VII. In partibus infidelium

Obraz pierwszy

– A skąd wie, że oni wszyscy mają dusze?

– Kto?

– Noo, papież.

Katzinger spojrzał na geologa z irytacją.

– Znowu cię naszło? Pomógłbyś mi lepiej z tą zbroją.

Herle zgasił peta i podźwignął się z fotela. Garbił się i choć była to jego naturalna poza, wydawało się, że trwa w niej w obawie przed zahaczeniem głową o półki czy podwieszony do kratownic niskiego sufitu sprzęt. W ogóle habitat był ciasny. Niby przeznaczono go dla czterech osób, a teraz zamieszkiwało go tylko ich dwóch, nie znalazłoby się tu wszakże ni jednego nie wykorzystanego metra kwadratowego. Główne pomieszczenie wypełniała aparatura badawcza, peryferia komputera i system podtrzymywania życia, ściśnięte i upakowane zgodnie z doktryną kosmicznej ergonomii, potrafiącej zmniejszyć muszlę klozetową do rozmiarów książki, a prysznic zmieścić w walizce. Na dodatek panował tu bałagan, bo geolog dotąd nie zawracał sobie głowy czynnością tak prozaiczną, jak sprzątanie. I gdyby nie wbudowane w system wymiany powietrza aromatory, cuchnęłoby tu niczym w chlewie.

Herle podszedł do mocującego się ze skafandrem księdza i pokiwał z politowaniem głową.

– Dałem ci przecież wczoraj nagranie z instrukcją. Nie chciało się potrenować w symulacji? Teraz będziemy się z tym mordować na żywo. Cofnij rękę. Jeszcze bardziej. To jest typ produkowany specjalnie na Rosę, CGS zaprojektowało go na nasze zamówienie, mają patent; Amerykance i Francuzi chodzą w jakichś przeróbkach standardu, a Chińczycy… widziałeś ich, co? Czysta komedia. Nie ruszaj tego, samo wejdzie ci w żyłę. Dobrze. Teraz rozluźnij mięśnie. No, powiedz mi, skąd on wie?

– O co ci chodzi?

– Nie udawaj. Przecież wysłali cię tu, bo Watykan orzekł, że Wodniki mają dusze. Czekaliście na to sześć lat. U Jankesów na Brązowej Górze już drugi rok siedzi trzech Świadków Jehowy, oblatują całe Krzywe Wybrzeże; a jeden informatyk żabojadów z Grot jest nawiedzony muzułmanin i od samego przylotu puszcza im tam w głębinę Koran, chociaż ksenologowie klną go w kamień. Konkurencja, konkurencja. Musisz teraz nadrobić opóźnienie. I właśnie nie wiem, czy wprosiłeś się do mnie na Ząb, bo wszystko jedno ci było gdzie, a tu akurat habitat świeci pustkami – czy też wybrałeś tę okolicę świadomie, z uwagi na tutejsze Wodniki. Mówiłem, żebyś rozluźnił mięśnie. No. Tak. Teraz druga. Nie bój się, one muszą wejść na końcówki nerwów, to nie boli.

– Słuchaj, Herle, przecież ty nie jesteś wierzący…

– Jasne, że nie.

– …więc co cię to wszystko obchodzi?

– No wiesz! – parsknął geolog. – Spadasz mi tu po pół roku samotności, na pewno też nie uwiniesz się z tym nawracaniem w tydzień, jesteśmy skazani na siebie, ja na ciebie, ty na mnie, do kogo innego mogę gębę otworzyć, do komputera tylko – i jeszcze się mnie pytasz, co mnie to wszystko obchodzi? A co niby ma mnie obchodzić, jak nie twoja robota? Będziesz ich nawracał, nie?… No i co najlepszego robisz? Szeroko otwarte! Szeroko otwarte! Nie mrugaj, do cholery!

Katzinger skrzywił się, nie wiadomo, czy w reakcji na słowa Herlego, czy poczynania skafandra.

– Nawracał…! – parsknął. – To nie jest takie proste…

– Toteż się pytam. Skąd on wiedział, że oni wszyscy mają dusze?

– Co to znaczy: „wiedział"? – zirytował się ksiądz.

– Kościół nie neguje ewolucji, prawda?

– Pewnie że nie.

– Wiem, wiem: Biblia alegoria, czytać między wierszami, dosłowności coraz mniej. Ale na przykład z duszy nieśmiertelnej wycofać się nie możecie. A gdzieś musi istnieć ta granica, bo tu nie ma ciągłości, jeno twarda alternatywa: „albo-albo". Żadnych procentów, ułamków; albo masz duszę, albo nie masz. Człowiek lub zwierzę. To znaczy -człowiek jak człowiek, już nie tylko homo sapiens sapiens przecież. Więc skoro akceptujecie ewolucję, musicie ustanowić gdzieś linię graniczną, wskazać na drzewie genealogicznym człowieka to miejsce, tę odrośl, prehistoryczny moment, w którym zostaliśmy przez Boga obdarzeni nieśmiertelną duszą jako istoty odpowiadające już kościelnej definicji człowieka: intelekt plus wolna wola. Prawda? Dobrze mówię? Nie zaczniesz mnie chyba przekonywać, że i to był proces naturalny, i że polegał na sukcesywnym przyroście jakiejś konkretnej cechy, zaraz doszlibyśmy bowiem do absurdu, iż nawet taki pantofelek, nawet jednokomórkowce, jako bardzo krótko uczestniczące w owym procesie, posiadają z ćwierć promila duszy. A to herezja. Więc nie.

– Znalazł się teolog – mruknął skupiony na walce ze skafandrem Katzinger.

Herle go zignorował; całkowicie pochłonął go własny wywód, zauroczył dźwięk własnego głosu – geolog popadł w nałóg słów.

– Trzeba pójść przybliżeniami. Wiemy, że my posiadamy dusze; i wiemy, że pantofelek jej nie posiada. To już jest coś, już jakaś klamra, ograniczenie; już informacja. Spróbujmy przybliżyć się jeszcze bardziej. Ryby? Płazy? Gady? Nadal nie. Jeszcze bliżej. Jakieś ssaki. Trzeba nam zejść z drzew. Małpoludy włochate podpierające się rękoma. Też nie, za bliskie dzisiejszym szympansom, konieczna jest cezura ostrzejsza. Przyjmijmy więc z grubsza tożsamość cech zewnętrznych. Ale to przecież nie one stanowią o człowieczeństwie. Więc intelekt. Musi być to umysł górujący nad wszelkimi posiadanymi przez istoty, które

sami definiujemy jako zwierzęta. Zdolność myślenia abstrakcyjnego? Mowa? Pismo? Konkretne kryterium nie jest ważne, ważny jest sam fakt istnienia granicy, po której jednej stronie znajduje się zwierzę, a po drugiej człowiek z nieśmiertelną duszą. Określmy ją sobie umownie – tę granicę, miarę – jako IQS: Intelligence Quotient for Soul. Na razie wszystko okay – ale na razie operujemy w skali makro. A spróbujmy nieco obniżyć lot. Ewolucja nie jest procesem jednotorowym, biorą w niej udział całe gatunki, a nie poszczególne istoty – lecz z milionleci przejdźmy na dziesięciolecia. Oto pierwszy w dziejach osobnik przekracza IQS. Otrzymuje zatem – otrzymał przed urodzeniem – duszę. No dobrze, ale dusza nie jest kodowana genetycznie, nie należy do fenotypu. Jeśli nasz pierwszy człowiek sparzy się teraz z osobnikiem o nie dosyć podrasowanych genach, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, właściwie graniczące z pewnością, że dzieci pierwszego prawdziwego człowieka okażą się na powrót zwierzętami, bo umysłowo ulokują się poniżej IQS. Takie jest prawo statystyki, nie przeskoczysz tego. Nie tylko że człowieka urodziły zwierzęta – co zresztą powinno być oczywiste dla każdego, kto wierząc w duszę wierzy zarazem w ewolucję – ale sam człowiek rodził zwierzęta. Nie raz przecież. Mowa o ewolucji, a więc otchłaniach czasu wprost oceanicznych. Przejścia gatunkowe następują nie skokowo, a kumulatywnie, sumą zdarzeń probabilistycznych. Bez wątpienia zatem tysiące razy rodził się z pary zwierząt i ginął bez innego niż zwierzęce potomstwa człowiek z IQS, zanim statystyka doprowadziła do wystarczająco dużej liczby jednoczesnych spotkań osobników obdarzonych duszą, by zmiana genetyczna utrwaliła się w grupie na tyle, aby żadne – a w każdym razie mało które -wewnętrzne skojarzenie jej członków nie prowadziło do degeneracyjnego zezwierzęcenia się. Od tego dopiero momentu prawomocne stało się uogólniające twierdzenie o posiadaniu duszy. Ale też przecież nie do końca. Gatunek to wszak nie ta jedna grupa. Z punktu widzenia statystyki jest zgoła niemożliwością, by analogiczne przejścia pul genetycznych powyżej IQS stały się jednoczesnym udziałem wszystkich populacji w ramach danego gatunku. Dlatego pytam: skąd papież wie, że dusze posiadają nie tylko Wodniki z Kotła? Te społeczności pozostają we wzajemnej izolacji od bardzo długiego czasu, już znaczącego ewolucyjnie. Dobra, wstrzymaj oddech, policz do dziesięciu.

Doktor Katzinger posłał ironicznie uśmiechniętemu geologowi złe spojrzenie.

– Czy gdyby urodziło ci się dziecko z zespołem Downa albo i jeszcze mocniej upośledzone – spytał – utrzymywałbyś, że nie posiada ono duszy i jest zwierzęciem?

Herle odstąpił na to dwa kroki wstecz, uniósł brwi. Otworzywszy samozapalającego się papierosa, zaciągnął się głęboko.

Wydymając wargi, przyglądał się potem kończącemu kontrolę skafandra misjonarzowi.

– Co mam zmienić, jeśli uczucia nie zgadzają mi się z teorią? – mruknął wreszcie, rozeźlony i już bez uśmiechu. – Uczucia? Mhm…? A cholera z wami, zasram fideiści…

Katzinger szedł już ku śluzie habitatu. W skafandrze CGS-u miał dwa i pół metra wzrostu, ważył pół tony; nawet wziąwszy poprawkę na 1,22 g Rosy, dodatkowe obciążenie było olbrzymie. Skafander posiadał własne zasilanie, przechwytywał impulsy neuronalne Katzingera i wyprzedzał skurcze i rozkurczę jego mięśni; doktor znajdował się we wnętrzu robota, zatrzaśnięty został przez tytanowo-węglowy egzoszkielet. Urządzenie powrastało mu w organizm setkami i tysiącami nanoelektronicznych szypuł, wcisnęło się do wnętrza żył i tętnic, wpełzło do odbytu, cewki moczowej, ust, nosa, gardła, kanalików uszu. Nie było tu szybki hełmowej, nie było nawet hełmu, czarny pancerz krył obłą skorupą sam kształt ludzkiej sylwetki. Z mrocznego, wilgotnego i ciepłego wnętrza skafandra, pachnącego skórą niemowlęcia, wyłoniły się i przylgnęły do gałek ocznych doktora („Szeroko otwarte! Szeroko otwarte! Nie mrugaj, do cholery!") dwa polipy zakończone fotowzbudnymi membranami o wysokiej rozdzielczości impulsów. Nie mógł teraz opuścić powiek. Strzelano mu

światłem bezpośrednio w źrenice. Skafander zapośredniczył mu wzrok, gdzieś na powierzchni tej chropowatej skorupy znajdowały się, odporne na atmosferę Rosy i żrącą chemię jej oceanu, semiorganiczne ślepia, którymi patrzył będzie na świat przez najbliższe godziny.

Przed wejściem do śluzy doktor Katzinger po raz ostatni obejrzał się wstecz – spojrzenie zatoczyło stuosiemdziesięciostopniowy łuk, zanim nawet zdążył się poruszyć w swej technozbroi – i zobaczył Herlego: siedzącego w fotelu, z nogą założoną na nogę, palącego tego swojego beznikotynowego papierosa i gapiącego się w sufit. Sufit habitatu znajdował się tak nisko, że kapłan w skafandrze musiał uważać, by weń nie walić przy każdym kroku.

Wyszedłszy ze śluzy na zewnątrz habitatu, misjonarz mimowolnie zatrzymał się, bo przyssane do jego gałek ocznych oftalmoktory bluzgnęły mu w źrenice tak intensywnym widokiem, że z niemożności niedowierzającego zamrugania złapał doktora naraz ciężki, choć chwilowy stupor. Stał więc i patrzył, a że patrzył nie swoimi, nie ludzkimi oczyma, widział co innego niż na ekranach monitorów i w gęstych holografiach, na podstawie których to obrazów skonstruował sobie dotychczasowe wyobrażenie Rosy. Teraz planeta szczerzyła do niego zęby. Skafander CGS-u był urządzeniem należącym już do generacji nie tyle inteligentnych sług, co inteligentnych komplementatorów: on nie pomagał człowiekowi – on go uzupełniał. Nie narzędzie – a nieorganiczne ciało. To, co docierało do zewnętrznych receptorów skafandra, i to, co wstrzykiwał on oftalmoktorami w oczy i mózg Katzingera – otóż to nie było to samo. Po drodze informacja napotykała szereg filtrów oraz poddawana była licznym przekształceniom. Teraz doktor widział niewidzialne; niewidzialne – lecz przecież istniejące, realne. Góry płonęły szkarłatem radioaktywności. Fioletowe fronty cieplejszego powietrza sunęły ku niebu jak dno piekła. Z horyzontu biły weń koślawe pioruny, porozczapierzane zachłannie w krótkie łapy o tuzinie elektrycznych szponów. Samo powietrze w różnych miejscach posiadało różną barwę, czasami było przejrzyste, czasami mniej, czasami w ogóle. Ziemia się poruszała. W rzeczywistości – rzeczywistości homo sapiens – poruszało się co innego, ale ksiądz odbierał teraz prawie całe spektrum promieniowania elektromagnetycznego. Cisza pulsowała mu w uszach sambą rozpędzonej krwi.

Podmuch wiatru, jak cios kowalskim młotem, uderzył go w plecy i Katzinger uczynił pierwszy krok na drodze ku oceanowi. Habitat Herlego zbudowano na zboczu ciasnego wąwozu dochodzącego do samego brzegu morza, pod wysokim nawisem Zebu; w porze drugiego słońca rwała tędy rzeka amoniaku i siarki. Więc w dół; stromo. Ksiądz zaczął schodzić. Stopy golema zagłębiały się w świecącej glebie, wiry zimnego błota tańczyły dookoła metalu. Z wiatrem, który wiał z tyłu (znów obejrzał się, nie poruszając głową), nadpłynęły powietrzne węże: długie, delikatne nici, wolą oftalmoktorów obdarzone barwą dojrzałych poziomek. Były to polimerowe warkocze, tkane w górnych warstwach atmosfery z materii kamiennych chmur przez ogniste huragany podczas peryhelialnych przejść Rosy. Kamienne chmury pozostawały widoczne na bezgwiezdnym nieboskłonie czernią jeszcze głębszą od czerni tła; czy teraz był dzień, czy teraz była noc, na powierzchni nie rozpoznasz, słońc, gwiazd, księżyców, niczego stąd nie zobaczysz, mógł zadzierać głowę i gapić się w nieskończoność, kamerami, ślepiami skafandra, własnymi oczyma, jednaki mrok. Niebo jak dno piekieł. Pełzały po nim trudno odróżnialne monstra. Kamienne chmury nazwano tak z racji ich ciężaru właściwego, niosły między innymi wielką liczbę cząsteczek pierwiastków lokowanych w Mendelejewie bardzo daleko, zawierały też zawiesiny polikwasów, pochodnych molibdenu, wolframu.

Katzinger szedł pod tymi chmurami-niechmurami, powietrzne węże wyprzedzały go, wijąc się z wdziękiem na wysokości jego głowy; niektóre spadały na ziemię i wtedy je deptał, bardzo szybko gasły. Oprócz pulsu, słyszał teraz także własny oddech, niebezpiecznie przyspieszony.

Dotarłszy na brzeg, przystanął na moment. Ocean lizał parzystokopytne buciory skafandra. Ciecz nieprzejrzysta, breja ciężka i ciemna, lepka maź organiczna – po widnokrąg. Fale jak zmarszczki na obliczu starca. W tych głębinach żyją Wodniki, rozumna obca rasa. Posiadają dusze. Trzeba zejść, zanieść Słowo Boże. Wszyscyście moimi dziećmi. Kimże jesteśmy, rzecze Ojciec Święty, by odmawiać innym światła prawdziwej wiary. W tych mrokach. W tej ciemności. Spojrzał, a nie poruszył głową ni oczyma. Co to za prawda i jaki Bóg, jakie zbawienie dla tego świata.


PIORUNY BIJĄ W CIEMNE NIEBO, GDY ZSTĘPUJE DO OCEANU.

Obraz drugi

Dopiero co go zbudowali. Miał siedemset kilometrów średnicy i obracał się przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, jeśli patrzeć odsłonecznie. Prędkość kątowa pozwalała na utrzymanie w obręczy ciążenia bliskiego l g, choć nie było to znowu takie ważne, skoro na jeden torus przypadały zaledwie cztery osoby obsługi. W gruncie rzeczy singulator mógł działać – i de facto działał – w pełni automatycznie; podczas operacji dokonywanych na tkance czasoprzestrzeni, gdy ciął, skręcał i nicował grawitację, żadna istota zrodzona z kobiety i mężczyzny nie mogła zastąpić ani kontrolować sztucznej inteligencji. Kronos Inc., która, jako właścicielka patentu, posiadała monopol na budowę i eksploatację singulatorów, obsadzała ludźmi owe wielkie konstrukcje głównie dla zapewnienia komfortu psychicznego pasażerom szalup. Było to z gruntu irracjonalne, lecz gdy w grę wchodzi ekonomia, racjonalne jest wszystko to, co zwiększa zyski, a podróżni lepiej się czuli, wiedząc, że „czuwa człowiek", chociaż z równym powodzeniem mógłby on czuwać i próbować kontrolować wybuch supernowej. Po prawdzie nie było to znowu takie zupełnie nieuprawnione porównanie. Singulatory budowano na tak ciasnych orbitach przygwiazdowych, aby ułatwić im pobieranie energii potrzebnej dla przekłucia się przez czasoprzestrzeń. Przygotowujący się do pracy singulator musiał się objawiać odległym astronomom fenomenem w rodzaju czarnej dziury, tworząc z zasysanych, długich dżetów krótkookresowy asymetryczny dysk akrecyjny. Szalupa musiała podchodzić po ściśle określonym torze, by uniknąć przypadkowego spopielenia w infernalnych uściskach wyciągniętych daleko w próżnię, ąuasiprotuberancyjnych macek gwiazdy. W żadnym razie nie była to naturalna orbita: komputer szalupy co i rusz strzelał z dysz milisekundowymi udarami korekcyjnymi, miotając wektorem przyspieszenia stateczku, niby kurczącą się i rozciągającą włócznią grawitacji, na niemal wszystkie strony. Podobna taktyka podejścia wymuszała umieszczenie pasażerów w kokonach antyprzeciążenio-wych, które mogli opuścić dopiero po przejściu przez płaszczyznę singulatora i „przekłuciu" się za jego pomocą w punkt docelowy.

Na pokładzie panowała więc cisza, zamknięty w swym kokonie Krush-Brown nie słyszał żadnych rozmów, może tylko przyspieszone oddechy innych podenerwowanych podróżników. Sam przecież też się bał. Cóż z tego, że w teorii technologia jest niezawodna; cóż z tego, że nie zanotowano jeszcze żadnych wypadków – metoda jest nowa, to dopiero czwarty uruchomiony singulator, licząc także ten w Układzie Słonecznym, i dopiero dwunaste jego „przekłucie". Wprawdzie zasadę, dzięki której latają samoloty, również niewiele osób faktycznie pojmuje, lecz podróże powietrzne weszły już do kultury jako niepodważalna oczywistość i posiadają status normalności, jak kalkulator czy żarówka, a singulatury to wciąż jest w pięćdziesięciu procentach science fiction. Więc bał się jak inni. Szalupą szarpało na boki, jakby potrząsał nią jakiś olbrzym, usiłujący po grzechocie zawartości rozpoznać, z czym ma do czynienia. Ktoś zaczął głośno kląć w kantońskim dialekcie. Nagle uspokoiło się, wektor grawitacji znieruchomiał.

– Przeszliśmy – odezwał się komputer głosem Tanii Javal. – Witamy w Układzie Słonecznym.

– Uwierzę, jak zobaczę – warknął ten, który wcześniej klął po kantońsku.

Pozostali jednak odetchnęli z ulgą. Kokony otworzyły się, zapaliły się światła sufitowe. Ściany zmieniły teksturę na matową boazerię, z podłogi wyłonił się dywan i meble: fotele, stoliki, barek, fortepian – w stylu coś pośredniego pomiędzy wiktoriańskim a barokowym. Ostatni z pasażerów wygrzebał się wreszcie z kokonu, i ostatni kokon zniknął pod dywanem.

– Za godzinę i piętnaście minut spotkamy się z „lonesco" korporacji Kronos, który już bezpośrednio przewiezie państwa na orbitę Ziemi. Tymczasem możecie państwo odpocząć. Łącza standardu KLV i MS400 dostępne od zaraz; aktualizowana tabela opóźnień zwrotnych pod QDel. Przekąski i trunki wliczone w koszt biletu.

– Ja myślę! Przy takiej cenie!

Ciążenie było stałe, chociaż szalupa nie korzystała już z silników. Posiadała kształt wielkiego młota i tuż po przebiciu się przez tkankę czasoprzestrzeni przeszła w ruch wirowy, symulując dla pasażerów l g.

Krush-Brown usiadł w kącie, nalał sobie szkockiej. Jego sąsiad, niski blondyn bez immortalizacji, nabijał sobie fajkę. Krush-Brown dostrzegł koloratkę i spojrzał na identyfikator. Izydor Blackwood.

– Pan jest z tym Świerszczem? – zagadnął. – Widziałem, jak wsiadaliście. Ksiądz skinął głową.

– Właśnie przyszła informacja – mruknął. – Słyszał pan może, umarł Jan LVII.

– A, papież.

– Papież. Lecimy na konklawe.

– Na co?

– Wybierać nowego papieża – wyjaśnił Blackwood i zapalił fajkę. – On jest kardynałem.

– Kto?

Ksiądz wskazał ruchem głowy boczną grodź.

– Trzeba było sporo dopłacić – westchnął. – Musieli dopiero zamontować cały równoległy system.

– Ale przecież widziałem, ma jakiś skafander…

– Nie nadaje się do kokonu. Potrzebny był wtórny system zamknięty. Tam teraz – ponownie wskazał głową -jest sześćdziesiąt pięć stopni Celsjusza, osiem atmosfer, azot i dwutlenek węgla i niewiele więcej.

– Pan też jest kardynałem?

– Nie, nie! – zaśmiał się Blackwood. – Wziął mnie tylko jako przewodnika. W końcu lecimy na Ziemię. Nigdy tam nie był.

– A jak poprzednio wybierali papieża? To co?

– Ba, to było przecież jeszcze przed singulatorami i wszystko ograniczała prędkość światła. W ogóle nie było mowy, żeby w konklawe brał udział ktokolwiek spoza Układu Słonecznego. Stanowiło to coś w rodzaju naturalnej, fizycznej bariery uniemożliwiającej Obcym włączanie się w wybór papieża; wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, ale Rzymu nie da się przemieścić, a jego położenie w oczywisty sposób uprzywilejowuje ludzi, mieliśmy monopol. Singulatory go rozbiły. Spodziewam się schizmy.

– O?

– Tak, tak, niech się pan nie dziwi, to jest bardzo poważna kwestia. Zaczęło się od tego papieskiego orzeczenia w sprawie Wodników z Rosy. Roma locuta, causa finita, okay; ale sprawa nie była bynajmniej zakończona, bo po Wodnikach przyszli następni Obcy, a wówczas nie było już powodów do czynienia wyjątków i teraz oto mamy jedenaście różnych gatunków posiadających dusze, łącznie z ludźmi i Świerszczami. Schemat ewangelizacji pozostawał wciąż taki sam i w końcu nie można już było dłużej zwlekać z wyświęcaniem autochtonów. Oczywiście na różnych planetach poszło to w różnym tempie, bo Wodniki, na przykład, to intelektualnie coś w rodzaju jaskiniowców, Heptersi znowuż – umysłowo porozszczepiani do kompletnego chaosu, a chociażby Świerszcze – płciowo nieokreśleni; więc były opóźnienia z powodu tych kumulujących się kłopotów interpretacyjnych, obowiązywała doktryna „byle nie za mojego życia". No ale skoro już wyświęcono jednego Łaskawca… nie dało się tego zatrzymać. A w ewangelizacji i nauczaniu na ich ojczystych planetach nie było lepszych od samych tubylców, toteż logiczną rzeczy koleją obejmowali oni własne diecezje – o ile nie potykali się gdzieś po drodze na gatunkowych idiomach i nie podpadali Kongregacji Doktryny Wiary, co zazwyczaj kończyło się prewencyjną ekskomuniką latae sentatiae, bo z uwagi na potężne opóźnienie decyzyjne stosowano zasadę reakcji podług scenariuszy pesymistycznych, zawsze lepiej uderzyć mocniej, niż niechcący przyzwolić na wypaczenie Dobrej Nowiny. I tak oto mamy nieludzkich biskupów i kardynałów. Póki Einstein trzymał nas mocno w garści, nie było jeszcze tak źle, bo poza misjonarzami i stosownymi urzędami Watykanu mało kogo to obchodziło: dziesiątki i setki lat świetlnych stąd, niech się dzieje, co chce, cóż to w końcu ma za znaczenie. Ale teraz… Do śmierci kolejnego papieża Kronos wybuduje singulatory we wszystkich zamieszkanych układach i na konklawe przylecą kardynałowie co do jednego. A już dzisiaj ludzie stanowią zaledwie trzy piąte składu elekcyjnego.

– Jak to możliwe…?

– Bardzo prosto. – Blackwood wydmuchnął dym, zaraz zassany przez klimatyzację szalupy. – Dziewięćdziesiąt osiem procent katolików nie należy do gatunku homo sapiens.

– Żartuje pan!

– Skąd! Nawet nie wiem, czemu tu się dziwić; to było wszak poniekąd oczywiste. Skoro istnieją w kosmosie inne inteligentne rasy, to suma ich populacji bez wątpienia bije na głowę ludzkość, absurdem byłoby utrzymywać co innego. Miliardy gwiazd, a tu jedna Ziemia – i ludzi miałoby być więcej niż wszystkich innych rozumnych razem wziętych? No absurd. Więc już w momencie wydania orzeczenia o posiadaniu duszy przez Wodników było jasne, że prędzej czy później staniemy się w łonie katolicyzmu etniczną mniejszością. Stopień religijności ludzkości jako takiej i popularność katolicyzmu na Ziemi nie ma tu nic do rzeczy, bo chociażby każdy człowiek był katolikiem – i tak pozostawalibyśmy w mniejszości. Albo zatem nie należało uznawać Obcych za bliźnich – albo się teraz nie dziwmy bezpośrednim konsekwencjom. Zaś każde wyjście pośrednie odbiłoby się nam rychło potwornym kacem postkolonializmu, to już nie ta epoka, zupełnie nie ta mentalność.

– A nie macie jakichś zabezpieczeń w doktrynie?

– Jakich niby?

– Bo ja wiem… – Krush-Brown wzruszył ramionami. -Tradycja, na przykład…

– Co: tradycja? Ma pan na myśli ignorowanie zmian? To nigdy i dla nikogo nie była dobra strategia. A poza wszystkim – postępu po prostu nie da się zignorować. Trzeba zająć stanowisko. Kościół nigdy się nie uchylał. A poczynione przed wiekami wykładnie nijak się mają do świata dzisiejszego, to są rzeczywistości niekompatybilne, wzajemnie nieprzystające; tradycja – ona też podlega ewolucji. Cóż święty Paweł powiedziałby na widok Świerszcza? Diabeł, powiedziałby; potwór, apage, apage. I cóż dzisiejszy katolik rzekłby na tradycję średniowieczną? Też nie lepiej. A wszak nie ma tu mowy o żadnym odstępstwie, herezji. To po prostu postęp; wszystkiego: nauki, kultury, polityki, religii. Jest ciągłość – ale nie ma tożsamości.

– No ale ten panekumenizm prowadzi przecież donikąd! To znaczy…

– Dokąd prowadzi, to ja dobrze wiem. Schizma jest nieunikniona. Pomimo wszystko większość ludzi nie zaakceptuje papieża, który oddycha chlorem, znosi jaja, żyje tysiąc lat, zjada własne odchody, nie ma twarzy ani rąk i nie potrafi mówić po angielsku – a tym to się skończy, to tylko kwestia czasu.

– Rany boskie…

– Aha.

– Co im wtedy do łba strzeliło wypowiadać się o duszach Wodników?! Zaćmienie mieli, czy co?

– Pan nie rozumie, panie Krush-Brown. – Ksiądz pokręcił głową. – Nie jest pan wierzący, prawda? No właśnie. Pan nie rozumie: to nie jest i wtedy też nie była kwestia politycznej strategii. To kwestia wiary, uczciwości myśli i czystości sumienia. Nie można wierzyć, wiedząc, że wierzy się w kłamstwo. Inaczej wpadamy w jawną hipokryzję, a to już nie jest wiara. Skoro zatem czujemy, skoro posiadamy głębokie wewnętrzne przekonanie, iż są to nasi bracia w Bogu – jakże moglibyśmy odwrócić się do nich plecami? To już konkwistadorzy Corteza i Pizarra byliby lepsi, bo oni przynajmniej faktycznie wierzyli w zwierzęcość Indian. A my? Co mielibyśmy na swoją obronę? Tylko egoizm i fałszywe poczucie dumy. Krush-Brown wychylił szkocką do dna.

– Więc co teraz… – wymamrotał. – Schizma, mówi pan. Watykan stanie się ambasadą Obcych, tak? A pan -pan po której stronie się opowie?

– Apostatów, obawiam się.

– A to, co pan przed chwilą wywodził…? Że bracia… że tylko egoizm… To co? Pan też się boi? Pan, który jest przewodnikiem świerszczowego kardynała na konklawe? Pan tak spokojnie już teraz planuje herezję?

– Strasznie się pan przejął. A niby ateista.

– I co z tego! Tu nie chodzi o wiarę; tu chodzi o tożsamość kulturową: papież to symbol przecież nie tylko dla katolików. To będzie straszny cios.,. – Krush-Brown dolał sobie jeszcze z dwieście szkockiej.

Blackwood skinął głową.

– Więc sam pan widzi.

– Co widzę?

– Herezja jest jedynym ratunkiem. To musi być wielka, głośna schizma. Niech wiedzą. Niech zachowają nadzieję. Nawet ułomną, cząstkową, okaleczoną; ale niech się nie odwracają. To nie jest problem ksenofobii – tu idzie wszak o miłość. A tylko Bóg jest w stanie kochać wszystkie swoje dzieci. Myśmy niedoskonali. Nie powinniśmy próbować. To pycha.

Po powierzchni alkoholu w szklance stojącej na stoliku po prawej Krush-Browna przeszły koncentryczne kręgi.

– Przycumowaliśmy do „lonesco" – odezwała się zdigitalizowana Tania Javal.

Podnieśli się. Blackwood zgasił, wyczyścił i schował swą fajkę, Krush-Brown dokończył szkocką. Na środek pomieszczenia spłynęła z sufitu stylizowana na XX wiek winda, pasażerowie wchodzili do niej po trzech, po czterech, gładko śmigała wzwyż.

Tymczasem nad boczną grodzią zapaliło się światło i otwarły się drzwi wewnętrznej śluzy. Wyszedł Świerszcz. Obejrzeli się nań zgodnie: Krush-Brown i Blackwood.

Skafander hierarchy wyprodukowano w całości z materiału przezroczystego i widzieli krążącą wokół Obcego gęstą, purpurową wydzielinę. Świerszcz był wielkości małego psa. Biologicznie klasyfikowano ten gatunek jako owadoidy, lecz ewolucja zagmatwała sprawę. Ciało, które widzieli – wieloczułkowe, wielokończynowe, asymetrycznie rozgwiazdowe, rozedrgane gorączkowo na krańcach, roztrzepotane w szybszych od ludzkiego spojrzenia ruchach licznych organów zewnętrznych nieznanego przeznaczenia – nie było tak naprawdę ciałem Świerszcza. Osiemdziesiąt procent masy owego organizmu stanowiły symbionty; pozostałe dwadzieścia procent, czyli autentyczny Świerszcz, krył się gdzieś wewnątrz – po prawdzie anatomicznie nie był on niczym więcej jak mózgiem z pękiem „łączy interfejsowych" i na samodzielne przeżycie posiadał szansę równie nikłe, co wyjęty z czaszki mózg człowieka. Ewolucja na jego planecie poszła długimi łańcuchami biocenozowych przystosowań, obudowując samotny organizm kolejnymi symbiontami, co obustronnie – bo wszystkim partnerom – zwiększało szansę na przeżycie. Jednak to Świerszcz posiadał mózg – do którego to organu z czasem się zresztą zatrofizował – i to do niego przynależała samoświadomość jednostkowego istnienia. Z czasem, po następnym obrocie żarna ewolucji, kumulujące się radiacje umocniły w multigatunku tendencję centralistyczną. Genom Świerszcza (w procesie analogicznym do pełnej asymilacji komórkowych mitochondriów przez homo sapiens) stopniowo pochłania! większość replikatorów podrzędnych – konstytuując tym sposobem nową jakość biologiczną: dziedziczną synergię pangatunkową.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – rzekł basem translator skafandra Świerszcza ojcu Blackwoodowi i Rrush-Brownowi, którzy stali najbliżej.

CHYLĄ GŁOWY PRZED KARDYNALSKĄ PURPURĄ.

Obraz trzeci

Jest to pustka, próżnia, nicość. Kosmos, okolica gazowego olbrzyma, masą dwudziestokrotnego Jowiszowi. Jego gwiazda, jego słońce – stąd jak główka szpilki. Olbrzym ma własny układ, planety planet i planety planet planet, krążą, krążą, krążą; wysokim albedo bliski gwiazdowej jasności, oświetla zwrócone ku niemu ich półkule. Dzieci, w wysokich przejściach, głaszczą go po równikowych pasatach okrągłymi cieniami. Ma barwę zmatowiałego srebra. Gdy się gniewa, skręca sobie na brzuchu czerwone i żółte loki burz, w których Ziemia wraz ze swym Księżycem zniknęłyby bez śladu. Długi jest gniew giganta i stare burze – ta, ponad którą pojawił się di`Cie-na, była starsza od człowieka.

Biskup Frederico di`Ciena, wyrwany spod władzy grawitacji, odruchowo podkurczył nogi. Zorientowawszy się, że jego rozmówca jeszcze się nie pojawił, założył ręce na piersi, manifestując swe urażenie i zniecierpliwienie zrozumiale nawet dla Obcego. Wiedział, że tamten go obserwuje, że jest tu w jakiś sposób obecny, że kontroluje jego bezpośrednie otoczenie – przecież oddychał, przecież żył. Tylko moc Ducha chroniła biskupa przed próżnią. Skoro zatem Duch zwleka – czyni to świadomie, to taki sam gest, jak założenie rąk przez di`Cienę: znak. W tego rodzaju negocjacjach nie ma szczegółów nieważnych. Więc i to, że translokując biskupa spionizował go zgodnie z wyobraźnią przestrzenną homo sapiens – gazowy olbrzym pod stopami, słońce nad głową – stanowiło formę wyrażenia dobrej woli Ducha. Sprzeczne przekazy, sprzeczne interpretacje; chleb powszedni dyplomaty. Synstaty w głowie biskupa pracowały na najwyższych obrotach.

Usłużnie poinformowały di`Cienę, iż interwał czasowy ich materializacji wyniósł trzy i trzy dziesiąte sekundy – Duch objawił się androgynicznym osobnikiem w garniturze niemal identycznym z biskupim. Włosy miał czarne i czarne oczy. Lewy synstat podpowiadał biskupowi prawdopodobne motywacje takiego wyboru Ducha: kaukaski typ frenologiczny w fenotypie jako aluzja do schizmy Tan Tsao; czerń symbolem aprobaty kasaty; odbicie ubioru jako deklaracja równych pozycji; to samo jako akcent na wzajemne podobieństwo, czyli krytyka encykliki; et cetera, et cetera. Oczywiście – wszystko to była czysta loteria,

synstaty nie na wiele się przydawały w kontaktach z Duchami, których psychik – jeśli w ogóle Duchy posiadały coś takiego – organiczne procesory nie były w stanie zasymulować.

Brunet (ciekawe, czy to fantom świetlny, czy też jest w pełni materialny, zastanawiał się di `iena), spionizowany równolegle do człowieka, zgiął się lekko w pasie, markując nieważkościowy ukłon. Biskup odpowiedział tym samym.

– W imię Boże – zaczął prowokacyjnie Duch.

Synstaty natychmiast zalały di`Cienę tuzinami propozycji optymalnej reakcji. Nie da się ukryć, była to spora trudność: jak rozmawiać z kimś, komu się odmawia miana istoty żywej i obdarzonej osobowością, wolną wolą i intelektem, nie urażając go przy tym, a zarazem nie przyznając mu żadnego z tych atrybutów nawet cieniem sugestii? Jak? Niemożliwe. Di`Ciena był świadom, iż Watykan został upokorzony i de facto przyznał się do porażki przez samą decyzję zainicjowania tajnych rokowań z Duchami.

– Miło mi – rzekł więc biskup.

Duch (jego fantom, jego fantom, muszę o tym pamiętać – powtarzał sobie synstatami di`Ciena – nie należy personifikować owego fenomenu w tym konkretnym obrazie zniewieściałego mężczyzny) uniósł tylko prawą brew. Nie uśmiechał się; ale gdyby – uśmiech z pewnością zgasłby teraz na jego twarzy.

– Również biskup uważa, że Bóg mieszka tylko na planetach? – spytał z wyrzutem.

– Nie do mnie należy ocena.

– Ani do mnie. Więc do kogo?

– „Mnie"?

– Nas – poprawił się bez zmieszania brunet. Rozmawiali po włosku: operował nie swoimi symbolami.

Był kłopot z zaimkami. Nie tylko płeć – także liczba Duchów pozostawała nieoznaczona, zanurzona gdzieś w szarej stefie Łukasiewiczowej niedookreśloności probabilistycznej: on? ona? ono? oni? Tertium non datur tylko dopóki nie opuścisz Ziemi; kosmos wydaje się specjalizować w wyjściach trzecich. Być może istniał zaledwie jeden Duch w wielościach swych manifestacji, tak samo jak istnieje jeden komputerowy mózg bez względu na liczbę jego terminali; a być może nie, być może mieli do czynienia z wielością bytów. Kwestia była nierozstrzygalna, leżała bowiem całkowicie poza zasięgiem ludzkiej wiedzy i jej technologicznego instrumentarium, w Heisenbergerowskich otchłaniach fundamentalnej niepewności, niedotykalności materii, w kwantowych baletach na linie cieńszej od długości Plancka.

To nie ludzkość odkryła Duchy (Ducha) – to Duchy odkryły ludzkość. Skoro już zapadła decyzja o budowie singulatorów, pozostawało to tylko kwestią czasu, czyli odległości; dla Duchów, jak same twierdziły, pracujący singu-ator to jak orkiestra w jaskini. Informacja poszła po Galaktyce sferyczną falą: tu się rzeźbi czasoprzestrzeń. Tę muzykę Duchy rozumiały jak nikt.

Ludzcy, hepterscy, falowi i łaskawscy naukowcy próbowali pojąć biologię Duchów. Ale to w ogóle nie była biologia. O ile organizm można zdefiniować jako po prostu trwający w czasie homeostat, o tyle to były organizmy -jednakże w żadnej innej definicji już się nie mieściły. Ich naturalne środowisko stanowiły bezpośrednie okolice wielkich zakrzywień czasoprzestrzeni, w rodzaju osobliwości czarnych dziur lub poinflacyjnych uskoków 4D; tam wyewoluowały jako zdolne do samoreplikacji krótkookresowe fluktuacje kwantowe, matryce gradientów energetycznych – a przynajmniej taką ich pramacierz interpolowali współcześni planetarni badacze. Same Duchy mówiły o tym w formie hipotez, podobnie człowiek przecież nie pamięta pierwszej zaszłej syntezy DNA.

Kwantowa ewolucja, rozłożona na miliardolecia, doprowadziła do powstania w homeostatach świadomości i rozumu. Rozum, w kolejnych miliardach lat, rozwinął technologię. Dzisiaj już jedno od drugiego było nie do odróżnienia. Duchy wszak same z siebie nie były w stanie opuścić swych grawitacyjnych kolebek, wyjść poza obszary szaleństwa czasoprzestrzeni, tak samo jak człowiek -z definicji: ponieważ jest człowiekiem – nie był w stanie przeżyć podróży do ich świata, zapuszczenia się w przyschwarzschildowe piekła fizyki. Lecz technologia protezuje niedoskonałości i ograniczenia ewolucji. A historia nauki Duchów była dłuższa od historii komórki na Ziemi. Mogli więc wyjąć biskupa z jego watykańskiego gabinetu i zawiesić w pozornej próżni w dowolnym miejscu we wszechświecie; mogli się materializować reprezentantami stosownymi do każdego napotkanego gatunku; mogli z przedstawicielami tych gatunków rozmawiać jak swój ze swoim; mogli wiele; chcieli jeszcze więcej. Bo znowu szło o duszę. Wszak chyba już nie sposób wyobrazić sobie życia w postaci bardziej odległej od jego białkowych, planetarnych form; toteż kwestionowano adekwatność terminu: to nie jest życie. Co zatem? Nie wiadomo; człowiek nigdy tego się nie dowie, a chociażby się dowiedział – nie zrozumie. O ile bowiem uznalibyśmy Duchy (lub Ducha, jeśli faktycznie są one jednością) za naszego bliźniego, o tyle zmuszeni bylibyśmy uczynić to samo w stosunku do nadturingowych komputerów i zostałaby przekroczona – gorzej: zniszczona, usunięta, wymazana – granica dzieląca żywe od martwego, ożywione od nieożywionego. Lepiej już przyjąć fenomenalność istnienia Duchów, w alternatywie bowiem mamy przyznanie atrybutu życia innym nieorganicznym ciągłym pseudostazom, w rodzaju planetarnych atmosfer, burz magnetycznych czy nawet gwiazd. Duchów nie można zobaczyć; Duchów nie można dotknąć; nie można ich sobie nawet wyobrazić: ciało z grawitonów, myśli jako zaburzenia funkcji falowych, pożywienie z cząstek wirtualnych – o jakimż braterstwie, jakim powinowactwie tu mowa? Rozłączność jest zupełna.

– Ojca Świętego niezmiernie zmartwiła wystosowana przez was groźba szantażu – zagaił po chwili wymownego milczenia di Ciena, taktownie stosując tę tautologiczną peryfrazę, bo wszak każda groźba szantażu sama automatycznie jest już szantażem.

– To nie jest groźba.

– Niestety, tak to odbieramy.

– Co konkretnie postrzegacie jako zagrożenie? Pułapka! – zasyczały biskupowi synstaty – Pułapka!

– Źle to interpretujecie – zastrzegł się natychmiast di`Ciena. – Nie boimy się o Kościół. Niepokoi nas co innego: przyszłość chrześcijaństwa.

– Katolicyzmu.

– Chrześcijaństwa. Misji ewangelizacyjnej.

– Wizja utraty monopolu.

– Jakiego monopolu? Dawno utraciliśmy wszystkie.

– To nie jest prawda.

– Czego zatem się domagacie?

– Prawa do wiary.

– Przecież nie jesteśmy wam w stanie niczego zabronić.

– Bardzo proszę. Bądźmy szczerzy. My szanujemy słowo Ojca Świętego.

– Więc uszanujcie je w pełni.

– Więc niech zwróci się do nas i powie.

Di`Ciena ostentacyjnie westchnął. Brunet na moment odwrócił spojrzenie.

To była ta pętla, chińska pułapka na palec, teologiczne wnyki, wilczy dół antropocentryzmu. Nikt nie dostrzegał niebezpieczeństwa, zanim się ono faktycznie nie pojawiło, ponieważ nikt w nie tak naprawdę nie wierzył: nikt z ludzi nie wierzył, że ich religie mogą się okazać atrakcyjne także dla gatunków cywilizacyjnie stojących wyżej od ludzkości. Jakoś podświadomie uznawano to za dogmat i rzeczywistość zdawała się potwierdzać owo przekonanie: wszystkie napotkane w kosmosie rasy znajdowały się na niższym bądź podobnym etapie rozwoju. Do czasu. Do Duchów. Oczywiście, nie mogło tu być mowy o żadnych misjonarzach czy sterowanym procesie nawracania; Duchy po prostu przyswoiły sobie (na ile w ogóle mogły go sobie przyswoić, będąc tym, czym były) całość dorobku kulturalnego człowieka i najwyraźniej zostały „dotknięte światłem prawdziwej wiary". Wierzymy, mówiły, wierzymy w Boga. Zaskoczenie było kompletne. Dogmat podświadomości okazał się fałszywy. Na upartego dałoby się znaleźć jakieś analogie w ziemskiej historii – czymże innym był dokonany przez żydowską sektę religijny podbój starożytnego Rzymu? – jednakże przepaści cywilizacyjne istniejące w obu przypadkach zupełnie nie dawały się do siebie przyrównać. Duchy – dały temu dowód po wielokroć – potrafiły sięgnąć ostatecznych granic poznanego wszechświata, dotrzeć do każdego zakątka kosmosu; podczas gdy ludzkość i jej obcoplanetarni partnerzy nie wyraczkowali jeszcze ze swego ramienia galaktyki. To potencje absolutnie nieporównywalne.

Skoro uwierzyli, trudno się dziwić ich pierwszemu odruchowi: uszczęśliwić Dobrą Nowiną innych. I tu pojawiał się problem; tu Kościół widział ów szantaż; stąd też wyrastały korzenie teologicznego paradoksu. Duchy były w stanie w krótkim czasie zanieść Słowo Boże wszystkim rozumnym rasom w kosmosie. Jednak Kościół – ludzie -nie mógłby tego procesu wszechnawracania w żaden sposób kontrolować, zdany byłby w całości na Duchy, na ich dobrą wolę, ich interpretację Pisma Świętego, ich metody i ich wyczucie etyki. Nadto tym sposobem Duchy zamknęłyby Kościołowi jakąkolwiek drogę dalszej ekspansji, ograniczając go do tych kilkunastu ras dotychczas spotkanych – wszystkie odkrywane później (po latach, tysiącleciach, milionleciach lub nigdy, co prawdopodobniejsze) znajdowałyby się już pod pierwotnym wpływem ewangelizacji Duchów. Duchy zawłaszczyłyby dla swojej wersji katolicyzmu całą resztę wszechświata. To prawie przestępstwo: kradzież dusz. Paradoks krył się w fakcie, że Duchy, uznając się za wiernych wyznawców i posłuszne jego sługi, nie posiadały wcale intencji czynienia Kościołowi na złość; w rzeczy samej, w swoim mniemaniu (a wciąż mowa tu jedynie o odczuciach przez nie jako odczucia otwarcie deklarowanych) pragnęły jedynie uczynić przysługę dotychczas pozbawionym dostępu do Objawienia. A skoro nie było mowy o żadnym zapożyczeniu od nich przez ludzkość technologii, bo technologia Duchów nie była technologią planetarnych białkowców, dla Duchów równie nieprzydatny okazałby się z pewnością rower lub samochód – skoro tak, sprzeciw wobec ich zamierzeń interpretowały (chyba) jako egoistyczny lęk przed utratą monopolu. Kościół widział to inaczej: czyż posiada moralne prawo wyzbyć się swej roli w stosunku do tak olbrzymiej większości dzieci Bożych i scedować swe obowiązki na – na kogo właściwie? Paradoks szczerzył lśniące kły: papież jako głowa Kościoła, do którego przynależności aspirowały, mógłby zabronić Duchom podejmowania jakichkolwiek samodzielnych działań w tym względzie; lecz uznałby je tym samym za równe w prawach istoty obdarzone wolną wolą i duszą, a skoro tak, per analogiam do innych Obcych stopniowo dopuszczanych do godności i funkcji kościelnych, prędzej czy później doprowadziłby tą swą decyzją do sytuacji, której starał się właśnie zapobiec, to znaczy do pankosmicznej ewangalizacji prowadzonej samodzielnie przez Duchy. Różnica leżałaby jedynie w formalnym stosunku prawa kanonicznego do owego procederu, lecz ostateczny efekt byłby ten sam: Duchy przejęłyby kosmiczny monopol na Słowo Boże.

– Jeśli wierzycie – zaczął ponownie biskup di`Ciena, pozwalając zagrać w swoim głosie nutce desperacji – jak możecie sprzeciwiać się woli papieża?

– Chyba nie do końca pojmujemy. Czy istotnie jest tak, że ogłaszając nas pseudorozumnym, bezdusznym zawirowaniem czasoprzestrzeni i odmawiając prawa do zbawienia, zarazem odwołujecie się do naszego sumienia i prosicie o poświęcenie w imię naszej wiary, która wszak według was stanowi jedynie wiarę pozorną – czy istotnie jest tak?

Biskup pokręcił głową.

– Dlaczego po prostu nie możecie się powstrzymać?

– Bo to byłoby złe.

– Co?

– Zaniechanie byłoby wielkim złem. My poznaliśmy prawdę. Mamy obowiązek. Nie możemy milczeć. Wy nie dotrzecie za ich życia do dziewięćdziesięciu procent ras, którym my możemy zanieść Słowo Boże już w tej chwili.

Synstaty spasowały. Partia była przegrana. Teraz już tylko pozory.

Di`Ciena pozwolił obudzić się w sobie irytacji.

– Ale jakie Słowo Boże im zaniesiecie? Co to będzie za prawda z waszych ust?

– Czyż nie rozmawiamy teraz z sobą? Czyż nie porozumiewamy się?

– Sami tłumaczyliście, na czym to polega: to jest symulacja zrozumienia. Chodzi o moc obliczeniową i logikę, a nie o poczucie wspólnoty.

– Czy to źle? Czy istnieje poczucie wspólnoty pomiędzy ludźmi a Głowaczami? W jakiż inny sposób ich rozumiecie, jeśli nie zimną logiką analogii i przybliżeń?

– Jak w ogóle możecie się porównywać z Głowaczami? Wy jesteście dla nas czystą abstrakcją: bezcieleśni, niewidzialni; każdy kontakt piętrowo zapośredniczony – przez ile sztucznych filtrów i modulatorów przechodzi informacja po drodze od was do tej tutaj kukły? Jakie tu narodziny, skoro się nie rodzicie? Jaki chrzest, skoro dla was woda to jak dla nas równanie Schrodingera? Jaka śmierć, skoro nie umieracie? Jaka pokuta, jakie zbawienie? Pismo Święte milczy o czarnych dziurach.

– Milczy także o Łaskawcach, Głowaczach, Świerszczach, Wodnikach. Milczy o Indianach i australijskich aborygenach. Milczy o Chińczykach. Wy, ludzie, nazbyt skrępowani jesteście czasem. Skoro takie było zamierzenie Boga, to jest to zamierzenie obejmujące wieczność, bo przecież nie tylko moment spisywania ksiąg; i skoro za zgodne z Objawieniem uznajecie chrześcijaństwo dnia dzisiejszego, odmienione przez wszystkie wpływy, z jakimi się zetknęło od wyrośnięcia z żydowskiej Palestyny, a więc: greckie, rzymskie, pogańskie, oświeceniowe, z obcych kultur i obcych ras, obcych planet; jeśli to jest chrześcijaństwo prawdziwe, to znaczy, że w boskim planie były wszystkie te kolejne spotkania; „wczoraj", „dzisiaj" i jutro" trwają jednocześnie w Jego woli, nie ma sprzeczności pomiędzy średniowieczem a Obcymi, ważna jest wiara. Wyszła od Żydów; potem Europejczycy zanieśli ją na wszystkie kontynenty; potem ludzie w ogóle, a więc i z tych kontynentów, w gwiazdy; potem wierzący w ogóle, a więc i z obcych planet, dalej w kosmos; teraz my przejmiemy pałeczkę i domkniemy proces, Dobra Nowina sięgnie granic wszechświata. Ilościowo i procentowo, bo stosunkiem wierzących do niewierzących, ludzi wśród katolików jest akurat najmniej. Dlaczegóż, na miłość boską, odmawiacie prawa wyznawania prawdziwej wiary akurat nam? Czy naprawdę za kategorię ostatecznie wartościującą uznajecie tu przynależność do rasy?

– Tak – warknął rozeźlony biskup, pomimo wrzasku synstatów.

Brunet odwrócił spojrzenie ku mijającemu ich właśnie czerwonemu satelicie olbrzyma.

– To wy Go ukrzyżowaliście – rzekł, po czym skłonił się i zniknął.

Di`Ciena odetchnął głęboko; synstaty w natychmiastowych reakcjach implantów dokrewnych ustabilizowały hormonalnie wytrącony z równowagi organizm biskupa. Nie były jednak w stanie przywrócić równowagi jego umysłowi.

Mój Boże, mój Boże; ludzie Żydami kosmosu. Czy takie właśnie jest nasze przeznaczenie?


PATRZY W NIESKOŃCZONOŚĆ

I NIESKOŃCZONOŚĆ ODPOWIADA MU

ZIMNYM SPOJRZENIEM;

NIE MA POCZĄTKU ANI KOŃCA.


Zauważmy, że Bóg w inny sposób wie o rzeczach niż człowiek. Człowiek bowiem poddany jest czasowi. Lecz Bóg jest ponad biegiem czasu. Bieg czasu można przyrównać do przechodzenia drogą. Jeśli bowiem ktoś znajduje się na drodze, którą idzie wielu, wprawdzie widzi tych, którzy są przed nim, tych jednak, którzy za nim idą, nie może poznać w sposób pewny. Lecz jeśli ktoś znajduje się w jakimś wysokim miejscu, z którego można objąć całą drogę, widzi jednocześnie wszystkich przechodzących drogą. Podobnie człowiek, który istnieje w czasie, nie może widzieć jednocześnie całego biegu czasu, widzi tylko te rzeczy, które jemu osobiście towarzyszą, to znaczy teraźniejsze oraz nieco przeszłych. Natomiast tych, które przyjdą, nie może poznać w sposób pewny. Bóg natomiast widzi w sposób pewny wszystko.


św. Tomasz z Akwinu De rationibus fidei ad cantorem Antiochenum


luty 1997

Загрузка...