Część II

IX

Ekologia raju

W tygodniu od zniszczenia zapasów Neil wciąż był zaszokowany tym, co zrobił. Skończyły się przyloty samolotów z darami i ucichło zainteresowanie mediów. Rezerwat został pozostawiony samemu sobie i każdy z uczestników wyprawy troszczył się tylko o przetrwanie. Pierwotny powód ich przybycia na Saint-Esprit – ratowanie albatrosów przed zagładą czekającą je z chwilą rozpoczęcia na wyspie prób z bronią atomową – znikł. Wieczorami, po chudym posiłku, siadywali na plaży i obserwowali hipisów wyławiających z oceanu puszki z jedzeniem. Wszystkich przytłaczało bezkresne niebo nad głowami.

Rano, w dniu zniszczenia zapasów, kiedy jeszcze nikt nie odzyskał psychicznej równowagi, doktor Barbara zwołała zebranie w magazynie i przedstawiła plan przetrwania na najbliższą przyszłość. Gdy czekała pod płócienną markizą, aż wszyscy się zbiorą, sprawiała wrażenie bardziej pewnej siebie niż kiedykolwiek wcześniej – jak pani na włościach przekonana, że sprawy przybrały właściwy obrót. Z wypiętymi pod wpływem głębokiego oddechu piersiami i z powiewającymi na wietrze niczym proporzec jasnymi włosami przypominała wojowniczą królową, która dała niezłą nauczkę członkom własnej świty.

Profesor Saito, wyraźnie przez nią onieśmielony, siedział w pierwszym rzędzie z ołówkiem i notatnikiem w ręku niczym zdenerwowany uczeń. Pani Saito była spokojniejsza. Utkwiła w lekarce zimne spojrzenie, lecz zarazem wydawało się, że podziwia sposób, w jaki ta przejęła kontrolę nad wyprawą. Monique pomogła słabowitemu ojcu usiąść na krześle, zaniepokojona jego niepewnym chodem i drżącymi dłońmi, ale nieustępliwość i zapalczywość starego Francuza zostały usatysfakcjonowane dzięki zniszczeniu darów. Komplementował Neila za jego heroiczny wyczyn i przekonywał Kima, że jeśli wyspa przestanie być ośrodkiem powszechnego zainteresowania, to jest mniej prawdopodobne, iż wróci tu francuska marynarka wojenna. Sceptyczny Hawajczyk wzruszył ramionami, ale spoglądał na górujący nad atolem masyw skalny, jakby już widział powiewającą na cokole po maszcie radiowym flagę niepodległego królestwa Hawajów. Ostami wszedł do namiotu Carline. Przez jakiś czas tkwił przy wieży kontrolnej, trzymając w ręku znalezioną na plaży konserwę. Nie mógł zdecydować, czy wynająć samolot. Trapiła go myśl, że okazał wobec Neila zbytnią łatwowierność. Dopiero gdy lekarka zaczęła przemawiać, ruszył przez pas startowy i usiadł przed pozostałymi.

– Jesteśmy w komplecie. Miło cię widzieć, David. – Doktor Barbara stała przy wielkiej czarnej tablicy, podarowanej przez lycee w Papeete, która teraz, jak sądził Neil, mogła znaleźć właściwe zastosowanie. – Neil, siadaj i przestań się gapić na wieże obserwacyjne. Mamy wiele do zrobienia. Przede wszystkim zablokuj pas startowy.

– Pani doktor?! – Major Anderson, który siedział wraz z przestraszoną żoną obok Saitów, usiłował zaprotestować. – To nasze główne połączenie ze światem. Jest nam potrzebne.

– Wcale nie – rzuciła arogancko lekarka, odwracając się od tablicy i łamiąc trzymaną w ręku kredę. – W rzeczywistości przysparza nam poważnych problemów. Ludzie będą mogli nadal odwiedzać Saint-Esprit, ale muszą tu przypłynąć, co może ostudzić ich zapały. Powinniśmy zostać sami, żeby móc realizować projekt rezerwatu. David, zdaje się, że wychodzisz ze skóry, by coś powiedzieć?


Carline wstał, nie wypuszczając puszki z ręki, jakby to był granat przeznaczony dla doktor Barbary. Jednak jak zawsze spoglądał z szacunkiem na tę chodzącą własnymi drogami kobietę. Nie zgadzał się z nią, jednak był ciekaw, dokąd ich wszystkich zaprowadzi jej nie znosząca sprzeciwu wyobraźnia.

– Barbaro, podzielam twoje argumenty co do pasa startowego. Dziś w nocy odbyło się wielkie widowisko. Ale zanim zjem śniadanie, chciałbym wiedzieć, jakie czeka mnie jutro.

– Dobre – zapewniła go z werwą. – Jeśli na to zapracujesz.

– Zapracuję? Każdy wie, co to znaczy. – Wskazał dłonią sufit namiotu. – Cholernie dużo ludzi zapracowało na to, żeby stanął nad naszymi głowami. Wszystkie te rzeczy, które młody Neil zepchnął buldożerem do oceanu, to był ich wkład w nasze przedsięwzięcie, świadectwo podzielania naszych marzeń. Ludzie z całego świata starają się nam pomóc.

– Ale czy rzeczywiście pomagają? – Lekarka skrzywiła się, odsłaniając ostre zęby i wskazując dłonią na puszki po piwie i butelki po winie, walające się pod drzewami przy pasie startowym. – Jestem wdzięczna ludziom za nadesłane prezenty, ale spójrz, co przez to osiągnęli. Saint-Esprit nie jest żadnym rezerwatem, tylko górą śmieci, w której grzebią ekipy telewizyjne. David, może tego nie dostrzegasz, koncentrując się na tym, co słyszysz w słuchawkach, ale zacząłeś uprawiać kult rzeczy.

– A co z naszymi marzeniami? Dotychczas nas łączyły.

– I nadal tak jest. Chcę, żeby wyspa stała się rzeczywistym rezerwatem, a nie miejscem urlopów dla turystów popierających ruch ekologiczny. Hipisów z plaży nie interesuje ratowanie albatrosów, ani cokolwiek innego. Jeśli dłużej będziemy czekać bezczynnie, Saint-Esprit stanie się rajem dla narkomanów i uciekinierów. Każdy musi pracować, a my nie jesteśmy do tego zdolni, jeśli nie możemy spać, jak dziś w nocy, z powodu tego kociokwiku. Przypłynęliśmy tu, żeby być z dala od świata, ale nas dopadł. Nie musisz wyjeżdżać do Brazylii czy Birmy, żeby zobaczyć niszczenie lasu lub degradację środowiska. Wystarczy, że odwiedzisz psychodelicznych przyjaciół Neila.

– Wkrótce się stąd wyniosą – uspokajał ją Kimo. – Ale to nie rozwiązuje wszystkich naszych problemów. Jeśli zamierzamy założyć rezerwat, musimy mieć narzędzia, wyposażenie i żywność, zwłaszcza żywność.

– Mamy jej dość, żeby normalnie funkcjonować – replikowała. – Jeśli ograniczymy racje, starczy jej na dobre dwa miesiące. Hodujemy kozy i kury, a na wyspie rosną dzikie ignamy, drzewa chlebowe, kolokazje i bataty. Profesor Saito powiedział mi, że jest tu kilkanaście roślin jadalnych. Niebawem przekonamy się, ilu z nas wyspa zdoła utrzymać, i zamkniemy się przed światem. Mam nadzieję, że dołączycie do mnie, zwłaszcza ty, David… Jesteśmy wdzięczni za lekarstwa od twojej firmy. Ja zostaję, nawet jeśli miałabym tu być sama. Jeśli ktoś z was zdecyduje się wyjechać, to może jutro zabrać się hydroplanem z kapitanem Garfieldem. Powiemy mu, że już niczego nie potrzebujemy, a prosimy tylko o to, żeby nas zostawiono w spokoju…

W namiocie było słychać gorączkową szeptaninę. Wyróżniały się w niej głosy pani Saito oraz ojca Monique, kłócących się zażarcie o jakiś drobiazg. Ale zanim ktokolwiek zdążył zaoponować, doktor Barbara zaczęła pisać na tablicy rozkład zajęć. Neila uczyniła odpowiedzialnym za zwierzęta w zagrodzie, a siebie, Carline’ a i Kima za karczowanie stoku pod tarasy. Pani Saito i Monique miały nadal zajmować się kuchnią. Andersonom przydzieliła lżejsze obowiązki – powiększenie ogrodu warzywnego o przysłane w darze odmiany roślin. Każdy powinien przeznaczyć dwie godziny dziennie na gromadzenie płodów dziko rosnących roślin – owoców drzewa chlebowego, orzechów kokosowych, bulw kolokazji, manioku, ignamu i batatów. Profesor Saito już zbadał florę Saint-Esprit, interesując się roślinami jadalnymi i grzybami. Teraz mogli oszacować zasoby pokarmowe, uwzględniając przedstawicieli zagrożonych gatunków, jakie mieli przyjąć na wyspę po stworzeniu rezerwatu.

– Będziemy zajęci, cholernie zajęci – orzekła doktor Barbara, zgniatając w palcach kredę. – Zamierzam pracować razem z wami, ile sił starczy. Wszystko stanie się o wiele trudniejszej ale warte jest wysiłku. Traktujcie pobyt na Saint-Esprit jako realizację ostatecznego projektu w dziedzinie ekologii… Wcielamy w życie ekologię raju!


Czy ktoś jej wierzył? Neil czekał na pierwszych dezerterów, zwijających namioty i z walizami udających się na przystań, jednak nikt nie zdecydował się na wyjazd. Niepewni, ale podbudowani zapalczywą obroną własnych racji przez lekarkę, zabrali się do pracy. Często przypominała im, że teraz sami stanowią zagrożony gatunek – mniej odporny niż maczi czy lori. Pobyt zespołu na wyspie zdominowała walka o przetrwanie. Przenieśli magazyn w bardziej bezpieczne miejsce obok kuchni i wykopali wokół obozu rowy odpływowe, ale głównie przeczesywali wzgórza w poszukiwaniu najdrobniejszego jadalnego korzonka czy owocu. Świat wokół nich skurczył się na długość wyciągniętej ręki, na odległość wbitej w ziemię motyki czy łopaty i obcinającej gałęzie maczety.

Doktor Barbara tyranizowała swych towarzyszy. Nawet chronione zwierzęta bały się jej. Na jej widok uciekały w głąb zagród. Wkrótce podporządkowała zachowanie zespołu dyscyplinie, wyśmiewając Kima, ilekroć przestawał wymachiwać maczetą i popadał w marzycielską zadumę, czy wiercąc dziurę w brzuchu profesorowi Saito, by nakłonił żonę do bardziej wytężonej pracy. Komplementowała zaś Carline’a za jego muskularne teraz ramiona. Amerykanin znosił to wszystko z humorem, lecz Neil wciąż się dziwił jego decyzji pozostania na atolu. Czasami wydawało się chłopcu, że Carline zajął miejsce nieszczęsnych antropologów, wykurzonych przez Kima z wieży obserwacyjnej dymem z ogniska. Jednak z powodów, których Neil na razie jeszcze nie rozumiał, bostoński farmaceuta sprawiał wrażenie zadowolonego, że lekarka stała się bardziej despotyczna.

– Dalejże, Neil – popędził chłopca, gdy ten przerwał na chwilę pracę podczas wspólnego kopania latryny dla kliniki. – Musisz dać z siebie wszystko dla doktor Barbary.

Neil polizał pękające pęcherze na dłoniach.

– Nie mam już nic więcej do dania.

– Nie bądź taki pewny… – Carline spoglądał na lekarkę wbiegającą po schodach do kliniki. – Nasza pani komendantka ma poważne plany do zrealizowania w swoim gułagu.

– Pracuje najciężej.

– Oczywiście. I najdłużej. Ale najwięcej w to zainwestowała.

– David, ty chyba zwariowałeś. Ona nie dba o takie rzeczy. Nie ma złamanego centa przy duszy.

– Mylisz się, Neil. Zainwestowała w to strasznie dużo. Jeśli jej się nie powiedzie, będzie skończona.

Chłopiec zastanawiał się nad szczerym, lecz złośliwym uśmiechem Carline’a.

– Chcesz, żeby projekt upadł? – spytał.

– A powinienem? Może już się to stało… Nie sądzę, by ktokolwiek z nas potrafił sprostać oczekiwaniom doktor Barbary, nawet ty, Neil.

– Jednak wciąż tu jesteś?

– Oczywiście. Największe wrażenie robi na mnie to, że ona absolutnie ma rację. Każda decyzja, jaką podjęła od chwili wypłynięcia przez nas z Honolulu, została podyktowana przez okoliczności. I właściwe było wystawienie nas na francuskie kule, choć kosztowało to życie Bracewella. Postąpiła też słusznie, każąc wrzucić dary do oceanu oraz zamknąć pas startowy.

– Ona nas sprawdza. Musi wiedzieć, czy potrafimy temu wszystkiemu podołać.

– Nie, Neil. – Carline wziął z jego rąk łopatę i zagłębił ją w piaszczystą ziemię. – Ona sprawdza siebie…

Czy uczestnicy ekspedycji kierowanej przez lekarkę chcieli, żeby ktoś pospieszył im na ratunek, zanim pobyt w rezerwacie doprowadzi do ich załamania i wyczerpania? Ilekroć nad Saint-Esprit pojawiał się samolot, opierali się na styliskach łopat i śledzili w zadumie smugę ciągnącą się za nim ponad lasem, marząc o świeżych owocach i innym jedzeniu wypełniającym jego ładownię.

Pani Anderson, widząc, że Neil chudnie, przyniosła dla niego ze swojego jednożaglowca puszkę sprasowanej wołowiny. Gdy chłopiec przyglądał się, jak Kimo obiera i uciera bulwy kolokazji, a następnie podgrzewa masę, żeby wydzielić skrobię, wcisnęła mu dyskretnie konserwę do ręki.

– Pani Anderson… – Poszedł za nią do ogrodu warzywnego. – Nie mogę jej przyjąć… Będzie państwu potrzebna w drodze powrotnej do Papeete.

– No już, Neil. – Patrzyła, jak otwiera puszkę i wyjada widelcem tłuste mięso. Jej syn, żołnierz sił pokojowych ONZ w Libanie, zginął w 1987 roku w zamachu terrorystycznym. Neil przypuszczał, że przypomina go pani Anderson. Gdy skończył, wzięła od niego pustą puszkę i ukryła ją. – Dobrze. Nigdy nie gustowałam w Robinsonie Crusoe, ale coś mi się zdaje, że doktor Barbara odgrywa sytuację z tej książki. Z dnia na dzień mamy wszystkiego coraz mniej i czujemy się coraz gorzej.

– Czy doktor Barbara nie chce, żeby było lepiej?

– Nie mam pojęcia, ale być może odpowiada jej to, że nasza sytuacja się pogarsza.

– Dlaczego, pani Anderson? Czemu to miałoby służyć?

– Przypuszczam, że sprawdzeniu, z jakiej gliny jesteśmy ulepieni i czy okażemy się dostatecznie wytrzymali, żeby żyć w rezerwacie.

– Ale jeśli jesteśmy wytrzymali, to nie musimy żyć w rezerwacie?

– Wszystko zależy od tego, co rozumiesz przez rezerwat… i co chcesz tu chronić.

– Czy nie ochraniamy albatrosów?

– Czuję, że ochraniamy coś więcej… coś osobliwego w doktor Barbarze.


W dniu, w którym nad wyspę nadleciała dakota, Neil zorientował się, jak niejasne jest przeznaczenie łóżka w pokoju dla chorych. Od rana pomagał Monique opiekować się jej niedomagającym ojcem. Chroniczne zapalenie nerek u pana Didiera osiągnęło punkt krytyczny i nie pomagały aplikowane choremu przez doktor Barbarę antybiotyki w zastrzykach. Kimo przeniósł Francuza do kliniki i położył na materacu w chłodnym pokoju dla chorych. Gdy Monique i pani Anderson myły go, na wpół przytomny chwycił córkę za ręce i przycisnął je do swoich rozognionych policzków.

Doktor Barbara, oderwana od pracy na tarasach przez warkot silników dakoty, zeszła ze wzgórza na pas startowy – zablokowany przez buldożer i maszt.

– Doktor Rafferty! – zawołała z kliniki pani Anderson. – Czy można panią prosić?

Lekarka zawahała się, skupiając całą uwagę na pierzchających albatrosach i srebrzystych skrzydłach skręcającej nad laguną dakoty.

– Mam niewiele czasu. O co chodzi?

– O ojca Monique… Uważam, że powinien zostać przewieziony na Tahiti. Monique się ze mną zgadza. On ma straszną gorączkę…

– Obejrzę go.

Lekarka weszła do skromnego pokoju dla chorych. Zatrzymała się na widok starego Francuza – tak teraz bladego, że jego twarz niemal ginęła pod białą siatką moskitiery.

Monique, którą samo patrzenie na ojca przyprawiało o rozpacz, odsunęła moskitierę.

– Barbaro, muszę go zawieźć do Papeete. Trzeba odblokować pas startowy i kazać pilotowi lądować.

– Podróż może przynieść więcej złego niż dobrego. – Lekarka spoglądała na chorego z ujmującym uśmiechem. – Panie Didier, polepsza się panu. Czujemy się dziś lepiej, nieprawdaż?

– Doktor Rafferty… – Pani Anderson nasłuchiwała zmieniających się odgłosów wydawanych przez silniki dakoty, zdając sobie sprawę, że pilot mógł już zawrócić. – Niewykluczone, że to jego ostatnia szansa. Z całą stanowczością zalecałabym…

– Barbaro, ja wrócę. Najpóźniej za miesiąc – zapewniała Monique.

– Jesteś mi tu potrzebna. – Lekarka naciągnęła moskitierę na chorego. – Uwierz, twój ojciec ma już najgorsze za sobą, a lotu nie przeżyje.

Neil wysunął się przed pozostałych i wziął płócienną torbę Didiera.

– Pani doktor, odblokuję pas startowy.

– Neil! – Lekarka chciała mu wymierzyć policzek, ale cofnęła rękę, bo zasłoniła go pani Anderson. – Wracaj do swoich zajęć! Jeśli ktokolwiek będzie rozmawiał z pilotem…


Dakota krążyła nad atolem. Jej strumień zaśmigłowy rozpraszał zawsze czujne albatrosy. Chaotyczne ruchy upodobniały ich skrzydła do ulotek zrzucanych z samolotu. Kimo i major Anderson, zawzięcie wykopujący na cmentarzu bulwy ignamu, ledwie unieśli głowy, jakby wiedzieli z góry, że żadne dodające otuchy wiadomości od pilota nigdy nie dotrą na ziemię. Profesor Saito podszedł do drzwi laboratorium i osłaniając od słońca swoje słabe oczy, spojrzał na przelatującą nad wrakiem „Diugonia” dakotę, po czym w poczuciu obowiązku wrócił do zagrożonych grzybów, zanim żona zdążyła go złapać za łokieć, Monique i pani Anderson stały na schodach przed kliniką, czekając, żeby siedzący w buldożerze Neil ruszył i odblokował pas startowy. Ale doktor Barbara nie dała żadnego znaku. Z mikrofonem w ręku wychyliła się z wieży kontrolnej i machała na samolot, zapewniając załogę i dziennikarzy, że na Saint-Esprit wszystko jest w porządku. Czy zezwoli pilotowi na lądowanie, wyładowanie towarów i przewiezienie ojca Monique do Papeete? Neil zapamiętał jej rozmowę z kapitanem Garfieldem podczas ostatniego wodowania hydroplanu w lagunie. Z naciskiem oświadczyła sceptycznemu Australijczykowi, że uczestnicy wyprawy dysponują wystarczającymi zapasami żywności oraz sprzętem na użytek rezerwatu i są w stanie samodzielnie zapewnić sobie przyzwoite warunki egzystencji. W czasie gdy usilnie nakłaniała kapitana do odlotu, pozostali członkowie zespołu stali na przystani i jak więźniowie obozu karnego wpatrywali się w drewniane skrzynki wypełnione owocami, wodą mineralną i szamponem. Monique spodziewała się, że doktor Barbara zezwoli pilotowi na lądowanie, ale Neil był pewny, że nie otrzyma polecenia odblokowania pasa. Lekarka powstrzymała się przed wymierzeniem mu policzka, jednak na samo wspomnienie jej pałającej gniewem twarzy czuł niemal piekący ból. Na moment została uchylona brama piekła i inna doktor Barbara rzuciła mu stamtąd pełne wściekłości spojrzenie. Wsłuchiwał się w warkot silnika buldożera, spoglądając na spaliny, unoszące się ponad pasem ku wieży kontrolnej. Przerażona pani Anderson potrząsnęła głową i weszła do pokoju dla chorych, żeby czuwać przy ojcu Monique. Neil wyłączył silnik i wysiadł na biały koralowy pas. Unikając doktor Barbary, ruszył na cypel, na którym znajdował się cmentarz, i obserwował odlatującą w stronę Tahiti dakotę.’


Doktor Barbara obstawała przy swoich racjach, ale pozostali członkowie wyprawy przezornie milczeli. Niechęć do rozmowy wzmagała choroba starego Francuza i świadomość, że zostali odcięci od świata. Izolując się od wszystkich, obwarowywali się w fortecy. Na czarnych plażach atolu lekarka wzniosła teraz niewidoczne mury, a z Pacyfiku uczyniła fosę.

Po tym jak umilkły zajadle broniące idei rezerwatu media, wyspę odwiedziło kilka statków. W tydzień po odesłaniu dakoty w lagunie zarzucił kotwicę katamaran z trzema urlopowanymi oficerami marynarki peruwiańskiej na pokładzie. Doktor Barbara zaprosiła ich do odwiedzenia rezerwatu i spędziła z nimi godzinę w magazynie, rozmawiając i popijając przyniesione przez nich wino. Żaden z pozostałych uczestników wyprawy nie dołączył do grupy, ale Neil i Carline dopłynęli łódką do statku i nagrali wiadomości do przekazania dla ich rodzin. Chłopiec, słuchając samego siebie, jak zapewnia matkę, że wszystko jest w porządku, a następnie Amerykanina z dumą przedstawiającego żonie postępy w tworzeniu rezerwatu, był świadom, iż te słowa już nie pasują do sytuacji na wyspie. Mówił prawdę informując, że dokuczają mu moskity i muchy, że ciężko pracuje, dobrze się odżywia i nie choruje, a rana postrzałowa na stopie zupełnie się wygoiła, ale czuł, iż zarówno on, jak i Carline sięgają do nieaktualnego scenariusza. W miejsce dotychczasowej pojawiła się zupełnie nowa wyspa, na której pas startowy istniał tylko w wyobraźni doktor Barbary – przeznaczony dla samolotów z niepożądanym dla członków zespołu ładunkiem.

Gdy na godzinę przed zmierzchem Peruwiańczycy podnieśli żagle, tylko lekarka machała im na pożegnanie. Potem rozebrała się i długo pływała, a następnie wspięła się na skały, gdzie stała w mroku wśród albatrosów.

Rano Neil nie był zaskoczony widokiem zgliszczy po spalonej nocą wieży kontrolnej i obwinianiem o to hipisów.


– Barbaro, jest czas milczenia i czas działania! – Carline, z pistoletem w ręku, krążył wokół wciąż żarzących się szczątków: sterty zwęglonych desek zwalonych na zniszczoną radiostację. – W futbolu jest zarówno atak, jak i obrona. Zachowujemy się stanowczo zbyt biernie.

– Czyżby? – Lekarka sprawiała wrażenie absolutnie nieprzejętej tym aktem wandalizmu. Kierowała dłonią dym na twarz i delektowała się zapachem sosnowej żywicy sączącej się z nadpalonego drewna. – Co proponujesz… karną ekspedycję?

– Proponuję, żeby wyznaczyć jakąś granicę, której nie wolno im przekraczać! – Amerykanin wskazał dłonią odległe szałasy. – Kochają się na plaży, piją wodę z naszego strumienia, palą marihuanę i błagają nas o jedzenie.

– Zupełnie jak w niebie. Mogłabym do nich dołączyć. – Położyła rękę na ramieniu Neila. – David, musimy być miłosierni. Nie ma nic bardziej przykrego niż widok ludzi pracujących bez chwili wytchnienia. Poza tym, jakie znaczenie ma ten pożar? Skoro na wyspie nie będą lądowały samoloty, to połączenie radiowe nie jest nam potrzebne.

– Barbaro… – Wyprowadzony z równowagi Carline przyłożył sobie pistolet do skroni. – Co spalą w następnej kolejności? Magazyn? Klinikę? Laboratorium? Zniszczyli moje lotnisko! Musimy coś zrobić!

– W porządku. Poślemy do nich Neila. Zna ich dobrze… Może się dowie, jak do tego doszło.

– Piąta kolumna? To mi się podoba. – Amerykanin schował pistolet do kabury i uśmiechnął się do chłopca. – Musisz tylko zbudować konia trojańskiego…


Neil, dokładnie poinstruowany przez Carline’ a, udał się na plażę. W lagunie pozostał tylko „Parsifal” z czwórką Niemców i opóźnionym w rozwoju dzieckiem. Czasami zjawiali się w obozie i kręcili koło kuchni, w nadziei że dostaną dla małego mleko w proszku. Trudi, drobna ciemnowłosa kobieta po dwudziestce o bladej, ale ładnej twarzy i stwardniałych od nakłuć żyłach na rękach, często podchodziła do zagród z dzieckiem w ramionach, błagając Neila o skopek koziego mleka i kilka jaj dla małego. Z sympatii dla chłopczyka na ogół jej nie odmawiał i nie przyjmował oferowanych w zamian tabletek LSD.

– No weź. Są dobre. – Zawsze to powtarzała. – Zobaczysz nową wyspę z ptakami.

– Trudi, one naprawdę wróciły.

– Ale chodzi o twoje wizje.

Hipisi, mimo okazywanej im przez Carline’a wrogości, darzyli Neila sympatią. Chętnie dzielili się z nim jedzeniem z puszek wyławianych z morza i pozbawionych etykietek.

– Każdy posiłek to niespodzianka – oświadczył kiedyś Werner, kapitan „Parsifala”, gdy usiedli przy ognisku. – Stwarzając świat, Bóg chciał, żeby tak zawsze było. Nasi przodkowie raz znajdowali orzechy czy owoce, kiedy indziej zaś łapali rybę. A teraz ludzie wiedzą, co będą jedli: lasagne, sznycel po wiedeńsku lub jaja benedict… Co za nuda.

Ten krępy Niemiec z Nadrenii, o wytatuowanych policzkach, huśtał dziecko na kolanach. Po chwili otworzył drzwi do miniaturowego szałasu, który zbudował z wyrzucanego przez morze drewna i z muszli.

– Gubby, to twój domek, ale wszyscy będziemy w nim mieszkać.

Dziecko śmiało się hałaśliwie, usiłując położyć na dachu trzymane w ręku muszelki i odpychając dłoń łaskoczącego je Wolfganga, cichego, wychudzonego sternika, u którego doktor Barbara podejrzewała gruźlicę. Obaj mężczyźni z przyjemnością bawili się z malcem i obserwowali krzątające się wokół ich skromnego gospodarstwa kobiety. Trudi zbierała na plaży skorupy orzechów kokosowych i liście palmowe i wkładała je do nosidełek dziecka. Inger, kiedyś krzepka kobieta, miała ufarbowane na żółto włosy, ospowatą cerę i ślady po nakłuciach strzykawką na udach. Dokładała do ognia.

– Inger, wypowiedz zaklęcie – nakłaniał ją Werner, gdy otwierała puszkę wyjętą ze schowka ze skromnymi zapasami. – Na zupę szparagową, bratwurst albo na śledzie marynowane…

– Pasta do butów… Wypastuję Gubby’emu pupkę. – Pochyliła się nad małym i namalowała mu na rozdętym czole dwa rogi. – Teraz jest diablątkiem…

– Jest i bez tego. – Trudi sięgnęła po następną puszkę. – Gubby, wystraszysz ukochane ptaki doktor Rafferty. – Odwróciła się do Neila, jak zwykle spoglądając na jego barczyste ramiona. – A więc przyjechałeś tu, żeby ratować albatrosy?

– Tak… W pewnym sensie.

– W jakim sensie? Chcesz powiedzieć, że nie obchodzi cię ich los? Doniosę doktor Rafferty.

– On chce zobaczyć wojnę atomową – wmieszał się do rozmowy Werner. – Samo słońce mu nie wystarczy.

– Może jest chory na umyśle – podsunęła Inger. – To gorączka wyspiarska. Nie ma na nią lekarstwa. Gubby, wrzucił całe twoje jedzenie do morza.

Neil bawił się z dzieckiem, wciąż usiłując odgadnąć, która z dwu kobiet jest matką małego.

– Musiałem. Doktor Barbara mi kazała – tłumaczył się nieprzekonywająco.

– Zawsze robisz, co ci każe?

– Nie. Zwykle odmawiam. Robię tylko to, co jest ważne.

– Właśnie tego nie powinieneś robić. – Wydobywający się z brodawek pokarm plamił wytartą dżinsową kamizelkę Niemki, ale wydawała się zbyt wyczerpana, żeby móc nakarmić dziecko. – Nigdy nie rób rzeczy, o których ktoś ci mówi, że są ważne.

– Masz rację, Inger.

Leżał przy ognisku i obserwował śmiejące się na widok fal dziecko. Zasoby żywnościowe atolu niemal się wyczerpały, ale hipisi nie przejawiali niepokoju. Byli niedożywieni i szybko się męczyli, jednak wciąż działali ożywczo na chłopca poddanego reżimowi wprowadzonemu przez doktor Barbarę w obozie. Neil wiedział, że nie interesuje ich rezerwat i że nie zadaliby sobie trudu podpalenia wieży kontrolnej. Ich uszkodzony przez morskie fale jacht wciąż stał na kotwicy, lecz pewnego dnia, z powodu najzwyklejszej fanaberii, mógł odpłynąć. Ale dopóki tu tkwił, zmęczenie hipisów było zaraźliwe i bardziej niebezpieczne dla ekipy doktor Barbary niż gruźlica Wolfganga. Nagłe ograniczenie racji żywnościowych zmniejszyło siły witalne uczestników ekspedycji. Po dniu pracy leżeli w namiotach albo przechadzali się po plaży, w nadziei że znajdą puszki z żywnością wyrzucone na brzeg przez fale. Teraz tylko Carline wierzył, że to hipisi podpalili wieżę kontrolną, lecz doktor Barbara, zaniepokojona upadkiem ducha mieszkańców obozu, twardo obstawała przy tej wersji i robiła wszystko, co było w jej mocy, żeby rozbudzić w nich uśpioną wrogość wobec zbijających bąki hipisów.

Pewnego wieczoru gdy uczestnicy wyprawy zjedli już kolację, w obozie zjawiła się Trudi. Lekarka nakazała nie wpuszczać hipiski do magazynu. Zawsze roześmiany Gubby leżał dziwnie znieruchomiały w ramionach Niemki, ale doktor Barbara nie była usposobiona pojednawczo. Ostro potraktowała Monique, która wyszła z kuchni z kubkiem koziego mleka dla małego.

– Nie mam żadnych leków na zbyciu – oznajmiła hipisce. – A poza tym jedynym lekiem, jakiego potrzebuje dziecko, jest pożywienie. Jeśli będziesz jadła za mało, stracisz pokarm.

– Pani doktor, nie mamy już nic do jedzenia. Morze przestało wyrzucać puszki. Neil mógłby nam dać kilka jaj. Mam w zamian LSD.

– Trudi, nie chcemy waszych narkotyków, a jaja są dla pana Didiera. – Iz całą swoją racjonalnością lekarka dodała: – Skoro wyczerpały się wam zapasy, musicie odpłynąć.

– Nie możemy bez zapasów. Podróż na Tahiti trwa sześć dni.

– To powinniście zacząć pracować tak jak my. Wasza czwórka z łatwością zbierze wystarczająco dużo płodów leśnych. Moglibyście nawet łowić ryby poza rafą.

– To zbyt męczące. Poza tym płody leśne nam nie smakują.

Trudi, z apatycznym dzieckiem przy piersi, odwróciła się, ruszając na plażę, a lekarka, podparta dłońmi w pasie, patrzyła w ślad za nią.

Podczas tej konfrontacji Kimo i Neil unikali posępnego spojrzenia młodej kobiety, przytłoczeni świadomością, że w rezerwacie nie można liczyć na gest miłosierdzia.

– Pani doktor, jak się czuje pan Didier? Monique mówi, że przestał jeść – odezwał się w końcu chłopiec, wiedząc, iż choremu Francuzowi nie wolno jeść jaj.

– Czuje się tak dobrze, jak mogliśmy oczekiwać. Ale to bardzo stary człowiek. Prawdopodobnie wkrótce nas opuści. Rezerwat jest cudownym miejscem do pożegnania się ze światem. – Patrzyła na kozy wystawiające głowy za druty zagrody i skubiące trawę. – Niemniej musimy myśleć o żywych. Tyle zrobiliśmy, a wszyscy wyglądają na oklapniętych.

– Są znużeni, pani doktor. Może potrzebują kamer telewizyjnych, żeby być na chodzie – odparł Neil.

– Miejmy nadzieję, że nie. Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby odzyskali wigor. Chodzi zwłaszcza o Davida i Kima. Cała praca zaczyna spadać na kobiety. Nie możemy siedzieć z założonymi rękami, bo inaczej zaprzepaścimy to, co już zrobiliśmy. Pamiętajcie, że nie jesteśmy na wyspie sami.

– Pani doktor, Werner i Wolfgan nic nam nie zrobią. Prawie przez cały czas są zaćpani.

– Możliwe, ale mogą wpaść w desperację. Neil, absolutnie musimy się strzec…

Gdy rano czyścił klatki z kurami, odkrył, że jednego z ptaków brakuje. Był pewny, że Niemcy nie poniżyli się do kradzieży, ale postanowił nie mówić nikomu o zgubie, dopóki nie przeszuka pobliskiego lasu. Przedzierając się przez gąszcz paproci pod tarasami, spostrzegł doktor Barbarę. Spulchniała ziemię pod sadzonki zagrożonych bambusów i orchidei. Tak jak nie wątpił, że to ona podpaliła wieżę kontrolną, tak teraz podejrzewał, że zabrała z klatki kurę. Ręce lekarki unosiły się i opadały wraz z uderzeniami motyki o skawaloną ziemię. Była dopiero ósma rano, a doktor Barbara już zdążyła się porządnie spocić i zakurzyć, podczas gdy pozostali uczestnicy ekspedycji siedzieli w namiotach, zastanawiając się, jak upłynie im kolejny dzień na wyspie. Lekarkę irytowało ich zachowanie i miała wielką ochotę przykręcić śrubę. Neil zdawał sobie sprawę, że nie zgodziła się na wyjazd z atolu ojca Monique nie z powodu blokady pasa startowego, lecz ponieważ chciała sprowokować pozostałych swoją oczywistą bezwzględnością. Nienawidziła stabilności. Jej pożywkę stanowiły napięcia i konflikty. Ale mimo tych odkryć Neil nadal ją podziwiał jak żadną inną kobietę. Lubił patrzeć, jak jej silne ręce uderzają motyką o twardą ziemię, i podobał mu się gest, którym odgarniała z czoła rozczochrane jasne włosy – robiła to tak, jakby odpędzała uciążliwy wiatr.

Słysząc jego nawoływania, odwróciła się i spoglądała w dół poprzez drzewa, lecz ukrył się za eukaliptusem, postanowiwszy pójść na plażę i potwierdzić domysł, że Niemcy nie ukradli kury, co sprawiłoby mu prawdziwą radość. Rozsuwając sięgające do pasa paprocie, wszedł w głąb lasu. Ślizgał się na gąbczastej ziemi i butwiejącej korze. Rychło pozostawił w tyle srebrzystą serpentynę spływającego ze stoku strumienia. Ścieżką, którą doktor Barbara chadzała pod rękę z kapitanem „Croix du Sud”, doszedł do wieży obserwacyjnej, ukrytej za parawanem winorośli i palm karłowatych.

Wiejący od morza chłodny wiatr poruszał liśćmi, odsłaniając przed oczami Neila osobliwy malunek, jakby dopiero co pozostawiony przez obłąkanego artystę, który ograniczył swą paletę do jednego z kolorów podstawowych. Bo oto na szarym betonie wieży widniały czerwone gryzmoły rodem ze szkicownika dziecka o obscenicznych upodobaniach. Chłopiec rozsunął gałęzie i przyglądał się temu prymitywnemu, namalowanemu krwią za pomocą palca malunkowi, do którego przylegały drobiny zwierzęcego ciała i kilka piór. Miał przed oczami wizerunek groteskowego kozła o monstrualnie długim penisie, stojącego na tylnych nogach, gotowego do kopulacji z kobietą o wielkich piersiach i wydatnym wąskim nosie. Krew, naprędce rozmazana na murze, jeszcze dobrze nie wyschła. Przy wejściu do wieży znajdowała się czerwona kałuża – krew z kawałkami tłuszczu i chrząstkami. Tu kura została zabita. Obok, na kamieniu, leżała odcięta głowa, łapki i żołądek.

Neil ominął tę śliską maź i za krwawymi śladami pozostawionymi przez czyjeś buty podążył po schodach do wieży. Pomieszczenie dla kamery było puste. Przez liście zasłaniające szczelinę w murze sączyło się do wnętrza przytłumione światło, ale chłopiec spostrzegł w rogu strzęp białego materiału. Uklęknął, podniósł go i rozłożył. To był jeden ze złachmanionych podkoszulków doktor Barbary – przesiąknięty krwią kury niczym higieniczna podpaska. Neil zgniótł w dłoniach materiał, jakby podczas aktu seksualnego ściskał biodra lekarki. Nie zastygła jeszcze krew poplamiła mu palce. Usiłował odgadnąć, kto namalował groźnego kozła, gotowego do spółkowania z doktor Barbarą. „Artysta” rozmyślnie zostawił podkoszulek po to, żeby został odnaleziony przez Neila, jakby prowokował uczestników wyprawy do konfrontacji z jeszcze bardziej bezwzględnymi zdarzeniami niż te, których ofiarą padły albatrosy.

X

Atak na plażę

Lada moment miał się rozpocząć atak. Neil ostrożnie rozchylał paprocie, podpełzając do drzew rosnących ponad plażą, podczas gdy pozostali uczestnicy obławy trwali na swoich pozycjach. Pod wodzą Carline’a przeczołgali się przez gęste podszycie ze wzgórza i nie zauważeni przez opalających się hipisów stali gotowi do wymierzenia kary.

Chłopiec spojrzał na znajdujących się w odległości kilku metrów – w płytkim wąwozie obok strumienia – Saitów. Mieli przyczepione do czół maskujące liście, a w dłoniach zaostrzone pracowicie po śniadaniu bambusowe dzidy. Neil wciąż nie mógł się nadziwić ich świeżo nabytemu upodobaniu do czynnej walki. Ci oddani biologii naukowcy zamieniali się na kilka godzin w żołnierzy japońskiej piechoty z czasów drugiej wojny światowej, osłaniających wyspy Pacyfiku przed amerykańskimi marines i stale czuwających w pogotowiu przy plażach. Saitowie palili się do obrony Saint-Esprit przed napływem hipisów, budowniczych hoteli i dokumentalistów filmowych, a sądząc z ich zaciętych twarzy, mogli się okazać równie skuteczni w walce, jak ich ziomkowie w czasie wojny.

Neil, znudzony przedłużającym się czekaniem, przyciągnął liście powalonej palmy, osłaniając nimi płytkie legowisko jak siatką myśliwego. Leżąc na plecach, uniósł pałkę i wycelował w największego z albatrosów krążących nad wrakiem trawlera. Już zamierzał wypuścić swoją „strzałę”, gdy w tumanie kurzu liście gwałtownie się rozsunęły i spocona Monique przypadła obok niego do ziemi.

– Neil, co ty robisz? To nie są żarty!

Podczołgała się pod koronę palmy. Jej twarz była pobrudzona ziemią. Jak zawsze podczas ataków na hipisów zgubiła się w gęstym podszyciu i odreagowywała agresją.

– Gdzie są Saitowie? Neil! Czy dla ciebie to zabawa? Doktor Barbara kazała mi ciebie pilnować. – Spoglądała oczami krótkowidza na otaczające ich paprocie, jak udręczona stewardesa, która pogubiła pasażerów. Nawet na Saint-Esprit jej świat zdawali się zaludniać awanturniczy turyści, odmawiający zapięcia pasów, i krnąbrne jak Neil nastolatki czy aspołeczne osobniki, mogące przemienić się w groźnych bandytów. – Czy Saitowie jeszcze tu są?

– Od pół godziny stoją obok strumienia. – Neil wskazał na nich dłonią. – Wszyscy możemy nieco odpocząć.

– Nie ma na to czasu. – Monique podczołgała się wyżej, napierając na chłopca ramieniem i pośladkiem. Spoglądał na ciemne piegi na jej szyi i na bliznę na lewym uchu. Czyżby to był ślad po ugryzieniu przez przystojnego pilota podczas upojnych chwil spędzonych w jakimś hotelu w przerwie lotu? Za bardziej prawdopodobne Neil uznał, że to efekt pieszczoty jednego z zawsze napalonych niedźwiedzi Monique. Ale kobiece rzęsy Francuzki stanowiły uderzający kontrast z ostrymi, dziko rosnącymi brwiami. Silny zapach jej ciała i widoczne spod rozchełstanej koszuli piersi sprawiły, że kryjówka myśliwego zamieniła się w altankę, w której zaczęła dochodzić do głosu młodzieńcza pobudliwość seksualna. Nagle Monique trąciła Neila łokciem w głowę. – Ruszamy! David daje znak…

Od miejsca, w którym koczowali hipisi, dzieliło ich jakieś trzydzieści metrów. Gęstniejący dym z ogniska, rozpalonego, żeby przygotować posiłek, mógł napawać optymizmem, ale niewiele było do jedzenia. Przy ogniu siedziały Trudi i Inger z nieodłącznym dzieckiem. Świeciło słońce, lecz one były ospałe i posępne, ledwie zdolne do odpędzania obsiadających ich twarze much. Czwórce Niemców i Gubby’emu dawało się we znaki chroniczne niedożywienie. Nie mieli siły, żeby wylać wodę z „Parsifala”, który powoli tonął, stojąc na kotwicy. Błagali o jedzenie załogi odwiedzających wyspę jachtów, lecz ewentualnych dobroczyńców odstręczał wynędzniały wygląd hipisów i ich pokłute strzykawkami ciała. Zdawało się, że nawet ocean objawia wobec nich niechęć, leniwie tocząc w czasie przypływu swoje przybrzeżne wody po czarnym piasku.

Werner siedział samotnie na plaży, wpatrując się w pokryty psychodelicznymi malunkami jacht, z którego płatami odpadała farba. Czas spędzał na rozmyślaniu w szałasie skleconym z drewna wyrzucanego przez fale albo na doglądaniu mikroskopijnych plantacji marihuany wśród pobliskich palm. Wolfgang zaś przemierzał wybrzeże, poszukując puszek z jedzeniem, które Neil zepchnął buldożerem do oceanu.

– Neil! Ruszamy! Vite! Vite!

Saitowie w jednej chwili zjawili się na plaży. Carline pędził do szałasów Niemców wybrzeżem, rozpryskując długimi nogami wodę. W ręku trzymał swój srebrzysty pistolet. Zerwał z szałasu Wernera płócienną markizę, która stanowiła dach, i zawlókł ją do morza, po czym cisnął w twarz nie reagującego Niemca garść czarnego piasku. Monique, szarpiąc Neila za podkoszulek, wypadła z paproci i zaczęła wrzeszczeć na Niemki ochrypłym głosem, który brzmiał jak zniekształcony przez mikrofon komunikat nadawany dla pasażerów z kabiny obsługi samolotu. Neil biegł za nią, wymachując pałką. Siedzące przy ognisku Trudi i Inger nawet nie drgnęły. Na widok pokrzykującego Carline’a Gubby wywracał oczami i chichotał. Saitowie również podeszli do ogniska. Trzęśli się z oburzenia. Japończyk ciskał groźne spojrzenia na obojętne kobiety, jakby to były najgorsze studentki, a jego żona z zajadłością rozrzuciła kopniakiem żarzące się drewno. Neil pomachał uspokajająco do Trudi, poklepał dzieciaka po głowie i ruszył do odwrotu, zamachnął się przy tym szeroko pałką, która nieszczęśliwie trafiła w pokryty solą ekran telewizora na wpół zagrzebanego w piasku. Wszyscy przestraszyli się nagłej eksplozji. Gubby zaczął płakać. Trudi kołysała go w ramionach. Wolfgang przestał szukać puszek w przybrzeżnych falach i brnął z wysiłkiem do brzegu. Werner kręcił głową z powodu niezdarności Neila.

Akcja wyspiarskich komandosów dobiegła końca. Pod wodzą Carline’a, który skonfiskował hipisom ostatnie puszki z żywnością, biegli do pasa startowego. Neil cisnął pałkę do morza. Przeskakiwał przez poletka marihuany, nie chcąc jej podeptać.

– Yukio, brawo! Monique, świetna robota!

Carline już stał za buldożerem. Jego niebieskie oczy błyszczały z podniecenia. Kimo, choć był zawodowym policjantem, odmawiał udziału w obławach na hipisów, ale David znajdował w nich niemal chłopięcą przyjemność. Zagrzewał uczestników do maksymalnego wysiłku niczym harcmistrz swoich podopiecznych w czasie międzyszkolnych zawodów, choć uważał, żeby nikomu nic się nie stało. Chromowany pistolet to był jego gwizdek sędziego. Neil przypuszczał, że na Saint-Esprit Carline odkrył swoje prawdziwe powołanie. Amerykanin, mimo odziedziczonej po przodkach fortuny, włącznie z firmą farmaceutyczną ojca, i mimo prestiżu, jakiego przydawał mu udział w misjach w Afryce i Ameryce Południowej, po raz pierwszy w życiu poczuł się użyteczny jako organizator ataków na hipisów. No cóż, takie „zabawy” zawsze stanowią śmiertelnie poważną sprawę dla ludzi dziedziczących bogactwo z pokolenia na pokolenie.

– Neil, nic ci nie jest? Masz przeciętą stopę. – Carline wskazał dłonią na krew na białej nawierzchni pasa. – Czy ugryzła cię któraś z kobiet? Uważaj na tych Niemców. Będą walczyć do upadłego.

– To od telewizora. Uderzyłem w ekran niechcący.

– Na pewno oglądali jakieś świńskie programy. Niech doktor Barbara obejrzy ranę. Tak czy owak, spisałeś się na medal, synu. Już więcej nie odważą się nas okradać.

Amerykanin ruszył pasem startowym, a za nim Monique i Saitowie. Każdy niósł łup w postaci puszki. Nie mogli się doczekać gratulacji od doktor Barbary przed rozpoczęciem tak przyziemnego zajęcia jak przetrząsanie wyspy w poszukiwaniu ignamów i batatów.

Neil czekał, aż umilkną triumfalne okrzyki wojowników, oczyszczając stopę z odłamków szkła. Gdy zapanował spokój, wrócił do koczujących na plaży hipisów. Pomógł Inger i Trud i odbudować szałasy, rozpalił im nowe ognisko, a potem bawił się z dzieckiem.


Ataki na Niemców to była farsa, lecz spełniały konkretne cele – jednoczyły uczestników i tworzyły iluzję, że rezerwat jest oblegany przez wrogów. Te „plemienne” popisy wprowadzały w monotonię życia na wyspie błogosławione chwile napięcia, wszystko bowiem zdominowała praca, a zwłaszcza nie kończące się poszukiwania roślin jadalnych. Zespół doktor Barbary, dzięki zapasom gromadzonym w zamykanym na kłódki magazynie i świeżym owocom, dostarczonym kilkakrotnie przez załogi przybywających na wyspę z wizytą jachtów, potrafił utrzymać się przy życiu, co utwierdzało lekarkę w przekonaniu, że należy odciąć się od świata. Grupa była teraz bardziej scementowana, zdyscyplinowana, obsesyjnie pochłonięta sobą i całkowicie oddana ciężkiej pracy. Jednak, ku zaskoczeniu Neila, wszystko to irytowało doktor Barbarę. Sądził, że lekarka cieszyć się będzie z karności, jaka zapanowała w zespole, lecz ją szybko znudziły sporządzane przez Carline’a i profesora Saito rozkłady zajęć oraz listy zadań do wykonania. Klomby kwiatowe, założone przez panią Saito wokół kliniki i magazynu, ozdobne chodniki, ułożone przez Monique z kamyków, a także coraz głębsze rowy odpływowe, kopane przez Kima – wszystko to wyprowadzało ją z równowagi. Fetyszyzując samodyscyplinę i etos pracy, uczestnicy ekspedycji uczynili z rezerwatu instytucję i tłumili swoje anarchistyczne skłonności, które przywiodły ich na Saint-Esprit. Neila uderzała zwłaszcza surowość Monique i skłonność Kima do izolowania się w namiocie, gdzie marzył o niepodległym królestwie Hawajów, istniejącym teraz, jak sądził chłopiec, właśnie na tej mikroskopijnej powierzchni. Saitowie rzadko opuszczali laboratorium hodowli roślin, podczas gdy Carline, przeciwnie, z upodobaniem spacerował samotnie po wyspie. Jego wysoką, długonogą sylwetkę można było zobaczyć zwłaszcza w miejscach, w których pozostały ślady po rdzennych mieszkańcach wyspy, jakby polował na kolejnych przeciwników.

W ciągu sześciu tygodni od zniszczenia wieży kontrolnej rezerwat upodobnił się do obozu sekty religijnej. Namioty i zagrody zwierząt otaczało ogrodzenie z kabla telefonicznego. Kozy i kury już nie spacerowały swobodnie wśród namiotów i nie zanieczyszczały kuchni, a sznury do suszenia ubrań nie były obryzgiwane łajnem egzotycznych ptaków. Wszystkie stworzenia zostały zamknięte w specjalnych, wykonanych z metalu i szkła klatkach, podarowanych przez producenta wyposażenia farm z Idaho. Neil – karmiąc lori, maczi, boliwijskie pekari, torebniki piżmowe i jawajskie cywety, umieszczone w klatkach ze stosownymi etykietkami – odnosił czasem wrażenie, że prowadzi zoo, czyli coś całkiem przeciwnego do rezerwatu, w którym różne gatunki żyją na wolności. A przecież to właśnie założenie rezerwatu deklarował zespół doktor Barbary. Chłopiec zastanawiał się, kiedy wreszcie pozamykają w klatkach albatrosy. Oczywiście chodziło o dobro zwierząt. Nieskrępowana wolność, jak podkreślał profesor Saito, szybko prowadzi do chaosu. Zaprowadzając na Saint-Esprit rygor hodowlany, zbliżony do wojskowego, osiągali większą efektywność. Chronione ssaki zaczęły się rozmnażać, a rzadkie rośliny krzewiły się na tarasach i wspaniale kiełkowały na laboratoryjnych tacach.

Niestety, nie każdemu dobrze służył nowy reżim. Neil, po długich godzinach łowienia harpunem ryb w lagunie – co, jak zapewniała go doktor Barbara, stanowiło tymczasowy sposób zwiększania dawki protein w pożywieniu członków zespołu – dostawał strasznych dreszczy. Zatroskana lekarka zaczęła systematycznie badać jego krew i mocz, a nawet zasugerowała mu spędzenie kilku dni w pokoju dla chorych. Odmówił, licząc, że cieplejsza pod koniec roku pogoda pomoże mu powrócić do normy. Mimo przyjemności, jaką sprawiał mu dotyk dłoni lekarki na przeponie i wątrobie czy wymacywanie kości żeber oraz łopatek, zawsze czuł w klinice niepokój. Wąskie łóżko z odsuniętą moskitierą kojarzyło mu się z pułapką czyhającą na następną ofiarę. Jeszcze nikt nie został tu wyleczony, za to ojciec Monique zmarł w okolicznościach, które trapiły nie tylko Andersonów.

Ciężka próba, jaką przeszedł Didier, dostosowując się w pierwszym miesiącu pobytu do życia na wyspie, i trawiąca go od jakiegoś czasu nocami gorączka wyniszczyły jego organizm. Ale gdy Monique zaczęła gotować z łowionych przez Neila ryb pożywną bouillabaisse, stary ekolog szybko odzyskał siły. Zaczął z powrotem siedzieć i ożywił się. Wygłosił dla Neila wykład na temat zapachów trzymanych w klatkach zwierząt. Jednak wskutek jakiegoś tragicznego zbiegu okoliczności tego samego dnia, w którym po raz pierwszy wstał z łóżka, udając się wieczorem do latryny, dostał wylewu krwi do mózgu. Gdy rano Monique przyniosła mu śniadanie do pokoju dla chorych, już nie żył. Jego bezkrwista drobna twarz przypominała pomarszczonego grejpfruta, a otwarte usta ukazywały pożółkłe od tytoniu zęby. Profesor Saito zwrócił uwagę doktor Barbary na poranione wargi oraz na siniaki na podbródku i czole zmarłego, jednak nie domagał się wszczęcia dochodzenia, lecz bez najmniejszego oporu zgodził się na pochowanie od razu starego ekologa na cmentarzu przy kościółku. Carline wygłosił krótkie kazanie, a lekarka pocieszała Monique, najlepiej jak potrafiła, zapewniając, że zrobiła dla Didiera wszystko, co było w jej mocy. Neil zaś zobaczył więcej niż tylko siniaki. Doktor Barbara postanowiła spalić poplamioną pościel w koksowniku za kliniką i posłała tam Neila, żeby przypilnował ognia. Gdy przyszedł na miejsce, poplamiona krwią poszewka jeszcze się nie tliła. Zdawało mu się, że na podartym materiale widnieje zarys twarzy. Kiedy w końcu poszewka zaczęła się palić, chłopiec wpatrywał się w pożerające ją płomienie, wyobrażając sobie, że ktoś pod osłoną nocy wszedł do pokoju staruszka, odchylił moskitierę i przycisnął mu twarz poduszką, a stary ekolog, dusząc się, pogryzł sobie z bólu usta.

Neil nie zapomniał obscenicznego graffiti na murze wieży obserwacyjnej. Pogróżka, że doktor Barbara może zostać zgwałcona, została w tym malunku wyrażona w sposób jednoznaczny. Ktoś zabił kurę i nabazgrał jej krwią kozła gotowego do kopulacji z kobietą o wydatnym nosie. Kto? Kimo? Carline? A może Werner podczas któregoś z „odlotów”? Czyżby Niemiec zakradł się przed świtem do kliniki, licząc, że lekarka śpi pod moskitierą?

Chłopiec próbował ostrzec doktor Barbarę, ale tylko się do niego uśmiechnęła, spoglądając na stojące przed nią na biurku pojemniki z jego moczem i krwią, jakby to były figury szachowe.

– Neil, nikt nie chciałby wyrządzić mi krzywdy, nawet Werner. Poświęciłam wszystko dla sprawy rezerwatu.

– Wiem… Ale ta zarżnięta kura i malunek na murze wieży… – Był zbyt zakłopotany, żeby móc go opisać. – Wyglądały jak ostrzeżenie.

– Neil… – Przesunęła fiolkę z krwią, jakby zamierzała dać mata królowi. – Chyba byłeś nieco rozgorączkowany albo pogrążony w marzeniach o wojnie nuklearnej. Na Saint-Esprit panuje spokój, do tego stopnia, że czasami myślę…

Tak uważali wszyscy. Nawet Andersonowie milczeli, gdy chłopiec zagadnął ich o śmierć Didiera, choć byli nią zaniepokojeni i na pogrzebie trzymali się z dala od reszty zespołu, jakby kogoś podejrzewali o spowodowanie tej śmierci. Nieliczni ludzie, którzy odwiedzali wyspę – ciekawscy dziennikarze, zaintrygowani zamknięciem pasa startowego, przepływający tędy jachtami Amerykanie i Australijczycy, ofiarowujący dla rezerwatu zagrożone zwierzęta oraz francuscy ekolodzy z dużym ładunkiem rzadkich roślin – stwierdzali, że na atol powróciły tysiące albatrosów i że strzeże ich grupka milczących osób pod wodzą wyróżniającej się siłą woli, ale bardzo niecierpliwej zwolenniczki kobiecych rządów. Wolontariusze separowali się od świata jak fundamentalistyczna sekta i grzecznie odmawiali przyjęcia darów, prosząc tylko o powiadomienie krewnych i przyjaciół, że wszystko u nich w porządku. Na długo przed tym, nim kamery przestawały filmować wyspę, powracali do swych nieskomplikowanych zajęć, spulchniania ziemi, sadzenia i wysiewania roślin czy noszenia wody. Hodowane przez nich, zdrowo wyglądające zagrożone okazy flory i fauny sprawiały wrażenie nadesłanych z innej planety.

Dla Neila jedyny odpoczynek od spartańskiego reżimu stanowiły spotkania z hipisami. Przynosił Trudi i Inger jedzenie, jeśli tylko udało mu się zwędzić coś z kuchni. Bacznie obserwował toczące się na Saint-Esprit życie, czując, że bardziej ponura wyspa tylko czeka na wyłonienie się z mroku umysłów dwojga ludzi, na powołanie do istnienia przez bawiącą się fiolkami krwi doktor Barbarę oraz „artystę”, który namalował na murze wieży złowróżbne graffiti. Neil przypłynął na atol, marząc o zobaczeniu wybuchu bomby atomowej, ale śmierć spowodowana w inny sposób tylko czekała, żeby móc się objawić.

Po ataku na koczowisko hipisów i rozpaleniu na nowo ogniska dla Niemek Neil ruszył do Wernera na polanę przy nieszczęsnej wieży. Niemiec godzinami wędrował po znajdującym się obok wzgórzu w poszukiwaniu odpowiedniej kory i grzybów, z których produkował niewielkie ilości legalnie dostępnego halucynogenu. Chłopca, niewidocznego wśród cykasów rosnących w pobliżu wieży, zaintrygowało, że hipis klęczy nad martwym albatrosem, szarpiąc go za skrzydła, jakby chciał wyrwać pióro nadające się do udekorowania muru obscenicznym przedstawieniem doktor Barbary i kozła równie dobrze jak palec. Gdy jednak stanął za Wernerem, przygotowany na konfrontację, zorientował się, że ten kopie grób dla ptaka. Niemiec mamrotał jakąś mantrę i istotnie wyrwał ze skrzydła ptaka pióro, które przyczepił do kołnierza skórzanej kurtki. Jej klapy już zdobiły źdźbła trawy, uschnięty kwiat i noga kury, jakby Werner tworzył relikwiarz martwych roślin i zwierząt atolu.

– Neil? Gdzie twoja dzida?

– Wrzuciłem ją do oceanu. – Chłopiec uniósł przepraszająco dłonie. – Rozpaliłem na nowo ognisko dla Inger i Trudi. Przykro mi z powodu tego ataku.

– Już przywykliśmy. Tak czy inaczej wyczerpała się bateria do telewizora, ale Gubby lubił go oglądać.

– Zdobędę dla niego nowy odbiornik. Wszystko przez Davida. Ponosi go. To nie całkiem poważny facet.

– Jest śmiertelnie poważny. – Werner przyglądał się Neilowi, jakby już widział go w grobie. – Wszyscy są tu poważni z wyjątkiem ciebie. Neil, miej się na baczności. David to zero, ale ta mała wyspa daje mu poczucie wielkości.

Chłopiec pomógł hipisowi włożyć ptaka do wygrzebanej w ziemi dziury i zasypać go.

– Werner, nic nie trwa wiecznie, nawet na Saint-Esprit. Nie możesz urządzać pogrzebu każdemu suchemu liściowi – przemówił uspokajająco.

– Za dużo rozmawiasz z doktor Barbarą. Każda istota zasługuje na uroczyste pożegnanie, a każdy oddech to święto, zwłaszcza ostatni oddech, nie tylko człowieka, ale i zwierzęcia czy rośliny. – Niemiec poruszył nosem, czując zapach dymu z ogniska. – Zjesz z nami?

– Nie. Musi starczyć dla was i Gubby’ego. Jutro postaram się przynieść trochę ryżu… Werner, co byś zrobił, gdyby fale wyrzuciły na brzeg martwego rekina… albo wieloryba?

– Zasłoniłbym im oczy, tak samo jak tobie, żeby zobaczyły inne życie, daleko od doktor Barbary.


Na krótko przed zmierzchem Trudi i Inger powlokły się pasem startowym do obozu. Usiadły w kurzu przed bramą. Gubby kręcił się niespokojnie w nosidełkach na piersiach Trudi. Jego nienormalnie duża okrągła głowa chwiała się na cienkiej szyi. Przesuwał wzrokiem po drzewach, jakby nie znajdował niczego, co mogłoby go rozśmieszyć. Zdjęty litością Kimo wyniósł ze swojego namiotu plecak i dał każdej z Niemek baton owocowy. Gdy już zlizywały z palców czekoladę, przy ogrodzeniu zjawił się Carline. Uśmiechał się z zażenowaniem. Z namiotu wyłoniła się pani Saito i zaczęła je besztać po japońsku. Doktor Barbara, rozdrażniona tym wszystkim, ruszyła w końcu ku nim ze schodów kliniki. Błysnęła oczami na Monique, nadal szorującą garnki przed kuchnią, i kopnęła jedną z ozdobnych płytek, z których Andersonowie ułożyli chodnik. Stanęła za furtką, podparła się dłońmi w pasie i z ostentacyjnym politowaniem spoglądała na chude ręce oraz blade twarze Niemek.

– Inger, jeśli zamierzacie tu nocować, to powinnyście przynieść koc.

– Nie mamy co jeść, pani doktor – odparła rzeczowo Inger. – Nie potrafimy kraść ze statków, a ludzie nic nam nie dają. Dziś po południu odebrała nam pani nasze ostatnie puszki.

– Zacznijmy od tego, że ukradliście je nam. Potrzebujemy ich tak samo jak wy.

– Wyłowiliśmy je z morza. Wszystkie. Po jedną z nich popłynął Neil.

– To wyruszcie w morze. – Lekarka patrzyła na wrak „Diugonia”, już znudzona sytuacją hipisów. – Weźcie jacht i zacznijcie łowić ryby za rafą.

– Ryby? – Trudi przycisnęła głowę dziecka do pozbawionej pokarmu piersi. – Jesteśmy zbyt wyczerpani… Można to robić przez cały dzień, a złowić tylko dla jednej osoby.

– Więc odpłyńcie na Tahiti. Po co tu tkwić, głodując?

– Lubimy tę wyspę, pani doktor. Należy również do nas.

Lekarka walnęła pięścią w drucianą furtkę.

– To nie wasza wyspa! Należy do albatrosów i innych stworzeń, które muszą żyć w rezerwacie…

– Moje dziecko też potrzebuje rezerwatu. – Trudi przytulała zaniepokojonego Gubby’ego. – Niech pani da nam dla niego trochę mleka. Tylko dla niego.

– Mleko w proszku trzymamy na czarną godzinę. Poza tym nie jest wskazane dla dzieci.

– Doktor Barbaro… – Kimo trzymał drgającą furtkę. – Możemy dać coś dla dziecka. Ten jeden raz.

– Oczywiście… A co będzie jutro?

– Myślałem o dniu dzisiejszym, pani doktor.

– A ja myślę o przyszłości. – Spojrzała prowokacyjnie na obecnych, jakby sobie przypomniała, że nie jest sama w rezerwacie. – David, jestem pewna, że zgadzasz się ze mną!

– Oczywiście, Barbaro… – Malujące się na twarzy Carline’a sprzeczne uczucia świadczyły o tym, że toczy ze sobą walkę. – To trudna decyzja, ale podzielam twoją opinię.

– W porządku. A ty, Yukio?

– Moglibyśmy skorygować dietę… – Obawiając się reakcji żony, botanik ostatecznie nie zajął stanowiska. – Być może sporządzanie rozmaitych list jest słuszne.

– Z pewnością. Poświęcamy na to sporo czasu.

Neil, oglądając zajście ze schodów kliniki, miał poczucie, że jest świadkiem inteligentnie przeprowadzanego, lecz okrutnego eksperymentu. Nieważne, że hipiski słusznie domagały się jedzenia. Doktor Barbara poddawała próbie stanowczość uczestników wyprawy na Saint-Esprit. Wszystko na atolu podlegało jej „testom wytrzymałości”. Bez końca sprawdzała również, czy albatrosy i inne chronione okazy fauny i flory odpowiadają jej bezwzględnym oczekiwaniom.

Ku zaskoczeniu Neila to kobiety najbardziej nieustępliwie odmawiały pomocy hipiskom i choremu dziecku. Pani Saito i Monique solidarnie nacierały na wahających się mężczyzn, rzucając przestraszonej trójce za furtką groźne spojrzenia. Korzystając z ich wsparcia, lekarka przechadzała się wzdłuż ogrodzenia i sprawdzała wytrzymałość zardzewiałego drutu.

Na widok Neila z dwiema puszkami mleka w proszku w dłoniach strzeliła palcami.

– Neil, co to znaczy? Znalazłeś je na plaży?

– Wziąłem z półki w pani gabinecie. – Pokazał jej nie uszkodzone etykietki.

– Wziąłeś? – Wpatrywała się w niego z zawziętością, której dotychczas nie znał, jakby chciała przyspieszyć jego reakcję na czekającą go reprymendę. – To teraz je odniesiesz.

– Nie, pani doktor. Dam je Trudi, dla dziecka.

– A co będzie, jeśli stracimy wszystkie puszki? Jeśli pozbędziemy się całego jedzenia dzięki nierozważnej życzliwości dla innych?

– Nie dojdzie do tego, doktor Barbaro. A jeśli już, to nie tak szybko. Troszczymy się o zwierzęta, o albatrosy…

– Bo one są w niebezpieczeństwie. Dlatego zaczęliśmy tworzyć rezerwat. Ale nawet tu musimy wybierać. Wszystkiego nie da się uratować.

– Jednak nadal możemy być życzliwi, pani doktor. Gdy postrzelili mnie Francuzi, troszczyła się pani o mnie.

– I wciąż się troszczę. Tu też sytuacja może się pogorszyć i jeszcze będziesz mnie potrzebował. A teraz odnieś puszki do gabinetu.

– Nie. – Neil wyszedł za furtkę i stanął obok przykucniętych kobiet. Uśmiechnął się do niespokojnego dziecka, które pomachało do niego rączką. – Jeśli nie mogę dać tego mleka dla Gubby’ego, to zamieszkam z Trudi i Inger na plaży. Będę dla nich łowił ryby. Opuszczę rezerwat.

– Neil! – Lekarka usiłowała go przytrzymać za rękę. – Wspólnie dotarliśmy na Saint-Esprit. Nie możesz odejść…

– Założymy własny rezerwat, doktor Barbaro…

Carline podszedł do nich, chcąc ich rozdzielić. Uśmiechał się wyrozumiale jak misjonarz godzący dwóch rywalizujących ze sobą tubylców.

– Barbaro, zastanówmy się spokojnie. Mogę kazać przysłać na Saint-Esprit tonę mleka w proszku. Będziesz mogła się w nim kąpać.

– Neil najlepiej z nas łowi ryby – zwrócił jej uwagę Kimo. – Jest nam tu potrzebny, pani doktor.

Neil czekał na opinie pozostałych, świadom, że Japonka i Francuzka trzymają stronę lekarki. Już traktowały go jak banitę.

– Jest leniwy – oświadczyła z naciskiem pani Saito. – Nie pracuje, tylko marzy.

– Barbaro, niech odejdzie – poparła Japonkę Monique. – Już mieszka na plaży. Lepiej zatrzymać tu te kobiety. Nauczymy je pracować.

– Tak… – Ta sugestia sprawiła, że lekarce przeszła złość. Skinęła głową na Monique i krytycznym okiem spojrzała na Niemki. Myślami zdawała się przebywać daleko stąd, na innej wyspie i w innym rezerwacie, gdzie również nie ma miejsca na życzliwość. – No dobrze. Monique, powiedz im, że mogą mieszkać razem z dzieckiem w naszym obozie. Neil, to twoje podopieczne. Będą tu, jeśli je wyżywisz.

XI

Stacja hodowlana

Doktor Barbara pragnęła dziecka – nie własnego, co jednoznacznie dała do zrozumienia, lecz spłodzonego przez Neila z Inger lub Trudi – pierwszego urodzonego w rezerwacie. W ten sposób miało zostać uczczone powstanie nowego królestwa Saint-Esprit. Niemki właśnie czekały na Neila przy barbecue, gdy płynął do brzegu. Należało tylko ubolewać, że wciąż o wiele bardziej interesowało je, czy chłopiec potrafi zapełnić ich żołądki, a nie – w prezencie dla doktor Barbary – macice. Szedł z wysiłkiem ku brzegowi, zmęczony po godzinnym pływaniu w głębinie. Ciążył mu kombinezon nurka i butle tlenowe. Na widok nadzianego na metalową strzałę strzępiela Inger wiwatowała. Gubby pomachał rączką i zaczął chichotać, jakby dziwił się, że ryba jest taka duża, a Trudi pobiegła do Neila, żeby go podtrzymać.

– Neil, jaka ogromna. Nawet Jonasz nie miał z taką do czynienia… – Trudi usiłowała zachować równowagę w silnych falach. Po jej rękach płynęła krew ryby.

Inger odeszła od płonącego w barbecue ognia i wyciągnęła Neila z wody, odbierając od niego rybę i kuszę.

– Biedny Neil! Zapewne stoczyłeś z tym strzępielem prawdziwą bitwę. – Potarła ślad po masce wokół ust chłopca. – Trudi, znowu się całował. Chyba ma w morzu ukochaną…

– Dostaniesz największą porcję – zapewniła go Trudi, niosąc rybę do barbecue. - Zjesz połowę, a my resztę. Co za pływak… Mógłbyś wyruszyć do Honolulu.

– Nie podsuwaj mu takich pomysłów. Gdyby go tu nie było, głodowałybyśmy.

Neil kołysał się, stojąc na piasku i strząsał krople wody na zachwycone dziecko. Niemki odpięły mu szelki i postawiły na ziemi butle tlenowe, a następnie zdarły z niego czarny gumowy skafander. Inger przykucnęła i ściągnęła mu kąpielówki, odrywając od moszny splecione wodorosty, po czym posadziła go na piasku. Neil odpoczywał, bawiąc się z dzieckiem, a Niemki patroszyły rybę, ubrudzone po łokcie. Ostrze rzeźnickiego noża błyszczało w dłoniach jednej lub drugiej, gdy odcinały strzępielowi głowę, ogon i zdejmowały grubą skórę. W końcu nadziały dopiero co zabitą sztukę na bambusowy patyk. Z zadowoleniem słuchając skwierczenia pierwszych kropli tłuszczu na węglu drzewnym, zaczęły energicznie wycierać Neila ręcznikiem.

– Jesteś nowym Johnnym Weissmullerem – zagadnęła Inger. – Może pewnego dnia zabierzesz nas do Hollywood. Pomyśl tylko: Tarzan nie z jedną Jane, lecz z dwiema…

– Nikt tak nie potrafi łowić ryb – dołączyła się do pochwał Trudi i polizała pęcherze na skórze Neila. – Ani Wolfgang, ani, z całą pewnością, Werner. Zobaczysz, Neil, wkrótce się w tobie zakochamy…


W godzinę później, gdy już zjedli posiłek, chłopiec uznał, że to świetny dzień na uwiedzenie Niemek. Jednak to one miały go uwieść, w wybranym przez nie czasie. Otaczający krajobraz stanowił dla miłosnych igraszek najlepszą z możliwych scenerię, wszak sama doktor Barbara troszczyła się o misę en scenę. Rezerwat stanowił miłosne gniazdko chłopca, a w każdym razie lekarka na to liczyła. Po dniach dżdżystej pogody dobroczynne słońce świeciło nad spokojnymi wodami laguny. W czasie deszczu były zbyt mętne, żeby można było łowić ryby. Inger i Trudi siedziały wtedy przygnębione pod dachem szałasu z liści trzcinopalmy, który Neil zbudował dla nich na plaży. Bezmyślnie bawiły się koralowymi paciorkami na szyjach i unikały jego spojrzenia, kiedy dostarczał im przydział smażonych bananów wspaniałych i batatów. Ale teraz woda stała się przejrzysta, a ryby podpływały blisko powierzchni, gotowe stać się daniem na uczcie Neila z hipiskami. Lekarka przeznaczyła na nią nawet kokosowe wino, które Kimo robił według przepisu profesora Saito. Przekonana, że zaloty są w toku, pozwoliła zabrać z kliniki Gubby’ego, jakby dziecko miało przypominać Neilowi o jego powinnościach.

Jednak pomimo pięknej pogody i oszałamiającego zmysły słodkiego wina chłopiec wątpił w spełnienie się nadziei doktor Barbary. Był zbyt zmęczony na miłosne igraszki. Wiele wysiłku kosztowało go zbudowanie dla Niemek szałasu, ale jeszcze większego wymagało złowienie codziennie dostatecznej ilości ryb dla nich, dziecka i siebie. Nadwerężył sobie płuca, wyławiając butle tlenowe z głębokiego rowu przy rafie, gdzie wpadły, po tym jak zepchnął je wcześniej do wody buldożerem. Okazały się niezawodnym środkiem, by ryby znalazły się na rożnie.

Niemki szybko odkryły na nowo urok Neila, jednak nadal traktowały go przede wszystkim jak maskotkę i starszego brata Gubby’ego. Zaczęły przybierać na wadze, a odcięte od amfetaminy, LSD i marihuany, zamieniły się w krzepkie i pewne siebie bawarskie Hausfrauen. Lata przestawania w barach z żołnierzami amerykańskich baz lotniczych sprawiły, że w stosunku do szesnastolatka, zwłaszcza tak otwartego jak Neil, to były stare wygi. Doktor Barbara naciskała, żeby dziecko zostało odłączone od piersi i oddane pod jej opiekę. Trudi niechętnie zostawiła Gubby’ego w klinice.

Gdy Niemki dołączyły w Vancouver do Wernera i Wolfganga, były w ciąży. Obie urodziły w tym samym czasie. Inger, zbyt nieudolna, by móc zajmować się córeczką, spłodzoną z czarnoskórym Amerykaninem, oddała ją katolickiej agencji adopcyjnej. Teraz obie uwolnione od obowiązków macierzyńskich opalały się obok szałasu i czekały na kolejne posiłki.

– Neil, czynisz cuda – pochwaliła go lekarka po upływie miesiąca, zerkając przez okno kliniki na Niemki wchodzące pewnym krokiem do przeznaczonego dla nich namiotu. – Wyglądają wspaniale.

– Ciężko pracuję, pani doktor. – Siedział obok niej przy biurku, spoglądając na fiolkę ze swoją ostatnią próbką moczu. – Czy na tym polega małżeństwo?

– Niezupełnie. W małżeństwie to kobiety ciężko pracują. Mężczyźni traktują swoje obowiązki lekko… W ich przypadku to się nazywa „chodzeniem do biura”. – Zerknęła na laboratorium hodowli roślin, z którego profesor Saito rzadko wychodził, i na wieżę kontrolną, odbudowywaną przez Carline’a. – W jakimś sensie tak jest na Saint-Esprit.

– Czy jest tu jakaś praca biurowa, pani doktor?

– Nie, i to też należy do zalet życia tutaj. – Wpatrywała się w niego z uśmiechem, który, jak już od dawna wiedział, zapowiadał nagłą zmianę taktyki. – Jak się to stanie, znajdę jakieś zajęcie dla Inger i Trudi.

– Świetnie – ucieszył się. – Mogłyby zajmować się gospodarstwem.

– Nie gospodarstwem. Mam na myśli coś bardziej odpowiadającego ich talentom.

– Talentom? – Neil usiłował dociec, co lekarka ma na myśli. – Potrafią tylko leżeć na plecach.

– Otóż to. – Wzięła z jego ręki fiolkę z moczem i postawiła ją na półce. – Pomyślałam o czymś, co się z tym wiąże.

– A co z pracą w kuchni? Mogłyby pomagać Monique.

– Zanadto przytyły. Nie. Uważam, że każda powinna urodzić dziecko.

Neil zerknął na Gubby’ego, który siedział na wysokim dziecinnym krzesełku przy oknie i śledził wzrokiem władcze gesty lekarki.

– Inger zostawiła dziecko w Vancouver, a Trudi ma Gubby’ego.

– Tak, ale on jest… niezbyt udany. – Pozwoliła małemu bawić się jej palcami, ale Neil był pewny, że nigdy nie spojrzała w oczy temu dziecku o nienormalnie dużej głowie.

Dotknęła fiolki z jeszcze ciepłym moczem Neila, jakby czerpała z tego inspirację. – Powinny zacząć wszystko od początku, z nowym mężem. To byłby naprawdę nowy początek i dobry znak dla świata.

– Gdyby pani z nimi porozmawiała… Wiem, że obie lubią seks. Ale kogo w roli ojców ma pani na myśli?

– Mówiąc ściśle, chodzi o jednego ojca.

– O Wolfganga? Obie z nim sypiają. Czasami Werner kocha się z Trudi, jeśli dręczy ją niepokój…

– Nie! Nie można oczekiwać rasowego potomstwa po wyniszczonych reproduktorach. DNA Wolfganga i Wernera z pewnością wygląda jak zużyta taśma telegraficzna.

– A co z Kimem?

– Oszczędza spermę na potrzeby królestwa Hawajów.

– Lub z Davidem?

– Jest za stary, a poza tym żonaty. – Przycisnęła fiolkę z moczem do czoła Neila niczym kapłan koronujący młodocianego króla. – Miałam na myśli ciebie.

– Pani doktor?! – Usiłował odwrócić wzrok, zanim na jej twarzy ponownie zagości uśmiech porywający go jak tsunami. - Nie sądzę, żeby one…

– Jesteś młody, idealnie zdrowy i gotów przyjąć odpowiedzialność. Jak sądzisz, po co bez przerwy badam twoją krew i mocz? Podobają ci się Niemki, czy nie? – Lekarka wydawała się nagle zaniepokojona o Neila. – A może Trudi jest dla ciebie zbyt drobna? Inger jest o wiele bardziej krzepka, lecz te ciężkie piersi mogą być nieco przytłaczające…

– Inger podoba mi się tak samo jak Trudi. Obie są…

Doktor Barbara zawsze podchodziła do seksu trzeźwo; zapisywała na przykład kolejne masturbacje Neila. Jednak teraz jej otwartość paraliżowała chłopca. Przyglądał się lekarce w milczeniu, gdy przemierzała w tę i z powrotem gabinet, jak zamknięta w klatce tygrysica. Z sobie tylko wiadomych powodów zaczęła się zaniedbywać. Przestała się czesać, co stanowiło kolejny znak, że zżera ją pragnienie zmiany. Znudziła się rezerwatem. Cały czas pochłaniała członkom zespołu praca. Walka o zapewnienie sobie i zwierzętom dostatecznej ilości pożywienia nie miała końca. Lekarka niechętnie zgodziła się przyjąć ładunek paszy dostarczonej przez japoński statek wielorybniczy. Dało to tylko powód Carline’owi i Kimowi do wylegiwania się w namiotach. W miarę jak mężczyźni słabli, coraz więcej obowiązków spadało na kobiety. W oczach doktor Barbary w ten sposób w rezerwacie zaczęto odtwarzać najgorszy model życia społeczeństwa burżuazyjnego. Znała ten model – w którym kobieta spełnia liczne posługi, nie zaznając odrobiny komfortu – ze swego ponurego dzieciństwa spędzonego w Szkocji. Spostrzegłszy, jak surowo lekarka patrzy na Gubby’ego, Neil odgadł jej pragnienie wprowadzenia w życie na Saint-Esprit kolejnej radykalnej zmiany – elementu destrukcji, początkowo wytrącającego wszystkich z równowagi, ale w ostatecznym bilansie wzmacniającego odporność. Przez cały czas doktor Barbara poddawała zespół rozmaitym próbom – najpierw narażając go na kule francuskich żołnierzy i konfrontując z agresywnymi mediami, a następnie izolując od świata i odcinając pomoc. Sprostali wyzwaniom, lecz skończyło się to ciągłym układaniem chodników i kopaniem coraz głębszych latryn. Teraz lekarka obmyślała kolejny sposób sprowokowania uczestników wyprawy. Potrzeby seksualne, tłumione przez nich od czasu przybycia na Saint-Esprit, stanowiły potencjalną broń, którą mogła im podsunąć jako środek samozniszczenia. Wciąż była zła na Neila, że doszło między nim a nią do niedorzecznej konfrontacji z powodu mleka w proszku dla Gubby’ego. Jednak doskonale wiedziała, że gwałtowne dojrzewanie seksualne szesnastolatka może wkrótce przyczynić się do ożywienia siermiężnego życia na Saint-Esprit, i chciała to wykorzystać przeciw chłopcu. Nawet najmniejsza wzmianka, iż Neil sypia z Trudi i z Inger i że to z nim obie są w ciąży, przyprawiłaby Monique i panią Saito o święte oburzenie.


Neil leżał przy ognisku na plaży, bawiąc się trzymanym przez Gubby’ego rybim ogonem i taksując wzrokiem śpiące obok Niemki. Ślady po nakłuciach żył na ich rękach i udach niemal już zniknęły. Apatyczne hipiski o woskowatej matowej skórze, które kiedyś wysiadły na brzeg atolu z przeciekającego jachtu, powłócząc nogami, zmieniły się dzięki rybnej diecie i witaminom podawanym im w zastrzykach przez doktor Barbarę. Bez chwili wahania porzuciły Wernera i Wolfganga, którzy pozostali w zniszczonych szałasach, usiłując przysposobić „Parsifala” do wypłynięcia w morze. Trudi, często rozłączana z dzieckiem, wciąż nie mogła się oswoić z życiem w rezerwacie. Drobna, o ostrych rysach, była bystrzejsza od Inger, ale również ona nie domyślała się, jakie role wyznaczyła im doktor Barbara.

– Gubby, zobacz… – Neil zataczał nad jego głową kręgi rybim ogonem, równocześnie łaskocząc go w nos. Mały śledził ruch ręki Neila z wielkim zaciekawieniem. Pod bunkrem czoła jego oczy wyglądały jak szpary dla kamer w murze wieży obserwacyjnej. – Gubby, to latająca ryba…

– Lubisz dzieci, Neil – odezwała się Trudi. Niemki obudziły się i uniosły na łokciach, wystawiając do słońca nagie piersi. – Czy w Anglii wychowywałeś się z młodszym bratem?

– Nie. Ale Gubby lubi się bawić i jest bardzo inteligentny.

– Oczywiście. Będzie się bawił przez całe życie. – Ścisnęła małemu nos i wybuchnęła śmiechem, gdy z gardła Gubby’ego wyrwał się wrzask przypominający dźwięk trąbki. – On cię kocha, Neil. Z pewnością jesteś już ojcem.

– Ja… – Chłopiec ważył słowa świadom, że za drzewami ponad plażą stoi doktor Barbara, współczesna Margaret Mead, obserwująca rytuał zalotów w wyspiarskim plemieniu. – Mógłbym być… Dopóki nim nie zostanę, nie będę wiedział, co to znaczy.

– To postaraj się. – Inger szacowała go wzrokiem doświadczonej kobiety. Zwróciła uwagę na długie sprężyste nogi pływaka i barczyste ramiona, oceniając w pamięci wielkość przysypanej teraz piaskiem moszny. Przejechała palcem wskazującym po twardym ścięgnie ponad rzepką, gdzie mięśnie przypominały napięte cugle w rękach woźnicy pędzącego na rydwanie. – Rozmawiałeś z doktor Barbarą?

– Co masz na myśli?

– Oczywiście ważne sprawy. – Inger pociągnęła łyk wina z dzbana. – Doktor Barbara rozmawia tylko o takich. O życiu i śmierci, i o swoich bezcennych zwierzętach.

– O albatrosach – dorzuciła Trudi.

– Jasne. Nigdy o nich nie zapomni. – Inger odgarnęła piasek z brodawki sutkowej Neila. – Kiedyś wszystkie poderwą się do lotu i nie będzie już widać nieba.

– I nie będzie też ani życia, ani śmierci. Doktor Barbara jest na takie rzeczy za poważna – zażartowała Trudi. Leżała odwrócona plecami do Neila. Jej łokieć spoczywał na jego biodrze. – Ale teraz musimy robić to, co ona nam każe… łowić ryby, marzyć, a popołudniami mieć pokojowe usposobienie.

Fale z sykiem lizały piasek. Gubby mruczał coś do siebie, a Inger szukała we włosach Neila pcheł. Leżąc pomiędzy dwiema kobietami i słuchając ich gardłowych głosów, nastolatek czul oszołomienie winem i błogie rozleniwienie.

– Inger?

– Słucham, Neil?

– Doktor Barbara ma nowy pomysł. Na użytek twój i Trudi.

– Oczywiście. Zawsze realizujemy jej pomysły.

– Powiedziała mi o nim… – Zastanawiał się, jak to delikatnie wyrazić. – Pragnie następnego dziecka.

– Miło to słyszeć, ale ma już ciebie. Ty jesteś jej dzieckiem.

– Chce, żebyś ty urodziła dziecko. Ty i Trudi.

– Ale jakim sposobem? – Trudi odwróciła się do Neila. Sprawiała wrażenie autentycznie zaintrygowanej. – Nie możemy zajść w ciążę same ze sobą, nawet dla doktor Barbary.

– Nie, ale…

– Pokaż nam, czym to się robi. – Inger pochyliła się, dotykając piersiami podbródka Neila. – No, pokażesz? Musisz mieć do tego odpowiednie narzędzie. Czy jest tu? A może niżej? Trudi, chyba się gdzieś zapodziało!

– Biedny Neil! Zaprowadź go do kliniki i opowiedz o wszystkim doktor Barbarze…

Usiadły na nim okrakiem i sypały piasek na jego genitalia, zanosząc się śmiechem.

Neil, zorientowawszy się, że żartują sobie z niego i grają na nosie doktor Barbarze, usiadł, ale Inger zaklęła i powaliła go z powrotem na ziemię.

Wśród drzew rozległ się gniewny głos Carline’a i groźny trzask bambusowych kijów, bijących o pnie. Werner i Wolfgang przeszli przez pas startowy i hardo oparli się o buldożer. Gdy Carline dźgnął Wernera kijem w wytatuowany tors, dla zmylenia jego czujności unosząc lewą rękę, w której trzymał słomkowy kapelusz, Niemiec popędził na plażę. Kimo wrzasnął i puścił się za nim biegiem. Z impetem wepchnął Wernera do wody. Wolfgang poddał się i wracał pasem startowym do szałasów, kopiąc koralową nawierzchnię i wzniecając tumany zabójczego dla płuc kurzu.

– Neil, my idziemy. – Trudi, wytrącona z równowagi tym aktem przemocy wobec dawnych kumpli, wzięła Gubby’ego na ręce.

– Zobaczymy się później. – Inger otrzepała ręce z piasku. – To niemiły dzień…

Ubrały się szybko, osłaniając nagie ciała przed wzrokiem Carline’a i Kima, i pospiesznie ruszyły do zapewniającego im bezpieczeństwo namiotu w obozie.


Dno laguny, mieniąc się w słońcu odcieniami najróżniejszych barw, wyglądało dla wpatrzonego w lustro wody Neila jak ponadczasowy, na wieki zakonserwowany ogród. Ogromne gąbki, unieruchomione wśród ukwiałów i strzykw, sprawiały wrażenie ozdobnych krzewów, a różne odmiany brunatnie, bujnie rozrastających się na głębokości piętnastu metrów pod falującą powierzchnią, przypominały zagajniki. Chłopiec, widząc na tym tle odbicie swojej twarzy i rąk, miał poczucie, że to sceneria z marzeń sennych.

Zsunął się z łódki Andersonów do chłodnej wody, zarzucając kotwicę i zdejmując z siedzenia na rufie betonową płytę. Wciągnął powietrze do płuc, przycisnął płytę do torsu i zaczął pospiesznie schodzić na dno. Spod jego coraz głębiej znajdujących się nóg pierzchały ławice anoplopom i terpug amerykańskich, a duże żółwie morskie podpływały do niego, po czym oddalały się jak ciężkie galeony.

Neil zapełnił pożyczoną od Andersonów łódkę ciężkimi płytami, pozbieranymi na plaży, choć Kimo wiele razy przestrzegał go, że opadanie na dno z balastem, śladem poławiaczy pereł, może nadwerężyć jego płuca. Ale chłopiec czuł się zbyt wyczerpany, by wkładać maskę i zabierać butle tlenowe. Poza tym te szybkie zejścia na dno, jakkolwiek krótkie, stwarzały sposobność lepszego poznania głębin laguny. Odpływał dwie mile od brzegu do miejsca, w którym linie widokowe z wież obserwacyjnych usytuowanych na obwodzie atolu zdawały się krzyżować. Z jakiegoś powodu był przekonany, że kesony do przechowywania głowic atomowych lub urządzenie do zakotwiczania min atomowych znajdują się w tym miejscu. Mógł odkryć, jeśli nie samą broń, to serce Saint-Esprit – miejsce, wokół którego koncentrowały się wszelkie jego marzenia o poznaniu Mururoa, Bikini i Eniwetok.

Dotykając stopami gładkiego piasku, upadł siłą bezwładu na kolana. Wciąż przyciskając do torsu betonową płytę, spoglądał na wydobywające się spod gogli bańki powietrza, zmierzające pod wpływem ciśnienia ku powierzchni. Wężynki o pocętkowanej skórze krążyły wśród ścian majaczących w nieprzejrzystej wodzie tajemniczych pałaców, powstałych z obumarłych koralowców. Porachunki z hipisami wytrąciły Neila z równowagi, uświadamiając mu mnogość drążących społeczność rezerwatu konfliktów, lecz teraz, w cichej głębinie, na krawędzi wulkanicznego krateru, w bezmiarze zimnej wody, odzyskał spokój. W odległości kilku metrów, wśród niewielkiego skupiska gąbek, tkwił oblepiony pąklami kadłub francuskiej łodzi patrolowej. Jej wyrzutnie torpedowe wyglądały jak kleszcze gigantycznego homara. Wrak – z trapami i nadburciem inkrustowanymi szkieletami koralowców – wyglądał, jakby żył życiem rafy. ›Za nim spoczywał kadłub samolotu o połamanych skrzydłach. Jego wieża strzelnicza wznosiła się nad dnem laguny niczym porzucony punkt obserwacyjny.

Chcąc zobaczyć samolot z bliska, Neil wyrzucił płytę i zaczął się unosić ku górze, wypuszczając z płuc bańki powietrza na zaniepokojone ryby. Wdrapał się do łódki i odpoczywał przez pół godziny wśród ciężkich płyt, po czym wciągnął kotwicę i powiosłował do miejsca nad wrakiem samolotu.

Zanurkował prosto na dwusilnikowy bombowiec, którego typu nie potrafił zidentyfikować. Broniąc się przed małym żarłaczem rafowym, poruszył kadłub. Przez otwarty właz zobaczył pokryty pąklami fotel pilota i przyrządy sterownicze. Przyszło mu do głowy, że Francuzi mogli odwołać próby z bronią atomową po zatonięciu tego bombowca, bo miał w nich odegrać jakąś rolę. Neil wyrzucił teraz betonową płytę i chwycił dłońmi znajdujący się ponad jego głową ogon samolotu, podciągając się na rękach, by móc zajrzeć do wieży strzelniczej. W tej stalowej kabinie na siedzeniu strzelca znajdowały się resztki kamizelki kuloodpornej i kombinezonu lotniczego, rozwleczone po niej, jak można było się spodziewać, przez ryby pożerające zwłoki. To, czy właścicielowi kombinezonu i pozostałym członkom załogi udało się uratować z katastrofy, stanowiło zagadkę, ale zanim pod wpływem rozsadzającego płuca powietrza Neil został zmuszony do wypłynięcia na powierzchnię, zdawało mu się, że pod siedzeniem zobaczył kości – kilka kręgów i rozłączonych żeber. To były pozostałości po posiłku, pozostawione dla niego, Neila, pozostałości jednego dania z biesiady śmierci, stanowiącej obsesję szesnastolatka.

Wynurzył się na powierzchnię i przytrzymał dzioba łódki, pochłonięty myślą, iż cała woda laguny przepłynęła przez te kostne filtry.


Wkrótce po tym jak Neil odkrył zatopiony bombowiec, członkowie zespołu zaczęli zapadać na powracającą okresowo czerwonkę, której towarzyszyła wysoka gorączka. Pierwszą ofiarą był Kimo. Wycinając palmy rosnące ponad tarasami, przewrócił się na siekierę, powalony bolesnym skurczem jelit. Gdy atak minął, Hawajczyk wrócił do pracy, jednak zaraz ponownie osunął się na kolana i został odprowadzony do namiotu przez Neila i Carline’a. Leżał trzy dni w łóżku, wstrząsany przez dreszcze, niemal niezdolny do utrzymania w ustach termometru doktor Barbary. Następnie zachorował profesor Saito, a po nim Monique. Pani Saito znalazła męża w laboratorium. Zwijał się z bólu wśród sadzonek orchidei. Przez całą noc trawiła go gorączka, a gdy rano zjadł miskę ciepławej tapioki, ponownie dostał biegunki i wymiotował. Z kolei Monique nie zjawiła się rano w kuchni, żeby przygotować dla wszystkich śniadanie. Doktor Barbara znalazła ją przy grobie ojca. Francuzka wzywała go i bełkotała coś do siebie. Po kuchni krzątały się teraz Trudi i Inger. Doktor Barbara kazała Neilowi rozbić wszystkie jaja i przez kilka dni jedzono tylko łowione przez niego ryby oraz produkty z puszek, które coraz szybciej znikały z magazynu. Neil był pod wrażeniem zachowania lekarki w obliczu powtarzających się ataków tajemniczej gorączki. Reagowała błyskawicznie na pierwsze symptomy choroby. Z poświęceniem zajmowała się pacjentami, aż zimny pot występował na jej woskowe czoło. Doglądała również kopania nowych latryn. Chłopiec, nękany przez irracjonalny lęk, iż w jakiś sposób zatruł ryby w lagunie, marząc nieustannie o eksplozjach atomowych, miał coraz silniejsze poczucie winy z powodu rzekomego sprowadzenia na zespół choroby. Usiłował opowiedzieć doktor Barbarze o kościach, które spostrzegł w zatopionym bombowcu, ale była zbyt zmęczona, żeby go wysłuchać.

– Poproś Davida, żeby miał oko na Trudi i Inger. Mogły przywlec tu coś paskudnego z Markizów. I pomóż pani Saito umyć męża. Musisz wygotować pościel. Dzięki Bogu, masz najsilniejszy organizm.

– Doktor Barbaro… Ten szkielet, który zobaczyłem… części szkieletu. Woda w lagunie może być skażona.

– To nonsens, Neil. Jeśli tam jest szkielet, to znaczy, że kości jakiegoś biedaka zostały oczyszczone z tkanki dwadzieścia lat temu. Nie mamy czasu na niedorzeczne przypuszczenia.

Na szczęście profesor Saito szybko wykrył źródło choroby. Zgodnie z podejrzeniami hipisi zakazili zespół pracujący w rezerwacie. Botanik zbadał próbki wody z urządzenia do jej oczyszczania zamontowanego przy zbiorniku. Na filtrach zidentyfikował wielką kolonię bakterii podobnych do pałeczki okrężnicy, a dokonana przez niego analiza próbek wody z akweduktu potwierdziła, że strumień został zanieczyszczony fekaliami. Wszyscy z wyjątkiem sceptycznego Neila uważali, że w ten sposób Werner i Wolfgang wzięli odrażający moralnie rewanż za, jak zapewne uważali, odebranie im ich kobiet. Obława, pod wodzą Carline’ a i pani Saito, na Niemców miała zostać przeprowadzona w dzień po dokonanym odkryciu. Jej celem było pozbycie się hipisów z atolu raz na zawsze. Profesor Saito, mimo że wyczerpany przez chorobę, zmontował prowizoryczny system destylacyjny, zapewniający niewielki wprawdzie zapas wody pitnej, ale za to sterylnie czystej. Gdy Carline wraz z Kimem i panią Saito przygotowywał atak na hipisów, doktor Barbara leżała pod moskitierą w swoim łóżku w gabinecie, wstrząsana dreszczami i poirytowana płaczem niesfornego dziecka. Andersonowie byli za starzy, żeby wziąć udział w obławie. Kiedy jednak zjawili się wieczorem w obozie, chcąc czuwać przy chorej lekarce, nie spodobało im się, że Carline spuszcza paliwo z baku buldożera.

– David… – Major usiłował powstrzymać Amerykanina napełniającego butelkę po winie ropą. – Czy to nie jest wbrew samej idei rezerwatu? Nie mamy pewności, że woda została zanieczyszczona rozmyślnie.

– Majorze, ludzie tłumaczą się w ten sposób od zawsze. – Carline oderwał kawałek poły bawełnianej koszuli i zatkał nim butelkę. – A co mamy? Na całym świecie odprowadza się do rzek chemikalia, zapaskudza wyciekami ropy ze statków plaże i truje nasze dzieci. Przynajmniej raz uznajmy, że zanieczyszczono wodę rozmyślnie.

– Ale dlaczego nie porozmawiać z Niemcami? – Pani Anderson zerkała ukradkiem na tę bombę zapalającą w ręku Amerykanina, jakby starała się oszacować jej moc. – Moglibyśmy dojść z nimi do porozumienia…

– Za późno, pani Anderson. Zjawiliśmy się tu po to, żeby ratować życie, i nie dopuszczę do naszej zagłady…

Amerykanin sprawiał wrażenie roztrzęsionego, lecz zarazem stanowczego, jakby uchwycił się ostatniej szansy potwierdzenia własnej wartości. Wiecznie trapiące go wątpliwości na swój temat i dający mu się we znaki, mimo materialnego bogactwa, brak pewności siebie mogły teraz zniknąć. Dla niego, tak samo jak dla Barbary Rafferty, pożywkę stanowiły napięcia i konflikty. Wszystkie pewniki, do których odwoływał się jako człowiek dobrze urodzony i które mu wpojono wraz z wychowaniem, podświadomie wpływały na zaniżenie jego samooceny. Teraz, w najprostszy z możliwych sposób, mógł ją podwyższyć. Neil zwrócił uwagę, że Amerykanin należy do mniejszości, której udało się uniknąć choroby. Czyżby to Carline zanieczyścił wodę, udusił kurę i namalował na murze wieży obsceniczne graffiti? To były sztubackie zagrywki – akty zemsty na apodyktycznej opiekunce ze strony kogoś, kto na zawsze miał pozostać dzieckiem.


Neil, nie chcąc uczestniczyć w napaści na pokojowo usposobionych Niemców, został przy pasie startowym. Kimo i pani Saito ruszyli na brzeg przez las, natomiast Carline zarekwirował łódkę Andersonów, najwidoczniej zamierzając zainscenizować nieoczekiwane wdarcie się na plażę od strony morza – w stylu generała MacArthura. Wsłuchując się w dźwięki wydawane przez silne uderzenia wioseł, Neil wsłuchiwał się również w dochodzący z kliniki uporczywy płacz Gubby’ego. Sądził, że Amerykanin chce spalić nędzne szałasy hipisów na plaży, ale okazało się, iż ten ma na oku bardziej kuszący cel. Bo oto nagle z tonącego jachtu buchnęły płomienie. Pod wpływem eksplodującej ropy dekoracja z psychodelicznych malunków na kadłubie „Parsifala” zaczęła się rozpadać, takielunek runął z masztu, a liny zwijały się w spirale. Z szałasu wyskoczył nagi Wolfgang i popędził do wody, lecz jacht zdążył się już wywrócić dnem do góry. Kajuta jarzyła się jak zapalona latarnia. Nawet Kimo i pani Saito, wraz z Neilem obserwujący z brzegu pożar, sprawiali wrażenie wstrząśniętych zniszczeniem stateczka. Carline zaś krążył wśród unoszących się na falach płonących części jachtu, odpychając je wiosłami i szczerząc zęby w uśmiechu jak pijany ojciec podczas dziecięcego przyjęcia w nienormalnej rodzinie. Neil odwrócił się nagle i przeciął pas startowy, oddalając się od laguny. Pod szałasem na plaży, który wybudował dla Trudi i Inger i gdzie je karmił oraz bawił się z Gubbym, fale zmywały resztki po pieczonych rybach. Ostatnie ości strzępiela zostały uniesione w głębiny i pogrążyły się w majestatycznej ciszy laguny.


Gdy po godzinie ruszył do obozu, na Saint-Esprit znowu panował mrok, bo wypalony kadłub jachtu zdążył już zatonąć. Zatrwożone niebo rozjaśniały tylko krążące nad atolem albatrosy, a ziemię fale oceanu, omywającego czarne plaże z jakimś maniackim uporem.

– Monique! Trudi!

W oknach kliniki widać było światła latarek. Na schodkach stała łkająca Inger. Pani Anderson próbowała ją pocieszyć. Przy drzwiach krążył Kimo, starając się zapanować nad nerwami jak wrażliwy policjant po tragicznym wypadku drogowym. Z laboratorium wyłonił się zaniepokojony hałasem profesor Saito. Zapinał przylegającą do wąskich ramion koszulę. Czyżby doktor Barbara umarła? Ziemia zdawała się usuwać Neilowi spod stóp. Wyobraził sobie ciało lekarki niesione na cmentarz nad białą koralową nawierzchnią pasa startowego. Pędząc do kliniki, miał poczucie, że Saint-Esprit wraz z postrzępionymi skałami najwyższego wzniesienia i albatrosami stacza się do laguny. Minął płaczącą Inger, usiłując w świetle latarek wyczytać coś z poważnej twarzy Kima.

Przy łóżku lekarki stał major Anderson. Uniósł moskitierę, jakby odblokowując zatrzask śmiertelnej pułapki, i oświetlił latarką białą, przesiąkniętą potem poduszkę, gdzie spoczywała głowa. Lepiące się od potu jasne włosy przypominały mokrą perukę. Na widok światła lekarka przewróciła oczami. Przez chwilę sprawiała wrażenie, że duszą znajduje się gdzieś daleko, może w płonącym „Parsifalu”.

– Doktor Barbaro… – Neil wysunął się przed majora Andersona i uklęknął przy łóżku. – To ja, Neil. Doktor Barbaro, niech pani nie umiera…

Monique odciągnęła go od łóżka, unikając spojrzenia lekarki. Objęła go tak mocno, że czuł bicie jej serca.

– Doktor Barbara nie umiera, gorączka jej spada. To bolesne, ale nie żyje ktoś inny…

Stojąca przy dziecinnym łóżeczku pani Anderson zdjęła z twarzy Gubby’ego dużą poduszkę. Dziecko leżało sztywno, z rączkami odrzuconymi do tyłu, ułożonymi tak z powodu przytłaczającej je poduszki. Źrenice były nieruchome. Pani Anderson uniosła lekko na dłoni głowę Gubby’ego, chcąc pokazać wszystkim jego niewidzące oczy. Ale Neil patrzył na poduszkę. Na wilgotnej poszewce widniały wymiociny i krwawy odcisk ust, tak samo jak na poszewce, którą palił po śmierci pana Didiera.

XII

Gorąca krew

Krzyk albatrosa przeszył powietrze. Ptak poderwał się do lotu, rozpościerając zakończone czarnymi piórami skrzydła, jakby chciał uderzyć Neila w twarz. Wzbił się ponad wierzchołek wzniesienia. Chłopiec opierał się o cokół masztu radiowego i machał ręką na samotnego albatrosa, niecierpliwie ścigającego wiatr. Inne, znużone lataniem, tkwiły na krawędzi skalnej ściany jak pasażerowie w nie znanym nikomu terminalu, spóźnieni na jedyny odlatujący stąd samolot, albo jak koczownicze plemię – wyrwane z macierzystego otoczenia i przeniesione w niewłaściwe miejsce i czas. Na Saint-Esprit żyły teraz tysiące albatrosów, co stanowiło jedyny niekwestionowany sukces doktor Barbary, zwycięstwo jej marzeń o stworzeniu rezerwatu. Gdy Neil przemierzał leśne ścieżki lub płynął do ławic piasku wokół atolu, miał wrażenie, że ptaki nawołują swymi monotonnymi głosami jasnowłosą kobietę, która je opuściła.

Szedł wzdłuż ściany skalnej, przeszukując zalesione zbocza ponad tarasami. Obóz rozbity przy pasie startowym, oglądany z wierzchołka wzniesienia, wyglądał na najspokojniejsze miejsce na świecie i takie wrażenie przekazywały do Papeete zdjęcia Saint-Esprit robione z patrolowych samolotów, od czasu do czasu krążących nad atolem. Z kuchennego piecyka, na którym Monique gotowała śniadanie, buchał coraz obfitszy dym, a Inger i Trudi zdążyły już spędzić godzinę na praniu pościeli w wannie. Na sznurach pomiędzy drzewami suszyły się prześcieradła. W spiżarni za laboratorium pani Saito soliła ryby i marynowała owoce morza, które znajdowała w rozlewisku pod ścianą skalną. W obozie nie było widać żadnego z mężczyzn. Minęła już dziesiąta, lecz Kimo i Carline nadal tkwili w namiotach, jakby czuli zmęczenie na samą myśl o spędzeniu dnia na ucieraniu bulw kolokazji i poszukiwaniu ignamów. Wkrótce Amerykanin ruszy spokojnym krokiem do spalonej wieży kontrolnej i zacznie dłubać przy tarczach radiofonów oraz przy mikrofonie, zatopiony w marzeniach o porcie lotniczym na odludnej wyspie. Z kolei Hawajczyk, bardziej nawet niż Neil zagubiony po zniknięciu doktor Barbary, wybierze kontakt z naturą. Kimo z upodobaniem spędzał czas wśród zamkniętych w zagrodach zagrożonych zwierząt, troszcząc się o nie, ale wypuścił na wolność kilka rzadkich ptaków. Po południu profesor Saito wyłoni się z laboratorium, mrużąc oczy z powodu słońca, i przez godzinę będzie wraz z panią Anderson pielił i podlewał wybujałą roślinność na tarasach, a major Anderson zostanie w kokpicie jachtu, spoglądając surowo na wyspę, która zawiodła jego nadzieje.

Na pozór na Saint-Esprit wszystko było po staremu, ale bez doktor Barbary rezerwat nie miał sternika. Neil dotkliwie odczuwał brak lekarki i nawet teraz, po trzech tygodniach od jej zniknięcia, nie mógł się pogodzić z tym, że już nie będzie go beształa, stojąc na schodach kliniki, za marnowanie czasu, ilekroć on zacznie kręcić się przy Inger i Trudi przed wyruszeniem na ryby. Przypuszczał, że Barbara Rafferty uciekła z wyspy, wsiadając na jakiś przepływający tędy jacht, świadoma, iż wkrótce zjawią się na Saint-Esprit przedstawiciele władz francuskich, by przeprowadzić dochodzenie w sprawie śmierci dziecka. Nikt nie miał całkowitej pewności, że to lekarka zabiła Gubby’ego, ale wszyscy zachowywali się tak, jakby przez cały czas widzieli w jej rękach zakrwawioną poduszkę.

Neil zapamiętał, z jakim lekceważeniem potraktowała następnego dnia rano pozostałych członków zespołu, popijając w milczeniu herbatę i dochodząc do siebie po ataku gorączki. Kimo spoglądał na swoje spracowane, zaciśnięte w pięści dłonie, uparcie natrząsając w myślach znaczenie śmierci małego, po czym ruszył na cmentarz i zaczął z furią kopać grób. Saitowie wycofali się do laboratorium – tej oazy zdrowia, dokonując w ciszy trudnych do wyobrażenia kalkulacji w związku z zaistniałym wypadkiem i jego moralnym wydźwiękiem. Z kolei Monique ostentacyjnie oglądała zdjęcie ojca, nie kryjąc się z przypuszczeniami, że również on został zamordowany. Carline zaś sprawiał wrażenie najmniej poruszonego śmiercią dziecka, choć uśmiechał się w napięciu i spoglądał na Barbarę Rafferty z nabożnym lękiem. Za to Andersonowie postanowili działać. Zbulwersowani prawdopodobnym uduszeniem Gubby’ego, przygotowywali swój jednożaglowiec do podróży na Tahiti, skłonni wyruszyć wraz z pierwszym odpływem i złożyć zeznania w prefekturze policji natychmiast po przybyciu do Papeete. Wraz z Neilem i czwórką pogrążonych w żalu Niemców stanowili orszak żałobny, podążający za Kimem niosącym martwe dziecko w trumience zbitej z desek po skrzynce na zabawki.

Andersonowie, źli na siebie, że nie czuwali nad bezpieczeństwem Gubby’ego, spoglądali na Neila zasypującego grób czarnym piaskiem.

– Już dość o tym. – Major machnął ręką, zrezygnowany. – Nie będziemy o to zabiegali. Chłopak nie popłynie z nami.

Gdy wracali we trójkę z cmentarza, zostawiając Trudi i Inger pod opieką Wolfganga i Wernera, pani Anderson trzymała Neila za rękę. Po znalezieniu martwego dziecka wszyscy zapomnieli o zrujnowaniu szałasów hipisów i spaleniu „Parsifala”. Nawet Carline złożył Niemkom kondolencje, sprytnie przedstawiając teraz zniszczenie jachtu i śmierć Gubby’ego jako godne ubolewania skutki zbyt napiętych stosunków pomiędzy mieszkańcami wyspy. Ale pani Anderson dobrze wiedziała, że lekarka bezwzględnie realizuje swój plan.

– Neil, potrafisz się ustrzec? Uważaj na doktor Barbarę. Może powinieneś popłynąć z nami.

– Nic mi się nie stanie, pani Anderson. Doktor Barbara nie zrobi mi nic złego.

– Nie bądź taki pewny. Biedny Gubby. Wiem, jak za nim przepadałeś. To nie pierwsza jej ofiara i całkiem możliwe, że nie ostatnia.

– Pani Anderson… Nikt nie przyłapał doktor Barbary na duszeniu Gubby’ego. – Starając się osłabić podejrzenia grożące lekarce stryczkiem, patrzył na nią, jak szła ze spuszczoną głową do kliniki, zapewne nie myśląc teraz o Saint-Esprit, rezerwacie i krążących nad jej głową albatrosach. – Wszyscy robią z niej kozła ofiarnego, bo są zmęczeni i muszą kogoś oskarżyć. A wiedzieliśmy od początku, że w rezerwacie trzeba ciężko pracować.

– Ale nie wiedzieliśmy, że będzie się tu mordować ludzi. – Pani Anderson słuchała niesionych przez wiatr szlochów Trudi. – Najpierw został zabity ojciec Monique, a teraz Gubby. Jak myślisz, Neil, kto może być następny?

– Ojciec Monique nie został zabity. Miał wylew.

– Tego ostatniego jestem pewny. – Major sprawiał wrażenie zdumionego tym, że chłopiec broni lekarki, jakby widział w nim wspólnika zbrodni. – Duszenie się działa na mózg katastrofalnie. Doktor Barbara utrzymuje, że od wieczora nie widziała Didiera. Za to my widzieliśmy ją w pokoju dla chorych tuż po północy, gdy zakładała na łóżko Francuza moskitierę.

– A później o drugiej – dodała pani Anderson. – Jak sądzisz, Neil, co tam robiła? Chcielibyśmy to wiedzieć.

– Starała się mu pomóc zasnąć – oświadczył obojętnie.

– Właśnie to nas niepokoi. Problem w tym, o jaki sen jej chodziło?

Neil usiłował odeprzeć argumenty Andersonów, ale byli zdecydowani zawiadomić władze francuskie o swoich podejrzeniach. Spychał ich łódkę na fale, pogodzony z myślą, iż odpłyną z wyspy, gdy Carline w pośpiechu wszedł za nimi do oceanu, nie zważając, że woda sięga mu do ud, i chwycił za rumpel. Koszula Amerykanina wciąż cuchnęła ropą, która wyciekła z jego bomby zapalającej, ale po raz pierwszy gotów był działać na własną rękę. Neil doszedł do wniosku, że śmierć Gubby’ego wyjaśniła Carline wszelkie wątpliwości, podczas gdy pozostałych zbiła z tropu.

– Majorze, wyjeżdżacie państwo?

– Nie tak szybko, jak należałoby, i ośmielę się powiedzieć, że tu wrócimy. Oczekujemy, że złożysz zeznanie.

– Będę absolutnie uczciwy.

Andersonowie spoglądali na szczerze uśmiechającego się Amerykanina z kamiennymi twarzami.

– Majorze, proszę wziąć pod uwagę, że jeśli powiadomicie Francuzów, wszystko stracimy. Idea rezerwatu umrze tak samo jak Gubby. Wszystko, co tu zrobiliście, każda godzina waszej ciężkiej pracy pójdzie na marne.

Anderson wskazał dłonią na doktor Barbarę, która stała na schodach kliniki, podparta w pasie, jakby prowokowała do przestąpienia progu jej „salonu”.

– Ta kobieta zabiła dziecko. Nawet ty nie możesz tego lekceważyć. A teraz spieszymy się na pokład.

Carline przytrzymywał łódkę swymi długimi rękami.

– Majorze, nikt jej na tym nie przyłapał. Możemy tę sprawę wyjaśnić sami, na miejscu, i dalej tworzyć rezerwat. Pomyślcie o całej swojej pracy, jaką w to dzieło włożyliście.

– Potrafimy z tym żyć. Pracowaliśmy z własnej nieprzymuszonej woli.

– To pomyślcie o albatrosach. – Amerykanin chwycił za wiosło, którym Anderson chciał go uderzyć w tors. – I o Neilu.

– Chłopcu nic się nie stanie. Ona nie zrobi mu krzywdy.

– Może w typowy sposób nie, ale kto wie, co sobie zaplanowała? Pani Anderson, słyszała pani różne pogłoski na ten temat…


Ta brutalna perswazja sprawiła, że oporni Andersonowie zdecydowali się pozostać na wyspie jeszcze przez kilka tygodni. Chcieli mieć czas na wydobycie z doktor Barbary prawdy i nakłonienie Neila do wyjazdu z nimi do Papeete.

Ich postanowienie i determinacja Carline’a, żeby zachować rezerwat, przyniosły zdumiewającą zmianę zachowania reszty zespołu. Mimo ogólnego oburzenia już do końca dnia nikt nie załatwiał porachunków z doktor Barbarą. Ku zaskoczeniu Neila to kobiety pierwsze pogodziły się ze śmiercią dziecka. Pani Saito zaprowadziła swego bujającego w obłokach męża do laboratorium, a major Anderson za namową żony udał się na tarasy, gdzie powietrze było chłodniejsze niż gdziekolwiek indziej na wyspie. Wszyscy, nawet Werner i Wolfgang, zdawali sobie sprawę, że przetrwanie społeczności Saint-Esprit zależy od umiejętności zachowania spokoju. Jeden po drugim wracali do swoich zajęć. Pracowali wolno, co jakiś czas nieruchomiejąc z motykami czy maczetami w dłoniach i spoglądając na milczące wieże obserwacyjne, jakby czuli, że ukryte kamery filmują ich zachowanie świadczące o współudziale w zbrodni.

Doktor Barbara wycofała się do kliniki i spędziła tam cały dzień za zamkniętymi na klucz drzwiami. Rano, gdy Andersonowie przyszli do lekarki z żądaniem wyjaśnień, stwierdzili, że zniknęła.


Czy albatrosy były świadome odroczenia wyroku na ich życie? Neil ruszył w dół leśną ścieżką, pozostawiając wielkie ptaki, tkwiące ciasno obok siebie na swych skalnych grzędach, jakby przezornie starały się zorientować, czy nie zawieje niepomyślny dla nich wiatr. Jeden poszybował ponad plażą do miejsca nad strumieniem, gdzie doktor Barbara przechadzała się z kapitanem „Croix de Sud”. Odlatywał i wracał, jakby był zaniepokojony czymś, co działo się pod baldachimem lasu. Neil zobaczył z góry widniejące na czarnym piasku mokre ślady stóp. Prowadziły do wąskiej ścieżki, wydeptanej w trawie wśród wybujałych paproci i cykasów. Posuwając się tym tropem, wiodącym przez mokre od rosy podszycie stromego zbocza, można było dojść do pustej stacji meteorologicznej, znajdującej się jakieś trzydzieści metrów poniżej skalnego masywu. Neil szedł już tędy zaraz po przyjeździe na Saint-Esprit. Porzucona stacja, kiedyś posiadająca łączność radiową ze światem i wyposażona w urządzenia do prognozowania pogody, to była ociekająca wilgocią betonowa cela, wzniesiona u wejścia do małej jaskini. Kształtem przypominała połówkę niewielkiego dzwonu, przylegającą do surowej ściany skalnej. Chcąc dotrzeć do stacji, chłopiec zboczył z dotychczasowej trasy. Zmierzał do ścieżki, ślizgając się na osypisku rozdrobnionego pumeksu. Gdy do niej dotarł i spojrzał na ślady stóp, stwierdził, że wciąż są mokre, jakby zostawił je ktoś, kto wchodząc przed chwilą do lasu, zanurzył się w strumieniu kompletnie ubrany. Pod stromizną piętrzył się wulkaniczny rumosz. Ocean przetaczał po nim swoje wody, omywając skały bez chwili wytchnienia. Neil przykucnął za tamaryndowcami, które krzewiły się przy ścieżce, i nasłuchiwał oszalałego ptasiego głosu. Na skalistym zboczu zauważył porozrzucane kości i pierze – o czystym miedzianym odcieniu – które po raz ostatni widział w ptaszarni, usytuowanej obok zwierzęcych zagród. Do jego uszu dotarł też dźwięk wody nalewanej przez kogoś do blaszanej puszki w stacji meteorologicznej.

W słońcu stanęła jasnowłosa kobieta w mokrym podkoszulku i szortach. W dłoni trzymała zakrwawione ochłapy. Uniosła głowę, eksponując swój wydatny nos, i spoglądała na podekscytowanego albatrosa, drażniąc go z wyraźną przyjemnością. W końcu krzyknęła ochrypłym głosem i wyrzuciła do góry ochłapy, śmiejąc się na widok ptaka rzucającego się na skały.

Neil ruszył do stacji. Dopiero gdy doktor Barbara odwróciła się do niego, z maczetą w ręku, zdał sobie sprawę, że mogła go zaatakować.

– Neil? – Podeszła bliżej, przezornie przeczesując wzrokiem ścieżkę. Upewniwszy się, że jest sam, odsłoniła zęby w uśmiechu. Miała ziemistą cerę, ale gdy dotknęła ramion chłopca, na moment się zarumieniła. – Wiedziałam, że przyjdziesz. Jak mnie znalazłeś?

– Szedłem za albatrosem.

– Powinnam się domyślić… Zbyt długo byliśmy razem.

Dotknął rozczochranych włosów i podrapanego czoła lekarki, zaniepokojony rozszerzonymi źrenicami jej oczu i świadom, że ledwie go poznaje. Umyła się w strumieniu, lecz na jej dłoniach pozostał fetor krwi i tłuszczu.

– Szukałem pani po całej wyspie. Codziennie przez trzy tygodnie.

– Wiem. Widziałam, jak przepływałeś pomiędzy piaszczystymi ławicami. – Doktor Barbara nadal spoglądała na Neila w sposób, który budził w nim niepokój, jakby spędziła zbyt dużo czasu wśród albatrosów i spodziewała się zobaczyć zamiast rąk rozpostarte skrzydła. – Czy zwierzyłeś się komuś, że domyślasz się, gdzie jestem?

– Nie… Nigdy nikomu o niczym nie powiem.

– w porządku. Tak będzie dla nich najlepiej. Wejdź… Wyglądasz tak, jakbyś musiał usiąść.

Zaprosiła go gestem dłoni do jaskini znajdującej się za betonową celą stacji meteorologicznej. Leżał tam, na podściółce z liści palmowych, śpiwór, a obok stał prymus, torba wypełniona puszkami z żywnością, turystyczny taboret z płóciennym siedzeniem i wiadro na wodę. Te proste sprzęty tworzyły scenerię pasującą do obrazu kryjówki jakiejś źle prosperującej czarownicy.

– Siadaj, Neil. Widzę, że jesteś zmęczony.

Na taborecie spoczywała czarna lekarska walizka, a obok niej strzykawka w pojemniku. Doktor Barbara wzięła ją i trzymając w ręku, położyła się na śpiworze. Wyraźnie oswajała się z widokiem długonogiego nastolatka, wypełniającego jaskinię niczym niezdarne zwierzę. Była na przemian wyczerpana i ożywiona, jakby nie do końca chciała się otrząsnąć z gorączki trawiącej ją tuż przed ucieczką i pozwoliła przetrwać w organizmie pewnej ilości bakterii, by w stosownym czasie móc zrobić z nich użytek.

– Co słychać w rezerwacie? Czy Kimo nadal zajmuje się zwierzętami, zamiast ciebie? Mam nadzieję, że karmi je codziennie. I jak się miewa Monique?

– Wszyscy mają się dobrze. – Zdjął z kolana jej bezwolną rękę. – Doktor Barbaro, czy pani do nas wróci? Bez pani rezerwat nie jest taki jak przedtem. Oni naprawdę pani potrzebują.

– Czyżby? Nie jestem tego pewna. – Spoglądała przez otwór wejściowy do jaskini na ocean, jakby spodziewała się zobaczyć na horyzoncie bomstengi płynącego na wyspę statku. – Pragnęłam, żeby patrzyli w przyszłość; zrozumieli, jaki rezerwat moglibyśmy stworzyć, ale narzuciłam im zbyt szybkie tempo.

– Postępowała pani właściwie. Oni tylko potrzebują więcej czasu, żeby wszystko zrozumieć.

– Więcej czasu? – Szukała na śpiworze strzykawki, przypominając sobie, gdzie ją położyła. – Zmarnowaliśmy już wystarczająco dużo czasu, jeśli o to chodzi. Wkrótce zjawią się na wyspie Francuzi. Będą chcieli mnie stąd zabrać.

– Nie zjawią się, pani doktor. Wszyscy na świecie są przekonani, że nadal pracuje pani w klinice. Może pani przebywać na Saint-Esprit, jak długo pani zechce.

Lekarka otrząsnęła się z otępienia i spojrzała na Neila z większym zainteresowaniem.

– Czyżby Andersonowie nie udali się do Papeete? Ich jacht ciągle tu jest, ale myślałam, że wyjechali. Byli tacy zdenerwowani z powodu tego zasmucającego wydarzenia z dzieckiem…

– Nie wyjechali. David ich przekonał, że gdyby Francuzi zabrali panią z wyspy, oznaczałoby to wyrok śmierci dla albatrosów. I nikt nie mówi o Gubbym, nawet Trudi i Inger.

Doktor Barbara zabiła moskita, który ukłuł ją w rękę, oparła głowę na poduszce i ospałym gestem wyciągnęła dłoń, chcąc dotknąć Neila. Zyskała potwierdzenie trafności swojej decyzji opuszczenia rezerwatu i zamieszkania w tej ponurej jaskini.

– Przykro mi z powodu śmierci Gubby’ego. Wiem, jak go lubiłeś. Ale on naprawdę był strasznie upośledzony.

– Zdawałem sobie z tego sprawę, pani doktor. – Zdenerwowany z powodu jej spokoju osiągniętego dzięki narkotykowi, usiłował nie zwracać uwagi na krążącego nad stacją albatrosa, który skrzeczał na widok porozrzucanych dookoła kości. – Ale Trudi miała nadzieję, że on się podciągnie. Nauczyłbym go czytać. No i kiedyś stałby się dorosły.

– Otóż to. Właśnie o tym nikt nie chciał pomyśleć. Jaką przyszłość miał przed sobą ten mały człowieczek? Był opóźniony w rozwoju, bez szans na przetrwanie. Lekarze często muszą okazywać stanowczość. Każdy z nich przyznałby, że za sprawą Gubby’ego rezerwat zamienił się w ochronkę. Neil, zawsze mi ufałeś.

– I nadal ufam, doktor Barbaro. Wiem, że Gubby nie potrafiłby czytać, a w każdym razie nie robiłby tego dobrze. Wszyscy pani ufamy, nawet stary major Anderson.

– Stary major? – Masowała ślad na skórze po nakłuciu na lewej ręce. – Czasami być zbyt starym to błąd. Ja też tobie ufam, Neil, ale nie mam pewności, czy pozostali są wystarczająco silni. David i Kimo ciężko pracują, podobnie jak profesor Saito, lecz zaczęli zapadać na zdrowiu i wkrótce będą przez cały czas tak samo chorzy jak mały Gubby.

– My jesteśmy wystarczająco silni, pani i ja. Wspólnie pokierujemy rezerwatem. Inni mogą wyjechać, jeśli chcą.

– Neil… – Ujęta jego naiwnością, uszczypnęła go w policzek. – To smutne, ale jestem dla ciebie za stara. Potrzebna ci jest młodsza kobieta, młodsza nawet od Trudi i Inger.

– Możemy zaprosić na Saint-Esprit więcej ludzi. – Poczuł ulgę zorientowawszy się, że lekarka nie przestała myśleć o przyszłości. – Jeśli tylko ogłosi pani, że potrzebuje nowych wolontariuszy, przypłynie tu wielu mężczyzn.

– Jeden w zupełności wystarczy, taki o gorącej krwi. – Patrzyła na niego spokojnie. – W rzeczywistości potrzebujemy tu bardziej kobiet niż mężczyzn. Kobiety pracują ciężej i mniej wymagają, żeby przeżyć.

– Absolutna racja. Monique i pani Saito harują od świtu do nocy, niemal przy tym nie jedząc.

– Powinnam była przywieźć tu ze sobą więcej kobiet, ale miałam do czynienia z mężczyznami. Musiałam postępować z nimi najlepiej, jak potrafiłam… – Odwróciła się od Neila i zasnęła, nakrywając dłonią strzykawkę.

Martwił go bezbarwny głos lekarki. Omijał wzrokiem ślady nakłuć strzykawką na jej rękach, łudząc się nadzieją, że robiła sobie zastrzyki z witamin. Była wychudzona z powodu niedożywienia, a jej blada cera miała teraz odcień rzadkich arktycznych grzybów, hodowanych w laboratorium przez profesora Saito. Pomimo miłego przyjęcia traktowała Neila z dystansem, który rad byłby zlikwidować.

– Doktor Barbaro, rozumiem, dlaczego zabiła pani Gubby’ego – szepnął, pochylając się nad śpiącą lekarką, której jasne włosy rozsypały się po spoconej poduszce.


W godzinę po zapadnięciu zmierzchu obudziła się, pokrzepiona snem. Odgarnęła z czoła rozczochrane włosy i przesunęła językiem po zębach, jakby sprawdzała ich ostrość. Niebieskie oczy przeszukiwały ciemną jaskinię. Kilkanaście albatrosów polatywało nad stacją meteorologiczną. W mroku przypominały strzępy obdartej z ciała skóry, jakby ktoś rozpoczął wsteczną projekcję filmu przedstawiającego zrealizowane już, przerażające marzenia doktor Barbary.

Neil przez cały czas siedział przy niej. Bacznie śledził, jak lekarka odzyskuje pod wpływem snu swoje dawne siły, podniesiony na duchu jej basowym chrapaniem i głośnym jak u dziecka puszczeniem bąka. Odpędzał od niej moskity i wypatrywał na oceanie francuskiej łodzi patrolowej.

– W porządku, Neil. – Usiadła, wcielając się w rolę gospodyni. – Z pewnością jesteś głodny.

– Ravioli… frankfurtery… Ugotuję coś dla pani. – Szperał wśród puszek w torbie.

– Zostaw je. Twój organizm potrzebuje świeżego mięsa. Nie ma czasu na łowienie ryb, więc coś upolujemy.

– Upolujemy? Tu nie ma nic do upolowania.

– Wszystko jest tu do upolowania. Neil, każdy gatunek zwierzyny, jak się przekonasz…

Sen przemienił ją z letargicznej pustelnicy ze stacji meteorologicznej w stanowczą doktor Barbarę z „Diugonia”. Czekała niecierpliwie, aż zapadnie noc, z energią młodej kobiety chodząc w tę i z powrotem po występie u wyjścia ze stacji. W końcu poprawiła szorty, skinęła na Neila i ruszyła ku ścieżce. Schodziła tak szybko ze stromego zbocza, że z trudem za nią nadążał. Pędziła wśród tamaryndowców, siekąc maczetą liście. Błyskawicznie przedarli się przez paprocie do strumienia, kierując w wąską kotlinę w miejscu, w którym zbaczał on ku plaży. Wśród niepokojących cieni zamajaczyła wieża obserwacyjna. W jej szczelinach okiennych pojękiwał wiatr.

Doktor Barbara myła twarz i ręce, a Neil stał przy namalowanym krwią na murze graffiti.

– Dobrze. Poszukajmy naszej kolacji. – Wytarła z czoła błyszczące krople i skrzywiła się na widok obscenicznego malunku. – Ohyda… Mam nadzieję, że jestem lepszą lekarką niż artystką.

Ruszyła leśną ścieżką poniżej nie używanego akweduktu, ledwie dla Neila widoczna z odległości trzech metrów. Jej silne ramiona migały wśród drzew. Chłopiec potknął się, odwracając głowę, żeby zerknąć na graffiti. Usiłował zrozumieć motywy postępowania doktor Barbary. Zabiła kurę, a krew oraz wnętrzności rozmazała na ścianie, chcąc go sprowokować, następnie zaś zanieczyściła własnym kałem wodę w akwedukcie…

Przekroczyli palisadę z palm przy pasie startowym. Bez zatrzymywania się lekarka przeszła obok namiotów, w których spali członkowie zespołu. Z destylarki wydobywała się para – blade widmo unoszone przez wiatr. Doktor Barbara sprawdziła zamknięte na kłódkę drzwi kliniki i pomachała na Neila, kierując się do klatek zwierząt i ptaków.

– Poczekaj tu na mnie. Koguta, Neil, co? Jest smaczniejszy.

– Słucham? Doktor Barbaro?

– Kurę czy koguta? Co chcesz? Nie ma sprawy…

Z maczetą w ręku prześliznęła się przez druty ogrodzenia i rozpłynęła w mroku.

Neil usiłował unieruchomić rozkołysane druty i nasłuchiwał odgłosów paniki, docierających z zagród i klatek. Był przekonany, że Kimo zaraz zacznie budzić kobiety i w laboratorium oraz w namiotach rozbłysną latarki. Ale tylko przy jednej z klatek mignął rozedrgany welon piór i rozległ się odgłos szponów desperacko czepiających się sklejki.

Doktor Barbara zjawiła się przy ogrodzeniu, zanim Neil zdążył rozchylić druty, żeby mogła przejść. Z jej lewej dłoni kapała krew. W prawej trzymała podrygującego w śmiertelnych drgawkach rzadkiego bażanta mikado, którego przysłał do rezerwatu chirurg z Tajwanu. Pod bezwładnym grzebieniem wytrzeszczone oko ptaka wpatrywało się w lekarkę, jakby bażant dopiero teraz ją rozpoznał.

XIII

Myśliwi i kochankowie

Doktor Barbara siedziała na taborecie, rozdmuchując dogasający ogień. W miarę jak węgiel drzewny tracił blask, jej twarz, tak ożywiona i rumiana, stawała się na powrót blada i pozbawiona wyrazu. Rezygnując z dalszej próby podtrzymania płomieni, lekarka otarła tłuszcz z podbródka i schowała strzykawkę do skórzanej walizki. Obok, na skalnym podłożu, siedział Neil, pałaszując ciemne mięso bażanta, które przypomniało mu, jak nie znosił w dzieciństwie jeść zbyt skruszałego mięsa dzikiego ptactwa. Doktor Barbara rozkoszowała się bażanciną, odgryzając delikatną tkankę z piersi, która stanowiła prawdziwy przysmak. Neil wciąż był zaszokowany tym, w jaki sposób uśmierciła ptaka. Po prostu z nadzwyczajną wprawą ukręciła stworzeniu szyję. Jeśli nikt w rezerwacie nie był w stanie uchronić ptaków, to co potrafili ustrzec? Myśląc o tym, ile czasu spędził na karmieniu zagrożonego gatunku bażanta i sprzątaniu jego klatki, zdał sobie sprawę, że tuczył go na tę ucztę o północy. Kiedy Neil rozpalał ogień, doktor Barbara sprawiała ptaka ze zręcznością wyniesioną z prosektorium. Najpierw odcięła mu głowę, nogi i skrzydła, a następnie z werwą wypatroszyła. Śluzowate wnętrzności wciąż leżały w pobliżu ognia w kałuży krwi. Jej widok zdawał się lekarkę ożywiać nawet bardziej niż zastrzyk „witaminy”, którą sobie zaaplikowała jako aperitif, kiedy Neil szukał przy leśnej ścieżce drewna na podpałkę.

Gdy ogień zgasł, zanurzyła we wnętrznościach palec wskazujący, szukając serca, i z namaszczeniem pomazała czoło Neila.

– Zapamiętasz mnie na zawsze. – Z podziwem spojrzała na krwawy deseń na swoich rękach. – A pewnego dnia, kto wie, może nawet mnie zjesz…

– Wolfgang i Werner jedzą albatrosy. Co się stanie z rezerwatem?

– Wciąż tu jest, bardziej realny niż kiedykolwiek wcześniej. Żyjąc po swojemu, odnalazłam ten rzeczywisty rezerwat, którego szukaliśmy.

– Rzeczywisty? – Neil wydłubał odłamek kości spomiędzy zębów. – Przed trzydziestoma minutami ten bażant był czymś rzeczywistym.

– Nie! – prychnęła. – Saint-Esprit to twór naszej fantazji, świat na niby, odwołujący się do całego tego sentymentalizmu ruchu obrońców praw zwierząt.

– Nie chodziło tylko o sentymentalizm, pani doktor. Chciała pani ratować albatrosy.

– I nadal chcę. – Z troską wytarła mu krew z czoła. – Przykro mi, Neil. Najpierw na twoich oczach wykradłam bażanta, a potem kazałam ci go jeść.

– Smakował mi… bardziej niż strzępiel czy terpuga. Ale jeśli zaczniemy zjadać zwierzęta, to nic nie zostanie z rezerwatu.

– Nie, Neil… Zastanów się, czemu naprawdę miał służyć ten rezerwat. Dlaczego przypłynęliśmy na Saint-Esprit? Nie chodziło o ptaki. Na świecie nie brakuje albatrosów.

– Mówiła pani, że są zagrożone.

– Bo są, ale przetrwają. Śmierć paru albatrosów, szczurów laboratoryjnych czy psów gończych właściwie nie ma znaczenia. To my jesteśmy zagrożone: ja, Monique, pani Saito, Inger, Trudi, nawet biedna stara pani Anderson w roli ordynansa majora… Dziwię się, że nie nauczył jej salutować.

– Monique i pani Saito? Ma pani na myśli kobiety?

– Tak! Nas, kobiety! – Spojrzała triumfalnie na sklepienie jaskini, jakby witała nowo nawróconego. – Saint – Esprit to nie jest rezerwat dla albatrosów, lecz dla kobiet, a w każdym razie mógłby być. To my stanowimy najbardziej zagrożony gatunek. Przybyliśmy tu, żeby ratować albatrosy, a co osiągnęliśmy? Zamieniliśmy Saint-Esprit w kolejny przytulny domek na przedmieściu, w którym to my, kobiety, wykonujemy wszelkie prace. Dźwigamy ciężary, doglądamy wszystkiego, troszczymy się o przyszłość i na nasze głowy spadają rozmaite zmartwienia.

– Kimo pracuje. David też. – Neil wrzucił do popiołu kość z udka bażanta. Był zaniepokojony nienawiścią lekarki do samej siebie, co zdradzał ton jej głosu. – I profesor Saito. Skatalogował tysiące rzadkich roślin.

– Neil, to są chłopcy. I bawią się w swoje chłopięce zabawy: polują, łowią ryby, kolekcjonują znaczki, podczas gdy Inger i Trudi dźwigają wodę, a Monique piecze chleb. Na litość boską, jeśli jeszcze raz zobaczę, jak piecze bagietkę, nie… wytrzymam!

– Ona lubi piec, tak jak pani Saito lubi prać, a Inger i Trudi lubiły zajmować się Gubbym.

– Oczywiście. Jakie były pierwsze udomowione zwierzęta? Kobiety! Same się udomowiłyśmy. Ale ja wiem, że jesteśmy bardziej nieokiełznane, niż można sądzić. Jesteśmy odważne, owładnięte namiętnościami i zdolne do porywów, albo przynajmniej byłyśmy. Potrafimy być okrutne i używać przemocy, nawet bardziej niż mężczyźni. Neil, potrafimy zabijać. Strzeż się nas, bardzo się strzeż…

– A co z mężczyznami?

– Z mężczyznami? – Zawahała się, jakby zaczęła rozmyślać o tym drobnym przeoczeniu. – Jest ich za dużo. W dzisiejszych czasach po prostu nie potrzebujemy ich tylu. Najpoważniejszym obecnie problemem świata nie jest niedobór wielorybów czy pand, lecz nadmiar mężczyzn.

– I co się z nimi stanie?

– Kto to wie lub się tym przejmuje? Ale ich czas przeminął. Należą do tego samego okresu co diugonie i manaty. I przeminęły czasy nauki, czasy rozumu. Ich miejsce jest w muzeum. Może przyszłość należy do magii… a to my, kobiety, potrafimy nią władać. Oczywiście zawsze będziemy potrzebowały kilku mężczyzn, dosłownie kilku, ale mnie interesują wyłącznie kobiety. Chcę, żeby na Saint-Esprit powstał rezerwat, w którym mogłyby ujawnić wszystkie swoje zagrożone moce: wewnętrzny żar, wściekłość i okrucieństwo…

Neil nasłuchiwał krzyków albatrosów i łopotu ich skrzydeł na wietrze. Miał poczucie, że ptaki przemierzają niezmierzone przestrzenie z przerażających marzeń doktor Barbary. Pragnąc ją nieco uspokoić, zaczął zdrapywać zaschniętą krew z jej dłoni.

– Doktor Barbaro, proszę do nas wrócić. Brakuje nam pani w rezerwacie. Bez pani Kimo i David nie przeżyją.

– A czy przeżyją, będąc ze mną? – Roześmiała się. – Postawię przed nimi wielkie wymagania. I czy potrafią myśleć jak kobiety? Czy są wystarczająco silni?

– Ja będę silny, pani doktor.

– Wiem. Tylko ty mnie rozumiesz. – Zimne powietrze znad oceanu spowodowało, że temperatura w wilgotnej jaskini spadła i lekarką wstrząsnęły dreszcze. Odwróciła się do legowiska i mocno ścisnęła ramię chłopca, gdy chciał wyjść. – Już za późno na twój powrót. Przenocujemy tu oboje. Potrzebuję cię teraz, Neil…


Przez następny tydzień mieszkał z doktor Barbarą, rzadko znikając jej z oczu. W ciągu dnia włóczyli się po atolu, wycinając maczetą przejścia w gęstym lesie i podglądając toczące się w rezerwacie życie – coraz bardziej zamierające. Neil po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że i on przyczynia się do tego, iż uczestnicy wyprawy mają poczucie sensu swej pracy. Łowienie przez niego ryb, jego upodobanie do leniuchowania, lecz zarazem lojalność, a ponadto nieudane zaloty do Inger i Trudi czy obsesyjne zainteresowanie pływaniem i bronią atomową wprowadzały miary, za pomocą których mogli oceniać samych siebie. Gdy zniknął, niemal przestali ze sobą rozmawiać. To raczej jego zachowanie, a nie Barbary Rafferty, stanowiło dla nich, na wiele różnych sposobów, punkt odniesienia. Jego poświęcenie dla rezerwatu i hodowanych w nim zwierząt stale przypominało im, po co przybyli na Saint-Esprit. A teraz zapewne towarzyszyła im świadomość, że nastolatek, pomijając wszystko inne, musi jeść, nawet jeśli oznacza to, iż większość swojego pożywienia podkrada. Po jego zniknięciu tylko pani Anderson zadawała sobie trud opiekowania się zwierzętami. Tarasy były zachwaszczone i nikt nie zbierał ignamów i batatów. Zjedli ostatnie kury i żywili się produktami z puszek, które doktor Barbara zostawiła im w spadku. Pani Saito zaczęła niszczyć instalację do odsalania. Trudi i Inger nadal nosiły wodę do kuchni, gdzie Monique wydawała tylko jeden posiłek dziennie – wczesnym popołudniem. Carline, jak zawsze w słomkowym kapeluszu, przesiadywał przy szczątkach wieży kontrolnej, strzegąc swego pasa startowego. Kimo, zamroczony winem z orzechów kokosowych, przebywał w swoim namiocie. Profesor Saito rzadko odważał się opuszczać laboratorium, wciąż dochodząc do siebie po ataku gorączki. Ograniczył hodowlę do rzadkich grzybów i zagrożonych orchidei. Czasami patrzył na pas startowy i lagunę w taki sposób, jakby nie poznawał wyspy. Pani Saito wyprowadzała go z laboratorium, pozwalając mu się przewietrzyć i wskazując znajome drzewa jak doświadczona pielęgniarka kliniki psychiatrycznej.

Czy doktor Barbara czekała na sygnał, że domagają się jej powrotu do rezerwatu, czy prowokowała ich do powiadomienia o wszystkim załóg odwiedzających wyspę jachtów? Major Anderson nadal przesiadywał w kokpicie swojego jednomasztowca. Jego surowe spojrzenie świadczyło o tym, iż dokładnie pamięta wykroczenia doktor Barbary. Dlatego Neil rozmyślnie jej nie odstępował. Wiedział, że dopóki z nią zostanie, dopóty Andersonowie nie zaalarmują władz francuskich – z powodu lęku, że mógłby się stać jej kolejną ofiarą. Poza tym już zdążył pozbyć się wszelkich wątpliwości – w dzień myśliwy, a w nocy kochanek. Jego wola została podporządkowana temperamentowi tej oszołomionej narkotykami, nieobliczalnej kobiety. Siła jej ud – gdy cwałowała na nim niczym ujeżdżaczka koni na źrebaku i wpychała mu do ust swoje wielkie piersi, jakby zakładała wędzidło – odbierała mu odwagę. Był posiniaczony od jej żelaznych uścisków, ale skwapliwie przystał na to, żeby go ujeżdżała, z obsesyjną zachłannością wdychając fetor owrzodzonych brodawek. Miał poczucie, że to upośledzony umysłowo Gubby zakaził je, gdy pochylając się nad łóżeczkiem, dusiła go poduszką. Lekarka trzymała Neila za ramiona i siedziała na nim okrakiem, popędzając go długo potem, gdy był już wyczerpany. Czasami wydawało mu się, że porównuje go z mężczyznami, których znała wcześniej, że sprawdza wydolność jego serca, płuc i genitaliów, mając w pamięci swoich dawnych kochanków – kapitanów jachtów czy ratowników. Wycierając z jego twarzy ślinę, wpatrywała się w niego z miną doświadczonego dorosłego, który maltretuje dziecko. Kiedy oddała na niego mocz, uśmiechając się na widok gorącej strugi, palącej wyżarte przez wodę morską rany na jego torsie, przycisnęła mu dla zabawy usta dłonią i zachichotała, odsłaniając ostre zęby, bo zaczął się bronić i usiłował zaczerpnąć powietrza. Na koniec miłosnych zmagań obejmował jej spoconą głowę i przytulał do swojego ramienia. Głaskał lekarkę uspokajająco po włosach i policzkach, nasłuchując odgłosów walki albatrosów o skrawek kości. Wiedział, że doktor Barbara przygotowuje go do jakiegoś zadania, zadowolona, iż on spełni każde jej żądanie. Czekał, by mu okazała przywiązanie, jakie manifestowała w czasie podróży z Honolulu, ale daleka była od przeżywania tego rodzaju uczuć. Krzyki albatrosów po nocach przenikały go do szpiku kości.


W lagunie wylądował biały hydroplan i płynął do brzegu. Neil siedział na stopniach stacji meteorologicznej. Stopy miał pobrudzone popiołem z węgla drzewnego. Obserwował manewr wpływania do przystani. Spod hydroplanu wyskakiwały wodne pióropusze, przypominające gejzery pary unoszące się nad kraterem zatopionego wulkanu. Kapitan Garfield, przybywając z comiesięczną wizytą, mimo zakazu doktor Barbary, przywiózł pewnie pocztę, worek kartek z życzeniami od dzieci, owoce i mleko, jakichś ciekawskich dziennikarzy oraz kolejne ofiarowane do rezerwatu zwierzęta. Członkowie zespołu chyba nie zauważyli cumującego na przystani hydroplanu, najwidoczniej pochłonięci przez swoje zajęcia, albo przez „trudy” wypoczywania na leżakach i hamakach. Często zdarzało się, że mimo iż hydroplan wylądował, Carline nie opuszczał wypalonego krzesła w wieży kontrolnej, a Kimo tylko podnosił klapę namiotu, Monique zaś zaledwie zerkała na przybyszy znad ciasta zagniatanego z mąki z bulw kolokazji.

Oczy Neila przyciągnęła wynoszona z ładowni bambusowa klatka z jaskrawo upierzonym ptakiem. Może był to altannik od kogoś z Papui Nowej Gwinei albo rzadka ara modra od sympatyka z Peru. Niestety, jak przekonali się Neil i doktor Barbara, olśniewająco piękne ptaki, które najsilniej poruszały sumienia pasjonatów z ruchu obrońców praw zwierząt, miały najbardziej żylaste mięso. Członkowie zespołu potrzebowali zwyczajnego drobiu – kaczek i gęsi.

– Doktor Barbaro… – zawołał lekarkę myjącą się w wodzie, którą przyniósł ze strumienia. Namydlała ręce i ramiona ku zaciekawieniu obserwujących ją albatrosów.

– O co chodzi, Neil? Czy przywieźli nam krowę? Monique zacznie robić ser…

– Nie, ale dzieje się coś dziwnego… David i Kimo ruszyli się ze swoich miejsc.

Carline zdjął słomkowy kapelusz i podążył na przystań. Zasalutował wysiadającym z hydroplanu ludziom jak pełnomocnik rządu witający delegację konsularną. Kimo zsunął się z hamaka, porzucając wianek z trawy, który właśnie wił. Major Anderson płynął do brzegu swoją łódką, a jego żona wyszła z kuchni i w pośpiechu ruszyła przez pas startowy na przystań. Podobnie Monique otrzepała pobrudzone mąką ręce, porzucając pieczenie chleba. Stanęła za panią Saito przy sznurze z trzepocącymi na wietrze prześcieradłami. Patrzyła na Carline’a witającego przybyszów – dwóch umundurowanych mężczyzn z przypiętymi do pasów rewolwerami. Ale uchylili przyjaźnie czapki.

– Doktor Barbaro… – Neil wytężał wzrok, bo widok zasłaniały mu wzbijające się w niebo, rozwrzeszczane albatrosy. – To są francuscy żandarmi…

Lekarka zapięła bluzkę i stanęła obok Neila, spoglądając na przystań. Po raz pierwszy sprawiała wrażenie pozbawionej pewności siebie. Wąchała swoje czyste paznokcie, jakby starała się wyczuć uspokajający fetor brudu i krwi.

– Neil… Wygląda na to, że musimy tam pójść. Naprawdę nie sądziłam, że się zjawią.

– Po co tu przyjechali, pani doktor? Czyżby zostali powiadomieni o Gubbym?

– Ktoś to musiał zrobić. To nie była tajemnica. Większość jachtów ma radiostacje. – Spojrzała na niego nieprzytomnie, uśmiechając się i obejmując go. – Przygotuję się.

Ubrała się pospiesznie, zapakowała do torby kilka ciuchów oraz strzykawkę i stanęła w drzwiach stacji meteorologicznej, obrzucając błędnym wzrokiem atol, jak rozkojarzona marzycielka, która musi porzucić nawiedzającą jej umysł wizję. Nawet albatrosy ją opuszczały. Tysiące ptaków, spłoszonych przez hydroplan, poderwało się do lotu z zarzuconych kośćmi skał pod szczytem wzniesienia i zaczęło krążyć nad rafą.

– Idziemy, Neil. – Wsłuchiwała się w zamierające krzyki ptaków. – Będzie lepiej, jeśli oni nie odkryją jaskini. Zostawię śpiwór. Możesz się tu schronić, jeśli zapragniesz być sam. Będziesz o mnie myślał?

– Pani doktor, pojadę z panią do Papeete. – Usiłował dodać jej otuchy, ale już zamykała się w sobie. Przestała być ognistą kochanką i łowczynią, na powrót stając się ginekologiem-położnikiem, lekarką w wyświechtanych ciuchach, którą kiedyś poznał w Waikiki. – Zeznam, że nie zamordowała pani dziecka.

– Ależ ja je zamordowałam, Neil. Zamordowałam. Chcę, żebyś tu został i nadzorował prace. Pani Saito wie, co należy robić.

Niosąc jej torbę, podążał za nią ścieżką. Na przystani żandarmi rozmawiali z Carline’em i z Monique. Wskazywali dłońmi na laboratorium, zagrody dla zwierząt, magazyn i klinikę jak zaintrygowani turyści. Neil, przekonany, że zaraz zaaresztują doktor Barbarę, postanowił odlecieć wraz z nią hydroplanem i zapewnić jej przynajmniej jednego przychylnego świadka na czekającym ją w Papeete procesie. Zastanawiał się nad jakimś chytrym sposobem wybawienia jej z opresji. Ponownie rozważał możliwość poślubienia jej. Matka byłaby zaszokowana synową, ale pułkownik Stamford mógłby nawet pochwalić wybór Neila.


Gdy po dwudziestu minutach wynurzyli się z lasu, na przystani zebrali się już wszyscy. Neil oczekiwał, że Trudi i Inger oskarżycielsko wskażą doktor Barbarę, ale one siedziały na plaży i z podziwem wpatrywały się w zgrabny kadłub hydroplanu. Lekarka i chłopiec mogli jeszcze uciec. Mogli dopłynąć do jednej z wysepek wokół atolu, których były setki, i żyć tam, na zawsze w ukryciu, łowiąc ryby i polując na ptaki.

– Neil… – Doktor Barbara zatrzymała się przed pasem startowym. – Posłuchaj… Co to za dźwięk?

– Silniki… – Natychmiast torba wydała mu się lżejsza. Śmigło obróciło się i rozbłysło w słońcu, rzucając blask na widniejącą za nimi ścianę skalną. – Doktor Barbaro… Oni odlatują… Żandarmi odlatują!

Barbara Rafferty oparła się o buldożer. Gdy hydroplan oddalał się od brzegu, wyprostowała ramiona. Jeden z żandarmów przykucnął przy luku i zasalutował Monique oraz pani Saito. Pani Anderson już wróciła do kuchni. Jej zawiedziony mąż tkwił obok swojej łódki, nadal rozglądając się wśród wzgórz w poszukiwaniu chłopca i lekarki, nieświadomy, że stoją za buldożerem. Kimo zmierzał spokojnym krokiem do hamaka wśród tumanów koralowego pyłu, poderwanego z pasa startowego pędem powietrza wzbudzonym przez pracujące silniki maszyny. Trudi i Inger wciąż siedziały na piasku, podciągając sukienki i machając młodym mężczyznom z załogi hydroplanu.

– Doktor Barbaro… – Neil uniósł torbę niczym wojenne trofeum. – Nie zawiadomili policji… Nie musi pani wyjeżdżać. Może pani zostać na Saint-Esprit.

– To znaczy więcej, o wiele więcej. – Lekarka uśmiechnęła się powściągliwie do siebie i chwyciła Neila żelazną ręką, gdy chciał przekrzyczeć warkot silników.

Na przystani stały trzy bambusowe klatki z kakadu o zielonożółtych czubach. Papugi jak na komendę odwróciły się od hydroplanu i utkwiły wzrok w groźnej postaci swej nowej pani.

Carline czuwał przy szczątkach wieży kontrolnej ze zniszczonym przez pożar mikrofonem w ręku, czekając, aż hydroplan dotrze do miejsca, z którego będzie mógł wystartować. Spoglądał na zbliżającą się do wieży lekarkę z przyjemnością. Nie skakał z radości, jednak otwarcie podziwiał jej odwagę i cieszył się, że dochował złożonej sobie obietnicy. A Barbara Rafferty podeszła do niego wyprostowana jak władczyni – gotowa wydać pierwsze tego dnia polecenie.

Загрузка...