Wielka ryba, obijana przez fale, leżała w niewodzie koło rafy. Z jej żółtych skrzeli ciekła krew. Neilowi, znajdującemu się w bezpiecznej odległości dziesięciu metrów, równowagę zapewniała lina cumownicza, przyczepiona do nadburcia rufy „Diugonia”. To była największa ryba, jaką udało mu się kiedykolwiek złowić – rzadki gatunek płaszczki. Zabłąkana w oceanie, zaplątała się w niewodzie, pracowicie zrobionym przez Neila i Kima z siatek do wolanta, podarowanych zespołowi rezerwatu przez producenta sprzętu sportowego z Tokio.
Pozostawiając rzucającą się rybę, żeby sama wyskoczyła na brzeg, Neil popłynął do skifu, w którym pod markizą spadochronu wypoczywały Inger i Monique. Dopingowały go podczas polowania na płaszczkę, zapewniającą górę jedzenia. Neil już widział, jak opychają się tym upieczonym na barbecue przysmakiem, odrywając kęsy mięsa i brudząc sobie podbródki ciepłym tłuszczem. Przez kilka dni nie będą musiały zaglądać do zwierzęcych zagród. O wiele za dużo stworzeń zagrożonych gatunków kończyło swój pobyt na Saint-Esprit w garnku, ale szczęśliwie światowe zasoby rzadkich ssaków wydawały się niewyczerpane.
– Brawo, Neil! – pochwaliła go Monique, oparta na poduszkach w leżaku. – Co za walka i co za ryba.
– Taka duża jak ty, Monique.
– Dobrze. Jestem strasznie głodna. Mogłabym połknąć samą siebie.
Neil uczepił się łódki. Jego uśmiech był tak jasny jak woda dookoła.
– Powiem wam, które części są najsmaczniejsze.
– On jest bezczelny. Nie sądzisz, Inger?
– Poczekajmy, dopóki doktor Barbara nie zobaczy ryby. Neil, to my świadczymy ci największą pomoc – przypomniała mu Niemka.
To wymiana „uprzejmości” miała być natychmiast zapomniana z chwilą zajęcia przez całą trójkę miejsc przy stole w magazynie. Inger, chcąc jak najszybciej znaleźć się w kuchni i popędzić ociężałego Kima do rozpalenia ognia, wstała i odłożyła spadochronowy parasol, który posłużył organizacji „Lekarze bez Granic” do zrzucenia na wyspę wyrobów farmaceutycznych.
Leżąc na wodzie, Neil patrzył z zachwytem na Inger i Monique. Obie były w ciąży. Miały tak wielkie brzuchy, że ogarnął go lęk, iż mogą zacząć rodzić z powodu rozkołysania skifu. Nie zapomniał nieszczęśliwego porodu Trudi i słowa „przyj”, powtarzanego przez doktor Barbarę, żeby przynaglić młodą kobietę do wydalenia z macicy zdeformowanego noworodka. Chłopiec – o płci maleństwa Neil dowiedział się od profesora Saito, który upił się desperacko sake własnego wyrobu i dlatego był niedyskretny – zmarł zaraz po przyjściu na świat. Jednak specjalnie nie zaniepokoiło to ani Trudi, ani pozostałych kobiet przekonanych, że dziecko miało wadę genetyczną. Doktor Barbara nie dopuściła do tego, by Neil je obejrzał, ale kiedy już trumienka została zabita gwoździami, pozwoliła nastolatkowi pogrzebać noworodka obok grobu Gubby’ego. W skromnym pogrzebie uczestniczyli Kimo i profesor Saito. Gdy Neil grzebał swojego pierworodnego, płaczący botanik wygłaszał uroczystą przemowę w języku japońskim, który kaleczył z powodu wzruszenia.
Neil głęboko wierzył, że tym razem nie dojdzie do nieszczęścia i nie będzie żadnych wad wrodzonych. Mimo iż fale poszturchiwały skif jak obłąkana akuszerka brzuch rodzącej, Neilowi nie mieściło się w głowie, że Monique lub Inger mogłyby poronić. Cieszyło go, że nic nie jest w stanie poskromić ich apetytu na świeże powietrze, słońce i jedzenie.
Francuzka stała na dziobie w opiętym na brzuchu kostiumie kąpielowym, eksponującym jej wielkie piersi, które wyglądały tak, jakby same były w zaawansowanej ciąży. Nawykła do ciężkiej pracy i śmiertelnie poważna, była stewardesa Air France przemieniła się w stateczną Junonę, zawsze skorą do droczenia się z Neilem. Chowała mu ubranie, a kiedy spał, malowała na jego plecach szminką różne nieprzyzwoitości. Czasami męczyło go jej zdradzające oschłość poczucie humoru i brakowało mu tej złośliwej oraz sprawnej kobiety, która z dumą panowała w obozowej kuchni. Ale za to dzielił z nią jej namiot i łoże, a może nawet zdobył jej serce. Jednak pamięć o spędzonych wspólnie kilku nocach – tym krótkim okresie po owulacji Monique, dającym sposobność zapłodnienia – już zaczęła blednąc. Ku konsternacji Neila, kiedy tylko okazywało się, że któraś z kobiet zaszła w ciążę, natychmiast starała się o nim zapomnieć.
Inger, podobnie jak Monique i Trudi, miała teraz schludne, „na chłopaka” ostrzyżone włosy, które eksponowały jej grube kości twarzy. Stała pewnie na rufie, podtrzymując matoworóżowy spadochronowy jedwab niczym krynolinę. Położyła dłoń na brzuchu, jakby czekała na najświeższą wiadomość od rosnącego płodu.
Zgodnie z orzeczeniem doktor Barbary obie ciężarne miały urodzić dziewczynki, powiększając w ten sposób populację kobiet na Saint-Esprit i zapewniając im znaczną liczebną przewagę nad mężczyznami. Neila cieszył ten wzrost liczby kobiet na atolu i był wdzięczny Inger oraz Trudi, a nawet Monique, za wszystko, co zrobiły, żeby stał się mężczyzną. Kiedy urodzą jego dzieci, wydadzą na świat również dorosłego Neila – przemienionego z chłopca w brodatego siedemnastoletniego patriarchę. Wkrótce po rozwiązaniu Inger i Monique doktor Barbara dopilnuje, żeby znowu zaczął z nimi sypiać. Nie zapomniał ostatnich spędzonych z nimi nocy przed pięcioma miesiącami, kiedy lekarka potwierdziła, że obie zaszły w ciążę. Monique przyjęła wiadomość o czekającym ją macierzyństwie jak prawdziwą niespodziankę i jej charakter stawał się łagodniejszy. Nigdy jednak nie uwolniła się w towarzystwie Neila od napięcia, nawet będąc z nim w łóżku. Wydzielała mu swoje ciało po kawałku i dopuszczała go do intymnych zbliżeń w taki sposób, jakby demonstrowała tępemu pasażerowi skomplikowane wyposażenie samolotu. Raz, w chwili słabości, zwierzyła mu się, że Renę Didier był surowym, znerwicowanym i skłonnym do obsesji ojcem, który twierdził, że nawet wiązanie przez nią sznurowadeł stanowi sprawdzian jej zdolności do samodyscypliny. Jako córka mówiła o wielkim aktywiście ruchu obrońców praw zwierząt niemal z urazą. W przeciwieństwie do niej Inger i Trudi traktowały Neila jak starsze siostry, ochoczo dopuszczające się kazirodztwa. Uwielbiał ich ruchliwe dłonie, szczypiące go w pośladki, gdy był zbyt ślamazarny, albo przeciwnie, zbyt ognisty. Dawały mu do zrozumienia w ten sposób, że powinien troszczyć się o doznawanie przyjemności raczej przez nie niż przez siebie. Uwielbiał także, jak wbijały zęby w jego brodawki i zaciskały palce na jądrach, szacując być może ilość wytwarzanej dla nich spermy. Uprawianie seksu z nimi stanowiło dla Neila przyjemniejszą wersję kopulowania z doktor Barbarą i dawało mu wyjątkową rozkosz. Był zdumiony i boleśnie dotknięty, kiedy Trudi, Inger i Monique odepchnęły go od siebie z chwilą zakomunikowania im przez lekarkę, że poczęło się w nich nowe życie. Tylko ta pierwsza użaliła się nad nim, widząc, jak włóczy się bez celu po plaży, i zabrała go do swojego namiotu po raz ostatni do czasu rozwiązania, pomimo trzymiesięcznej ciąży. Gdy go jednak porzuciła, miał poczucie, że cichaczem dołączyła do wrogiego mu stronnictwa.
– Neil, zbudź się! – Monique pociągnęła go za brodę, bo zdrzemnął się, oparty na wiosłach. – Inger, on znowu śpi.
– No rusz się, Neil… – Inger ścisnęła spadochron udami i dźwignęła wiosła. – Możesz się poczuć zmęczony później. Trudi tu zmierza. Z pewnością ma jakąś wiadomość od doktor Barbary.
Neil wziął wiosła i obrócił skif dziobem do plaży.
Trudi biegła przez piasek, wymachując rękami. Wpadła do wody i chwyciła dziób łódki, sterując nią wśród fal do brzegu. Inger, porzuciwszy spadochron, który nadął się jak balon, gramoliła się z łódki, podobnie jak Monique. Poklepały Neila po ramieniu i wskoczyły do wody.
– Wspaniała wiadomość! – krzyknęła Francuzka. – Słyszałaś, Inger? Żadnych wad wrodzonych!
– Trudi! Tym razem ci się powiodło!
Woda sięgała im do ud, a piana kipiała wokół nich, jakby ocean też chciał je zapłodnić swoim nasieniem.
Neil z bladym uśmiechem obserwował, jak obejmują się i baraszkują w wodzie, świętując kolejne zbliżające się narodziny dziecka. Mimo iż do tych i innych narodzin nie mogłoby dojść bez jego udziału, kobiety nie traktowały go, wbrew jego pragnieniu, zbyt poważnie. Dopiero gdy znalazły się na plaży, Trudi przypomniała sobie o nim i wróciła do skifu z komplementami.
– To cudowne, Neil! – Na jej drobnej twarzy duma mieszała się z ulgą. – Będziesz bardzo szczęśliwy. Urodzi się dziewczynka dla doktor Barbary… i dla ciebie.
– Wspaniale, Trudi. – Neil objął jej szczupłą jeszcze talię, gdy stała, chwiejąc się w wodzie. Był świadom, że dotyka jej po raz ostami przed narodzinami dziecka. – Żadnych wad wrodzonych…
– Wad? – powtórzyła za nim w oszołomieniu. – Oczywiście, że ich nie ma. To dziewczynka. Będziesz miał nowego Gubby’ego do zabawy.
– Gubby był chłopcem.
– To się nie liczy. Dziewczynki są jeszcze milsze… Neil, wiesz o tym. – Pobiegła na plażę, krzycząc: – Doktor Barbara chce cię widzieć w klinice! Ma dla ciebie specjalne zadanie…
Gdy Neil przyszedł do obozu, z jednego z namiotów wciąż docierał śmiech kobiet. W reakcji na hałas pekari krążyły wokół drutów swojej zagrody, wbijając racice w ziemię, a kakadu i papugi polinezyjskie w podnieceniu skrzeczały. Wszystkie stworzenia na Saint-Esprit, nawet te przeznaczone do zjedzenia, świętowały powiększenie zamieszkującej rezerwat rodziny.
W ciągu roku od przybycia na atol uczestnicy wyprawy umocnili swoją tam pozycję. Mimo spadku zainteresowania losem Saint-Esprit ze strony mediów, władze francuskie nie usiłowały przejąć wyspy, wyraźnie zadowolone, że przeznaczenie jej do próbnych eksplozji atomowych przestało być dyskutowane na pierwszych stronach gazet. Przybywający tu nadal dziennikarze informowali teraz o mnogości hodowanych w rezerwacie zagrożonych ptaków i zwierząt, dostarczanych przybywającymi z wizytą jachtami albo hydroplanem przez kapitana Garfielda. Wyspa zamieniła się w stojącą na kotwicy arkę Noego, wypełnioną dziwacznymi stworzeniami – tenrekami i maczi z Madagaskaru, cywetami z Jawy, torebnikami piżmowymi z Teksasu czy zębiełkami z Zimbabwe… Niemal każdy zakątek świata był tu reprezentowany przez osobliwą parę małżeńską, która po wydaniu potomstwa szła pod topór rzeźnicki. Inne zwierzęta marniały, nieprzywykłe do gorąca i wilgoci, w stanie bezpłodności, ale ta chroniła je przed zjedzeniem przez wolontariuszy z rezerwatu.
Na kilku tarasach hodowano teraz jarzyny, jednak pokaźna liczba zagrożonych roślin przetrwała, jakkolwiek rosły ze zmiennym szczęściem. Były tu draceny z Wysp Kanaryjskich, dzbaneczniki z Borneo, kamelie podobne do franklinii z Georgii, w której mieszkała matka Neila, gruczołkowce pawie z Kapsztadu czy aloesy z odległego Lesoto…
Gdy odwiedził wyspę przyjaciel pułkownika Stamforda z bazy wojskowej w Honolulu, wyniósł stąd na tyle pozytywne wrażenia, że przekazał do Atlanty, iż to miejsce służy Neilowi, bo z chłopca przemienił się w młodego niezależnego mężczyznę, przejawiającego zamiłowanie do hodowli zwierząt, wróżące mu karierę w agrobiznesie. Nie potrafił wszakże dostrzec innego rodzaju „hodowli”, w którą Neil był zaangażowany i o której świadczył widok trzech ciężarnych kobiet, więc usilnie nakłaniał matkę chłopca do wyrażenia zgody na przedłużenie jego pobytu na atolu o rok. Z jego obserwacji wynikało, że panuje tu spartański rygor, wszyscy zaś kierują się szlachetnymi pobudkami, a to były cnoty najwyżej cenione przez pułkownika Stamforda. W rzeczywistości w życiu mieszkańców rezerwatu było coś chyba wręcz idyllicznego.
Neil odpoczywał w cieniu wieży obserwacyjnej przy pasie startowym, spoglądając na blokhauzy otaczające kręgiem lagunę. Teraz rzadko zwracał na nie uwagę, a jego chłopięce marzenia o próbach z bronią jądrową i zapowiadanej przez nie apokalipsie przyćmiło obfitujące w wydarzenia życie w rezerwacie. Tylko jedna grupa stworzeń, to znaczy mężczyźni, nie podlegała tu ochronie. Teraz, gdy tyle kobiet było w ciąży, większość prac wykonywali oni. Profesor Saito został zmuszony do rozstania się z laboratorium i przeznaczenia swojej wiedzy botanika na użytek uprawy warzyw. Z powodu bezpośredniego kontaktu z ziemią nabawił się jakiejś infekcji. Kimo gotował i zmywał pod kierunkiem Monique. W sarongu i z długimi rozpuszczonymi włosami zaczął przypominać otyłego transwestytę. David Carline po wielogodzinnym poszukiwaniu dzikich ignamów zaszywał się, wyczerpany, w swoim namiocie i rozmyślał o pistolecie, który zarekwirowała mu doktor Barbara.
Zastanawiając się nad brakiem odporności tych mężczyzn, Neil wszedł na schody kliniki. Usłyszał odgłos energicznych kroków lekarki w pokoju dla chorych i wygłaszaną przez nią połajankę pod adresem profesora Saito za zrywanie z łóżka moskitiery. Jej ostry ton i jawny brak współczucia paraliżowały złożonego chorobą Japończyka. Neil bezwiednie dotknął dłońmi genitaliów, świadom, że od łóżka w pokoju dla chorych chroni go tylko sperma.
– Brawo, Neil. Jestem z ciebie dumna… – Doktor Barbara wstała zza biurka i objęła chłopca tak oficjalnie jak generał witający żołnierza powracającego z niebezpiecznego odcinka frontu. – Znowu sprawiłeś mi miłą niespodziankę.
– Dałem z siebie wszystko, pani doktor. Jest pani pewna, że to dziewczynka?
– Absolutnie. A co innego mogłoby być? – Stojąc na odległość wyciągniętej ręki, ocierała łzę z policzka, klejnot błyszczący niczym rekwizyt przewidziany przez reżysera spektaklu. Była ubrana w męski uniform w stylu safari i miała schludnie obcięte włosy, choć w chwilach emocjonalnego podniecenia burzyły tę fryzurę niesforne kosmyki, jakby przypominając, że kiedyś wyglądała bardziej kobieco. Po roku pobytu na Saint-Esprit stała się twardsza. Zbyt dużo energii poświęcała samodyscyplinie. Neil często miał takie odczucie. Kontrolowała swoje najdrobniejsze gesty, siedziała na twardym krześle i spała na twardym łóżku jak matka przełożona klasztoru o zaostrzonym rygorze. – Wznieśmy toast. Zasłużyłeś na to. – Wyjęła z szafki na leki butelkę mszalnego wina, pozostawionego przez pobożnego, lecz naiwnego księdza Vergnola, który przybył z Papeete, żeby ponownie poświęcić cmentarz. Neil chciał mu powiedzieć o ludzkich kościach spoczywających w zatopionym bombowcu, ale uznał, że woda w lagunie jest zbyt głęboka, by ten poczciwiec zechciał je poświęcić. – Szybki toast, bo mam dla ciebie zadanie. Trudi zwierzyła mi się, że już wybrała imię.
– Gudrun? Brunnhilde? – Neil w skrytości rozkoszował się smakiem mszalnego wina, dumając nad okrutnymi nordyckimi bohaterkami, o których opowiadała mu Trudi. Lubił stan zamroczenia alkoholowego, ale doktor Barbara chowała przed nim mocne trunki. – Kiedyś chciałbym mieć syna… Czy to ważne, że urodzi się dziewczynka?
– Tak. – Lekarka skinęła głową z głębokim przekonaniem. – W rezerwacie potrzeba więcej kobiet, jeśli ma to być bezpieczne miejsce… Potrzeba nam więcej sióstr i córek. – Przez chwilę napawała się tą radosną wizją przyszłości, po czym, dając upust swojemu osobliwemu poczuciu humoru, które zazwyczaj wprawiało Neila w niepokój, oznajmiła: – No i z pewnością chciałbyś, żeby każde twoje dziecko żyło długo i było zdrowe…
– Chciałbym. Czy syn nie byłby równie zdrowy? Zawsze pani mówiła, że jestem silnym mężczyzną.
– Jesteś. – Odwróciła się i bez skrępowania przesunęła wzrokiem po jego sylwetce, od ramion po pachwiny. – Wiedziałam o tym, gdy tylko zobaczyłam cię po raz pierwszy w Waikiki. Lekarze wyczuwają to instynktownie; mają szósty zmysł. Nie wątpiłam, że będziesz zdrowym ojcem.
– Więc moi synowie też powinni być zdrowi?
– Niekoniecznie. – Ponownie napełniła sobie kieliszek mszalnym winem. Już zdążyła się jej zaczerwienić twarz i szyja. Nie zwracała uwagi na odgłosy dochodzące z pokoju dla chorych, gdzie rozgorączkowanym ciałem Japończyka, zakrytego moskitierą, wstrząsały dreszcze. – Dla mężczyzn życie jest trudne. Popatrz na Davida, Kima i biednego profesora Saito. Wszyscy są chorzy. Wątpię, czy przeżyliby, gdyby ich pozostawić samym sobie.
– Są przepracowani. Nigdy nie dała im pani chwili wytchnienia.
– Nie pracowali racjonalnie. – Wyciągnęła rękę, w której trzymała kieliszek z winem. – Nie potrafili zachować właściwego tempa. A najgorsze ze wszystkiego jest to, że nie pracowali wspólnie. I mieli zbyt wiele skomplikowanych projektów.
– Myśli pani o pomyśle Davida otoczenia obozu palisadą? Albo o planie profesora Saito założenia farmy rybnej?
– Wspaniałe idee, ale absolutnie niepraktyczne. To kobiety potrafią ze sobą współpracować i współżyć. Stoimy mocno na ziemi i nie rywalizujemy ze sobą nieustannie. – Zmarszczyła brwi, gdy profesor Saito zaczął ją przywoływać drżącym głosem. – Szkoda tylko, że przed wyruszeniem z Honolulu nie zwerbowałam więcej kobiet. Być może powinniśmy przyjąć do rezerwatu nowe wolontariuszki. Ucieszyłoby cię to, Neil, co?
– Oczywiście. Ale w końcu będę musiał wyjechać… jak David czy Kimo. Będzie pani potrzebowała nowych pomocników.
– Tyle wspaniałych kobiet czeka, żeby do nas dołączyć. – Zaczęła przerzucać stos listów, dostarczonych przez przepływający w pobliżu atolu rejsowy statek pasażerski, i wyjmować załączone do nich zdjęcia. – Silnych młodych kobiet, zapalonych do pracy w rezerwacie.
– I silnych mężczyzn. Mogłaby pani wybrać sam kwiat.
– Nie potrzebujemy tu więcej mężczyzn. Jeden silny i zdrowy w zupełności wystarczy. Mamy ciebie.
Dotknęła brody Neila i przesunęła pachnącym formaliną palcem po jego ustach, ale nie odważył się jej objąć. Wyposzczony seksualnie zaczął się kręcić po klinice, w nadziei że oszołomiona wypitym winem lekarka weźmie go do łóżka. Opróżnił basen profesora Saito i zmienił mu zakrwawione prześcieradło. Następnie doktor Barbara oczyściła Neilowi głęboko przeciętą koralem skórę na ramieniu i założyła szwy, po czym zaczęła go pieścić z macierzyńską tkliwością. Czas jej zmysłowych uniesień przeminął. Neil obserwował ją, gdy rozkładała nadesłane zdjęcia jak karty taroka i postukiwała połamanymi paznokciami w szczere, przyjacielskie twarze – jasnowłosej dentystki ze Sztokholmu, trzydziestoletniej krupierki z Atlantic City, lesbijek z Sydney, uczennic z południowego Londynu, absolwentki fizyki na Sorbonie, kelnerki z koktajlbaru na Florydzie i dwóch zakonnic.
– Pokażę im wszystko, co potrafię – zapewnił doktor Barbarę. – A kiedy Inger i Trudi urodzą, będę uczył dzieci łowić ryby na harpun.
– Myślałam o czymś innym. – Pozbierała zdjęcia i cisnęła je do szuflady. – Neil, czas to jest nasze prawdziwe utrapienie. Cykl rozrodczy człowieka trwa tak długo… Gdyby tylko natura zapewniła nam krótszy okres ciąży, stworzyłabym dziecięcą cieplarnię, żeby przyspieszyć nadejście przyszłości, i zapełniłabym rezerwat kobietami.
– Byłby to rezerwat dla kobiet? – spytał, jakby głośno myślał. – Dla kobiet, które nie lubią mężczyzn?
– Kobiety nie czują antypatii do mężczyzn. – Lekarka sprawiała wrażenie zaszokowanej takim stawianiem sprawy. – Rodzimy ich i przez całe życie pomagamy im zrozumieć samych siebie. A mówiąc ściślej, jesteśmy dla nich zbyt łaskawe, dopuszczając, żeby się bawili w te swoje niebezpieczne zabawy. Jednak ciebie nie krytykuję, Neil. Jesteś najbardziej lojalny ze wszystkich; od początku zachowujesz się właściwie. To dzięki tobie Inger i Trudi są w ciąży.
– Monique też.
– Tak… i to jest prawdziwe osiągnięcie. Nie sądziłam, że tego dokonasz. Potrzebujemy tyle córek, ile tylko zdołamy powołać do życia. Jest jeszcze jedna kobieta na Saint-Esprit, z którą powinieneś teraz zetknąć się bliżej.
– Z kim? – Neil zbliżył się do lekarki. Już wcześniej spoglądał na wąskie łóżko za biurkiem. – Z panią, pani doktor?
– Nie… – Odwróciła się do niego plecami. – To przykre, ale jestem za stara na urodzenie dziecka. Myślę o pani Saito.
– O żonie profesora Saito? – Neil patrzył przez okno na laboratorium. Japonka krzątała się wśród rzadkich roślin, opryskując je środkiem owadobójczym i wygłaszając połajankę wątłym liściom, jakby chciała je w ten sposób zmusić, by szybciej rosły. Ta mała sztywna kobieta, skłonna zaspokoić każdy kaprys profesora Saito, a zarazem trzymająca go żelazną ręką, nigdy nie pozwoliłaby Neilowi zbliżyć się do siebie. – Doktor Barbaro, pani Saito nie zechce, nawet gdyby profesor nie żył. Znam ją…
– Ja też. – Lekarka uśmiechnęła się, spuszczając oczy. – Rozmawia ze mną o wszystkim. Jednak pani Saito aprobuje to, co musi aprobować.
Neil próbował protestować, ale uświadomił sobie, że od kilku miesięcy Japonka poświęca o wiele mniej czasu na pielęgnowanie chorego męża. W małżeństwie dwójki botaników nastąpiła znacząca zmiana. Neil podejrzewał nawet, że profesor Saito usiłował załatwić z kapitanem Garfieldem przelot samolotem do Japonii. Kiedyś wieczorem zastał botanika w szałasie na plaży, kiedy ten czytał przy świetle latarki otrzymaną korespondencję.
– Pani doktor, wciąż nie mogę uwierzyć, że ona…
– Nie obudź profesora Saito. – Lekarka wyjęła z sejfu doniczkę z drzewkiem bonsai i wręczyła ją Neilowi. – Idź do niej teraz i daj jej to. Spodziewa się ciebie…
W dwadzieścia minut później Neil stał na schodach laboratorium. Zastępująca drzwi moskitiera zamknęła się za nim. Pani Saito była już ubrana i zajęta pracą. Cmokała, krzątając się wśród roślin. Po chwili pchnęła pięścią okienko nad drzwiami, chcąc się pozbyć najdrobniejszego śladu zapachu Neila i nie zważając na wytworzony we wnętrzu przez system klimatyzacyjny mikroklimat. Zdumiała go gwałtowność, z jaką odbyli stosunek seksualny. Wciąż dysząc, dotknął siniaków na ramionach w miejscach, w których pani Saito ściskała go swymi silnymi dłońmi. Spojrzał na pogrążony w ciszy obóz. Zakłócał ją tylko krzyk makaka, wtórującego jękom profesora Saito. Osobliwe eksperymentowanie ze śmiercią, które miało się odbywać na tej wyspie za sprawą prób z bronią jądrową, doktor Barbara zastąpiła równie osobliwym eksperymentowaniem z życiem. Ale po raz pierwszy Neil uprzytomnił sobie, że oba projekty mają ze sobą więcej wspólnego, niż dotychczas sądził. Miękkie teraz jądra wciąż bolały go od uścisku dłoni pani Saito.
„Leniwy chłopiec”, mamrotała, sterując jego biodrami, by doznać orgazmu. Robiła to w taki sam sposób, w jaki manipulowała parzącymi się pekari, doprowadzając je do szczytowania. Gdy wszedł do laboratorium z drzewkiem bonsai, stanowiącym, jak się domyślał, znak uzgodniony wcześniej pomiędzy doktor Barbarą i Japonką, uśmiech na twarzy tej ostatniej pojawiał się i znikał z szybkością wyzwalania migawki w aparacie fotograficznym. Wzięła z ręki Neila doniczkę i zaprowadziła go w głąb laboratorium, gdzie rozebrał się do naga i położył na materacu w otoczeniu hodowli grzybów o odrażającym zapachu. Czekając na panią Saito, żywił pewne podejrzenia, że ona przyniesie „rumaka” na baterie z elektrycznym ejakulatorem. Nie zamknęła drzwi. Natomiast zdjęła ubranie w taki sposób, jakby chodziło o popis zręcznej iluzjonistki. Wyglądała niczym dziewczynka z piersiami dojrzałej kobiety. Natychmiast Neila dosiadła. Jej biała twarz poruszała się nad nim jak maska kryjąca wszelkie emocje, ale patrzyła na niego jak na jakiegoś osobliwego stwora, podstępnie wyłowionego z głębin laguny i ograbianego z nasienia cennego niczym ikra królewskiego jesiotra.
Neil – świadom tego, że jest bezwzględnie wykorzystywany, lecz zarazem pogodzony z rolą, jaką faktycznie spełniał na Saint-Esprit – ruszył obok pogrążonych w ciszy namiotów na pas startowy. Koralowa nawierzchnia była tak samo biała jak twarz pani Saito. Ta biel była tak agresywna, że zieleń pobliskich drzew sprawiała wrażenie coraz bledszej. Wieże obserwacyjne dla kamer i bunkry jakby wycofały się do lasu z chwilą, w której wyspa wchłonęła w siebie śmierć, wypartą teraz przez wolę doktor Barbary powołania do życia nowych ludzkich istot.
Na ścieżce prowadzącej ku wierzchołkowi masywu skalnego rozległ się czyjś wysoki głos. Towarzyszył mu krzyk ptaka nie zorientowanego w topografii atolu. Przez paprocie zmierzał do Neila David Carline, nieprzerwanie poszukujący Wernera i Wolfganga. Wkrótce po tym jak lekarka wróciła do rezerwatu, niemieccy hipisi zniknęli, pozostawiając swoje kobiety Neilowi i udając się do Papeete przepływającym koło atolu jachtem. Jednak David był przekonany, że gdzieś się tu zaszyli i czekają na sposobność odpłacenia zespołowi rezerwatu za doznane krzywdy. Brnął przez paprocie, trzymając w jednej ręce wystrzępioną panamę, a w drugiej kosztowną laskę. Uderzał nią w pnie palm, jakby chciał wypłoszyć Niemców z ich kryjówki. W ciągu minionego roku ten nieśmiały bostończyk – gorliwy misjonarz amator – zamienił się w rozgorączkowanego policjanta. Zawsze ostrzegał załogi jachtów, że nie są tu mile widziane, ledwie tolerując delegacje organizacji Greenpeace i obrońców praw zwierząt, które przybyły, by złożyć swoje uszanowanie Barbarze Rafferty. Z długimi jasnymi włosami, przewiązanymi na czole czerwoną przepaską, i we francuskiej wojskowej panterce oraz w ciężkich butach kojarzył się Neilowi z ekscentryczną dyrektorką szkoły, lubiącą bawić się podczas weekendów w wojnę. Nie poznała go nawet własna żona, gdy przybyła do niego w odwiedziny z kapitanem Garfieldem. Jej twarz wydawała się bielsza od bieli hydroplanu. Carline przywitał swą połowicę entuzjastycznie, gotów natychmiast powiększyć o nią jednoosobową milicję atolu, i z dumą oprowadził ją po rezerwacie. Przyrzekł jej, że najpóźniej za trzy miesiące wróci do Bostonu. Neil jednak miał pewność, że Amerykanin nie opuści wyspy, dopóki będzie tu doktor Barbara. Skonfiskowała Carline’owi jego chromowany pistolet, ale podporządkował się jej do tego stopnia, że gotów był zaakceptować każdy wysunięty przez nią projekt działalności wolontariuszy na atolu. Decyzja trwania przy lekarce do końca pozwoliła mu pozbyć się dotychczasowego niezadowolenia z siebie i wiecznego braku satysfakcji z tego, co robił przed przybyciem na Saint-Esprit.
– Neil! Ty masz lepsze oczy. Czy widzisz tam coś? – Amerykanin spoglądał na wierzchołek wzniesienia, wokół którego krążyły w białej chmurze piór, upstrzonej czarnymi kropkami, albatrosy. – Ktoś je spłoszył.
– Nikt inny tylko ty. Bez przerwy walisz laską w drzewa.
– One to lubią. Dzięki temu są stale czujne. – Carline raźnie pomachał w ich stronę laską. – Ty troszczysz się o małpy, a ja o albatrosy. Pilnie wypatruj śladów ognia.
– David, oni wyjechali. Wolfgang i Werner wyjechali pół roku temu.
– Neil… – Carline cierpliwie wyciągał z panamy wystające słomki. Ten kapelusz stanowił symbol jego „szeryfowania” na wyspie. Zawsze chciał go pożyczać Kimowi lub Neilowi, ilekroć ci witali przybywających na wyspę gości. – Posłuchaj… Wolfgang i Werner nadal tu są. Pracowałem z Niemcami w Kongo. Przyczają się i zostaną tu tak długo, jak długo będzie trzeba.
– Atol Saint-Esprit to nie Stalingrad.
– Tak… Pod pewnymi względami przypomina go, bardziej niż mógłbyś sądzić. Kobiety napierają na nas jak fale. Zatem, jak się ma Trudi? Czy wciąż jesteś zajęty paniami?
– Trudi spodziewa się dziecka… Doktor Barbara to potwierdziła. Urodzi się dziewczynka.
– Brawo, Neil. Wkrótce będziesz miał więcej córek niż ja. Urodzi dziewczynkę, co? Dokładnie tak Barbara zarządziła. Jaka szkoda, że sama nie może spłodzić tych małych klaczy. Jako mężczyźni jedną rzecz wciąż musimy dawać. – Na znak podziwu dobrotliwie poklepał Neila po głowie. – Z moich doświadczeń wynika, że córki potrafią przysporzyć wielu problemów…
Zostawiając Carline’ a, żeby nadal szukał Niemców, Neil ruszył w drogę. Przeszedł obok zamkniętego namiotu Kima. Hawajczyk spał, wyczerpany wielogodzinną pracą i udręczony chorobą wrzodową, wykrytą przez doktor Barbarę. Neil uważał, żeby Kima nie obudzić. Na namiocie wisiały transparenty z żądaniami niepodległości Hawajów i oprawione w ramki zdjęcia ostatniej pary królewskiej Hawajów – króla Kalakaui i królowej Kapiolani – ozdobione liliami oraz blumelią. Kimo zakazał Neilowi dotykać zasuszonych kwiatów. Zostały zerwane niedługo po przyjeździe na Saint-Esprit, kiedy Hawajczyk był najsilniejszym uczestnikiem ekspedycji.
Obok namiotu Kima stał bambusowy domek, wybudowany przez Andersonów na ich użytek. Kimo i Neil pomogli przy jego wzniesieniu. Od czasu opuszczenia atolu przez starszych państwa domek stał pusty. Po urodzeniu się dzieci miał tu być żłobek.
Gdy Kimo doszedł do siebie po pierwszym poważnym ataku choroby, przejawiającym się uporczywym krwawieniem z odbytu, zrobił dla mających się urodzić córeczek Trudi, Inger i Monique łóżeczka. Mimo sprośnych uwag pod adresem Neila był z niego dumny jako z mężczyzny i potencjalnego ojca. Z prawdziwą tkliwością wyplatał łóżeczka z przynoszonej mu przez chłopca z lasu rafii.
Widok żłobka, codziennie skrupulatnie zamiatanego i dezynfekowanego przez doktor Barbarę, zawsze odbierał Neilowi odwagę. Wolał wspominać szczęśliwe chwile, jakie spędzał tu z Andersonami w ich napawającej optymizmem izdebce, popijając zaparzaną przez nich herbatę i rozwiązując podsuwane mu zadania z algebry czy z trygonometrii. Nigdy nie wspominali o Trudi i Inger, a z Monique przestali rozmawiać, oburzeni wykorzystywaniem Neila przez doktor Barbarę do jej odrażającego eksperymentu. Chłopcu było przykro, kiedy oznajmili, że już dłużej nie są w stanie przebywać na atolu. W nadziei że przekona ich do zmiany decyzji, pomagał im przy naprawie jednożaglowca, który spoczywał na plaży obok przystani. Pożółkłe żagle i liny leżały w bezładzie na kadłubie, a kajutę zalewał deszcz i hulał w niej wiatr. Po powrocie lekarki do obozu z miejsca jej dobrowolnej banicji w jaskini w masywie skalnym nastał kruchy rozejm pomiędzy Andersonami a resztą zespołu, ale i tak ktoś dokonał aktu zemsty na starszym małżeństwie za domniemane powiadomienie francuskiej policji o tym, co dzieje się na atolu, jakoby za pomocą ukrytej na ich jachcie radiostacji. Gdy Andersonowie spali w swojej bambusowej chatce, postanowiwszy być bliżej Neila i prawdopodobnie chcąc go zawstydzić swoją obecnością, a przez to powstrzymać od składania wizyt kobietom, nocne niebo nad laguną rozjaśnił słup ognia. Wszyscy zostali wyrwani ze snu. Neil zawiózł Andersonów ich łódką pod płonący jacht i pomógł im ugasić pożar. Gdy zgasły ostatnie liżące maszt płomienie, wyciągnęli jacht na plażę obok przystani. Przez wiele dni z kadłuba unosiła się – niczym skaza na czystym niebie – brudna para. Szczęśliwie major Anderson uporał się z prowizoryczną naprawą jednożaglowca, zanim złożyło go zapalenie jelit, a ściślej wyspiarska gorączka, która zdawała się zjawiać na zawołanie. Pani Anderson otwarcie oskarżała doktor Barbarę o zatrucie męża, lecz Carline i Kimo uciszali ją, pomagając naciągnąć na maszt prowizoryczne ożaglowanie i zepchnąć na wodę jacht, prawie niezdatny do żeglugi. Major Anderson usiadł na rufie, zaciskając rękę na sterownicy. Usta drżały mu z powodu dreszczy wywołanych gorączką. Jego żona obejmowała Neila. Chłopiec domyślił się, że nie zaproponowali mu, by popłynął z nimi, tylko z obawy o zdolność jachtu do wytrzymania długiej podróży na Tahiti.
Neil spojrzał po raz ostatni na żłobek, przeszedł przez pas startowy i ruszył na plażę. Nie mógł się doczekać momentu wyciągnięcia na brzeg żółtej płaszczki. Tkwiła w sieci, pięćdziesiąt metrów od skifu, w którym przymocowany do pokładu spadochron nadął się na wietrze jak płuca w czasie oddychania. Fale podrzucały martwą rybę niczym niesforne psy z nudów bawiące się ciałem zagryzionego stworzenia. Podbrzusze leżącej na grzbiecie płaszczki znaczyły karminowe smugi krwi. Neil chwycił ciężką mokrą sieć i zaczął ją rozplątywać. Tkwiły w niej welony brunatnicy, martwa kałamarnica, martwa terpuga, strzykwy i zardzewiała puszka z jedzeniem.
Żółta ryba, którą dostrzegł w skłębionej morskiej pianie, okazała się nadmuchiwaną kamizelką ratunkową, przebitą w kilkunastu miejscach i poplamioną czerwonym płynem do odstraszania rekinów, który wyciekał z kapsuły na naramienniku. Czyżby była to kamizelka majora? Neil wyciągnął z sieci zwitek postrzępionej gumy i odepchnął welony brunatnicy. Usiłował sobie przypomnieć, jak dokładnie wyglądały żółte kamizelki ratunkowe Andersonów. Podczas oceanicznych podróży ginęło tylu żeglarzy, a ich kapoki latami unosiły się na falach. Potrafił sobie wyobrazić Andersonów wydostających się z tonącego jachtu i rozwiązujących sznurki kamizelek, żeby ramię przy ramieniu zanurzyć się w głębiny Pacyfiku.
Gdy biegł plażą, chcąc jak najszybciej powiedzieć doktor Barbarze o swym znalezisku, spostrzegł wpływający do laguny duży kecz o wysokich masztach. Jacht nazywał się „Petrus Christus” i był zarejestrowany w Hadze. Miał zwinięte żagle, a ku przystani posuwał się dzięki pracy silnika, którego warkot w jakiś sposób odpowiadał przyspieszonemu biciu serca Neila. Rozpryskiwał wodę, jakby stawiał ją w stan alarmu. Za sterem stała opalona kobieta, zapewne tuż po czterdziestce, a jej łysiejący mąż był przy fokmaszcie wraz z dwiema jasnowłosymi córkami w wieku Neila.
Doktor Barbara szła swoim miarowym krokiem przez pomost. Jej buty z cholewami stukały o deski. Zignorowała Neila machającego do niej z plaży. Przytrzymywała swój wystrzępiony żakiet, lustrując kecz jak poborca akcyzy wnętrze pokątnego baru.
Z kajuty wyłonił się miedzianoskóry nastolatek z Moluków i stanął przy matce dziewcząt w kokpicie. Był o jakieś trzy lata młodszy od Neila, ale już miał budowę zawodowego boksera – wąskie biodra, umięśniony tors i barczyste ramiona. Gdy zauważył nieprzyjazny grymas na twarzy Davida Carline’a, zacisnął szczęki. Amerykanin gorączkowo patrolował przystań, wymachując swoim słomkowym kapeluszem jak rozsierdzony kontroler ruchu na pokładzie lotniskowca.
Neil zdążył już dotrzeć na przystań. Wszedł z plaży na pomost po metalowym schodach, przekonany, że lekarka każe gościom opuścić wyspę zaraz po napełnieniu zbiorników wodą pitną. Ale podparta dłońmi w pasie doktor Barbara nadal lustrowała kecz. Neilowi przyszło na myśl, że może ponownie zainteresował ją rezerwat jako miejsce schronienia dla zagrożonych roślin i zwierząt. Może miała nadzieję, że ta holenderska rodzina przywiozła tu jakieś rzadkie stworzenie, chcąc z dumą umieścić je na wyspie wśród innych. Ale lekarka przyglądała się dwóm ślicznym dziewczynom, które na widok Neila uśmiechnęły się do siebie łobuzersko, i przystojnemu nastolatkowi z Moluków, odwzajemniającemu zaczepne spojrzenie Neila jako głównego rywala na wyspie. W końcu uspokoiła Carline’a, uniosła ręce i uśmiechnęła się na powitanie tak promienniej że omal nie zaćmiła słońca.
– Zapraszamy na Saint-Esprit! Jest nam potrzebny każdy wolontariusz, jakiego tylko zdołamy zdobyć. Mam nadzieję, że długi pobyt w wyspiarskim rezerwacie przyniesie wam radość…
Z tyłu, na plaży, stały za nią trzy kobiety – Inger, Trudi i Monique. Ich oceanicznie wielkie brzuchy mogłyby wchłonąć Pacyfik.
Ścieżka wydawała się Neilowi bardziej stroma niż dawniej. Kilkadziesiąt metrów poniżej wierzchołka musiał odpocząć. Usiadł na stopniu nierównych schodów, które pomógł wyciąć w ziemi przed ostatnią udaną próbą przewrócenia masztu radiowego. Uspokajając płuca, słuchał swarliwego bzyczenia owadów w lesie. Atol Saint-Esprit sprawiał wrażenie poirytowanego samym sobą. Liście palm skrzypiały na wietrze, karbowane cienkie pnie rzadkich bambusów chwiały się, ocierając o siebie ze zgrzytem, a fale przewalały się z hukiem przez wrak „Diugonia”. Nad Neilem krążyły albatrosy, wrzeszcząc jak oszalałe i sprawiając tym, że silna migrena, nękająca go od wielu dni, zaczęła mu dokuczać jeszcze bardziej. Nie ustąpiła nawet po dzisiejszym porannym pływaniu w lagunie. Ścisnął dłońmi spocone uda, chcąc uspokoić mięśnie, które drżały, jakby same miały gorączkę. Codzienny wysiłek wkładany w łowienie ryb za pomocą kuszy sprawił, że Neil zupełnie stracił tkankę tłuszczową. Nabrzmiałe muskuły przypominały mu ryciny – z medycznych książek ojca – poświęcone anatomii człowieka. Pod obdartą skórą widniały na nich grupy mięśni – ciągi sznurów i pasów. Po raz pierwszy woda w lagunie wydała mu się niemal zimna, choć od rana dzień był słoneczny. Po przepłynięciu dwustu metrów zawrócił, rezygnując z dalszego przebywania w wodzie, i wstrząsany dreszczami usiadł na plaży, na której wiatr podrywał piasek.
Gdy spostrzegł zmierzające do niego siostry van Noort, nieznośne z powodu gotowości drażnienia się z nim przy każdej okazji, zostawił na plaży aparat tlenowy i ruszył na masyw skalny. Miał nadzieję, że w chłodniejszym powietrzu pozbędzie się gorączki.
Pokonując ostatnie stopnie wiodące do podestu po maszcie, spojrzał na plażę. Siostry van Noort przymierzały aparat tlenowy. Ich jasne włosy wydawały mu się tak białe jak pióra albatrosów. Jak wszyscy na atolu, Holenderki były bez przerwy głodne. Ich drażnienie się z Neilem miało konkretny cel. Stanowiło jeden ze sposobów świadomego wpędzania go przez kobiety na wyspie w stan irytacji, by, urażony, jak najdłużej łowił ryby. Na Saint-Esprit było teraz zbyt wiele osób do wyżywienia i zbyt wiele znajdowało się wśród nich kobiet w ciąży oraz nastolatek. Apetyt jednych i drugich dorównywał apetytowi wielkich białych rekinów.
Zaskakujące zaproszenie na wyspę przez doktor Barbarę rodziny van Noortów zapoczątkowało trwającą nieustannie rekrutację kobiet do pracy w rezerwacie. W miesiąc od przybycia Holendrów na atolu zjawiły się dwie pielęgniarki z Nowej Zelandii, Annę Hampton i Patsy Kennedy, które przybyły na pokładzie południowoafrykańskiego żaglowca, płynącego z Hongkongu do San Francisco, odpracowując na nim koszt rejsu. Te dwie zagorzałe aktywistki ruchu ochrony środowiska szybko zostały oczarowane nieugiętą wolą doktor Barbary i zdecydowały się zostać na wyspie, żeby pracować w rezerwacie. Nawykłe jako pielęgniarki do zajmowania się nastolatkami, natychmiast usiłowały uczynić z Neila swego podopiecznego i szczegółowo ustalać jego dzienny rozkład zajęć, gorliwie do tego zachęcane przez Monique i panią Saito. Wkrótce po ich przybyciu dobił do przystani wymagający naprawy katamaran z trzema Meksykanami, uczestnikami morskich regat jachtowych. Krzepcy inżynierowie, zatrudnieni w przemyśle naftowym, zapalili się do naprawy urządzenia do odsalania wody, proponując zwiększenie jego niewielkiej wydajności. Postanowili także usprawnić system odprowadzania deszczówki z terenu upraw i zagród zwierząt. Mimo gorliwości, z jaką pomagali, i fachowości doktor Barbara była dla nich zimna. Z prawdziwą ulgą żegnała ich dwukadłubowiec, przemykający przez kanał wylotowy w rafie. Za to już następnego dnia gorąco witała załogę jednożaglowca – starsze kanadyjskie małżeństwo z dwiema wnuczkami, dwudziestokilkuletnimi nauczycielkami. Neil miał nadzieję, że meksykańscy inżynierowie zostaną na wyspie, przyczyniając się do odbudowania liczebnej równowagi pomiędzy obiema płciami, i próbował sobie wyobrazić romans doktor Barbary z którymś z nich. Ale ona czuła się najlepiej w otoczeniu kobiet. Neilowi przyszło do głowy, że wkrótce może być jedynym mężczyzną na wyspie. W społeczności rezerwatu utworzyły się grupki bliżej ze sobą związanych kobiet, nie dopuszczające do siebie ani Neila, ani Carline’ a. W centrum tej kobiecej republiki znajdowała się doktor Barbara. Zarządzała rezerwatem z gabinetu w klinice i strzegła zapasów żywności w puszkach oraz leków, które okazały się nieskuteczne w leczeniu profesora Saito i Kima z wyniszczającej gorączki. Do jej najbliższego otoczenia należały kobiety najwcześniej przybyłe na atol: pani Saito, Monique, Inger i Trudi. Wszystkie nowicjuszki, czyli siostry van Noort, pielęgniarki z Nowej Zelandii i świeżo przybyłe Kanadyjki, z których żadna nie była jeszcze w ciąży, zostały z góry wykluczone z tego kręgu. Wszystkie chciały się przyczynić do sukcesu rezerwatu.
Za każdym razem gdy Neil zbliżał się do nich, na przykład zjawiając się w kuchni z wielkim strzępielem i podchodząc do roześmianej grupki, czuł się jak nieproszony gość. Kobiety ucinały rozmowę i dawały mu do zrozumienia spojrzeniami, że powinien zniknąć w swoim namiocie z pozostawioną dla niego na tacy porcją jedzenia. Ze sobą zaprzyjaźnione, jego traktowały z bezwzględnością odbierającą mu odwagę. Po raz ostatni zetknął się z taką bezwzględnością w dzieciństwie, podczas zabawy, w której jego pięcioletni kuzyni „obcinali” głowę Bogu ducha winnemu pluszowemu misiowi za najdrobniejsze przewinienie. To wyłącznie Neil i Carline opiekowali się umierającym Kimem. Myli i pocieszali trawionego gorączką Hawajczyka, niezdarnie usiłując ulżyć jego cierpieniu. Wychudzone ciało chorego wydzielało tyle potu, że materac był stale wilgotny. Spośród kobiet w namiocie Kima zjawiała się tylko, raz dziennie, doktor Barbara, żeby mu zrobić zastrzyk. Na wiele dni przed śmiercią Hawajczyka brutalnie kazała Monique obciąć jego rację żywności. Neil zbierał bulwy kolokazji, ucierał je i gotował z nich papkę, karmiąc nią chorego olbrzyma, któremu głowa opadała na kolana. W miarę powiększania się w rezerwacie liczby osób coraz więcej chronionych zwierząt trafiało do garnka, a rzadkie rośliny na tarasach wypierały warzywa. Te spośród roślin, które szczęśliwie przetrwały, były jak wystawa sklepowa, służąc robieniu dobrego wrażenia na przybywających na wyspę przedstawicielach różnych organizacji. Kobiety nie tylko odłączyły Neila od stołu – często racząc go spalonymi ogonami ryb pieczonych teraz byle jak przez Inger zajętą podczas doglądania barbecue szwargotaniem po niemiecku z Trudi – ale i od łoża. Doktor Barbara nie przydzieliła mu ani sióstr van Noort, ani nowozelandzkich pielęgniarek, prawdopodobnie obawiając się, że zarażą się od niego gorączką, której robione mu przez nią zastrzyki nie mogły spędzić. Czasami podejrzewał, że spełnił wyznaczoną mu przez lekarkę rolę i że już został wybrany jego następca.
W obozie spostrzegł Nihala, czternastolatka z Moluków, stojącego pod prysznicem na świeżym powietrzu, za kliniką. Monique, nie zważając na swój wielki brzuch, wspięła się po drabinie z brezentowym kubłem wody i napełniła zbiornik. Trudi ściągnęła chłopcu kąpielówki, obnażając jego drobne pośladki, które zaczęła ochoczo namydlać. Doktor Barbara przyglądała się tej scence, siedząc na leżaku w swoim prywatnym sanktuarium – otoczonej drutami posesji na płaskim wzniesieniu powyżej kliniki. Założyła tu niewielki ogród, przygotowując pomiędzy drzewami poletka pod uprawę ziół. To był jej azyl, do którego nikt nie miał wstępu. Siadywała tu wieczorami obok wielkiej łopaty, lustrując stworzony przez siebie rezerwat. Teraz opierała się wygodnie na leżaku, lecz ani na moment nie spuszczała wzroku z lśniącego pod prysznicem, muskularnego ciała Nihala. Jej zainteresowanie tym chłopcem graniczyło z obsesją. Zasugerowała Neilowi, że powinien go nauczyć łowić ryby na harpun. Jednak Neila niepokoił ten smarkaty intruz i przebiegłość czająca się w jego spojrzeniu. Zbyt dobrze wiedział, do czego lekarka zmierza. Poza tym laguna stanowiła jego terytorium – miejsce, w którym potrafiła przetrwać młodzieńcza, obsesyjna fascynacja Neila atomową zagładą. To jej zawdzięczał pobyt na atolu. Gdy przepuszczał obraz kości w zatopionym bombowcu przez filtr swoich marzeń, miał poczucie, że woda w głębinach łączy się z jego krwią. Stojące wokół laguny wieże obserwacyjne wciąż czekały na zarejestrowanie nuklearnej eksplozji, która obecnie mogła się dokonywać tylko w umyśle Neila. Gdyby rzeczywiście do niej doszło, nareszcie uwolniłby się od swojej obsesji i opuścił wyspę, oddalając się zarazem od rezydującej na niej przy kościółku śmierci.
Przez jakiś czas stał wśród albatrosów na szczycie skalnej ściany, a następnie ruszył w ślad za przepływającym nad laguną cumulusem, który odbijał się w szklistej akwamarynie. Kłębiasta chmura żeglowała na północny zachód. Szybko odsłoniła jasne niebo nad atolem, wyruszając w swoją długą podróż na Tahiti. Ale Neilowi zdawało się, że nadal widzi odbicie białego cumulusa w wodzie laguny, w odległości kilkuset metrów od miejsca spoczynku na dnie zatopionego bombowca i daleko od granicy strefy połowów. Gdy wiatr rozpędził fale, odbicie przeobraziło się w trójkąt przypominający dziób i kil zatopionego, przewróconego na bok jachtu, który wystawał spod powierzchni wody, dryfując po lagunie.
Czyżby któryś z odwiedzających wyspę jachtów zatonął zaledwie o milę od rezerwatu, kiedy wszyscy spali? Neil, orzeźwiony przez zimne powietrze na szczycie skalnego masywu, zbiegł na dół i ruszył przez gęste paprocie na pas startowy. Z powodów, których nie rozumiał, załogi wielu jachtów odpływały po zapadnięciu zmroku. Van Noortowie – sympatyczny amsterdamski architekt i jego piękna żona – podnieśli żagle, ku wielkiemu zaskoczeniu córek, przed świtem i przekazali im przez doktor Barbarę, że zjawią się tu z powrotem, po wizycie na Tahiti, pod koniec miesiąca. Z kolei starsi państwo z Kanady podnieśli żagle po zapadnięciu zmroku, nie żegnając się z wnuczkami, lecz przekazując przez Monique i panią Saito, że wrócą po swoje podopieczne po odbyciu wycieczki na Bora Bora.
Przez przypadek Neil widział, jak ci ostatni odpływali. Siedział, trawiony gorączką, na łóżku w otwartym namiocie, gdy widmowy żagiel zaczął sunąć w ciemnościach po powierzchni laguny. Usłyszał głos Carline’a i plusk wioseł szybko płynącej łódki. Zapadł w sen, a gdy się obudził, tej bezwietrznej nocy nad laguną panowała już cisza i nie było widać jachtu kanadyjskiego małżeństwa. Mokry od potu ruszył na brzeg, w nadziei że dzięki kąpieli w zimnej wodzie odzyska siły. Namiot Carline’a był pusty. Podwieszone boki przedniej ściany pozwalały zobaczyć porządnie ułożony na łóżku śpiwór. Przechodząc przez pas startowy, Neil dostrzegł Amerykanina idącego w pośpiechu wśród palm w przemoczonym ubraniu, wyczerpanego po wielogodzinnym wiosłowaniu. Nie zauważywszy Neila, wszedł do namiotu i opuścił boki płachty, wiążąc je, jakby odcinał się od doktor Barbary i rezerwatu.
Mając w pamięci tę niespokojną noc, Neil zatrzymał się przy pasie startowym. Oślepiający blask koralowej nawierzchni raził go w oczy. A może Carline usiłował dogonić Kanadyjczyków, w nadziei że uda mu się opuścić wraz z nimi wyspę? Właśnie krążył po płaskim terenie przy kościółku, szukając ignamów, które miały uzupełnić skąpe porcje żywności wydzielane mu przez kobiety. Jego twarz o ziemistej teraz cerze, osłonięta jak zawsze słomkowym kapeluszem, stale zwracała się ku grobom, pomimo iż wypatrywał ignamów. Tylu nieboszczyków spoczywało teraz na cmentarzu, że zaczął się zmieniać obraz cypla. Wielki grób Kima wieńczył kopiec obłożony kamieniami. Pokrywały go transparenty z żądaniami niepodległości Hawajów. Ten zaś, w którym pochowano profesora Saito, był maleńki i niepozorny. Ciało drobnego botanika zostało tak wyniszczone przez chorobę, że Neil niósł je na cmentarz na rękach. Z tyłu podążała doktor Barbara i wiecznie poirytowana wdowa po Japończyku – w ciąży z Neilem.
– Neil? Co tu robisz? – Carline uderzył laską o ziemię, jakby miał nadzieję, że obudzi Wernera i Wolfganga z wiecznego spoczynku. – Powinieneś szukać ignamów gdzie indziej.
– Wszedłem na górę, bo chciałem policzyć albatrosy.
– Po co, na litość boską? Oszczędzaj siły. Nikogo nie zauważyłeś?
– Nie.
– Żadnych śladów ognia czy kryjówki? Żadnego szałasu?
– Żadnego. Werner i Wolfgang dawno stąd wyjechali.
– To samo mówi Barbara, ale ja wiem lepiej.
Carline wpatrywał się w dłonie Neila, tak jakby spodziewał się w nich zobaczyć sekretną wiadomość od Niemców. Neil pojął, że Amerykanin czuje się osamotniony i jest zazdrosny o jego dawne kontakty z dwoma hipisami. Wyglądający jak straszydło Carline sprawiał wrażenie kogoś, kto lada moment zapuści korzenie wśród karłowatych ignamów. Ugryzł się w kciuk, zachłannie powąchał krew i wytarł palec o splątane włosy. Były już tak długie, że Neil podejrzewał, iż Amerykanin usiłuje upodobnić się do kobiety.
– David, chodź ze mną na ryby. Złapiemy małego rekina i upieczemy go przy ognisku na plaży.
– Oto Barbara ze swym doborowym towarzystwem. – Carline spojrzał groźnie na obóz, gdzie przy magazynie zgromadziły się kobiety, żeby odbyć jedno z ich nie kończących się spotkań. – Znowu zaczynają. Lepiej zejść im z drogi. Neil, nastał czas szkolenia ideologicznego. Pewnie szykujesz się do wyjazdu?
– Na razie nie. A ty?
– Na twoim miejscu nie próbowałbym dopłynąć do Tahiti tym skifem. Mógłbyś się zgubić poza laguną.
– Nie chcę wyjeżdżać. Dlaczego miałbym to robić?
– Z kilku powodów. Neil, wszystko się tu zmieniło. Twój czas na wyspie przeminął.
– Nie opuszczę Saint-Esprit. – Neil patrzył na grób profesora Saito, przywołując w pamięci jego bezładną paplaninę podczas przedśmiertnych męczarni, kiedy pani Saito próbowała go uciszyć. Wówczas botanik otwarcie zwrócił się przeciwko doktor Barbarze. Mówił o hydroplanie i albatrosach, myląc je ze sobą w malignie. – A dlaczego ty tu jesteś, David?
– Sprawa nie jest zakończona… – Carline uniósł zakrwawiony palec wskazujący. – Czuję zapach krwi. Neil, nie pozwól się nią opryskać. Nawet kropla może zabić.
– Więc wyjedź z rezerwatu. Wróć do Bostonu, do żony i córek.
– Do żony i córek? – Amerykanin uśmiechnął się do siebie z powodu naiwności Neila. – One są tu, na Saint-Esprit… Codziennie z nimi rozmawiasz. Dzieliłeś z nimi łoże. Neil, mężczyźni bardzo różnią się od siebie. Można by powiedzieć, że każdy stanowi wyjątek od reguły. Za to wszystkie kobiety są takie same. Na oko są różne, ale w głębi każda jest Barbarą Rafferty. Pamiętaj o tym, Neil…
Uderzył laską w grób i ruszył przez cmentarz, powłócząc nogami; patrzył w niebo, jakby wypatrywał samolotu ratunkowego i zamierzał na jego widok popędzić do wieży kontrolnej.
Neil odprowadzał go wzrokiem. Gdy Carline zniknął w lesie, zatrzymał się na chwilę przy grobie Kima. Brakowało mu flegmatycznego Hawajczyka – z jego humorami, gburowatością i niezliczonymi oznakami życzliwości czy szczerymi próbami wyleczenia go z marzeń o eksplozji nuklearnej. W pierwszych trudnych miesiącach pobytu na wyspie Kimo traktował go niemal jak uprzykrzoną muchę lub maskotkę wykorzystywaną przez doktor Barbarę do celów propagandowych z powodu postrzelenia chłopca przez Francuzów. Jednak później przekonał się, że Neilowi naprawdę zależy na sukcesie rezerwatu. Podziwiał jego talent pływacki i zręczność w łowieniu ryb. W niezdarny, ale wynikający z braterskich uczuć sposób usiłował go ochraniać przed kobietami. Umierając, trzymał Neila za ręce, jakby w nadziei że ten odwzajemni życzliwość i wstawiając się za nim u doktor Barbary, uratuje mu życie.
Podchodząc do maleńkiego grobu profesora Saito, obok kurhanu Kima, Neil zdał sobie sprawę, że brakuje mu również Japończyka. Jakimś cudem introwertyczny botanik potrafił być szczęśliwy ze swoją zawziętą i niemiłą żoną, czego chłopiec raczej nie pojmował, choć doceniał wynikający z tego komfort psychiczny.
Śmierć dwóch współzałożycieli rezerwatu, którzy odeszli z tego świata niemal równocześnie, tak wszystkich zaszokowała, że nawet nie byli w stanie prawdziwie się zasmucić. Poza tym doktor Barbara ostrzegła zespół, że występująca na wyspie, roznoszona przez muchy i objawiająca się wysoką gorączką choroba czyha na słabych i za mało zdeterminowanych, by potrafili przetrwać. Toteż groby nieszczęśników zostały zasypane w tempie, w jakim kamień niknie pod powierzchnią wody. Neil tęsknił za Kimem i profesorem Saito, ale równocześnie brał sobie do serca wysokie wymagania stawiane przez lekarkę członkom zespołu. Ani Hawajczyk, ani Japończyk nie potrafili im sprostać. Byli zbyt pochłonięci sobą i skłonni żyć własnym życiem. To ich usposobienie sprowadziło na nich śmierć. Jednak przede wszystkim liczyło się to, że byli mężczyznami, co dla doktor Barbary oznaczało najpoważniejszą wadę genetyczną.
Gdyby nie kombinezon nurka, chłód wody w lagunie zabiłby Neila. Ześlizgując się ze skifu w mroczne fale, czuł na udach uścisk lodowatych dłoni śmierci. Papugoryba stuknęła w okular jego maski, gorliwie zapraszając do swojego królestwa, ale akurat ten zakątek laguny był dziwnie opustoszały. Najwidoczniej wszystkie morskie żółwie i wężynki, kałamarnice oraz wszelkie ryby pospieszyły gdzieś na ważne spotkanie, zostawiając Neila samego w tej lodowatej krypcie. Wzmocniony tlenem z butli, płynął przez opustoszały ogród na dnie laguny. Sunęła za nim papugoryba, węsząc wśród grzybinek i strzykw, a z przodu, w odległości piętnastu metrów, na granicy ciemnej głębiny, żarłacz rafowy podążał z jakąś podniecającą misją. Tu kończył się ogród, a zaczynał pokryty czarnym piaskiem step, opadający ku wulkanicznej skale, spoczywającej na dnie jak zgnieciony transatlantyk.
Neil podpłynął do niej, stanął na inkrustowanej drobnymi kamykami powierzchni i zajrzał do zalanego wodą, częściowo zapadniętego krateru wygasłego wulkanu. Odbywało się tam spotkanie rodem z umysłu szaleńca – biesiada w głębinach. Przypłynęły na nią morskie stworzenia z całej laguny, niemal zasłaniając biały kadłub „Petrusa Christusa”, spoczywającego na piaszczystym dnie. Jego oświetlone mdłym światłem maszty pochylały się, a holenderska flaga falowała pośród niezliczonych ryb, które potrącały się jak w gorączce, nurkując przez otwarty luk do kabiny. Zwierzęce resztki i drobiny poszarpanej tkanki ludzkich zwłok, uwięzionych w kuchni jachtu, wirowały w wodzie niczym śnieżna zadymka z jakiegoś koszmaru. Uparta terpuga ciągnęła jelito, unoszące się na wodzie niczym proporzec, do spokojniejszego zakątka laguny, a podniecony strzępiel wpadł na Neila. Z luku kecza wypłynął kolejny potok organicznych szczątków, mącąc wodę. Zignorowane przez ryby kłębowisko włosów na oskalpowanej skórze zaczepiło o fał. Jasna splątana treska poruszała się jak parasol meduzy. Po chwili zsunęła się do ciemnej wody, zmierzając niczym widmo do bram otchłani.
Na wyspę przypłynął kolejny jacht. Właśnie zarzucał kotwicę pół mili od brzegu. Neil odpoczywał w skifie, opierając się na wiosłach. U jego stóp leżał kombinezon i butle tlenowe. Gdy tylko wydostał się na powierzchnię, gorączka wróciła, a słoneczny żar chyba ją wzmógł. Usiłując ułożyć wygodnie głowę, obserwował łódź gumową, pędzącą na przystań, gdzie stała pani Saito, unosząc ręce w geście powitania. Na dziobie łodzi siedziały dwie młode blondynki, a ich mężowie stali na rufie przy silniku. Jeden z mężczyzn filmował kamerą wideo wyspę, zaczynając od upstrzonej albatrosami ściany skalnej, a następnie kierując obiektyw na namioty i zagrody zwierząt oraz klatki ptaków. W końcu wycelował go w panią Saito, uśmiechającą się do gości z przesadą naganiacza pretensjonalnego nocnego klubu w Ginzie. Śmierć męża chyba w ogóle nią nie wstrząsnęła. Neil czuł, że psychicznie rozstała się z tym pełnym powagi botanikiem, jeszcze zanim zachorował. Profesor był dla tej nieustępliwej małej kobiety zbyt jednostronny. Ukrywał się przed ludźmi za grubymi szkłami okularów i usiłował dojść do ładu ze światem poprzez skatalogowanie jego nieskończonej różnorodności.
Pani Saito chwyciła za linę cumowniczą łodzi i pomogła wysiąść kobietom, oceniając ich zdrowe zęby, krągłe biodra i wysportowane sylwetki oczyma kierowniczki sklepu odbierającej towar. Dała znak doktor Barbarze, obserwującej scenę powitania ze schodów kliniki. Lekarka ruszyła wolnym krokiem na przystań, a Trudi i Inger były już na pasie startowym, dźwigając swoje wielkie brzuchy. Siostry van Noort i pielęgniarki z Nowej Zelandii zostały w magazynie. Siedziały po dwie obok siebie przy stołach jak w klasie. Słuchały przemowy Monique, która opierała rękę na ramieniu Nihala, jakby demonstrując im, że mężczyźnie mogą uratować życie tylko pewne zakryte części jego ciała.
Neil, zdecydowany powiadomić doktor Barbarę, że Carline przedziurawił „Petrusa Christusa”, a zatem jest odpowiedzialny za śmierć rodziców dziewcząt, wyniósł na brzeg kombinezon oraz butle tlenowe i wyciągnął łódź z wody. Wyczerpany z powodu długiego wiosłowania od miejsca, gdzie spoczywał zatopiony jacht, upadł na kolana. Ból głowy z powodu gorączki rozrywał mu czaszkę, a ręce i uda pokrywała nieprzyjemna wysypka. Usiłował zetrzeć dłonią bąble. Czuł się tak, jakby jego skórę już pożerały ryby oczekujące na kolejną biesiadę.
– Barbaro! – krzyknęła pani Saito. – Oni wracają! Wracają!
Pozostawiając gości, Japonka pędziła przez pomost. W szaleńczym biegu plątały się jej nogi i traciła oddech. Zaciskała dłonie na połach koszuli, jakby chciała uchronić piersi przed nagłym ciosem. Przebiegając obok Neila, potknęła się i uchwyciła dziobu łódki. Była tak wytrącona z równowagi, że w pierwszej chwili nie poznała chłopca odpoczywającego przy kombinezonie i butlach. Poruszała bezgłośnie wargami jak ryba, która na jego oczach połykała szczątki van Noortów.
– Oni… wracają!
– Kto, pani Saito? Kto wraca?
– Neil? A ty co tu robisz? – Skrzywiła się na jego widok z takim obrzydzeniem, że jej twarz przeobraziła się w karykaturę. – Ty głupcze… Francuzi wracają!
Neil czekał, aż doktor Barbara podejdzie i uspokoi małą Japonkę. Istotnie objęła ją, przytulając jej głowę do swojego ramienia i machając stojącej na przystani, niepewnej, jak się zachować, czwórce. Przestali filmować, okazując w ten sposób szacunek ciężarnym kobietom, pędzącym przez pas startowy niczym zstępujące z nieba anielice.
– Barbaro… – Pani Saito przełknęła flegmę. – Francuzi… wracają.
– Miko… nie ma powodu do strachu. – Lekarka otarła łzy z policzków Japonki. – Myśl o dziecku…
– Francuska marynarka wojenna… – Pani Saito wskazała dłonią na czwórkę gości. – Barbaro, oni dowiedzieli się o tym z radia…
– Wszystko w porządku. Poczekaj na mnie w klinice. – Lekarka popchnęła ją lekko w kierunku Inger i Trudi, po czym odwróciła się do Neila. Sprawiała wrażenie raczej spokojnej monarchini, na której wieści przywiezione na wyspę przez czwórkę gości nie zrobiły wrażenia, bo już wcześniej podjęła jakąś ważką i nieodwołalną decyzję. Stała nieruchomo, opierając na brzuchu splecione dłonie. W jej sposobie bycia zaszła widoczna zmiana: napięcie i niecierpliwość z pierwszych trudnych miesięcy pobytu na wyspie zostały całkowicie wyparte przez spokój tak bezmierny jak ocean. – Neil… Nie łowiłeś dziś ryb?
– Doktor Barbaro… Francuzi wracają…
– Wiem. Powiedziała mi o tym pani Saito. Powinniśmy im zgotować odpowiednie przyjęcie, co?
– Ale czy rzeczywiście wracają?
– Trudno powiedzieć. Od czasu do czasu ogłaszają taką informację, chcąc nas sprawdzić…
Neil podniósł się, usiłując utrzymać równowagę, bo stał bardzo niepewnie w grząskim piasku.
– Doktor Barbaro, znalazłem jacht van Noortów. Myślę, że to David przedziurawił go w odległym od atolu miejscu laguny. Nie dopłynęli do Tahiti – poinformował ją, z trudem koncentrując się z powodu gorączki.
– Jesteś pewny? – Lekarka głaskała go uspokajająco po plecach, wygładzając odciśnięte na skórze ślady pozostawione przez szelki od butli tlenowych. Dotknęła jego czoła i położyła mu dłoń na głowie. – Neil, odpocznij przez moment. Tak ciężko pracujesz.
Opierając się o nią, poczuł natychmiastową ulgę. Wdychał zapach jej skóry – ten sam zastarzały, mdły zapach potu, który znał z czasów, gdy sypiali w jaskini przy stacji meteorologicznej i przebywali wśród kości zagrożonych ptaków z rezerwatu oraz wśród łajna albatrosów. Gdy uśmiechnęła się do gości, spostrzegł ropiejące wokół jej dolnych zębów dziąsła. Uprzytomnił sobie, że jej piersi skurczyły się jak piersi starej kobiety i że postarzała się od czasu przybycia na Saint-Esprit.
– Doktor Barbaro, musi pani powiadomić Holenderki. Ich rodzice nie żyją.
– Spróbuj odpocząć, kochanie…
– Pani doktor, ryby pożerają ich zwłoki.
– Tyle zrobiłeś dla rezerwatu. – Głaskała go po mokrych od potu włosach. – Nie bój się… Położysz się do łóżka w klinice i będę się tobą opiekować. Pomyśl o tym, że znajdziesz się w swoich marzeniach tak blisko wież obserwacyjnych. Powiesz mi, co one widzą.
Neil słuchał spokojnego bicia jej serca – tak wolnego w porównaniu z jego galopującym z powodu gorączki pulsem.
– Doktor Barbaro?
– Tak, Neil?
– Te wieże nic nie widzą.
Nad pasem startowym łopotały transparenty. Wymalowane na nich slogany urągały zakurzonym drzewom. Neil uniósł klapę moskitiery i zaczął wyglądać przez okno pokoju dla chorych. Wytężał wzrok, chcąc poznać hasła widniejące na ruchliwych wstęgach materiału. Miał niższą gorączkę, jak często zdarzało się rano, więc potrafił odczytać slogany podobne do tych już znanych. Teraz „przemawiały” do pustego nieba.
Rezerwat to ostatnia enklawa życia!
Brońmy Saint-Esprit!
Zaprotestujmy przeciw próbom z bronią atomową!
Siostry van Noort, pod czujnym okiem pani Saito, stały na drabinie opartej o najwyższe z drzew. Obserwując ich pełne zaangażowania, ale niezdarne próby przywiązania do gałęzi kolejnego transparentu, Neil uśmiechnął się. Zastanawiał się, jak nakłoniły rodziców do długiej podróży „Petrusem Christusem” dookoła świata. Gdy szamotały się z grubym sznurkiem, transparent wyśliznął się im z rąk i unoszony przez wiatr opadł na buldożer.
– Martho! Heleno! – wrzasnęła pani Saito. Ich nieustanne chichotanie doprowadzało ją do szału. Stojąc przy drabinie, wygrażała im pięściami. – Co za oślice! To nie jest zabawa! Jadą tu po was mężczyźni, brutalni mężczyźni!
– Brutalni? – Helena upewniwszy się, że Japonka nie zdoła złapać jej za nogi, zrobiła wielkie oczy, spoglądając na młodszą siostrę. – Nam podobają się brutalni mężczyźni…
Gdy pani Saito beształa Holenderki za brak powagi, przeszła obok nich Monique. Zmierzała do krzeseł przed magazynem. Dźwigająca wielki brzuch Francuzka oparła się o wypłowiałe od słońca płótno składanego krzesła i bez przekonania zlustrowała wzrokiem powiewające na wietrze transparenty, jakby już wyłączyła się z życia społeczności Saint-Esprit i nie obchodziła jej niepewna przyszłość rezerwatu. Spojrzała na grób ojca i utkwiła wzrok w twarzy Neila, obramowanej szarym całunem moskitiery. Chłopiec miał nadzieję, że Monique uśmiechnie się do niego lub, przeciwnie, okaże natychmiastową irytację na jego widok, ale przyglądała mu się obojętnie. Czuł, że już przypisała go do przeszłości rezerwatu, na równi z panem Didierem, Kimem i profesorem Saito. Nucąc cicho noszonej w brzuchu córeczce, wyraźnie oczekiwała, że pani Saito zaraz rozkaże siostrom van Noort podnieść transparent. Czy Francuzka wiedziała, że szkielety utopionych rodziców dziewcząt spoczywają w przedziurawionym jachcie? Żołnierze odnajdą kości w ciągu kilku dni po powrocie na wyspę, a oskarżenie o dokonanie zabójstwa spadnie na wszystkich członków społeczności rezerwatu. Gdy na początku choroby Monique przyniosła mu do kliniki wieczorną porcję tapioki, Neil usiłował opisać jej ponurą biesiadę ryb, ale tak samo jak doktor Barbara uznała opowieść za wywołane gorączką urojenie.
Tylko Neil, pomimo choroby, w pełni jasno potrafił ocenić to, co działo się obecnie na wyspie. Kobiety zakazały sobie myśleć o przyszłości – o wiszącej nad atolem groźbie powrotu francuskich żołnierzy, jakby zajęcie go przez nich nie pociągało za sobą żadnych skutków dla toczącego się tu życia. Nawet doktor Barbara raczej nie przejawiała troski o jutro. Przesiadując na leżaku pod drzewem w swoim prywatnym ogrodzie, sprawiała wrażenie osoby wciąż przymuszanej do zakładania kolejnych klombów kwiatowych i nieświadomej, że za horyzontem czyha niebezpieczeństwo ostatecznego zakwestionowania jej władzy na Saint-Esprit. Właśnie opierała się na leżaku i od czasu do czasu leniwie unosiła głowę, wypatrując na niebie nadlatującego nad wyspę samolotu. Jedną ręką trzymała stylisko łopaty, z którą nigdy się nie rozstawała, a drugą położyła na szczupłym pośladku czternastolatka z Moluków – uprzywilejowanego gościa w jej niedostępnej dla innych posiadłości na Saint-Esprit. Nihal trzymał się blisko lekarki, zaniepokojony z powodu ustawicznego wrzasku pani Saito. Zgodnie z postanowieniem doktor Barbary codziennie pływał i łowił ryby na harpun. Na szczęście nie nałożyła na niego żadnych innych obowiązków. Sypiał sam, w namiocie po Kimie. Z jakichś powodów lekarka wstrzymywała realizację programu hodowli dziewczynek.
Neil, choć uwięziony w pokoju dla chorych, przysunął łóżko do okna i bacznie obserwował toczące się na wyspie życie. W nocy, gdy miał najwyższą gorączkę i widział kroczące gęsiego po suficie ranne albatrosy, wołał śpiącą obok w gabinecie lekarkę. Mamrocząc pod nosem i potykając się w ciemnościach o sprzęty, podchodziła do łóżka. Czuł się wtedy tak, jakby wnikała do jego majaczącego umysłu niczym demoniczna władczyni. Ale przynajmniej sypiała sama. Myśl o tym, że głowa sprytnego chłopca z Moluków spoczywa pomiędzy piersiami doktor Barbary, była dla Neila tak wstrząsająca, że tylko dzięki zazdrości przeżył pierwsze dni choroby, kiedy trawiła go niemal zabójcza gorączka.
Otarł pot z twarzy moskitierą, wciąż przesiąkniętą zapachem olejku do włosów profesora Saito. Usiłował zapomnieć o botaniku. Gdy kładł się na tym łóżku, uderzyło go, że drobne spocone ciało Japończyka odcisnęło swój kształt na materacu. Neil słuchał głosu wdowy po nim, nadzorującej ponowne zawieszanie transparentu. Pani Saito demonstrowała popis złości przynajmniej dwa razy dziennie, jakby w ten sposób ożywiała tradycję archaicznego japońskiego teatru z jego środkami aktorskimi w postaci groźnych pomruków i okrzyków. Wśród członkiń-założycielek rezerwatu tylko ona wydawała się przestraszona perspektywą powrotu na wyspę francuskich żołnierzy. Szwedzi, którzy ostatnio tu przypłynęli, utrzymywali, że istotnie słyszeli przez radio oświadczenie wydane przez Ministerstwo Obrony Francji o powzięciu przez rząd decyzji ponownego zajęcia atolu. Bliska paniki Japonka podjęła w związku z tym gorączkowe przygotowania do konfrontacji z żołnierzami. Podczas gdy doktor Barbara drzemała w swoim ogrodzie, a Trudi i Inger pod okiem Monique przygotowywały posiłki, pani Saito zaprzęgła do pracy młode kobiety, ledwie powstrzymując wybuchy histerii. Na krańcach pasa startowego ułożyły stosy z wyrzucanego przez ocean drewna i z wilgotnych liści paproci, które miały zostać podpalone z chwilą zjawienia się na wyspie ekip telewizyjnych, filmujących przejęcie jej przez wojsko. Dwie nowozelandzkie pielęgniarki stały się posłusznymi wołami roboczymi pani Saito. Lekarka zapewniła je, że osobiście będzie się opiekowała Neilem, w związku z czym poświęciły się sprawie obrony atolu. Wspomagały je kanadyjskie nauczycielki. We czwórkę przygotowały transparenty i wzmocniły kablem telefonicznym ogrodzenia zwierzęcych zagród. To była ostatnia reduta, w której miały z poświęceniem bronić kilku czworonożnych i skrzydlatych podopiecznych, nie nadających się do zjedzenia. Nowozelandzkie aktywistki ruchu ochrony środowiska i weteranki akcji wymierzonej w norweskich i japońskich poławiaczy wielorybów pracowały nie zniechęcone ani deszczem, ani upałem. Zatrzymywały się tylko przy grobie pana Didiera, żeby naładować akumulatory.
Dwie zamężne Szwedki nie uczestniczyły w przygotowaniach do obrony Saint-Esprit. Wyraźnie odstręczała je pani Saito w roli gorliwego kamikadze. Siedziały w magazynie przy swoich śpiworach, niezmiennie zdumione nagłym odpłynięciem mężów, którzy, jak zostały poinformowane, udali się na Tahiti, żeby dowiedzieć się, kiedy konkretnie Francuzi zamierzają powrócić na atol. Mieli też zaalarmować aktywistów ruchu obrońców środowiska na całym świecie. Gdy odpływali, one spały na wyspie, korzystając z zaproszenia doktor Barbary, która uspokajała je później wyjaśnieniem, że ich mężowie wyruszyli na Tahiti pod osłoną nocy, bo nie chcieli zostać zauważeni przez francuski samolot zwiadowczy.
Nikt się nie dziwił, że zabrali ze sobą Davida Carline’a.
Doktor Barbara i pani Saito długo opisywały go jako człowieka przesiadującego w zdewastowanej wieży przy pasie startowym niczym obłąkany kontroler lotów, niezdolnego do samodzielnego zdobywania środków do życia i żerującego na pracy innych. Twierdziły, że wkrótce David Carline znajdzie się w Bostonie i zastraszony przez żonę dołączy do kolejnej misji chrześcijańskiej udającej się do Konga.
Neil żałował, że Amerykanin opuścił wyspę. Brakowało mu pokrętnego idealizmu Davida, jego pretensji do świata, że ofiarował mu w chwili urodzenia wszystko, a potem pozbawił nawet odrobiny szacunku do samego siebie.
Mocno w końcu przywiązane do drzew transparenty „stemplowały” swymi sloganami niebo. W chwilach milczenia kobiety wpatrywały się w słowa kierujące do świata apel o obronę atolu, słowa dobrze widoczne dla nisko lecącego samolotu. Ale odgrywany spektakl stał się dla pani Saito nie do udźwignięcia. Jej demonstracje gniewu i strachu stanowiły parawan dla histerii. Zakrywała dłońmi zapłakane oczy, odpychając Inger oraz Trudi, usiłujące dodać jej otuchy, zaczynała łkać i uciekała do laboratorium. Przez szklane drzwi tego pawilonu Neil obserwował ją z pokoju dla chorych. Kręciła się wśród wspartych na kozłach półek ze skrzynkami, w których rosły marniejące grzyby, kiedyś starannie doglądane przez jej męża – Don Kichota taksonomii świata żywych organizmów. Neil z trudem rozpoznawał w pani Saito bojową kobietę o jasnym spojrzeniu, której na początku pobytu na Saint-Esprit pomagał tworzyć rezerwat. Gdy zaglądała do kliniki, a robiła to rzadko, cofała się od okrywającej go moskitiery, jakby była zaskoczona, że on jeszcze żyje. Czuł, że Japonka zna przyczynę jego gorączki i nie zgadza się z doktor Barbarą co do sposobu leczenia. Kiedyś usłyszał, jak rozmawia z lekarką w gabinecie, przynaglając ją do zwiększenia dawki aplikowanego mu leku. Jednak doktor Barbara samodzielnie decydowała o rodzaju kuracji.
Gdy pewnego dnia pani Saito kręciła się po tym „buduarze”, w którym dochodziło do jej intymnych zbliżeń z Neilem, chłopiec pomyślał o swoim dziecku, rosnącym w jej macicy. Japonka utraciła wiarę w siebie, więc wysilał zamroczony z powodu gorączki umysł, szukając słów pocieszenia. Nigdy nie próbował zyskać aprobaty pani Saito, ale uznał, że być może obecnie doceniłaby zaofiarowaną jej przyjaźń. Jako doświadczony botanik znała mnóstwo leczniczych roślin i mogłaby zaparzyć mu jakąś ziołową herbatę, skutecznie zwalczającą gorączkę. Odsunął wilgotną moskitierę i stanął na podłodze. Dostał mdłości, a pokój wirował mu przed oczami. Zwymiotował do stojącego przy łóżku wiadra, wytarł usta moskitierą i przeczesał palcami włosy, w nadziei że poprawi to jego wygląd. Zbyt słaby, żeby szukać swojego ubrania w gabinecie doktor Barbary, włożył jedwabne kimono profesora Saito, wiszące na kołku nad framugą drzwi zasłoniętych moskitierą. Przeszedł przez gabinet wśród zamkniętych na kłódki szafek z żywnością i lekami, otaczających spartańskie łoże lekarki, do tylnych drzwi. Zszedł ostrożnie po schodach i po pokonaniu kilkunastu metrów zamknął za sobą szklane drzwi laboratorium.
Uderzyło go w nos szare zabójcze powietrze – zapach butwiejących płatków róż z zaniedbanej hodowli, gnijących pestkowców i nie zerwanych z łodyg strąków. Panowały tu zaiste piekielne warunki dla roślin. Zdziczałe orchidee walczyły ze sobą o dostęp do światła. Neil miał poczucie, że fetor wydobywa się z jego obolałej głowy, jakby należał do tego samego co chore rośliny, trawionego gorączką świata, a one o tym wiedziały. Oparł się o stół na kozłach, czekając, aż umysł nieco mu się rozjaśni, gdy w miejscu, w którym kiedyś spoczywał z panią Saito w miłosnym uścisku, rozległo się ostrzegawcze syczenie. Japonka klęczała wśród gnijących grzybów. Jej twarz wyglądała jak teatralna maska obłąkanej gejszy. Wpatrywała się w kimono męża, jakby nie potrafiła rozpoznać Neila. Jej syczenie, wydobywające się spomiędzy wyszczerzonych zębów, przeszło w gardłowy krzyk, który wypłoszył intruza z laboratorium hodowli roślin, powoli zamieniającego się w ich grób.
– Chciałybyśmy, żebyś się poczuł lepiej – oświadczyła doktor Barbara, odkrywając spoczywającego pod prześcieradłem Neila. – Zawsze tyle robiłeś dla rezerwatu. Obiecaj mi, że nie będziesz więcej wstawał z łóżka.
– To mi dobrze robi. – Neil usiłował ułożyć pękającą z bólu głowę w wilgotnym wgłębieniu poduszki, na której spoczywała kiedyś głowa profesora Saito. – Gdy chodzę, czuję się lepiej. A poza tym chciałem pocieszyć panią Saito.
– Okropnie ją wystraszyłeś. Ostatnio zrobiła się strasznie nerwowa. Martwię się o nią, tak jak o nas wszystkich. Mam nadzieję, że potrafimy sprostać zbliżającym się wyzwaniom.
– Ja potrafię, doktor Barbaro.
– Wiem, ale chcę, żebyś leżał w łóżku, dopóki nie poczujesz się lepiej.
– A czy kiedykolwiek poczuję się lepiej? – Spojrzał na nią, chcąc zobaczyć wyraz jej twarzy. Dostał zawrotu głowy, jakby znalazł się w środku wichury. Równocześnie było mu zimno i gorąco. Doznawał takiego uczucia, gdy przepływał przez ten obszar laguny, w którym spotykały się dwa przeciwne prądy. – Czasami myślę…
– Oczywiście, że poczujesz się lepiej. Zawsze będę się tobą opiekowała.
Usiadła lekko na łóżku, zarzucając sobie na głowę moskitierę – tę wilgotną plecionkę w „altance”, gdzie dokonało żywota już dwóch jej pacjentów.
Neil lubił, gdy znajdowała się blisko niego, jak wtedy gdy mieszkali w jaskini przy stacji meteorologicznej, wśród białych piór gubionych przez albatrosy. Groźba powrotu Francuzów na wyspę i perspektywa likwidacji rezerwatu sprawiły, że lekarka była śmiertelnie blada. Toteż ślady ukąszeń przez owady na jej czole i policzkach wyglądały jak sygnały alarmowe. Jednak sprawiała wrażenie spokojnej, a nawet niewzruszonej, jakby z góry wykluczała możliwość porażki. Neila martwiły jej rozszerzone źrenice. Gdy sięgnęła po leżącą na nocnym stoliku strzykawkę, zdawało mu się, że sama chce sobie zrobić zastrzyk.
– Odwróć się. – Wypowiedziała to polecenie łagodnym głosem, jakim mogłaby się zwrócić do uległej starej pacjentki. – Pora na lekarstwo. Poczujesz się od niego lepiej.
Neil obnażył lewy pośladek, już przerażony z powodu bólu mięśnia po każdej iniekcji. Zamknął oczy, gdy doktor Barbara szukała miejsca na nakłucie wśród wcześniejszych śladów po igle.
– Co to za lekarstwo, pani doktor? Zawsze czuję się po nim gorzej.
– Lekarstwa często tak działają… najlepsze nawet lekarstwa. To ochłodzi twoją krew i gorączka spadnie. A teraz podkurcz palce…
Neil poczuł, jak igła przekłuwa mu skórę. Pod naciskiem silnej dłoni doktor Barbary tłok strzykawki zaczął się przesuwać. Lekarka zmarszczyła nos, jakby po fakcie zastanawiając się nad wielkością dawki, choć dalej popychała tłok.
– Czy to ta sama gorączka, którą miał profesor Saito? – Leżał na boku, opierając rękę na udzie lekarki. Pot spływał z jego twarzy na poduszkę. – I ojciec Monique?
– Tak. To rzadka choroba. Roznoszą ją muchy. Występuje tylko na Saint-Esprit. Ale ty masz o wiele silniejszy organizm niż profesor Saito.
– A więc albatrosy mogą ją złapać?
– Prawdopodobnie tak. – Włożyła strzykawkę do pojemnika. – Wkrótce zaśniesz i będziesz o nich śnił. Często słyszę, jak do nich mówisz.
Neil patrzył w jej zimne jak stal, nieprzytomne oczy. Uśmiechała się jedną stroną ust niczym wieloletnia pacjentka szpitala psychiatrycznego. Pojął teraz, że opuścił ją rozum. Może stało się to wtedy, gdy żyła sama wśród wielkich białych ptaków…
– Doktor Barbaro, dlaczego tylko mężczyźni dostają tej gorączki? Żadna z kobiet jeszcze nie zachorowała.
– To prawda, ale pod wieloma względami mężczyźni są słabsi od kobiet. Brakuje im naszej odporności. Niemniej pani Saito nie czuje się najlepiej. Sądzę, że wkrótce może zachorować.
– Też tak uważam. Ona i… Szwedki… – Neil ugryzł się w język zmieszany logiką obłędnej sytuacji, o której teraz rozmawiali. Kobiece głosy, dochodzące spod magazynu, przypomniały mu, że jest jedynym dorosłym mężczyzną na wyspie. – Co z Francuzami, pani doktor? Zjawią się tu wkrótce czy nie?
– Obawiam się, że tak. Przecież to ich miejsce ćwiczeń w zabijaniu. Rezerwat stanowi dla nich zbyt dużą konkurencję.
– A co z Davidem? – Neil postanowił nie wspominać o przedziurawionym przez Amerykanina jachcie, nie chcąc burzyć spokoju doktor Barbary. – Mógłby wrócić i pomóc bronić wyspy.
– Wątpię w to, Neil… Zrobił tu już wszystko, co potrafił.
– Był wyczerpany; jak Kimo i profesor Saito.
– Właśnie. Należało przyjąć życzliwie jego decyzję wyjazdu.
– Wszyscy trzej byli wyczerpani – powtórzył chłopiec. Przeczekał atak nudności, który uderzył w niego jak kolejna fala we wrak „Diugonia”, i spytał: – Dlaczego to przydarza się właśnie mężczyznom?
– To… trudno wytłumaczyć, ale istotnie łatwo się męczą. Już od tylu lat jestem lekarką. Wiem, że mężczyźni nie są w najlepszej kondycji.
– Czy nie mogłaby jej pani polepszyć? Wzmocnić lekami?
– Próbowałam, ale słabość mężczyzn jest dziedziczna. Ich geny są skażone przez wieczną agresywność i rywalizację. Dlatego mężczyźni są jak żołnierze, którzy stoczyli zbyt wiele bitew. Trzeba zadbać o ich odpoczynek.
– Gdzie mają odpoczywać, pani doktor? – Neil usiłował skupić myśli na tej „akcji rekreacyjnej”, która powinna być tak szeroko zakrojona. – Na świecie jest potwornie dużo mężczyzn.
– Da się dla nich znaleźć jakieś miejsce. – Doktor Barbara miała swój najżyczliwszy wyraz twarzy. Patrzyła na Neila, jakby już wybrała dla niego kawałek murawy, gdzie mógłby do końca świata powracać w spokoju do zdrowia. – Mężczyźni zużyli swoje siły, tworząc cywilizację, lecz jak rozdrażnione ze zmęczenia dzieci wciąż ze sobą walczą, nawet nie umiejąc dostrzec, jak są poturbowani. Przyszedł czas, żeby kobiety przejęły pałeczkę… Tylko my mamy siłę, żeby posuwać sprawy dalej. Neil, pomyśl o miastach zamieszkanych wyłącznie przez kobiety, o wypełnionych przez nie parkach i ulicach…
– Jak na Saint-Esprit, pani doktor?
– Tak. Rezerwat to miejsce nie dla słabych, lecz dla silnych. Chciałam dać tu tego przykład, jednak teraz nie jestem już tak pewna swoich racji jak wcześniej. Może nawet kobiety nie są dostatecznie silne, by móc wcielić w życie pewne idee. Dałyśmy z siebie zbyt wiele, zbyt wiele w każdej dziedzinie, a zwłaszcza w miłości. Ale już nadszedł koniec miłości.
Mimo osłabienia gorączką Neil uścisnął rękę lekarki, chcąc ją uspokoić.
– Doktor Barbaro, zostanę z panią. Nigdy stąd nie wyjadę.
– Nie, Neil, nie wyjedziesz. – Dotknęła jego czoła. – Zostaniesz na Saint-Esprit na zawsze.
Na wyspie został ogłoszony kolejny alarm przeciwlotniczy. Kobiety, nadzorowane przez panią Saito, wybiegły z magazynu i zajęły pozycje przy pasie startowym, ustawiając się co pięćdziesiąt metrów i bębniąc maczetami w puste kanistry. Neil, zbyt wyczerpany, żeby móc myśleć w tej wrzawie, po prostu patrzył na nie, stojąc w upale na schodach przed drzwiami do kliniki. Oddychał z wielkim trudem, więc trzymał się za klatkę piersiową, jakby mogło mu to pomóc wtłoczyć powietrze do płuc. Miał poczucie, że nierówny rytm pracy jego serca zakłóca jeszcze bardziej harmider „werbli” i że uderza ono o żebra. Pot spływał mu po udach. Jeszcze nigdy, od dnia, w którym zachorował, nie czuł się tak źle. Chciał zawołać doktor Barbarę, ale już zmierzała do pasa startowego, z dumą wskazując dłońmi na transparenty.
Postanowiwszy nie wracać do łóżka, dopóki nie zasłabnie, zawiązał kimono i ruszył, wlokąc za sobą nogi, do najbliższych zwierzęcych zagród. Teraz były tu tylko dwa skulone wśród odpadków i odchodów maczi, kiedyś stanowiące przedmiot dumy Neila. Wyglądały jak własne widma. Na jego widok uciekły w głąb zagrody, jakby wiedziały, że w każdej chwili mogą przeistoczyć się w wieczorny posiłek. Dalej znajdował się osamotniony samiec pekari. Spostrzegłszy Neila zaczął posapywać, jakby domagał się jedzenia. Kręciła się wokół niego równie wyposzczona, zabłąkana na atolu świnka. Trącała pekari ryjem w nogi, rozrzucając racicami wyschnięte na kość łajno. W poszukiwaniu pożywienia usiłowała staranować druty ogrodzenia, za którym rozciągał się prywatny ogród doktor Barbary – na wzgórzu przylegającym do lasu. Neil oparł się o drewniany słupek, przyciskając doń rozpalone czoło.
Mimo emocjonujących wydarzeń ostatnich dni lekarka dużo czasu poświęcała pracy w ogrodzie. Spulchniła ziemię pod kolejne klomby kwiatowe, najwyraźniej przekonana, że pozostanie na Saint-Esprit. Pracę nad jednym z nich ukończyła dziś rano. Wzruszona ziemia wciąż była wilgotna od nocnego deszczu. Łopata stała oparta o składane krzesło, a na stylisku wisiał słomkowy kapelusz. Pekari trącało Neila w nogi, niecierpliwie domagając się wpuszczenia do ogrodu. Poruszało nozdrzami, jakby czuło zapach bezcennych owadów wśród grudek wilgotnej ziemi. Neil nie reagował, tylko wpatrywał się w kapelusz – męską, drogą panamę, której dotychczas lekarka nigdy nie nosiła. Postrzępione rondo było połatane rafią. Teraz przypomniał sobie, jak David Carline łatał swój podarty kapelusz, przesiadując przy wieży kontrolnej. Czyżby Amerykanin pozostawił doktor Barbarze w spadku tę zniszczoną pamiątkę pobytu na wyspie?
Czując chwilowy odpływ gorączki, Neil rozsunął druty kolczaste i przecisnął się pomiędzy nimi do ogrodu. Pekari zakwiczało, kalecząc swoją szorstką skórę o kolce, i przemknęło przed nim prosto na klomby. On zatrzymał się przy krześle. Rozpoznał kapelusz Davida. Obok świeżego klombu był wykopany płytki grób, a w nim, pół metra pod powierzchnią, leżała paczka z rzeczami Neila. Oprócz zniszczonego podkoszulka i bawełnianych szortów znajdował się w niej skórzany pas z herbem królów hawajskich, podarowany Neilowi przez Kima. Zastanawiając się, na jakiej podstawie lekarka uznała, że już nie będzie potrzebował tego ubrania, okrył się szczelniej kimonem. W końcu przyjął, że postanowiła zniszczyć skażone zarazkami rzeczy, jakkolwiek pozwalała mu je nosić, dopóki nie wylądował pod moskitierą w łóżku w pokoju dla chorych.
Na wcześniej przygotowanych klombach rosły lilie, teraz tratowane przez pekari, które ryło ziemię, wyciągając z niej strzępy ubrań. Zwierzę, podniecone swoimi znaleziskami, przycwałowało do Neila, zlizało słony pot z jego kolan i pomknęło z powrotem na klomb, szarpiąc za wystający z ziemi but na gumowej podeszwie. Na wszystkich klombach ryjące w ziemi pekari zdawało się zakłócać spokój spoczywających pod nią tajemniczych ludzi. Neil chwycił łopatę i zaczął rozkopywać grunt wokół buta. Niebawem ukazał się drugi, a powyżej niego bawełniane spodnie, poplamione na wysokości łydek krwią. Chłopiec odrzucał piaszczystą ziemię, wciąż mając nadzieję, że doktor Barbara woli grzebać ubrania będące siedliskiem zarazków niż spalać je w piecu za kliniką. Jednak w butach i spodniach znajdowały się nogi mężczyzny, pokryte jasnymi sztywnymi włosami. Wyrzucając ziemię obok otumanionego pekari, odkrył ramiona i głowę młodszego z dwóch szwedzkich żeglarzy. Jego zwłoki leżały na ciele starszego, ściskającego go w pasie, jakby wciągał nieszczęśnika do grobu. Sąsiedni klomb skrywał ciało długonogiego mężczyzny w panterce i francuskich wojskowych butach. Kiedyś strój ten narażał go na śmieszność. Amerykanin miał zamknięte oczy w taki sposób, jakby nerwowo zaciskał powieki z powodu osypującej się na jego twarz ziemi. Trzymał w dłoniach kamerę wideo, należącą do Szwedów. Neil z łatwością wyobraził sobie Carline’a stojącego nad ich odkrytym grobem i zastanawiającego się, czy sfilmować ten makabryczny widok dla doktor Barbary. Zapewne nawet nie zdążył sobie uświadomić, że może go spotkać taki sam los. Chłopiec zasypał jego twarz, wykrzywioną ostatnim grymasem. Słaniając się wśród zabitych mężczyzn, miał poczucie, że jest filmowany przez niewidoczne kamery, zainstalowane w wieżach obserwacyjnych. Tym starym naziemnym bunkrom nie było dane zarejestrować eksplozji nuklearnej. Musiały się zadowolić pojedynczymi przypadkami morderstw – tymi, do których już doszło, i tymi, które dopiero miały nastąpić.
Albatrosy żeglowały nad transparentami obwieszczającymi światu, że te ptaki są teraz bezpieczne na Saint-Esprit, a kobiety wciąż uderzały maczetami w metalowe „werble”. Jednak doktor Barbara starała się je uciszyć. Stała na schodach kliniki, trzymając w ręku pojemnik ze strzykawką i w poszukiwaniu Neila penetrując wzrokiem wnętrze laboratorium oraz zagrody dla zwierząt.
Rzucił łopatę na grób Carline’a i ruszył z pagórka ku drzewom zamykającym od tyłu ogród. Gdy ściągał ze słupków luźno okręcony wokół nich drut, pekari wywlekało z ziemi ludzką rękę. Brudne palce unosiły się wśród stratowanych lilii, jakby chciały uchwycić się nieba. Neila znowu rozpaliła gorączka. Zrzucił kimono i pobiegł nago do lasu, który wydawał mu się bezpieczny.
Ptaki zaczęły zdychać. Neil leżał wśród gęstych paproci obok pasa startowego, spoglądając na trzy martwe albatrosy, rozciągnięte bezwładnie na przystani. Ich rozcapierzone skrzydła zwisały z drewnianego pomostu. Czwarty ptak dreptał przy nich, chwiejąc się na nogach i tępo patrząc na lagunę. Nawet nie miał siły zaczerpnąć powietrza, więc usiadł osowiały na metalowej barierce, utraciwszy orientację przestrzenną. Na stercie drewna złożonego obok wieży kontrolnej i czekającego na rozpalenie z chwilą przybycia Francuzów, leżało kilkanaście nieżywych ptaków. Opadające skrzydła nadawały im wygląd kwiatów na stosie pogrzebowym.
Neil zastanawiał się, czy mógłby jeść mięso albatrosów. Wiedząc, jak jest tłuste, i biorąc pod uwagę, że ptaki dziesiątkuje jakaś straszna zaraza, wolał patrzeć na stojący przed kuchnią stół na kozłach. Spoczywały na nim, na kuchennej blasze, trzy świeżo upieczone, nieforemne bagietki. Inger położyła je tam, żeby ostygły. Z pobliskiego drzewa obserwował je również mały miodowód o purpurowym kapturze, który uciekł z ptaszarni i był równie głodny jak Neil. Inger okrążyła niezdarnie kuchnię, dźwigając swój ciężki brzuch. Może wyobrażała sobie, że już popycha przed sobą wózek? Umyła ręce w brezentowym kuble. W obozie było cicho. Kilka kobiet dopiero wygrzebywało się ze śpiworów.
Neil wyszedł z paproci i prześliznął się przez palisadę z palm, gotowy rzucić się na bagietki, gdy Inger zapadnie w poranną drzemkę. Z namiotu wyszła Annę Hampton, starsza z nowozelandzkich pielęgniarek, z zarzuconym na ramiona ręcznikiem. Utkwiła zaspane oczy w zawieszonych nad pasem startowym transparentach, dumnie prezentujących swoje slogany na pustym niebie. Znajdujące się obok stosy drewna, pokryte martwymi albatrosami, mogły w każdej chwili zabłysnąć ogniem na znak „radosnego” powitania. Przed magazynem stały ustawione rzędem krzesła, przygotowane na konferencję prasową, która, jak uważał Neil, nigdy się nie odbędzie, jeśli Francuzi zrezygnują z zajęcia wyspy. Zapragnął, żeby na schodach kliniki stanęła teraz doktor Barbara, ale ostatnio sypiała długo, na ogół wstając w południe. Do tego czasu pani Saito potrafiła już rozruszać młodsze kobiety i przydzielić im obowiązki, sprowadzające się głównie do zbierania wyrzucanego przez ocean drewna, malowania plakatów, które miały zawisnąć na pniach drzew, i wyczerpującego obserwowania linii horyzontu. Miodowód sfrunął na stół, gotów zaatakować bagietkę, ale Neil zagwizdał na niego, starając się odwrócić jego uwagę, dopóki Annę nie ruszy ociężałym krokiem pod prysznic. Jak dotąd nikt nie zameldował doktor Barbarze o tych porannych kradzieżach pieczywa. Neil miał nadzieję, że było specjalnie zostawiane dla niego, stanowiąc dowód, iż w rezerwacie kołacze się jeszcze pamięć szczęśliwszych tu czasów. Mimo iż lekarka próbowała zakazić go groźnymi bakteriami, lubił myśleć, że Trudi i Inger zachowały dla niego odrobinę uczucia. Bądź co bądź był ich kochankiem, a w łonach nosiły jego dzieci.
Zgodnie z tym, czego oczekiwał, gruba i zaniedbana Inger osunęła się niezdarnie na kuchenne krzesło, opierając na piecyku spuchnięte nogi. Gotująca się w czajniku woda niemal już wrzała, ale Niemka nie zwracała na nią uwagi, pogrążona w myślach – zapewne o dziecku. Miało się urodzić za tydzień jako pierwsze, któremu doktor Barbara pozwoliła żyć w rezerwacie. Wkrótce potem spodziewała się powić potomkinię Monique, a następnie Trudi i pani Saito. W ten sposób unikalne pokolenie dziewczynek spłodzonych przez jednego ojca z różnymi kobietami zainicjowałoby proces powiększania populacji obywatelek kobiecej republiki Saint-Esprit.
Neil przyciągnął uwagę ptaka, wycelowując w niego palec wskazujący, i spojrzał na Inger. Z głową opartą na poduszce, nuciła bawarską kołysankę. Przeszedł przez polanę do stołu i odpędzając od pieczywa muchy, położył dłoń na ciepłej skórce największej bagietki.
– Salaud!
– Leniwe gówno! Łapmy sukinsyna!
– Inger, mamy go!
Stalowe ostrze kuchennego noża ugodziło Neila w przedramię. Zbyt zszokowany, by poczuć ból, odwrócił głowę. Monique wypadła z bocznych drzwi kuchni i napierała na niego. Niemal zezowała z wściekłości. Pokrywająca jej czarne, ostrzyżone „na chłopaka” włosy smuga z mąki przypominała strzałę. Od przodu już zaszła Neila Trudi. Czyhała na niego za zbiornikiem na deszczówkę, trzymając w swojej drobnej dłoni topór rzeźnicki. Wymachiwała narzędziem, z zimną krwią wybierając cios, jakby miała do czynienia z wieprzkiem przeznaczonym na ubój.
– Monique! Trzaśnij w drugą rękę! Małe gówno… Nie odważy się już więcej kraść!
Neil cofnął się na widok krwi na przedramieniu i usiłował bronić się bagietką. Już wiedział, że został tu podstępnie zwabiony. Nie strzeżone wczoraj rano bagietki stanowiły przynętę. Przerażała go okazywana mu przez kobiety pogarda. Gdy Monique zaatakowała go ponownie, sycząc na niego, jakby był chorym kundlem, mogącym zarazić śmiertelną chorobą jej dziecko czy – na odległość – drogocenne niedźwiedzie z rezerwatu w Pirenejach, uskoczył w bok.
– Monique, to ja! Razem przypłynęliśmy tu na „Diugoniu”, żeby uratować albatrosy! – krzyknął desperacko.
– Przyjechałeś tu, żeby uratować siebie! – Nadal usiłowała wbić mu w rękę ostrze, zwinna pomimo ciąży i zacięta, jakby chciała wziąć na nim odwet za wszystkich pasażerów, którym zapinała pasy w samolotach. – Wynoś się stąd i mieszkaj sobie z rybami! Poszukaj dla siebie innej wyspy… Na Saint-Esprit rządzimy my!
Z kuchni wyszła Inger, potrząsając szuflą wypełnioną rozżarzonym węglem drzewnym. Obrzucając Neila wyzwiskami, wysypała zawartość szufli na jego bose stopy.
– Trudi, niech zatańczy, a wtedy dostanie tę bułkę! Neil, zatańcz dla nas na stole!
Trudi wbiła topór w blat.
Neil wyciągnął do niej rękę z zakrwawioną bagietką, chcąc zmylić dziewczynę, i przeskoczył przez parzące węgle. Puścił się pędem przez pas startowy do lasu, ścigany przez trzy obrzucające go najgorszymi wyzwiskami kobiety. Przebiegając obok kliniki, zauważył za rozpiętą we framudze drzwi moskitierą doktor Barbarę. Opierała wyciągniętą rękę na ramieniu Nihala. Unosząc podbródek, obserwowała zajście z obojętną miną kogoś, kto ma do czynienia z dziecinną sprzeczką na szkolnym podwórku.
Zlizując własną krew z bagietki, Neil przycupnął w drzwiach stacji meteorologicznej. Ukrywał zranioną rękę przed chorymi albatrosami, obserwującymi go ze skalnej ściany. Furia, z jaką zaatakowały go kobiety, budziła w nim strach. Był zbyt wstrząśnięty, by móc zjeść tę brudną bułkę. Pani Saito nie lubiła go od początku, być może z powodu jego wytrzymałości i pewności siebie, których tak brakowało jej mężowi. Z kolei Monique nigdy nie wyzbyła się w stosunku do niego nieufności, podejrzewając, że przybył na Saint-Esprit wcale nie z chęci ratowania albatrosów. Co się natomiast tyczy Inger i Trudi, to Neil był pewny, że go lubią. Jednak teraz zwróciły się przeciwko niemu – po części dlatego że doktor Barbara zaraziła je pogardą wobec mężczyzn, a po części, ponieważ znał prawdę o zabójstwach popełnionych przez nią w rezerwacie. Niemki zaś nadal chciały ukrywać tę prawdę przed sobą, a Neil swoją obecnością przypominał im o niej.
Mimo upalnej pogody drżał z zima, leżąc pod kocem doktor Barbary. Przyciskał do twarzy zniszczony materiał i wdychał słaby zapach potu lekarki, myśląc o własnym, co niedawno lał się z niego strumieniami. To było istne morze potu, potężniejsze niż te prawdziwe morza, w których zdarzyło mu się pływać. Zabandażował ranę na ręce podkoszulkiem, wspominając, z jaką ochotą przebywał nago z doktor Barbarą, gdy prała jego ubranie w wodzie, którą przynosił ze strumienia. Nie mógł pogodzić się z myślą, że chciała go zabić, tak jak zabiła Renę Didiera, profesora Saito, Kima i Carline’a. Ale teraz wiedział, że doktor Barbara jest niespełna rozumu i że on musi uciec z atolu – dotrzeć do Papeete i powiadomić władze francuskie o wszystkim, co zrobiła. Zamieniła powołany przez siebie rezerwat dla zagrożonych gatunków roślin i zwierząt w obóz zagłady mężczyzn. Zamordowała nie tylko uczestników wyprawy na Saint-Esprit, ale i członków załóg jachtów, którzy stanowili przeszkodę w realizacji jej planów – między innymi rodziców nastolatek, przemocą podporządkowanych „programowi rozrodczemu” i w zamyśle mających, nawet pod przymusem, kopulować z Nihalem. Zabiła także Gubby’ego i pierworodnego syna Neila, wywołując przedwczesny poród Trudi. W rezerwacie nie ostał się żaden mężczyzna, ale ona nadal była niebezpieczna. Mogła znowu kogoś zamordować, jeśli z jakichś względów jej to odpowiadało. Neil był zaszokowany, że tak długo pozostawał pod jej urokiem, magnetyzowany jej silną wolą. A ona po prostu wykorzystała jego chłopięcą fascynację nuklearną apokalipsą i poczucie zagubienia po śmierci ojca z powodu depresji i bierności matki.
Myśląc o okazywanym mu wcześniej przez doktor Barbarę silnym przywiązaniu, usiłował sobie jakoś wytłumaczyć zmianę jej zachowania. Potrafił sobie wyobrazić jej desperację spowodowaną zagrożeniem dla rezerwatu na skutek spodziewanego powrotu na wyspę francuskiej armii. W swym obłąkaniu zaczęła widzieć Neila wyłącznie jako kogoś należącego do świata mężczyzn, ich gry wojenne zaś uważała za śmiertelne zagrożenie dla tego, co stworzyła na Saint-Esprit. Gdy uciekał nago z ogrodu-cmentarza, zdawał sobie sprawę, że jego decyzja zamieszkania w jaskini przy stacji meteorologicznej to akt nieustającej wiary w lekarkę. Albowiem i wówczas nadal w jakimś stopniu w nią wierzył i chciał jej być potrzebny. Nocą, gdy leżał w śpiworze doktor Barbary, wdychając zapach jej moczu, myślał o tym, że z łatwością mogłaby go tu znaleźć i sprawić, iż pani Saito dołożyłaby jego kości do tych rozrzuconych po ścieżce prowadzącej ze stoku. Jakkolwiek czuł się zmuszony powiadomić o przestępstwach lekarki władze francuskie i dopilnować, by została aresztowana, to miał nadzieję, że ona na zawsze zapamięta tę jaskinię. To było jedno z tych symbolicznych miejsc, w których Neil zawsze miał na nią czekać, jedna z tajemnic jego serca.
Sprzeczne uczucia w stosunku do lekarki prześladowały go, od chwili kiedy schronił się w jaskini, uciekłszy z rezerwatu. Wyczerpany wspinaczką, natychmiast zasnął i śniła mu się laguna – płynął od mielizny do mielizny, a na każdej widział swoje martwe ciało. Czwartego dnia gorączka zaczęła spadać. Wkrótce rozjaśniło mu się w głowie i wyostrzył wzrok. Zamazany wcześniej obraz stoku zmieniał się w obraz normalny. Neil poczuł wreszcie woń niesionego przez wiatr słonego morskiego powietrza i odór łajna albatrosów, a nawet uderzył go w nos zapach dymu z ogniska, rozpalonego przez panią Saito podczas fałszywego alarmu i gaszonego wodą z oceanu. Z tego powodu przez wiele dni nad Saint-Esprit unosił się wielki obłok pary.
Przez trzy tygodnie Neil trzymał się blisko stacji meteorologicznej. Drzemiąc w śpiworze doktor Barbary, odzyskiwał siły, w miarę jak jego organizm wydalał toksyny, które mu wstrzykiwała. Potwornie wygłodzony, wybierał jaja z gniazd na ścianie skalnej i pożerał tłuste żółtka. Wciąż nagi, przekradał się przez zalesione stoki wzgórz na plaże wokół atolu w poszukiwaniu krabów i morskich ślimaków. Kiedyś o zmierzchu udało mu się schwytać w przybrzeżnym rozlewisku wśród skał małego żółwia. Krzemieniem odciął mu głowę i wypił krew. Następnego dnia przeszukał opuszczony obóz hipisów. Wśród desek zawalonych szałasów i na wpół zagrzebanych w piasku szczątków sieci znalazł wystrzępiony, ręcznie malowany podkoszulek i „wyprane” przez przybrzeżne fale dżinsy. Związał je w pasie przewodem elektrycznym.
Już dawno uznał za pewnik, że Wolfgang i Werner nie opuścili wyspy, lecz spoczywają w najgłębszych grobach w ogrodzie doktor Barbary. David Carline słusznie wierzył, że żyli na Saint-Esprit gdzieś w ukryciu, nie chcąc opuszczać Inger i Trudi, gdy wpadły w ręce lekarki. Ale czy Amerykanin zdążył się domyślić, że ich też zakaziła? Neil przypuszczał, że tego pozbawionego poczucia bezpieczeństwa nieszczęśliwego człowieka odstręczał pomysł doktor Barbary zwerbowania do rezerwatu większej liczby kobiet i pozbycia się mężczyzn, lecz nie zdawał on sobie sprawy, jak zamierzała to osiągnąć. Może wmówiła mu, że van Noortów z dnia na dzień uśmierciła tajemnicza gorączka, wywołana przez wirusy, które przywlec mogły na wyspę zwierzęta podarowane do rezerwatu? I to ona go przekonała, by przedziurawił jacht oraz pozbył się ciał, argumentując, iż ktoś mógłby zaalarmować władze francuskie? Jednak wracając myślami do spotkania z Carline’em przy kościółku, Neil doszedł do wniosku, że Amerykanin nie szukał bulw ignamów i batatów, lecz grobów Niemców, obawiając się, iż rychło sam może się stać ofiarą lekarki. Z drugiej strony Carline’owi brakowało woli przeciwstawienia się doktor Barbarze i ostrzeżenia załóg statków odwiedzających atol. Z kolei Neil aż nadto gorliwie podporządkowywał się bezwzględnej realizacji jej planu. Wiedział, że czymś go zakażała, ale powolne umieranie w pokoju dla chorych przynajmniej pozwalało mu być blisko niej, znajdować się w centrum jej uwagi. Zdawał się celowo zapominać o popełnionych przez nią morderstwach, a pod koniec „kuracji” był gotów sam dać się jej zabić. Z jakichś sobie tylko znanych powodów ustąpiła i nie ścigała go po ucieczce z kliniki. Może chciała sprawdzić, czy Neil jest pierwszym mężczyzną na atolu, zdolnym przeżyć ją samą? Poza tym, niezależnie od popełnionych morderstw, miała rację. Na Saint-Esprit kobiety były silne, a mężczyźni słabi. Kimo, Carline i profesor Saito zawiedli ją; nie sprostali wymaganiom, jakie stawiało przed wszystkimi wcielanie w życie idei rezerwatu. Neil nawet teraz, po tym co przeszedł, czuł się winny zdrady doktor Barbary. Sekretnie marzył o ponownym potwierdzeniu swej wartości w oczach tej kobiety. Chciał pozostać na Saint-Esprit, dopóki mu się to nie uda.
Jednak nadal wystrzegał się spotkania z lekarką. Opuszczał stację meteorologiczną tylko po zapadnięciu mroku. Podchodził do pasa startowego i sadowił się wśród drzew przy akwedukcie. Zwykle kobiety zbierały się po kolacji przy ognisku obok wieży obserwacyjnej i śpiewały proste francuskie piosenki, których nauczyła je Monique. Przygotowania czynione przez panią Saito w związku ze spodziewanym powrotem na atol francuskiej marynarki wojennej zbliżyły do siebie mieszkanki rezerwatu. Nawet Szwedki przyłączyły się do tych monotonnych śpiewów. Od czasu rzekomego wszczęcia alarmu przez ich mężów – spoczywających w jednym z grobów w ogrodzie doktor Barbary – tylko dwa samoloty pojawiły się nad atolem, krążąc na dużej wysokości. Kilka statków, których trasy przebiegały obok wyspy i które zawsze chemie na nią zawijały, zostało odstraszonych przez zimne powitanie i pogłoski na temat zamieszkałej tu, w swym kalwińskim niebie, ponurej sekty obrońców praw zwierząt. Przepływający tędy wielokadłubowiec, z kadetami kolumbijskiej marynarki na pokładzie, zarzucił kotwicę w lagunie tylko po to, żeby jak najszybciej napełnić zbiorniki wodą pitną – pod czujnym okiem grupki ciężarnych kobiet. Kolumbijczycy przywieźli do rezerwatu parę rzadkich czepiaków, ale jedno spojrzenie na opustoszałe klatki i na budzące lęk noże, którymi były obwieszone ściany kuchni, wystarczyło im, żeby poszukać innego rezerwatu dla zagrożonych zwierząt. Z ulgą podnieśli kotwicę i odpłynęli, popędzani przez dziki rytm uderzeń o kanistry. Pani Saito wydobywała z pogiętego metalu najgłośniejsze dźwięki, prowokacyjnie pokazując zdenerwowanym kadetom swój mały tyłek i wygrażając pięściami siostrom van Noort oraz Szwedkom, gdy dostrzegła w ich oczach pokusę ucieczki kolumbijskim statkiem. Zdążyła już zamknąć wszystkie nowicjuszki w świecie reżyserowanych przez siebie iluzji. Uroczyste zabijanie i pieczenie pekari – Neil obserwował ceremonię ze swojej kryjówki przy pasie startowym – niemal odtwarzało ryt eucharystyczny. Przestraszony Nihal dostał jako pierwszy krwisty udziec. Otoczony przez ciężarne kobiety i wyraźnie zaniepokojony, zagłębił zęby w mięsie, po czym odwzajemnił uśmiech wpatrzonych w niego z aprobatą kobiet. Bez wątpienia zdawał sobie sprawę, że właściwa rola do odegrania w wystawianym na wyspie mocnym przedstawieniu zostanie mu dopiero wyznaczona.
Doktor Barbara, poza tym że uczestniczyła w zbiorowych obrzędach, pracowała w swoim ogrodzie, ponownie grzebiąc wyciągnięte na światło dzienne przez złośliwe pekari nogi i ręce. Zasypywała je delikatnie, śpiewając cicho podczas wygładzania ziemi łopatą, jakby nie chciała zakłócać myśli kłębiących się pod czaszkami „śpiących” mężczyzn.
W lesie unosiły się tłuste opary, snując się pomiędzy zakurzonymi tamaryndowcami i eukaliptusami jak lepkie widma. Te opary mogły „wyczarować” chyba tylko fale uderzające o dziurawe zbiorniki na paliwo „Diugonia”. Neil, czując się bezpiecznie na swojej podniebnej wyspie, obserwował chore, chwiejące się na nogach albatrosy. Usiłowały otrząsnąć ze skrzydeł ciężkie opary. Niszczyła je epidemia jakiejś zabójczej choroby, roznoszonej po wyspie przez zarażonego ptaka, wypuszczonego z ptaszarni rezerwatu. Zdrowsze albatrosy zaczęły odlatywać z Saint-Esprit.
Neil kończył jeść poplamioną własną krwią bagietkę. Ostami kęs pokropił tą sączącą się z rany na ręce. Rzucił podkoszulek na schody stacji meteorologicznej i położył się w słońcu. Już myślał o następnym posiłku. Skoro odzyskał siły, mógł wykraść kombinezon nurka z namiotu Nihala i łowić w lagunie strzępiele hapuku. Gdy doktor Barbara zobaczy go w tym kombinezonie i z kuszą w ręku, chętnego do przejęcia z powrotem roli myśliwego, mianuje go swoim zastępcą w rezerwacie na czas odsiadywania długiego wyroku, Monique zaś i pani Saito zaczną go szanować, a Inger i Trudi będą mu okazywały względy jako ojcu ich dzieci.
Opary dotarły do stacji niczym drażniący nozdrza obłok pyłu o posmaku oleju opałowego. Neil otrząsnął się i stanął na schodach. Wśród drzew po obu stronach ścieżki unosiły się smugi dymu, a gęsta chmara zaniepokojonych owadów nacierała na ścianę skalną. Gdy szczyt spowiła szara mgła, albatrosy poderwały się ze swoich podniebnych grzęd i pofrunęły nad ocean. Neil, rozpędzając dym zakrwawionym podkoszulkiem, ruszył ku ścieżce. Języki ognia pełzały po stoku jak strumyczki lawy, zapalając suche podszycie i rdzawe pióropusze spróchniałych palm. Na twarz i klatkę piersiową Neila spadły tłuste krople o zapachu ropy do zasilania diesla. W górze, na krawędzi urwiska, stały Monique i Inger. Każda dźwigała powyginany kanister z paliwem do buldożera. Obie były wyczerpane po długiej wspinaczce, ale energicznie polewały ropą zalesiony stok i rozrzucały zapalane w ognisku u ich stóp pakuły.
– Monique, Inger! – Neil wytarł poplamione ropą usta. – Spalicie albatrosy!
Monique wskazała na niego dłonią i potrząsnęła kanistrem. Widząc jej wyszczerzone zęby, zdał sobie sprawę, że wspięła się na szczyt skalnego masywu, żeby spalić przede wszystkim jego.
Zasłaniając twarz, zaczął się wycofywać ze ścieżki, otoczony chmurą dymu.
Przy wejściu do stacji stała pani Saito. Trzymała w uniesionej ręce podkoszulek Neila, ozdobiony namalowanym przez dziecko, nieporadnym wizerunkiem japońskiej flagi, i wbijała nóż w miejsca poplamione krwią. Chłopiec zaczął zbiegać ze skalnej pochyłości, ślizgając się na rozrzuconych kościach. Próbował uciec przed ścigającą go, nieobliczalną Japonką. Przyszło mu do głowy, że wszystkie cztery kobiety tak obchodzą się z noszonymi w łonie dziećmi, jakby to były podarunki dla śmierci. Gdy potknął się i upadł wśród spalonych przez słońce czaszek oraz kości nóg zagrożonych ptaków, pani Saito rzuciła na ziemię podziurawioną nożem szmatę i oblała go ropą z kanistra, przynaglając Monique do zrzucenia zapalonych pakułów. Ale Francuzka i Niemka patrzyły w niebo, naśladując uniesionymi dłońmi tor śmigłowca, który wtargnął w przestrzeń powietrzną wyspy. W tym momencie pani Saito wycofała się do lasu. Po raz ostami Neil widział ten śmigłowiec na pokładzie „Sagittaire’a”. Maszyna nadlatywała z północnego zachodu. Przemknęła ponad odległymi od atolu ławicami piasku i zatoczyła krąg nad zatopionym „Petrusem Christusem”, którego wrak pilot spostrzegł bez trudu w przejrzystej wodzie laguny. Monique i Inger rzuciły kanistry i zbiegały ze skał, a Neil ruszył ku ścieżce. Gdy tylko tam doszedł, zza chmury dymu wyskoczyła pani Saito. Przeszyła go spojrzeniem ostrzejszym od ogrodniczego noża, który wymierzyła w jego pokrytą tłustą mazią rękę. Głos Japonki ginął zagłuszony rozlegającymi się na dole dźwiękami metalowych „werbli” i warkotem śmigła wojskowego helikoptera. Nagle odwróciła się i zaczęła zbiegać ścieżką wśród płomieni, jakby ścigała języki ognia spływające ku oceanowi.
– Mężczyzna! Leniwy mężczyzna!
Na Saint-Esprit powróciła cisza, wstrząsająca dla samej siebie. Neil stał pośrodku pasa startowego, wśród martwych albatrosów, i lustrował pusty, nie strzeżony obóz. Klapami namiotów poruszał lekki wiatr, a na brudnych naczyniach w kuchni ucztowały muchy. Czyżby kobiety pod przywództwem doktor Barbary opuściły wyspę na pokładzie przepływającego tędy statku wielorybniczego? Okopcone, poskręcane transparenty wisiały pomiędzy kikutami zwęglonych drzew. Wszystko, co nadawało się do spalenia, zostało w pośpiechu ułożone w stosy. Na pasie startowym wciąż żarzyły się porozrzucane rzeczy. W kopcach wilgotnego popiołu leżały szczątki chodników z desek, krzeseł z magazynu, kartonów z karmą dla zwierząt i sklejki, z której zostały zrobione plakaty. Dymiły, zmoczone przez padający w nocy deszcz. Jednak nikt z wyjątkiem Neila nie oglądał tych świadectw desperacji – chłopiec przykucnął przy jednym z żarzących się ognisk i zaczął ogrzewać dłonie nad małym stosem, pod którym leżał upieczony głuptak. Zerwał z niego zwęgloną skórę i spróbował tłustego mięsa o posmaku nafty.
Przez trzy dni na atolu szalał pożar. Po tym jak Neilowi udało się wymknąć pani Saito, zamierzającej spalić go żywcem, ukrywał się w dobrze osłoniętych miejscach pod ścianą skalną. Widziały go tam tylko zdychające albatrosy. Łapał ryby i kraby w przybrzeżnym rozlewisku, gdy w niebo wystrzelił potężny słup czarnego dymu zapowiadając, że wszystko może się tu obrócić w perzynę. Po raz pierwszy od czasu przypłynięcia na Saint-Esprit wypatrywał statków na horyzoncie i pragnął, żeby Francuzi wrócili. Niestety, patrolowy helikopter już więcej nie pojawił się nad atolem. Neil nocował w wieży obserwacyjnej obok strumienia, „strzeżony” przez obsceniczne graffiti, namalowane przez doktor Barbarę. Z podpalonych stosów drewna buchały coraz wyższe płomienie, a pożar rozszerzał się na rosnące w pobliżu pasa startowego drzewa. Neil wciąż był porażony nienawiścią, jaką dostrzegł w oczach Monique i pani Saito. Zainfekowana rana na ręce i plamy z ropy, które przywarły do jego skóry, przypominały mu, że w rezerwacie czeka na niego tylko śmierć. Z lasu nad tarasami widział Trudi, Inger, Monique i panią Saito w cmentarnym ogrodzie doktor Barbary. Obserwując te odpoczywające wśród grobów ciężarne kobiety o męskich fryzurach, domyślił się, że wiedzą o tym, w jaki sposób lekarka pozbywa się z Saint-Esprit mężczyzn. Jednak nadal było mu trudno pogodzić się z faktem, że go odrzuciły. Wspominał długie popołudnia spędzone z Trudi i Inger, kiedy baraszkowali na plaży niemal jak dzieci. Niestety, teraz miłe chwile spędzone z Neilem nic dla Niemek nie znaczyły, a o Monique i pani Saito wolał nie myśleć. Wszystkie wykorzystały go do poczęcia córek i odprawiły, gdy tylko pojawił się młodszy Nihal.
Wytarł usta z tłuszczu głuptaka i ruszył do obozu. Zwisające ze sznurów strzępy transparentów skojarzyły mu się z ogonami samolotów, zestrzelonych w czasie bitwy. Po obozie wiatr porozrzucał wciąż dymiące szczątki spalonych przedmiotów, jakby mieszkanki rezerwatu nadal dawały upust swemu oburzeniu na świat. Pchnął nie zamknięte na kłódkę drzwi do kliniki. Nie posłane łóżko w pokoju dla chorych wyglądało tak samo jak w dniu, w którym stąd wyszedł. Na materacu widniał teraz odciśnięty w pocie kształt jego, Neila, ramion, a całun z szarej moskitiery plamiły smugi zakrzepłej krwi. Otwarte drzwiczki szafek i wysunięte szuflady biurka w gabinecie świadczyły o tym, że doktor Barbara w pośpiechu przeszukiwała ich zawartość. Na podłodze leżały porozrzucane strzykawki i fiolki, jakby w ostatnich godzinach istnienia rezerwatu lekarka ścigała z igłą w ręku cały zespół. Neil usiadł na jej wąskim łóżku, omijając wzrokiem spoczywające na podłodze brudne desusy, i przysunął do twarzy poduszkę. Wyobrażał sobie, jak doktor Barbara przyciska do jego ust i nosa ten miękki przedmiot, czekając, aż ustanie oddech. Gdzieś na biurku, wśród ampułek ze środkami uspokajającymi i tymi wywołującymi poronienie, znajdowała się trucizna, za pomocą której uśmierciła Kima i profesora Saito. Na drzwiach pokoju dla chorych wciąż wisiało jedwabne kimono botanika. Neil dotknął zniszczonego materiału i wyszedł na świeże powietrze.
Zakrywając dłonią ranę na ręce, zdążał wśród rozrzucanego przez wiatr popiołu do namiotów kobiet. Przed tym, który zajmowała Monique, stały chodaki pani Saito. To był jedyny element porządku w totalnym chaosie. Neil uniósł klapę i zajrzał do mrocznego wnętrza. Wypełniały je roje much i cierpki odór pomieszanych zapachów – płynu do płukania ust, antyseptycznego fluidu i mdłych japońskich perfum, ulatniających się z otwartego flakonu, stojącego na bambusowym stoliku obok kilku powieści. Pani Saito i Monique leżały na wąskim łóżku, obejmując się nawzajem w talii. Muchy jątrzyły ropiejące rany na ich ustach i piły łzy z otwartych oczu. Plamki sadzy, przywianej przez wiatr z wypalonych stosów, pstrzyły nagie ramiona kobiet. Wyglądały jak konfetti zdobiące ciała podczas ślubu lesbijek. Na wpół otwarte, wydatne usta Monique ukazywały jej zęby, a oczy patrzyły surowo w zielony sufit namiotu. Wąskie biodra spoczywającej obok pani Saito wydawały się jeszcze drobniejsze przez kontrast z silnie zbudowanym ciałem Francuzki. Policzki Japonki były zapadnięte niczym w masce z papier mache, nos spuchnięty i ciemniejszy od reszty twarzy, a czoło podobne do czoła męża, jakby kradła mu tożsamość, po to by również w ten sposób dominować nad nim nawet po śmierci.
Neil zamknął flakon, usiłując zrozumieć osobliwe poczucie godności tych kobiet, perfumujących powietrze dla tych, którzy odkryją ich zwłoki. Odganiając muchy od ust Japonki i Francuzki, wycofał się z namiotu. Dzięki geometrycznym liniom białego pasa startowego odzyskał równowagę.
Jak łatwo się domyślił, w następnym namiocie spoczywały obok siebie Inger i Trudi. Inger obejmowała szczupłe ramiona Trudi swoją grubokościstą ręką. Śmierć zawładnęła ich ciałami, wyciskając z nich soki życia do ostatniej kropli. Muchy walczyły o pierwszeństwo dostępu do nie zasklepionych ranek po ukłuciach igły na rękach Niemek. Trudi i Inger znowu wyglądały jak hipiski-abnegatki, mieszkające na plaży z Wolfgangiem i Wernerem. Nakrył je prześcieradłem, starając się nie patrzeć na ich brzuchy, w których, w wodach płodowych macic, spoczywały jego córki. Nagle poczuł ostrzegawczy ból głowy, ten sam, który sprawił, że kiedyś uciekł z cmentarnego ogrodu lekarki.
– Neil? Wróciłeś… – Najpierw zobaczył skrzywione w uśmiechu, zakrwawione usta. Stała przy nim doktor Barbara, z łopatą w ręku. Promieniała na jego widok. Była mile zaskoczona, jakby podczas niewinnej pracy w ogrodzie niespodziewanie odwiedził ją przyjaciel. Na jej podkoszulku widniały żółte plamy wydzieliny z wola albatrosów, ale sprawiała wrażenie nieświadomej kataklizmu, jaki nawiedził wyspę: zgliszcz po pożarach i martwych kobiet w namiotach. – Neil… – Z dumą dotknęła jego brody. – Miałam nadzieję, że znowu cię zobaczę. Pani Saito mi mówiła…
– Ona nie żyje, pani doktor. – Cofnął się, zdając sobie sprawę, że błyszczące ostrze łopaty oblepia przed chwilą spulchniana ziemia. Bał się tego narzędzia, którym lekarka wciąż jeszcze mogła go pogrzebać. – Wszystkie są martwe… pani Saito, Monique, Trudi i Inger.
– Przykro mi, Neil. – Uśmiechnęła się z udawaną skruchą. – Wiedziały, że przyszła pora, by odejść. Poprosiły mnie, żebym je uśpiła. A teraz możesz mi pomóc zanieść je do ogrodu. Francuzi ich tam nie znajdą.
– Doktor Barbaro, Monique już nie jest w ciąży. Co się stało z dzieckiem? Czy znajduje się w żłobku?
– Nie. Nie mogłyśmy dopuścić, żeby mała umarła w brzuchu matki. Pozostałe dziewczynki były młodsze. Nie miały świadomości, że zasypiają. – Lekarka uniosła łopatę, jakby błogosławiła wyspę. – Córeczka Monique już odpoczywa w ogrodzie. Czeka na matkę. Posadzimy na ich grobach lilie… lilie z rezerwatu…
– Pani doktor… – Neil odwrócił się gniewnie w stronę namiotów. Policzył potrząsane przez wiatr klapy, przeświadczony, że również Kanadyjki, Nowozelandki i Szwedki leżą zimne na łóżkach. – Co stało się z Nihalem? Z Marthą? Z Heleną?
– Też odeszli. Razem. Nie chcieli z własnej woli, więc ich wyprawiłam w drogę.
– Dlaczego?! Doktor Barbaro, dlaczego?! – Krzyknął na nią, ale nie zareagowała, jakby nagle ogłuchła. Wyrwał jej z ręki łopatę. – Dlaczego pani wszystkich zabiła?! Oni kochali rezerwat!
– Był im potrzebny odpoczynek. Wszystkim… nawet małemu Nihalowi. – Podrapała się w drżącą rękę i z uśmiechem spojrzała w niebo. – Nigdy nie byli naprawdę szczęśliwi w rezerwacie. To zbyt wiele od nich wymagało.
– Zabiła pani mężczyzn… – Neil uświadomił sobie, że pogodził się ze śmiercią Kima, profesora Saito i Carline’a, lecz śmierć kobiet graniczyła z absurdem. – Ale dlaczego kobiety?
– Nie były wystarczająco silne. W rezerwacie potrafią przetrwać tylko silni. Tacy jak ty i ja. Neil, wywalczyliśmy sobie prawo do życia.
Do uszu Neila doszedł czyjś słaby głos, jakby miauknięcie kota, z namiotu za żłobkiem. Zacisnął dłoń na stylisku łopaty i nie dopuścił do siebie doktor Barbary, gdy chciała go objąć. Z otwartego wrzodu na górnej wardze ust lekarki spływała na zęby krew. Chłopiec rzucił łopatę pod nogi lekarki i pobiegł do namiotu, z którego dochodził jęk.
Pielęgniarki z Nowej Zelandii leżały na podłodze wśród porozrzucanych ubrań i pościeli. Usiłowały się ratować.
Patsy była ledwie przytomna i nie poznała Neila, ale Annę wyciągnęła do niego rękę.
– Neil, poszukaj dzieci… Bądź ostrożny… Doktor Barbara…
Posadził ją, przysuwając plecami do łóżka, i zmusił do zwrócenia zawartości żołądka. Zwymiotowała na dłonie krwawy śluz. Wytarła je o bluzkę i opierając się na ramieniu Neila, z trudem wciągała powietrze. Ciesząc się, że jest przytomna, odwrócił się do Patsy. Ocucił ją ze śpiączki, wymierzając klapsy w policzki. Uklęknął i okraczył jej nogi, masując uda, żeby zwiększyć dopływ krwi do serca – tak jak nauczyli go ratownicy na plaży w Waikiki.
Obie pielęgniarki miały na sobie robocze ubrania. Neil, widząc wcześniej porozrzucane w gabinecie doktor Barbary ampułki i strzykawki, dziecinnie łatwo potrafił sobie wyobrazić, jak lekarka aplikuje młodszym nowicjuszkom obiecane „witaminy”, wspomagana przez ufne Nowozelandki, które dzięki temu ostatnie dostały śmiertelne zastrzyki.
– Neil, dzieci… I Nihal. – Annę wciągała powietrze przez zaciśnięte zęby. – Nie pozwól doktor Barbarze zbliżać się do nich…
Odpędził muchy z jej twarzy i wziął ją za ręce, ale go odepchnęła i usiadła na łóżku.
Zostawił pod jej opieką Patsy i wyszedł na dwór. Zastanawiał się, jak zmusić doktor Barbarę do udzielenia pielęgniarkom pomocy lekarskiej.
Stała pośrodku pasa startowego, uśmiechając się do chorych albatrosów, które na chwiejnych nogach dreptały ku niej z plaży.
– Doktor Barbaro! Annę i Patsy są wystarczająco silne! Mogą wspólnie z nami żyć w rezerwacie…
Czekał na odpowiedź, ale od razu spostrzegł, że lekarki nie interesuje już ani on, ani Nihal, ani młode kobiety, którym wstrzyknęła truciznę. Błąkała się po pasie startowym, roztrącając żarzące się szczątki przedmiotów, zbyt pochłonięta przez demony z jej świata a rebours, żeby móc usłyszeć warkot nadlatującego śmigłowca.
Francuski dwurotorowy helikopter sunął tuż nad powierzchnią wody. Był o milę od wyspy. Gdy przemknął nad mieliznami, posyłając ku Saint-Esprit drobne, spienione fale, lekarka zmarszczyła brwi i wskazała dłonią szarą sylwetę „Sagittaire’a”, zakotwiczonego za rafą. Za kurtyną unoszącego się ku niebu dymu ukazał się smukły dziób korwety i światła sygnałowe.
– Neil, nadszedł czas! – Lekarka podeszła do niego. Po chwili niezdecydowania, kiedy sprawiała wrażenie, że nie chce rozpoznać tego wojennego okrętu, odzyskała całą swoją witalność. Nawet ślady po ukąszeniach przez owady na jej czole zdawały się emanować wściekłością. Stała się tą samą aktywną kobietą o silnej woli, którą kiedyś poznał przed hotelem w Waikiki. Trzymała w dłoni chromowany pistolet, zabrany Davidowi Carline’owi. – Neil, Francuzi wrócili.
– Doktor Barbaro, zastrzelą panią…
– Posłuchaj… Wciąż nie jest za późno. – Uniosła pistolet, jakby postanowiła wycelować prosto w Neila. Gdy odsunął się i wyciągnął ręce, wyobrażając sobie, że złapie kulę, wymierzyła broń w zdychającego na pasie startowym ptaka. – Neil, musimy zabić wszystkie albatrosy.
XX Tajemne przejście
Ostatnie nosze z chorymi, przetransportowane przez helikopter, spoczęły na rufie „Sagittaire’a”. Neil, osłaniając twarz dłońmi od prądu powietrza, wywołanego ruchem śmigła, zszedł na platformę w ślad za francuskimi sanitariuszami. Kropelki wody błyszczały na policzkach i czole Patsy Kennedy jak szron na zamarzniętej rybie, ale oczy Nowozelandki zdawały się poznawać Neila. Spoglądała na jego świeżo ogoloną twarz tak bezbronnie i niepewnie, jakby się obawiała, że ją zrani. Gdy usiłował dotknąć jej podbródka, wzdrygnęła się i odwróciła głowę.
Nihal i uratowane kobiety leżeli już bezpiecznie w kajutach, badani przez zespół lekarzy z pogotowia, przetransportowanych helikopterem z Papeete na pokład korwety. Wszystkie „nowicjuszki” przeżyły, choć żadna z Holenderek, Szwedek i Kanadyjek jeszcze nie wiedziała o śmierci najbliższych. Nawet przesłuchujący Neila francuscy komisarze policji z trudem ogarniali ogrom zbrodni popełnionych na wyspie w okresie istnienia rezerwatu. Na szczęście dla chłopca Annę Hampton, przytomna, choć wciąż roztrzęsiona, zapewniła ich, że ratował życie wszystkim zagrożonym.
Przy sterburcie stali Andersonowie, lustrując przez lornetki wciąż dymiące wzgórza nad pasem startowym, nad którym dominowały teraz poczerniałe kikuty drzew. Gdy przenoszono obok starszych państwa nosze z Patsy Kennedy, zaprzestali poszukiwać na wyspie doktor Barbary i pogłaskali pielęgniarkę po ramieniu. Neil chciał, żeby do niego podeszli, ale podobnie jak wszyscy pozostali unikali go, jakby był rozbitkiem, który uratował się z morskiej katastrofy dzięki kanibalizmowi. Podejrzewał, że mimo troski o niego Andersonowie nadal widzą w nim głównego wspólnika doktor Barbary. Wciąż bolały go ręce od ich żelaznych uścisków, gdy wysiedli z helikoptera na pas startowy i niemal rzucili się na niego, rozgniewani, ale i uspokojeni tym, że żyje. Kiedy tak stał, zbryzgany krwią, wśród zastrzelonych albatrosów, pani Anderson zasłoniła mu oczy swoimi drobnymi dłońmi, jakby usiłowała na zawsze wymazać z jego pamięci wszystko, co widział na Saint-Esprit. Skórzane kurtki starszych państwa były poplamione zaschniętą krwią ptaków – przypominały Neilowi o karminowych smugach pozostawionych przez środek do odstraszania rekinów na kamizelce ratunkowej, którą złowił w sieć w pobliżu rafy. Rzecz jasna, Andersonowie przetrwali podróż na Tahiti – podjętą, by zaalarmować władze francuskie o tym, co dzieje się na wyspie – podróż mającą się skończyć ich zgubą, choć omal nie umarli z zimna. Zgodnie z oczekiwaniami doktor Barbary ich zniszczony przez pożar jednożaglowiec zaczął tonąć przy pierwszym szkwale. Stracili niemal cały ekwipunek, włącznie z kamizelką ratunkową majora, i dryfowali po oceanie w łódce, dopóki nie uratował ich japoński statek wielorybniczy.
Bez względu na to, co sobie myśleli, Neil nie zabił żadnego albatrosa. Po raz ostami widział doktor Barbarę, gdy zbryzgana krwią cięła na oślep ptaki maczetą i jak obłąkana dobijała je strzałami z pistoletu Carline’ a. Helikopter unosił się nad tą krwawą jatką, a w górze rozlegały się, wzmocnione przez megafon, krzyki pasażerów. Lekarka zabijała ptaki od tygodni, podrzucając im zatrute ryby. „Ratowała” je od losu straszniejszego niż ta masakra. Dla Barbary Rafferty śmierć oznaczała tajemne przejście do świata bezpiecznego dla wszystkich zagrożonych i zmęczonych. Neil ufał jej niemal do samego końca. Od początku wiedział, że udusiła pana Didiera i Gubby’ego, otruła Kima i profesora Saito, zabiła Carline’a oraz kilka osób z załóg jachtów, lecz odsuwał tę prawdę od siebie. Nie próbował także powiadomić o wszystkim Francuzów za pośrednictwem odwiedzających wyspę żeglarzy, choć, zgodnie z planem, sam miał się rychło znaleźć na cmentarzu przy kościółku lub w ogrodzie lekarki, w odległości kilku kroków od jej leżaka. Godził się z obłąkańczą logiką postępowania tej kobiety, bo był bezpieczny tylko wtedy, gdy robił, co mu kazała. Od chwili kiedy poznali się w Honolulu, wykorzystywała dla swoich celów jego pragnienie śmierci, absurdalne poczucie winy z powodu nowotworowej choroby ojca i rojenie o wiszącej nad Saint-Esprit nuklearnej zagładzie. Ponadto wiedziała, dużo wcześniej niż on sam, że pociąga go seksualnie w obsesyjny sposób oraz że on nie potrafi się oprzeć jej bezwzględnemu dążeniu do stworzenia takiego rezerwatu, jakiego chciała. Bo ten rezerwat miał służyć wyłącznie jej eksperymentowaniu z okrucieństwami i niebezpieczeństwami, jakich nie toleruje żaden porządek społeczny. Jednak pomimo zła, jakie wyrządziła, Neil do pewnego stopnia nadal wierzył, że postępowała słusznie. Przeczesywał wzrokiem pokryte sadzą wzgórza, z nadzieją że lekarce udało się wymknąć Francuzom. Domyślał się, że wybrała takie zakończenie, gromadząc niezbędne do przetrwania zapasy na jakiejś mieliźnie, a w tej chwili ukrywała się w którejś z wież obserwacyjnych. Tym samym w końcu spełniła marzenie Neila o tym, żeby przez ich szczeliny okienne widać było zagładę. Gdyby Andersonowie utonęli, Barbara Rafferty wkrótce zostałaby na wyspie sama i mogłaby stąd uciec, wsiadając na jakiś przepływający tędy jacht, a następnie nagle pojawić się w Manili, Kapsztadzie czy Hongkongu z transparentami obwieszczającymi jej protest przeciw komuś lub czemuś. Nawet teraz Neil nie potrafił jej zdradzić. Powiedział Andersonom i kapitanowi „Sagittaire’a”, że po zjawieniu się nad atolem helikoptera popadła w obłęd i utopiła się w pobliżu rafy z rozpaczy, iż rezerwat na powrót przemieni się w miejsce prób z bronią atomową.
Gdy z komina korwety buchnęła para, Neil po raz ostatni policzył wieże obserwacyjne. Doktor Barbara pokazała mu, co znaczy spełnienie marzenia o śmierci, bardziej dobitnie niż mogłaby to zrobić wojna z użyciem broni jądrowej. Wciąż miał przed oczyma postać lekarki na pasie startowym. Gdy przestała siec maczetą wnętrzności albatrosów, uznając to zadanie za zakończone, rzuciła pistolet i uśmiechnęła się do Neila po raz ostatni, krzywiąc zakrwawione usta, jakby żałowała, że nie może go ze sobą zabrać. I pobiegła do lasu, obok kliniki, zwierzęcych zagród i swojego ogrodu, gdzie teraz Francuzi wykopywali pierwszą z jej ofiar.
Światła sygnałowe na mostku oświetliły pas startowy, a włączone silniki zadudniły o pokład, jakby ze zniecierpliwieniem czekały na powrót korwety do Papeete. Kapitan powiedział Neilowi, że rząd francuski parafuje dokument końcowy nowego międzynarodowego układu o zakazie prób z bronią jądrową i do tego czasu już nie zamierza ich podejmować. Władze państwowe, znużone protestami przeciwników prób i ekologów, chytrze postanowiły zostawić Barbarę Rafferty i jej zespół w spokoju, wychodząc z założenia, że purytańska „sekta” pod wodzą niezrównoważonej psychicznie lekarki rychło zniszczy samą siebie, dzięki czemu międzynarodowy ruch obrońców środowiska zostanie zdyskredytowany.
– Ani śladu tej kobiety… – Major Anderson opuścił lornetkę, nie skrywając żalu, że nie może dowodzić ostrzeliwaniem z korwety leśnej fortecy doktor Barbary. – Dokładne przeszukanie atolu zajmie im tygodnie.
– Utopiła się – przypomniała mu żona. – Neil widział, jak wchodziła do oceanu… Już nie mogła zrobić nic innego.
– Skłonny byłbym w to uwierzyć, ale inni nie uwierzą. Jak na kogoś tak owładniętego obsesją śmierci, ta kobieta kurczowo czepia się życia…
– Neil… – Pani Anderson przełknęła pretensje do niego i wzięła go za rękę w geście współczucia. – Kiedy będziesz rozmawiał z matką?
– Wieczorem… Załatwiają połączenie przez radiostację.
– To dobrze. Ucieszy się, mogąc cię usłyszeć… ale uważaj na to, co powiesz, zwłaszcza jeśli chodzi o tragedię z dziećmi. Nieszczęsne istoty. Wkrótce dowie się o nich wystarczająco dużo. – Pani Anderson powstrzymała się od dalszych komentarzy i uśmiechnęła z nadzieją. – Ale pamiętaj, że cokolwiek się zdarzy, zostałeś uwolniony od Barbary Rafferty.
Ale czy rzeczywiście? I czy tego chciał? Świadom, że Andersonowie, podobnie jak członkowie załogi „Sagittaire’a”, czują się w jego towarzystwie nieswojo, przeszedł na lewą burtę. Z unoszącego się nad wodą dymu wychynął żaglowiec o białych masztach. Powiewała na nim amerykańska flaga. Sternik właśnie otwierał dużą wiklinową klatkę, żeby wypuścić nad wyspę parę jaskrawo upierzonych, lękliwych nektarników.
Korweta odbiła od brzegu. Neil spojrzał po raz ostatni na wrak „Diugonia”. Gdy Francuzi opuszczą Saint-Esprit, będą tu przybywali zaciekawieni wydarzeniami na atolu ludzie. Może pewnego dnia ktoś natknie się na starą brytyjską lekarkę, żyjącą na okolicznych wysepkach pod osłoną bazy wojskowej – poligonu do prób z bronią jądrową, i dojrzałą do założenia nowej kolonii zagrożonych istot. Neil również dołączy do tej kolonii, szczęśliwy, że znowu będzie nad nim panowało okrutne i dobre zarazem serce doktor Barbary.