępek.
– To znaczy, nie wiem – mruknął. – Nie przyglądałem się.
– Więc dlaczego od razu „rytuały"? Flavio zirytował się lekko. Poprawił ułożenie ciała na leżaku.
– Facet stoi w ciemności na trawniku goły, jak go Pan Bóg stworzył, uskutecznia jakieś dziwaczne tai chi, mamrocze pod nosem w nieznanym języku i pluje na odległość niczym lama; a wszystko to z kamienną twarzą i mięśniami napiętymi, że wygląda, jakby usiłował przepychać własnymi rękoma w te i we w te tony powietrza.
– I co?
– Co: i co? Miałem czekać, aż mnie przyuważy? To jakiś kopnięty schizol, ot co.
Van der Kroege nic z tego wszystkiego nie rozumiał. Jeszcze raz przejrzał informacje przekazane przez Claymore'a, ale nie natrafił na nic interesującego. Przypomniał sobie swoje drugie spotkanie z Muchobójcą, nazajutrz po jego przybyciu na księżyc. Oczekiwał przynajmniej zarysu planu postępowania, wstępnej oceny – tymczasem Muchobójcą stwierdził tylko, że ma za mało danych, nie posiada jeszcze wyrobionego zdania i musi dopiero „wejść w bliższy kontakt". Bliższy kontakt, Chryste Panie! Chyba w zaświatach, no bo gdzie indziej? Muchobójcą nawet nie starał się robić Peterowi nadziei. – Poradzi pan sobie? – zagadnął go van der Kroege. – Przekonamy się – odparł Muchobójcą. Tym razem był w czymś w rodzaju japońskiego kimona, na plecach, na błękitnym tle, wił mu się czerwonoczarny smok. Rzecz była, oczywista, szyta na miarę. – Jak panu się podoba nasz mały księżyc? – spytał go na odchodnym Peter, usiłując wydusić z Muchobójcy choć pozór uprzejmości. – Widywałem mniej okrutne – odrzekł Muchobójcą i wyszedł. Van der Kroege zastanawiał się potem przez dłuższy czas nad znaczeniem tej odpowiedzi; ostatecznie doszedł do wniosku, że nie miała żadnego i musiało tu zajść jakieś nieporozumienie, zapewne któryś z nich się przesłyszał.
Rosanne dopiero co wróciła z obserwacji dzikich drzew wiadomości; znalazł ją w ogrodzie.
– Za trzy godziny mamy planowy przerzut – rzekł przysiadłszy na schodkach tylnej werandy. – Skoczę na tydzień na Ziemię, Jasiu sobie poradzi, a muszę przycisnąć Claymore'a.
– Załatwił cię na cacy, co?
– Cholera, nie wiem, jak to wygląda od strony prawnej. No pod kim wisiał ten Mrozowicz? On chyba faktycznie był… jest – wariat. – Powachłował się kapeluszem. – A nuż Winstonkowi uwidziała się jakaś nowa intryga…?
– Bez sensu to wszystko. Wzruszył ramionami.
– Miliardowa korporacja, kochanie. My, maluczcy, możemy co najwyżej wróżyć z flaków wyplutych przez nią ofiar. Przywieźć ci coś?
– Podpisaną przez Claymore'a twoją rezygnację – mruknęła, wstrzykując drzewu wiadomości oznaczonemu numerem szesnaście jakiś narkotyk.
– Dwadzieścia osiem nie daj komu cholera tak spadnie chodź chodź chodź – pisnęło drzewo głosem Rosanne.
– Idę, już idę – westchnął Peter wstając.
Najbliższy wolny termin wypadał Claymore'owi dopiero dwa dni później. Zaprosił van der Kroege'a na obiad do nowojorskich „Czterech pór roku".
– Przesłuchałem twój raport – rzekł wąchając podsunięty przez kelnera korek. – Mętny.
– Mętny to mało powiedziane – burknął Peter. – Co ci do łba strzeliło, żeby mi przysyłać tego Muchobójcę? Gość jest psychiczny, wystarczy spojrzeć.
– Sądzisz, że nie wiem?
– Więc?
Claymore odprawił kelnera, po czym szybkim ruchem dłoni pod blatem stolika włączył zagłuszanie podsłuchu.
– Więc: robię, co muszę, a nie co chcę – warknął. – Ja go przecież osobiście musiałem prosić. Myślisz, żem masochista, czy co? Płacą mi za to. Tobie zresztą też płacą, i też niemało; ale, zapewniam cię, różnica w wysokościach naszych uposażeń jest znacznie mniejsza od różnicy ciężarów odpowiedzialności, jakie na nas spoczywają.
Zirytowany van der Kroege pokręcił głową. Miał Claymore'owi za złe już sam wybór tego miejsca na rozmowę – musiał się Peter przebrać w garnitur, a wszystkie jego garnitury z domowej garderoby okazały się być nie dość, że cokolwiek przestarzałe w kroju, to jeszcze niewygodne w użyciu, bo van der Kroege'owi zdążyła się w międzyczasie na tych wszystkich pozaziemskich wojażach zmienić figura, tu go piło, tam było za luźno; po powrocie do okrutnie wysokiej grawitacji Ziemi zdarzały mu się lekkie przyćmienia przytomności, raz nawet przymdlał, musiał brać leki poprawiające krążenie, stopy mu spuchły, nie chciały się zmieścić w żadnym normalnym rodzaju obuwia, chodził zatem w wiązanych rzemieniami indiańskich mokasynach, które pożyczył mu znajomy emerytowany kosmonauta. W efekcie czuł się teraz niczym jakiś nowobogacki, który dostał się na salony drogą brudnego oszustwa. Na dodatek ta opalenizna. Nawet włosy mu spłowiały, z czego dotąd nie zdawał sobie sprawy – ale ich kontrast z ciemnym garniturem wprost palił oczy.
– Mnie niepokoi aspekt prawny – powiedział odkładając menu. – On jest przecież multimilioner. Ma koneksje. Niech się rozniesie, że trafił go szlag na moim księżycu. Prawnicy wyszlifują sobie kły na moich kościach. Dobrze wiesz, jaka to dzicz legislacyjna. Muszę mieć kopie wszystkich dokumentów, które on podpisał.
– Nie będzie tego dużo – zauważył ponuro prezes.
– Lojalka?
Claymore zaprzeczył ruchem oczu.
– Wszelki wypadek?
Claymore ponownie zaprzeczył. Peter jęknął, zakrył oczy dłonią.
– Nie rób scen, ludzie patrzą – mruknął prezes.
– Jak mogłeś go puścić bez wszelkiego wypadku! Niech sobie byle paznokieć ułamie – jego hieny nie zostawią na mnie grama mięsa! A kompanię… Boże, kompanię to puszczą z torbami! Wyobrażasz sobie ten proces? Założę się, że będziemy musieli wpuścić na Morrisona jego biegłych, że nie wspomnę o przysięgłych i sędzim, którym na pewno spodoba się pomysł darmowej wycieczki przez Bramę. Claymore, ależ ty jesteś głupi, głupi, głupi!
– No, no, wystarczy. Spuściłeś parę, teraz się uspokój.
– Wytłumacz mi tylko, dlaczego. Zaćmienie miałeś, czy jak? Co cię opętało?
– Nie miałem wyjścia, durniu! – syknął Claymore, nachyliwszy się nad stołem ku Peterowi. – W ciągu miesiąca muszę mieć skatalogowane zasoby Smoka, w ciągu dwóch mają tam ruszyć odkrywki! Te zasrane duchy kładą całą kompanię! Pocałowałbym Muchobójcę w dupę, gdyby było trzeba!
Van der Kroege zmarszczył brwi.
– Czegoś tu nie rozumiem. Q amp;A ma jakieś kłopoty?
– „Jakieś kłopoty", dobre sobie! Myślisz, że czemu padł Orcan? To jest przedsięwzięcie o nieznanym horyzoncie zwrotu kosztów inwestycji! Rosyjska ruletka; strzelamy w gwiazdy: albo banco, albo plajta. Nie istnieje wzór na maksymalną cierpliwość inwestorów. Od pół roku nie robię nic innego, tylko zapętlam kredyty. Wiesz, co to jest litość rady nadzorczej? Otóż nie ma czegoś takiego! Utopili w interesie ciężkie miliardy, a niedługo minie dziesiąty rok ujemnego bilansu. Q amp;A żre forsę jak smok! Smok, Peter, Smok! To jest ratunek! Uran, pluton; obok pierwiastków jeszcze rzadszych i artefaktów Obcych są to jedyne towary, których import spoza Bram jest opłacalny. Jeśli natychmiast i pełną parą ruszy eksploatacja Smoka, może jeszcze uda mi się w tym roku wyjść na mały plus. Pojmujesz, Peter? Codziennie dokonujemy wstępnej penetracji co najmniej tuzina planet; codziennie modlę się o ratunek. To loteria! Żadne biznesplany, żadne prognozy nie
mają sensu. Muszę ciągnąć, póki się da, bo ów jeden dzień więcej, jedna godzina – to właśnie wtedy może się otworzyć Eldorado, Raj Dwa. Tymczasem łatam dziury w dnie, wylewam wodę z tonącej łodzi za pomocą durszlaka. Człowieku, ja połowę układu pokarmowego mam sztuczną, tu, tu i tu mam powszczepiane sterowniki kardiologiczne, endokrynologiczne, neurologiczne i Bóg wie jakie jeszcze! Śpię dwie-trzy godziny na tydzień. Jestem najbardziej zestresowanym człowiekiem na Ziemi. A ty przychodzisz i żalisz mi się o tego Muchobójcę! Proces, też coś! To jest nawet optymistyczna wizja, bo żeby pozwać kompanię, ta kompania musi jeszcze istnieć, inaczej facet może co najwyżej dochodzić roszczeń do udziału w masie upadłościowej.
– Rany boskie, Winston…
– Tymczasem spożyjmy obiad jak kulturalni ludzie.
Spożyli zatem. W trakcie spożywania Claymore przeprowadził z przewodowego aparatu stolika około dwudziestu krótkich rozmów telefonicznych. W przerwach van der Kroege usiłował wydostać z prezesa jakieś konkrety.
– Chciałbym przynajmniej znać oficjalną wykładnię Działu Prawnego – mruknął, zajadając genetycznie podrasowane ostrygi wielkości homarów. – Jak ginie facet na pokładzie statku na środku oceanu, to rzecz podpada pod jurysdykcję państwa bandery. Na orbicie podobnie. Księżyc i Raj rozparcelowali już równie dokładnie, co Antarktydę. Ale co z planetami kompanii? Strukturę własności posiadamy przecież tak skomplikowaną, powiązania tak splątane, że nie ma tu mowy o jakimkolwiek patronacie państwowym. W ogóle można nas pozwać? Bo jeśli nie, to – przynajmniej w tej kwestii – nie ma problemu. Oświeć mnie, z łaski swojej.
– Nie pojmujesz podstawowej rzeczy, Peter. Ten cały prawny galimatias, brak precedensów i obowiązujących wykładni – otóż jego trwanie leży właśnie w naszym interesie. Nie istnieje żadna ustalona procedura postępowania w podobnych wypadkach – i tak jest dobrze! To daje nam całkowitą władzę nad wszystkim, co znajduje się po drugiej stronie Bramy, z ludźmi włącznie. Wprawdzie teoretycznie Muchobójca mógłby nas pozwać w trybie sporu cywilnego przed sąd właściwy terytorialnie miejscu rejestracji Q amp;A jako podmiotu prawnego, lecz Dział Prawny daje dziewięćdziesiąt pięć procent pewności, że zablokuje takowe postępowanie już na etapie wniosków in limine, a to powołując się na zwierzchność prawa międzynarodowego i właściwe procedury ekstradycyjne, nie da się bowiem żadną kazuistyką udowodnić, że ten cholerny Morrison stanowi integralną część terytorium Kajmanów.
– No dobrze, dajmy temu spokój – westchnął van der Kroege. – Ale co z Muchobójca?
– A co ma być?
– Idiota jeden, wybrał się w pojedynkę w Smoka.
– Za to mu płacę. To jest przecież teren duchów, nie? Płacę mu za pozbycie się ich, i wierz mi, nie jest to niskie honorarium. Myślisz, że czemu posłałem tam Enąuista, czemu kazałem ci osobiście zająć się skatalogowaniem zasobów Smoka? Eksploatacja ruszy tak czy owak, żadne duchy mnie nie powstrzymają. Wszystko jest kwestią bilansu potencjalnych strat i zysków. Jeśli one faktycznie potrafią człowieka wystraszyć do szaleństwa albo i zabić, to muszę się liczyć z kumulującymi się opóźnieniami i koniecznością ciągłych uzupełnień stanu osobowego w cyklu krótszym od tygodniowego, a to może mi przekreślić plan wyciągnięcia jeszcze w tym roku choć minimalnego zysku. A na to z kolei nie mogę sobie pozwolić, bo te parędziesiąt milionów powyżej czy poniżej zera, chociaż, patrząc zimno, nie stanowi większej różnicy, dla rady nadzorczej wyznaczy powodzenie lub klęskę mojej misji. To symbol! Pierwszy rok zysku! Chwytasz? W ostatecznym rozrachunku może się jeszcze okazać, że twoje pieprzone duchy spowodowały upadek kompanii. Gdybym miał pod ręką więcej takich Muchobójców, posłałbym tam ich wszystkich. Nie stać mnie na okazywanie pogardy dla zabobonów, jeśli do tego pijesz.
– Ostatnia brzytwa ratunku?
Claymore wzruszył ramionami.
– Wiarygodni ludzie zapewniali mnie, że on rzeczywiście potrafi sobie z podobnymi problemami radzić.
– Kto on właściwie jest? Skąd się wziął? Co o nim wiesz?
Prezes zaśmiał się bezgłośnie.
– Pytasz, czy aby nie wariat? Prawdę rzekłszy, gówno mnie to obchodzi. Może nawet lepiej, gdyby był wariatem, cholera wie, czego potrzeba, żeby załatwić takie duchy, może właśnie szaleństwa.
– Na pewno powęszyłeś trochę, zanim mu w ogóle zaproponowałeś tę robotę.
– Oczywiście. Standard. Mam od szpicli jego dossier grube na trzy takie steki.
– I?
– Urodzony w Tarnowie, Polska; arabistyka, żona, jedno dziecko. Wcale nie był wtedy bogaty, dorabiał nocami jako tłumacz. Podaj mi… o, dziękuję. Zafascynowany wierzeniami ludów prymitywnych, jeździł, zbierał, tu stypendium, tam jakaś fucha; Morze Śródziemne, Czerwone, Karaiby, Ziemia Ognista, Czarna Afryka, Turcja. Wtedy poznał szejka Szahrada. Niejasne i sprzeczne są relacje z pierwszego ich spotkania: pokłócili się, pobili, jeden drugiemu życie uratował – różne wersje chodzą. W każdym razie zaczął pracować dla jego fundacji. Potem szejk otworzył Bramę. Przyszły pierwsze artefakty z Raju. Szejk zaprosił go na jedną ze swych planet. Chyba w tym momencie Mrozowiczowi rzuciła się na mózg ta cała „obca magia". Były następne planety. Tu już trudno dojść szczegółów, bo, sam rozumiesz, nie szejka i nie jego ludzi interes w rozpowiadaniu naokoło o ich sprawkach. Więc nie wiadomo, co właściwie tam się stało. Wyrzuciło go z Bramy w stanie śmierci klinicznej; od razu do szpitala szejka, reanimacje, reanimacje, ponoć wypłaszczyło go w sumie na ponad pół godziny, cud, że w ogóle doszedł do siebie. Panuje powszechna opinia, iż to od tego wypadku datuje się ochłodzenie stosunków pomiędzy Mrozowiczem a Szahradem, najwyraźniej ma o niego pretensję do szejka. Opuścił fundację; zresztą rozwiódł się także z żoną- Ni z tego, ni z owego zaczął grać na giełdzie. Wystartował z bardzo skromnym kapitałem, ale, jak zapewne wiesz z tego filmidła o nim, w ciągu kilku lat został cholernym multimilionerem, nieprawdopodobna kariera, doktoryzowali się na analizie jego machinacji giełdowych, szedł wyłącznie na największych przebiciach, bez jednego błędu; otworzyli przeciwko niemu z setkę dochodzeń o nieetyczne wykorzystywanie poufnych wiadomości – wszystkie umorzone, żadnych dowodów, chociaż to przecież przeczy logice, bo skądś, u licha, musiał wiedzieć. Mhm… Tak to mniej więcej wygląda. Jeśli ci tak bardzo zależy, to, rzecz jasna, prześlę ci całość dossier.
– A skąd ta ksywa: Muchobójca?
– Cholera wie. Wyszło to chyba od tych Arabów z obsługi Bramy szejka, jakoś tak przed czy po wypadku… Zdaje się, że z tłumaczenia jakiegoś ich idiomu; zresztą nie jestem pewien. – Claymore wytarł usta chusteczką, spojrzał na van der Kroege'a. – Aż tak ci dopiekł?
Peter skrzywił się.
– Nie mam zielonego pojęcia, co z nim począć. Polazł w tego Smoka, zakład, że i kości nie znajdziemy. To co, słać za nim ludzi, psy? Czy zapomnieć? Z drugiej strony – duchy. Też przecież za nimi nie przepadam. Ale tak nie można, Winston; przysyłasz mi rąbniętego szamana, nawet nie wiem, czy mi podlega; kto tu kogo ma słuchać? „Wszelka możliwa pomoc", też coś… Skoro muszę aż wracać na Ziemię i przesłuchiwać cię na wystawnych obiadach, żebyś raczył się wytłumaczyć, to czego ty, u diabła, ode mnie oczekujesz? Gdybym się nie pofatygował, pewnie do samego końca bym nie wiedział o twoim planie i zwaliłoby mi się to cholerstwo na Smoka przy pełnym zaskoczeniu… Już sobie wyobrażałem, że ten Muchobójca to jakiś twój tajny wizytator! Nie graj tak z ludźmi, to nie fair. Dam ci przykład. Skoro chcesz się zabrać do Smoka na serio, to na samym początku przyślij mi kilka rakiet na samobieżnej wyrzutni, żebym mógł postawić na orbicie satelity komunikacyjne, najlepiej laserówki systemu Zica, bo inaczej się nie przebijesz przez wrzask Smoka, tradyjna łączność w tym rejonie nie zdaje egzaminu. Satelity muszą mieć potężny zapas paliwa na korekcję, bo z Hendriksem i jego śmieciami mamy tam casus Jowisza podniesiony do kwadratu.
Prezes westchnął, zamachał chusteczką.
– Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa. Nie kop już leżącego, bo obrzyga ci buty. Będziesz miał, będziesz wszystko miał. Co do Muchobójcy, to nie mogę wystawić ci upoważnienia do wydawania mu na drodze służbowej poleceń, bo on jest na jednorazowej usłudze-zleceniu bezpośrednio pod zarządem – ale w jakikolwiek sposób poradzisz sobie z nim tam na miejscu, ja to zaakceptuję. Zresztą kwestia jest czysto akademicka, bo, jak sam mówisz, gość już zapewne gryzie gorącą ziemię. Co do duchów… Rozważałem pomysł wypalenia tej całej puszczy napalmem.
– W warunkach atmosferycznych Morrisona to jest samobójstwo, nic innego.
– Wiem – skinął głową Claymore. – Próbuję ci tylko uzmysłowić skalę mojej desperacji. Żadnych środków nie zganię jako nazbyt radykalnych. Przemyśl to i złóż odpowiednie zamówienia.
Peter odchylił się w tył, na oparcie, spojrzał w sufit.
– A więc wojna – mruknął. – I to z kim? Z duchami.
– Wojna.
•
Zielony Jasiu robił właśnie dziewiątą pięćdziesiątkę na otwartym basenie pod krwawym Hendriksem morrisonowej pół-nocy, gdy nadbiegła Siena d'Ascent.
– Wyłaź z wody! Nie usłyszał.
Podniosła z jego spodni telefon i cisnęła nim w Jasia. Jasiu obejrzał się, podpłynął do brzegu.
– Czego? Czymżeś we mnie rzuciła? Co ty sobie wyobrażasz, Siena, że wszystko ci wolno, bo masz niezłe cycki? Jestem twój zwierzchnik, mogłabyś okazywać odrobinę szacunku. Bo naganę wpiszę!
– Zamknij się i wyłaź. Muchobójca wrócił. Jasiu wylazł, spojrzał na spodnie.
– To był telefon? Oko mogłaś mi wybić!
– Biednyś. – Podała mu ręcznik. – Masz, wytrzyj się, jaja ci się trzęsą.
– Co za afera z tym Muchobójca?
– Przylazł i chciał się widzieć z Peterem. Pewnie dzwonił do niego, a potem do ciebie, ale ty się pluskałeś. Wystukał więc następny numer, a, jak wiesz, trójkę ma Rosanne. Też próbowała cię złapać i w końcu posłała mnie. Czekają w kinie. No pospiesz się.
– Nie poganiaj, nie poganiaj – mamrotał Zielony Jasiu, naciągając nogawki. – Co on mówi?
– Kto?
– No Muchobójca.
– Nic. Nie wiem. Na razie czeka. Ponoć odrobinę sponiewierany, w każdym razie tak określiła to Rosanne, więc w rzeczywistości może ledwo dycha. Idziemy.
Poszli. Po drodze Jasiu wytrząsał sobie jeszcze wodę z uszu, trzepiąc głową w te i we w te. Siena zatelefonowała do Rosanne. – Tak. Już. – Hendrix stał w pełni królewskiej purpury, kreśliły go wszerz smugi jaskrawszych i bledszych odcieni, każda na kilkadziesiąt tysięcy kilometrów, podziobane chaotycznie mniejszymi i większymi cieniami księżyców, także samego Morrisona, który był właśnie w połowie swego obrotu ku Joplin, ukrytej gdzieś w nadirze satelity. Ciała Sieny i Jasia przybrały barwę rozcieńczonego soku malinowego, ich cienie płynęły po trawniku chciwymi jęzorami mroku.
Rosanne i Muchobójca siedzieli w pustym foyer nieczynnego kompleksu rozrywkowego, przy jednym z kawiarnianych stolików. Oparty o blat stolika obok, stał Pułaski, obecnie pełniący obowiązki zastępcy dyrektora wykonawczego do spraw bezpieczeństwa. Światła były wygaszone do łagodnej luminescencji, przez przezroczystą ścianę wlewał się do wnętrza blask planety. Pułaski, który dopiero kilka godzin temu wrócił z wyprawy na Rybę, południowy kontynent Morrisona, paląc papierosa przyglądał się Muchobójcy. Muchobójca siedział bez ruchu, powieki miał opuszczone; jego ubranie znajdowało się w opłakanym stanie, podarte, uwalane w jakichś trudnych do zidentyfikowania paskudztwach, miejscami nadpalone. Na czole nad lewym okiem mężczyzny widniało długie rozcięcie, już zakrzepłe chropowatą skorupą krwi.
Jasiu przysunął sobie krzesło naprzeciwko Muchobójcy; Siena, przywitawszy się z Pułaskim, przysiadła na ladzie nieczynnego baru, podciągając długie nogi i krzyżując je niemal do pozycji lotosu.
– Gdzie pan był? – warknął Zielony Jasiu w odległą o metrpółtora twarz Muchobójcy. – Nie mógł pan chociaż wiadomości zostawić? Dlaczego się pan nie odezwał?
– Miałem rozwiązać problem – rzekł Muchobójca, ledwo uchyliwszy powieki; wykonał przy tym jakiś dziwny drygszarpnięcie barkami, ręce trzymając jednakże luźno opuszczone do samej podłogi. – I rozwiązałem. Nie będzie już kłopotów z duchami.
– Akurat! – parsknęła Siena, zajęta dolewaniem do shakera kolejnych trunków.
– Myśli pan, że uwierzymy na słowo? – Jasiu zmarszczył brwi. – Co pan właściwie zrobił?
– Wie pan już w ogóle, o co w tym chodzi? – spytał Pułaski, strzepując popiół gdzieś za siebie, w okolicę popielniczki ustawionej na środku stolika, o który się opierał. -Z tymi duchami. Mhm?
– Oczywiście.
– A zatem? – nacisnęła Rosanne. – Co jest, musimy tak z pana ciągnąć?
– Sądziłem, że zdam relację dyrektorowi.
– Nie ma go. Wróci pojutrze. Tymczasem zda pan ją nam.
– To znaczy komu?
– To znaczy mnie! – rozeźlił się Zielony Jasiu, pochylając się ku Muchobójcy. – Gadaj wreszcie!
Muchobójca starannie założył nogę na nogę, zamrugał, spojrzał na Jasia. Prócz oczu i ust twarz Muchobójcy pozostawała martwa, jakby ktoś zablokował nerwy zawiadujące jej mięśniami mimicznymi.
– To, rzecz jasna, były duchy mieszkańców Morrisona.
– Mieszkańców? Masz na myśli inteligentnych mieszkańców? – dociekała Rosanne.
– Tak.
– Zdechli i teraz straszą? – uśmiechnął się ironicznie Pułaski.
– Na Morrisonie nie występuje żaden inteligentny gatunek roślin, zwierząt czy euglenoidów – stwierdziła jednocześnie Rosanne.
– Może już wymarli! – zawołała Siena z wysokości barowej lady, przelewając koktajl z shakera do szklanki.
– Nie występuje i nigdy nie występował – warknęła Rosanne, oglądając się na d'Ascent. Siena wzniosła do niej niemy toast.
– Zwrot wektora czasu nie ma tu znaczenia – rzekł Muchobójca. – Duchy – czyli emanacje istot żywych, gdy one same nie żyją. Różne są magie.
Jasiu i Pułaski wymienili spojrzenia.
– Mówi pan – spytał z niedowierzaniem ten pierwszy – że one straszą wstecz?
Muchobójca milczał przez czas jakiś, najwidoczniej zastanawiając się nad odpowiednim sformułowaniem odpowiedzi; w zapadłej ciszy Siena d'Ascent grzechotała wrzuconymi do szklanki kostkami lodu.
– To też nie jest prawda – rzekł wreszcie. Czekali na ciąg dalszy. Nie było.
– Więc jaka jest ta prawda? – wycedził Zielony Jasiu.
– Różne są magie – powtórzył spokojnie Muchobójca. -Czarujesz, jak widzisz. Jak słyszysz. Jak czujesz. Jak żyjesz. Człowiek. Nieczłowiek. Czym jest czas dla drzewa? I dalej. Czym czas nie jest? Jeśli umierasz – to dokąd? dokiedy?
– Ależ to jest bełkot! – żachnęła się Rosanne. – Co pan tak naprawdę wie? Co właściwie udało się panu osiągnąć? I znów wpadła jej w słowo d'Ascent:
– Mówi pan, że to są duchy przyszłych mieszkańców Morrisona; ale z jakiej jego przyszłości?
– Przymknij się, Siena! – szczeknął na nią Zielony Jasiu.
– Nie, nie! – Pułaski zamachał ręką z petem. – Słusznie pyta. Przeszłość jest jedna, ale przyszłości wiele. Analogicznie: przed miliardem lat na Ziemi straszyć by mogły zarówno humanoidy, jak i dinozaury, i Bóg wie co jeszcze; lecz ostatecznie zawęziło się to do nas. Dobrze mówię, panie Mrozowicz? To jest ta logika. Ale kto straszy tutaj?
Czyżby to duchy wszystkich możliwych Morrisonowców biły się między sobą o przyszłe władanie globem? Hę?
– Kompletny idiotyzm – mruknął Zielony Jasiu, drapiąc się po karku.
– Biją się z nami – rzekł Muchobójca.
– Że co?
– Zaraz, zarazi – wtrąciła się Rosanne. – Wyjaśnijmy sobie najpierw, żeby nie było potem nieporozumień: tu chodzi o rdzennych mieszkańców Morrisona, nie jakichś przybyszy z innych planet. Tak?
– Tak – stwierdził Muchobójca.
– Co to znaczy, że biją się z nami? – natarł Zielony Jasiu. – O co niby się biją? O Smoka?
– O siebie.
– Więc czemu akurat upatrzyły sobie Smoka?
– Przypuszczam, że po prostu dlatego, iż wy przykładacie doń tak dużą wagę. Uderzają w miejsce najczulsze.
– Przypuszczasz?
– Przecież ich nie rozumiem. To nie jest moje piękno, to nie jest moja miłość.
– Słucham?
– Przepraszam. Nieważne.
– Ja wciąż nie pojmuję… – zaczął Pułaski.
– Czego niby nie pojmujesz? – parsknęła Siena, przykładając sobie zimną szklankę do szyi. – Wszystko jasne. Chcą nas przegonić, zanim tak przerobimy Morrisona, że nie wyewoluuje na nim żadna inteligencja, a więc i oni. Bardzo pragmatyczne duchy, nie powiem… Ich zdrowie!
Przez chwilę trawili słowa d'Ascent.
– Kompletny idiotyzm! – wybuchnął w końcu Zielony Jasiu, czepiając się tego hasła niczym koła ratunkowego. – Logiki za grosz! Bajki, bajki nam opowiada!
– Bajki jak bajki, duchy widziałam na własne oczy… -zamamrotała Siena, zezując w głąb pustej już szklanicy.
– Panie Mrozowicz. – Pułaski odrzucił niedopałek i zamachał ręką, by ściągnąć na siebie spojrzenie Muchobójcy. – Niech pan zastanowi się przez chwilę. Załóżmy, że się nie wycofamy i wytrujemy tu całą rdzenną florę i faunę i co tu jeszcze żyje; nie będzie więc w przyszłości żadnych Morrisonowców, prócz mieszkających tu ludzi. Kto zatem, do ciężkiej cholery, straszy w Smoku? Czyje duchy? No? Słucham pana.
Muchobójca myślał chyba z minutę, po czym rzekł:
– Nie dostrzegam żadnej sprzeczności. Pułaski głośno wypuścił powietrze z płuc, wzniósł oczy ku sufitowi.
– Poddaję się – stęknął. – To wariat. Muchobójca wbił weń suchy wzrok.
– Pan mnie obraża – oznajmił.
– Pan obraża moją inteligencję – odpalił mu Pułaski.
– Pan mnie obraża – powtórzył Muchobójca i wstał.
– No, no, no, tylko bez takich… – podniósł głos Pułaski, zadzierając głowę i cofając się za stolik.
– Panie Mrozowicz, daj pan spokój, burdy jakieś będzie pan tu urządzał, bądźmy poważni… – mitygował Zielony Jasiu.
Muchobójca usiadł.
– Przepraszam. Nie powinienem.
– Powiedział pan, że już nie będą sprawiać problemów – podjęła po chwili Rosanne. – Co pan zrobił, egzorcyzmował ich?
– Nie posiadam ich magii – odparł Muchobójca.
– A czyją pan posiada? – parsknęła Siena, rozglądając się po półkach w poszukiwaniu trunków do następnego koktajlu.
– Co pan zrobił z duchami? – zaakcentowała Rosanne, nie pozwalając zdryfować rozmowie w bok.
– Zawarłem układ.
– Układ?
– Układ. Nie będą przeszkadzać.
– A jakiż układ mógł pan z nimi zawrzeć? – zdumiał się Pułaski. – Cóż takiego mógł im pan zaproponować w zamian za, według pana słów, skazanie na niebyt?
– Wydymał ich i tyle – zaśmiała się Siena. – Orżnął duchy na śmierć i życie! Hę, hę, hę! Zielony Jasiu pogroził jej pięścią.
– Poszedł pan do Smoka i wynegocjował całkowite wycofanie się duchów z Morrisona, tak? – chciała się upewnić Rosanne.
– Czy ja dobrze rozumiem? – zaniepokoił się Pułaski, odsuwając się pospiesznie aż pod bar. – On tu przylazł prosto ze Smoka?
– Aha – przytaknęła mu rozbawiona d'Ascent.
– Czy ktoś ma przy sobie geigera?
– Rany boskie! – Zielony Jasiu poderwał się z krzesła, przewracając je zresztą, i skoczył w tył. – Hosannę, ty go nie zbadałaś…?!
Rosanne zmieszała się.
– No wiesz, jakoś tak wyszło…
– Wszyscy – wyjść! – wrzasnął Zielony Jasiu, samemu tyłem truchtając do drzwi.
– Pożar czy co… – mamrotała Siena, przesadnie ostrożnie zsuwając się z szynkwasu z butelką pod pachą.
Muchobójca przyglądał się temu wszystkiemu zupełnie beznamiętnie, jakby nawet własne życie niewiele go obchodziło. Wkrótce został sam; Rosanne wyszła ostatnia.
Długo, bardzo długo – dziesięć minut, kwadrans – siedział w bezruchu, tyłem do przezroczystej ściany. Potem wstał, podszedł do panoramicznego okna. Hendrix dotykał już brzegiem swej tarczy krawędzi stoku doliny, cienie urosły do plam otchłannych ciemności. Ktoś przechodził trawnikiem, gwiżdżąc i machając ręką na węszącego wzdłuż krawężnika alejki psa. Dłoń Muchobójcy zbliżyła się do tafli pleksiszkła, poruszyły się palce, jakby usiłując sięgnąć jego powierzchni wbrew reszcie ciała, wbrew samej dłoni. Ale nie; opadła. Na twarzy pustka.
•
Znowu noc – ale inna, prawie pełna. Hendrix był balonem czarnej nicości ze wstęgą karminu krzywo przyklejoną do krawędzi łuku. Szerokopasmowe lasery biły w wioskę ze szczytów czterech stumetrowych masztów. Akurat trafiła się dla większości ludzi aktywna faza ich biocykli i po terenie osiedla kręciło się sporo osób. Stanąwszy w szeroko rozsuniętych drzwiach hangaru przejścia, van der Kroege odetchnął głęboko. Widok tego nieba był jak zapach domu rodzinnego.
– O żesz ty… co to za potwór? – Zielony Jasiu, zaprzestawszy wystukiwać makrokomendy na przymocowanym do pasa ergopadzie, obchodził dookoła olbrzymi ładunek platformy.
– Postawimy sobie satelity nad Smokiem, Jasiu – rzekł van der Kroege, nie odwracając się. – W następnym przerzucie przyjdą pierwsze kopalnie mozaikowe. Musimy zacząć składać Molocha. Claymore otworzył paszczę. Koniec Dzikiego Zachodu, czas wyjąć kalkulatory. Ruszy tu cały przemysł wydobywczy. Może się nawet dokopiemy trupa Muchobójcy. Czego rechoczesz?
– On wrócił.
Peter obejrzał się na Jasia.
– Żartujesz.
– Mówi, że załatwił tę sprawę z duchami.
– Co, przeświecił je?
– Zawarł jakiś układ. Mają się już niby nie pokazywać. W czopie, który poszedł równoległą platformą, były raporty na ten temat, mój, Pułaskiego i Rosanne, także sprawozdanie samego Muchobójcy.
– Rosanne jest?
– Powinna być. Kracik leci na Flagi dopiero za kilkanaście godzin.
Van der Kroege wahał się przez chwilę.
– Dopilnuj, żeby to ściągnęli i złożyli – rozkazał w końcu Zielonemu Jasiowi. – Zadzwoń po Sienę, niech zacznie przygotowania do wystrzelenia. Nie w dolinie, rzecz jasna; pod Karłami albo na Uroczysku. Pogoń Chico z mapą Smoka. Może ją dokończyć na podstawie skanu orbitalnego. Powiedz tylko Sienie, żeby wymieniła moduły w satelitach. I spróbuj złapać Jonesa w sprawie drugiego hangaru przerzutowego pod Smokiem, szczegółowe dane o jego lokalizacji i względnym przesunięciu muszą pójść za tydzień, a nie obraziłbym się, gdyby do tego czasu już tarn stał, razem z wyrzutnią i ekranami. Cooley niech zada komputerowi optymalizację przebiegu trasy kolejki od nas do tego hangaru. Od dzisiaj jesteśmy Morrison Jedeni, a hangar Jonesa – Morrison Dwa. Po pierwszym satelicie dublujemy system łączności. Canzi i Druga Mary Już chyba się dosyć naopalały, przyciśnij je o akacje i angielską trawę według parametrów „Surmy Yillage Beta". Jones zaraz po hangarze bierze się za domki dla górników i całą resztę, tak jak stoi w projekcie. Zrozumiałeś? – Jawohl, mein Fiihrer.
Van der Kroege zaczął schodzić ze wzgórza. Odruchowo odszukał wzrokiem wśród rozpościerającej się przed nim bladej zieleni osiedla dach własnego domu. Lasery kładły od Petera cztery cienie, w cztery strony obcego świata; był też piąty, bardzo słaby, nie zgrany z tamtymi – cień Hendriksa. Cudze planety, cudze słońca, cudze nieba. Jest w tym coś wstydliwego, nieprzyzwoitego; nie potrafił określić, co. Mijał ludzi, pozdrawiali go ruchem głowy, ręki, uśmiechem, głupim dowcipem. Nie był znienawidzony przez podwładnych. Jego sposób na obronę przed straszliwą samotnością dowódców, świętych i tyranów polegał na całkowitym wyzbyciu się kompleksu śmieszności; nawet gdy wywalał dyscyplinarnie bez złamanego centa w odprawie, nie mogło to zostać odebrane jako przejaw aroganckiej pogardy i pychy, co najwyżej jako zwykła ludzka podłość. Nabrał dystansu. A to dopiero była prawdziwa arogancja i pycha: taka pewność siebie, której nie poruszą żadne oszczerstwa i pomówienia, żaden śmiech jej nie dotknie. Był bezpieczny. Wierzył w siebie. To dlatego tak dobrze rozumiał się z Claymorem: w gruncie rzeczy nie różnili się niczym, prócz pełnionych funkcji. Nawet mu przez myśl nie przeszło składać rezygnację. A Rosanne wiedziała; Rosanne wiedziała doskonale. W ciągu ostatnich dwóch lat ani razu nie udało się jej naprawdę rozzłościć Petera. Był niedosięgalny. Wszystko wybaczał; na krzyk odpowiadał uśmiechem; nie żądał i nie odmawiał. Winiła pracę i miała słuszność. Obce planety, obce słońca, obce nieba. Kochał to. Potrafił zamknąć oczy i całymi minutami tylko wdychać zapach świata. Każdy ma swój własny; jak kobiety. Każdy ma własne tajemnice, własne strachy i nadzieje. Stąpając po ziemi, po której nikt jeszcze nie stąpał, chłonąc widoki niczyim okiem jeszcze nie dotknięte, przemierzając krainy przez nikogo jeszcze nie nazwane, istotom przez żadnego boga jeszcze nie ochrzczonym przeznaczając śmierć lub życie – otrzymywał dary, za które doprawdy nie ma zbyt wysokiej ceny. Bez wątpienia jest w tym jednak coś nieprzyzwoitego, coś wbrew naturze. Nie powinien był. Nie powinien. Piękno podpatrzone bruka sam fakt doświadczania go. Bramy gwałcą porządek wszechświata. Nie potrafił ściślej tego określić. Opowiedział kiedyś o tym Rosanne, ale wyszydziła go. Zbagatelizował rzecz uśmiechem.
Wszedł od tyłu, przez ogród; drzewa zaszeptały za nim. Nie było jej w salonie ani w kuchni. Była w pracowni.
– Wiesz o Mrozowiczu? – spytała, nie odwracając wzroku od ekranu.
– Wiem, że wrócił. Co to za układ?
Streściła przedwczorajszą rozmowę z Muchobójcą.
– Ale tak naprawdę nie był napromieniowany?
– Nie – przyznała – nie był. Niecałe cztery remy. Musiał się pilnować.
Van der Kroege przysiadł na taborecie przy ścianie, pod podświetloną dioramą przedstawiającą zsekcjonowane drzewo wiadomości.
– W tym coś jest – szepnął pochyliwszy się, oparłszy łokcie o kolana. – W tym coś jest. Ja to czuję. Czytałem jego akta i…
Obróciła się do niego razem z fotelem.
– Daj sobie spokój. Mówiłam ci: mam co do niego złe przeczucia. Nie podoba mi się ta historia z duchami. Nie wiem, czy kłamie, ale przecież nie mówi całej prawdy i nawet tego nie kryje.
– No więc właśnie. W tym jest jakaś tajemnica. – Wydął policzek, cmoknął. – Mam to na końcu języka. Cholera. Jedno słowo, a odgadnę.
– Głuchy jesteś czy co? – zirytowała się Rosanne. – Proszę cię, żebyś go sobie odpuścił. To bardzo niebezpieczny facet; to szaleniec. Nawet ty to przyznasz. Nieważne, czy istotnie załatwił tę sprawę z duchami, czy nie. I tak…
– Otóż tu się mylisz – zaśmiał się sucho Peter. – To jest ważne i to jeszcze jak! Claymore…
– Gówno mnie obchodzi Claymore! – wstała, podeszła do niego. – Ty mnie obchodzisz.
– Miło wiedzieć.
Złapała go za ramię.
– Przyszedł bezpośrednio tutaj. To straszny człowiek. Nie drąż dalej. Śniło mi się… Wyrwał się.
– Bardzo cię przepraszam, ale muszę teraz coś przemyśleć. Chodzi mi po głowie… To, co on powiedział o duchach. Układ, tak, układ. – Podniósł się, pocałował ją nieuważnie; patrzył gdzieś w bok, zmarszczył brwi. – Jeśli to rzeczywiście… i jeśli rzeczywiście magia…
Zagryzła wargi. Zmieniła taktykę: odstąpiła, wskazała wiecznopisem dioramę.
– Widzisz? Spojrzał.
– O co chodzi?
– Drzewo wiadomości.
– No.
– Przejrzałam oba filmy, ten twój i ten Malika. Wrzuciłam do komputera na symulację nakładających się prawdopodobnych radiacji. Powinnam wcześniej na to wpaść.
– Podeszła, postukała w dioramę. – Widzisz? Z wrażenia aż usiadł.
– Oż, cholera. Pokiwała głową.
– Ile? – spytał.
– Od dwunastu tysięcy.
– Tak szybko? Niemożliwe. Uśmiechnęła się ponuro.
– Smok.
Trzasnął się otwartą dłonią w ciemię.
– Smok. Jezu Chryste. Oczywiście. Smok. Przy takim stałym napromieniowaniu. Fabryka inteligencji. Hosannę- rozłożył ramiona – całować będę ślady stóp twoich.
– Wystarczy same stopy.
– Masz to gratis. Mhm, sprawdziłaś, czy wszystkie pochodzą z tego samego odgałęzienia?
– Brak dowodów dla tezy przeciwnej. Przede wszystkim – kwestia szybkości przemieszczania się. Duchy suną kilkanaście centymetrów na sekundę, ale nie wiem, na ile to ich własna mobilność, a na ile, że się tak wyrażę, spiritus movens. Drzewa wiadomości, te z południa Smoka, odmiana biała, już teraz robią metr na dobę. Na drodze do inteligencji następuje zatem przejście w ścisłą specjalizację drapieżniczą, zanikają cechy charakterystyczne eugloidalności; prawdę mówiąc, zaskoczyło mnie to. One są znacznie bardziej masywne od dzisiejszych drzew i jeśli tylko dobrze się przyjrzysz…
Poderwał się, nagle podniecony niczym nastolatek, zamachał rękoma.
– Nie mów, nie mów! Bo ucieknie mi skojarzenie. Muszę pomyśleć.
Wyszedł z pracowni i z domu, przysiadł na schodkach do ogrodu, jak to miał w zwyczaju. Widziała przez okno tylko jego nogi; nie musiała jednak patrzeć, by wiedzieć, jaki wyraz ma teraz jego twarz. Z powrotem usiadła przed ekranem. Wzrok miała skierowany na ten ekran, lecz źle zogniskowany, nie dostrzegała żadnego z wykresów i symboli. Nie wiedziała, co począć z dłońmi. Wreszcie założyła nogę na nogę, zapaliła papierosa i uśmiechnęła się gorzko do ściany.
– Skurwysyn.
Peter tymczasem siedział na schodkach i gonił rozpierzchające się za każdym nowym pomysłem myśli. Coś mu majaczyło na rubieżach skojarzeń. Kręcił głową, zaciskał pięść. Zadzwonił telefon; wyłączył go. Spojrzał z rozpaczą na tarczę Hendriksa, rozdzieloną terminatorem na wielką czerń i małą czerwień. To było jak łapanie dymu.
– Tak już nie siebie do pseudochlorofilowi czasu – odezwało się pobliskie drzewo głosem Rosanne.
– Zamknij się – warknął nań w irracjonalnym odruchu van der Kroege.
– Zamknij się – odwarknęło mu identycznym głosem z identyczną intonacją któreś inne drzewo wiadomości.
– Flądra niech idioto! wygląda jak co dokąd prawda? jeśli ci w mordę dam – rzekło jeszcze inne trzema różnymi głosami.
Na to rozgadały się dwa sąsiednie.
– Francuz wręcz pół – (Zielony Jasiu) – hamaku ten tego z dupy powyrywam – (Siena) – pomiędzy żaba – (nie rozpoznał) – podaj mi – (Rosanne) – hę, hę, hę, błagam -(on sam).
– I butelka rumu! – (von Prinze) – węglowodorom aromatycznym – (Druga Mary) – aaaaaaa – (nie rozpoznał) -klep chasyd Fahrenheita – (Zielony Jasiu) – oraz – (Rosanne).
– Zielony ładny akurat chrrrrrr – odparło głosem Petera drzewo, które rozpoczęło cały ten dialog, oznaczone numerem pięć.
Na to numer osiem rozpłakał się płaczem Rosanne, a numer czternaście beknął. Numer pięć wydał świst przypominający spuszczanie pary. Numer szesnaście odpowiedział odległym echem gromu. Van der Kroege zorientował się, że ta stochastyczna konwersacja zaczyna przejawiać poważne skrzywienie onomatopeiczne i zadeklamował fragment z Williama Blake'a, poprawił Rainerem Marią Rilkem, dobił e. e. cummingsem. Skutek był natychmiastowy.
– Cię z antenie Waszyngtonem! do Szwajcarii w ogóle zabić tego Pedroso niech go.
– Zawsze czy owszem ciebie ty zrobił? odfajkowałem abominacją i owszem z łaski swojej? jednakowoż mniej więcej pół na pół.
– Groza groza zarazem stacji któremu od trzydzieści pięć babciu czemu masz takie stopy kredytowe powyżej uch! zaraza jakaś.
– Zrobione takie tanie wypluj to słowo ha ha jakkolwiek tym drzewom wiadomości teraz czasu idiotycznym może frutti di marę aż.
– Że się iiiiiiii nie pluj mi na nogi egzemplarzom numer przeciwne ponad wzajemne w ramach nie.
– Wymyśliłeś – tu nastąpił fragment po francusku, prawdopodobnie w wykonaniu Sieny – po łbie!
– Gniew Achilla, bogini – zaczął Peter, aby dolać oliwy do ognia – głoś, obfity w szkody, który ściągnął klęsk tyle na greckie narody…
Podjudziło to wyraźnie drzewa wiadomości numer pięć i dziewięć.
– Jo jo jo górnym warstwom stratosfery jako te owieczki na łączce już! co? wszystkie kości aż ci się mhmmmm Otto von Bismarck ile? kategorycznie.
– Długo tak? skoro – tu nastąpił kaszel – do dupy bez wazeliny za start chlup neuronowe sieci komórkowe gorąco i.
– Pod kim faktycznie on Mrozowicz wisiał ofiar wyplutych uwidziała ci coś? amen kochanie zapis pasożyt numer planowy.
Peterowi szczęka opadła. Wstrzymał oddech. Drzewa dalej dialogowały, ale nie zwracał już uwagi. Gapił się nic nie widzącymi oczyma na jeden z mniejszych księżyców Hendriksa.
– No przecież to niemożliwe – szepnął po chwili. Potrząsnął głową. Wstał. – Co za obłęd.
Przypomniawszy sobie o drzewie, sięgnął do ustawionego przy schodkach pojemnika chłodniczego i rzucił w gałęzie numeru piątego największy wyszukany kawał morrisonowego mięsa. Drzewo wciągnęło mięso, zaszeleściło, skurczyło się lekko i natychmiast powtórzyło ostatnią wypowiedzianą przez siebie kwestię.
Van der Kroege wszelako już nie słuchał, już wychodził z ogrodu. Rosanne widziała go wychodzącego. Zaciągnęła się dymem, zacisnęła wargi. Po chwili odwróciła się od okna, wyłączyła ekran, wyrzuciła papierosa i przeszła do kuchni. Zabrała się za przygotowywanie sałatki. Domowi rozkazała puścić Vivaldiego, zaraz zmieniła zdanie i wybrała Handla, potem Mendelssohna. Muzyka jednak nie uspokajała jej w najmniejszym stopniu.
Z powodu własnej nieuwagi przecięła sobie palec. Pociekła krew. Zaklęła i walnęła nożem w stół. Papryka poleciała na wszystkie strony. Rosanne wzięła głęboki oddech, oparła się plecami o zimną ścianę. Nerwy w strzępach, nawet oddech gniewny. Uniosła krwawiącą dłoń. Widziała, jak czerwone krople ciężko uderzają o blat. Zbladła.
– Mój Boże. On nie żyje. Zabił go.
Van der Kroege pomaszerował do domu Muchobójcy na skróty, i dobrze zrobił, bo w efekcie podszedł do szeregu niskich budynków od tyłu, a tam, na trawniku częściowo zasłoniętego drzewami ogródka, nagi Muchobójca oddawał się swemu sekretnemu tai chi shuan.
Van der Kroege zatrzymał się na pierwszy sygnał spostrzeżenia go przez Muchobójcę: Muchobójca mianowicie zamarł na krótki moment w połowie wykonywanego układu, a potem, opuściwszy ręce i podniósłszy się z lekkiego przygięcia kolan, odwrócił twarzą do Petera. Ta twarz, z uwagi na rozstaw osiedlowych masztów z laserami, pocięta była na niezliczone mniejsze i większe obszary palącej jasności oraz zimnego cienia, niczym ujęta przesadnie ostrym oświetleniem granitowa rzeźba. W owej chwili Peter prawie zrozumiał mroczne przeczucia Hosannę; bo tu nie chodziło o samą fizjonomię, jej kształt, wyraz – lecz kompletny bezruch i martwotę ponurego oblicza. Aktorzy muszą się tego mozolnie uczyć, a i tak nie potrafią osiągnąć podobnej gadziej niewzruszoności ciała, nazbyt wiele nazbyt splątanych powiązań istnieje pomiędzy ludzką psyche a somą, byle myśl, byle ćwierć myśli, podświadome skojarzenie, skurcz pamięci, iskra na neuronach -i już: drgnięcia warg, trzepoty powiek, jaktykacje palców, miniobroty gałek ocznych, tsunami poruszeń dziesiątków muskułów mimicznych. Nie da się tego powstrzymać. Jak pożar w lesie.
Ale nie u Muchobójcy.
– Wrócił pan.
– Wróciliśmy obaj.
Van der Kroege usiłował spojrzeć Muchobójcy w oczy. Jedno krył mrok, drugie światło.
– Czym pan zapłacił duchom drzew?
– Nie pana interes – odparł Muchobójca na tyle spokojnie, by znacznie zniwelować łagodnym tonem impertynencję samych słów.
– Czymś pan musiał. Albo pan kłamie o ich wycofaniu się. Albo w ogóle kłamie o wszystkim.
– Nigdy nie kłamię.
– Naprawdę? – zdziwił się van der Kroege, ruszając wolno ku tylnemu wejściu do budynku. – Podziwu godne. Proszę mi zatem powiedzieć: kim pan jest?
Muchobójca zastąpił mu drogę.
– Czego pan chce? – spytał.
– Kim pan jest? – powtórzył van der Kroege. – Tego chcę.
Muchobójca spojrzał nań beznamiętnie z wysokości swych dwóch metrów dwunastu centymetrów.
– Prezes Claymore wynajął mnie, abym zlikwidował problem duchów. Uczyniłem to. Daję panu moje słowo, że więcej ich nie spotkacie, nie będą wam w niczym przeszkadzać. Czego więcej pan ode mnie żąda?
Peter mimowolnie uśmiechnął się.
– Czy da pan również swoje słowo, iż wszystko to, co naopowiadał pan o duchach, jest prawdą?
– Daję je.
– A zatem jedyny targ, który mógł pan z nimi dobić w sprawie ich wycofania się ze Smoka, musiał się opierać na obietnicy zapobieżenia jakimkolwiek dalszym ingerencjom ludzi w rozwój życia na Morrisonie, czyli de facto na obietnicy usunięcia nas z księżyca, nie wyobrażam sobie bowiem, czym można przebić w licytacji prawo do życia dla inteligentnego gatunku. Mam rację? Mam. Więc skłamał pan już co najmniej dwukrotnie: raz im, a raz mnie, twierdząc, iż nigdy nie kłamie. No? – van der Kroege dźgnął Muchobójcę w nagi tors wyprostowanym palcem wskazującym. – Teraz, teraz daj mi pan słowo.
Muchobójca delikatnie odsunął od siebie dyrektora na odległość swych wyciągniętych ramion, samemu jednak nie ruszył się z zajmowanego miejsca.
– Nigdy nie złożyłem fałszywej obietnicy – rzekł. – Nigdy nie podjąłem się niczego wbrew mym prawdziwym zamiarom. Nigdy nie złamałem danego słowa. Nigdy nie obiecywałem, nie podejmowałem się i nie świadczyłem wbrew możliwości. Taki jest mój honor. Taka jest moja… mój kult. Pan pragnie mnie obrazić.
– Kult, co? – van der Kroege oblizał wargi, odstąpił jeszcze o krok; niemal czuł ten dreszcz podniecenia. – A więc jednak. Tak. Widzę to. Ty. Ty – wskazał Muchobójcę zaciśniętą pięścią. – Ty naprawdę zamierzasz dotrzymać danego duchom słowa. Chociaż stoi to w jaskrawej sprzeczności z intencjami Claymore'a; ale przecież za co zapłacił, to wykonałeś. Prawda? Prawda? Magia. Jasna cholera, pieprzone czary. Ty nie jesteś Mrozowicz. – Tu przerwał, by sprawdzić, jakie wrażenie wywarło na Muchobójcy to oświadczenie, nie doczekał się wszakże żadnej widocznej reakcji. – Jak nazywała się ta planeta szejka? Czy to w ogóle była planeta? Co? Pół dnia cię reanimowali. To jest linia zmiany. Wiem to. Wiesz, że wiem. Zaklinam cię na twój honor, na ten twój kult, czymkolwiek by on nie był w rzeczywistości; zaklinam cię, powiedz: kim jesteś?
Muchobójca milczał.
Van der Kroege uśmiechnął się z satysfakcją.
– Nie sądziłeś, że ktokolwiek cię rozszyfruje, co? Otóż myliłeś się! Powiedz: jak wyglądała istota, którą byłeś za życia? Do jakiej rasy należała? Z czego była zbudowana? Węgiel? Krzem? German? Coś innego? Istnieje jeszcze jej gatunek, czy też dopadłeś Mrozowicza na jakiejś planetarnej nekropolii w rodzaju Raju? A może ty znasz Raj; może wiesz… Po co ci Czajnik i te inne artefakty? Potrafisz się nimi posługiwać? Co wiesz o ich twórcach? Co wiesz o Filantropach? Ile czasu minęło od narodzin twego gatunku? Ile od twojej śmierci? Jakie są twoje zamiary? Mów!
– Co mnie zdradziło? – odezwał się cicho po chwili milczenia Muchobójca.
Van der Kroege zachichotał.
– Pewność zyskałem dopiero teraz. Ale co cię zdradziło… Co sprawiło, że zacząłem podejrzewać… Seks cię zdradził, mój drogi. Tak, tak. Seks, poczucie humoru, sztuki piękne – przypuszczam, że to są te dziedziny, które sprawiają ci najwięcej kłopotów, ponieważ nie możesz ich wziąć na rozum, przetłumaczyć sobie na swoją logikę ani zasymulować w natychmiastowych reakcjach. Tu trzeba się w większej części zdać na instynkt, a twój instynkt zwodzi cię na manowce. Więc nic nie robisz. Albo robisz źle. Kto by przypuszczał, co? Przykre. Wystarczy posłać taką Sienę i nic się nie ukryje.
Muchobójca milczał.
– No i co teraz zrobisz? – zatroskał się nieszczerze van der Kroege. – Nie jesteś już w stanie dotrzymać słowa. Nad Bramą, a więc i nad całym Morrisonem, wyłączną kontrolę sprawuję ja, i jeśli tak mi się spodoba, nigdy nie wrócisz na Ziemię. Jeśli spodoba mi się inaczej – wrócisz na Ziemię jako więzień. Oficjalnie zaginiesz gdzieś w kosmosie. Chociażbyś zostawił był u notariuszy najciężej oskarżające kompanię oświadczenia – twoi prawnicy połamią sobie zęby na niekompatybilności pozabramnego prawa; wiem, bo konsultowałem się. Zrozum to: jesteś zdany na moją łaskę i niełaskę. Ale ja nie chcę zrobić ci krzywdy. Chcę jedynie wiedzieć. Poznać sekrety twej rasy, sekrety twego życia i śmierci, tajemnice nieludzkiej magii… Rozumiesz?
Muchobójca stał i patrzył. Zaczęły gęstnieć dookoła niego cienie. Świat na zewnątrz rozemglił się, nawet łuk Hendriksa, nawet gwiazdy. Pochłodniało. Ruch powietrza niemal zamarł.
Światło laserów, docierając do ogrodu, jakby blakło, traciło moc.
– No, no – zaniepokoił się Peter. – Lepiej nie próbuj takich sztuczek. Rosanne wie, gdzie poszedłem… Ciemno, coraz ciemniej.
– Doprawdy, nie posądzałem cię o podobny prymitywizm – parsknął van der Kroege, obserwując kątem oka przepływ między cieniami jakichś obłych, nie do końca zmaterializowanych mas, o rozmiarach i kształtach młodych rekinów.
Muchobójca nadal milczał i nadal trwał w bezruchu -powoli jednak całe to termowizualne przedstawienie zniknęło bez śladu.
– Taak. Już lepiej – mruknął Peter, uśmiechając się Pod nosem. – Ciekawy jestem: zabiłeś go, czy jedynie zniewoliłeś? Może tam jeszcze gdzieś tkwi kawałek Mrozowicza. Bo to przecież jest opętanie, nic innego. Hej, Mrozowicz, słyszysz mnie? Słyszysz mnie? Daj jakiś znak! Jesteś tam jeszcze? Najwyraźniej nie. – Van der Kroege Podrapał się w podbródek, przekrzywił głowę; przyglądał się nieruchomemu mężczyźnie, mrużąc oczy i wydymając lekko wargi. Powoli sięgnął do kieszeni po telefon. – Czas by się już zdecydować, co? Twój wybór. Mówiłem ci: nie chcę twej krzywdy. Zaspokój tylko mą ciekawość. Sarn przyznasz, że to niewiele. Słowa duchom drzew tak czy owak nie jesteś w stanie dotrzymać, Claymore już się rozpędził; ale to nie twoja wina, przysięgałeś w dobrej wierze. No? Decyduj się, zanim wrosnę tu w ziemię. Mhm? Panie Muchobójco…? A właśnie, skąd to miano: Muchobójca? Hę? Nadali ci, czy też…
– Ponieważ zabijam muchy – rzekł Muchobójca i nie wykonawszy najmniejszego ruchu, zabił van der Kroege'a.
W ciszy i półmroku morrisonowej nocy zwłoki zwaliły się bezwładnie na trawnik. Puste oczy, ręce rozrzucone, nogi nienaturalnie zgięte, ślina z ust, krew z uszu.
Muchobójca wrócił do domu. Idąc, przeszeptywał cicho pojedyncze słowa i zdania, poruszał rękoma i głową w pozornie nieskoordynowanych układach, jakby parodiujących jego wieczorne tai chi. Hendrix zachodził, zachodził dzień na Hendriksie – ostały się już tylko cztery cienie odlaserowe. Osiedle żyło swym nie zgranym w czasie z morrisonowym życiem; szczekał pies, w oddali Miles Davis zawodził smętnie na trąbce, pod niebem furkotał schodzący do lądowania helikopter. Muchobójca masował sobie twarz, czyniąc pod osłoną dłoni straszliwe grymasy.
Dojrzała go żona i ssąc kciuk, wyszła mu z domu naprzeciw.
– Rany boskie, byłam już pewna, że cię zabił. – Popchnęła go na ścianę i, szarpnąwszy za koszulę, pocałowała zachłannie. – Do ciężkiej cholery, Peter, coś tu musi się zmienić, moje nerwy długo już nie wytrzymają…!
– Zmieni się – szepnął Muchobójca, mnąc w palcach miękkie włosy kobiety, a drugą dłonią przesuwając w górę po gładkiej skórze jej uda. – Zmieni.
sierpień-grudzień 1996