Gdy zdobywasz nagrodę, ludzie opowiadają ci dowcip: No to teraz już znasz pierwszą linijkę własnego nekrologu.
Tego ranka kiedy przyszedł list, Matthew Cowart obudził się w samotności w niemal zimową pogodę.
Nad ranem zerwał się jednostajny północny wiatr i wydawał się odpychać nocną czerń, mażąc poranne niebo odcieniem brudnej szarości zadającej kłam prawdziwemu wyglądowi miasta. Gdy wyszedł z mieszkania na ulicę, usłyszał szelest palmy, na którą napierał wiatr i potrząsał nią, krzyżując jej liście jak miecze.
Mocno skulił ramiona i pożałował, że nie włożył swetra pod marynarkę. Co roku zdarzało się kilka takich poranków wypełnionych obietnicą ponurego nieba i porywistych wiatrów. Natura zrobiła sobie dowcip sprawiając, że turyści w Miami Beach narzekali i spacerowali po plażach odziani w swetry. W Małej Hawanie starsze kobiety wkładały ciężkie wełniane okrycia i przeklinały wiatr zapominając, że latem nosiły parasolki i przeklinały upał. W Liberty City, w szczurzych norach i w szczelinach domów gwizdał wiatr. Rudery zmagały się z wichurą i dygotały rurami. Jednak wkrótce miasto miało powrócić do swojej spoconej, lepkiej normalności.
To potrwa z dzień, pomyślał, idąc żwawym krokiem, może dwa. Ciepłe powietrze odświeży Południe i wszyscy szybko zapomnimy o zimnie.
Matthew Cowart był człowiekiem, który w niefrasobliwy sposób podchodził do życia.
Okoliczności i pech pozbawiły go wielu doświadczeń zbliżającego się średniego wieku; zwykły rozwód odsunął go od żony i dziecka, śmierć zabrała rodziców; przyjaciele poddali się innemu rodzajowi bytu, określonemu przez rozwijające się kariery, czeredy małych dzieci, raty za samochody i spłaty domów. Przez jakiś czas niektórzy usiłowali zapraszać go na imprezy i przyjęcia, jednak wraz z narastaniem samotności, w której najwyraźniej znajdował zadowolenie, zaproszenia te stawały się coraz rzadsze, aż w końcu ustały. Jego życie towarzyskie ograniczyło się do jakiegoś bankietu biurowego raz na jakiś czas i do pogawędek w sklepie. Nie miał kochanki i fakt ten wprawiał go w lekkie zakłopotanie. Mieszkał we własnym, skromnym mieszkaniu, w potężnym wieżowcu nad zatoką, zbudowanym w latach pięćdziesiątych. Wstawił stare meble, regały wypełnione powieściami kryminalnymi i aktami prawdziwych zbrodni, uzupełnił to wszystko pospolitymi naczyniami, a na ścianach powiesił kilka nie wbijających się w pamięć, oprawionych reprodukcji.
Czasami wydawało mu się, że od chwili gdy żona zabrała ich córkę, jego życie pozbawione zostało kolorów. Jego potrzeby zaspokajały ćwiczenia gimnastyczne – obowiązkowe dziesięć kilometrów biegu dziennie przez śródmiejski park i, od czasu do czasu, mecz koszykówki w YMCA; oraz praca w gazecie. Czuł się niezwykle wolny, ale jednocześnie martwiło go w jakiś sposób, że nikomu nic nie jest winien.
Wiatr wciąż dął silnie, szarpiąc i wydymając trzy flagi przed głównym wejściem do „The Miami Journal”. Zatrzymał się na chwilę i spojrzał na pozbawiony uczuć żółty prostokątny budynek. Na jednej ze ścian ogromnymi, czerwonymi, neonowymi literami wypisana była nazwa gazety. Było to znane miejsce, sławne z powodu swej drapieżności i potęgi. Z drugiej strony biuro wychodziło na zatokę. Widać było wzburzoną wodę, która rozpryskiwała się o nabrzeże, gdzie wyładowywano ogromne bele gazet. Kiedyś, gdy siedział sam w stołówce i jadł kanapkę, zauważył brykającą w jasnobłękitnej wodzie, nie dalej niż dziesięć metrów od doku załadunkowego, rodzinę manatów. Ich brunatne grzbiety wyłaniały się ponad powierzchnię i zanurzały z powrotem pod falami. Rozejrzał się, żeby podzielić się z kimś swoim odkryciem, ale nikogo nie było i kolejnych kilka dni spędzał w porze lunchu nie odrywając oczu od falującej niebieskozielonej tafli, w nadziei powtórnego zauważenia zwierząt. To właśnie podobało mu się na Florydzie. Ten stan wydawał się wyrwany jakiejś dżungli, która bez przerwy zagrażała przejęciem wszelkiej cywilizacji i włączeniem jej do swej pierwotnej enklawy. W gazecie ciągle ukazywały się wzmianki o czterometrowych aligatorach, które utknęły na wjeździe na międzystanową autostradę i zablokowały ruch. Uwielbiał te historie: bestia z zamierzchłych czasów w konfrontacji z bestią współczesną.
Cowart wszedł szybko przez podwójne drzwi, które prowadziły do sali redakcyjnej „Journala”, machając po drodze ręką do recepcjonistki skrytej częściowo za konsolą telefoniczną. Obok wejścia znajdowała się ściana poświęcona tablicom pamiątkowym, dyplomom i nagrodom: parada Pulitzerów, Kennedych, Cabotów, Pylesów i innych, o niezwykle światowych nazwiskach. Zatrzymał się przed rzędem skrzynek na listy, aby wyciągnąć poranną pocztę, szybko przekartkował codzienne komunikaty i tuzin oświadczeń prasowych, stwierdzeń politycznych oraz propozycji, każdego dnia napływających z reprezentacji Kongresu, biura burmistrza, biura okręgu i z policji, informujących o wydarzeniach, które wydawały im się warte zamieszczenia na łamach. Westchnął uświadamiając sobie, ile pieniędzy marnuje się na te wszystkie jałowe wysiłki. Ale jedna z kopert przyciągnęła jego wzrok. Wyciągnął ją z pliku pozostałych.
Była cienka, biała. Na wierzchu mocnym, drukowanym pismem wypisane było jego nazwisko i adres. W narożniku widniał adres zwrotny, opatrzony numerem poczty w Starkę, na Florydzie, w północnej części stanu. Natychmiast przyszło mu na myśl więzienie stanowe.
Położył go na innych listach i udał się w stronę swojego gabinetu, klucząc pomiędzy biurkami zapełniającymi pomieszczenie, kłaniając się kilku reporterom, którzy przyszli wcześniej i już pracowali przy telefonach. Pomachał do redaktora działu miejskiego, który siedział pośrodku pokoju z nogami na biurku i czytał ostatnie wydanie. Następnie przeszedł przez szereg drzwi na tyłach sali redakcyjnej, opatrzonych napisem DZIAŁ WYDAWNICZY. Był w połowie drogi, gdy obok usłyszał głos.
– Ha, młody Turek wcześnie przychodzi. Co cię tu sprowadza przed nadciągnięciem reszty ferajny? Denerwujesz się kłopotami w Bejrucie? Czy nie możesz spać z powodu prezydenckiego programu odnowy gospodarczej?
Cowart wystawił głowę za przepierzenie.
– Dzień dobry, Will. Tak naprawdę to chciałem po prostu wykorzystać bezpłatną linię telefoniczną i zadzwonić do córki. Prawdziwie głębokie i bezużyteczne zamartwianie pozostawię tobie.
Will Martin roześmiał się i odgarnął z oczu kosmyk siwych włosów ruchem, który łatwiej można by przypisać dziecku niż staruszkowi.
– Idź. Wykorzystaj niezmierną hojność finansową naszej ukochanej gazety. Jak skończysz, to rzuć okiem na materiał w „Wiadomościach Lokalnych”. Wygląda na to, że jeden z naszych stróżów sprawiedliwości w czarnych togach nieźle załatwił sprawę dla starego kumpla, którego złapano najeździe pod wpływem. Może by się nadało jako materiał do jednej z twoich popularnych krucjat na temat zbrodni i kary.
– Przejrzę to – odparł Cowart.
– Cholernie zimny ranek – zauważył Martin. – Jaki pożytek z mieszkania tutaj, skoro i tak marznie się po drodze do pracy? Równie dobrze mogłaby to być Alaska.
– Może by tak napisać materiał występujący przeciwko pogodzie. I tak zawsze próbujemy wpłynąć na wyroki niebios. Może tym razem nam się uda?
– Masz rację – uśmiechnął się Martin.
– A ty jesteś najodpowiedniejszym do tego człowiekiem – stwierdził Cowart.
– Zgadza się – odparł Martin. – Mam dużo lepsze układy z Wszechmogącym, bo nie nurzam się w grzechu jak ty. To się przydaje w takiej pracy.
– To dlatego że dołączysz do niego znacznie wcześniej niż ja.
Jego sąsiad wybuchnął:
– Dyskryminujesz ludzi z racji wieku – zaprotestował, wygrażając palcem. – I pewnie też z racji płci, rasy i narodowości, jak i wszelkich innych.
Cowart roześmiał się, podszedł do swojego biurka, rzucił na środek stos korespondencji, a na wierzchu położył tę jedną kopertę. Sięgnął po nią, a drugą ręką zaczął wykręcać numer swojej byłej żony. Pomyślał, że jeśli dopisze mu szczęście, to akurat będą w trakcie spożywania śniadania.
Czekając na połączenie oswobodził rękę, przytrzymując słuchawkę przy uchu ramieniem. Gdy usłyszał sygnał dzwonka telefonu, otworzył kopertę i wyjął pojedynczą kartkę żółtego papieru w linie.
Szanowny Panie Cowart,
Oczekuję obecnie kary śmierci za zbrodnię, której NIE POPEŁNIŁEM.
– Halo?
Odłożył list.
– Cześć, Sandy. Tu Matt. Chciałbym przez chwilę porozmawiać z Becky. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
– Cześć, Matt. – Wyczuł wahanie w jej głosie. – Nie. Tylko szykujemy się już do wyjścia. Tom musi być wcześnie w sądzie, więc zawiezie ją do szkoły i… – Przerwała na chwilę, po czym ciągnęła dalej: – Nie, w porządku. I tak jest kilka spraw, o których chciałam z tobą porozmawiać. Ale muszą niedługo wyjść, więc postaraj się nie gadać za długo.
Zamknął oczy i pomyślał, jakie to bolesne nie móc uczestniczyć w codziennym życiu własnej córki. Wyobraził sobie mleko rozlane przy śniadaniu, czytanie książek do poduszki, trzymanie za rękę w czasie choroby, podziwianie obrazków namalowanych w szkole. Stłumił rozczarowanie.
– Jasne. Chciałem jej tylko powiedzieć cześć.
– Zawołam ją.
Matthew Cowart usłyszał trzask słuchawki odkładanej na stół i w ciszy, która zapanowała, spojrzał na słowa: NIE POPEŁNIŁEM.
Przypomniał sobie swoją żonę w dzień, kiedy się poznali w siedzibie gazety Uniwersytetu Michigan. Była drobna, ale jej energia wydawała się przeczyć rozmiarom. Studiowała projekt graficzny i pracowała na pół etatu, wykonując rozkłady i nagłówki. Ślęczała nad próbkami stron odgarniając z twarzy ciemne falujące włosy i skupiała się tak intensywnie, że rzadko docierał do niej dzwonek telefonu. Nie reagowała na niesmaczne żarty, które rozbrzmiewały w rozpasanej atmosferze sali redakcyjnej. Ceniła sobie dokładność i porządek, podchodziła do życia jak kreślarz. Jako córka kapitana straży pożarnej, który zginął wykonując obowiązki służbowe, i nauczycielki szkoły podstawowej, pochodząca z jakiegoś miasta na Środkowym Wschodzie, pożądała dóbr doczesnych i łaknęła wygód. Wydała mu się piękna. Onieśmielała go i zdziwił się, gdy zgodziła się pójść z nim na randkę. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy po kilku randkach przespała się z nim.
On był redaktorem sportowym, co ona uznawała za głupawe marnowanie czasu. W jej oczach sport sprowadzał się do zmagań grupy mężczyzn o przerośniętych muskulaturach nad piłkami o różnych kształtach. Próbował ją rozmiłować w wydarzeniach sportowych, ale była nieprzejednana. Po jakimś czasie zaczął pracować jako redaktor wiadomości. Ich związek stawał się coraz trwalszy, a on coraz wytrwałej polował na materiał. Uwielbiał te nie kończące się godziny, śledzenie rozwoju wydarzeń, zniewolenie pisaniem. Twierdziła, że będzie sławny albo przynajmniej znany. Wyjechała z nim, gdy dostał od małej gazety ze Środkowego Wschodu pierwszą propozycję pracy. Sześć lat później wciąż byli razem. Tego samego dnia gdy powiedziała mu, że jest w ciąży, otrzymał ofertę pracy od „Journala”. Miał zająć się sprawami sądów kryminalnych. Ona spodziewała się Becky.
– Tatuś?
– Cześć, skarbie.
– Cześć, tatusiu. Mama powiedziała, że mogę porozmawiać tylko chwilkę. Muszę iść do szkoły.
– U was też jest zimno, skarbie? Włóż płaszczyk.
– Włożę. Tom kupił mi płaszczyk z pomarańczowym piratem, jak znaczek drużyny Bucksów. Włożę go. Poznałam też niektórych graczy. Byli na pikniku, gdzie pomagaliśmy zebrać pieniądze na cele dobroczynne.
– To wspaniale – odparł Matthew. Cholera, pomyślał.
– Czy gracze futbolowi są ważni, tatusiu?
Roześmiał się.
– Na swój sposób.
– Tatusiu, czy coś nie tak?
– Nie, skarbie. Dlaczego?
– Na ogół nie dzwonisz rano.
– Jak się obudziłem, to strasznie za tobą zatęskniłem i chciałem tylko usłyszeć twój głos.
– Ja też za tobą tęsknię, tatusiu. Zabierzesz mnie znowu do Disney World?
– Wiosną. Obiecuję.
– Tatusiu, muszę iść. Tom na mnie kiwa. Och, tatusiu, jeszcze coś. W drugiej klasie mamy specjalny klub, który się nazywa klubem stu książek. Jak się przeczyta sto książek, to dają nagrodę. Właśnie przeczytałam setną!
– Wspaniale! Co dostałaś?
– Specjalną odznakę i na koniec roku wyprawią mi przyjęcie.
– To świetnie. Jaka książka podobała ci się najbardziej?
– To jasne. Ta, którą mi przysłałeś: „Krnąbrny smok”. – Roześmiała się. – Przypomina mi ciebie.
Zawtórował jej śmiechem.
– Muszę już iść – powtórzyła.
– Dobrze. Kocham cię i strasznie za tobą tęsknię.
– Ja też. Pa.
– Pa – odpowiedział, ale odeszła już od telefonu.
Minęła kolejna głucha chwila, zanim jego była żona podniosła słuchawkę. Odezwał się pierwszy.
– Piknik na cele dobroczynne z udziałem graczy futbolu?
Zawsze pragnął nienawidzić mężczyzny, który zajął jego miejsce; nienawidzić go za to, czym się zajmuje, to znaczy radcostwo prawne, za to jak wygląda, czyli że jest postawny i ma imponującą klatkę piersiową, jak u człowieka, który spędza przerwy na lunch podnosząc ciężary w ekskluzywnej siłowni. Pragnął wyobrażać sobie, że jego następca jest okrutny, że jest samolubnym kochankiem, beznadziejnym ojczymem, że nie jest w stanie utrzymać rodziny, ale żadna z tych rzeczy nie była prawdą. Wkrótce po tym, gdy jego była żona zapowiedziała zamiar powtórnego wyjścia za mąż, Tom, nie mówiąc jej o tym, przyleciał do Miami, żeby się z nim spotkać. Poszli się napić i zjedli razem obiad. Cel tej wizyty był niezbyt jasny, lecz po drugiej butelce wina prawnik oświadczył mu z prostolinijną szczerością, że nie próbuje go zastąpić w oczach jego córki, ale skoro już będą mieszkać razem, uczyni, co będzie mógł, żeby jego też pokochała. Cowart mu uwierzył, poczuł jakiś dziwny rodzaj satysfakcji i ulgi, zamówił kolejną butelkę wina i doszedł do wniosku, że w pewien sposób lubi swojego następcę.
– To w związku z firmą prawniczą. Pomagają sponsorować w Tampa akcję Zjednoczonej Drogi. Stąd się wzięli gracze futbolu. Na Becky wywarło to spore wrażenie, ale oczywiście Tom nie powiedział jej, ile meczów Bucksi wygrali w ostatnim roku.
– I słusznie.
– Też tak myślę. W każdym razie na pewno byli to najwięksi faceci, jakich kiedykolwiek widziałam – roześmiała się Sandy.
Zanim zaczęła mówić dalej, nastała chwila ciszy.
– Co u ciebie? Co słychać w Miami?
Roześmiał się.
– W Miami jest zimno, co doprowadza wszystkich do szału. Wiesz, jak to jest, ludzie nie mają jesionek ani ogrzewania w domach. Wszyscy się trzęsą, odchodzą od zmysłów i czekają, aż się ociepli. Mnie to nie przeszkadza. Przystosowałem się.
– Czy nadal męczą cię koszmary senne?
– Z rzadka. Niezbyt często. Panuję nad tym.
Lekko mijał się z prawdą. Wiedział, że nie uwierzy, ale przyjmie do wiadomości bez zadawania dalszych pytań. Przeszedł go silny dreszcz, gdy przypomniał sobie, jak nienawidzi nocy.
– Możesz się leczyć. Gazeta zapłaci.
– To starta czasu. Od miesięcy nic mnie nie nawiedzało – skłamał odważniej.
Usłyszał jej westchnienie.
– Coś nie tak? – spytał.
– Cóż – stwierdziła. – Chyba powinnam ci powiedzieć.
– Więc powiedz.
– Będziemy mieli z Tomem dziecko. Becky już nie będzie sama.
Zakręciło mu się lekko w głowie i przeszyło go kilka różnych myśli i odczuć.
– Proszę, proszę. Moje gratulacje.
– Dziękuję – mruknęła jego była żona. – Chyba nie rozumiesz.
– Czego?
– Becky stanie się częścią rodziny. Bardziej niż do tej pory.
– Tak?
– Nie rozumiesz, prawda? Co się stanie. To ty będziesz tą osobą z zewnątrz. Tak mi się niestety wydaje. Już teraz niełatwy jest dla niej fakt, że mieszkasz w drugim końcu stanu.
Poczuł się, jakby ktoś wymierzył mu policzek.
– To nie ja mieszkam w drugim końcu stanu. To ty. To ty się wyprowadziłaś.
– Nie wracajmy do starych spraw – odparła Sandy. Po chwili ciągnęła dalej: – W każdym razie sytuacja ulegnie zmianie.
– Nie rozumiem dlaczego… – zająknął się.
– Uwierz mi – powiedziała. Z jej tonu wynikało, że znacznie wcześniej starannie przygotowała sobie mowę. – Będzie spędzać z tobą mniej czasu. Jestem tego pewna. Dużo o tym myślałam.
– Tego nie było w umowie.
– Umowę można zmienić. Wiesz o tym.
– Nie sądzę – odpowiedział, a w jego głosie pojawiło się pierwsze ostrze gniewu.
– Cóż – ucięła krótko – nie pozwolę dać się wyprowadzić tą rozmową z równowagi. Zobaczymy.
– Ale…
– Matt, muszę już iść. Chciałam tylko, żebyś o tym wiedział.
– Świetnie – odparł. – Stokrotne dzięki.
– Później o tym porozmawiamy, o ile w ogóle jest o czym rozmawiać.
Jasne, pomyślał, jak już skonsultujesz się z adwokatami i pracownikami opieki społecznej i zupełnie spiszesz mnie na straty. Wiedział, że to nieprawda, ale nie potrafił odepchnąć tej myśli.
– Tym razem nie rozmawiamy o twoim życiu – odezwała się. – Już nie. Tym razem chodzi o mnie.
Odłożyła słuchawkę.
Mylisz się, pomyślał. Rozejrzał się po swoim gabinecie. Przez małe okno dojrzał niebo roztaczające nad śródmieściem stalową szarość. Spojrzał na słowa widniejące przed nim: NIE POPEŁNIŁEM.
Wszyscy jesteśmy niewinni, pomyślał. To dowód na to, jak trudna jest niewinność.
Następnie, próbując zapomnieć o rozmowie, wziął list i zaczął czytać dalej:
Czwartego maja 1987 roku właśnie wróciłem do domu mojej babki w miasteczku Pachoula, w okręgu Escambia. W tym czasie byłem studentem Uniwersytetu Rutgersa w Nowym Brunszwiku, w New Jersey, i kończyłem właśnie trzeci rok. Byłem u babki już od kilku dni, gdy zostałem zabrany do biura szeryfa na przesłuchanie w sprawie gwałtu i morderstwa, które popełniono kilka kilometrów od domu mojej babki. Ofiara była biała. Ja jestem czarny. Naoczny świadek widział, jak zielony ford, podobny do mojego, odjeżdżał z miejsca, w którym zniknęła dziewczynka. Przez trzydzieści sześć godzin trzymano mnie bez jedzenia, picia i snu oraz możliwości porozumienia się z prawnikiem. Kilkakrotnie zostałem pobity przez zastępców szeryfa. Bili mnie książkami telefonicznymi, gdyż te nie pozostawiają śladów. Mówili, że mnie zabiją, a jeden z nich przystawił mi rewolwer do skroni i naciskał spust. Za każdym pociągnięciem kurek uderzał w pusty bębenek. Na koniec powiedzieli mi, że jeśli się przyznam, nic mi się nie stanie. Byłem przerażony i wyczerpany, więc się przyznałem. Nie miałem pojęcia o szczegółach, zapoznali mnie jedynie z ogólnym zarysem zbrodni i przyznałem się. Po tym, jak się ze mną obeszli, przyznałbym się do wszystkiego.
ALE NIC NIE ZROBIŁEM!
Po kilku godzinach usiłowałem cofnąć moje oświadczenie, jednak mi się to nie udało. Mój obrońca z urzędu odwiedził mnie przed rozprawą zaledwie trzykrotnie. Ponadto nie przeprowadził dochodzenia, nie zwołał świadków, którzy potwierdziliby moją obecność w innym miejscu w momencie dokonania zbrodni, nie podważył nielegalnie zdobytego przyznania się do winy. Ława przysięgłych, składająca się wyłącznie z białych, wysłuchała dowodów i, po godzinnej naradzie, uznała mnie winnym. Kolejną godzinę zajęło im zaproponowanie kary śmierci. Biały sędzia poparł ten wyrok. Nazwał mnie bestią, którą powinno się wyprowadzić i zastrzelić.
Od trzech lat przebywam w celi śmierci. Pokładam ogromne nadzieje, że sąd oddali wyrok, ale to może potrwać jeszcze wiele lat. Czy zechce mi Pan pomóc? Dowiedziałem się od innych więźniów, że pisze Pan artykuły krytykujące karę śmierci. Jestem niewinnym człowiekiem, mającym w perspektywie najwyższy wymiar kary z powodu rasistowskiego systemu, który został wykorzystany przeciwko mnie. W tę sytuację wpędziły mnie uprzedzenia, ignorancja i zło. Proszę mi pomóc.
Poniżej napisałem nazwiska mojego nowego prawnika i świadków. Wpisano pana nazwisko na listę osób dopuszczonych do odwiedzania mnie, gdyby zdecydował się pan przyjechać i ze mną porozmawiać.
Jest jeszcze jedna rzecz. Nie tylko jestem niewinny postawionych mi zarzutów, ale znam nazwisko człowieka, który popełnił tę zbrodnię.
Z nadzieją, że mi Pan pomoże, Robert Earl Ferguson Numer 212009
Więzienie Stanowe Florydy Starkę, Floryda
Kilka chwil zajęło Cowartowi przetrawienie listu. Przeczytał go kilkakrotnie, próbując uporządkować wrażenia. Człowiek ten z całą pewnością wyrażał się jasno, był dobrze wykształcony i posługiwał się wyszukanym językiem, no i twierdził, że jest niewinny, ale w przypadku więźniów, szczególnie tych, na których zapadł wyrok śmierci, było to raczej regułą niż wyjątkiem. Zawsze zastanawiał się, dlaczego większość ludzi, nawet jeśli stoją w obliczu śmierci, obstaje przy wizerunku niewinności. Prawda ta dotyczyła nawet najbardziej zatwardziałych psychopatów, wielokrotnych morderców, dla których życie ludzkie znaczyło tak niewiele, że zabić to było mniej więcej tyle, co z kimś porozmawiać. Jednak gdy dochodziło do oskarżenia, chcieli zachować otoczkę niewinności, chyba że udało się ich przekonać, iż przyznanie się może złagodzić wyrok. Tak jakby dla nich słowo „niewinny” znaczyło coś innego; jakby strach, w obliczu którego się znaleźli, zmazywał ich winę.
Ta myśl przypomniała mu oczy chłopca. Oczy pojawiające się w wielu nocnych koszmarach.
Było wtedy późno. Ranek przedzierał się przez lepki upał lata w Miami, gdy ze snu wyrwał go telefon. Musiał udać się do domu oddalonego o dziesięć lub dwanaście przecznic od jego mieszkania. Redaktor naczelny, sterany pracą, zaspanym głosem wysłał go na makabryczny spektakl.
Wtedy pracował jeszcze w dziale miejskim i zajmował się zadaniami ogólnymi, które na ogół sprowadzały się do zabójstw. Dotarł pod wskazany adres i przez godzinę krążył poza liniami policyjnymi, czekając aż coś się wydarzy i wpatrując się poprzez ciemności w schludny, parterowy dom ranczerski, ze starannie utrzymanym trawnikiem i nowym BMW zaparkowanym na podjeździe. Był to średniej klasy dom jakiegoś niższego rangą dyrektora i jego żony. Widział wewnątrz techników kryminalistyki, różnych detektywów oraz pracowników personelu medycznego, ale nie mógł dostrzec, co zaszło. Cały teren oświetlony był pulsującymi światłami kogutów policyjnych, rzucającymi na wszystko krótkie, czerwone i niebieskie błyski. Światła wydawały się gęstnieć w wilgotnym powietrzu. Sąsiedzi, wywabieni z domów, w zgodny sposób opisywali małżeństwo zamieszkujące dom: mili, uprzejmi, ale skryci. Wszyscy reporterzy znali tę śpiewkę. O ofiarach zabójstw zawsze mówiło się, że były skryte, niezależnie od tego, czy była to prawda, czy też nie. Tak jakby sąsiedzi chcieli nagle odciąć się od grozy, która pojawiła się jak grom z jasnego nieba.
W końcu zauważył Vernona Hawkinsa, który wychodził z domu bocznymi drzwiami. Stary detektyw umknął policyjnym reflektorom i kamerom telewizyjnym i oparł się o drzewo, jakby był zupełnie wyczerpany.
Znał Hawkinsa od lat, spotykali się przy wielu zdarzeniach. Ten doświadczony detektyw zawsze darzył Cowarta szczególną sympatią, często dawał mu cynk, przekazywał poufne i objaśniał tajne informacje; wtajemniczał reportera w niezwykle ponury żywot detektywa do spraw zabójstw. Cowart ukradkiem prześlizgnął się pod żółtą taśmą policyjną i podszedł do detektywa. Ten zmarszczył brwi, po czym wzruszył ramionami i gestem dał mu znak, żeby usiadł.
Detektyw zapalił papierosa. Przez chwilę patrzył na rozżarzoną końcówkę.
– Takie sprawy to morderstwo – powiedział śmiejąc się ponuro. – Wykańczają mnie. Kiedyś ten proces był powolny, ale się starzeję, więc znacznie przyspieszył.
– Czemu więc nie rzucisz tego? – spytał Cowart.
– Bo nigdy nie odkryłem nic innego, co oddalałoby ode mnie zapach śmierci.
Detektyw zaciągnął się głęboko, a czerwony ognik oświetlił mu zmarszczki na twarzy.
Po chwili milczenia odwrócił się ku Cowartowi.
– No więc, Matty, co wyciągnęło cię w taką noc? Powinieneś siedzieć w domu z tą twoją ładniutką żoną.
– Przestań, Vernon.
Detektyw uśmiechnął się i delikatnie oparł głowę o drzewo.
– Skończysz jak ja. Nie pozostanie ci nic oprócz wałęsania się po miejscach zbrodni.
– Daj mi spokój, Vernon. Co tam się stało w środku?
Detektyw zaśmiał się krótko.
– Facet goły i martwy. Gardło podcięte w łóżku. Kobieta goła i martwa. Gardło podcięte w łóżku. Cały pieprzony dom uwalany krwią.
– I co?
– Podejrzany zatrzymany.
– Kto?
– Nastolatek. Dzieciak, który zwiał z domu w Des Moines. Przywieźli go wieczorem. Żeby go znaleźć, pojechali aż do Fort Lauderdale. Lubili swawolne trójkąty. Problem w tym, że gdy już się z chłopakiem zabawili, doszedł do wniosku, że może wyciągnąć od nich trochę więcej niż sto dolarów. Wiesz, widział samochód, dobra dzielnica i tak dalej. Pokłócili się. Wyciągnął staroświecką brzytwę. Taka zabawka to wciąż niezła broń. Pierwsze cięcie przeszło prosto przez żyłę szyjną faceta…
Detektyw pokazał to w nocnym powietrzu, zamaszyście rozcinając ciemność zwinnym ruchem naśladującym siekanie.
– … Facet schodzi, jakby go ktoś zastrzelił. Wydaje zaledwie dwa chrapnięcia i po wszystkim. Miał akurat dość czasu, żeby zdać sobie sprawę, że umiera. Nieprzyjemny sposób opuszczenia tego padołu. Żona oczywiście zaczyna wrzeszczeć, próbuje uciekać. Dzieciak łapie ją więc za włosy, odchyla głowę do tyłu i bingo. Błyskawiczna robota. Kobieta wydaje tylko jeszcze jeden pisk. Ale co za pech. Ten pisk wystarcza, żeby zaalarmować sąsiada, który nas tu ściągnął. Jakiś cierpiący na bezsenność facet, który akurat przechadzał się z psem. Złapaliśmy dzieciaka, jak opuszczał dom przez frontowe drzwi. Ładował do samochodu sprzęt grający, telewizor, ubrania, wszystko co dało się wynieść. Uwalane krwią.
Popatrzył na podwórko i spytał głucho:
– Matty? Jakie jest Pierwsze Prawo Ulicy według Hawkinsa?
Cowart uśmiechnął się w ciemności. Hawkins lubił cytować maksymy.
– Pierwsze Prawo, Vernon, brzmi: nigdy nie szukaj kłopotów, bo jak będzie trzeba, to same cię znajdą.
Detektyw przytaknął.
– Słodki dzieciak. Mały słodki psychopata. Mówi, że nie ma z tym nic wspólnego.
– Chryste.
– To wcale nie takie dziwne – ciągnął detektyw. – To znaczy, dzieciak prawdopodobnie za całe zdarzenie obarcza winą dyrektorka i jego żonę. Gdyby nie próbowali go orżnąć, wiesz, o co chodzi.
– Ale…
– Żadnych wyrzutów sumienia. Ani krzty współczucia czy jakichkolwiek ludzkich odruchów. Taki dzieciak. Opowiada mi o wszystkim, a potem mówi: „Nic nie zrobiłem. Jestem niewinny. Chcę prawnika”. Stoimy tam, wszędzie wokół pełno krwi, a on mówi, że nic nie zrobił. Pewnie dlatego że dla niego to nic takiego. Tak sądzę. Chryste…
Zniechęcony i zmęczony odchylił się do tyłu.
– Wiesz, ile ma lat? Piętnaście. Skończył piętnaście w zeszłym miesiącu. Powinien siedzieć w domu i martwić się pryszczami, randkami i odrabianiem lekcji. Z pewnością spędzi młodość w pudle. Mogę się założyć o własny dom. – Detektyw zamknął oczy i westchnął: – „Nic nie zrobiłem. Nic nie zrobiłem”. Jezu. – Wyciągnął rękę. – Popatrz. Mam już pięćdziesiąt dziewięć pieprzonych lat, wybieram się na emeryturę i myślałem, że już nic mnie nie zdziwi.
Dłoń drżała. Cowart widział, jak się trzęsie w pulsującym świetle policyjnych reflektorów.
– Wiesz co – powiedział Hawkins przyglądając się swojej dłoni – odechciewa mi się już tego wszystkiego. Chyba sam wolałbym dać się zabić, niż wysłuchać jeszcze jednej relacji jakiegoś gościa, który rozprawia o takim strasznym czynie, jakby nie miał on żadnego znaczenia. Jakby nie pozbawił nikogo życia, a zaledwie zgniótł papierek od cukierka i rzucił go na ulicę. Jakby śmiecił, a nie popełniał morderstwo z premedytacją. – Odwrócił się do Cowarta. – Chcesz zobaczyć?
– Jasne. Chodźmy – odpowiedział nieco zbyt szybko.
Hawkins przyjrzał mu się uważnie.
– Nie bądź taki pewien. Zawsze tak cholernie szybko chcesz oglądać. To nieładnie. Uwierz mi tym razem na słowo.
– Nie – odparł Cowart. – To też moja praca.
Detektyw wzruszył ramionami.
– Wprowadzę cię, ale musisz mi coś przyrzec.
– Co takiego?
– Zobaczysz, co zrobił, potem ci go pokażę. Żadnych pytań, tylko możesz na niego patrzeć; siedzi w kuchni, ale masz napisać w gazecie, że nie jest chłopakiem pokrzywdzonym przez życie. Rozumiesz? Że nie jest to biedny dzieciak, kopany przez los. Taką bajkę zacznie jego prawnik, jak tylko się tu pojawi. Chcę inaczej. Napisz, że jest mordercą z zimną krwią. Lodowato zimną. Nie chcę, żeby znalazł się ktoś, kto kupi gazetę, spojrzy na jego zdjęcie i pomyśli: „Jak taki miły dzieciak mógł zrobić coś takiego”.
– Tyle mogę – zgodził się Cowart.
– W porządku. – Detektyw wzruszył ramionami, podniósł się i ruszyli w stronę drzwi frontowych. Gdy już mieli wejść do środka, detektyw odwrócił się do Cowarta i zapytał: – Jesteś pewien? Ci ludzie są tacy jak ty czy ja. Nie zapomnisz tego widoku. Nigdy.
– Chodźmy.
– Matty, zaufaj raz staruszkowi.
– Daj spokój, Vernon.
– W takim razie oto twoja nocna mara – oznajmił detektyw. Co do tego miał absolutną rację.
Cowart pamiętał, jak wpatrywał się w dyrektora i jego żonę. Było tyle krwi, że wyglądali niemal, jakby byli ubrani. Za każdym razem, gdy rozbłyskał flesz fotografa, ciała błyszczały przez ułamek sekundy.
Bez słowa poszedł za detektywem do kuchni. Chłopak siedział tam, ubrany w dżinsy i w adidasy, z obnażonym rachitycznym torsem, za jedną rękę przykuty do krzesła. Ciało pokrywały mu smugi krwi, ale zupełnie się nimi nie przejmował i wolną ręką niedbale palił papierosa. To sprawiało, że wyglądał jeszcze młodziej, jak dziecko, które próbuje naśladować starszych, zachowywać się swobodnie, żeby zaimponować obecnym w pomieszczeniu policjantom. Cowart zauważył w jasnej czuprynie chłopaka krew zlepiającą mu włosy i smugę wyschniętej brązowej krwi na policzku. Dzieciak nawet jeszcze nie musiał się golić.
Gdy Cowart i detektyw weszli do pomieszczenia, chłopak podniósł głowę.
– Kto to jest? – spytał wskazując brodą Cowarta.
Przez chwilę wzrok Matta skrzyżował się ze spojrzeniem chłopaka. Jego oczy miały głęboki niebieski kolor i wyzierało z nich nieskończone zło, jakby wpatrywały się w miecz kata.
– Jest reporterem „Journala” – odparł Hawkins.
– Cześć, reporterze! – rzucił dzieciak uśmiechając się znienacka.
– Co?
– Powiedz wszystkim, że nic nie zrobiłem – powiedział. Po czym roześmiał się w piskliwy, skrzeczący sposób, który wdarł się w umysł Cowarta i na zawsze pozostał mu w pamięci. Hawkins wyprowadził go z pomieszczenia na dwór, gdzie spiesznie nadciągał świt.
Cowart wrócił do biura i napisał artykuł o młodym dyrektorze, jego żonie i nastolatku. Opisał białą pościel, zmiętą i pokrytą brązowymi plamami krwi, czerwone ślady krwi rozbryzganej na ścianach jak makabreska Dalego. Opisał dzielnicę, schludny dom i zaświadczenie, oprawione w ramki i wiszące na ścianie, potwierdzające ukończenie przez ofiarę kursu zaawansowanej sprzedaży. Napisał o pragnieniach szarych ludzi i pokusie zakazanego seksu. Opisał deptak w Fort Lauderdale, gdzie co noc szwendały się dzieciaki, z każdą minutą obrastając w doświadczenia wykraczające daleko poza ich wiek. I opisał wzrok chłopaka, umiejętnie eksponując go w artykule, zgodnie z życzeniem Hawkinsa.
Zakończył artykuł słowami chłopaka.
Gdy wieczorem wrócił do domu niosąc pod pachą egzemplarz porannego wydania, gdzie całą pierwszą stronę zajmował jego artykuł, poczuł wyczerpanie, które było czymś więcej niż brakiem snu. Wślizgnął się do łóżka i przytulił do żony, mimo że wiedział, iż ma zamiar go opuścić. Trząsł się, jakby miał grypę, nie mogąc znaleźć w otaczającym go świecie ani krzty ciepła.
Cowart potrząsnął głową i rozejrzał po swoim gabinecie.
Hawkins już nie żył. Gdy kończył karierę, odbyła się skromna uroczystość. Dostał emeryturę i rozedma wykończyła go kaszlem. Cowart wziął udział w uroczystościach i klaskał, gdy szef policji wymieniał zasługi detektywa. Zwykł był odwiedzać detektywa w jego malutkim mieszkaniu w Miami Beach, gdy tylko mógł. Było to surowe wnętrze, udekorowane starymi wycinkami z prasy zawierającymi artykuły napisane przez Cowarta czy przez innych dziennikarzy.
– Pamiętaj o zasadach – przypominał mu Hawkins na koniec każdej wizyty – a jeśli nie możesz zapamiętać, co ci powiedziałem o ulicach, ustal sobie własne reguły i żyj zgodnie z nimi.
Śmiali się. Później jeździł do szpitala tak często, jak tylko mógł, cichaczem wcześniej wymykając się z biura. Jeździł do detektywa i opowiadali sobie różne historie, aż nadszedł ten ostatni raz, gdy dotarł tam i znalazł Hawkinsa bez przytomności, leżącego pod namiotem tlenowym i nie wiedział, czy detektyw go słyszał, gdy wyszeptał jego imię, ani czy poczuł, gdy wziął go za rękę. Spędził przy łóżku detektywa bardzo długą noc i nawet nie zauważył, kiedy życie Hawkinsa uleciało w ciemności. Potem poszedł na pogrzeb wraz z kilkoma starymi policjantami. Była flaga, trumna, parę słów księdza. Hawkins nie miał żony. Nie miał dzieci. Nie było łez. Jedynie koszmarne wspomnienia spuszczane do grobu. Cowart zastanawiał się, czy gdy sam umrze, będzie to wyglądało tak samo.
Ciekawe, co się stało z tym dzieciakiem, pomyślał. Pewnie wyszedł z zakładu dla nieletnich i znowu szwenda się po ulicach. Albo siedzi w celi śmierci wraz z autorem listu. Albo już nie żyje.
Spojrzał na list. To powinno się ukazać niejako artykuł, ale jako wiadomości codzienne. Powinien przekazać to komuś z działu miejskiego, żeby się tym zajęli. Ja już się tym nie param. Jestem komentatorem. Piszę z dystansem, jako członek rady, która głosuje, decyduje i zajmuje stanowisko, zamiast kierować się emocjami. Nie posługuję się własnym nazwiskiem.
Na wpół podniósł się z krzesła, żeby tak właśnie postąpić, i zatrzymał się.
Niewinny człowiek.
We wszystkich przestępstwach i procesach, o których pisał, próbował przypomnieć sobie jakiegoś prawdziwie niewinnego człowieka. Widział masę orzeczeń o niewinności, oskarżeń oddalonych z braku dowodów, przegranych spraw z powodu elokwencji obrony lub nieporadności oskarżycieli. Ale nie mógł sobie przypomnieć nikogo naprawdę niewinnego. Spytał kiedyś Hawkinsa, czy kiedykolwiek zdarzyło mu się aresztować kogoś takiego, a tamten wybuchnął śmiechem.
– Człowieka, który naprawdę tego nie zrobił? Na pewno wiele spraw spieprzyliśmy, na wolności zostało sporo facetów, którzy powinni iść do pudła. Ale zamknąć kogoś, kto jest zupełnie niewinny? To najgorsze co mogłoby się zdarzyć. Nie wiem, czy mógłbym żyć z czymś takim. O nie. To jest jedyny przypadek, jaki naprawdę nie pozwoliłby mi spać spokojnie.
Wziął list do ręki. NIE POPEŁNIŁEM. Zastanawiał się, czy ktoś nie może spać spokojnie z powodu Roberta Earla Fergusona.
Poczuł gorącą strugę podniecenia. Pomyślał, że jeśli to prawda… Nie dokończył myśli, ale szybko przełknął ślinę tłamsząc nagły przypływ ambicji.
Cowart przypomniał sobie wywiad, czytany lata wcześniej, o starzejącym się koszykarzu, który w końcu miał zakończyć długotrwałą karierę. Człowiek ten opowiadał o swoich osiągnięciach i porażkach takim tonem, jakby darzył je rodzajem jednakowego, powściągliwego szacunku. Zapytano go, dlaczego w końcu zdecydował się odejść, i zaczął mówić o rodzinie i dzieciach, o potrzebie odsunięcia od siebie gry z czasów dziecinnych i kontynuowania życia. Potem zaczął mówić o swoich nogach, jakby nie były po prostu częścią ciała, ale dobrymi, starymi przyjaciółmi. Powiedział, że już nie potrafi tak skakać jak niegdyś, że gdy zbiera się, żeby wystrzelić w stronę kosza, mięśnie nóg, które niegdyś wybijały go z taką łatwością, jęczą ze starości i bólu, błagając, żeby przestał. I powiedział, że bez współpracy nóg dalsza gra nie ma sensu. Po czym rozegrał swój ostatni mecz i bez wysiłku zdobył trzydzieści osiem punktów – biegał, zwodził i doskakiwał ponad kosz, jak lata wcześniej. Jakby ciało dało temu człowiekowi jeszcze jedną możliwość pozostawienia u ludzi niewypowiedzianego wrażenia. Cowart uważał, że to samo dotyczy pracy reporterskiej; że potrzeba do niej tej młodości, która nie wie co to zmęczenie, tej woli, która pozwala zapomnieć o potrzebie snu, o głodzie, o miłości, i skupić się wyłącznie na śledzonym wątku. Nogi niektórych reporterów niosły ich dalej i wyżej niż innych, którzy potrzebowali odpoczynku.
Mimowolnie naprężył mięśnie nóg.
Kiedyś sam takie miałem, pomyślał. Zanim przeniosłem się tutaj, żeby się odciąć od nocnych koszmarów, żeby nosić garnitury, zachowywać się w odpowiedzialny sposób i starzeć z wdziękiem. A teraz jestem rozwiedziony i moja była żona chce wykraść mi jedyną rzecz, jaką kiedykolwiek naprawdę kochałem bez opamiętania, i siedzę tu ukrywając się przed rzeczywistością, komentując wydarzenia, które na nikogo nie mają żadnego wpływu.
Ścisnął list w dłoni.
Niewinny, pomyślał. Zobaczymy.
Biblioteka w „Journalu” stanowiła dziwną kombinację nowego ze starym. Znajdowała się tuż za salą redakcyjną, za biurkami, przy których siedzieli dziennikarze wiadomości codziennych. Na tyłach biblioteki stały rzędy długich, metalowych szafek na akta, gdzie przechowywano wycinki prasowe sprzed dziesiątków lat. Kiedyś każdy numer gazety był dzielony na wycinki i starannie katalogowany według osób, tematów, miejsc i wydarzeń. Obecnie wykorzystywano do tego skomplikowane komputery, wielkie terminale z dużymi ekranami. Bibliotekarze po prostu czytali każdy artykuł podkreślając kluczowe nazwiska czy pojęcia i przekazywali je do elektronicznych katalogów. Cowart wolał ten dawniejszy sposób. Lubił przekładać sterty drukowanych wycinków, przebierać i wybierać to, co było mu potrzebne. To tak jakby dane mu było trzymać w dłoni odrobinę historii. W dzisiejszych czasach wszystko było wydajne, szybkie i bezduszne. Ilekroć korzystał z biblioteki, zawsze droczył się na ten temat z jej pracownikami.
Gdy przekroczył próg, zauważyła go młoda kobieta. Miała przyciągające wzrok blond włosy, była wysoka i szczupła. Nosiła druciane okulary i czasami zerkała ponad górną krawędzią oprawki.
– Tylko tego nie mów, Matt.
– Czego mam nie mówić?
– Tego co zawsze mówisz. Że wolisz stary sposób katalogowania.
– Nie powiem.
– To dobrze.
– Bo sama to powiedziałaś.
– To się nie liczy. – Młoda kobieta roześmiała się. Podniosła się i podeszła do lady, przy której stał. – W czym mogę ci pomóc?
– Bibliotekarko Lauro. Czy ktoś kiedyś już cię ostrzegł, że zepsujesz sobie wzrok, jeśli przez cały dzień będziesz się wpatrywać w ekran komputera?
– Wszyscy mi to mówią.
– Może podałbym ci nazwisko…
– … a ja poczaruję komputer?
– Robert Earl Ferguson.
– Co jeszcze?
– Wyrok śmierci. Skazany jakieś trzy lata temu, w okręgu Escambia.
– Dobra. Zobaczymy… – Zasiadła pewnie do komputera, wystukała nazwisko na klawiaturze i nacisnęła klawisz. Cowart zobaczył, że z ekranu znikło wszystko, poza jednym słowem migającym w narożniku monitora: „Szukam”. Potem maszyna jakby się zadławiła i ukazało się kilka słów.
– Co mówi? – spytał.
– Podał kilka haseł. Poczekaj, sprawdzę. – Bibliotekarka wcisnęła jeszcze kilka klawiszy i na ekranie pojawił się inny zestaw słów. Przeczytała nagłówki: – Były student skazany na karę śmierci za zamordowanie dziewczynki; Apelacja w sprawie morderstwa na wsi oddalona; Sąd Najwyższy Florydy rozpatruje wyroki śmierci. To wszystko. Trzy artykuły. Wszystkie z wydania ukazującego się na zachodnim wybrzeżu stanu. Jedynie ostatni artykuł, który zapewne był podsumowaniem, ukazał się w głównym wydaniu.
– Nie za wiele jak na morderstwo i wyrok śmierci – powiedział Cowart. – Wiesz, wydaje mi się, że dawniej dokładniej zajmowaliśmy się każdą sprawą o morderstwo…
– Teraz już nie.
– Kiedyś życie ludzkie bardziej się liczyło.
Bibliotekarka wzruszyła ramionami.
– Kiedyś gwałtowna śmierć była znacznie większą sensacją niż dzisiaj, a ty jesteś o wiele za młody, żeby mówić o dawnych czasach. Pewnie ci chodzi o lata siedemdziesiąte… – Uśmiechnęła się, a Cowart zawtórował jej śmiechem. – W każdym razie obecnie wyroki śmierci chyba już spowszedniały na Florydzie. Mamy teraz… – zawahała się odchylając głowę i przez chwilę badawczym wzrokiem wpatrując się w sufit – około dwustu osób w celach śmierci. Gubernator podpisuje co miesiąc dwa wyroki. To nie znaczy, że się je wykonuje, ale… – Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. – Ale ty to wszystko wiesz, Matt. W ubiegłym roku napisałeś te artykuły. O tym, że jesteśmy cywilizowanym narodem, zgadza się? – Potakująco pokiwała ku niemu głową.
– Zgadza się. Pamiętam, że myślą przewodnią było: Nie powinniśmy legalizować morderstw z ramienia stanu. Trzy artykuły. W sumie ponad dwa metry kolumn drukarskich. W odpowiedzi wydrukowaliśmy ponad pięćdziesiąt listów, które, jak by to powiedzieć, zajmowały stanowisko odmienne niż moje. Wydrukowaliśmy pięćdziesiąt, ale dostaliśmy chyba z pięć kwadrylionów. Te najłagodniejsze sugerowały, że należałoby publicznie ściąć mi głowę. Te ostrzejsze były bardziej wymyślne.
Bibliotekarka uśmiechnęła się.
– Nie cieszymy się popularnością, co? Mam ci je wydrukować?
– Jakbyś mogła. Wolałbym być lubiany…
Obdarzyła go uśmiechem i odwróciła się do komputera. Znowu poruszała palcami na klawiaturze i szybka drukarka w rogu pomieszczenia zaczęła drukować artykuły, trzęsąc się i warcząc.
– Proszę. Wpadłeś na jakiś trop?
– Może – odparł Cowart. Wyjął arkusz papieru z komputera. – Facet twierdzi, że nic nie zrobił.
Młoda kobieta wybuchnęła śmiechem.
– To ciekawa historia. I jaka oryginalna. - Odwróciła się z powrotem w stronę ekranu komputera, a Cowart wrócił do swojego gabinetu.
W miarę jak Cowart czytał artykuły, wydarzenia, które wtrąciły Roberta Earla Fergusona do celi śmierci, zaczynały przybierać konkretną formę i kształty. Materiałów znalezionych w bibliotece nie było wiele, jednak wystarczająco dużo, żeby w wyobraźni Cowarta stworzył się pewien obraz. Dowiedział się, że ofiarą była jedenastoletnia dziewczynka i że jej zwłoki znaleziono ukryte w krzakach, na obrzeżach bagniska.
Z łatwością wyobraził sobie ciemne, zielono-brązowe listowie kryjące ciało. Tkwiła w nim pewna chorobliwa, sącząca się i zasysająca siła; odpowiednie miejsce na spotkanie śmierci.
Czytał dalej. Ofiara była córką członka Rady Miejskiej i po raz ostatni widziano ją, gdy wracała ze szkoły do domu… Cowart ujrzał rozłożysty parterowy budynek z wypalanej cegły, położony na odludziu, w zakurzonym, otwartym terenie. Pomalowany był w kolorze bladego różu lub służbowej zieleni; barwy, których nie są w stanie rozjaśnić nawet podekscytowane głosy dzieci cieszących się końcem szkolnych zajęć. Właśnie wtedy jedna z nauczycielek uczących w młodszych klasach widziała, jak dziewczynka wsiadała do zielonego forda z numerem rejestracyjnym z innego stanu. Po co? Z jakiego powodu miałaby wsiadać do samochodu nieznajomego człowieka? Ta myśl przyprawiła go o dreszcz i poczuł nagły przypływ obaw o bezpieczeństwo własnej córki. Szybko wmówił sobie, że Becky nie postąpiłaby w taki sposób. Gdy dziewczynka nie powróciła do domu, wszczęto alarm. Cowart był pewien, że miejscowa telewizja jeszcze tego samego dnia pokazała zdjęcia dziewczynki w wieczornych wiadomościach. Na zdjęciu miała zapewne włosy związane w kitkę, była uśmiechnięta, a na zębach nosiła aparat ortodontyczny. Rodzinne zdjęcie, zrobione z nadzieją na jasną przyszłość, a wykorzystane bez skrupułów jako dowód rozpaczy.
Ponad dobę później policjanci przeszukujący okolicę odkryli zwłoki dziecka. Wiadomości prasowe pełne były eufemizmów: „brutalny napad”, „nieludzka zbrodnia”, „zmasakrowane ciało”. Dla Cowarta brzmiały one jak dziennikarska stenotypia, która nie mogła oddać ze szczegółami prawdziwej grozy, jaką to dziecko przeżyło. Twórca artykułów uciekł się do serii bezpiecznych frazesów.
Pomyślał, że to musiała być okropna śmierć. Ludzie chcieli dowiedzieć się, co naprawdę zaszło, chociaż nie do końca, gdyż dokładna znajomość faktów również im spędziłaby sen z powiek.
Czytał dalej. Wywnioskował, że Ferguson był pierwszym i jedynym podejrzanym. Policja aresztowała go krótko po znalezieniu ciała ofiary, na podstawie podobieństwa samochodu. Przesłuchano go – brak było wzmianki, że przetrzymywano go bez możliwości skontaktowania się z prawnikiem, czy też że go bito – i przyznał się do winy. To zeznanie oraz zgodność grupy krwi i rozpoznanie samochodu wydawały się jedynymi dowodami przeciwko niemu, chociaż Cowart nie był tego zupełnie pewien. Rozprawy sądowe przyciągnęły sporo uwagi, jak dobre przedstawienie. Szczegół, który wydawał się mało znaczący lub niepewny, gdy podawano go w wiadomościach, w oczach przysięgłych mógł urosnąć do niezwykłych rozmiarów.
Ferguson miał rację co do wyroku sędziego. Cytat „… bestia, którą powinno się wyprowadzić i zastrzelić” był mocno podkreślony w artykule. Pomyślał, że tego roku sędzia prawdopodobnie startował do ponownych wyborów.
Inne materiały z biblioteki dostarczyły dodatkowych informacji; przede wszystkim, że pierwsza apelacja Fergusona, oparta na niewystarczającej ilości dowodów przeciwko niemu, została oddalona przez Pierwszy Okręgowy Sąd Apelacyjny. Można było się spodziewać takiego obrotu wydarzeń. Sprawa wciąż czekała do rozpatrzenia przez Sąd Najwyższy Florydy. Dla Cowarta było jasne, że Ferguson nie wziął się jeszcze na poważnie za sądowe przepychanki. Wciąż pozostało mu do wykorzystania wiele możliwości odwołań od wyroku.
Cowart usiadł przy biurku i próbował wyobrazić sobie, co zaszło.
Oczami wyobraźni ujrzał odludny teren głęboko w lasach Florydy. Wiedział, że była to część stanu, która nie miała nic wspólnego z powszechnym wyobrażeniem o Florydzie; z wypucowanymi, uśmiechniętymi twarzami obywateli klasy średniej, którzy masowo napływali do Orlando i do Disney World, ani z podchmielonymi piwem studentami, którzy w czasie wakacji udawali się na plaże, ani z turystami, którzy z przyczepami kempingowymi jechali na Cape Canaveral, żeby zrobić kilka zdjęć kosmodromu. Z całą pewnością taka Floryda nie miała nic wspólnego z kosmopolitycznym, wyluzowanym obrazem Miami, które uchodziło za coś w rodzaju amerykańskiej Casablanki.
Pomyślał sobie, że w Pachouli, mimo że były to lata osiemdziesiąte, jeśli gwałci się i zabija białą dziewczynkę, i do tego robi to czarny mężczyzna, do głosu dochodzi Ameryka w swoim najbardziej pierwotnym wydaniu. Ameryka, o jakiej ludzie woleliby zapomnieć.
Czy to właśnie przytrafiło się Fergusonowi? Z całą pewnością istniała taka ewentualność.
Cowart podniósł słuchawkę, żeby zadzwonić do adwokata, który zajmował się apelacją Fergusona.
Połączenie się z prawnikiem zajęło Cowartowi niemal całą resztę przedpołudnia. Gdy w końcu udało mu się je uzyskać, natychmiast uderzył go jego południowy, lukrowaty akcent.
– Panie Cowart, mówi Roy Black. Co też sprawia, że dziennikarz z Miami zainteresował się sprawami tutaj, w okręgu Escambia? – Słowo „tutaj” wymawiał „tutej”.
– Dziękuję, że pan oddzwonił, panie Black. Interesuje mnie jeden z pańskich klientów. Niejaki Robert Earl Ferguson.
Prawnik roześmiał się krótko.
– Gdy moja pracownica przekazała mi wiadomość od pana, coś mi podpowiedziało, że dzwonił pan w sprawie pana Fergusona. Czego chce się pan dowiedzieć?
– Przede wszystkim proszę mi streścić jego sprawę.
– Wszystkie akta są w tej chwili w stanowym Sądzie Najwyższym. Uważamy, że dowody przeciwko niemu nie są wystarczające do wydania wyroku. I sądzimy, że sędzia nie powinien był brać pod uwagę jego przyznania się do winy. Powinien pan je przeczytać. To chyba najlepiej sformułowany dokument tego typu, jaki kiedykolwiek widziałem. Brzmi, jakby został napisany przez samych policjantów w biurze szeryfa. A bez tego zeznania sprawa praktycznie nie istnieje. Jeśli Robert Earl nie zezna tego, co chcą, żeby zeznał, nie mają po co iść do sądu choćby na dwie minuty. Nawet do najgorszego, zaściankowego, rasistowskiego sądu na świecie.
– A dowody w postaci próbek krwi?
– Laboratorium w okręgu Escambia jest dość prymitywne; nie takie do jakich jesteście przyzwyczajeni tam, w Miami. Określili jedynie zasadniczą grupę krwi. Zero plus. Taka grupa występowała w nasieniu znalezionym u zmarłej i taką grupę ma Robert Earl. Oczywiście taką samą grupę ma kilka tysięcy innych mężczyzn w tym okręgu. Jednak jego obrońca nie pokwapił się, aby w tej sprawie przesłuchać ludzi z działu medycznego.
– A samochód?
– Zielony ford z numerami z innego stanu. Nikt nie rozpoznał Roberta Earla i nikt nie mógł stwierdzić z całą pewnością, że dziewczynka wsiadła do jego samochodu. Nie było to nic, co można by nazwać dowodem pośrednim; do diabła, to zaledwie poszlaki. Powinny zostać wyśmiane na rozprawie.
– Nie był pan jego adwokatem podczas rozprawy, zgadza się?
– Nie, proszę pana. Ten przywilej przypadł w udziale komuś innemu.
– Podważył pan solidność tamtego przedstawiciela prawa?
– Jeszcze nie. Ale zrobię to. Chłopak studiujący na trzecim roku wydziału prawa Uniwersytetu Florydy poradziłby sobie z tą sprawą lepiej. Nawet uczeń liceum poradziłby sobie lepiej. Wkurza mnie to. Nie mogę się doczekać, kiedy napiszę to podważenie. Jednak nie chcę strzelać ze wszystkich dział naraz.
– Co pan przez to rozumie?
– Panie Cowart – powiedział wolno adwokat – czy wy tam wiecie, na czym polega przeprowadzanie apelacji w sprawie wyroków śmierci? Cała sprawa sprowadza się do gryzienia jabłka po malutkim kawałku. W ten sposób można to przeciągać latami. Ludzie zapominają. Należy pozwolić, żeby czas popracował trochę na naszą korzyść. Nie wykorzystuje się z miejsca najlepszych kart, bo natychmiast posadzą chłopaka na gorącym krzesełku, łapie pan?
– Rozumiem – odparł Cowart. – Ale powiedzmy, że człowiek, który siedzi, jest niewinny.
– Tak panu powiedział Robert Earl?
– Tak.
– Mnie też tak powiedział.
– I co, panie Black, wierzy mu pan?
– Hm, może. Może słyszę to w większości przypadków, gdy rozmawiam z kimś, kto korzysta z gościnności stanu Floryda. Ale rozumie pan, panie Cowart, tak naprawdę nie pozwalam sobie na luksus wnikania, czy moi klienci są winni, czy nie. Muszę się skupić na prostym fakcie, że zostali skazani na mocy prawa, a ja na mocy prawa muszę to odkręcić. Jeśli mi się uda odkręcić zło, cóż, jak umrę i pójdę do nieba, ufam, że powitają mnie aniołowie grający na trąbkach. Oczywiście może tak być, że czasami odkręcam dobro i zastępuję je złem, więc istnieje duża szansa, że znajdę się w miejscu, gdzie mieszkańcy noszą trójzęby i krótkie, ostro zakończone ogonki. Taka już jest natura prawa, proszę pana. Ale pan pracuje dla gazety. Gazety dużo bardziej niż ja przejmują się reakcją ogółu na dobro i zło, na prawdę i sprawiedliwość. Gazeta ma też diabelnie większy wpływ na sędziego, który może ogłosić nową rozprawę, albo na gubernatora i stanową Radę Przebaczeń, jeśli łapie pan, o co mi chodzi. Może mógłby pan troszeczkę zdziałać w sprawie Roberta Earla?
– Mógłbym.
– Niech pan tam pojedzie i się z nim spotka. Jest naprawdę bystry i wygadany. – Black roześmiał się. – Wysławia się o niebo lepiej niż ja. Chyba jest dość inteligentny, żeby zostać prawnikiem. Na pewno jest znacznie bystrzejszy niż ten jego adwokat, którego miał na rozprawie, i który chyba spał, gdy jego klienta sadzali na krzesło elektryczne.
– Proszę mi opowiedzieć o tym adwokacie.
– Staruszek. Zajmował się sprawami od stu albo od dwustu lat. Pachoula to niewielki obszar. Wszyscy się znają. Schodzą się w sądzie okręgu Escambia i robi się atmosfera jak na bankiecie. Bankiet w sprawie morderstwa. Nie przepadają za mną.
– Nie dziwi mnie to.
– Oczywiście Roberta Earla też nie darzyli szczególną sympatią. Wyjechał na studia, i te rzeczy, i wrócił wielkim samochodem. Ludzie pewnie się cieszyli, gdy go aresztowano. Oni nie są do takich rzeczy przyzwyczajeni. Oczywiście do morderstw na tle seksualnym też nie.
– Jak to miasteczko wygląda? – spytał Cowart.
– Tak jak pewnie wyobraża je sobie chłopak z miasta, taki jak pan. Jest to miejsce, które gazety i izba handlowa lubią określać mianem Nowe Południe. To znaczy, że nabrali po części nowej mentalności, a po części hołdują starej. Ale nie jest tak zupełnie beznadziejnie. Inwestują tam dużo dolarów w rozwój.
– Chyba wiem, co pan ma na myśli.
– Niech pan tam pojedzie i sam sobie obejrzy – powiedział adwokat. – Ale niech mi wolno będzie coś panu doradzić: to, że ktoś tam wysławia się tak jak ja i wygląda jak postać z Williama Faulknera albo Flanery O’Connora, nie znaczy, że powinien pan natychmiast przyjąć, że jest głupi. Bo oni głupi nie są.
– Zakodowałem sobie.
Prawnik roześmiał się.
– Założę się, że nie przypuszczał pan, iż czytałem tych pisarzy.
– Nawet mi do głowy nie przyszło.
– Przyjdzie panu, zanim pan zakończy sprawę Roberta Earla. I niech pan postara się zapamiętać jeszcze jedną rzecz. Tamtejsi ludzie są prawdopodobnie dość zadowoleni, że Robertowi Earlowi przytrafiło się coś takiego. Niech pan więc nie liczy na zyskanie tam wielu przyjaciół. Wy, ludzie prasy, chyba nazywacie ich „źródłami”.
– Jeszcze jedna rzecz nie daje mi spokoju – powiedział Cowart. – Twierdzi, że wie, kto jest prawdziwym zabójcą.
– Ja nic o tym nie wiem. Może i wie. Do diabła, to nawet całkiem prawdopodobne. Pachoula to mała dziura. Jedno wiem… – głos adwokata zmienił się, stał się mniej jowialny i przybrał bezpośredni ton, który zdziwił Cowarta -… wiem, że ten człowiek został bezpodstawnie skazany, i mam zamiar wyciągnąć go z celi śmierci, czy to zrobił, czy nie. Może nie w tym roku i nie w tym sądzie. Ale na pewno kiedyś w przyszłości i w jakimś innym sądzie. Wychowałem się i spędziłem całe życie pośród tych chłopców, wsioków, buraków, i nie oddam go tak łatwo. Nie obchodzi mnie, czy on to zrobił, czy nie.
– Ale jeśli nie zrobił…
– Cóż, ktoś tę dziewczynkę zabił. I chyba ktoś będzie musiał za to zapłacić.
– Mam mnóstwo pytań – powiedział Cowart.
– Tak przypuszczam. To sprawa, przy której nasuwa się wiele pytań. Czasami tak już jest. Proces, który ma wszystko wyjaśnić, jeszcze bardziej wszystko gmatwa. Wydaje się, że to właśnie przytrafiło się Robertowi Earlowi.
– Więc sądzi pan, że powinienem zbadać tę sprawę.
– Oczywiście – odparł prawnik. Cowart wyczuł uśmiech po drugiej stronie linii telefonicznej. – Tak sądzę. Nie wiem, czego się pan doszuka, poza uprzedzeniami i prymitywnym sposobem myślenia. Może będzie pan w stanie pomóc oswobodzić niewinnego człowieka.
– A więc pan uważa, że jest niewinny?
– Tak powiedziałem? Miałem na myśli, że powinien zostać uznany za niewinnego w sądzie. Wie pan, to wielka różnica.
Cowart zatrzymał wynajęty samochód na drodze dojazdowej prowadzącej do Stanowego Więzienia Florydy i popatrzył ponad polami na okazałe budynki, w których przebywała większość więźniów z całego stanu, wymagających specjalnego nadzoru. Właściwie były to dwa więzienia przedzielone niewielką rzeczką: Związkowy Zakład Poprawczy po jednej stronie i Więzienie Raidford po drugiej. Zobaczył bydło pasące się w dali na pastwiskach i unoszące się tumany kurzu w miejscach, gdzie grupy więźniów pracowały pośród pól uprawnych. W narożnikach umieszczone były wieże strażnicze i wydawało mu się, że dostrzega blask broni wartowników. Nie miał pojęcia, w którym budynku znajdowała się cela śmierci i pokój, gdzie trzymano stanowe krzesło elektryczne, ale słyszał, że pomieszczenia te są oddzielone od głównego więzienia. Zauważył czterometrowe, podwójne ogrodzenie z siatki, zwieńczone pętlami kolczastego drutu. Drut pobłyskiwał w porannym słońcu. Cowart wysiadł i stanął obok samochodu. Na skraju drogi rósł szereg wysmukłych zielonych sosen, które oskarżycielskim gestem wskazywały kryształowo błękitne niebo. Chłodny powiew poruszył gałęzie i, przedzierając się przez narastającą wilgoć, owiał czoło Cowarta.
Nie miał żadnych trudności z przekonaniem Willa Martina i innych członków rady wydawniczej, żeby dali mu wolną rękę i pozwolili zająć się okolicznościami skazania Roberta Earla Fergusona, chociaż Martin nie omieszkał wyrazić swojego drwiącego sceptycyzmu, który Cowart zupełnie zignorował.
– Nie pamiętasz Pittsa i Lee? – odrzekł Cowart. Freddie Pitts i Wilbert Lee zostali skazani na śmierć za zamordowanie pracownika stacji benzynowej w północnej Florydzie. Obydwaj przyznali się do zbrodni, której nie popełnili. Uwolnienie ich zabrało jednemu z najbardziej znanych reporterów „Journala” kilka lat publikacji na ten temat. Dostał nagrodę Pulitzera. W sali redakcyjnej „Journala” natychmiast opowiadano tę historię każdemu nowo przyjętemu reporterowi.
– To było co innego.
– Dlaczego?
– To było w 1963. Równie dobrze mogło być w 1863. Świat się zmienił.
– Tak sądzisz? A co powiesz o tym facecie z Teksasu, którego od kary śmierci uwolnił filmowiec robiący film dokumentalny?
– To co innego.
– Co w tym widzisz innego?
Martin roześmiał się.
– Dobre pytanie. Jedź. Masz moje błogosławieństwo. Znajdź na nie odpowiedź. I pamiętaj, jak skończysz tę zabawę w reportera, zawsze możesz wrócić do naszej wieży z kości słoniowej. – Popchnął Cowarta, jakby dawał mu sygnał do działania.
Poinformowano redaktora działu miejskiego, który obiecał Cowartowi pomoc, gdyby takowej potrzebował. Wyczuł nutę zazdrości, że ta sprawa wpadła w jego ręce. Wiedział, jaką ma przewagę nad ekipą działu miejskiego. Po pierwsze, będzie mógł pracować sam; dział miejski przydzieliłby do tego zadania grupę ludzi. „Journal”, podobnie jak wiele innych gazet czy stacji telewizyjnych, zatrudniał grupę dochodzeniową pod jakąś błyskotliwą nazwą, jak „Ekipa Śledcza” czy też „Grupa I”. Podeszliby do tego materiału z subtelnością szarżującej armii. Poza tym Cowart nie miał narzuconego terminu, tak jak by to było w przypadku normalnego reportera z ekipy, i nie musiał stawiać czoła jakiemuś kierownikowi działu miejskiego, który patrzyłby mu na ręce i wciąż się dopytywał, jak dalece zaawansowana jest praca nad materiałem. Nikt nie będzie mu mówił, czego ma się dowiedzieć, jak to wykorzystać ani jak opisać. Lub odrzucić, jeśli nie była to prawda.
Próbował przez chwilę przytrzymać tę ostatnią myśl, aby się uodpornić na rozczarowanie, ale gdy pojechał drogą i wjechał na teren więzienia, poczuł szybsze bicie serca. Przy drodze dojazdowej ustawiono rząd znaków, które informowały przejeżdżających, że na tym terenie mogą zostać poddani rewizji i że naruszenie prawa, zakazującego posiadania broni lub narkotyków, będzie ukarane odsiadką. Minął bramę, gdzie strażnik w szarym ubraniu skonfrontował jego dowód z listą i ponuro machnął dłonią, że może jechać. Zaparkował w miejscu z tabliczką GOŚCIE i wszedł do budynku administracji.
Sekretarka zmieszała się nieco, gdy się jej przedstawił. Najwyraźniej zawieruszyła gdzieś jego podanie o umożliwienie odwiedzin. Czekał cierpliwie przy biurku, podczas gdy ona, przepraszając gwałtownie, przewracała w papierach, aż w końcu udało jej się znaleźć odpowiednie dokumenty. Następnie poproszono go, żeby poczekał w biurze obok, zaraz któryś ze strażników odeskortuje go do miejsca, gdzie będzie mógł się spotkać z Robertem Earlem Fergusonem.
Po kilku minutach do pokoju wszedł starszy mężczyzna o przyprószonych siwizną włosach, ostrzyżonych w stylu żołnierzy marynarki wojennej i o równie wojskowej postawie. Mężczyzna zasalutował Cowartowi ogromną, sękatą dłonią.
– Sierżant Rogers. Dziś pełnię obowiązki oficera dyżurnego w celi śmierci.
– Miło mi pana poznać.
– Proszę wybaczyć, panie Cowart, ale jest jeszcze kilka formalności.
– Jak na przykład?
– Muszę pana przeszukać i sprawdzić pański magnetofon i teczkę. Musi pan jeszcze podpisać oświadczenie o zatrzymaniu pana jako zakładnika.
– Co takiego?
– To po prostu oświadczenie mówiące, że wchodzi pan na teren Więzienia Florydy na własne życzenie i że gdyby podczas tej wizyty został pan wzięty jako zakładnik, nie będzie pan skarżył stanu Floryda ani nie będzie pan oczekiwał nadzwyczajnych wysiłków oswobodzenia pana.
– Nadzwyczajnych wysiłków?
Mężczyzna zaśmiał się i przejechał dłonią po ściętych najeża włosach.
– To znaczy, że nie będzie pan wymagał od nas, żebyśmy ryzykowali własne tyłki, żeby ocalić pański.
Cowart uśmiechnął się i zrobił minę.
– To chyba dla mnie kiepski interes.
Sierżant Rogers rozpromienił się.
– Kiepski. To jasne, że więzienie to kiepski interes dla wszystkich, oprócz tych, którzy tu pracują i na noc udają się do domu.
Cowart wziął od sierżanta dokument i podpisał go zamaszystym zawijasem.
– Cóż – powiedział, wciąż się uśmiechając – nie powiem, żebyście na wstępie napełniali mnie ufnością.
– Och, nie ma się pan o co martwić; nie w przypadku wizyty u Roberta Earla. On jest dżentelmenem i nie jest stuknięty. – Mówiąc to sierżant dokładnie przeszukiwał teczkę Cowarta. Otworzył również magnetofon, żeby sprawdzić, co jest w środku, i zdjął wieczko z kieszonki na baterie, żeby się upewnić, że są one na swoim miejscu. – Co innego, gdyby chciał pan odwiedzić Williego Arthura albo Specsa Wilsona, to ci motocykliści z Fort Lauderdale, których nieco poniosło podczas zabaw z dziewczyną zabraną autostopem; albo z Jose Salazarem, wie pan, zabił dwóch gliniarzy. Przeniknęli do środowiska handlarzy narkotyków. Wie pan, co im kazał zrobić, zanim ich wykończył? Sobie nawzajem? Pewnie się pan domyśla. To panu powinno dać przykład, jak straszni mogą stać się ludzie, gdy tylko chcą. Albo inni milusińscy, których tutaj trzymamy. Większość tych najgorszych przybywa z południa, z pańskiego miasta. Co wy tam robicie, że ludzie się bez przerwy zabijają?
– Sierżancie, gdybym potrafił odpowiedzieć na to pytanie…
Obydwaj się uśmiechnęli. Sierżant Rogers odłożył teczkę Cowarta i gestem kazał mu podnieść ręce do góry.
– To na pewno nieźle, gdy dopisuje tutaj poczucie humoru – powiedział obmacując dłońmi tułów Cowarta. Sprawnie przeszukał go do samego dołu. – W porządku – oznajmił. – Muszę panu w skrócie przedstawić regulamin. Będziecie tylko we dwójkę. Dla bezpieczeństwa pozostanę w pobliżu. Będę stał przed drzwiami. Gdyby potrzebował pan pomocy, proszę zacząć krzyczeć. To się jednak nie wydarzy, bo tu nie chodzi o stukniętego więźnia. A co tam, użyjemy apartamentu dyrektorskiego…
– Czego?
– Apartamentu dyrektorskiego. Tak nazywamy salę przesłuchań przeznaczoną dla tych, którzy się najlepiej sprawują. To zaledwie stół i krzesła, a więc nic takiego. Mamy inne pomieszczenia, które zapewniają więcej bezpieczeństwa.
Robert Earl nie będzie miał założonych żadnych ograniczników. Nawet nie będzie miał skutych nóg. Ale nie wolno panu nic mu podawać. To znaczy, może go pan poczęstować papierosem…
– Nie będę go częstował.
– I dobrze. Bystry z pana facet. Może pan od niego wziąć papiery, jeśli poda panu dokumenty. Ale gdyby to pan chciał mu coś wręczyć, będzie to musiało przejść przeze mnie.
– Co miałbym mu wręczać?
– Och, może pilnik i piłkę do metalu albo jakieś mapy drogowe.
Cowart wydał się zaskoczony.
– Żartuję tylko – powiedział sierżant. – Tutaj oczywiście na ten temat za często nie żartujemy. Na temat ucieczki. Wie pan, to jakoś mało śmieszne. Ale jest wiele sposobów, żeby uciec z więzienia. Nawet z celi śmierci. Wielu więźniów sądzi, że jedną z form są rozmowy z reporterami.
– Pomóc im uciec?
– Pomóc im się wydostać. Każdy chce, żeby prasa zainteresowała się jego przypadkiem. Więźniom zawsze wydaje się, że za mało rozdmuchano ich sprawę. Myślą, że może jeśli narobią dość zamieszania, będą ponownie sądzeni. To się czasami zdarza. Dlatego pracownicy więzienia, jak ja, niemal nienawidzą reporterów. Nienawidzimy widoku tych notesów, ekip telewizyjnych i reflektorów. Tylko nas drażnią, wprowadzają niepotrzebne zamieszanie. Ludziom się wydaje, że więźniowie stwarzają problemy z powodu utraty wolności. Nieprawda. Dużo gorszą rzeczą jest rozbudzanie w nich nadziei, które potem nie są spełniane. Dla was to tylko temat do artykułów. Dla facetów, którzy tu są zamknięci, to kwestia życia. Jeśli uda im się wymyślić jakąś historyjkę, odpowiednią historyjkę, to się stąd wydostaną. Pan i ja wiemy, że nie zawsze tak jest. Rozczarowanie. Potężne, kipiące złością, frustrujące rozczarowanie. Przysparza ono więcej problemów, niż się panu wydaje. My tu lubimy rutynę. Żadnych śmiałych nadziei, żadnych marzeń. Każdy dzień taki sam jak poprzedni. Nie brzmi to zbyt ekscytująco, ale gdy w więzieniu robi się ekscytująco, to ręczę panu, że nie chciałby pan tu wtedy być.
– Cóż, przykro mi, ale chciałem tylko sprawdzić kilka faktów.
– Z mojego doświadczenia wynika, panie Cowart, że nie ma takich rzeczy jak fakty, może oprócz dwóch – faktu narodzin i faktu śmierci. Ale nie ma żadnego problemu. Ja nie jestem taki zatwardziały jak niektórzy tutaj. Nawet podoba mi się, jak coś się dzieje, oczywiście w granicach rozsądku. Niech mu pan tylko nic nie daje. To by mu mogło tylko jeszcze bardziej obrzydzić życie.
– Bardziej niż cela śmierci?
– Musi pan zrozumieć, że nawet w celi śmierci jest wiele sposobów odsiadki. Od nas zależy, czy jest im bardzo ciężko, czy trochę mniej. Jak na razie z Robertem Earlem obchodzimy się dość delikatnie. Och, nadal codziennie przeszukujemy jego celę i robimy mu rewizję osobistą po małym spotkanku, jak to dzisiejsze, ale może wychodzić na podwórko, dostaje książki i tak dalej. Pewnie pan nie przypuszczał, ale nawet w więzieniu jest pełno drobiazgów, których pozbawienie sprawia, że życie jest znacznie bardziej przykre.
– Nic dla niego nie mam. Ale być może on ma jakieś papiery czy coś w tym rodzaju…
– Z tym nie ma problemu. Nie przejmujemy się za bardzo rzeczami przemycanymi poza teren więzienia… – Sierżant znowu się roześmiał. Miał tubalny śmiech, który pasował do jego prostolinijnej mowy. Najwyraźniej Rogers był typem człowieka, który, zależnie od sytuacji, albo mógł bardzo pomóc, albo bardzo uprzykrzyć życie. – Powinien mi pan też powiedzieć, ile to panu zajmie.
– Nie wiem.
– Ach, do diabła, mam cały ranek, więc niech się pan nie spieszy. Potem trochę pana oprowadzę po naszym przybytku. Widział pan kiedyś „pudło”?
– Nie.
– Dużo się można nauczyć.
Sierżant podniósł się. Był barczystym, potężnym mężczyzną o postawie, która wskazywała, że przeszedł w życiu przez wiele trudnych sytuacji i zawsze skutecznie dawał sobie z nimi radę.
– W pewnym sensie nadaje światu właściwe proporcje, jeśli mnie pan rozumie.
Cowart podążył za nim przez drzwi, czując się jak karzeł w porównaniu z potężnymi barami mężczyzny.
Poprowadzono go przez szereg zamykanych drzwi i wykrywacz metalu, obsługiwany przez strażnika, który, gdy przechodzili, uśmiechnął się szeroko do sierżanta. Doszli do centralnego punktu, gdzie zbiegało się kilka skrzydeł ogromnego, zbudowanego w formie koła budynku instytucji. W tej chwili Cowart zdał sobie sprawę z odgłosów więzienia, nieustannej kakofonii podniesionych głosów, metalicznych stukotów i szczęków, gdy otwierano i po chwili zamykano drzwi i przekręcano zamki. Gdzieś z radia wydobywała się muzyka country. Odbiornik telewizyjny był nastawiony na jakiś tasiemcowy serial; do jego uszu docierały głosy, a potem wszechobecna muzyka reklam. Odniósł wrażenie, że otacza go ogromny ruch, jakby pochwycił go silny prąd rzeki, ale oprócz sierżanta i dwóch innych strażników, którzy trzymali wartę w małej budce pośrodku pomieszczenia, było niewielu ludzi. Zajrzał do budki i zauważył elektroniczną deskę rozdzielczą informującą, które drzwi są otwarte, a które zamknięte. W narożnikach pod sufitem zamontowano kamery telewizyjne i monitory pokazywały mrugające, szare obrazy z każdego korytarza cel. Cowart zauważył, że podłoga pokryta była czyściutkim żółtym linoleum, zjaśniałym od dużej liczby chodzących po nim ludzi i bezustannych wysiłków pensjonariuszy więzienia. Zobaczył jakiegoś mężczyznę, ubranego w niebieski dres, pilnie szorującego narożnik brudnym, szarym mopem, bez końca czyszcząc miejsce, które już dawno było czyste.
– To są skrzydła Q, R i S – powiedział sierżant. – Blok śmierci. Cela śmierci. Właściwie należałoby powiedzieć: cele śmierci. Do diabła, szczerze mówiąc, to mamy tutaj nawet problem przepełnienia. O czymś to świadczy, zgadza się pan? Tam jest krzesło. Wygląda jak inne części więzienia, ale naprawdę się od nich różni. Niech mi pan wierzy.
Cowart przyglądał się wąskim, wysokim korytarzom. Kondygnacje cel znajdowały się po lewej stronie, wznosiły się na wysokość trzech pięter i z każdej strony były zakończone schodami. W ścianie, naprzeciwko cel, umieszczone były trzy rzędy brudnych okien, które otwierały się, żeby wpuścić powietrze. Pomiędzy kładką, biegnącą po zewnętrznej stronie cel, i oknami znajdowała się pusta przestrzeń. Zdał sobie sprawę, że ludzie zamknięci w celach mogli tam leżeć i wpatrywać się w niebo widoczne po drugiej stronie okien, odległych o jakieś dziesięć kroków, a jednocześnie milion kilometrów. Zadrżał na tę myśl.
– Tam jest Robert Earl – powiedział sierżant.
Cowart odwrócił się i zobaczył, że sierżant wskazuje małą okratowaną klatkę w najdalszym zakątku hali. Wewnątrz na żelaznej ławce siedziało czterech mężczyzn i wpatrywało się w niego. Trzech z nich było ubranych w niebieskie dresy, jak sprzątacze. Jeden mężczyzna miał na sobie jaskrawo-pomarańczową odzież. Częściowo zasłaniali go pozostali mężczyźni.
– Niedobrze jest nosić pomarańczowe ubranie – powiedział sierżant cicho. – Oznacza ono, że zegar odmierza ostatnie chwile życia.
Cowart ruszył w stronę klatki, ale sierżant powstrzymał go, gwałtownie łapiąc za ramię. Poczuł mocny uścisk jego palców.
– Nie w tę stronę. Pokój widzeń jest tam. Gdy przychodzi ktoś z odwiedzających, przeszukujemy delikwenta i sporządzamy listę wszystkiego, co posiada – papierów, książek, wszystkiego. Potem prowadzimy go do tej izolatki. Przyprowadzimy go do pana. Później, jak już kończy się wizyta, cała procedura się powtarza. Trwa to całą wieczność, ale względy bezpieczeństwa, rozumie pan. Wolimy czuć się bezpiecznie.
Cowart przytaknął i poprowadzono go do sali widzeń. Był to surowy pokój, pomalowany na biało, wyposażony w metalowy stolik stojący na środku i w dwa stare, obdrapane brązowe krzesła. Na jednej ścianie widniało lustro. Pośrodku popielniczka. Nic więcej.
Wskazał lustro.
– Lustrzana szyba? – zapytał.
– Oczywiście – odparł sierżant. – Przeszkadza to panu?
– Nie. Hej, jest pan pewien, że to jest właśnie salon dyrektorski? – Odwrócił się do sierżanta i uśmiechnął się. – My, chłopaki z miasta, jesteśmy przyzwyczajeni do trochę większych wygód.
Sierżant Rogers roześmiał się.
– Tak też myślałem. Przykro mi, ale tak już jest.
– Jakoś wytrzymam – powiedział Cowart. – Dziękuję.
Usiadł i czekał na Fergusona.
Gdy ujrzał więźnia, jego pierwsze wrażenie było, że jest to młody człowiek liczący sobie około dwudziestu pięciu lat, o chłopięcej, delikatnej budowie ciała, ale posiadający pewną zwodniczą, niezłomną siłę, którą poczuł w jego uścisku dłoni. Robert Earl Ferguson miał podwinięte rękawy koszuli i widać było jego żylaste mięśnie. Był szczupły, wąski w biodrach i w ramionach, jak długodystansowiec, a poruszał się z niewymuszoną elegancją sportowca. Miał baczne, szybkie, przeszywające spojrzenie; Matthew Cowart odniósł wrażenie, że w jednej chwili go zmierzył, ocenił i zaklasyfikował.
– Dziękuję, że pan przyjechał – powiedział więzień.
– To nic wielkiego.
– To będzie coś wielkiego – odparł Ferguson ufnie. Miał stertę oficjalnych dokumentów, które rozłożył na stoliku przed sobą. Cowart zauważył spojrzenie więźnia rzucone sierżantowi Rogersowi, który skinął głową, odwrócił się i wyszedł, zamykając drzwi z trzaskiem.
Cowart usiadł, wyjął notes i długopis i umieścił magnetofon pośrodku stołu.
– Nie ma pan nic przeciwko temu? – zapytał.
– Nie – odpowiedział Ferguson. – To oczywiste.
– Dlaczego pan do mnie napisał? – spytał Cowart. – Wie pan, czysta ciekawość. Skąd pan wziął moje nazwisko?
Więzień uśmiechnął się i odchylił na krześle. Był dziwnie zrelaksowany jak na moment, który mógł być dla niego decydujący.
– W ubiegłym roku wygrał pan nagrodę Stowarzyszenia Więziennego Florydy za serię felietonów na temat kary śmierci. Pańskie nazwisko ukazało się w gazecie w Tallahassee. Przekazał mi je inny więzień z celi śmierci. Dodatkową zaletą jest fakt, że pracuje pan dla największej i najbardziej wpływowej gazety w całym stanie.
– Dlaczego pan zwlekał ze skontaktowaniem się ze mną?
– Cóż, szczerze mówiąc, myślałem, że sąd apelacyjny odrzuci mój wyrok. Gdy tak się nie stało, wynająłem nowego adwokata. Wynająłem to może niewłaściwe określenie. Postarałem się o nowego adwokata i zacząłem ostrzej działać w sprawie mojego położenia. Wie pan, panie Cowart, nawet gdy zostałem skazany i otrzymałem wyrok śmierci, wciąż nie docierało do mnie, że to wszystko dzieje się naprawdę. To przypominało jakiś sen. Myślałem, że lada chwila obudzę się i wrócę do szkoły. Albo że ktoś przyjdzie i powie: „Hej, chwileczkę. Nastąpiła straszliwa pomyłka…”; jednak nieco się myliłem. Nie zdawałem sobie sprawy, że powinienem ostro walczyć o swoje życie. Że nie mogę oczekiwać tego od systemu.
Cowartowi przyszło na myśl, że będzie to pierwszy cytat do jego artykułu.
Więzień pochylił się do przodu, położył dłonie na stole, a następnie, równie szybko, odchylił się tak, żeby dla podkreślenia swych słów mógł używać rąk do szybkiej, przemyślanej gestykulacji. Mówił cichym lecz zdecydowanym głosem, który z łatwością niósł ciężar słów. Gdy mówił, wysuwał ramiona w przód, jakby popychała go siła wiary. Na skutek tego mały pokój skurczył się wyłącznie do rozmiarów wolnej przestrzeni pomiędzy reporterem i więźniem, napełniając scenę czymś w rodzaju niezwykle gorącej mocy.
– Rozumie pan, wydawało mi się, że wystarczy być niewinnym. Myślałem, że na tym to wszystko polega. Myślałem, że nie muszę podejmować żadnych działań. Potem, gdy mnie tu zamknięto, trochę się nauczyłem. Naprawdę nauczyłem.
– Co pan przez to rozumie?
– Ludzie w celach śmierci mają nieoficjalny system przekazywania informacji o adwokatach, apelacjach, ułaskawieniach, co pan tylko zechce. Widzi pan, tam… – wskazał główny budynek więzienia – skazani rozmyślają o tym, co będą robić, jak stąd wyjdą. Lub może myślą o ucieczce. Zastanawiają się, jak odsiedzą wyrok, i rozmyślają, jak najlepiej się urządzić. Mają luksus snucia marzeń o czymś, o przyszłości, nawet jeśli jest to przyszłość za kratkami. Zawsze mogą marzyć o wolności. I mają ten największy przywilej ze wszystkich możliwych, przywilej niepewności. Nie wiedzą, co życie trzyma dla nich w zanadrzu. Z nami jest inaczej. Wiemy, jaki koniec nas czeka. Wiemy, że nadejdzie dzień, kiedy władze stanowe wyślą nam do mózgu dwa i pół tysiąca wolt. Wiemy, że mamy przed sobą pięć, może dziesięć lat. To tak jakby przez cały czas u szyi wisiał ogromny balast, który trzeba unieść. Za każdym razem, gdy mija kolejna minuta, myśli się: „Czy zmarnowałem ten czas?” Za każdym razem, gdy zapada noc, do głowy przychodzi myśl: „Minął kolejny dzień”. Za każdym razem, gdy nadchodzi kolejny dzień, ma się poczucie utraty jednej nocy. Ten balast u szyi to skumulowanie wszystkich minionych chwil. Wszystkich zanikających marzeń. Więc nasze troski są inne.
Przez chwilę obydwaj milczeli. Cowart słyszał swój własny oddech, jakby przed chwilą wbiegł po schodach.
– Mówi pan jak filozof.
– Wszyscy skazańcy w celi śmierci są filozofami. Nawet ci szaleni, którzy bez przerwy wrzeszczą i wyją. Albo psychiczni, którzy ledwie sobie zdają sprawę, co się z nimi dzieje. Ale czują ten balast. Ci, którzy mają nieco formalnego wykształcenia, potrafią to trochę lepiej wyrazić. Ale wszyscy czujemy to samo.
– Zmienił się pan tutaj?
– A kto by się nie zmienił?
Cowart przytaknął.
– Gdy moja pierwsza apelacja nie przyniosła rezultatu, niektórzy z więźniów, którzy siedzieli w celi śmierci od pięciu, ośmiu czy dziesięciu lat, zaczęli ze mną rozmawiać na temat mojej przyszłości. Jestem młodym człowiekiem, panie Cowart, i nie chcę jeszcze kończyć życia. Więc postarałem się o lepszego adwokata i napisałem do pana list. Potrzebuję pana pomocy.
– Za chwilę do tego dojdziemy. – Cowart nie był do końca pewien, jaką miał odgrywać rolę podczas tej rozmowy. Wiedział, że chce utrzymać pewien zawodowy dystans, ale nie wiedział do jakiego stopnia. Zastanawiał się wcześniej, jak powinien się zachowywać wobec więźnia, lecz nic mu nie przychodziło do głowy. Czuł się trochę głupawo, siedząc naprzeciwko człowieka skazanego za morderstwo, w środku więzienia wypełnionego ludźmi, którzy popełnili najokropniejsze przestępstwa, i próbując grać twardziela.
– Może na początek opowie mi pan trochę o sobie? Na przykład, jak to się dzieje, że osoba z Pachouli mówi bez akcentu?
Ferguson znowu się roześmiał.
– Jeśli pan chce, mogę mówić z akcentem. Mówim tak, kajdym chcem. Mogem gadoć jok Muzyn z najcorniejsego łasa, jakiego kajdyk pon słysoł… – Ferguson usiadł wygodnie, jakby rozkładając się na krześle, udając faceta rozpartego w bujanym fotelu. Powolny ciąg słów wydawał się osładzać nieruchome powietrze małego pomieszczenia. Nagle gwałtownie pochylił się do przodu i zmienił akcent. – Mogę zasunąć slangiem łebka z ulicy; taką gadane też mam opanowaną na amen. Kiedy chcę. – Ta poza też szybko zniknęła i powrócił zdecydowany, poważny mężczyzna, z łokciami wspartymi na stole i mówiący równym, spokojnym głosem. – I potrafię wysławiać się jak osoba, która studiowała na uniwersytecie i była na drodze do zrobienia dyplomu i, być może, podjęcia pracy w biznesie. Bo taki też byłem.
Cowart był zaskoczony tymi szybkimi zmianami. Wydawały się czymś więcej niż jedynie modulacjami akcentu i tonu. Zmiany mowy były podbudowane subtelnymi modyfikacjami gestykulacji i postawy, tak że Robert Earl Ferguson stawał się w każdym calu uosobieniem środowiska, które naśladował.
– Robi wrażenie – powiedział Cowart. – Ma pan chyba niezły słuch.
Ferguson przytaknął.
– Te trzy akcenty są odbiciem trzech części, z jakich się składam. Urodziłem się w Newark, w stanie New Jersey. Moja mama była służącą. Codziennie o szóstej rano jeździła do podmiejskich dzielnic białych i do wieczora sprzątała ich domy. Dzień w dzień. Mój tata służył w wojsku i słuch po nim zaginął, gdy miałem trzy albo cztery lata. Właściwie to nawet nie wzięli ślubu. Gdy miałem siedem lat, mama umarła. Powiedzieli nam, że to serce, ale tak naprawdę to nigdy się nie dowiedziałem. Po prostu pewnego dnia dostała duszności, poszła do kliniki i więcej już jej nie zobaczyliśmy. Odesłano mnie do Pachouli i wychowywałem się u babki. Nie ma pan pojęcia, co to znaczyło dla takiego małego dzieciaka. Wydostanie się z tego getta do miejsca, gdzie rosną drzewa, płyną rzeki i jest czyste powietrze. Wydawało mi się, że mieszkam w raju, mimo że nie mieliśmy bieżącej wody. To były najlepsze lata mojego życia. Chodziłem pieszo do szkoły. Czytałem w nocy przy świeczce. Jadaliśmy ryby, które łowiłem w strumieniach. Jakbym mieszkał w jakiejś innej epoce. Wydawało mi się, że nigdy stamtąd nie wyjadę, aż babcia zachorowała. Przestraszyła się, że nie będzie mogła się mną należycie opiekować, i wysłano mnie z powrotem do Newark, gdzie zamieszkałem z ciotką i jej nowo poślubionym mężem. Tam skończyłem szkołę średnią i poszedłem na studia. Ale uwielbiałem przyjeżdżać do babci w odwiedziny. Gdy nadchodziły wakacje, całą noc jechałem autobusem do Atlanty, tam przesiadałem się w inny, do Mobile i potem w lokalny do Pachouli. W mieście wydawało mi się, że jestem nie na miejscu. Chyba czułem się chłopakiem ze wsi. Nie za bardzo mi się podobało w Newark.
Ferguson potrząsnął głową i na twarzy pojawił mu się dyskretny uśmiech.
– Te cholerne przejazdy autobusami – powiedział cicho. – Przez nie zaczęły się wszystkie kłopoty.
– Co pan przez to rozumie?
Ferguson nadal potrząsał głową, ale odpowiedział na pytanie.
– Cała podróż zabierała niemal trzydzieści godzin. Najpierw po autostradzie, a potem przedzieranie się przez wszystkie prowincjonalne miasteczka i wiejskie drogi. Podskakiwałem na wybojach, dawała mi się lekko we znaki choroba lokomocyjna, potrzebowałem skorzystać z kibelka i byłem otoczony ludźmi, którym przydałaby się kąpiel. Biedakami, którzy nie mogli pozwolić sobie na bilet lotniczy. Nie za bardzo mi się to podobało. Właśnie dlatego kupiłem samochód. Używanego forda granadę. Ciemnozielonego. Odkupiłem go od innego studenta za tysiąc dwieście dolarów. Miał przejechane tylko sto tysięcy kilometrów. Cacko. Cholera! Uwielbiałem jeździć tym samochodem…
Głos Fergusona był gładki i odległy.
– Ale…
– Ale gdybym nie miał tego samochodu, nigdy nie dobraliby się do mnie ludzie szeryfa przeprowadzający śledztwo.
– Niech mi pan o tym opowie.
– Nie za bardzo jest o czym opowiadać. Tego popołudnia, gdy dokonano zabójstwa, siedziałem w domu z babcią. Zeznałaby to, gdyby komukolwiek przyszło do głowy ją zapytać…
– Czy jeszcze ktoś pana widział? Ktoś spoza rodziny?
– Hm, nikogo sobie nie przypominam. Byliśmy tylko we dwójkę. Jak pan ją odwiedzi, to zrozumie pan dlaczego. Jej dom to stara lepianka, oddalona od innych ruder. Potwornie uboga.
– Niech pan mówi dalej.
– Wkrótce po tym, jak znaleźli ciało, do domu przyjechało dwóch detektywów, którzy chcieli się ze mną zobaczyć. Byłem przed domem, myłem samochód. Kurczę, tak lubiłem, żeby się błyszczał. Był środek dnia. Przyjechali i pytali mnie, co robiłem dwa dni wcześniej. Zaczęli przyglądać się mnie i samochodowi nie słuchając za bardzo, co mówię.
– Jacy detektywi?
– Brown i Wilcox. Znam obydwu tych skurwieli. Wiedziałem, że mnie nienawidzą. Powinienem był wiedzieć, że nie należy im ufać.
– Skąd pan to wie? Dlaczego pana nienawidzili?
– Pachoula to mała miejscowość. Niektórzy chcieliby, żeby tak trwała bez zmian. Wiedzieli, że mam przed sobą przyszłość. Wiedzieli, że zostanę kimś. To im się nie podobało. Chyba nie podobała im się moja postawa.
– Niech pan mówi dalej.
– Jak im opowiedziałem, stwierdzili, że muszą spisać zeznanie w mieście, więc pojechałem bez słowa sprzeciwu. Chryste! Gdybym wtedy wiedział tyle co teraz… Ale rozumie pan, panie Cowart, nie sądziłem, że powinienem się czegokolwiek obawiać. Do diabła, nawet za bardzo nie wiedziałem, po co mam składać to zeznanie. Powiedzieli, że chodzi o zaginioną osobę. Nie o zabójstwo.
– I co?
– Jak napisałem panu w liście, przez następne trzydzieści sześć godzin nie ujrzałem światła dziennego. Wprowadzili mnie do małej salki jak ta, posadzili i spytali, czy chcę adwokata. Wciąż nie wiedziałem, co się dzieje, więc powiedziałem, że nie. Wręczyli mi formułkę z prawami konstytucyjnymi i kazali ją podpisać. Ależ byłem głupi! Powinienem był wiedzieć, że gdy sadzają czarnucha na krześle w takiej salce, to jedyny sposób, żeby z niego ponownie wstać, to powiedzieć im to, co chcą usłyszeć, niezależnie od tego, czy się to zrobiło, czy nie.
Z głosu Fergusona zniknęła cała żartobliwość, a jej miejsce zajęło metaliczne ostrze gniewu, powstrzymywane z wielkim wysiłkiem. Cowart czuł, jak to opowiadanie go porwało, jakby zmiotła go fala słów.
– Brown był dobrym gliniarzem. Wilcox złym. Najstarsze przedstawienie świata. – Ferguson niemal splunął z pogardą.
– I co?
– Usiadłem i zaczęli pytać mnie o to i owo; o dziewczynkę, która zniknęła. Wciąż im powtarzałem, że nic nie wiem. A oni swoje. Cały dzień. Aż do wieczora. Bez wytchnienia. Bez przerwy te same pytania, jakby moja odpowiedź „Nie” nic nie znaczyła. Nie przestawali. Żadnych wycieczek do łazienki. Żadnego jedzenia. Żadnego picia. Tylko bez końca te pytania. Wreszcie, nie wiem po ilu godzinach, zdenerwowali się. Zaczęli na mnie ostro wrzeszczeć, a następnie pamiętam, jak Wilcox uderzył mnie w policzek. Plask! Potem przybliżył swoją twarz od mojej i powiedział: „Może teraz mnie w końcu posłuchasz, chłopcze?”
Ferguson spojrzał na Cowarta, jakby chciał sprawdzić, jakie wrażenie wywołują jego słowa, i mówił dalej, głosem wypełnionym goryczą.
– Oczywiście posłuchałem. Dalej na mnie wrzeszczał. Pamiętam, myślałem, że dostanie ataku serca albo zawału czy czegoś podobnego; taką miał czerwoną twarz, jakby go coś opętało. „Chcę się dowiedzieć, co zrobiłeś tej dziewczynce!” Wrzeszczał. „Powiedz mi, co jej zrobiłeś!” Krzyczał cały czas, a Brown wyszedł z pokoju, więc zostałem sam z tym szaleńcem. „Powiedz mi, czy najpierw ją pieprzyłeś, a potem zabiłeś, czy odwrotnie?” Ciągnął to godzinami. Ciągle powtarzałem: „Nie, nie, nie; co to znaczy? O czym mówisz?” Pokazał mi zdjęcia dziewczynki i dalej pytał: „Dobrze było? Podobało ci się, jak walczy? Podobało ci się, jak piszczy? Podobało ci się, jak ją po raz pierwszy przejechałeś nożem? A jak ją przejechałeś po raz dwudziesty, podobało ci się?” I od nowa, i od nowa, całymi godzinami.
Ferguson wziął głęboki oddech.
– Co jakiś czas robił sobie przerwę, zostawiał mnie samego w tym pokoiku, przykutego do krzesła. Może wychodził się zdrzemnąć, zjeść coś. Najpierw wychodził na pięć minut, potem na pół godziny albo więcej. Zostawił mnie raz na kilka godzin. Siedziałem tam zbyt przerażony i zbyt głupi, żeby próbować się ratować. W końcu chyba rozzłościły go moje odmowy przyznania się, bo zaczął mnie bić. Zaczął od coraz częstszych uderzeń w głowę i w plecy. Raz mnie postawił i zadał cios w brzuch. Cały się trząsłem. Nie pozwolili mi nawet iść do kibla i się zmoczyłem. Nie wiedziałem, co robi, gdy wziął książkę telefoniczną i skręcił ją w rolkę. Boże, jakby ktoś mnie okładał kijem baseballowym. Upadłem na podłogę.
Cowart przytaknął. Słyszał o takiej metodzie. Hawkins opowiedział mu o niej pewnego wieczora. Książka telefoniczna miała siłę skórzanej pałki, ale papier nie rozcinał skóry ani nie zostawiał siniaków.
– Wciąż nic nie chciałem powiedzieć, więc w końcu wyszedł. Wszedł Brown. Nie widziałem go od wielu godzin. Trząsłem się, jęczałem i myślałem, że umrę w tym pokoju. Brown popatrzył na mnie. Podniósł mnie z podłogi. Słodki jak cukierek. Boże, powiedział, że przeprasza za wszystko, co zrobił Wilcox. Powiedział, że wie, jak to boli; że mi pomoże; że przyniesie mi coś do jedzenia; że przyniesie mi colę; że przyniesie mi czyste ubranie i pozwoli iść do łazienki; wystarczy tylko, że mu zaufam. Zaufam i powiem, co zrobiłem tej dziewczynce. Nic mu nie powiedziałem, ale on wciąż swoje. Powiedział: „Bobby Earl, chyba bardzo cię boli. Chyba będziesz miał krwotok. Chyba niezwłocznie potrzebujesz lekarza. Powiedz mi tylko, co zrobiłeś, i zabierzemy cię prosto do szpitala”. Powiedziałem, że nic nie zrobiłem, i rozzłościł się. Wrzeszczał na mnie: „Wiemy, co zrobiłeś, tylko musisz nam to opowiedzieć!” Potem wyjął broń. Nie był to jego służbowy rewolwer noszony na biodrze, tylko mała trzydziestkaósemka, którą miał ukrytą w kaburze na kostce. Wtedy wszedł Wilcox, skuł mi ręce za plecami, złapał za głowę i przytrzymał tak, że patrzyłem prosto w lufę tego małego rewolweru. Brown powiedział: „Zacznij mówić”. Ja mu na to: „Nic nie zrobiłem!”, a on pociągnął za spust. Boże! Wciąż widzę ten palec opleciony wokół spustu i pociągający go wolno. Wydawało mi się, że serce przestało mi bić. Kurek uderzył w pustą komorę. Zacząłem płakać jak dziecko, mazać się. Powiedział: „Bobby Earl, tym razem miałeś dużo szczęścia. Sądzisz, że dzisiaj jest twój szczęśliwy dzień? Ile jest tutaj pustych spłonek?” Znowu pociągnął za spust i znowu rozległ się suchy trzask. Zaklął: „Cholera! Chyba niewypał” i otworzył rewolwer, wytrząsnął bębenek i wyjął mały pocisk. Przyjrzał mu się uważnie i powiedział: „Do licha, popatrz tylko. Niewypał. Może tym razem zadziała”. I zobaczyłem, jak wkłada go z powrotem do rewolweru. Wycelował broń prosto we mnie i uprzedził: „Ostatnia szansa, czarnuchu”. Tym razem mu uwierzyłem i powiedziałem: „Zrobiłem to, zrobiłem to, zrobiłem, co tylko chcecie”. I to było przyznanie się do winy.
Matthew Cowart wziął głęboki oddech i starał się jakoś przeanalizować to opowiadanie. Nagle poczuł, że w małej salce widzeń brakuje powietrza, jakby ściany się rozgrzały i zaczęły go dusić; jakby się piekł w nagłej spiekocie.
– I co? – spytał.
– I teraz jestem tutaj – odparł Ferguson.
– Opowiedział pan to swojemu adwokatowi?
– Oczywiście. Zwrócił mi uwagę na sprawę oczywistą: było dwóch funkcjonariuszy policji, a ja jeden. I była śliczna, mała biała dziewczynka, którą ktoś zamordował. Jak pan myśli, komu uwierzą?
Cowart przytaknął.
– A dlaczego ja teraz miałbym panu wierzyć?
– Nie wiem – odparł Ferguson ze złością w głosie. Przez chwilę gniewnym wzrokiem patrzył na Cowarta. – Może ponieważ mówię prawdę.
– Czy poddałby się pan testowi na prawdomówność?
– Poddałem się już takiemu testowi na prośbę adwokata. Tutaj mam jego wyniki. Ta przeklęta maszyna stwierdziła: „brak wniosków”. Chyba byłem za bardzo rozdygotany, gdy mnie podłączyli do tych wszystkich drutów. W niczym mi to nie pomogło. Jeśli pan chce, mogę się poddać testowi jeszcze raz. Nie wiem, czy to się na coś przyda. Nie może służyć jako dowód w sądzie.
– Oczywiście. Ale potrzebuję jakiegoś potwierdzenia.
– Jasne. Zdaję sobie z tego sprawę. Ale, do diabła, tak właśnie było.
– Jak mogę to udowodnić, tak żeby można było tę historię wydrukować?
Ferguson zastanawiał się przez chwilę ze wzrokiem utkwionym w oczach Cowarta. Po kilku sekundach na napiętą twarz skazańca przedarł się nieśmiały uśmiech.
– Rewolwer – powiedział. – To może być dowodem.
– W jaki sposób?
– Pamiętam, że zanim wprowadzili mnie do tego małego pomieszczenia, ostentacyjnie odłożyli swoje rewolwery z kabur pod pachami do biurka. Pamiętam, że miał tę zabawkę ukrytą pod spodniami. Jestem pewien, że nie powie panu prawdy o tym rewolwerze, o ile go pan jakoś do tego nie sprowokuje.
Cowart skinął głową.
– Może.
Ponownie zamilkli. Cowart spuścił wzrok na magnetofon i przyglądał się, jak taśma nawija się na szpulę.
– Dlaczego akurat pana wybrali? – spytał.
– Pasowałem im. Akurat tam byłem. Jestem czarny. Dopasowali sobie zielony samochód. Mam taki sam rodzaj krwi. To oczywiście odkryli później. Po prostu byłem pod ręką, a lokalna społeczność niemal oszalała. Mam na myśli białą społeczność. Chcieli kogoś dostać i dostali mnie. Któż by się mógł nadawać lepiej?
– To faktycznie bardzo przekonujący wywód.
Oczy Fergusona rozbłysnęły chwilowym gniewem i Cowart zauważył, jak zaciska dłoń w pięść. Patrzył, jak więzień walczy ze sobą i opanowuje się.
– Zawsze mnie tam nienawidzili. Bo nie byłem tępym, zacofanym czarnuchem, do jakich byli przyzwyczajeni. Nie mogli mnie znieść, ponieważ poszedłem na studia. Nie mogli pogodzić się z faktem, że nieobce mi jest wielkie miasto. Znali mnie i nienawidzili. Za to kim jestem i za to kim mogłem być.
Cowart zaczął zadawać pytanie, ale Ferguson wyprostował obie ręce chwytając za brzeg stołu, żeby utrzymać równowagę. Ledwo mógł opanować głos i Cowart poczuł, jak spływa na niego gniew tego mężczyzny. Widział, jak napięły się ścięgna na szyi więźnia. Twarz mu poczerwieniała, głos utracił spokój i drżał od emocji. Cowart widział, jak Ferguson ciężko walczy sam z sobą, jakby miał się załamać pod ciężarem wspomnień. Na mgnienie Cowartowi przyszło na myśl, jakie by to było uczucie stawić czoło tej furii.
– Niech pan tam jedzie. Niech pan obejrzy sobie Pachoulę. Okręg Escambia. To prosto na południe z Alabamy, nie więcej niż godzina jazdy. Pięćdziesiąt lat temu po prostu by mnie powiesili na najbliższym drzewie. Ubrani by byli w białe ubrania i białe spiczaste czapki i nieśliby płonące krzyże. Czasy się zmieniły – mówił zgorzkniałym głosem – ale nie tak znowu bardzo. Teraz ograniczają ich różne dobrodziejstwa i pułapki cywilizacji. Miałem proces, tak jest. Dostałem adwokata, tak jest. Ławę przysięgłych, w której zasiadali moi ziomkowie, tak jest. Mogłem cieszyć się swoimi prawami, gwarantowanymi przez konstytucję, tak jest. Po co to, skoro stare lincze były takie proste i zgodne z prawem? – Głos Fergusona drżał z podniecenia. – Niech pan tam jedzie, Panie Biały Reporterze, i niech pan trochę popyta, a sam pan zobaczy. Wydaje się panu, że to lata dziewięćdziesiąte dwudziestego wieku? Dowie się pan, że sprawy tak szybko się nie zmieniają. Zobaczy pan.
Usiadł wygodnie na krześle i gniewnie wpatrywał się w Cowarta.
Odgłosy więzienia wydawały się odległe, jakby dzieliły ich kilometry od ścian, korytarzy i cel. Cowart nagle zdał sobie sprawę, jak niewielkie było pomieszczenie, w którym siedzieli. To będzie materiał o małych pomieszczeniach, pomyślał. Czuł nienawiść płynącą od więźnia ogromnymi falami, nie kończący się potok bezsilności i rozpaczy, i czuł, jak sam wpada w jego nurt.
Ferguson nadal wpatrywał się w Cowarta spoza stołu, jakby zastanawiając się nad dalszymi słowami.
– No i co pan na to, panie Cowart? Myśli pan, że sprawy wyglądałyby tak samo w Pachoula jak w Miami?
– Nie.
– Żeby pan wiedział, że nie. Wie pan, co w tym wszystkim jest najśmieszniejsze? Gdybym popełnił to przestępstwo – nie popełniłem go, ale gdybym – i gdyby to miało miejsce w Miami? Zdaje pan sobie zapewne sprawę, co by zrobili z takimi marnymi dowodami przeciwko mnie? Zaproponowano by mi przyznanie się do zabójstwa drugiego stopnia i dostałbym od pięciu lat do dożywocia. Może odsiedziałbym ze cztery. I to tylko w wypadku gdyby mój obrońca z urzędu nie umorzył całej sprawy. Przy czym pewnie by umorzył. Nie byłem notowany. Byłem studentem. Miałem przed sobą przyszłość. Nie mieli dowodów. Co pan sądzi, panie Cowart, jak by to wszystko się potoczyło w Miami?
– W Miami, chyba ma pan rację. Odsiadka, to pewne.
– W Pachoula, śmierć. To pewne.
– Taki jest system.
– Do diabła z systemem. Do diabła z nim. I jeszcze jedno; nie zrobiłem tego. Nie popełniłem tego przeklętego przestępstwa. Może nie jestem idealny. W Newark wdałem się w kilka burd jako nastolatek. Tak samo w Pachouli. Może pan to sprawdzić. Ale, do cholery, nie zabiłem tej dziewczynki.
Ferguson przerwał na moment.
– Wiem za to, kto ją zabił.
Przez chwilę obydwaj się nie odzywali.
– Pomówmy o tym – zaproponował Cowart. – Kto i jak?
Ferguson odchylił się razem z krzesłem. Cowart zauważył na twarzy więźnia uśmieszek; nie uśmiech, nie coś co poprzedza śmiech, ale okrutny grymas. Poczuł, że coś się zmieniło w pokoju; zmniejszyło się napięcie gniewu. Ferguson zmienił się w ciągu tych kilku sekund równie sprawnie jak wcześniej, gdy zmieniał akcenty.
– Tego jeszcze nie mogę panu powiedzieć – oznajmił.
– Gówno prawda – odparł Cowart, dopuszczając do głosu nutę niezadowolenia. – Niech pan nie będzie tchórzem.
Ferguson potrząsnął głową.
– Powiem panu – powiedział – ale dopiero wtedy, gdy pan uwierzy.
– Co to za zabawa?
Ferguson pochylił się do przodu, zawężając przestrzeń pomiędzy nimi. Zmierzył Cowarta spokojnym, przerażającym wzrokiem.
– To nie jest żadna pieprzona zabawa – powiedział cicho. – To jest moje pieprzone życie. Chcą mi je odebrać, a to jest moja najlepsza karta. Niech mnie pan nie zmusza, żebym ją wyłożył, zanim będę do tego gotów.
Cowart nie odpowiedział.
– Niech pan jedzie i obejrzy to, o czym panu mówiłem. A wtedy, gdy pan uwierzy, że jestem niewinny, gdy pan zrozumie, że te skurwysyny mnie wrobiły, powiem panu.
Kiedy zdesperowany człowiek proponuje ci zabawę, powiedział kiedyś Hawkins, lepiej grać zgodnie z jego zasadami.
Cowart skinął głową.
Obydwaj nie odzywali się. Ferguson wlepił oczy w Cowarta i czekał na odpowiedź. Żaden z nich się nie poruszył, jakby byli ze sobą spętani. Cowart zdał sobie sprawę, że nie ma wyboru, że stanął przed dziennikarskim dylematem: wysłuchał opowieści o źle i okrucieństwie. Został zmuszony do odkrycia prawdy. Nie mógł już zrezygnować z tego materiału.
– A więc, panie Cowart – powiedział Ferguson – taka jest moja historia. Pomoże mi pan?
Cowart pomyślał o tysiącach słów, jakie napisał o śmierci i umieraniu, o przeróżnych zdarzeniach wypełnionych bólem i udręką, z którymi się zetknął i które pozostawiły za sobą drobniutkie urazy, a te z kolei przemieniły się w nocne mary. Napisał tyle felietonów, ale nigdy nikomu nie pomogły one w rozpaczy. Z całą pewnością nigdy nie ocaliły życia.
– Zrobię, co będę mógł – odparł.
Okręg Escambia jest położony na uboczu, daleko w północno-zachodnim krańcu Florydy, i z dwóch stron przylega do stanu Alabama. Kulturalnie związany jest ze stanami leżącymi bezpośrednio na północ. Niegdyś były to przede wszystkim tereny wiejskie, z wieloma skromnymi farmami, które zieleniły się na pagórkach, pooddzielane od siebie gęstwinami karłowatej sosny oraz powyginanymi i poskręcanymi pnączami dorodnych wierzb i winorośli. Jednak w ostatnich latach, tak jak cała reszta Południa, okręg ten przeżywał boom budowlany. Przekształcano te, niegdyś wiejskie tereny, podmiejskie dzielnice. A wszystko za sprawą rozwoju głównego miasta, portu Pensacola, który rozrastał się, zapełniając niegdysiejsze otwarte przestrzenie kompleksami handlowymi i dzielnicami mieszkaniowymi. Jednocześnie jednak zachowały się tutaj tereny bagienne, podobne do tych w Mobile, które zresztą nie jest odległe, jeśli pojechać autostradą międzystanową, oraz słonowodne tereny przypływowe na Wybrzeżu Zatokowym. Jak w wielu miejscach głęboko na Południu, panuje tam sprzeczna atmosfera dobrze pamiętanej biedy i nowej dumy; wrażenie skostniałego miejsca, ożywianego przez pokolenia, które doszły do wniosku, że życie na tym kawałku ziemi może nie zawsze jest łatwe, ale w każdym razie lepsze niż gdziekolwiek indziej.
Wieczorny przelot lokalnymi liniami na małe lotnisko był przerażającą serią podskoków i zawirowań, od których kręciło w brzuchu. Samolot leciał wzdłuż ogromnych, szarych burzowych chmur, które wydawały się bronić przed wtargnięciem w nie dwusilnikowej maszyny. Kabinę pasażerską na przemian wypełniały smugi nagłego światła i cienia, w miarę jak samolot wlatywał w chmury i je opuszczał, oraz czerwone ostrza słońca gasnącego szybko nad Zatoką Meksykańską. Cowart wsłuchiwał się w warkot silników zmagających się z wiatrem; ich szum wzmagał się i słabł jak oddech sprintera. Kołysał się, spowity kokonem samolotu, i rozmyślał o człowieku z celi śmierci i o tym, co zastanie w Pachoula.
Ferguson rozpętał w nim wewnętrzną wojnę. Cowart wrócił ze spotkania z więźniem wmawiając sobie, że pozostał obiektywny, że wysłuchał wszystkiego i jednakowo rozważył każde słowo. Ale jednocześnie, wpatrując się w kropelki wody pełznące po szybie w oknie samolotu, zdawał sobie sprawę, że nie jechałby do Pachouli, gdyby się spodziewał, że ta historia nie będzie miała dalszego ciągu. Mały samolot ciął niebo, a on zacisnął pięści na kolanach; w uszach wciąż dźwięczał mu głos Fergusona, wciąż czuł lodowaty gniew tego człowieka. Nagle pomyślał o dziewczynce. Jedenaście lat. To nie jest odpowiedni wiek, żeby umierać. O tym też powinien pamiętać.
Samolot wylądował pośród szalejącej burzy i wyhamował na pasie startowym. Cowart dojrzał przez okno szpaler zielonych drzew na obrzeżach lotniska, odcinających się czernią na tle nieba.
Wynajętym samochodem pojechał poprzez zapadającą ciemność do zajazdu Admirał Benbow, tuż przy autostradzie, na przedmieściach Pachoula. Gdy już obejrzał skromny, niezwykle schludny pokój, zszedł do baru motelowego, usiadł pomiędzy dwoma komiwojażerami i zamówił piwo u młodej kobiety. Miała mysio-brązowe włosy, które omiatały jej oblicze, wyostrzając rysy, tak że gdy robiła srogą minę, cała twarz wydawała się podążać za ruchem ust; była w niej oschła bezwzględność – skutek serwowania zbyt wielu drinków zbyt wielu komiwojażerom i odrzucania zbyt wielu propozycji składanych przez facetów o trzęsących się dłoniach zaciśniętych na szklance scotcha lub piwa imbirowego. Nalewając piwo z beczki, przez cały czas badawczo przypatrywała się Cowartowi, a mimo to wyczuła moment, kiedy piana już niemal przelewała się ponad ściankami szklanki.
– Pan nie stąd, nie?
Potrząsnął głową.
– Proszę nie mówić – powiedziała. – Lubię zgadywać. Niech pan tylko powie: „Deszcz w Hiszpanii pada głównie na równinach”.
Roześmiał się i powtórzył zdanie.
Uśmiechnęła się do niego, zachowując się z odrobinę mniejszą rezerwą.
– Z Mobile ani z Montgomery nie, to pewne. Z Nowego Orleanu ani Tallahassee też nie. Zostają dwa miejsca: albo Miami, albo Atlanta; ale jeśli Atlanta, to się pan tam nie urodził, tylko gdzie indziej, na przykład w Nowym Jorku, a w Atlancie tylko pan mieszkał przez jakiś czas.
– Blisko – odparł. – Miami.
Zmierzyła go wzrokiem dokładnie, zadowolona z siebie.
– Niechże się przyjrzę – powiedziała. – Całkiem niezły garnitur, ale dość konserwatywny, mógłby go nosić prawnik… – Wychyliła się zza baru i potarła klapę marynarki pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. – Niezły. Nie jak ci książęta odziani w bistor, co to przyjeżdżają tu bez przerwy i sprzedają dodatki witaminowe dla bydła. Ale włosy trochę za długie nad uszami i zaczynają pojawiać się pierwsze pasma siwizny. Więc trochę pan za stary, ile, jakieś trzydzieści pięć?… żeby zajmować się handlem obwoźnym. Gdyby był pan prawnikiem w tym wieku, to z całą pewnością miałby pan jakiegoś asystenta, gołowąsa zaraz po szkole, którego by pan tu wysłał w podróż służbową, zamiast przyjeżdżać samemu. Nie wygląda mi pan na gliniarza, jakoś inaczej panu patrzy z oczu; na agenta nieruchomości i na biznesmena również nie. Nie wygląda pan też na handlowca, jak ci faceci. No to co może sprowadzać tutaj z Miami takiego gościa jak pan? Ostatnia rzecz, jaka przychodzi mi do głowy, to że może jest pan dziennikarzem, który poluje tu na jakiś materiał.
Roześmiał się.
– Bingo. I mam trzydzieści siedem lat.
Odwróciła się, żeby nalać kolejną szklankę piwa, którą postawiła przed innym gościem, i wróciła do Cowarta.
– Jest pan przejazdem? Nie wiem, jaki temat mógłby pana tu przywieść. Za dużo się tu nie dzieje, jeśli pan tego jeszcze nie zauważył.
Cowart zawahał się, zastanawiając, czy powinien trzymać język za zębami, czy nie. Następnie wzruszył ramionami i pomyślał, że skoro w ciągu dwóch minut domyśliła się, kim jest, nic nie da się utrzymać w sekrecie, gdy zacznie rozmawiać z miejscowymi gliniarzami i prawnikami.
– Sprawa morderstwa – powiedział.
Skinęła głową.
– Tak się spodziewałam. Zaciekawił mnie pan. Co to za historia? Do licha, nie mogę sobie przypomnieć ostatniego morderstwa, jakie się tutaj wydarzyło. Co innego w Mobile albo w Pensacola. Chodzi panu o tych handlarzy narkotyków? Jezu, ludzie mówią, że kokaina napływa tutaj z całej zatoki; tonami; co noc. Czasami przyjeżdżają tu ludzie mówiący po hiszpańsku. W zeszłym tygodniu przyjechało trzech facetów, wszyscy mieli modne garnitury i te małe piszczące aparaciki przy paskach. Rozsiedli się, jakby to miejsce do nich należało, i zamówili butelkę szampana przed obiadem. Musiałam wysłać po nią chłopaka do sklepu monopolowego. Nietrudno było się domyślić, co tak oblewają.
– Nie, nie chodzi o narkotyki – rzekł Cowart. – Od jak dawna pani tu jest?
– Od kilku lat. Przyjechałam do Pachouli z mężem, który był lotnikiem. Nadal lata, chociaż już nie jest moim mężem, a ja tkwię tutaj, na ziemi.
– Pamięta pani sprawę sprzed jakichś trzech lat; dziewczynka o nazwisku Joanie Shriver? Przypuszczalnie zamordował ją facet, który nazywał się Robert Earl Ferguson?
– Ta mała dziewczynka, którą znaleźli koło Bagniska Millera?
– Właśnie.
– Pamiętam. To się stało dokładnie wtedy, gdy przyjechałam tutaj ze swoim mężem; niechby go szlag trafił. To był pierwszy tydzień, jak prowadziłam ten bar. – Roześmiała się krótko. – Do diabła, myślałam, że ta cholerna praca zawsze będzie taka ekscytująca. Ludzie naprawdę się przejęli tą dziewczynką. Przyjeżdżali dziennikarze z Tallahassee i telewizja aż z Atlanty. Właśnie wtedy nauczyłam się rozróżniać takich gości jak pan. Większość zatrzymywała się tutaj. Tak naprawdę to poza tym zajazdem nie ma już gdzie. Zanim oświadczyli, że złapali chłopaka, który ją zabił, przez parę dni było niezłe zamieszanie. Ale to już było dawno. Nie spóźnił się pan trochę?
– Niedawno się o tym dowiedziałem.
– Ale ten chłopak siedzi w więzieniu. Ma wyrok śmierci.
– Istnieje kilka wątpliwości, w jaki sposób się tam znalazł. Nie wszystko jest do końca wyjaśnione.
Kobieta odchyliła głowę do tyłu i roześmiała się.
– Założę się, że to nie ma specjalnego znaczenia. Powodzenia, człowieku z Miami.
Po czym odwróciła się, żeby obsłużyć następnego klienta, zostawiając Cowarta sam na sam ze szklanką piwa. Już nie wróciła.
Ranek wstał rześki i przejrzysty. Wydawało się, że poranne słońce dokłada wszelkich starań, aby wysuszyć co do jednej wszystkie kałuże pozostające na ulicach po wczorajszym deszczu. Stopniowo narastał upał dnia, mieszając się z uciążliwą wilgotnością. Gdy Cowart szedł z motelu do swego wynajętego samochodu, a potem gdy jechał ulicami Pachouli, czuł, jak koszula przylepia mu się do pleców.
Miasteczko wydawało się trwałą osadą; położone na płaskim kawałku terenu opodal autostrady, służyło jako rodzaj spoiwa łączącego ją z rozciągającymi się wokół polami uprawnymi. Było wysunięte nieco zbyt daleko na północ, żeby można było tu z dobrym skutkiem uprawiać sady pomarańczowe, ale minął po drodze kilka gospodarstw, gdzie drzewka rosły równymi rzędami, oraz inne, gdzie na pastwiskach pasło się bydło. Domyślił się, że wjeżdża do miasteczka od jego zamożnej strony; zabudowania były parterowe, z brunatnej lub czerwonej cegły; wszechobecne domy ranczerskie, będące symbolem pewnego statusu. Na wszystkich znajdowały się wielkie anteny telewizyjne. Na niektórych podwórkach ustawione były nawet anteny satelitarne. Gdy zbliżał się do Pachouli, na poboczach pojawiły się sklepiki i stacje benzynowe. Minął z boku niewielkie centrum handlowe z okazałym sklepem spożywczym, pizzerię i restaurację. Zauważył, że również poza główną ulicą w stronę miasta rozciągały się domy mieszkalne, też jednorodzinne, zadbane, dobrze utrzymane – świadectwo solidności i umiarkowanego sukcesu.
Centrum miasteczka zajmowało zaledwie trzy przecznice i znajdowało się tam kino, parę biur, jeszcze kilka sklepów i dwa sygnalizatory ze światłami ulicznymi. Ulice były czyste i zastanawiał się, czy tak wymiotła je burza poprzedniej nocy, czy też była to zasługa miejscowej społeczności.
Przejechał przez miasteczko, wjechał na niewielką, wąską drogę i zaczął oddalać się od sklepów żelaznych, magazynów z częściami samochodowymi i restauracji szybkiej obsługi. Odniósł wrażenie, że zaszła pewna zmiana w kolorycie otaczającego go krajobrazu; soczysta zieleń, którą widział chwilę wcześniej, ustąpiła miejsca brunatnym prążkom ugorów. Droga stała się wyboista, a domy, które się teraz przy niej pojawiły, były drewniane, chyliły się od starości i wszystkie pomalowano na wyblakły jasny kolor. Szosa wślizgnęła się pomiędzy szpaler drzew i spowiła Cowarta ciemnością. Rozproszone światło przesączało się przez gałęzie wierzb i sosen, które utrudniały widoczność. Niemal przeoczył szutrową drogę odchodzącą w lewo. Opony straciły przyczepność na błocie i zanim znowu jej nabrały, zaczął podskakiwać na wyboistej drodze. Prowadziła wzdłuż długiego żywopłotu. Od czasu do czasu udawało mu się dostrzec ponad nim niewielkie gospodarstwa. Zwolnił i minął trzy drewniane szopy, przytulone do siebie na skraju drogi. Gdy przejeżdżał powoli, przyglądał mu się stary czarny mężczyzna. Spojrzał na licznik i przejechał jeszcze kilometr do następnej rudery usadowionej przy drodze. Zatrzymał się przed nią i wysiadł z samochodu.
Rudera miała z przodu ganek, na którym stał jeden bujany fotel. Z boku był mały kojec dla drobiu, gdzie kurczęta grzebały w ziemi. Droga kończyła się na podwórku przed domem. Stał tu zaparkowany stary chevrolet kombi z podniesioną maską.
Panował potężny, obezwładniający upał. Cowart usłyszał w oddali szczekanie psa. Żyzna, brunatna gleba podwórka przed domem była udeptana na tyle mocno, że udało jej się przetrwać burzę poprzedniego wieczora. Odwrócił się i zobaczył, że chałupa wychodzi na rozległe pole, obramowane ciemnym lasem.
Zawahał się, po czym podszedł do frontowego ganku.
Kiedy postawił stopę na pierwszym stopniu, usłyszał ze środka głos.
– Widzę cię. Czego chcesz?
Zatrzymał się i odpowiedział:
– Szukam pani Emmy Mae Ferguson.
– A po co ci ona?
– Chcę z nią porozmawiać.
– To mi nic nie mówi. Po co ci ona?
– Chcę porozmawiać o jej wnuczku.
Drzwi frontowe, które w połowie składały się z siatki odchodzącej od popękanej ramy, uchyliły się lekko. Wyszła stara Murzynka o siwych włosach, ściągniętych mocno z tyłu głowy. Była drobnej, ale mocnej budowy i poruszała się wolno, jednak w zdecydowany sposób, który zdawał się świadczyć, iż wiek i słabe kości to po prostu drobna niedogodność.
– Z policji?
– Nie. Nazywam się Matthew Cowart. Z „Miami Journal”. Jestem dziennikarzem.
– Kto cię przysłał?
– Nikt mnie nie przysłał. Po prostu przyjechałem. Czy pani Ferguson?
– Może.
– Pani Ferguson, bardzo proszę, chciałbym porozmawiać o Robercie Earlu.
– To dobry chłopak, a oni mi go zabrali.
– Tak, wiem. Próbuję pomóc.
– Jak możesz pomóc? Czyś ty prawnik? Prawnicy już dość zrobili krzywdy mojemu chłopakowi.
– Nie, proszę pani. Bardzo proszę, czy moglibyśmy usiąść i porozmawiać przez kilka minut? Chcę jedynie pomóc pani wnukowi, nic więcej. Prosił mnie, żebym tu przyjechał i z panią porozmawiał.
– Widziałeś się z moim chłopakiem?
– Tak.
– Jak mu tam jest?
– Chyba nieźle. Jest rozgoryczony, ale chyba mu nieźle.
– Bobby Earl był dobrym dzieciakiem. Bardzo dobrym dzieckiem.
– Wiem. Proszę.
– Zgoda, Panie Dziennikarzu. Usiądę i posłucham. Czego chcesz się dowiedzieć? – Staruszka skinęła głową w stronę bujanego fotela i podążyła ostrożnie ku niemu. Gestem wskazała najwyższy stopień ganku i Matthew Cowart usadowił się na nim, niemal u jej stóp.
– Więc, proszę pani, muszę się dowiedzieć czegoś o wydarzeniach sprzed niemal trzech lat. Muszę wiedzieć, co Robert Earl robił tego dnia, gdy zniknęła ta mała dziewczynka, dzień po tym i jeszcze jeden dzień później, gdy go zaaresztowano. Pamięta pani te dni?
Parsknęła pogardliwie.
– Panie Dziennikarzu, może jestem stara, ale głupia nie jestem. Może wzrok mi już tak nie dopisuje jak za dawnych czasów, ale pamięć mam dobrą. I jak, na Boga, kiedykolwiek mogłabym zapomnieć te dni, po tym wszystkim co się wtedy stało?
– Właśnie dlatego tu jestem.
Przyjrzała mu się z ukosa poprzez cień spowijający ganek.
– Na pewno przyjechałeś tu, żeby pomóc Bobbiemu Earlowi?
– Tak, proszę pani. Najlepiej jak będę mógł.
– Jak mu chcesz pomóc? Co takiego możesz zrobić, czego nie może prawnik o ciętym języku?
– Napisać artykuł do gazety.
– W gazetach napisali już pełno artykułów o Bobbym Earlu. Z tego co wiem, to najbardziej mu pomogli w dostaniu się do celi śmierci.
– Tym razem chyba będzie inaczej.
– Niby dlaczego?
Nie miał na to pytanie przygotowanej odpowiedzi. Po chwili odrzekł:
– Musi pani zrozumieć, pani Ferguson, że już bardziej pogorszyć sprawy nie mogę. A jeśli mam pomóc, potrzebuję odpowiedzi na kilka pytań.
Staruszka znowu się do niego uśmiechnęła.
– Racja. Dobrze, Panie Dziennikarzu. Pytaj.
– Tego dnia gdy zamordowano tę dziewczynkę…
– Był tutaj, ze mną. Cały dzień. Wychodził tylko rano, złowić parę ryb. Okonie. Pamiętam, bo usmażył je tego wieczoru na kolację.
– Jest pani pewna?
– Oczywiście, że jestem pewna. Gdzieżby jeszcze miał pójść?
– Miał przecież samochód.
– Słyszałabym, gdyby go zapalił i odjechał. Głucha nie jestem. Tamtego dnia nigdzie nie jechał.
– Powiedziała to pani policji?
– Jasne.
– I co?
– Nie uwierzyli mi. Powiedzieli: „Emma Mae, jesteś pewna, że się gdzieś nie wypuścił po południu? Jesteś pewna, że cały czas miałaś go na oku? Może się zdrzemnęłaś albo co?” Ale wcale się nie zdrzemnęłam i tak im powiedziałam. To oni mi na to, że gadam bzdury, rozzłościli się i sobie poszli. Więcej ich nie widziałam.
– A adwokat Roberta Earla?
– Zadawał te same głupie pytania. I dostawał takie same odpowiedzi. On też mi nie wierzył ani krzty. Powiedział, że mam dużo powodów, żeby kłamać, żeby poręczyć za chłopaka. I prawda. To był chłopak mojej drogiej córki i mocno go kochałam. Nawet jak wyjechał do New Jersey i potem wrócił, zahartowany przez ulicę, i mówił uliczną gwarą, i taki pewny siebie, ciągle mocno go kochałam. I żebyś pan wiedział, nieźle mu się powodziło. Był moim studenciakiem. Wyobrażasz pan sobie, Panie Biały Dziennikarzu? Rozejrzyj no się pan. Sądzisz pan, że wielu z nas idzie na studia? Że wielu dochodzi do czegoś? Jak ci się wydaje, ilu?
Prychnęła znowu i oczekiwała na odpowiedź, której nie udzielił. Po chwili ciągnęła:
– Taka była prawda. Mój chłopak. Mój najlepszy chłopak. Moja duma. Jasne, że dla niego bym skłamała. Ale nie kłamałam. Wierzę w Chrystusa, ale żeby ocalić mojego chłopaka, poszłabym do samego diabła i napluła mu w oczy. Tylko że nigdy nie miałam takiej szansy, bo nigdy mi nie uwierzyli; o nie.
– Więc jaka jest prawda?
– Był ze mną.
– A następnego dnia?
– Był ze mną.
– A jak przyjechała policja?
– Był przed domem i pucował ten swój samochód. Nie pyskował im. Żadnych kłopotów. Mówił tylko „tak, proszę pana” i „nie, proszę pana”. I widzisz pan, do czego go to doprowadziło?
– Chyba się pani zezłościła.
Drobna kobieta pochyliła się do przodu, jej ciało zesztywniało od emocji. Mocno uderzyła dłońmi w poręcze bujanego fotela i odgłos ten rozległ się echem w przejrzystym porannym powietrzu, jak dwa wystrzały z pistoletu.
– Zezłościłam. Pytasz mnie pan, czy się zezłościłam? Odebrali mi chłopaka i gdzieś wysłali, żeby go zabić. Słów mi brak, żeby powiedzieć, jak się zezłościłam. Nie ma we mnie tyle zła, żeby powiedzieć, co naprawdę czuję.
Wstała z fotela i ruszyła z powrotem do domu.
– Nic we mnie nie pozostało oprócz nienawiści i gorzkiej pustki, Panie Dziennikarzu. Możesz pan to napisać.
Zniknęła w cieniu rudery, trzaskając za sobą drzwiami i pozostawiając Matthew Cowarta notującego jej słowa skrzętnie w notesie.
Gdy dotarł do szkoły, było południe. Wyglądała tak, jak ją sobie wyobrażał – solidny, nudny budynek z brunatnej cegły, z amerykańską flagą zwisającą bezwładnie w wilgotnym powietrzu. Z boku stały zaparkowane żółte autobusy szkolne i było boisko, z huśtawkami i koszami do koszykówki, przykryte sporą warstwą kurzu. Zostawił samochód i zbliżał się do szkoły, czując jak głosy dzieci wzbierają na sile i prowadzą go przed siebie. Była przerwa obiadowa i za podwójnymi drzwiami panowało pewne poruszenie. Tupot dziecięcych stóp, szelest torebek i trzaskanie pudełek z lunchem, poszum rozmów. Ściany szkoły przybrane były pracami dzieci; wystawki z kolorowymi plamami w różnych kształtach i niewielkimi podpisami objaśniającymi, co te prace przedstawiają. Przez chwilę przyglądał się obrazkom i przypomniały mu się wszystkie rysunki i wycinanki z kolorowego papieru, które dostawał zawsze w listach od córki, i którymi udekorował biuro. Poszedł dalej, udając się poprzez hall w stronę drzwi z napisem SEKRETARIAT. Gdy już do nich dochodził, otworzyły się i wyszły dwie dziewczynki, chichocząc z jakiegoś sobie tylko znanego powodu. Jedna była czarna, druga biała. Patrzył, jak zniknęły w głębi korytarza. Zauważył na ścianie niewielkie zdjęcie w ramkach i podszedł do niego, żeby się przyjrzeć.
Było to zdjęcie małej dziewczynki. Miała blond włosy, piegi i szeroki uśmiech, odsłaniający zęby z aparatem ortodontycznym. Była ubrana w czystą białą bluzkę, a na szyi miała złoty łańcuszek. Zdołał odczytać jej imię, Joanie, wygrawerowane cienkimi literami na blaszce pośrodku łańcuszka. Pod zdjęciem umieszczona była niewielka tabliczka. Widniał na niej napis:
JOANIE SHRIVER 1976-1987
Nasza Przyjaciółka i ukochana Koleżanka z klasy.
Zawsze będzie jej nam brakowało.
Dołączył zdjęcie wiszące na ścianie do wszystkich innych czynionych spostrzeżeń. Po czym odwrócił się i wszedł do sekretariatu szkoły.
Zza biurka spojrzała na niego kobieta w średnim wieku, o nieco stropionym wyglądzie.
– Czy mogę panu w czymś pomóc?
– Tak. Szukam Amy Kapłan.
– Przed chwilą tu była. Czy spodziewa się pana?
– Rozmawiałem z nią wcześniej telefonicznie. Nazywam się Cowart. Jestem z Miami.
– Jest pan dziennikarzem?
Przytaknął.
– Mówiła, że ma pan przyjechać. Spróbuję jej poszukać. – W głosie kobiety brzmiała jakaś nuta goryczy. Nie uśmiechnęła się do Cowarta.
Wstała i przeszła przez sekretariat, znikając na chwilę w pokoju nauczycielskim i pojawiając się ponownie z młodą kobietą. Cowart ocenił, że była ładna; miała szczerą, uśmiechniętą twarz i kasztanowe włosy odgarnięte do tyłu.
– Ja jestem Amy Kapłan, panie Cowart.
Uścisnęli sobie dłonie.
– Przepraszam, że przeszkadzam pani w lunchu.
Potrząsnęła głową.
– To chyba najlepsza pora. Jednak, jak już wspomniałam przez telefon, nie bardzo wiem, w czym mogę panu pomóc.
– Chodzi o samochód – powiedział. – I co pani widziała.
– Wie pan, najlepiej chyba będzie, jak panu pokażę, gdzie wtedy stałam. Tam będę mogła wszystko wyjaśnić.
W milczeniu wyszli na zewnątrz. Młoda nauczycielka stanęła przed szkołą i odwróciła się, wskazując drogę.
– Widzi pan, zawsze stoi tutaj jakiś nauczyciel i pilnuje dzieci po zakończeniu zajęć. Kiedyś przede wszystkim po to, żeby chłopcy nie wdawali się w bójki, a dziewczynki żeby szły prosto do domu, zamiast włóczyć się i plotkować. Dzieciaki to strasznie lubią, wie pan. Teraz oczywiście mamy jeszcze dodatkowy powód, żeby tu stać.
Spojrzała na niego i przez chwilę mierzyła go wzrokiem. Podjęła dalej:
– … W każdym razie tego popołudnia gdy zniknęła Joanie, już prawie wszyscy poszli do domu i miałam właśnie wejść z powrotem do budynku, gdy dostrzegłam ją tam, koło tej wielkiej wierzby… – Wskazała w stronę drogi, na miejsce odległe jakieś pięćdziesiąt metrów. Następnie przyłożyła dłoń do ust i zawahała się.
– O Boże – powiedziała.
– Przykro mi – powiedział Cowart.
Przyglądał się, jak młoda kobieta wpatruje się w to miejsce obok drogi, jakby widziała to wszystko jeszcze raz; w tej właśnie chwili, w pamięci. Zauważył, że lekko zadrżała jej warga, ale potrząsnęła głową, żeby mu dać znać, iż nic jej nie jest.
– Wszystko w porządku. Byłam młoda. To był mój pierwszy rok. Pamiętam, że mnie spostrzegła, odwróciła się i pomachała, stąd wiedziałam, że to ona. – Zdecydowany ton jej głosu jakby trochę zmiękł w upale.
– I co?
– Przeszła tam, w cieniu, tuż obok zielonego samochodu. Widziałam, jak się odwróciła, pewnie dlatego że ktoś coś do niej powiedział, po czym otworzyły się drzwi i wsiadła do środka. Samochód odjechał.
Młoda kobieta wzięła głęboki oddech.
– Po prostu wsiadła do środka. Cholera – zaklęła szeptem do siebie. – Po prostu wsiadła, panie Cowart, jakby nic na świecie jej nie obchodziło. Czasami wciąż ją widzę w wyobraźni. Jak do mnie macha. Nienawidzę tych zwidów.
Cowart pomyślał sobie o swoich własnych koszmarach sennych i chciał odwrócić się do tej młodej kobiety i powiedzieć jej, że on też nie sypia nocami. Jednak nie zrobił tego.
– To mi nigdy nie dawało spokoju – ciągnęła dalej Amy Kapłan. – To znaczy, gdyby chociaż ją ktoś złapał, gdyby się szamotała albo wołała o pomoc, czy cokolwiek… – głos kobiety załamał się z emocji -… może bym coś zrobiła. Zaczęłabym krzyczeć, może bym za nią pobiegła. Może mogłabym o nią walczyć, czy zrobić coś. Nie wiem. Cokolwiek. Ale to było spokojne, majowe popołudnie. I było tak gorąco, że chciałam już wracać do budynku, więc dokładnie się nie przyglądałam.
Cowart patrzył na ulicę, mierząc odległości.
– To się działo w cieniu?
– Tak.
– Ale jest pani pewna, że samochód był zielony? Ciemnozielony?
– Tak.
– Nie czarny?
– Mówi pan jak detektywi albo adwokaci. Oczywiście, że mógł być czarny. Ale serce i pamięć mówią mi ciemnozielony.
– Nie widziała pani ręki, która otwierała drzwi od środka?
Zawahała się.
– To dobre pytanie. O to nie pytali. Pytali, czy widziałam kierowcę. Musiał się pochylić na siedzeniu, żeby otworzyć drzwi. Nie widziałam go… – Walczyła z dawno widzianymi obrazami. – Nie. Nie widziałam żadnej ręki. Widziałam tylko, jak otworzyły się drzwi.
– A tablice rejestracyjne?
– Wie pan, tablice z Florydy mają dookoła taki pomarańczowy pasek na białym tle. Jedyne, co naprawdę zauważyłam, to że te tablice były ciemniejsze i nie były stąd.
– Kiedy pani pokazano samochód Roberta Earla Fergusona?
– Pokazali mi tylko zdjęcie, kilka dni później.
– Nigdy nie widziała pani samochodu?
– Nic takiego sobie nie przypominam. Tylko tego dnia kiedy zniknęła.
– Niech mi pani opisze to zdjęcie.
– Było ich kilka, jakby były wykonane aparatem od razu wywołującym zdjęcia.
– Jakie ujęcia?
– Co proszę?
– Pod jakim kątem robili zdjęcia?
– Ach, rozumiem. Były robione z boku.
– Ale pani widziała samochód od tyłu.
– Zgadza się. Ale kolor pasował. I kształt też. I…
– I co?
– Nic.
– Na pewno widziała pani światła stopu, gdy samochód odjeżdżał. Gdy kierowca włączał bieg, światła stopu musiały się zaświecić. Czy przypomniałaby sobie pani, jakiego były kształtu?
– Nie wiem. O to mnie nie pytali.
– A o co pytali?
– Nie za wiele. Nie policja. I nie podczas rozprawy. Taka byłam zdenerwowana, jak szłam składać zeznania, ale to wszystko trwało zaledwie kilka sekund.
– A przesłuchanie?
– Spytał mnie tylko, tak jak pan, czy jestem pewna co do koloru. Powiedziałam, że mogę się mylić, chociaż jestem dość pewna. To go chyba zadowoliło i o nic więcej nie pytał.
Cowart znowu spojrzał na drogę i na młodą kobietę. Wydawała się pogrążona we wspomnieniach; wzrok miała utkwiony w przestrzeni daleko przed nim.
– Sądzi pani, że on to zrobił?
Zaczerpnęła powietrza i myślała przez chwilę.
– Został skazany.
– Ale co pani myśli?
Wzięła głęboki oddech.
– Nigdy nie dawało mi spokoju, że po prostu wsiadła do samochodu. Wydawała się nie zastanawiać ani chwili. Skoro go nie znała, to dlaczego miałaby tak postąpić? Nie widzę żadnego powodu. Próbujemy uczyć nasze dzieci, żeby były rozważne i roztropne, panie Cowart. Mamy lekcje poświęcone bezpieczeństwu. Że nigdy nie należy ufać nieznajomym. Nawet tutaj, w Pachoula, chociaż może trudno panu w to uwierzyć. Nie jesteśmy aż tak zacofani, jak się pewnie panu wydaje. Przyjeżdża tu wielu ludzi z miasta, tak jak ja. Mieszkają też tutaj ludzie, profesjonaliści, którzy dojeżdżają do pracy do Pensacola albo do Mobile, ponieważ to spokojna, bezpieczna miejscowość. Ale wpajamy dzieciom zasady bezpieczeństwa. Uczą się tego. Więc nigdy tego nie mogłam pojąć. To dla mnie nigdy nie miało sensu, że ot tak, wsiadła do tego samochodu.
Przytaknął.
– O to też chciałem panią zapytać – powiedział.
Odwróciła się gniewnie w jego stronę.
– Przede wszystkim zapytałabym o to cholernego Roberta Earla Fergusona.
Nie odpowiedział i po chwili napięcie z niej opadło.
– Przepraszam, że tak na pana naskoczyłam. Wszyscy obarczamy się winą. Wszyscy w szkole. Nawet pan sobie nie zdaje sprawy, co się działo z innymi dziećmi. Dzieciaki bały się chodzić do szkoły. Gdy już przychodziły, były zbyt przestraszone, żeby słuchać. W domu nie mogły spać. A gdy już zasnęły, śniły im się koszmary. Dostawały napadów złego humoru. Moczyły się w nocy. Nagle wpadały w gniew lub wybuchały płaczem. Dzieci o trudnym charakterze stawały się jeszcze gorsze. Dzieci, które zawsze były zamknięte w sobie i wyobcowane, stawały się takie jeszcze bardziej. Zwyczajne dzieci, które nie sprawiały nigdy kłopotu, nagle zaczęły przysparzać problemów. Organizowaliśmy w szkole zebrania. Ściągaliśmy psychologów z uniwersytetów, żeby pomogli tym dzieciom. To było straszne. To zawsze będzie straszne. – Rozejrzała się wokół siebie. – Nie wiem, ale mam wrażenie, że tego dnia coś tutaj pękło i nikt naprawdę nie wie, czy kiedykolwiek da się to naprawić.
Przez chwilę milczeli. W końcu zapytała:
– Czy pomogłam?
– Oczywiście. Czy mógłbym zadać pani jeszcze jedno pytanie? – spytał. – I być może będę jeszcze chciał z panią porozmawiać, jak już przeprowadzę rozmowy z innymi osobami związanymi z tą sprawą. Choćby z policjantami.
– Nie ma sprawy – odparła. – Wie pan, gdzie mnie znaleźć. Niech pan strzela.
Uśmiechnął się.
– Niech mi pani powie, co takiego przyszło pani na myśl kilka minut temu, jak rozmawialiśmy o zdjęciach samochodu i nagle pani przerwała.
Zatrzymała się i zmarszczyła brwi.
– Nic – odrzekła.
Spojrzał na nią.
– Dobrze, pewna rzecz.
– Tak?
– Kiedy policjanci pokazali mi zdjęcia, powiedzieli, że ujęli zabójcę. Że przyznał się do winy i w ogóle. Powiedzieli, że rozpoznanie przeze mnie samochodu to zwykła formalność. Zdałam sobie sprawę z tego, jakie to ważne, dopiero kilka miesięcy później, tuż przed procesem. Wie pan, zawsze leżało mi to na żołądku. Pokazali mi zdjęcia, powiedzieli: „To jest samochód zabójcy, czy tak?”, a ja na nie spojrzałam i odparłam: „Oczywiście”. Jakoś nigdy nie dawało mi spokoju, że to wszystko odbyło się w taki sposób.
Cowart się nie odezwał, ale pomyślał sobie: Mnie też to nie daje spokoju.
Artykuł prasowy jest zbiorem chwil ujętych w cytatach, w spojrzeniach osób, w kroju ich ubrań. W słowach kumulują się drobne obserwacje dziennikarza; co widzi, co słyszy. Wspiera go przeszłość; potężna opoka detalu. Cowart zdawał sobie sprawę, że musi zgromadzić więcej faktów, i spędził popołudnie na czytaniu wycinków prasowych w bibliotece gazety „The Pensacola News”. Pomogło mu to zrozumieć to swoiste szaleństwo, jakie ogarnęło miasteczko po tym, gdy matka dziewczynki zadzwoniła na policję, żeby powiadomić, że córka nie wróciła ze szkoły do domu. Nastąpiła małomiasteczkowa eksplozja troski. W Miami policja powiedziałaby matce, że przez dwadzieścia cztery godziny nic nie mogą zrobić. Przyjęliby, że dziewczynka uciekła z domu, ponieważ była bita albo napastowana seksualnie przez ojczyma, albo po prostu chciała znaleźć się w ramionach chłopaka, pokazując się w okolicach szkoły w jego nowym czarnym pontiacu firebird.
Ale nie w Pachouli. Miejscowa policja natychmiast zaczęła przeczesywać ulice w poszukiwaniu dziewczynki. Krążyli po bocznych drogach za miastem, z głośnikami, przez które wykrzykiwali jej imię. Do pomocy włączyła się straż pożarna, syreny wyły pośród spokojnego, majowego wieczoru. – We wszystkich domach rozdzwoniły się telefony. Wiadomość rozprzestrzeniała się z alarmującą prędkością po wszystkich ulicach. Zebrały się małe grupy rodziców i zaczęły przeczesywać podwórka w poszukiwaniu małej Joanie Shriver. Postawiono w stan gotowości harcerzy. Ludzie wcześniej wyszli z pracy, żeby dołączyć do poszukiwań. Zanim zaczął zapadać długi, późnowiosenny wieczór, musiało to wyglądać, jakby całe miasteczko wyległo na ulice w poszukiwaniu dziecka.
Oczywiście wtedy już nie żyła, pomyślał. Nie żyła od chwili, gdy wsiadła do tego samochodu.
Poszukiwania trwały dalej, za pomocą reflektorów i śmigłowca, sprowadzonego tej nocy z koszar policji stanowej koło Pensacola. Warczał, furkotał wirnikami, a jego reflektory przeczesywały ciemność jeszcze po północy. Z nastaniem świtu wprowadzono do akcji psy gończe i poszukiwania przybrały na mocy. Do południa całe miasteczko się zgromadziło, jak armia przygotowująca się do długiego marszu, a wszystko dokumentowane było przez kamery telewizyjne i dziennikarzy prasowych.
Ciało dziewczynki zostało odkryte późnym popołudniem przez dwóch strażaków gorliwie przeszukujących skraj bagniska, chodzących po zasysającym błocie w kaloszach sięgających do bioder, odganiających komary i wykrzykujących imię dziewczynki. Jeden z nich zauważył w ostatnich promieniach światła poblask blond włosów na brzegu wody.
Cowart wyobraził sobie, że wiadomość musiała rozjuszyć miasto odpowiednio do tego, jak potraktowane było ciało dziewczynki. Zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy: że osoba, która została wybrana na przesłuchanie w sprawie śmierci Joanie Shriver, wkroczyła w sam środek tej burzy, i że presja wywarta na policjantów, iż muszą złapać zabójcę, była ogromna. Może tak ogromna, że nie dawała się znieść.
Hamilton Burns był niskim, rumianym mężczyzną o siwych włosach. Jego głos, jak inne głosy w Pachouli, zabarwiony był rytmiczną gwarą Południa. Dzień chylił się ku zachodowi. Hawkins, dając Cowartowi znak, żeby zajął miejsce w czerwonym, ponad miarę wypchanym skórzanym fotelu, wspomniał coś o „słońcu, które znajduje się nad nokiem rei”, z dolnej szuflady biurka wyczarował butelkę i nalał sobie szklankę burbona. Cowart potrząsnął głową, gdy wysunął butelkę w jego stronę.
– Potrzeba trochę lodu – powiedział Burns i podszedł do narożnika niewielkiego biura, gdzie część drogocennej powierzchni zajmowała mała lodówka, zawalona wysokimi stertami akt sądowych. Cowart zauważył, że Burns utyka przy chodzeniu. Rozejrzał się po biurze. Było pokryte drewnianą boazerią, a jedną ścianę zapełniały książki prawnicze. Wisiało kilka dyplomów oprawionych w ramki oraz świadectwo miejscowego klubu Kawalerów Kolumba. Było też kilka zdjęć pokazujących uśmiechniętego Hamiltona Burnsa, ramię w ramię z gubernatorem i innymi politykami.
Prawnik pociągnął solidnie ze szklanki, oparł się wygodnie, kręcąc na krześle za biurkiem naprzeciwko Cowarta, i rzekł:
– Więc chcecie się dowiedzieć o Robercie Earlu Fergusonie. Co wam mogę powiedzieć? Moim zdaniem będzie składał apelację o ponowny proces, szczególnie że jego sprawą zajmuje się ten stary sukinsyn, Roy Black.
– Na jakiej podstawie?
– Jak to? To cholerne przyznanie się do winy, a cóż by innego? Sędzia powinien był tego za cholerę nie brać pod uwagę.
– Dojdziemy do tego. Może pan zacząć od opowiedzenia mi, jak to się stało, że ta sprawa trafiła w pana ręce?
– Och, zlecenie z sądu. Dzwoni do mnie sędzia i pyta, czy zajmę się tą sprawą. Normalni obrońcy z urzędu byli zawaleni innymi zajęciami, jak zwykle. Poza tym dla nich to była trochę zbyt poważna sprawa. Publika domagała się głowy tego chłopaka. Nie sądzę, żeby mieli najmniejszą ochotę zająć się sprawą Fergusona. Nie, proszę pana, w żadnym wypadku.
– I pan się nią zajął?
– Jak dzwoni sędzia, to się nie odmawia. Do diabła, większość prowadzonych przeze mnie spraw to zlecenia z sądu. Nie mogłem odrzucić właśnie tego.
– Potem wystawił pan sądowi rachunek na dwadzieścia tysięcy dolarów.
– Obrona zabójcy pochłania dużo czasu.
– Przy stawce sto dolarów za godzinę?
– Do diabła, jeszcze straciłem na tym interesie. Na dzwony piekielne, całe tygodnie to trwało, zanim ktokolwiek z tego miasteczka się do mnie ponownie odezwał. Ludzie zachowywali się, jakbym był jakimś pariasem. Judaszem. Wszystko dlatego że reprezentowałem tego chłopaka. Jak szedłem ulicą, nie było już „dzień dobry, panie Burns”, „miłego dnia, panie Buras”. Ludzie przechodzili na drugą stronę, żeby ze mną nie rozmawiać. To mała mieścina. Niech sam pan sobie policzy, ile straciłem na sprawach, które przejęli inni adwokaci, dlatego że reprezentowałem Bobby’ego Earla. Niech sam pan sobie policzy, zanim zacznie mnie pan krytykować.
Adwokat sprawiał wrażenie rozżalonego. Cowart pomyślał, że może wydaje mu się, iż to on został skazany, a nie Ferguson.
– Czy kiedykolwiek wcześniej zajmował się pan sprawą zabójstwa?
– Parę razy.
– Czy chodziło o wyrok śmierci?
– Nie. W większości były to awantury rodzinne. Wie pan, mąż i żona zaczynają się kłócić i w końcu któreś się decyduje podkreślić swoje racje za pomocą pistoletu… – Roześmiał się. – To raczej zabójstwo w afekcie, w najgorszym wypadku zabójstwo drugiego stopnia. Zajmuję się często sprawami pozbawienia życia w wyniku kolizji samochodowych i podobnymi. Syn radnego upija się i rozwala samochód. Ale do licha, obrona kogoś oskarżonego o nieprawidłowe przechodzenie przez ulicę i obrona oskarżonego o zabójstwo to na dobrą sprawę to samo. Trzeba zrobić, co należy.
– Rozumiem – powiedział Cowart, pisząc szybko w notesie i przez chwilę unikając wzroku prawnika. – Proszę mi opowiedzieć o obronie.
– Nie ma znowu aż tak dużo do opowiadania. Wniosłem o zmianę miejsca rozprawy. Wniosek odrzucono. Wniosłem o wyłączenie z akt przyznania się do winy. Wniosek odrzucono. Udałem się do Bobby’ego Earla i powiedziałem mu: „Chłopcze, musimy się przyznać. Zabójstwo pierwszego stopnia. Daj się wsadzić, dostaniesz dwadzieścia pięć lat bez możliwości skrócenia wyroku. Zachowasz życie”. W ten sposób zostałoby chłopakowi jeszcze sporo życia po wyjściu. Chłopak na to: „Mowy nie ma”. Uparty. Jego stosunek do mnie można by oddać krótko – pieprz się. Ciągle powtarzał: „Ja tego nie zrobiłem”. Więc jakie jeszcze miałem wyjście? Próbowałem zebrać ławę przysięgłych, która nie byłaby uprzedzona. Udało mi się. Sprawa ciągnęła się dalej. Podawałem w wątpliwość dowody, aż skończyły mi się pomysły. Przegraliśmy. Co tu jest do opowiadania?
– Jak to się stało, że nie powołał pan jego babki, która zapewniała mu alibi?
– Nikt by jej nie uwierzył. Widział pan tę starą siekierę? Jedyne co wie, to że jej wnuczek jest chodzącym ideałem i nie skrzywdziłby muchy. Oczywiście ona jest jedyna, która w to wierzy. Jakby weszła na podium i zaczęła kłamać, byłoby jeszcze gorzej. Znacznie gorzej.
– Nie wiem, jak mogłoby być jeszcze gorzej, niż było.
– Cóż, to spóźniona refleksja, panie Cowart, i sam pan o tym wie.
– Przypuśćmy, że mówiła prawdę?
– Może i tak. To sprawa sędziego.
– A samochód?
– Ta cholerna nauczycielka powiedziała, że nawet mógł być innego koloru. Cholera. Powiedziała to przed sądem. Nie wiem, dlaczego przysięgli nie wzięli tego pod uwagę.
– Czy wiedział pan, że policjanci najpierw powiedzieli jej, że Ferguson się przyznał, a potem pokazali zdjęcia jego samochodu?
– Co takiego? Nie. Nie powiedziała tego, gdy ją wezwałem do złożenia zeznań.
– Mnie powiedziała.
– Niech mnie szlag trafi.
Prawnik nalał sobie kolejnego drinka i upił potężny łyk. Ciebie nie trafi, pomyślał Cowart. Ale trafi Fergusona.
– A co z dowodami krwi?
– Grupa zero plus. Założę się, że pasuje do połowy facetów w tym okręgu. Przesłuchałem techników i dopytywałem się, dlaczego nie zbadali dokładniej podstawy enzymów, nie przeprowadzili jakichś obserwacji genetycznych czy jakiegoś innego zmyślnego gówna. Oczywiście znałem odpowiedź; mieli kogoś, kto pasował, i nie chcieli robić nic, co mogłoby im to popsuć. Do diabła, tak po prostu pasowało. I jeszcze Robert Earl; siedział tam na rozprawie, z opuszczonym wzrokiem i miną winowajcy. Wydawał się winny jak sam grzech. To nie pomagało.
– A przyznanie się do winy?
– Nie powinno być brane pod uwagę w sądzie. Wydaje mi się, że zmusili do niego tego chłopaka. Tak myślę. Ale do diabła, skoro już istniało, to przepełniło kielich, jeśli rozumie pan moje słowa. Żaden przysięgły nie jest w stanie nie brać pod uwagę własnych słów tego chłopaka. Za każdym razem jak go pytali: „Zrobiłeś to, czy zrobiłeś tamto?”, on odpowiadał: „Tak, proszę pana”. „Tak, proszę pana”. „Tak proszę pana”. Te wszystkie „tak, proszę pana”. Za dużo z tym nie dało się zrobić. Tylko tyle. Próbowałem, próbowałem co mogłem. Podawałem w wątpliwość dowody. Twierdziłem, że brak jest dowodów kluczowych. Pytałem tych przysięgłych: „Gdzie jest broń, którą dokonano zabójstwa?” Coś, co bez wątpliwości wskazywałoby na Roberta Earla. Mówiłem, że nie można kogoś zabić i nie mieć na sobie żadnych śladów. A on nie miał. Broniłem go na wszystkie strony. Przysięgam to panu. Tylko że to się na nic, do cholery, nie zdało. Przyglądałem się tym ludziom siedzącym w ławie i od razu wiedziałem, że to żadna różnica, co mówię. Jedyne, co do nich docierało, to cholerne przyznanie się do winy. Jego własne słowa po prostu przyglądały mu się z akt. „Tak, proszę pana. Tak, proszę pana. Tak, proszę pana”. Sam się posadził na to krzesło elektryczne, właśnie sam, jakby siadał sobie na krzesełku przy stole obiadowym. Ludzie tutaj bardzo się przejęli tym, co przydarzyło się tej dziewczynce, i chcieli z tym skończyć raz na zawsze, jak najszybciej, żeby znowu mogli żyć tak jak zwykle. I nie znalazłby pan w tym miasteczku dwóch osób, które by wstały i powiedziały o tym chłopaku coś dobrego. Cokolwiek, wie pan, coś o jego charakterze i tak dalej. Nie, proszę pana, nikt go nie lubił. Nawet czarni. Nie twierdzę, że nie miały tutaj miejsca uprzedzenia rasowe…
– Ława przysięgłych składała się wyłącznie z białych. Nie można było znaleźć ani jednego Murzyna, który by się do niej nadawał?
– Próbowałem, proszę pana. Próbowałem. Oskarżenie stanowczo odrzucało wszystkie propozycje.
– Nie wysunął pan sprzeciwu?
– Sprzeciw został oddalony. Może to się uda podczas apelacji.
– Nie leży to panu na sumieniu?
– Niby dlaczego?
– Z tego, co pan mówi, wynika, że Ferguson nie miał sprawiedliwego procesu i że może być niewinny. A oczekuje na egzekucję.
Prawnik wzruszył ramionami.
– Nie wiem – powiedział powoli. – Tak, proces, cóż, racja. Ale niewinny? Do diabła, to jego własne słowa. To cholerne przyznanie się do winy.
– Ale powiedział pan, że wierzy, iż go zmuszono do podpisania tego zeznania.
– Wierzę, ale…
– Ale co?
– Jestem staromodny. Wierzę, że jeśli czegoś nie zrobiłeś, to nie ma na świecie takiej rzeczy, która ci każe powiedzieć, że to zrobiłeś. To mi nie daje spokoju.
– Oczywiście – odparł Cowart zimno. – Prawo jest naszpikowane przykładami wymuszonych i ustawianych zeznań, prawda?
– Zgadza się.
– Są ich setki, tysiące.
– Zgadza się.
Prawnik odwrócił wzrok, twarz mu się zaczerwieniła.
– Tak sądzę. Oczywiście teraz, gdy Roy Black zajął się sprawą i jak pan jest tutaj; może pan napisze coś, co potrząśnie tym sędzią, albo coś, co wpadnie w oko gubernatorowi; cóż, prawda zawsze w jakiś sposób wychodzi na wierzch.
– Wychodzi na wierzch?
– Tak jest zawsze. Nawet w wypadku sprawiedliwości. Trochę to trwa.
– Cóż, za pierwszym razem nie wyglądało, żeby miał jakieś szanse.
– Pyta mnie pan o zdanie?
– Tak.
– Nie, proszę pana. Żadnych szans.
Szczególnie że to ty zajmowałeś się jego sprawą, pomyślał Cowart. Bardziej przejmowałeś się swoją opinią w Pachouli niż skazaniem kogoś na śmierć.
Prawnik odchylił się w fotelu i nerwowo obracał w dłoni szklankę z drinkiem, tak że słychać było chlupot lodu i burbona.
Noc zalała miasteczko jak niezmierzone czarne odmęty. Cowart szedł powoli ulicami, przesuwając się pod dziwnymi światłami rzucanymi przez latarnie i przez oświetlone wystawy sklepowe. Jednak te momenty jasności były rzadkie; wydawało się, że wraz z zachodem słońca Pachoula całkowicie oddaje się ciemności. W powietrzu unosiła się wiejska świeżość, namacalny spokój. Słyszał własne kroki na chodniku.
Tej nocy miał trudności z zaśnięciem. Motelowe dźwięki – donośny pijacki głos, skrzypiące łóżko w sąsiednim pokoju, trzask drzwi, odgłosy maszyny do lodu i napojów – te wszystkie dźwięki wdzierały mu się do wyobraźni i przeszkadzały w posortowaniu tego, czego się dowiedział i co widział. Dobrze po północy ogarnął go w końcu sen, ale był to nędzny wypoczynek.
We śnie powoli prowadził samochód poprzez oświetlone rozruchami ulice Miami. Światła płonących budynków pieściły auto i rzucały przed nim cienie. Jechał powoli, manewrując ostrożnie, żeby ominąć potłuczone szkło i gruz na drodze; cały czas świadomy, że zbliża się do centrum zamieszek, ale zdając sobie sprawę, że ma obowiązek przyjrzenia się im i opisania ich. Gdy zatrzymał samochód za rogiem, dostrzegł ten wyśniony tłum, tańczący, plądrujący, podążający ku niemu poprzez migoczące światło ognia. Widział wrzeszczących ludzi i wydawało mu się, że wykrzykują jego imię. Nagle w samochodzie obok zapiszczał przepełniony przerażeniem, przeszywający głos. Odwrócił się i zobaczył, że to ta zamordowana dziewczynka. Zanim zdążył zapytać, co tam robi, samochód został otoczony. Zobaczył twarz Roberta Earla Fergusona i poczuł, jak dziesiątki dłoni wyciągają go zza kierownicy i bujają samochodem w przód i w tył, jakby był to statek zagubiony na morzu podczas huraganu. Dojrzał, że wyciągają dziewczynkę z samochodu i gdy wyślizgnęła się z jego zdesperowanych, zaciśniętych rąk, jej twarz zmieniła się w straszny sposób i usłyszał słowa: „Tatusiu, ratuj!”
Obudził się, z trudem łapiąc oddech. Zwlókł się z łóżka, wypił szklankę wody i przejrzał się w lustrze w łazience, jakby szukał jakichś widocznych ran, dostrzegł jednak tylko krople potu przyklejające mu włosy do czoła. Wrócił do pokoju, usiadł przy oknie i ogarnęły go wspomnienia.
Jakieś sześć lat temu widział, jak szaleńczy tłum wyciągnął z furgonetki dwóch nastoletnich chłopców. Byli biali, a napastnicy czarni. Chłopcy niechcący zapuścili się w strefę zamieszek, zgubili się, próbowali uciec, zagłębiając się jeszcze głębiej w rejon bijatyki. Chciałbym, żeby to był sen, pomyślał. Żałuję, że tam wtedy byłem. Tłum zacieśnił się wokół krzyczących chłopaków, popychając i poszturchując ich, podrzucając, aż w końcu obydwaj zniknęli pod oblężeniem kopiących stóp i okładających pięści, potrzaskani kamieniami, ostrzelani z pistoletów. Stał o przecznicę dalej, za daleko, żeby być pomocnym świadkiem dla policji, ale wystarczająco blisko, żeby nigdy nie zapomnieć tego widoku. Ukrywał się pod osłoną płonącego budynku, obok fotografa, który cały czas trzaskał zdjęcia i przeklinał, że nie ma teleobiektywu. Przeczekali rozgrywającą się przed nimi śmierć i w końcu ujrzeli dwa zmasakrowane ciała porzucone na ulicy. Gdy tłum już skończył i udał się w inną stronę, zaczął biec z powrotem do samochodu, próbując uniknąć podobnego losu i wiedział, że nigdy nie ucieknie przed tym widokiem. Tej nocy zginęło wielu ludzi.
Przypomniał sobie, jak pisał reportaż w sali redakcyjnej, równie bezradny jak ci dwaj chłopcy, których śmierć widział, osaczony przez wyobraźnię wylewającą się z niego na papier.
Ale przynajmniej nie umarłem, pomyślał.
Jedynie moja mała cząstka.
Zadrżał znowu, zamienił drżenie we wzruszenie ramionami i wstał, naciągając i rozluźniając mięśnie, jakby chciał się orzeźwić. Musisz być czujny, przestrzegł sam siebie. Dzisiaj porozmawia z tymi dwoma detektywami. Zastanawiał się, co mu powiedzą. I czy będzie mógł w to uwierzyć, chociaż częściowo.
Następnie wszedł pod prysznic, jakby płynące po skórze strumienie wody mogły wymyć również jego wspomnienia.
Sekretarka w biurze przestępstw kryminalnych Departamentu Szeryfa Okręgu Escambia wskazała Matthew Cowartowi sfatygowaną kanapę z imitacji skóry i kazała mu tam zaczekać, podczas gdy kontaktowała się z dwoma detektywami. Była młodą kobietą i raczej ładną, ale twarz miała zmąconą srogą nudą, a włosy ściągnięte mocno do tyłu, co było pasującym dodatkiem do jej sztywnych ramion, skrytych pod nudnym brązem policyjnego munduru. Podziękował jej i usiadł. Kobieta wykręciła numer i rozmawiała przyciszonym głosem, tak że nie słyszał, co mówi.
– Ktoś tu zaraz przyjdzie – oznajmiła mu, gdy odłożyła słuchawkę. Odwróciła się i przeglądała jakieś papiery na biurku, rozmyślnie go ignorując. A więc, pomyślał, wszyscy wiedzą, po co tutaj przyjechałem.
Dział zabójstw znajdował się w nowym budynku, przyległym do aresztu okręgowego. Panowała w nim taka nowoczesna cisza; hałasy niknęły w grubym brązowym dywanie i były tłumione sztywnymi białymi przepierzeniami, oddzielającymi biurka detektywów od poczekalni, w której pozostawiono Cowarta. Starał się skoncentrować na czekającej go rozmowie, ale jego myśli krążyły gdzie indziej. Ta cisza wpływała rozpraszająco.
Zaczął myśleć o swoim domu. Jego ojciec był kierownikiem wydawniczym małego dziennika, w średniej wielkości mieście w Nowej Anglii; w miasteczku przemysłowym, które rozrosło się do poważniejszych rozmiarów dzięki trafnym inwestycjom wielkich korporacji, to one spowodowały napływ pieniędzy i ludzi, oraz pewną niezaprzeczalną oryginalność miejscowej architektury. Był zamkniętym w sobie mężczyzną. Ciężko pracował, wychodził z domu przed świtem i wracał po zmierzchu. Ubierał się w proste, granatowe lub szare garnitury, które wydawały się zwisać na jego ascetycznym, szczupłym ciele; kanciasty mężczyzna o ostrych rysach, niechętnie się uśmiechający, o palcach poplamionych nikotyną i farbą drukarską.
Jego ojciec był przede wszystkim nawiedzony nigdy nie kończącymi się wzlotami i upadkami, szczegółami i dramatami dziennika. Najbardziej podniecało go gromadzenie wiadomości, tworzenie materiału, szczególnie takiego, który trafiał na pierwszą stronę i przyciągał uwagę. Aberracje, zło, niegodziwość – wtedy sztywność opuszczała ojca i wchodziło w niego jakieś nerwowe, wyczerpujące podniecenie, jakby był tancerzem, który po wielu latach ciszy usłyszał muzykę. W takich chwilach jego ojciec zachowywał się jak terier, gotów rzucić się na coś i zagryźć mocno zęby, zapamiętując się w tym bez reszty.
Czy bardzo się różnię? – zastanawiał się. Nie bardzo. Żona zwykła go nazywać romantykiem, jakby to było obraźliwe. Błędny rycerz. Podniósł wzrok i spostrzegł mężczyznę wchodzącego do poczekalni. Ale z sercem brytana, pomyślał.
– Pan jest Cowart? – spytał mężczyzna w dość przyjacielski sposób.
Cowart wstał.
– Zgadza się.
– Nazywam się Bruce Wilcox – mężczyzna wyciągnął dłoń. – Proszę, potrwa kilka minut, zanim wróci porucznik Brown. Możemy tutaj porozmawiać.
Detektyw poprowadził Cowarta przez mrowie biurek do oszklonego gabinetu w rogu; jego okna wychodziły na stanowiska pracy. Na drzwiach widniał napis: PORUCZNIK T.H. BROWN, WYDZIAŁ ZABÓJSTW. Wilcox zamknął drzwi i usadowił się za wielkim szarym biurkiem, wskazując Cowartowi miejsce naprzeciwko.
– Dziś rano mieliśmy niewielki wypadek lotniczy – zaczął, przekładając jakieś dokumenty na biurku. – Mały piper cub podczas zajęć szkoleniowych spadł na skraju bagniska. Tanny musiał tam pojechać i dopilnować wydobycia pilota i ucznia. Niewdzięczna robota. Najpierw trzeba przebrnąć przez to całe błoto, żeby dostać się do samolotu. Potem wyciągnąć załogę. Podobno był pożar. Czy miał pan kiedyś do czynienia ze spalonym ciałem? Boże, to dopiero miazga. Prawdziwa miazga.
Detektyw potrząsnął głową wyraźnie zadowolony, że udało mu się uniknąć tej roboty.
Cowart przyjrzał się detektywowi. Był krępym, niskim mężczyzną o długich, ale zaczesanych do tyłu włosach i swobodnym sposobie bycia; miał prawdopodobnie około trzydziestki. Wilcox zdjął sportową kurtkę – przyozdobioną krzykliwym wzorem w czerwone kwadraty – i przewiesił ją przez oparcie. Kołysał się na krześle, jak człowiek, który ma ochotę położyć nogi na biurku. Cowart ujrzał szerokie bary i mocne ramiona, które bardziej pasowałyby do znacznie wyższego mężczyzny.
– …W każdym razie – kontynuował detektyw – wyciąganie ciał to jedna z nieprzyjemnych stron tego zawodu. Na ogół to ja dostaję takie zadania… – Wyciągnął ramię i napiął mięśnie. – W szkole ćwiczyłem zapasy i jestem niewysoki, więc potrafię się wślizgnąć w miejsce o połowę mniejsze niż inni faceci. Pewnie w Miami mają techników, ekipy ratownicze i tym podobne, które zajmują się trupami. Tutaj to nam przypada w udziale. Jak ktoś umrze, sprawa należy do nas. Najpierw ustalamy, czy to było morderstwo, czy nie. Oczywiście to nie takie trudne, gdy przed tobą leży na ziemi roztrzaskany, dymiący samolot. Potem ich odsyłamy do kostnicy.
– No i jak się kręci interes? – spytał Cowart.
– Śmierć zawsze wyrabia normę – odparł detektyw. Roześmiał się krótko. – Żadnych opóźnień. Żadnych urlopów. Żadnych przestojów. Cały czas równomierna praca. Do diabła, powinni stworzyć związki zawodowe wyłącznie dla detektywów do spraw zabójstw. Zawsze gdzieś ktoś umiera.
– A co z morderstwami? Tutaj…
– Pewnie pan słyszał, że borykamy się tu na Wybrzeżu Zatokowym z problemem narkotyków. Czy ładnie to ująłem? Problem narkotyków. Brzmi dosyć niewinnie. Moim zdaniem to raczej narkotykowy huragan. W każdym razie, bez wątpienia przysparza nam trochę dodatkowej pracy.
– To coś nowego.
– Racja. Od kilku lat.
– A poza handlem narkotykami?
– Kłótnie rodzinne. Pozbawienie życia w wyniku katastrof samochodowych. Od czasu do czasu jacyś poczciwi staruszkowie postrzelają się lub pokłują nożem przy kartach albo o kobiety czy o walki psów. W Pensacola mamy trochę wielkomiejskich problemów. Szczególnie z rekrutami. Wie pan, bójki w barach. Nieźle kwitnie tam prostytucja, a to też prowadzi do walk na noże i strzelanin. Noże sprężynowe i małe pistolety, kaliber trzydzieści dwa, z kolbą z macicy perłowej. Tego pewnie się pan spodziewał, jak sądzę. Nic nadzwyczajnego.
– A Joanie Shriver?
Detektyw przerwał i namyślił się, zanim odpowiedział.
– To było coś innego.
– Dlaczego?
– Po prostu to było coś innego. To było… – Zawahał się, zacisnął nagle dłoń w pięść i zamachał nią przed sobą w powietrzu. – Wszyscy to czuli. To było… – Znowu przerwał i wziął głęboko wdech. – Powinniśmy poczekać na Tanny’ego Browna. Tak naprawdę to była jego sprawa.
– Wydawało mi się, że ma na imię Theodore.
– Bo ma. Tanny to jego przezwisko. Przed nim był jego tata. Jego tata prowadził dodatkowo farbiarnię skór. Zawsze miał na dłoniach i rękach czerwony barwnik, wie pan, taninę. Tanny pracował u niego przez całą szkołę średnią i potem, gdy przyjeżdżał z uniwersytetu na wakacje. Wtedy przylgnęło do niego to przezwisko. Chyba nikt oprócz jego mamy nigdy nie zwracał się do niego Theodore. – Wilcox wymawiał to imię Seeodoor.
– Obydwaj jesteście miejscowi. Mam na myśli…
– Wiem, co pan ma na myśli. Jasne, ale Tanny jest ode mnie dziesięć lat starszy. Wychował się w Pachouli. Chodził do liceum. Był wtedy niezłym sportowcem. Wyjechał na Uniwersytet Stanowy Florydy i grał tam w drużynie futbolowej, ale skończył taplając się w dżungli w Pierwszej Dywizji Kawalerii Powietrznej. Wrócił do domu z kilkoma orderami, skończył szkołę i dostał pracę w policji. Ja byłem miłośnikiem marynarki wojennej. Mój tata przez lata był wyższym oficerem straży przybrzeżnej. Po szkole średniej po prostu się obijałem. Przez krótki czas uczyłem się w szkole pomaturalnej. W końcu zdałem egzaminy do akademii policyjnej i tam zostałem. To mój tata pokierował mnie do pracy w policji.
– Od jak dawna pracuje pan w wydziale zabójstw?
– Ja? Od jakichś trzech lat. Tanny pracuje tu dłużej.
– Podoba się panu?
– To coś innego. Dużo ciekawsze niż jeżdżenie wozem patrolowym. Trzeba pracować głową. – Postukał się w czoło.
– A Joanie Shriver?
Detektyw skulił barki, jakby chciał się w nich skryć.
– To była moja pierwsza prawdziwa sprawa. Wie pan, większość morderstw, jakie tutaj mamy, to morderstwa podmiotowe. Tak je nazywamy. Przyjeżdża się na miejsce i zabójca stoi tuż obok ofiary…
To była prawda. Cowart przypomniał sobie, jak Vernon Hawkins mówił, że kiedy przyjeżdża na miejsce zabójstwa, zawsze najpierw rozgląda się za osobą, która nie płacze, ale stoi z szeroko otwartymi oczami, w stanie szoku, oszołomiona. To zabójca.
– … Czy teraz te zabójstwa w związku z narkotykami. Ale to na ogół tylko zbieranie trupów. Wie pan, jak na to mówią w biurze adwokata stanowego? Zbrodnicze odpadki. Naprawdę nikt nie oczekuje wytoczenia sprawy o zabójstwo na podstawie ciała znalezionego w wodzie, po trzech dniach moczenia się; ciała, przy którym nie ma dokumentów tożsamości i któremu, jak rybki zrobią swoje, nie pozostaje zbyt wiele z twarzy. Jedna rana postrzałowa z tyłu głowy. Drogie dżinsy i złote łańcuchy. Nie, takich po prostu oznacza się metką i wsadza do plastikowego worka. Ale mała Joanie, rany, ona miała twarz. Ona nie była jakimś kolumbijskim, anonimowym handlarzem narkotykami. To było coś innego.
Przerwał i zastanawiał się. Potem dodał:
– Ona była jakby małą siostrzyczką nas wszystkich.
Detektyw Wilcox chciał jeszcze coś powiedzieć, kiedy zadzwonił telefon na biurku. Odebrał go, wymamrotał kilka słów powitania, posłuchał i oddał słuchawkę Cowartowi.
– To szef. Chce z panem mówić.
– Tak?
– Pan Cowart? – Usłyszał powolny, odległy, równy, głęboki głos, nie zdradzający żadnych południowych naleciałości, do których już zaczynał się przyzwyczajać. – Tu porucznik Brown. Będę musiał jeszcze trochę zostać tutaj, na miejscu katastrofy lotniczej.
– Czy jest jakiś problem?
Mężczyzna wybuchnął krótkim, gorzkim śmiechem.
– To chyba zależy od punktu widzenia. Nic, czego nie można by się spodziewać przy okazji spalonego samolotu, martwego pilota i ucznia, zatopionych w trzymetrowej głębokości bagnie, dwóch rozhisteryzowanych żon, wściekłego właściciela szkoły pilotażu i dwóch strażników parku narodowego, wkurzonych, bo samolot spadł w samym środku rezerwatu ptaków.
– Cóż, z przyjemnością zaczekam…
Detektyw przerwał:
– Myślę, że będzie rozsądniej, jeśli detektyw Wilcox zabierze pana na miejsce, gdzie znaleziono ciało Joanie Shriver. Jest jeszcze kilka innych ciekawych miejsc, które, mam nadzieję, pomogą panu w napisaniu pańskiego artykułu. Zanim skończycie, ja już będę mógł stąd wyjechać i będziemy mogli swobodnie porozmawiać o Robercie Earlu Fergusonie i popełnionej przez niego zbrodni.
Cowart wsłuchiwał się w ten szybki, stanowczy głos. Porucznik mówił jak człowiek, który potrafi zamienić poradę w rozkaz jedynie dzięki obniżeniu tonu głosu.
– Tak będzie dobrze. – Cowart oddał słuchawkę z powrotem detektywowi Wilcoxowi, który przez chwilę słuchał i odpowiedział:
– Jesteś pewien, że go oczekują? Nie chciałbym… – Po czym zaczął kiwać głową ze zrozumieniem, jakby rozmówca go widział. Odłożył słuchawkę.
– W porządku – powiedział. – Czas na wielką wycieczkę. Ma pan w hotelu jakieś buty z cholewami i dżinsy? Tam, gdzie pana zabieram, nie jest zbyt przyjemnie.
Cowart przytaknął i podążył za niskim detektywem, który kołysał się, idąc wzdłuż korytarza, jakby rozpierał go jakiś szelmowski entuzjazm.
Jechali w ostrym porannym słońcu, w nie oznakowanym samochodzie policyjnym detektywa. Wilcox odkręcił okno i wpuścił do środka powiew ciepłego powietrza. Nucił sobie fragmenty piosenek country; od czasu do czasu na wpół śpiewał jakieś płaczliwe teksty: „Mamy nie wychowują swoich dzieci, żeby wyrosły na detektywów do spraw zabójstw…” i szczerzył zęby do Cowarta. Dziennikarz przyglądał się krajobrazowi i czuł niepokój. Oczekiwał od detektywa gniewu, wybuchu wrogości i nieprzyjaznego nastawienia. Wiedzieli, po co przyjechał. Jego obecność mogła oznaczać dla nich jedynie kłopoty – szczególnie jeśliby napisał, że torturowali Fergusona, żeby uzyskać przyznanie do winy. Zamiast tego facet obok niego sobie nucił.
– Niech no mi pan powie – spytał w końcu Wilcox, prowadząc samochód wzdłuż zacienionej ulicy – co pan sądzi o Bobbym Earlu? Był pan w Starkę, zgadza się?
– Opowiedział mi ciekawą historię.
– W to nie wątpię. Ale co pan na jego temat sądzi?
– Nie wiem. Jeszcze nie mam zdania. – Cowart wiedział, że to było kłamstwo, nie był tylko pewien w jakim stopniu.
– Ja go rozgryzłem po pierwszych pięciu sekundach. Jak tylko go zobaczyłem.
– On też tak twierdzi.
Detektyw zaśmiał się krótkim śmiechem.
– Oczywiście. Ale założę się, że nie twierdzi, iż mam rację, co?
– Nie.
– Tak też mi się wydawało. W każdym razie, jak mu tam leci?
– Wydaje się, że nieźle. Jest rozgoryczony – odparł Cowart.
– Tak sądziłem. Jak wygląda?
– Nie jest szaleńcem, jeśli o to panu chodzi.
Detektyw roześmiał się.
– Nie, nie przypuszczałbym, żeby Bobby Earl mógł zwariować. Nawet w celi śmierci. Zawsze był sukinsynem o zimnym sercu. Nie wzruszył się aż do końca, gdy ten sędzia oświadczył mu, gdzie skończy.
Wilcox wydawał się myśleć przez chwilę i potrząsnął głową na nagłe wspomnienie.
– Wie pan, panie Cowart, zachowywał się tak od pierwszej chwili, jak po niego pojechaliśmy. Ani mrugnął, ani mruknął, do czasu aż w końcu opowiedział nam wszystko, co zaszło. A jak już zaczął spowiedź, to poszło gładko. Same fakty, Chryste. To brzmiało, jakby mówił o czymś tak normalnym jak rozdeptanie robaka. Tej nocy wróciłem do domu i tak się upiłem, że Tanny musiał przyjechać i położyć mnie do łóżka. Przeraził mnie.
– Bardzo mnie interesuje to jego przyznanie się do winy – powiedział Cowart.
– Tak też sądzę. Wy, dziennikarze, zawsze jesteście dokładni. – Roześmiał się. – Cóż, będzie pan musiał zaczekać na Tanny’ego. Potem opowiemy panu o tym wszystkim.
Na pewno mi opowiecie, pomyślał Cowart.
– Ale przeraził pana? – zapytał.
– Nie tyle on, ile świadomość, do czego jest zdolny.
Detektyw nie wdawał się w szczegóły. Zaparkował samochód za rogiem i Cowart zauważył, że podjechali do szkoły, gdzie nastąpiło uprowadzenie.
– Zaczniemy tutaj – powiedział Wilcox. Zatrzymał samochód pod ciemną wierzbą. – Tutaj wsiadła. Niech pan się przyjrzy uważnie.
Szybko pojechał przed siebie, skręcił w prawo z dużą prędkością, następnie pospieszny skręt w lewo; jechał wzdłuż ulicy z parterowymi domami, postawionymi w oddaleniu od jezdni, pomiędzy krzakami i sosnami.
– Widzi pan, nadal jedziemy w kierunku domu Joanie, więc nie ma żadnych powodów do obaw. Jesteśmy już jednak poza zasięgiem wzroku kogokolwiek ze szkoły. Teraz niech pan patrzy.
Zatrzymał samochód na znaku stop przy skrzyżowaniu w kształcie litery Y. Wzdłuż jednej z ulic stały domy, ale w większych odległościach od siebie. Z drugiej strony skrzyżowania, przy drodze, znajdowało się kilka rozlatujących się ruder, a za nimi zaniedbane pastwisko i chyląca się ku ziemi brązowa stodoła na skraju tworzącej tunel gęstwiny lasu i zawiłych bagnisk.
– Ona chciała jechać tą drogą – powiedział detektyw, wskazując w stronę domów. – On pojechał tą. Moim zdaniem tutaj uderzył ją po raz pierwszy… – Detektyw zwinął dłoń w pięść i uczynił nią w stronę Cowarta ruch naśladujący cios. – Jest silny; silny jak koń. Może nie wygląda na wielkiego chłopa, ale jest wystarczająco duży, żeby poradzić sobie z małą, jedenastoletnią dziewczynką. Musiało ją to piekielnie zaskoczyć. Zwaliło ją z nóg, upadła na podłogę…
W tym momencie zniknęła cała wyluzowana jowialność, jaka do tej pory cechowała zachowanie detektywa. Jednym, morderczym ruchem Wilcox nagle pochylił się i złapał Cowarta za ramię. Tym samym ruchem wcisnął pedał gazu i samochód wystrzelił do przodu, przez moment buksując w luźnym żużlu i piasku. Palce detektywa wpijały się Cowartowi w mięśnie, ciągnąc go na boki, tak że nie mógł utrzymać równowagi na siedzeniu. Wilcox poprowadził samochód w stronę drogi rozwidlającej się w lewo od skrzyżowania. Cowart krzyknął, chrapliwe połączenie zaskoczenia i strachu, i próbował przytrzymać się oparcia w dziko podskakującym pojeździe. Samochodem zarzuciło, gdy wjeżdżał za róg, i Cowartem cisnęło o drzwi. Uścisk detektywa wzmocnił się. On też krzyczał; wyrzucał z siebie słowa bez sensu, twarz miał czerwoną od wysiłku. W kilka sekund minęli rudery, podskakując na dziurawej drodze i pogrążyli się w chłodnych cieniach rzucanych przez otaczający ich las. Samochód gnał do przodu, a ciemne drzewa wydawały się na nich naskakiwać. Szybkość przyprawiała o zawrót głowy. Silnik falował i wył, i Cowart zamarł, oczekując, że zaraz zderzy się ze śmiercią.
– Krzycz! – detektyw rozkazał ostro.
– Co?
– Dalej, krzycz! – wrzasnął. – Krzycz o pomoc, do cholery!
Cowart popatrzył na czerwoną twarz i szalone oczy detektywa. Głosy obydwu mężczyzn były podniesione, żeby przekrzyczeć hałas rozpędzonego silnika oraz tarcia i pisku opon na szosie.
– Przestań! – krzyknął Cowart. – Co, do cholery, robisz? – Cienie i gałęzie migały mu przed oczami, wyskakując z poboczy drogi jak stada atakujących bestii. – Stop, do cholery, stop!
Nagle Wilcox puścił go, złapał kierownicę dwiema rękami i jednocześnie nacisnął na hamulce. Cowart wyciągnął ręce, próbując się uchronić przed wpadnięciem na przednią szybę, a samochód piszczał i tańczył, aż się zatrzymał.
– Tak było – powiedział detektyw. Oddychał szybko. Ręce mu drżały.
– Co też, u diabła?! – wrzasnął Cowart. – Chce pan nas obu zabić?!!
Detektyw nie odpowiedział. Po prostu odchylił głowę do tyłu i szybko wciągał powietrze, jakby usiłował odzyskać kontrolę, którą stracił na skutek tej szaleńczej jazdy; nagle odwrócił się do Cowarta i wpił w niego małe, zmrużone oczy.
– Spokojnie, Panie Dziennikarzu – rzekł wolno. – Niech pan się rozejrzy.
– Jezu, po co to przedstawienie?
– Żeby pokazać panu, jak było naprawdę.
Cowart wziął głęboki oddech.
– Przez tę szaloną jazdę i próbę zabicia nas?
– Nie – detektyw uśmiechnął się i zajaśniały jego równe białe zęby. – Po prostu pokazałem panu, jak łatwo było Fergusonowi zabrać to małe dziecko z cywilizacji do tej pieprzonej dżungli. Niech pan się rozejrzy. Sądzi pan, że ktoś usłyszy, jak będzie pan wołał o pomoc? Kto tu przyjdzie i panu pomoże? Niech pan popatrzy, gdzie się pan znalazł, panie Cowart. Co pan widzi?
Cowart wyjrzał przez okno; zobaczył ciemne bagnisko i las rozciągający się wokół niego jak woal.
– Widzi pan kogoś, kto mógłby panu pomóc?
– Nikogo.
– Widzi pan kogoś, kto mógłby pomóc małej jedenastoletniej dziewczynce?
– Nikogo.
– Widzi pan, gdzie się pan znalazł? W piekle. Pięć minut drogi. Tylko tyle. I znika cała cywilizacja. Tutaj jest pieprzona dżungla. Rozumie pan?
– Rozumiem.
– Chciałem po prostu, żeby pan to zobaczył oczami Joanie Shriver.
– Rozumiem.
– W porządku – powiedział detektyw i znowu się uśmiechnął. – Właśnie tak szybko to się stało. Potem zabrał ją jeszcze dalej. Chodźmy.
Wilcox wysiadł z samochodu i podszedł do bagażnika. Wyjął dwie pary szerokich nieprzemakalnych spodni z brązowej gumy i rzucił jedną Cowartowi.
– To będzie musiało wystarczyć.
Cowart zaczął wciągać spodnie. Wykonując tę czynność, spojrzał w dół. Pochylił się gwałtownie i dotknął ziemi. Następnie poszedł na tył wozu policyjnego i stanął obok detektywa. Wziął głęboki oddech, uśmiechając się do siebie. W porządku, pomyślał, pobawimy się troszkę.
– Ślady opon – powiedział krótko, wskazując palcem ziemię.
– Co takiego?
– Pieprzone ślady opon. Niech pan się przypatrzy tej glebie. Jeśli ją tu przywiózł, byłyby ślady opon. Można by je dopasować do tych z jego samochodu. Czy może wy, kowboje, nie znacie takich sztuczek?
Wilcox uśmiechnął się i nie połknął haczyka.
– To był maj. Ziemia wtedy zmienia się w popiół.
– Nie pod taką gęstwiną.
Detektyw przerwał i przyglądał się reporterowi. Nagle roześmiał się, a grymas uśmiechu wykrzywił mu twarz.
– Nie jest pan głupi, prawda?
Cowart nie odpowiedział.
– Miejscowi dziennikarze nie byli tacy sprytni. O nie.
– Niech mi pan nie prawi komplementów. Dlaczego nie zbadał pan odcisków opon?
– Ponieważ po całym tym terenie jeździły bez przerwy ekipy ratownicze i pieprzone grupy poszukiwawcze. To na początku był nasz największy problem. Jak tylko rozniosła się wiadomość, że ją znaleziono, wszyscy się tu złazili. Dosłownie wszyscy. I na amen stratowali miejsce zbrodni. Zanim dotarłem tu z Tannym, narobili pieprzonego bałaganu. Strażacy, kierowcy karetek pogotowia, harcerze, Chryste, wszystko co żywe. Żadnej kontroli. Nikt niczego nie zabezpieczył. Więc nawet powiedzmy, że znaleźliśmy ślad opony. Że wzięliśmy odcisk. Jakiś kawałek podartego materiału na krzaku jeżyny, cokolwiek. W żaden sposób nie można by tego do niczego dopasować. Zanim tam dojechaliśmy, a do licha, jechaliśmy najszybciej, jak się dało, w tym miejscu był już wielki tłum. Do diabła, nawet ruszyli jej ciało z miejsca zbrodni; wyciągnęli ją na brzeg.
Detektyw zastanawiał się przez chwilę.
– Właściwie nie można mieć do nich pretensji – kontynuował. – Ludzie oszaleli na punkcie tej dziewczynki. To nie byłoby po chrześcijańsku zostawić ją w tym bagnie, żeby ją podgryzały drapieżne żółwie.
Chrześcijaństwo nie miało nic do tego, pomyślał Cowart. To wszystko było pogańskie.
– Więc spieprzyli sprawę?
– Tak. – Detektyw spojrzał na niego. – Nie chcę tego widzieć w artykule. To znaczy, może pan dać do zrozumienia, że miejsce zbrodni było wielkim bałaganem. Ale nie życzę sobie, żeby było napisane: „Detektyw Wilcox powiedział, że miejsce zbrodni zostało spieprzone”… chociaż tak, było spieprzone.
Cowart przyglądał się, jak detektyw wciąga gumowe spodnie. Przypomniał sobie inną maksymę Hawkinsa: Jak się dobrze przyjrzysz, to miejsce zbrodni powie ci wszystko. Ale Wilcox i Brown zostali pozbawieni miejsca zbrodni. Nie mieli żadnych dowodów, które nie byłyby naruszone. Więc musieli pozyskać inną rzecz, która pozwoliłaby przedstawić sprawę w sądzie: przyznanie się do winy.
Detektyw zaciągnął paski i pomachał do Cowarta.
– Dalej, chłopcze z miasta. Pokażę panu wspaniałe miejsce do umierania.
Ruszył w stroną lasu. Gdy szedł, niskie krzaki szeleściły, ocierając się o gumowe spodnie.
Miejsce, w którym zmarła Joanie Shriver, było ciemne i otoczone plątaniną pnączy i pędów; na górze zwieszały się gałęzie odgradzające słońce i tworzące naturalną pieczarę. Był tam mały pagórek wznoszący się może na jakieś trzy metry nad bagniskiem, które pobłyskiwało czarną wodą i błotem ciągnącymi się od lasu. Dłonie i twarz Cowarta były podrapane od odgarniania ciernistych gałęzi. Odeszli zaledwie o pięćdziesiąt metrów od samochodu, ale była to uciążliwa wędrówka. Spocił się mocno; pot spływał mu do oczu i drażnił je. Gdy zatrzymali się na małej polance, pomyślał sobie, że to wszystko jest przerażające. Przez drobną, straszną chwilę wyobraził sobie tutaj własną córkę i aż zaparło mu dech. Przyglądał się detektywowi i mówił do siebie: Znajdź trudne pytanie. Coś, co złamie tę pewność siebie, w którą wyposaża go jego wyobraźnia.
– Jak mógł przez coś takiego przeciągnąć dzieciaka, który kopał i wrzeszczał? – spytał powoli.
– Domyślamy się, że była nieprzytomna. Bezwładny balast.
– Jak to?
– Nie miała na ramionach ani na dłoniach żadnych ran, które powstałyby w wyniku samoobrony… – Wyciągnął ręce i skrzyżował je przed twarzą pokazując, jak się to według niego odbyło. – Jakby broniła się przed ciosami nożem. Nie było żadnych znaków, że w ogóle się broniła. Chociażby strzępy skóry pod paznokciami. Miała dość dużą ranę z boku głowy. Lekarz sądowy doszedł do wniosku, że straciła przytomność stosunkowo wcześnie. Chyba lepiej dla niej. Przynajmniej nie wiedziała, jaka krzywda jej się dzieje.
Wilcox podszedł do pnia drzewa i wskazał w dół.
– Tutaj znaleźliśmy jej ubranie. To dziwne, ale było ładnie i równiutko złożone.
Odsunął się o kilka kroków i stanął z powrotem na środku polanki. Spojrzał w górę, jakby próbował ujrzeć niebo przez pokrywę roślin, potrząsnął głową i kiwnął na Cowarta.
– Tutaj znaleźliśmy główne ślady krwi. Dokładnie w tym miejscu ją zabił.
– Jak to się stało, że nie znaleziono nigdy narzędzia zbrodni?
Detektyw wzruszył ramionami.
– Niech się pan rozejrzy. Przeszukaliśmy cały teren. Używaliśmy wykrywacza metalu. Nic. Albo wyrzucił to gdzie indziej, albo nie mam pojęcia, co się z tym stało. Niech pan spojrzy, można podejść na brzeg bagniska, wziąć nóż i wetknąć go prosto w błoto na dwadzieścia pięć, trzydzieści centymetrów i już nigdy możemy go nie znaleźć. Chyba że przypadkiem nadepnie pan na niego.
Detektyw szedł dalej przez polankę.
– Tutaj wiódł ślad znaczony krwią. Sekcja wykazała, że gwałtu dokonano przed zgonem. Około połowy ran również. Jednak kilka zadano pośmiertnie, jakby się wściekł, że umarła, i ciął, i kłuł na oślep. W każdym razie, jak skończył, przyciągnął ją tutaj i wrzucił do wody.
Wskazał brzeg bagniska.
– Wepchnął ją tutaj, pod korzenie. Nie było jej widać, aż się na nie nie nastąpiło. Przykrył ją luźnymi fragmentami roślin. Mieliśmy szczęście, że tak szybko ją znaleźliśmy. Do licha, mieliśmy szczęście, że w ogóle ją znaleźliśmy. Chłopcy przeszliby tuż obok niej, tylko że jednemu akurat spadł kapelusz, bo zawadził o niską gałąź. Dojrzał ją tam, jak po niego sięgał. Prawdziwy ślepy łut głupiego szczęścia.
– A co z jego ubraniem; czyż nie zostałyby jakieś ślady? Krew albo włosy czy coś w tym rodzaju?
– Po tym, jak przyznał się do winy, dość dokładnie przeszukaliśmy dom. Ale nic nie znaleźliśmy.
– To samo z samochodem. Musiało coś być.
– Jak pojechaliśmy po tego sukinsyna, właśnie kończył polerować samochód. Naprawdę porządnie go wyczyścił. Po stronie pasażera wyciął kawałek dywanika, ale jakby nie było go tam od dawna. W każdym razie ten cholerny samochód błyszczał jak fabrycznie nowy. Nic nie znaleźliśmy. – Detektyw potarł czoło i przyjrzał się kroplom potu na palcach. – Nie mamy takich możliwości w zakresie medycyny sądowej jak chłopaki u was, w mieście. To nie znaczy, że tkwimy w średniowieczu, ale ekspertyzy laboratoryjne są powolne i nie zawsze dokładne. Prawdziwy zawodowiec, ze spektrografem FBI, być może mógłby coś tu znaleźć. My nie mogliśmy. Staraliśmy się jak najmocniej, ale nic z tego nie wyszło. – Przerwał na chwilę. – Właściwie znaleźliśmy jedną rzecz, ale w niczym nie pomogła.
– Co takiego?
– Pojedynczy włos łonowy. Kłopot polegał na tym, że nie pasował do Joanie Shriver. Do Fergusona też nie należał.
Cowart potrząsnął głową. Upał go niemal dusił.
– Skoro przyznał się do winy, dlaczego nie powiedział, gdzie znajduje się ubranie? Dlaczego nie powiedział, gdzie ukrył nóż? Co za sens ma przyznanie się, jeśli nie wyjaśnia wszystkich szczegółów?
Wilcox wściekle popatrzył na Cowarta i poczerwieniał. Zaczął coś mówić, ale stłumił słowa i pytanie zawisło bez odpowiedzi w nieruchomym, gorącym powietrzu.
– Chodźmy – powiedział. Odwrócił się i zaczął oddalać się od miejsca zbrodni, nie patrząc, czy Cowart idzie za nim. – Musimy jeszcze dotrzeć w jedno miejsce.
Cowart ponownie się rozejrzał. Chciał zakodować to miejsce w pamięci. Odczuwając mieszaninę podniecenia i niesmaku, ruszył za detektywem.
Detektyw zatrzymał nie oznakowany samochód przed małym domkiem, przypominającym inne domki przy tej ulicy. Był to parterowy, biały ceglany budynek, ze starannie przystrzyżonym trawnikiem i dobudowanym z boku garażem. Do domu wiodła wykładana czerwoną kostką ścieżka. Z tyłu Cowart dostrzegł werandę, obok której stała czarna czasza rusztu. Wysoka sosna skrywała połowę domu przed słońcem, rzucając wielki cień z przodu budynku. Nie miał pojęcia, gdzie się znajdowali ani dlaczego się zatrzymali, więc odwrócił wzrok od budynku i spojrzał na detektywa.
– Pańska kolejna rozmowa – powiedział Wilcox. Od momentu gdy opuścili miejsce zbrodni, w ogóle się nie odzywał, a teraz do jego głosu wdarła się jakaś cierpka nuta. – Jeśli jest pan na nią przygotowany.
– Czyj to dom? – spytał Cowart niespokojnie.
– Joanie Shriver.
Cowart wziął głęboki oddech.
– Tutaj…
– Tutaj się wybierała. Ale nigdy nie dotarła. – Spojrzał na zegarek. – Tanny powiedział im, że będziemy przed jedenastą i jesteśmy trochę spóźnieni, więc lepiej się pospieszmy. Chyba że…
– Chyba że co?
– Chyba że nie chce pan przeprowadzać tej rozmowy.
Cowart popatrzył na detektywa, na dom i znowu na detektywa.
– Rozumiem – powiedział. – Chce się pan przekonać, jak bardzo im współczuję, tak? Już się pan domyślił, że dość sceptycznie odnoszę się do winy Fergusona, więc to ma być część sprawdzianu, tak?
Detektyw patrzył w drugą stronę.
– Tak?
Wilcox z impetem odwrócił się na fotelu i spojrzał na niego.
– Nie zdążył się pan jeszcze przekonać, panie Cowart, że to ten sukinsyn zabił tę dziewczynkę? Chce pan zobaczyć, co to naprawdę znaczy, czy nie?
– Na ogół sam planuję swoje rozmowy - odparł Cowart, bardziej pompatycznie niż zamierzał.
– Więc chce pan jechać? Wrócimy tu może w bardziej odpowiednim czasie?
Wyczuł, że tego właśnie chce detektyw. Wilcox bardzo pragnął wszelkich powodów, żeby go znienawidzić, a ten na początek by mu wystarczył.
– Nie – odpowiedział Cowart, otwierając drzwi samochodu. – Porozmawiajmy z tymi ludźmi.
Trzasnął drzwiczkami, przeszedł szybko po ścieżce i zadzwonił dzwonkiem u drzwi, podczas gdy Wilcox podążył za nim. Przez chwilę słyszał jakieś szmery, po czym drzwi się otworzyły. Stanął twarzą w twarz z kobietą w średnim wieku, która, sądząc po wyglądzie, bez wątpienia była gospodynią domową. Miała niewiele makijażu, ale widać było, że poświęciła rano trochę czasu, żeby ułożyć swoje jasnobrązowe włosy. Otaczały aureolą jej twarz. Ubrana była w prostą brunatną podomkę i sandałki. Miała jasnoniebieskie oczy i przez chwilę Cowart widział w twarzy matki brodę, policzki i nos Joanie. Spoglądała na niego z zaskoczeniem. Powiedział:
– Pani Shriver? Jestem Matthew Cowart z „The Miami Journal”. Chyba porucznik Brown uprzedził panią…
Przytaknęła i przerwała mu:
– Tak, tak, proszę wejść, panie Cowart. Proszę mówić do mnie Betty. Tanny powiedział mi, że detektyw Wilcox przywiezie pana dziś rano. Wiemy, pisze pan artykuł o Fergusonie. Proszę bardzo, mój mąż też jest, chcielibyśmy z panem porozmawiać.
W jej głosie brzmiała przyjemna swoboda, która nie potrafiła zamaskować zdenerwowania. Pomyślał, że ostrożnie dobiera słowa, żeby nie dać się ponieść emocjom. Jednak im ustąpi, pomyślał, idąc za kobietą w głąb domu.
Matka zamordowanej dziewczynki zaprowadziła Cowarta przez mały korytarzyk do saloniku. Zdawał sobie sprawę, że Wilcox idzie za nimi, ale zignorował go. Gdy wszedł do pokoju, z odchylanego fotela podniósł się otyły, łysiejący pan z dużym brzuchem. Mężczyzna przez chwilę zmagał się, żeby wydostać się z fotela, po czym podszedł, aby uścisnąć Cowartowi dłoń.
– Nazywam się George Shriver – powiedział. – Cieszę się, że mamy taką okazję.
Cowart skinął głową i szybko rozejrzał się wokół, próbując zakodować w pamięci szczegóły. Pokój, podobnie jak cały dom, był schludny i nowoczesny. Meble były proste, a na ścianach wisiały kolorowe reprodukcje. Panowała w nim atmosfera pewnej przytulnej przypadkowości, jakby każdy przedmiot został zakupiony niezależnie od pozostałych, przede wszystkim dlatego że przypadł do gustu, a niekoniecznie dlatego że pasował do reszty. Ogólnie odnosiło się wrażenie jakiegoś nieładu powiązanego z ogromną wygodą. Jedna ściana została poświęcona fotografiom rodzinnym i tam powędrował wzrok Cowarta. Pośrodku ściany wisiała ta sama fotografia Joanie, którą widział w szkole, otoczona innymi zdjęciami. Zwrócił uwagę na starszego brata i siostrę oraz zwyczajowe portrety rodzinne.
George Shriver podążył za jego wzrokiem.
– Dwójka starszych dzieci, George junior i Annę, studiują w innym mieście. Obydwoje są na Uniwersytecie Florydy. Pewnie woleliby być tutaj – powiedział.
– Joanie była najmłodsza – odezwała się Betty Shriver. – Niedługo miała iść do szkoły średniej. – Kobiecie nagle zabrakło tchu, warga zaczęła jej drżeć. Cowart zauważył, jak zmaga się ze sobą i odwraca od fotografii. Jej mąż wyciągnął potężną, grubą dłoń i delikatnie zaprowadził ją do kanapy, gdzie usiadła. Natychmiast jednak zerwała się i powiedziała:
– Panie Cowart, przepraszam, co z moimi manierami. Czy ma pan ochotę napić się czegoś?
– Z przyjemnością napiję się wody z lodem – odparł Cowart, odwracając się od zdjęć i podchodząc do fotela. Kobieta na chwilę wyszła. Cowart zadał George’owi Shriverowi banalne pytanie, takie, które, miał nadzieję, mogło rozproszyć ponurą atmosferę panującą w pokoju.
– Jest pan radnym miejskim?
– Byłem – odpowiedział. – Teraz przesiaduję w sklepie. Jestem właścicielem dwóch sklepów z artykułami metalowymi, jednego tutaj w Pachoula i jednego przy drodze do Pensacola. Dają mi dość zajęcia. Szczególnie teraz, gdy czekamy wiosny.
Przerwał na chwilę i ciągnął dalej:
– Były radny miejski. Kiedyś się tym wszystkim interesowałem, ale wypadłem z obiegu, gdy Joanie od nas odeszła i spędziliśmy tyle czasu w sądach, i tak dalej; to wszystko, po prostu, jakoś się od nas oddaliło i już nigdy do tego nie wróciłem. Dużo się działo. Gdybyśmy nie mieli jeszcze dwójki, George’a juniora i Annę, chyba byśmy się poddali. Nie wiem, co by się z nami stało.
Pani Shriver wróciła i wręczyła Cowartowi szklankę wody z lodem. Zauważył, że zajęło jej chwilę wzięcie się w garść.
– Przepraszam, jeśli ta rozmowa sprawia państwu przykrość – powiedział.
– Nie. Wolimy pokazać nasze uczucia, niż je ukrywać – odparł George Shriver. Usiadł na kanapie obok żony i otoczył ją ramieniem. – Ten ból nigdy nie ustąpi – westchnął. – Może trochę osłabł i nie jest tak przenikliwy, że myśli się tylko o nim. Ale najdrobniejsze sprawy przywodzą go z powrotem. Czasami po prostu siedzę w fotelu i gdzieś daleko usłyszę głos dziecka sąsiadów, i przez chwilę wydaje mi się, że to ona. A to boli, panie Cowart. To okropny ból. Albo czasami schodzę rano na dół, żeby sobie zrobić kawy, siadam i wpatruję się w te zdjęcia, tak jak pan przed chwilą. I jedyne, co mi przychodzi do głowy, to że to się nie stało, że Joanie zaraz wypadnie ze swojego pokoju, jak zawsze jaśniejąca szczęściem i radością, pełna wigoru, żeby zacząć nowy dzień; takim właśnie była dzieckiem, proszę pana. Złotym dzieckiem.
W miarę mówienia oczy potężnego mężczyzny napełniły się łzami, ale jego głos był nadal spokojny.
– Trochę częściej niż kiedyś chodzę do kościoła; to daje odrobinę pocieszenia. I ranią mnie największe błahostki, panie Cowart. Rok temu oglądałem w telewizji specjalny program o dzieciach, które umierają z głodu w Etiopii. Przecież to na drugim końcu świata, a ja nie byłem nigdzie dalej niż w północnej Florydzie, chyba że w czasach wojska. A teraz wysyłam co miesiąc pieniądze organizacjom niosącym pomoc. Tu setkę, tam setkę. Nie mogłem znieść tej myśli, że jakieś dzieci umrą tylko dlatego, że nie mają co jeść. To była okropna myśl. Przypomniało mi się, jak bardzo kochałem swoje dziecko i jak mi je odebrano. Więc chyba robię to dla niej. Chyba oszalałem. Siedzę w sklepie, przeglądam rachunki i przypomina mi się, jak kiedyś zostałem w pracy do wieczora, nie zdążyłem na obiad z dziećmi i wróciłem do domu tak późno, że już wszystkie spały, moje najmłodsze przede wszystkim; i poszedłem do jej sypialni, żeby popatrzeć, jak śpi. Nienawidzę tego wspomnienia, bo ominął mnie jeden z jej wybuchów śmiechu, jeden z jej uśmiechów, a tak ich było niewiele, że są dla nas bardzo cenne, proszę pana. Jak małe brylanciki.
George Shriver odchylił głowę i wpatrywał się w sufit. Oddychał ciężko, pocił się mocno, a jego biała koszula wznosiła się i opadała, w miarę jak z trudem łapał oddech i walczył ze wspomnieniami.
Jego żona umilkła, ale oczy jej poczerwieniały i drżały dłonie, które złożyła na kolanach.
– Nie jesteśmy żadnymi szczególnymi ludźmi, panie Cowart – zaczęła powoli. – George ciężko pracował i do czegoś doszedł, po to, żeby dzieciom było łatwiej. George junior zostanie inżynierem. Annę jest asem z chemii i nauk ścisłych. Ma szanse dostać się na Akademię Medyczną. – Oczy kobiety rozbłysły nagłą dumą. – Może pan to sobie wyobrazić? Lekarz w naszej rodzinie. Pracowaliśmy ciężko, żeby oni mogli stać się kimś w życiu.
– Proszę mi powiedzieć – poprosił Cowart ostrożnie – co państwo sądzą o Fergusonie.
Zapanowała niezwykle donośna cisza, podczas której zbierali myśli. Betty Shriver zaczerpnęła głęboki oddech, zanim udzieliła odpowiedzi.
– Czuję do niego nienawiść, którą niepodobna jest opisać. Okropny, niechrześcijański gniew, panie Cowart. Taką straszną, czarną furię, która nigdy nie wygaśnie.
George Shriver potrząsnął głową.
– Kiedyś po prostu mogłem go zabić z taką łatwością, z jaką zabija się komara siedzącego na ręce. Nie jestem pewien, czy nadal zrobiłbym to samo. Widzi pan, panie Cowart, mieszkamy tutaj pośród konserwatywnego społeczeństwa. Ludzie chodzą do kościoła. Salutują na widok flagi. Modlą się przed jedzeniem i głosują na republikanów, od czasu jak demokraci nie bardzo wiedzą, o co im chodzi. Sądzę, że gdyby zatrzymał pan przypadkowo dziesięć osób u nas na ulicy, powiedzieliby: „Nie, nie wysyłajcie go na krzesło; przyślijcie go do nas, my się nim zajmiemy”. Pięćdziesiąt lat temu zostałby zlinczowany. Mniej niż pięćdziesiąt. Chyba czasy się zmieniły. Ale im więcej czasu upływa, wydaje mi się, że to my zostaliśmy skazani, a nie on. Mijają miesiące. Mijają lata. Pracuje dla niego zastęp adwokatów, a my dowiadujemy się o kolejnej apelacji, kolejnym przesłuchaniu, kolejnym czymś jeszcze i to wszystko do nas wraca. Nawet nie pozwala nam się o tym zapomnieć. Nie żebyśmy mogli zapomnieć. Ale przynajmniej powinno nam się dać szansę jakoś z tym rozliczyć i żyć dalej resztką życia, nawet jeśli to życie jest teraz tak zubożałe. – Westchnął i potrząsnął głową. – To tak jakbyśmy żyli ramię w ramię z nim, w jednym więzieniu.
Po kilku sekundach Cowart zapytał:
– Ale wiedzą państwo, co robię?
– Tak, proszę pana – zarówno mąż, jak i żona odparli cicho.
– Proszę mi powiedzieć, co państwo wiedzą – poprosił.
Betty Shriver pochyliła się do przodu.
– Wiemy, że bada pan tę sprawę. Sprawdza, czy nie zaszła jakaś niesprawiedliwość. Czy tak?
– Chyba dokładniej nie można tego oddać.
– A co wydaje się panu niesprawiedliwe? – spytał George Shriver. Pytanie było zadane łagodnym, ciekawskim tonem; nie było w nim złości.
– Właśnie o to chciałem zapytać państwa. Co państwo sądzą na temat procesu?
– Sądzę, że skazano tego sukinsyna, to właśnie… – Gwałtownie podniósł głos, jednak żona położyła mu dłoń na kolanie i wyraźnie się uspokoił.
– Przez cały czas byliśmy obecni na sali rozpraw, panie Cowart – powiedziała Betty Shriver. – Każdą minutę. Widzieliśmy go tam. W jego oczach widać było jakiś strach, proszę pana, jakiś desperacki gniew skierowany do wszystkich. Mówiono mi, że nienawidził Pachouli i że nienawidził wszystkich jej mieszkańców, bez wyjątku, czarnych i białych. Widać było tę nienawiść za każdym razem, gdy spojrzało mu się w oczy. Przysięgli chyba też ją dostrzegli.
– A dowody?
– Spytali go, czy to zrobił, i przyznał się. Kto by tak postąpił, gdyby to nie była prawda? Powiedział, że to zrobił. To jego własne słowa. Niech go piekło pochłonie. Jego własne słowa.
Znowu zapanowała cisza, aż George Shriver dodał:
– Oczywiście, trochę mnie niepokoiło, że nie mieli przeciwko niemu czegoś więcej. Rozmawialiśmy na ten temat godzinami z Tannym i detektywem Wilcoxem. Tanny kilka wieczorów siedział tam gdzie pan teraz. Wyjaśnili nam, co zaszło. Wytłumaczyli nam, że ta sprawa ma dość kiepskie podstawy. Zdarzyło się kilka szczęśliwych zbiegów okoliczności, tak że można go było postawić przed sądem. Do licha, mogli nigdy nawet nie znaleźć Joanie – to też było szczęście. Chciałbym, żeby mieli więcej dowodów, tak, proszę pana. Chciałbym. Ale to, co mieli, wystarczyło. Mieli własne oświadczenie tego chłopaka i to mi wystarcza.
No właśnie, pomyślał Cowart.
Po chwili Betty Shriver spytała cicho:
– Napisze pan artykuł?
Cowart przytaknął i uśmiechnął się.
– Wciąż jeszcze nie jestem pewien, jaki to będzie artykuł.
– Co się stanie?
– Nie wiem.
Zrobiła posępną minę.
– On mu pomoże, prawda?
– Tego nie wiem – powiedział.
– Ale krzywdy mu nie zrobi, racja?
Znowu przytaknął.
– Racja. W końcu siedzi w celi śmierci. Co ma do stracenia?
– Wolałabym, żeby tam został. – Wstała i dała mu znak, żeby poszedł za nią. Przeszli korytarzem do bocznego skrzydła domu. Zatrzymała się przed jakimiś drzwiami i położyła dłoń na klamce, nie naciskając jej jednak. – Wolałabym, żeby tam został, aż przyjdzie mu spotkać się ze Stworzycielem. Wtedy będzie musiał ponieść prawdziwą odpowiedzialność za to, że pozbawił nas naszej małej dziewczynki. Nie chcę jego życia, proszę pana, absolutnie nie. Nawet więcej, nie chcę jego śmierci. Ale robi się to, co trzeba, panie Cowart. Niech pan to sobie zapamięta.
Otworzyła drzwi.
Zajrzał do środka i zobaczył sypialnię dziewczynki. Tapeta była biało-różowa, a łóżko przykryte puszystą kapą. Dookoła stały pluszowe zabawki o smutnych oczach, z sufitu zwieszały się dwa jaskrawe samochodziki. Na ścianach widniały zdjęcia tancerek baletowych i plakat Mary Lou Retton, gimnastyczki. Stała tam również biblioteczka wypełniona książkami. Zauważył kilka tytułów: „Misty z Chincoteague”, „Czarny Książę” i „Mała kobietka”. Było też zabawne zdjęcie Joanie Shriver, na którym miała niesamowity makijaż i była ubrana jak wamp z szalonych lat dwudziestych, rozparty na blacie biurka. Obok zobaczył szkatułkę wypełnioną po brzegi biżuterią kostiumową. W rogu pokoju stał duży dom dla lalek, wypełniony małymi figurkami, a przez poręcz łóżka przewieszone było różowe boa.
– Tak to wyglądało tego ranka, gdy nas opuściła na zawsze. Zawsze tak to pozostanie – powiedziała matka zamordowanej dziewczynki. Nagle odwróciła się gwałtownie, oczy napełniły jej się łzami, a z piersi wyrwał się szloch. Przez chwilę stała zwrócona twarzą do ściany, ramiona jej falowały. Następnie wyszła niepewnym krokiem, znikając za innymi drzwiami, które zamknęły się, choć nie na tyle szczelnie, żeby zagłuszyć bolesne łkanie wypełniające dom. Cowart spojrzał z powrotem w stronę saloniku i zobaczył ojca Joanie, jak siedział, wpatrując się tępo przed siebie, niezdolny do wykonania ruchu, a łzy płynęły mu po policzkach. Chciał zamknąć oczy, ale zamiast tego, sam nie wiedział dlaczego, oglądał z jakąś makabryczną fascynacją pokój zamordowanej dziewczynki. Wszystkie należące do niej przedmioty, bibeloty i świecidełka opętały go i przez chwilę nie mógł złapać oddechu. Każdy szloch matki wydawał się zatykać jego własne płuca. Oderwał wzrok od pokoju, wiedząc, że nigdy go nie zapomni, i dał znak głową detektywowi Wilcoxowi. Przez chwilę usiłował przeprosić George’a Shrivera i podziękować mu, ale zorientował się, że jego słowa były równie puste jak ich rozpacz. Więc idąc na palcach, jak jakiś grabieżca dusz, skierował się do drzwi.
Cowart siedział, milcząc, w biurze porucznika Browna. Detektyw Wilcox usiadł za biurkiem i przeglądał potężną kartotekę z napisem SHRIVER, nie zwracając uwagi na dziennikarza. Nie rozmawiali od momentu, kiedy opuścili dom. Cowart wyjrzał przez okno i zobaczył duży dąb, wyginający się pod naporem nagłego powiewu; jego pokryte liśćmi gałęzie poruszyły się i powoli uspokoiły.
Wilcox wyrwał go z zadumy, gdy znalazł to, czego szukał i rzucił przed nim na stół biurową kopertę z żółtego papieru.
– Proszę, zauważyłem, że pogadał pan sobie trochę do tego ślicznego zdjęcia Joanie Shriver, które wisiało w domu na ścianie. Pomyślałem, że może chciałby pan popatrzeć, jak wyglądała, gdy Ferguson już z nią skończył.
W tonie detektywa nie było już żadnego udawania. Każde słowo wydawało się z trudem hamować emocje.
Bez odpowiedzi podniósł kopertę i wysypał zdjęcia. Pierwsze było najgorsze: Joanie Shriver leżała na stole w zakładzie medycyny sądowej, tuż przed rozpoczęciem sekcji. Błoto i krew wciąż przesłaniały jej buzię. Była naga, jej dziewczęce ciało przejawiało dopiero pierwsze oznaki dorosłości. Zauważył na torsie cięcia i rany kłute, celowane w ledwo zaokrąglone piersi. Brzuch i krocze również było pokłute jakimiś dwunastoma ciosami nożem. Przyglądał się i zastanawiał, czy nie zwymiotuje; przeniósł wzrok na twarz dziewczynki. Wydawała się nabrzmiała, skóra niemal zwisała luźno na skutek godzin przeleżanych w bagnie. Pomyślał przez chwilę o wielu zdjęciach, jakie widział na dziesiątkach miejsc zbrodni, oraz setkach ujęć z autopsji, prezentowanych na rozprawach, które śledził. Spojrzał ponownie na szczątki Joanie Shriver i zauważył, iż mimo wszelkiego zła, jakie jej wyrządzono, zachowała tożsamość małej dziewczynki. Nawet po śmierci cała wydawała się zawarta w twarzy. To zabolało go jeszcze bardziej.
Przejrzał pozostałe zdjęcia, w większości ujęcia z miejsca zbrodni, pokazujące, jak wyglądała po wyciągnięciu jej z bagniska. Dostrzegł na nich również potwierdzenie słów Bruce’a Wilcoxa. Wokół ciała widniały dziesiątki odbitych w błocie śladów stóp. Dokładniej przyjrzał się fotografiom i dostrzegł więcej oznak zatarcia śladów w miejscu zbrodni; podniósł wzrok, gdy usłyszał głos Wilcoxa.
– Na Boga, Tanny, co ci zajęło tyle czasu?
Wstał, odwrócił się i jego wzrok padł na porucznika Theodore’a Browna.
– Miło mi pana poznać, panie Cowart – powiedział policjant, wyciągając dłoń.
Cowart uścisnął ją, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. Natychmiast odnotował wygląd zewnętrzny policjanta: Tanny Brown był gigantycznym mężczyzną, wysokim na ponad dwa metry, o szerokich barach i długich, potężnych ramionach. Miał krótko przycięte włosy i nosił okulary. Ale przede wszystkim był czarny, jak głęboka barwa ciemnego onyksu.
– Coś nie tak? – spytał Tanny Brown.
– Nie – odparł Cowart. – Nie wiedziałem, że jest pan czarny.
– A co, wy, chłopcy z miasta, myślicie, że my tu wszyscy jesteśmy jak jakieś białe herbatniczki, jak Wilcox?
– Nie. Po prostu się nie spodziewałem. Przepraszam.
– Nic się nie stało. Właściwie – policjant mówił dalej swoim jednostajnym głosem bez żadnego akcentu – jestem przyzwyczajony do zdziwienia. Ale gdyby pan pojechał do Mobile, Montgomery albo Atlanty, spotkałby pan znacznie więcej czarnych przyodzianych w mundury policyjne, niż się panu zdaje. Czasy się zmieniają. Nawet policja, choć w to pewnie pan nie uwierzy.
– Dlaczego?
– Ponieważ – kontynuował Brown mówiąc jasno i przejrzyście – jedynym powodem, dla którego pan tu jest, jest to, że uwierzył pan w te bzdury, których naopowiadał panu ten sukinsyn morderca i jego adwokaci.
Cowart nie odpowiedział. Po prostu usiadł na krześle i patrzył, jak porucznik rozparł się na miejscu, które wcześniej zajmował Wilcox. Detektyw wziął rozkładane krzesełko i usiadł obok porucznika.
– Wierzy pan w to? – spytał Brown niespodziewanie.
– Dlaczego? Czy to dla pana ważne, żeby wiedzieć, w co wierzę?
– To mogłoby uprościć parę spraw. Mógłby pan powiedzieć: „Tak, wierzę, że przemocą wyciągnęliście od tego dzieciaka zeznanie”, i nie mielibyśmy za bardzo o czym mówić. Odpowiedziałbym: „Nie, to absurd”; mógłby pan to zapisać w swoim notesiku i to by zamykało sprawę. Napisałby pan swój artykuł i stałoby się, co by się stało.
– A więc nie upraszczajmy sprawy – odpowiedział Cowart.
– Tak też sądziłem – odparł Brown. – Więc czego chce się pan dowiedzieć?
– Chcę się dowiedzieć wszystkiego. Od samego początku. A szczególnie chcę się dowiedzieć, dlaczego aresztował pan Fergusona, i chcę się dowiedzieć, jak wyglądało przyznanie się do winy. I proszę niczego nie pomijać. Czy nie tak właśnie zwraca się pan do osoby, która ma złożyć zeznanie?
Tanny Brown poprawił swe potężne ciało na krześle i uśmiechnął się, bynajmniej nie z zadowolenia.
– Tak, tak się zwracam – odpowiedział. Obrócił się na krześle, zastanawiając się i przez cały czas nie spuszczając oka z Cowarta. – Robert Earl Ferguson znajdował się na czele listy najbardziej podejrzanych od momentu, kiedy znaleziono ciało dziewczynki.
– Dlaczego?
– Był podejrzanym przy innych napadach.
– Co? Tego wcześniej nie słyszałem. Jakich innych napadach?
– Sześć gwałtów w okręgu Santa Rosa i po drugiej strony granicy z Alabamą, koło Atmore i Bay Minette.
– Jakie ma pan dowody, że był zamieszany w inne napady?
Brown potrząsnął głową.
– Nie mam dowodów. Fizycznie najlepiej odpowiadał charakterystyce, jaką stworzyliśmy wspólnie z detektywami w tamtych okręgach. I wszystkie gwałty zdarzyły się w czasie, kiedy był poza szkołą, na wakacjach; odwiedzał tę swoją starą babcię.
– Tak, i co?
– I tyle.
Cowart przez chwilę milczał.
– Tylko tyle? Żadnych dowodów śledczych, które wiązałyby go w jakiś sposób z tymi napadami? Chyba pokazał pan tym kobietom jego zdjęcie.
– Tak. Nikt go nie poznał.
– A włos, który znalazł pan w jego samochodzie – ten, który nie pasował do Joanie Shriver – porównał go pan z włosami ofiar w tych innych sprawach?
– Tak.
– I co?
– Nie pasował.
– Czy sposób dokonania przestępstwa, w przypadku tych pozostałych napadów, był taki sam jak w przypadku Joanie Shriver?
– Nie. W każdym z tych pozostałych przypadków występowały pewne podobieństwa, ale aspekty spraw były różne. W kilku wypadkach użyto broni palnej, żeby zastraszyć ofiary, w innych noża. W przypadku kilku kobiet przestępca wyśledził je i wszedł do domu. Jedna akurat uprawiała jogging. Nie byliśmy w stanie określić spójnego wzorca.
– Czy ofiary były białe?
– Tak.
– Czy były młode, jak Joanie Shriver?
– Nie, wszystkie były dorosłe.
Cowart zastanowił się przez chwilę, zanim zadał dalsze pytania.
– Wie pan, poruczniku, jakie są statystyki FBI dotyczące gwałtów dokonywanych przez czarnych na białych?
– Pan mi na pewno powie.
Cowart kontynuował:
– Mniej niż cztery procent przypadków w skali całego kraju. Jest to rzadkość, mimo stereotypu i powszechnej paranoi. Ile miał pan w Pachouli przypadków gwałtów dokonywanych przez czarnych na białych, przed sprawą Roberta Earla Fergusona?
– Nie przypominam sobie żadnego. I niech mi pan nie robi wykładów o stereotypach. – Brown zmierzył Cowarta wzrokiem. Wilcox gniewnie poruszył się na krześle.
– Statystyki niczego nie dowodzą – dodał cicho.
– Nie? – zdziwił się Cowart. – Dobrze. Więc przebywał w domu na wakacjach.
– Zgadza się.
– I nikt go za bardzo nie lubił. Takie są moje spostrzeżenia.
– Dokładnie. Był podłym sukinsynem. Patrzył na innych z góry.
Cowart przyjrzał się policjantowi.
– Zdaje pan sobie sprawę, jak to głupio brzmi? Nielubiany osobnik przyjeżdża odwiedzić babkę, a pan chce go posądzić o gwałt. Nic dziwnego, że mu się tu nie podobało.
Tanny Brown zaczął coś mówić ze złością, chcąc udzielić odpowiedzi, ale przerwał. Przez kilka chwil wpatrywał się w Cowarta, jakby chciał przewiercić go wzrokiem. W końcu odpowiedział powoli:
– Tak. Zdaję sobie sprawę, jak to głupio brzmi. Pewnie po prostu jesteśmy tu głupi. – Oczy zwęziły mu się ostro. Nie masz na mnie żadnego haczyka, pomyślał.
Cowart pochylił się na krześle i mówił spokojnym głosem pozbawionym emocji:
– I to dlatego najpierw pan pojechał do domu jego babki, żeby go znaleźć?
– Tak, zgadza się.
Brown zaczął mówić coś jeszcze, lecz nieoczekiwanie zamknął usta. Cowart wyczuwał napięcie, jakie wytworzyło się między nimi, i wiedział, co porucznik miał zamiar w tym momencie powiedzieć. Dlatego odezwał się do niego:
– Bo miał pan takie przeczucie, tak? Szósty zmysł doświadczonego policjanta. Podejrzenie, które musiał pan zbadać. To właśnie chciał pan powiedzieć, tak?
Brown spojrzał na niego z wściekłością.
– Właśnie. Tak. Dokładnie. – Przerwał, spojrzał na Wilcoxa i ponownie na Cowarta. – Bruce mówił mi, że jest pan bystry – mruknął cicho – ale sam też już się o tym przekonałem.
Cowart zmierzył porucznika takim samym chłodnym spojrzeniem, jakim tamten spoglądał na niego.
– Nie jestem bystry. Robię po prostu to, co pan by zrobił.
– Nie, to nieprawda – odparł jadowicie Brown. – Ja bym nie próbował pomóc temu morderczemu sukinsynowi, który siedzi w celi śmierci.
Dziennikarz i policjant zamilkli.
Po kilku chwilach Brown stwierdził:
– Ta rozmowa zmierza w niewłaściwym kierunku.
– Zgadza się, jeśli ma mnie pan zamiar przekonać, że Ferguson jest kłamcą.
Brown wstał i zaczął spacerować tam i z powrotem, myśląc intensywnie.
Poruszał się z tłumioną energią, jak sprinter pochylony nad linią startu, czekający na wystrzał pistoletu startowego; jego mięśnie poruszały się z łatwością i przez cały czas sygnalizowały Cowartowi, że Brown nie jest osobą, która lubi małą przestrzeń, niezależnie czy jest ona ograniczona powierzchnią pomieszczenia, czy szczegółami.
– Był zły – powiedział policjant. – Wiedziałem o tym od pierwszej chwili, jak go zobaczyłem. Długo zanim zginęła Joanie. Wiem, że to żaden dowód, ale po prostu wiedziałem o tym.
– Kiedy to było?
– Rok przed dokonaniem morderstwa. Przyłapałem go przed szkołą. Siedział w samochodzie i patrzył, jak dzieciaki wychodzą po lekcjach.
– Co pan tam robił?
– Odbierałem swoją córkę. Właśnie wtedy go przyuważyłem. Potem widziałem go jeszcze kilka razy. Za każdym razem robił coś, co nie dawało mi spokoju. Przebywał w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Albo jechał wolno ulicą za jakąś młodą kobietą. Nie tylko ja to zauważyłem. Kilku policjantów patrolowych z Pachoula doniosło mi o tym samym. Raz go przyłapaliśmy, koło północy, tuż za niewielkim domem mieszkalnym. Stał tam, nie wiadomo po co. Jak przejeżdżał samochód patrolowy, próbował się ukryć. Od razu cofnięto oskarżenie. Ale jednak…
– Wciąż nie słyszę o niczym, co przypominałoby dowód.
– Do cholery! – głos porucznika po raz pierwszy wybuchł z całą siłą. – Nie słyszy pan? Nie mieliśmy żadnych dowodów. Jedynie odnosiliśmy pewne wrażenia. Jak na przykład wrażenie, które odnieśliśmy, gdy podjechaliśmy do domu Fergusona, a on pucował ten swój samochód i zdążył już wyciąć kawał dywanika. Jak wtedy, gdy pierwsze słowa, jakie padły z jego ust brzmiały: „Nie załatwiłem tej dziewczyny”, jeszcze zanim usłyszał pytanie. I jak siedział w pokoju zeznań i śmiał się, bo wiedział, że nic przeciw niemu nie mamy. Ale te wszystkie wrażenia składają się na coś więcej niż instynkt, bo w końcu zaczął mówić. I żeby pan wiedział, że te wszystkie wrażenia okazały się trafne, bo wreszcie przyznał się do zabicia tej dziewczynki.
– Więc gdzie jest nóż? Gdzie jest jego ubranie pokryte krwią i błotem?
– Nie chciał nam powiedzieć.
– Czy opowiedział wam, jak czatował przy szkole? Jak zwabił dziewczynkę do samochodu? Co jej powiedział? Czy się broniła? Co wam powiedział?!
– Tutaj, do cholery! Sam pan sobie przeczytaj!
Porucznik Brown wydostał zszywkę papieru z teczki na biurku i rzucił ją w stronę Cowarta. Spojrzał na nią i zobaczył, że był to maszynopis przyznania się do winy, sporządzony przez stenotypistkę sądową. Był krótki, zaledwie trzy strony. Obydwaj detektywi zapoznali go z przysługującymi mu prawami, przede wszystkim z prawem do adwokata. Cytat przysługujących praw zajmował więcej niż całą stronę zeznania. Spytali go, czy zrozumiał swoje prawa, i powiedział, że tak. Pierwsze pytanie było sformułowane w tradycyjnym języku policyjnym: „Czy około godziny piętnastej czwartego maja 1987 roku, miał pan okazję przebywać przy zbiegu ulic Grand i Spring, to jest obok szkoły podstawowej imienia Kinga?” A Ferguson odpowiedział krótko: „Tak”. Następnie detektyw spytał go, czy widział dziewczynkę, zidentyfikowaną później jako Joanie Shriver, i znowu jego odpowiedź była krótkim potwierdzeniem. Dalej pracowicie prowadzili całą procedurę, za każdym razem zadając szczegółowe pytanie i otrzymując twierdzącą odpowiedź, przy czym żadna z tych odpowiedzi nie była okraszona najdrobniejszym choćby detalem. Gdy zadali mu pytanie dotyczące broni i innych kluczowych aspektów sprawy, odparł, że nie pamięta. Ostatnie pytanie miało na celu stwierdzenie działania z premedytacją. To właśnie przez nie Ferguson dostał wyrok śmierci. „Czy udał się pan w to miejsce z zamiarem porwania i zabicia dziewczynki?” – a on znowu odpowiedział krótkim, potwornym „Tak”.
Cowart pokręcił głową. Ferguson nie powiedział nic, oprócz powtarzania bez przerwy jednego słowa, „Tak”. Odwrócił się do Browna i Wilcoxa.
– Wcale nie wygląda to na instruktażowe przyznanie się do winy, prawda?
Wilcox, który wiercił się z powodu narastającego zdenerwowania, w końcu zerwał się z twarzą poczerwieniałą z gniewu i zaczął wywijać pięścią przed dziennikarzem.
– Czego, do diabła, pan chce? Do cholery, załatwił tę dziewczynkę i jest to równie pewne jak to, że w tej chwili tu stoję. Po prostu nie chce pan wysłuchać prawdy!
– Prawdy? – Cowart pokręcił głową i wydawało się, że Wilcox eksploduje. Wyskoczył zza biurka i złapał Cowarta za marynarkę, podrywając go z krzesła.
– Naprawdę mnie rozzłościsz, dupku! Tego chyba nie pragniesz!
Tanny Brown przerzucił ciężar swego potężnego ciała przez biurko, jedną ręką złapał detektywa i odciągnął go do tyłu, łatwo opanowując mniejszego, korpulentnego mężczyznę; nie odezwał się słowem, nawet gdy Wilcox spojrzał na swego przełożonego, wciąż jeszcze z trudem tłumiąc gniew. Detektyw usiłował powiedzieć coś do Browna, po czym odwrócił się w stronę Cowarta. W końcu dławiąc się, z zaciśniętymi pięściami wybiegł z gabinetu.
Cowart wygładził marynarkę i usiadł z powrotem. Oddychał ciężko, czując jak adrenalina pulsuje mu w uszach. Po kilku chwilach ciszy spojrzał na Browna.
– Teraz pan mi powie, że on nie uderzył Fergusona, tak? Że ani razu nie stracił panowania nad sobą w ciągu trzydziestu sześciu godzin przesłuchania?
Porucznik zastanawiał się przez chwilę, jakby przed udzieleniem odpowiedzi usiłował ocenić szkody spowodowane tym wybuchem. Następnie potrząsnął głową.
– Nie, prawda jest taka, że stracił panowanie. Na początku, raz albo dwa, zanim zdążyłem go powstrzymać. Uderzył Fergusona w twarz.
– Nie zadał mu ciosów w brzuch?
– Tego nie widziałem.
– A książki telefoniczne?
– Stary sposób – stwierdził Brown smutno; jego głos stał się bardziej cichy. – Nie. Mimo że tak twierdzi pan Ferguson.
Po raz pierwszy porucznik odwrócił się i wyjrzał przez okno. Po jakiejś chwili powiedział:
– Panie Cowart, chyba nie uda mi się panu wytłumaczyć. Śmierć tej dziewczynki mocno dała nam się we znaki i wciąż odczuwamy jej skutki… A najbardziej skupiło się to na nas. Musieliśmy ten emocjonalny mętlik ukształtować w normalną sprawę kryminalną. Wszystkich nas to trafiło. Nie byliśmy dobrzy czy źli. Ale chcieliśmy, żeby ten morderca został złapany. Nie spałem przez trzy doby. Nikt z nas nie spał. I złapaliśmy go; siedział sobie i się uśmiechał, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Wcale nie potępiam Bruce’a Wilcoxa, że poniosły go nerwy. Wszyscy byliśmy na skraju wyczerpania nerwowego. I nawet wtedy, jak złożył zeznanie – ma pan rację, przypomina wzorcowe przyznanie się do winy z podręcznika policyjnego, ale tylko tyle mogliśmy wyciągnąć od tego milczkowatego sukinsyna – nawet wtedy wszystko to było bardzo delikatne. To skazanie opiera się na najbardziej kruchych podstawach. Wszyscy o tym wiemy. I nagle pan tu przyjeżdża i zaczyna zadawać pytania, a każde z tych pytań troszeczkę podważa te podstawy i wszystkim nam to działa trochę na nerwy. Proszę. Oto moje przeprosiny za zachowanie mojego współpracownika. I za wysłanie pana do Shriverów. Nie chcę, żeby ten wyrok uległ zmianie. Nie chcę przegrać tej sprawy, bardziej niż jakiejkolwiek innej. Nie mógłbym spojrzeć w twarz ziomkom. Nie mógłbym spojrzeć w twarz własnej rodzinie. Chcę, żeby ten człowiek poniósł śmierć za swój czyn.
Porucznik skończył i czekał na reakcję Cowarta. Dziennikarz dostrzegł nagle szansę i zdecydował się wykorzystać swoją przewagę.
– Jakie są przepisy w waszym departamencie w kwestii wnoszenia broni do sali przesłuchań?
– Proste; nie wolno. Trzeba ją zostawić u dyżurnego sierżanta. Wszyscy gliniarze o tym wiedzą. Dlaczego?
– Czy mógłby pan wstać na chwilkę?
Brown wzruszył ramionami i wstał.
– Teraz proszę odsłonić kostki.
Zdziwił się i zawahał.
– Nie rozumiem.
– Niech pan spełni moją prośbę, poruczniku.
Brown wpatrywał się w niego gniewnie.
– To chciał pan zobaczyć? – Podniósł nogę i oparł but o biurko, jednocześnie podciągając nogawkę spodni. Do łydki przymocowaną miał małą kaburę z brązowej skóry, w którą wetknięty był rewolwer o kalibrze.38, z krótką lufą.
Porucznik opuścił nogę.
– Nie wymierzył pan tej broni w Fergusona i nie powiedział, że go zabije, jeśli się nie przyzna, czy tak?
– Nie, absolutnie nie. – W głosie detektywa pojawiło się chłodne poirytowanie.
– I nigdy nie pociągał pan za spust tak, żeby iglica trafiała w pustą komorę?
– Nie.
– Więc skąd wiedział o tym rewolwerze, skoro mu go pan nie pokazywał?
Brown wpatrywał się w Cowarta ponad biurkiem, w oczach miał lodowatą złość.
– Rozmowa skończona – powiedział. Wskazał drzwi.
– Myli się pan – odparł Cowart, podnosząc się z miejsca. – Dopiero się zaczęła.
Dziennikarze wkraczają niekiedy w pewną strefę, przestrzeń – omijają muszkę i trafiają w sam cel. Wszelkie inne sprawy codzienne zacierają się, a zebrany materiał zaczyna przybierać w wyobraźni konkretne kształty. Luki w fabule, niekompletne fakty, które należy uzupełnić, ukazują się w pełnym świetle; dziennikarz uzupełnia wszystkie elementy artykułu, jak grabarz rzucający na wieko trumny zgarnianą łopatą ziemię.
Matthew Cowart dotarł do tej strefy.
Niecierpliwie stukał palcami po pokrytym linoleum blacie stołu, czekając, aż sierżant Rogers przyprowadzi Fergusona do sali widzeń. Podróż do Pachouli napełniła go energią pytań i odpowiedzi. Artykuł już na wpół powstał w jego umyśle; nastąpiło to w chwili, gdy Tanny Brown gniewnie przyznał, iż Wilcox uderzył Fergusona. To niewinne przyznanie się rozpostarło całą panoramę kłamstw. Cowart nie wiedział, co dokładnie zaszło pomiędzy detektywami i ich ofiarą, ale wiedział, że było wystarczająco dużo pytań, aby uzasadnić jego artykuł i prawdopodobnie, żeby ponownie rozpatrzyć sprawę. Teraz pragnął nowych składników. Jeśli Ferguson nie zabił dziewczynki, to kto to zrobił? Gdy Ferguson stanął w drzwiach z nie zapalonym papierosem wystającym z ust i naręczem dokumentów sądowych, Cowart omal nie skoczył na równe nogi.
Uścisnęli sobie dłonie i Cowart przyglądał się, jak Ferguson sadowi się na krześle na przeciwko niego.
– Będę na zewnątrz – powiedział sierżant, zamykając dziennikarza i skazańca w małym pomieszczeniu. Rozległ się trzask przekręcanego zamka. Więzień uśmiechał się, nie z zadowoleniem, ale kołtuńsko i przez krótką chwilę Cowart, porównując uśmiech, który widział przed sobą, z lodowatą złością, jaką wyrażały oczy Tanny’ego Browna, poczuł niezdecydowanie. Po chwili to uczucie minęło, a Ferguson rzucił swoje akta na stół, który pod ich ciężarem wydał stłumiony łoskot.
– Wiedziałem, że pan wróci – powiedział Ferguson. – Wiedziałem, czego się pan tam dowie.
– I jak się panu wydaje, czego się dowiedziałem?
– Że mówiłem prawdę.
Cowart zawahał się i postanowił osłabić nieco pewność siebie więźnia.
– Dowiedziałem się, że część z tego, co pan mówił, była prawdą.
Ferguson natychmiast się najeżył.
– Co, do diabła, ma pan na myśli? Nie rozmawiał pan z tymi gliniarzami? Nie widział pan tego miasteczka wsioków? Nie dotarło do pana, co to za mieścina?
– Jeden z tych wsiowych gliniarzy jest czarny. Nie powiedział mi pan o tym.
– Co, myśli pan, że dlatego iż ma ten sam kolor skóry co ja, natychmiast jest w porządku? Sądzi pan, że to mój brat? Że nie jest takim samym rasistą, jak ten jego zasrany współpracownik? Gdzieś pan był, Panie Dziennikarzu? Tanny Brown jest gorszy niż jakikolwiek inny wsiowy szeryf. Przy nim wszyscy inni gliniarze z głębokiego Południa wyglądają jak grupa zranionych serduszek ze Związku Chrześcijan. Jest biały aż po serce i duszę, i jedyna rzecz, jakiej nienawidzi bardziej niż siebie samego, to ludzie o takim samym kolorze skóry. Niech pan o to popyta. Niech pan się dowie, kto jest największym rzeźnikiem w Pachouli. Ludzie panu powiedzą, że to ta świnia. Jestem pewien.
Ferguson zerwał się z krzesła. Chodził po celi uderzając pięścią w otwartą dłoń; ostre klaśnięcia podkreślały jego słowa.
– Nie rozmawiał pan z tym starym prawnikiem, który mnie sprzedał?
– Rozmawiałem z nim.
– Rozmawiał pan z moją babką?
– Tak.
– Nie przejrzał pan akt?
– Za dużo tego nie mieli.
– Nie rozumie pan, dlaczego konieczne im było to przyznanie się do winy?
– Rozumiem.
– Nie widział pan tego rewolweru?
– Widziałem.
– Nie czytał pan tego zeznania?
– Czytałem.
– Pobiły mnie te skurczysyny!
– Przyznali, że uderzyli pana raz albo dwa…
– Raz albo dwa! Chryste! To dobre. Pewnie powiedzieli, że było to coś w rodzaju miłosnych poklepywań, co? Raczej małe nieporozumienie niż pobicie, czy tak?
– Tak z ich relacji wynikało.
– Skurwysyny!
– Spokojnie…
– Spokojnie! Niech mi pan powie, jak mam do tego podchodzić spokojnie? Te cholerne skurwysyny siedzą tam sobie i wygadują, co im się podoba. A mnie pozostają tylko mury i krzesło w perspektywie.
Ferguson podniósł głos i znowu otworzył usta, ale zamilkł i zatrzymał się gwałtownie na środku pokoju. Spojrzał na Cowarta, jakby starał się odzyskać spokój, który tak nieoczekiwanie go opuścił. Wydawało się, że starannie rozważa, co ma powiedzieć, zanim zaczął kontynuować.
– Wiedział pan, panie Cowart, że do dzisiaj rana mieliśmy szlaban? Wie pan, co to znaczy, prawda? – spytał Ferguson, wyraźnie starając się stłumić podniecenie brzmiące w głosie.
– Niech mi pan powie.
– Gubernator podpisał nakaz wykonania kary śmierci. Wszystkich nas trzyma się w celach przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, aż minie ważność nakazu lub egzekucja zostanie przeprowadzona.
– Co się stało tym razem?
– Facet dostał jeszcze trochę odroczenia. – Ferguson pokręcił głową. – Ale balansuje na skraju przepaści. Wie pan, jak to się wszystko odbywa. Najpierw składa się wszelkie apelacje w oparciu o sprawę. Potem przechodzi się do poważnych zagadnień, jak zgodność kary śmierci z Konstytucją. Albo uprzedzenia rasowe przysięgłych. To ostatnie jest tutaj niezwykle popularne. Stara się wybronić na tej podstawie. Próbuje się wymyślić coś nowego. Coś, na co nie wpadły jeszcze te wszystkie prawnicze umysły. A przez cały czas tik-tak, tik-tak. Czas ucieka.
Ferguson podszedł z powrotem do krzesła, usiadł ostrożnie i skrzyżował ręce na stole przed sobą.
– Wie pan, co się dzieje z duszą, jak ogłaszają szlaban? Cała zamarza. Jest się w pułapce i czuje się każde tyknięcie tego zegara, jakby był zainstalowany w sercu. Czujesz się, jakbyś to ty miał umrzeć, bo wiesz, że pewnego dnia przyjdą i zarządzą szlaban, bo na nakazie wykonania wyroku śmierci będzie widniało twoje nazwisko. To tak jakby cię zabijali, powoli, tak żeby krew kapała kropla po kropli, aż wykrwawisz się na śmierć. Wtedy wszyscy w celach śmierci dostają szału. Niech pan spyta sierżanta Rogersa, on panu powie. Najpierw rozlegają się gniewne wrzaski i krzyki, ale to trwa tylko kilka minut. Potem w celach śmierci zapada cisza. Niemal słychać, jak ci faceci pocą się z przerażenia. Nagle coś się zaczyna dziać, jakiś drobny hałas przerywa ciszę i wszyscy znowu zaczynają krzyczeć, inni wrzeszczą. Jeden facet wrzeszczał przez dwanaście godzin, aż umarł. Szlaban wyciska z człowieka wszystkie zdrowe zmysły, pozostawia jedynie nienawiść i szaleństwo. Tylko to zostaje. A w końcu cię wyprowadzają.
Ostatnie zdanie Ferguson wypowiedział bardzo cicho, po czym wstał i znowu zaczął chodzić po pokoju.
– Wie pan, czego tak nienawidziłem w Pachouli? Jej spokoju ducha. Tego, jak była przyjemna. Jak cholernie przyjemna i spokojna. – Ferguson zacisnął pięść. – Nienawidziłem tego, że wszystko tam ma swoje miejsce i działa bez zarzutu. Wszyscy się znają i dokładnie wiedzą, co przyniesie im życie. Wstają rano. Idą do pracy. Tak, proszę pana, nie, proszę pana. Wracają do domu. Piją drinka. Jedzą obiad. Włączają telewizor. Idą spać. Następnego dnia robią to samo. W piątek wieczorem idą na mecz. W sobotę jadą na piknik. W niedzielę do kościoła. Nie ma żadnej różnicy, czy jest się białym czy czarnym, tyle że biali kierują, a czarni noszą toboły, jak wszędzie na Południu. I nie cierpiałem, że wszystkim z tym dobrze. Chryste, jak im było dobrze z tym schematem. Odliczali kolejne dni, takie same jak wczoraj, takie same jak jutro. Rok po roku.
– A pan?
– Ma pan rację. Ja do tego nie pasowałem. Bo pragnąłem czegoś innego. Chciałem do czegoś dojść. Moja babcia była taka sama. Czarni w tamtej okolicy twierdzili, że jest zawziętą starą babą, która zadziera nosa, co to nie ona, mimo że mieszka w ubogiej chałupie bez bieżącej wody, a z tyłu ma zagrodę na kurczaki. Ci, którzy to zauważyli, tacy jak cholerny Tanny Brown, nie mogli znieść jej dumy. Nie mogli się pogodzić z tym, że przed nikim nie chyli czoła. Poznał ją pan. Czy zrobiła na panu wrażenie osoby, która ustępuje miejsca na chodniku, żeby ktoś mógł przejść?
– Nie.
– Przez całe życie walczyła. A gdy ja się pojawiłem i nie wpasowałem się w ich schemat, po prostu się do mnie dobrali.
Chciał ciągnąć dalej, ale Cowart mu przerwał.
– W porządku, Ferguson, dobrze. Powiedzmy, że to wszystko prawda. I powiedzmy, że napiszę artykuł. Kiepskie dowody. Niedokładne dochodzenie. Niekompetentny adwokat. Wymuszone zeznanie. To tylko połowa pana obietnicy. – Ferguson słuchał go teraz z pełnym skupieniem. – Chcę nazwisko. Prawdziwego mordercę, o którym pan wspomniał. Bez pieprzenia.
– Jaką mam gwarancję…
– Żadnej. Mój artykuł, w którym przedstawiona będzie moja relacja.
– Tak, ale tu chodzi o moje życie. Może moją śmierć.
– Żadnej gwarancji.
Ferguson usiadł i spojrzał na Cowarta.
– Co pan naprawdę o mnie wie? – spytał.
Pytanie zdziwiło Cowarta. Co wie?
– To co mi pan powiedział. Co inni mi powiedzieli.
– Wydaje się panu, że mnie pan zna?
– Może trochę.
Ferguson zrobił kpiącą minę.
– Myli się pan. – Zastanawiał się, jakby rozważając to, co przed chwilą powiedział. – Jestem taki, jakiego pan mnie widzi. Może nie jestem ideałem i może powiedziałem coś, czego nie powinienem był mówić, albo zrobiłem coś, czego nie powinienem był robić. Może nie powinienem tak wkurzyć całego miasteczka, że jak w mieście pojawił się sprawca zamieszania, tylko ja przyszedłem im do głowy i nawet nie zdając sobie z tego sprawy, pozwolili, żeby prawdziwy zabójca pojechał sobie spokojnie dalej.
– Nie rozumiem.
– Zrozumie pan. – Ferguson zamknął oczy. – Wiem, że potrafię być czasami przykry, ale człowiek powinien być taki, jaki jest, racja?
– Chyba tak.
– Widzi pan, tak właśnie stało się w Pachouli. W miasteczku pojawił się złoczyńca. Zatrzymał się na parę chwil i pozwolił, żeby to na mnie spadły wszystkie okruchy zła. – Roześmiał się na widok wyrazu twarzy Cowarta. – Spróbuję inaczej. Niech pan sobie wyobrazi faceta, bardzo złego faceta, który jedzie samochodem na południe i zjeżdża z autostrady do Pachouli. Zatrzymuje się tuż obok szkoły, pod drzewem, może żeby zjeść hamburgera z frytkami. Zauważa młodą dziewczynę. Udaje mu się ją namówić, żeby wsiadła do samochodu, ponieważ ma dość przyzwoity wygląd. Był pan tam. Nic trudnego, żeby w ciągu kilku minut znaleźć się na bagnach, gdzie panuje jedynie cisza i spokój. Załatwia ją tam i jedzie dalej. Wyjeżdża stamtąd na zawsze i nie myśli o tym, co zrobił, dłużej niż przez minutę czy dwie, a i to jedynie po to, żeby sobie przypomnieć, jakie to było wspaniałe uczucie pozbawić tę dziewczynkę życia.
– Niech pan mówi dalej.
– Facet jedzie zygzakami na południe stanu. Rozrabia trochę w Bay City. Trochę w Tallahassee. W Orlando. W Lakeland. W Tampa. Aż do Miami. Uczennica. Para turystów. Kelnerka w barze. Problem polega na tym, że jak dociera do metropolii, jest zbyt nieostrożny i wpada. Wpada porządnie, po samą szyję. Za morderstwo. Mówi to panu coś?
– Zaczyna. Niech pan mówi dalej.
– Sprawa ciągnie się w sądzie przez kilka lat i w końcu facet ląduje tutaj w celi śmierci. I co się tu okazuje? Dowcip wszech czasów. Największy żart, jaki sobie można wyobrazić. Facet siedzący w celi obok czeka na wykonanie wyroku za przestępstwo, które on sam popełnił i prawie o nim zapomniał, bo było tyle innych, cholernych przestępstw, że już mu się pomieszały w głowie. Niemal pęka ze śmiechu. Tylko że dla faceta z celi obok to wcale nie jest takie śmieszne, mam rację?
– Chce mi pan powiedzieć, że…
– Tak, panie Cowart. Mężczyzna, który zabił Joanie Shriver, siedzi tutaj, w celi śmierci. Słyszał pan o facecie, który nazywa się Blair Sullivan?
Cowart oddychał przerywanie. To nazwisko eksplodowało mu w głowie jak pocisk.
– Słyszałem.
– Każdy słyszał o Sullivanie, racja, Panie Dziennikarzu?
– Racja.
– To właśnie on ją załatwił.
Cowart poczuł, jak czerwienieje mu twarz. Chciał poluzować krawat, wystawić głowę za jakieś okno, stanąć gdzieś na wietrze, zrobić cokolwiek, co dałoby mu trochę powietrza.
– Skąd pan wie?
– On mi to powiedział! Wydawało mu się, że to najlepszy dowcip, jaki słyszał.
– Niech pan powtórzy dokładnie, co powiedział.
– Niedługo po tym, jak go tu przysłali, wsadzili go do celi obok mojej. Wie pan, że ma nie za bardzo pod kopułą. Wybucha śmiechem, mimo że nikt nie opowiada żadnego dowcipu. Płacze bez powodu, gada do siebie. Rozmawia z Bogiem. I ma taki cholerny, cichy głos przypominający syczenie, jak jakaś żmija. To najbardziej walnięty skurwysyn, jakiego znam. Tylko że tak naprawdę wcale nie jest walnięty, tylko szczwany jak lis. W każdym razie jakiś tydzień czy dwa później zaczęliśmy gadać i spytał mnie, za co siedzę. Więc powiedziałem mu prawdę: że czekam na śmierć za przestępstwo, którego nie popełniłem. Zaczął się podśmiewać i krztusić, i spytał mnie, za jakie przestępstwo. Więc mu powiedziałem: „Za małą dziewczynkę w Pachouli”. A on na to: „Taką małą blondynkę? Z aparatem ortodontycznym?” „Tak”, mówię. Wtedy zaczął się śmiać, nie mógł przestać. „Na początku maja?”, pyta. Ja mu na to: „Zgadza się”. A on: „Mała dziewczynka cała pocięta nożem i ciało wrzucone do rzeki?” „To też się zgadza”, mówię, „ale skąd ty tyle o tym wiesz?” A on chichocze, śmieje się, parska i kołysze, trzymając za brzuch, takie to dla niego śmieszne. I mówi: „Wiem, że nie załatwiłeś tej dziewczynki, bo to ja ją załatwiłem. Naprawdę była niezła”. Mówi: „Człowieku, jesteś najbardziej upierdolonym gościem na świecie” i śmieje się bez końca. Gotów byłem go zabić na miejscu; zacząłem krzyczeć i wrzeszczeć, i szarpać kraty. Wpadł oddział specjalny, w tych swoich kurtkach lotniczych z gumowymi pałkami, i tymi hełmami z plastikowym gównem przed oczami. Stłukli mi dupę i zaciągnęli do izolatki. Wiesz pan, co to izolatka? Taka mała cela bez okna, tylko z wiadrem i cementową pryczą. Wrzucają tam na golasa, aż zaczniesz zachowywać się porządnie. Jak wyszedłem, przenieśli go już na inne piętro. Gimnastykę mamy o różnych porach, więc go już nie widuję. Podobno naprawdę zbzikował. Czasami w nocy słyszę, jak do mnie woła. „Bobby Earl!” Krzyczy takim ohydnym, cienkim głosem. „Bobby Earl! Dlaczego nie chcesz ze mną pogadaaaać?” I śmieje się, jak mu nie odwołam. Śmieje się bez końca.
Cowarta przeszył dreszcz. Potrzebował chwili, żeby się odprężyć i przetrawić opowieść, którą właśnie usłyszał, ale nie było na to czasu. Był uwięziony, skuty przez słowa, które padały z ust Bobby’ego Earla Fergusona.
– Jak mogę to udowodnić?
– Nie wiem, człowieku! Udowadnianie nie należy do mnie!
– Jak mogę to potwierdzić?
– Do cholery! Sierżant panu powie, że musieli ode mnie odseparować Sullivana. Ale nie wie dlaczego. Nikt nie wie dlaczego, oprócz pana, mnie i niego.
– Ale nie mogę…
– Nie chcę słuchać, co pan może, a czego nie może, Panie Dziennikarzu. Przez całe życie ludzie mówią mi, czego nie mogę. Nie możesz być tym, nie możesz robić tego, nie możesz mieć tego, nie możesz nawet tego pragnąć. Tak w jednym słowie można streścić całe moje życie. Już nie chcę tego słuchać.
Cowart milczał.
– Dobrze – odezwał się – sprawdzę…
Ferguson odwrócił się zwinnie, przysuwając do niego swoją twarz; oczy miał naładowane wściekłością.
– Masz pan rację. Sprawdź pan. Spytaj pan tego skurwysyna. Zobaczysz pan, do cholery, sam pan zobaczysz.
Więzień wstał gwałtownie, odpychając się od stolika.
– Teraz już pan wie. Co pan zrobi? Co może pan zrobić? Niech pan idzie zadać jeszcze kilka cholernych pytań, ale niech się pan, do cholery, upewni, że mnie nie stracą, zanim pan skończy je zadawać.
Podszedł do drzwi i zaczął w nie walić pięściami. Odgłos wibrował w małym pomieszczeniu jak wystrzały z pistoletu.
– Skończyliśmy! Sierżancie Rogers! Do cholery! – Drzwi drżały pod gwałtownymi atakami. Gdy strażnik otworzył je zamaszystym ruchem, Ferguson obdarzył Cowarta jeszcze jednym spojrzeniem i powiedział: – Chcę wracać do swojej celi. Chcę być sam. Nie chcę więcej rozmawiać. Nie, proszę pana.
Wyciągnął przed siebie dłonie i strażnik założył na nie kajdanki. Gdy zamknęły mu się z trzaskiem na nadgarstkach, jeszcze raz spojrzał na reportera. Jego wzrok, ostry, wypełniony wyzwaniem i oczekiwaniem, przewiercał na wylot. Po czym odwrócił się i zniknął w drzwiach, zostawiając Cowarta pogrążonego w ciszy, z uczuciem jakby machał nogami tuż nad kipielą, w której w każdej chwili mógł się pogrążyć.
Gdy już był odprowadzany z więzienia, Cowart spytał sierżanta, gdzie jest Blair Sullivan.
Sierżant Rogers machnął ręką.
– Sully? Jest w skrzydle Q. Cały dzień siedzi w celi, czyta Biblię i pisze listy. Pisze do kilku psychiatrów i do rodzin swoich ofiar. Wypisuje w ohydny sposób, co zrobił ich najbliższym. Nie wysyłamy ich. Nie mówimy mu o tym, ale chyba się domyśla. – Sierżant potrząsnął głową. – Temu chyba nie za dobrze się układa pod czapką. Ma też prawdziwego bzika na punkcie Roberta Earla. Nawołuje go po imieniu, ubliża, czasami w środku nocy. Czy Bobby Earl opowiedział panu, że próbował go zabić, jak mieli cele obok siebie? To było naprawdę coś dziwnego. Początkowo się ze sobą zgadzali, rozmawiali przez kraty. I nagle Robert Earl po prostu oszalał; rzucał się i wrzeszczał, i próbował dosięgnąć Sullivana. Właściwie to był jedyny raz, kiedy sprawił nam kłopot. Wylądował w izolatce na krótkie wakacje. Teraz są umieszczeni na liście separacyjnej.
– Co to takiego?
– To co pan słyszy. Nie wolno im się ze sobą kontaktować pod żadnym pozorem. To taka lista, dzięki której możemy nie dopuszczać, żeby się chłopaki nawzajem pozabijali, zanim państwo samo będzie miało okazję to zrobić w majestacie prawa.
– A gdybym tak chciał porozmawiać z Sullivanem?
Sierżant pokręcił głową.
– Ten facet jest naprawdę zły, panie Cowart. Do diabła, nawet ja się go boję, a widziałem już chyba każdy rodzaj mordercy, jaki pęta się po tym świecie.
– Dlaczego?
– Wie pan, trzymamy tu ludzi, którzy są w stanie zabić i nawet się nad tym nie zastanawiać; pozbawienie kogoś życia nic dla nich nie znaczy. Mamy tu szaleńców, morderców seksualnych, psychopatów, poszukiwaczy mocnych wrażeń, płatnych zabójców i zamachowców, kogo pan tylko chce. Ale Sullivan jest jakiś inny. Nie wiem właściwie dlaczego. Pasuje do wszystkich tych kategorii, jak taka cholerna jaszczurka, co potrafi zmieniać kolory…
– Kameleon?
– Tak. Właśnie. Tak jakby tkwiły w nim wszystkie te odmiany i przez to dla żadnej nie jest charakterystyczny. – Sierżant Rogers przerwał. – Ten facet po prostu mnie przeraża. Nie mogę powiedzieć, że jakoś szczególnie cieszę się, gdy ktoś ląduje na krześle, ale w przypadku tego skurczy syna nawet bym się nie zawahał. Zresztą to już niedługo.
– Jak to? Siedzi w celi śmierci dopiero od roku czy coś koło tego, nie mylę się?
– Nie myli się pan. Ale zrezygnował ze wszystkich prawników, jak ten facet w Utah kilka lat temu. Wpłynęła samoistnie tylko jedna apelacja do rozstrzygnięcia przez stanowy Sąd Najwyższy i twierdzi, że jak to się skończy, to już po nim. Mówi, że nie może się doczekać, jak znajdzie się w piekle, bo na powitanie rozwiną przed nim czerwony dywan.
– Sądzi pan, że nie zmieni zdania?
– Już panu powiedziałem. On jest inny niż inni faceci. Nawet inny niż inni mordercy. Myślę, że na pewno nie zmieni. Życie czy śmierć, dla niego to chyba wszystko jedno. Uważam, że będzie się po prostu śmiał, jak śmieje się zawsze, i rozsiądzie się na krześle, jakby to nie było nic takiego.
– Muszę z nim porozmawiać.
– Nikt nie musi rozmawiać z tym gościem.
– Ja muszę. Może pan to załatwić?
Rogers zatrzymał się i przyjrzał się mu.
– Czy to ma coś wspólnego z Bobbym Earlem?
– Może.
Wzruszył ramionami.
– Cóż, jedyne co mogę zrobić, to go o to zapytać. Jeśli się zgodzi, załatwię to. Jeśli powie nie, nie ma odwołania.
– W porządku.
– To nie będzie jak spotkanie z Bobbym Earlem w saloniku dyrektorskim. Będziemy musieli wykorzystać klatkę.
– Wszystko jedno. Tylko niech się pan postara.
– W porządku, panie Cowart. Niech pan zadzwoni do mnie rano, postaram się mieć już dla pana gotową odpowiedź.
Obydwaj wyszli w milczeniu przez bramę więzienia. Przez chwilę stali w hallu przed drzwiami. Następnie Rogers wyszedł z Cowartem na światło dzienne. Reporter zauważył, jak wartownik osłania ręką oczy i patrzy na palące słońce na bladobłękitnym niebie. Sierżant stał wdychając czyste powietrze; zamknął na chwilę oczy, jakby próbował zrekompensować świeżym powietrzem ograniczoną przestrzeń budynku. Następnie potrząsnął głową i bez słowa wrócił do więzienia.
Cowart pomyślał, że Ferguson miał rację. Każdy słyszał nazwisko: Blair Sullivan.
Floryda w jakiś dziwny sposób wydaje morderców niezwykłego kalibru; zło, podobnie jak powyginane mangrowce, które rosną na nasączonej słoną wodą, piaszczystej glebie nad oceanem, zapuszcza korzenie w ten stan i wgryza się w głąb. A ci, którzy stamtąd nie pochodzą, wydają się przyciągani z zatrważającą siłą w stronę Florydy, jakby wiedzeni jakimś niezwykłym zakłóceniem w prawach grawitacji ziemskiej, kontrolowanym przez przypływy i straszne żądze ludzkie. Nadaje to temu stanowi coś w rodzaju powszechnego obycia ze złem; zrezygnowana akceptacja szaleńca, który otwiera ogień z karabinu maszynowego w barze szybkiej obsługi, czy nabrzmiałych ciał przemytników narkotyków w Everglades, które oblazło robactwo. Zboczeńcy, wariaci, płatni mordercy, zabójcy motywowani szaleństwem, emocjami lub pozbawieni jakiegokolwiek powodu czy uczucia, wydaje się, że wszyscy jakoś trafiają na Florydę.
Blair Sullivan też jechał na południe. Przyznał się do zabicia w drodze do Miami dwunastu osób. Ofiary były czysto przypadkowe; po prostu osoby, które akurat znalazły się w pobliżu. Nocny stróż przydrożnego motelu, kelnerka w kawiarni, ekspedient w małym sklepiku, para starszych turystów, którzy zmieniali koło na poboczu drogi. To, co było tak przerażającego w tych morderstwach, to ich zupełnie ślepe wykonanie. Niektóre ofiary zostały obrabowane. Inne zgwałcone. Jeszcze inne zabite bez żadnych widocznych powodów, czy też z jakiegoś niezgłębionego powodu; jak ekspedient na stacji benzynowej, który dostał strzał poprzez kabinę ochronną, nie dlatego że był to napad rabunkowy, ale dlatego że zbyt wolno rozmieniał banknot dwudziestodolarowy. Sullivana aresztowano w Miami kilka minut po tym, jak rozprawił się z młodą parą, która całowała się na nieuczęszczanej drodze. Dobrze się z nimi zabawił, gdyż najpierw związał nastoletniego chłopaka, żeby sobie popatrzył, jak gwałci jego dziewczynę, a potem pozwolił dziewczynie obejrzeć, jak podcina chłopakowi gardło. Gdy dostrzegł go stanowy policjant konny patrolujący teren, ciął nożem ciało dziewczyny. „Miałem pecha”, powiedział Sullivan sędziemu, arogancki, bez cienia skruchy na wieść o wyroku. „Jakbym był trochę szybszy, tego policjanta też bym dostał”.
Cowart wykręcił u siebie w pokoju numer telefonu i po kilku chwilach połączył się z działem miejskim „The Miami Journal”. Poprosił z Edną McGee, reporterką, która zajmowała się procesem i skazaniem Sullivana. Zanim podniosła słuchawkę, przez chwilę słychać było w telefonie muzykę.
– Cześć, Edna.
– Matty? Gdzie jesteś?
– W Starkę, w jakimś motelu za dwadzieścia dolców za noc; próbuję dojść z tym wszystkim do ładu.
– Jak już ci się to uda, daj mi znać, dobrze? No i jak tam materiał? W całej sali redakcyjnej słychać plotki, że trafiłeś na coś naprawdę sensacyjnego.
– Całkiem nieźle.
– Ten facet naprawdę zabił dziewczynkę, czy jak?
– Nie wiem. Jest sporo niejasności. Gliniarze nawet przyznali się, że go pobili, zanim udało im się wyciągnąć przyznanie do winy. Oczywiście nie tak dotkliwie, jak on twierdzi, ale zawsze.
– Poważnie? Nieźle brzmi. Wiesz, nawet najbardziej niewinne wymuszenie powinno sprawić, że sędzia odrzuciłby to zeznanie. Jeśli gliniarze przyznają się, że kłamali, choćby trochę, uważaj.
– To właśnie nie daje mi spokoju, Edna. Niby dlaczego mieliby przyznać się, że go bili? Na pewno w niczym im to nie pomoże.
– Matty, wiesz tak samo dobrze jak ja, że gliniarze to najbardziej kiepscy kłamcy na świecie. Jak tylko próbują kłamać, natychmiast wpadają w tarapaty. Wszystko obraca się przeciw nim. Po prostu nie leży to w ich naturze. I w końcu mówią prawdę. Nie można rezygnować, trzeba bez przerwy zadawać pytania. W końcu zawsze się przyznają. Dobra, co mogę dla ciebie zrobić?
– Blair Sullivan.
– Sully? A to dopiero ciekawe. Co on ma z tym wszystkim wspólnego?
– Jego nazwisko padło w dość dziwnej sytuacji. Nie za bardzo mogę o tym rozmawiać.
– Bez przesady. Powiedz mi.
– Przestań, Edna. Jak tylko dowiem się czegoś na pewno, tobie powiem pierwszej.
– Przysięgasz?
– Oczywiście.
– Na co przysięgasz?
– Edna. Daj spokój.
– No już dobrze. Dobrze. Blair Sullivan. Sully. Jezu. Wiesz, że mam dość liberalne poglądy, ale ten facet to coś niesamowitego. Wiesz, do czego zmusił tę dziewczynę, zanim ją zabił? Nie umieściłam tego w felietonie. Nie mogłam. Jak przysięgli to usłyszeli, jeden zwymiotował w loży. Musieli zrobić przerwę, żeby posprzątać. Jak już obejrzała, jak jej chłopak wykrwawił się na śmierć, Sully zmusił ją, żeby się schyliła i…
– Nie chcę tego słuchać – przerwał Cowart.
Kobieta po drugiej stronie zamilkła gwałtownie. Po chwili spytała:
– To co chcesz wiedzieć?
– Możesz powiedzieć mi, jak przebiegała jego marszruta na południe?
– Jasne. Dzienniki określiły ją jako Wędrówkę Śmierci. Była całkiem nieźle poparta dowodami. Zaczął od zabicia swojej gospodyni w Luizjanie, pod Nowym Orleanem, potem prostytutki w Mobile, w Alabamie. Przyznał się, że zadźgał nożem jakiegoś marynarza w Pensacola, jakiegoś faceta, którego spotkał w barze dla pedałów, i rzucił jego zwłoki na stertę śmieci, potem…
– Kiedy to było?
– Mam to zapisane. Poczekaj, notatki są w dolnej szufladzie. – Matthew Cowart usłyszał trzask słuchawki odkładanej na biurko i dotarły do niego odgłosy otwieranych i zamykanych szuflad. – Znalazłam. Czekaj. Mam. Gdzieś pod koniec kwietnia, najpóźniej na początku maja, zaraz jak przekroczył granicę naszego Słonecznego Stanu.
– I co potem?
– Wciąż powoli posuwał się na południe stanu. To nieprawdopodobne. Listy gończe w trzech stanach, rysopisy, ulotki FBI z jego zdjęciem, biuletyny komputerowe NCIC. I nikt go nie przyuważył. Przynajmniej nikt żywy. Do Miami dotarł pod koniec czerwca. Spranie tej całej krwi z ubrań musiało mu zająć dużo czasu.
– A co z samochodami?
– Posługiwał się trzema, wszystkie kradzione. Chevroletem, merkurym i oldsmobilem. Po prostuje porzucał i nagrywał sobie coś nowego. Kradł tablice rejestracyjne i robił podobne numery. Zawsze wybierał mało charakterystyczne samochody, takie zupełnie nudne, nie zwracające uwagi. Twierdził też, że zawsze przestrzegał ograniczenia szybkości.
– Gdy wjechał na teren Florydy, jaki miał samochód?
– Poczekaj. Sprawdzę w notesie. Wiesz, że jest jakiś facet, z „Tampa Tribune”, który chce napisać o nim książkę? Próbował się z nim zobaczyć, ale Sully po prostu go wyrzucił. Słyszałam od oskarżycieli, że nie chciał z nim gadać. Cały czas szukam. Zrezygnował ze wszystkich prawników, wiedziałeś? Chyba się pożegna z tym padołem przed końcem roku. Gubernator tak się niecierpliwi, żeby podpisać na Sully’ego nakaz wykonania egzekucji, że ręka sama lgnie mu do pióra. Mam; brązowy merkury monarch.
– Nie ford?
– Nie. Ale merkury jest prawie taki sam. Taka sama karoseria, taka sama linia. Łatwo je pomylić.
– Jasnobrązowy?
– Nie, ciemny.
Cowart głęboko wciągnął oddech. Pasuje, pomyślał.
– No, Matty, powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi?
– Sprawdzę parę rzeczy i ci powiem.
– Zmiłuj się, Matty. Nie cierpię, jak czegoś nie wiem.
– Skontaktuję się z tobą.
– Przyrzekasz?
– Jasne.
– Wiesz, że teraz pojawi się tu jeszcze więcej plotek?
– Wiem.
Odłożyła słuchawkę, zostawiając Matthew Cowarta samemu sobie. Pokój wokół niego wypełnił się makabrycznymi pomysłami i przerażającymi wyjaśnieniami. Ford, a nie merkury. Zielony, a nie brązowy. Murzyn, a nie biały. Ten człowiek, a nie tamten.
– Nie bardzo mogę to pojąć, ale masz pan szczęście, chłopie – powiedział jowialnie sierżant Rogers głosem nie zdradzającym żadnych śladów wczesnej godziny.
– Jak to?
– Pan Sullivan mówi, że pana przyjmie. Nieźle by się wkurzył facet z „Tampa”, który tu był w zeszłym tygodniu. Nie chciał go widzieć. I ci wszyscy cholerni prawnicy, którzy usiłowali się dostać do Sullivana, też by się nieźle wkurzyli. Ich też nie chce widzieć. Właściwie zgadza się tylko na kilku psychiatrów, których przysyła FBI. Wie pan, ci chłopcy badający seryjne morderstwa. I przypuszczam, że powód jest prosty: żaden z tych cholernych prawników nie może wystawić papierów, iż jest niepoczytalny i żeby sąd przyjął jego apelacje. Mówiłem panu, że pan Sullivan to niesamowity facet?
– Niech mnie piorun trzaśnie – ucieszył się Cowart.
– Nie, to na pewno jego trzaśnie. Ale to nie nasza sprawa, mam rację?
– Zaraz przyjadę.
– Niech pan się nie spieszy. Proszę mi wybaczyć, ale jak przeprowadzamy Sullivana, podejmujemy pewne środki ostrożności. Przynajmniej od dziewięciu miesięcy, bo napadł na jednego ze strażników pilnujących prysznica i odgryzł mu ucho. Stwierdził, że mu smakowało. Powiedział, że zjadłby mu całą głowę, gdybyśmy go nie odciągnęli. Taki właśnie jest Sully.
– Po co to zrobił?
– Ten strażnik powiedział mu, że zwariował. Niby nic takiego. Tak jak pan by powiedział swojej żonie: „Chyba zwariowałaś, żeby kupować tę sukienkę”. Albo jakby pan powiedział sam do siebie: „Chyba zwariowałem, żeby na czas płacić podatek”. Brzmi jak nic poważnego, prawda? Ale w przypadku Sullivana okazało się to cholernie niewłaściwym słowem. I bęc! Już siedział na tym facecie i gryzł go jak jakiś kundel. Ten facet, na którego się rzucił, był chyba ze dwa razy większy od niego. Nie sprawiło mu to żadnej różnicy. Tarzali się po podłodze, krew tryskała na wszystkie strony, a facet wrzeszczał przez cały czas: „Złaź ze mnie, pieprzony skurwysynu!” Oczywiście jedyną reakcją Sully’ego było to, że natarł jeszcze mocniej. Musieliśmy go potraktować pałkami i pozwolić mu ochłonąć przez kilka miesięcy w „norze”. Moim zdaniem to jednak to słowo; od niego się zaczęło. To tak jakby pociągnąć za spust i gość wypalił. Czegoś mnie to nauczyło. Wszystkich tutaj czegoś to nauczyło. Trochę bardziej trzeba uważać, jakich słów używamy. Wydaje mi się, że Sully bardzo zwraca uwagę na słownictwo. – Rogers przerwał i w powietrzu przez chwilę panowała cisza. – No to teraz ten – dodał.
Towarzyszył Cowartowi młody strażnik ubrany w szary mundur, nic nie mówiąc prowadził wzdłuż białego korytarza wypełnionego blaskiem światła słonecznego wpadającego przez szereg wysokich okien umieszczonych poza czyimkolwiek zasięgiem. Światło sprawiało, że obraz otaczającego świata był zamglony i niewyraźny. Po drodze reporter próbował zacząć jasno myśleć. Wsłuchiwał się w stukot butów na wypolerowanej podłodze. Miał swoją własną technikę wyłączania się, gdy próbował nie myśleć absolutnie o niczym; nie wyobrażać sobie mającej nastąpić rozmowy, zapomnieć o innych artykułach, jakie napisał, i o osobach, które znał; o wszystkim. Pragnął pozbyć się wszelkich szczegółów tkwiących w umyśle i stać się jak czysta bibuła, wchłaniająca każdy dźwięk i obraz towarzyszące wydarzeniu, które miało nastąpić.
Gdy szli wzdłuż korytarza i mijali parę podwójnych, zamykanych na klucz drzwi, liczył rozbrzmiewające kroki strażnika. Gdy doliczył niemal setki, weszli do hallu ze schodami i podestami prowadzącymi na piętra, gdzie znajdowały się cele, strzeżone przez dwóch strażników zamkniętych w oszklonej budce. W miejscu gdzie krzyżowały się wszystkie ścieżki hallu, znajdowała się druciana klatka. Pośrodku klatki ustawiony był jeden stół z szarej stali i dwie ławki. Sprzęty były przynitowane do podłogi. Po jednej stronie do brzegu stołu zamontowana była metalowa obręcz. Przez jedyne istniejące wejście wprowadzono Cowarta do klatki i dano znak, żeby zajął miejsce po przeciwnej stronie niż miejsce z obręczą.
– Ten sukinsyn zaraz tu będzie. Proszę poczekać – powiedział strażnik. Odwrócił się i szybko wyszedł z klatki znikając na schodach, a następnie na jednym z podestów.
Za niedługą chwilę rozległo się walenie do jednych z drzwi prowadzących do hallu. Następnie przez interkom rozległ się głos:
– Środki bezpieczeństwa! Wchodzi pięć osób!
Rozległ się tępy odgłos zwalniania elektronicznego zamka i Cowart ujrzał sierżanta Rogersa ubranego w kurtkę bojową i w kask, wprowadzającego do hallu całą grupę. Pomarańczowy blezer więźnia przesłaniało dwóch strażników po obu jego stronach i jeden z tyłu. Zastęp szybkim krokiem wszedł prosto do klatki.
Blair Sullivan miał stopy i dłonie skute razem kajdanami. Otaczający go mężczyźni maszerowali z wojskową dokładnością, równomiernie stąpając cicho po podłodze, podczas gdy on na wpół kuśtykał pomiędzy nimi jak dziecko, które za wszelką cenę próbuje dotrzymać kroku paradzie z okazji Czwartego Lipca.
Był chudy jak szkielet, niewysoki, miał fioletowo-czerwone tatuaże, które wiły się po wyblakłej, białej skórze obydwu przedramion, i czarną czuprynę przyprószoną siwizną. Ciemne oczy szybko kodowały wszystko wokół – klatkę, strażników i Matthew Cowarta. Jedna powieka wydawała się lekko drgać, jakby obydwie gałki oczne pracowały niezależnie od siebie. Była w nim jakaś nonszalancja; w jego uśmiechu, w niedbałej postawie, gdy sierżant ostrożnie odpinał łańcuch kajdan od stóp więźnia… Niemal jakby siłą woli potrafił sam zrzucić okowy. Strażnicy, którzy pilnowali go po bokach, stali w pozycji bojowej z przygotowanymi pałkami. Więzień uśmiechał się do nich przyjacielsko-kpiącym uśmiechem. Sierżant następnie przeciągnął łańcuch przez obręcz na brzegu stołu i przymocował go do potężnego, skórzanego pasa obejmującego mężczyznę w talii.
– Siadaj – rozkazał szorstko.
Trzej strażnicy szybko odstąpili od więźnia, a on usiadł swobodnie na stalowej ławce. Skupił wzrok na oczach Cowarta. Na ustach więźnia wciąż majaczył delikatny uśmiech, ale oczy zwęziły się i przyglądały badawczo.
– W porządku – powiedział znowu sierżant. – Może być.
Wyprowadził strażników z klatki, zatrzymując się, żeby zamknąć ją dokładnie.
– Nie lubią mnie – powiedział Blair Sullivan z westchnieniem.
– Dlaczego?
– Z powodów dietetycznych – odpowiedział wybuchając gwałtownym śmiechem. Śmiech w kilka sekund przeszedł w charkot, po czym zmienił się w dźwięk przypominający kaszel. Sullivan wyjął z kieszeni koszuli paczkę papierosów i pudełko drewnianych zapałek. Musiał w tym celu pochylić się w stronę stołu i na wpół zgiąć na ławce, gdy podpalał papierosa, gdyż zasięg ramion miał ograniczony łańcuchem, którym przykute były jego ręce.
– Oczywiście wcale nie muszą mnie lubić, żeby mnie zabić. Czy nie będzie panu przeszkadzało, jak zapalę? – spytał Cowarta.
– Nie, proszę bardzo.
– Nie wydaje się to panu trochę śmieszne?
– Co?
– Skazaniec palący papierosa. Ludzie na całym świecie tak cholernie starają się rzucić palenie, a w przypadku mieszkańców celi śmierci palenie jednego papierosa za drugim jest sprawą naturalną. Do diabła, chyba jesteśmy najlepszymi klientami RJ. Reynoldsa. Pewnie byśmy poddali się każdemu złemu czy niebezpiecznemu nałogowi, gdyby tylko nam było wolno. Ale wolno nam jedynie palić. Nie, żeby którykolwiek z nas specjalnie przejmował się rakiem płuc, chociaż przypuszczam, że gdyby któryś się mocno rozchorował, tak naprawdę porządnie, śmiertelnie, to władze stanowe nie byłyby zbyt skłonne posadzić mu tyłka na krześle. Władze stanowe, Cowart, są wrażliwe na tym punkcie. Nie chcą przeprowadzać egzekucji na nikim, kto jest chory na ciele lub umyśle. O nie. Chcą, żeby ludzie, których smażą, byli w dobrej kondycji fizycznej i zdrowi umysłowo. Kilka lat temu w Teksasie było pełno zamieszania, gdy władze stanowe chciały uśmiercić jakiegoś biedaczynę, który dostał ataku serca, gdy podpisano decyzję o wykonaniu egzekucji. Została odłożona do czasu, aż facet o własnych siłach mógł udać się na śmierć. Nie chcieli go wwozić do komory na jakimś wózku szpitalnym, o nie. To by obraziło szlachetne uczucia ludzi o czystych sumieniach i dobrych sercach. Jest też świetny przykład jakiegoś gangstera z Nowego Jorku z lat trzydziestych. Jak znalazł się w celi śmierci, zaczął jeść bez opamiętania. Był gruby, a tam tył jeszcze bardziej. Był grubszy i grubszy, i grubszy, i grubszy, i grubszy. Obżerał się chlebem, ziemniakami i makaronem, aż niemal wychodziły mu uszami. Wie pan, skrobia. Wymyślił sobie, że uniknie krzesła tyjąc tak, że nie będzie w stanie się w nim zmieścić! Fantastyczne. Problem w tym, że nie do końca mu się udało. Musieli go tam wcisnąć, ale, do cholery, jakoś się wpasował. Zakpił sam z siebie, czy jak? Kiedy już z nim skończyli, wyglądał pewnie jak prosiak z rożna. Niech mi pan powie, gdzie w tym wszystkim logika? Co?
Znowu się zaśmiał.
– Nie ma lepszego miejsca od celi śmierci, żeby zaobserwować wszelkie ironie losu. – Wpatrywał się w Cowarta, a jego jedna powieka poruszała się szybko. – Powiedz no mi, Cowart, ty też jesteś mordercą?
– Co?
– To znaczy, czy kiedykolwiek pozbawiłeś kogoś życia? Może w wojsku? Jesteś w takim wieku, że mogłeś być w Wietnamie. Byłeś? Nie, chyba nie. Nie posiadasz tego nieobecnego spojrzenia, jakie mają weterani, kiedy ogarniają ich wspomnienia. Ale może roztrzaskałeś samochodem jakiegoś nastolatka? Może zabiłeś najlepszego kumpla albo swoją cizię w jakąś sobotnią noc? A może poprosiłeś lekarzy w jakimś cholernym szpitalu, żeby odłączyli stareńką mamę lub tatę, gdy tak byli już schorowani, że tylko respirator mógł podtrzymać im życie. Zrobiłeś coś takiego, Cowart? Kazałeś kiedyś swojej żonie lub dziewczynie usunąć ciążę? Może nie chciałeś, żeby jakieś noworodki przeszkadzały ci w karierze. A może jesteś gdzieś w górnych partiach tej listy, Cowart? Może wziąłeś ze dwie działki kokainy na jakiejś imprezie w Miami? Wiesz, ile trupów mogło paść przy tej dostawie? Wybacz, ale tylko tak sobie zgaduję. No, Cowart, powiedz mi, też jesteś mordercą?
– Nie, nie sądzę.
Blair Sullivan parsknął.
– Nieprawda. Każdy jest mordercą. Tylko trzeba dobrze poszukać. Zastosować wystarczająco szeroką definicję tego słowa. Nie byłeś nigdy w domu towarowym, gdzie jakaś niedobra mamuśka w łachmanach dopada swego dzieciaka i spuszcza mu manto w obecności wszystkich? Jak ci się wydaje, co tam miało miejsce? Przypatrz się pan lodowatym oczom tego dzieciaka. Właśnie rodzi się przyszły morderca. Więc dlaczego nie spojrzysz sam w siebie? Ty też masz takie lodowate spojrzenie, Cowart. Tkwi to w tobie. Wystarczy na ciebie spojrzeć.
– To niezła sztuczka.
– To nie sztuczka. To chyba taka specjalna zdolność. Wiesz, może się na tym poznać jedynie facet z tej samej branży. Jesteś oblepiony śmiercią i umieraniem, Cowart, i wyraźnie widzę tego objawy.
– Cóż, tym razem się mylisz.
– Czyżby? Zobaczymy. Jeszcze się przekonamy.
Sullivan rozparł się na metalowym krześle, przyjmując niedbałą pozę, ale przez cały czas jego wzrok wwiercał się coraz głębiej w serce Cowarta.
– Wiesz, to się staje łatwe.
– Co się staje łatwe?
– Zabijanie.
– W jaki sposób?
– Doświadczenie. Szybko można się nauczyć, jak ludzie umierają. Niektórzy trudno, niektórzy łatwo. Niektórzy walczą jak diabły, inni poddają się w milczeniu. Niektórzy błagają o darowanie życia, inni plują w twarz. Niektórzy płaczą, inni się śmieją. Niektórzy wzywają matki, inni mówią, że spotkają się z tobą w piekle. Niektórzy kurczowo trzymają się życia, inni oddają je z łatwością. Ale wszyscy kończą tak samo. Stają się sztywni i zimni. Ty. Ja. Na koniec wszyscy są tacy sami.
– Może na koniec. Ale ludzie docierają do tego punktu na wiele różnych sposobów.
Sullivan roześmiał się.
– Jasne. To spostrzeżenie na miarę celi śmierci, Cowart. Tak właśnie mógłby powiedzieć facet z celi po jakichś ośmiu latach i setce apelacji, gdy czas ucieka bardzo szybko. Na różne sposoby.
Zaciągnął się mocno papierosem i wypuścił dym w zastygłe powietrze więzienia. Przez chwilę wzrok Blaira Sullivana śledził smugę dymu, aż rozwiała się powoli.
– Wszyscy jesteśmy dymem, czyż nie? Jak już przychodzi co do czego. Powiedziałem to tym psychiatrom, ale chyba nie wzięli sobie tego do serca.
– Jakim psychiatrom?
– Z FBI. Mają tam taki specjalny Wydział Badania Osobowości i próbują za wszelką cenę zbadać, co jest przyczyną seryjnych morderstw, żeby jakoś zapobiec temu szczególnemu, amerykańskiemu sposobowi spędzania wolnego czasu… – Uśmiechnął się. – Oczywiście nie odnoszą jakichś szczególnych sukcesów, ponieważ każdy z nas ma inne powody. Ale to porządni chłopcy. Lubią tu przyjeżdżać i robią mi testy. Minnesocki Wielowymiarowy Inwentarz Osobowości i testy Apercepcji Tematycznej, i testy Rorschacha, i testy IQ, i Bóg jeden wie, następnym razem pewnie przeprowadzą na mnie wstępne testy egzaminacyjne na jakieś pieprzone studia. Lubią, jak opowiadam im o swojej mamuśce i jak nienawidziłem tej starej ropuchy, a szczególnie ojczyma. Bił mnie. Prał mnie porządnie, jak tylko się odezwałem. Używał do tego pięści, pasa, chuja. Bił mnie i pieprzył, pieprzył i bił. Jeden dzień to, drugi tamto, jak w zegarku. Jak ja go nienawidziłem! Strasznie. Ciągle go nienawidzę. Mają teraz powyżej siedemdziesiątki i wciąż mieszkają w małym ceglanym bungalowie na północy Keys, w którym na ścianie wisi krucyfiks i kolorowy obraz Jezusa, i wydaje im się, że Zbawiciel wejdzie kiedyś przez drzwi i poniesie ich do nieba. Jak słyszą moje imię, robią znak krzyża i mówią: „Ten chłopak zawsze był we władaniu szatana”, czy coś podobnego. Tych chłopaczków z FBI to wszystko bardzo interesuje. Ty też jesteś tym zainteresowany, Cowart? Czy po prostu chcesz się dowiedzieć, dlaczego zabiłem tych wszystkich ludzi, wliczając tych, których prawie nie znałem?
– Tak.
Zaśmiał się chropowato.
– Na to pytanie łatwo jest odpowiedzieć: Wracałem do domu i trochę zboczyłem ze szlaku. Można by rzec, coś mnie odciągnęło. Nigdy nie dotarłem do celu. Czy to brzmi sensownie?
– Niezupełnie.
Sullivan uśmiechnął się i przewrócił oczami.
– Życie jest pełne zagadek, prawda?
– Skoro tak twierdzisz.
– Właśnie. Skoro tak twierdzę. Oczywiście jesteś trochę bardziej zainteresowany jakąś jedną, drobną zagadką, mam rację, Cowart? Inni specjalnie cię nie interesują, prawda? Nie po to tu przyjechałeś.
– Nie.
– Powiedz mi, dlaczego chcesz rozmawiać z takim złym facetem jak ja?
– Robert Earl Ferguson i Pachoula, Floryda.
Blair Sullivan odchylił głowę do tyłu i zawył ostrym śmiechem, który odbił się echem od ścian więzienia. Cowart zobaczył, jak kilku strażników odwróciło głowy, przyjrzeli im się przez moment i wrócili do swoich zajęć.
– A to dopiero ciekawe tematy, Cowart. Wielce ciekawe. Ale będziemy się musieli zająć nimi za chwilę.
– Dobrze. Dlaczego?
Blair Sullivan przechylił się nad stołem, przysuwając swoją twarz do twarzy Cowarta najbliżej, jak tylko mógł. Łańcuch, którym przywiązany był do stołu, zadźwięczał i napiął się pod nagłym naporem. Na szyi więźnia nabrzmiała żyła, a twarz nagle poczerwieniała.
– Bo jeszcze mnie dobrze nie znasz.
Następnie oparł się szybko, sięgając po kolejnego papierosa, którego odpalił od niedopałka poprzedniego.
– Opowiedz mi coś o sobie, Cowart, to może porozmawiamy. Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia.
– Czego chcesz się dowiedzieć?
– Masz żonę?
– Byłą żonę.
Więzień zagwizdał.
– Dzieciaki?
Matthew Cowart zawahał się, po czym odpowiedział:
– Nie.
– Kłamczuch. Mieszkasz sam, czy masz dziewczynę?
– Sam.
– W mieszkaniu czy w domu?
– W małym mieszkaniu.
– Masz jakichś bliskich przyjaciół?
Cowart znowu się zawahał.
– Oczywiście.
– Kłamczuch. To już drugi raz; liczę. Co robisz wieczorami?
– Odpoczywam. Czytam. Oglądam mecze.
– Na ogół sam, co?
– Dokładnie.
Więzień zamrugał powieką.
– Masz kłopoty ze spaniem?
– Nie.
– Kłamca. Już trzy razy. Powinieneś się wstydzić kłamać przed skazańcem. Tak jak Mateusz przed Jezusem, zanim zapiał kur. Masz w nocy sny?
– O co, do diabła…
Blair Sullivan wyszeptał ostro:
– Albo w to grasz, Cowart, albo wyjdę stąd bez odpowiedzi na żadne z trapiących cię pytań.
– Oczywiście. Mam sny. Wszyscy mają sny.
– O czym?
– O takich jak ty – odpowiedział gniewnie Cowart.
Sullivan znowu się roześmiał.
– Punkt dla ciebie. – Odchylił się na krześle i przyglądał się Cowartowi. – Senne koszmary, co? O to chodzi, prawda? Senne koszmary.
– Właśnie – odparł Cowart.
– To właśnie próbowałem powiedzieć tym chłopaczkom z FBI, ale nie chcieli słuchać. Tyle jesteśmy warci; dym i koszmary. Jedynie chodzimy, mówimy i przysparzamy temu światu nieco ciemności i strachu. Ewangelia według Świętego Jana: „Jesteś z ojca Szatana i żądze swego ojca wypełniać będziesz. Od zarania był mordercą i nie otaczał się prawdą, jako że prawdy w nim nie ma”. Rozumiesz? Ósmy werset. Może jest stek wymyślnych naukowych słów, żeby to wszystko opisać, ale do diabła, to tylko taka medyczna paplanina, racja?
– Chyba tak.
– Wiesz co? Żeby być dobrym mordercą, trzeba być wolnym człowiekiem. Wolnym, Cowart. Nie związanym z tym całym głupim gównem, którym wypełnione są żywoty przeciętnych ludzi. Wolnym człowiekiem.
Cowart nie odpowiedział.
– Powiem ci coś jeszcze; nie jest trudno zabijać ludzi. Mówiłem im to. I potem też się o tym za dużo nie myśli. Ma się za dużo rzeczy na głowie; trzeba pozbyć się ciał i broni, zmyć plamy krwi z rąk i tak dalej. Do licha, po popełnieniu morderstwa jest masa roboty, trzeba główkować, co robić dalej i jak się stamtąd wydostać.
– Skoro zabijanie jest łatwe, to co jest trudne?
Sullivan uśmiechnął się.
– Dobre pytanie. Nigdy go nie zadali. – Zastanawiał się przez chwilę, odwróciwszy twarz w stronę sufitu. – Chyba najgorsze jest to, że znalazłem się w celi śmierci i uświadomiłem sobie, że nie zabiłem ludzi, których najbardziej pragnąłem zabić.
– Co masz na myśli?
– Czy to nie jest zawsze najgorsza rzecz w życiu, Cowart? Stracone okazje? Tego najbardziej nam żal. Przez to nie możemy spać w nocy.
– Wciąż nie rozumiem.
Sullivan poprawił się na krześle, nachylając się ponownie w stronę Cowarta, szepcząc konspiracyjnym głosem:
– Musisz zrozumieć. Jeśli nie teraz, to kiedy indziej. Musisz to też zapamiętać, bo pewnego dnia okaże się to ważne: Kogo Blair Sullivan nienawidzi najbardziej? Kto nie daje mu spokoju przez to, iż wie, że żyją i mają się dobrze? To bardzo ważne, żebyś to zapamiętał, Cowart.
– Nie powiesz mi?
– Nie, proszę pana.
– Jezu Chryste…
– Nie używaj imienia tego nadaremno! Jestem wrażliwy na takie rzeczy.
– Chciałem tylko…
Blair Sullivan znowu gwałtownie pochylił się do przodu.
– Czy sądzisz, że te łańcuchy byłyby mnie w stanie powstrzymać, gdybym chciał rozedrzeć ci twarz? Czy myślisz, że te słabe kratki byłyby w stanie mnie zatrzymać? Czy wydaje ci się, że nie mogę zerwać się, oswobodzić i rozerwać cię na strzępy i w sekundę spić twojej krwi, jakby to była woda życia?
Cowart cofnął się gwałtownie.
– Jestem do tego zdolny. Więc nie próbuj mnie rozgniewać, Cowart.
Patrzył ponad stołem.
– Nie jestem szalony i wierzę w Chrystusa, choć najprawdopodobniej skończę w piekle. Ale nie przeszkadza mi to, ponieważ moje życie było piekłem, i śmierć powinna być taka sama.
Blair Sullivan zamilkł. Następnie odchylił się na metalowym siedzeniu i przybrał ponownie swój rozleniwiony, niemal obraźliwy ton.
– Wiesz, Cowart, co mnie od ciebie oddziela? Nie łańcuchy, kraty i całe to gówno, tylko jeden mały szczegół. Nie boję się śmierci. Śmierć, wasza broń, nie jest mi straszna. Możecie mnie posadzić na krześle, wstrzyknąć truciznę, postawić przed plutonem egzekucyjnym albo powiesić na szubienicy. Do diabła, możecie mnie nawet rzucić lwom i pójdę tam z modlitwą na ustach i oczekiwaniem na przyjście drugiego świata, gdzie pewnie narozrabiam tak samo jak tutaj. Wiesz, co w tym jest dziwnego, Cowart?
– Co?
– Bardziej przeraża mnie życie tutaj, jak jakiś cholerny potwór, niż śmierć. Nie chcę być nakłuwany i oglądany przez naukowców, nie chcę, żeby kłócili się o mnie i rozprawiali na mój temat prawnicy. Do diabła, nie chcę, żebyście o mnie pisali. Chcę iść dalej. Dalej.
– Dlatego zrezygnowałeś z prawników? Dlatego nie kwestionujesz wyroku?
Więzień wydał śmiech przypominający szczekanie.
– Oczywiście. Do diabła, Cowart, spójrz na mnie. Co widzisz?
– Mordercę.
– Właśnie. – Sullivan uśmiechnął się. – Właśnie. Zamordowałem tych ludzi. Gdyby mnie nie złapali, zabiłbym więcej. Zabiłbym tego policjanta konnego. Człowieku, ten skurwysyn to dopiero miał szczęście. Miałem tylko nóż i akurat używałem go, żeby się trochę pobawić tą dziewczyną. Zostawiłem swój cholerny pistolet w spodniach i akurat wtedy mnie dorwał. Wciąż nie wiem, dlaczego mnie wtedy nie zastrzelił i nie oszczędził wszystkim tylu kłopotów. Ale do diabła, wszystko załatwił z klasą. Nie mogę powiedzieć słowa skargi. Miałem szansę. Nawet przeczytał mi, jakie mam prawa, gdy już mi założył kajdanki. Głos mu się łamał i ręce drżały, i był o wiele bardziej przejęty niż ja. W każdym razie słyszałem, że dzięki temu, że mnie aresztował, zrobił prawdziwą karierę i jestem z tego poniekąd dumny. Więc o co mam walczyć? Mam dać jakimś pieprzonym prawnikom pieprzone zajęcie? Niech się pierdolą. Życie wcale nie jest takie wspaniałe, żeby mi na nim zależało.
Obydwaj milczeli, zastanawiając się nad słowami, które zawisły w powietrzu klatki.
– No, Cowart, masz pytanie?
– Tak. Pachoula.
– Przyjemne miasteczko. Byłem tam. Bardzo przyjazne. Ale to nie jest pytanie.
– Co zaszło w Pachouli?
– Rozmawiałeś z Robertem Earlem Fergusonem. Napiszesz o nim artykuł? O moim starym kumplu z sąsiedniej celi?
– Co zaszło między wami dwoma?
– Pogadaliśmy sobie. To wszystko.
Blair Sullivan uśmiechnął się nieznacznie, rozluźnił, bawił się odpowiedziami. Cowart miał ochotę potrząsnąć nim, wytrząsnąć z niego prawdę. Ale zamiast tego zadawał dalsze pytania.
– O czym rozmawialiście?
– O jego niesprawiedliwym wyroku. Wiesz, że gliniarze pobili tego chłopaka, żeby przyznał się do winy? W moim przypadku wystarczyło, jak mi postawili coca-colę i gadałem jak najęty.
– O czym jeszcze?
– Rozmawialiśmy o samochodach. Wygląda na to, że mieliśmy podobne pojazdy.
– I co?
– Zbieg okoliczności. Rozmawialiśmy nieco, że byliśmy w tym samym miejscu w tym samym czasie. To niezwykłe, nie sądzisz?
– Rzeczywiście.
– Rozmawialiśmy o tym miasteczku i o tym, co sprawiło, że utraciło swoje, jakby, dziewictwo. – Sullivan znowu uśmiechnął się szeroko. – Dobrze powiedziane. Utraciło dziewictwo. Czy nie to właśnie się tam przytrafiło? Tej dziewczynce i miasteczku?
– Czy zabiłeś tę dziewczynkę? Joanie Shriver? Czy ją zabiłeś?
– Czy ją zabiłem? – Blair Sullivan przewrócił oczami i uśmiechnął się. – Niech no sobie przypomnę. Wiesz, Cowart, już mi się wszyscy zaczynają gmatwać w pamięci…
– Zabiłeś ją?
– Do diabła, Cowart. Podniecasz się i denerwujesz jak Bobby Earl. Tak się zdenerwował moim naturalnym procesem przypominania sobie, że chciał mnie zabić. To coś niezwykłego, nawet jak na celę śmierci. Nie sądzisz?
– Zabiłeś ją?
Blair Sullivan znowu pochylił się na krześle porzucając jowialny, drażniący ton i wyszeptał chrapliwym głosem:
– Chcesz się dowiedzieć, co? – Oparł się z powrotem, mierząc wzrokiem dziennikarza. – Powiedz mi coś, Cowart, dobrze?
– Co?
– Czułeś kiedyś w dłoniach siłę życia i śmierci? Czy miałeś okazję poznać słodkie uczucie siły wiedząc, że od ciebie zależy czyjeś życie lub śmierć? Całkowicie. Tylko i wyłącznie. Zupełnie. Wszystko zależy od ciebie. Czy znasz to uczucie, Cowart?
– Nie.
– To najlepszy narkotyk jaki istnieje. To jakbyś wstrzykiwał sobie do duszy prąd elektryczny. Nie ma nic lepszego niż świadomość, że czyjeś życie należy do ciebie…
Wyciągnął pięść, jakby trzymał owoc. Ścisnął powietrze. Łańcuch kajdanów zadzwonił po metalowej obręczy.
– Powiem ci kilka rzeczy, Cowart. – Przerwał wpatrując się w dziennikarza. – Po pierwsze, przepełnia mnie poczucie władzy. Wydawać by się mogło, że jestem ubezwłasnowolnionym więźniem, skutym i związanym, dzień i noc zamkniętym w celi trzy na dwa metry, ale przepełnia mnie siła, która wykracza daleko poza te kraty. Bardzo daleko. Mogę dosięgnąć każdej duszy, równie łatwo jakbym wykręcał numer telefonu. Nie ma nikogo, kto byłby poza moim zasięgiem, Cowart. Nikogo.
Przerwał i zapytał:
– Rozumiesz?
Cowart przytaknął.
– Po drugie, nie powiem ci, czy zabiłem tę dziewczynkę, czy nie. Jakbym powiedział ci prawdę, wszystko stałoby się zbyt jasne. A poza tym dlaczego miałbyś mi uwierzyć? Szczególnie po tym wszystkim co napisano o mnie w gazetach. Czy można mieć do mnie zaufanie? Jeśli nie jest dla mnie trudne zabicie kogoś, to jak trudne może być dla mnie kłamanie?
Cowart zaczął coś mówić. Jedno spojrzenie Sullivana zatrzymało go z otwartymi ustami.
– Chcesz się czegoś dowiedzieć, Cowart? Rzuciłem szkołę w dziesiątej klasie, ale nigdy nie przestałem się uczyć. Założę się, że jestem bardziej oczytany i lepiej wykształcony niż ty. Co czytujesz? „Time’a” i „Newsweeka”. Może recenzje książek publikowane przez „New York Timesa”? Być może „Magazyn Sportowy”, jak siedzisz na kiblu. A ja czytałem Freuda i Junga i właściwie wolę ucznia od mistrza. Czytałem Szekspira, poezję elżbietańską i historię Stanów Zjednoczonych ze szczególnym naciskiem na wojnę secesyjną. Lubię również powieści, szczególnie te wypełnione ironią, jak u Jamesa Joyce’a, Faulknera, Conrada czy Orwella. Lubię czytać klasyków. Troszkę Dickensa i Prousta. Lubię Tukidydesa i opowieści o wyniosłości Ateńczyków; i Sofoklesa, bo opowiada o każdym z nas. Więzienie, Cowart, to wspaniałe miejsce na lekturę. Nikt ci nie mówi, co masz czytać, a czego nie. I masz nieograniczony czas. Moim zdaniem to dużo lepsze niż większość studiów uniwersyteckich. Oczywiście w moim przypadku czas wcale nie jest nieograniczony, więc obecnie zajmuję się wyłącznie Pismem Świętym.
– I nic cię nie nauczyło o prawdzie i dobrodziejstwie?
Blair Sullivan zaniósł się śmiechem, który echem rozniósł się po klatce.
– Podobasz mi się, Cowart. Śmieszny jesteś. Wiesz, o czym jest Biblia? O oszustwach, zabijaniu, kłamstwach, morderstwach, napadach, bałwochwalstwie i podobnych rzeczach, które mieszczą się, można by powiedzieć, w mojej branży.
Więzień przyglądał się Cowartowi. Uśmiechnął się nikczemnie.
– Dobra, Cowart, zabawmy się trochę.
– Zabawmy?
– Tak. – Chichotał i charczał. – Jakieś jedenaście kilometrów od miejsca gdzie zabito Joanie Shriver, jest skrzyżowanie. Droga lokalna numer pięćdziesiąt przecina tam szosę stanową sto dwadzieścia. Sto metrów przed tym skrzyżowaniem znajduje się niewielki rów przebiegający pod szosą, tuż obok dużej grupy starych wierzb, które rosną lekko pochyło i w letni dzień rzucają trochę cienia na drogę. Jeśli zatrzymasz w tym miejscu samochód, zejdziesz na prawą stronę tego rowu i sięgniesz ręką w dół pod krawędź, gdzie wystaje rura drenażowa i pomacasz dłonią pod starą, śmierdzącą wodą, która tamtędy przepływa, może coś znajdziesz. Coś ważnego. Coś bardzo ciekawego.
– Co?
– Przestań, Cowart. Chyba nie sądzisz, że popsuję niespodziankę?
– Powiedzmy, że tam pojadę i znajdę to coś, co wtedy?
– Wtedy będziesz w swoim artykule mógł zadać czytelnikom naprawdę intrygujące pytanie, Cowart.
– Jakie pytanie?
– Skąd Blair Sullivan wie, jak ten przedmiot dostał się w to miejsce?
– Ja…
– To niezłe pytanie, nieprawdaż? Skąd on to wie? Sam będziesz musiał do tego dojść, Cowart, bo już nie będziemy rozmawiać. Przynajmniej nie do chwili jak poczuję oddech Pani Śmierci tuż za plecami.
Blair Sullivan podniósł się z miejsca i ryknął nagle:
– Sierżancie! Już skończyłem z tą świnią! Weźcie mi ją z oczu, zanim zeżrę jej łeb!
Uśmiechnął się do Cowarta szczękając łańcuchami, podczas gdy powietrze drżało echem jego głosu i pospiesznym dźwiękiem kroków zbliżających się do klatki.
Lekka bryza z południa przeplatała się z narastającym porannym upałem, popychała wielkie, szaro-białe chmury po ciemnoniebieskim niebie nad zatoką i otaczała idącego przez parking Cowarta wilgotnym powiewem. Cowart niósł torbę z parą rękawic ogrodniczych i dużą latarkę-lampkę, zakupione poprzedniego wieczoru w przydrożnym sklepiku. Pospieszył do samochodu myśląc bezustannie o tym, co usłyszał od dwóch mężczyzn siedzących w celi śmierci, wierząc, że odnajdzie brakujący element układanki, jaka stworzyła się w jego umyśle. Nie zauważył detektywa, aż niemal na niego wpadł.
Tanny Brown opierał się o samochód reportera i przesłaniając dłonią oczy przed słońcem patrzył, jak się zbliża.
– Spieszy się pan gdzieś?
Cowart przystanął.
– Ma pan niezłych informatorów. Przyjechałem dopiero wczoraj wieczorem.
Tanny Brown skinął głową.
– Przyjmuję to za komplement. Niewiele jest rzeczy, o których nie wiemy w takiej niewielkiej mieścinie jak Pachoula.
– Jest pan tego pewien?
Detektyw nie połknął haczyka.
– Może lepiej będzie, jeśli nie przyjmę tego za komplement – powiedział powoli. – Jak długo planuje się pan tu zatrzymać?
Cowart zawahał się, zanim udzielił odpowiedzi.
– To brzmi jak dialog z jakiegoś drugorzędnego filmu.
Detektyw zmarszczył brwi.
– Spróbuję inaczej. Dotarło do mnie wczoraj wieczorem, że zameldował się pan tutaj w motelu. Najwyraźniej brakuje panu jeszcze kilku odpowiedzi na pytania, w przeciwnym razie nie byłoby tu pana.
– Zgadza się, – Jakie pytania?
Cowart nie odpowiedział. Zamiast tego przyglądał się, jak detektyw przestępuje z nogi na nogę. Ogarnęła go dziwna myśl: mimo że był jasny dzień, policjant w jakiś sposób zaciemniał widzenie świata, jakby zapadała noc. Wyczuwał u niego lekkie zdenerwowanie i jakąś drobną, nie dającą mu spokoju obawę.
– Myślałem, że już pan zdecydował co do Fergusona i nas.
– Źle pan myślał.
Detektyw uśmiechnął się i powoli pokręcił głową, dając Cowartowi do zrozumienia, iż wie, że to nieprawda.
– Zawzięty z pana facet, prawda, panie Cowart?
Nie powiedział tego gniewnie ani zadziornie, ale łagodnie, jakby powodowała nim niejasna ciekawość.
– Nie wiem, co pan ma na myśli, poruczniku.
– Mam na myśli, że świta panu coś w głowie i nie poprzestanie pan, prawda?
– Jeśli chce pan przez to powiedzieć, że mam poważne wątpliwości co do winy Roberta Earla Fergusona, tak, to prawda.
– Czy mogę pana o coś zapytać, panie Cowart?
– Proszę bardzo.
Detektyw głęboko wciągnął powietrze, pochylił się nad samochodem i powiedział głosem niewiele głośniejszym od szeptu:
– Widział się pan z nim. Rozmawiał pan z nim. Stał pan tuż obok tego człowieka i czuł jego zapach. Jego dotyk. Co pan o nim sądzi?
– Nie wiem.
– Nie powie mi pan, że skóra panu trochę nie ścierpła i że nie spocił się pan lekko pod pachami, jak pan rozmawiał z panem Fergusonem, mam rację? Czy tak się reaguje, gdy się rozmawia z niewinnym człowiekiem?
– Mówi pan tu o wrażeniach, a nie dowodach.
– Właśnie. Niech mi pan nie wmawia, że pan nie odnosi żadnych wrażeń. Co pan o nim sądzi?
– Nie wiem.
– Oczywiście, że pan wie.
W tym momencie Cowart przypomniał sobie tatuaże na bladej skórze ramion Blaira Sullivana. Jakiś pracowity artysta stworzył dwa ozdobne, orientalne smoki, które wydawały się ślizgać się po skórze, falując przy każdym, najmniejszym nawet zgięciu ścięgien. Smoki były w wyblakłym czerwonym i niebieskim kolorze, ozdobione zielonymi łuskami. Miały wysunięte pazury i otwarte groźnie szczęki, tak że gdy Sullivan wyciągał ręce, żeby coś lub kogoś pochwycić, to samo czyniły dwa smoki. Przyszedł mu nagle do głowy pomysł, żeby wycedzić nazwisko Sullivana i zobaczyć, jakie wrażenie zrobi na detektywie, ale był to zbyt ważny trop, żeby go tak nieostrożnie zmarnować.
Detektyw przyglądając się dziennikarzowi pochylił się do przodu i powiedział wolno:
– Widział pan kiedyś parę starych, złych psów, panie Cowart? Wie pan, jak się obwąchują, chodzą w kółko, mierzą wzajemnie wzrokiem? Zawsze zastanawiałem się, od czego to zależy, że te stare psy decydują się na walkę. Czasami dociera do nich odpowiednia woń i po prostu się wycofują, najwyżej pomerdają trochę ogonami i wracają do swych psich spraw. Ale czasami, w mgnieniu oka, jeden z nich zawarczy i odsłoni kły, i nagle obydwa rzucają się na siebie, jakby ich cholerne życie zależało od tego, czy uda się rozszarpać gardło przeciwnikowi. – Przerwał na chwilę. – Może pan wie, panie Cowart. Dlaczego te psy czasami odchodzą? A dlaczego czasami walczą?
– Nie wiem.
– Może coś wyczuwają?
– Pewnie tak.
Tanny Brown oparł się plecami o samochód i zadarł głowę do słońca, wpatrując się w dryfujące chmury. Skierował głos w stronę bladoniebieskich połaci.
– Wie pan, jak byłem małym chłopcem, to wydawało mi się, że wszyscy biali są w jakiś sposób szczególni. Bardzo łatwo było tak sądzić. Jedyne co widziałem, to że mają dobre prace, wspaniałe samochody i ładne domy. Przez długi czas nienawidziłem białych. Potem podrosłem. Chodziłem z białymi do szkoły. Poszedłem do wojska, walczyłem ramię w ramię z białymi. Zostałem policjantem, jednym z pierwszych czarnych gliniarzy w niemal zupełnie białych oddziałach. W tej chwili jest w nich już dwadzieścia procent czarnych i ta liczba ciągle wzrasta. I wsadzam do więzienia i białych, i czarnych. I na każdym z tych etapów czegoś się nauczyłem. A wie pan, czego się nauczyłem? Że zło nie odróżnia kolorów. Nie ma żadnego znaczenia, jaki ma się kolor skóry. Jeśli ktoś jest zły, to jest zły, niezależnie od tego czy jest czarny, biały, zielony, żółty, czerwony.
Odwrócił wzrok od nieba.
– Proste, prawda, panie Cowart?
– Zbyt proste.
– To pewnie dlatego że w głębi serca jestem człowiekiem ze wsi – odparł Tanny Brown. – Jestem jak ten stary pies. Wyczuwam odpowiednią woń.
Dwaj mężczyźni stali obok samochodu i przyglądali się sobie w milczeniu. Brown westchnął i pogładził wielką dłonią swoje krótko przystrzyżone włosy.
– Wie pan, powinienem się z tego wszystkiego śmiać.
– To znaczy z czego?
– Dowie się pan. Gdzie pan się wybiera?
– Na poszukiwanie skarbów.
Detektyw uśmiechnął się.
– Mogę pójść razem z panem? Brzmi to jak jakaś zabawa, a mnie z pewnością przydałoby się trochę dziecięcej rozrywki, nie sądzi pan? Jak się jest policjantem, nieczęsto można się pośmiać niefrasobliwie, na ogół to wisielczy humor. Czy też będę musiał pana śledzić?
Cowart zdał sobie sprawą, że żeby nie wiadomo jak tego pragnął, nie umknie przed policjantem. Z łatwością podjął decyzję.
– Niech pan wsiada – powiedział, wskazując siedzenie obok kierowcy.
Przez kilka chwil jechali w milczeniu. Cowart przyglądał się, jak autostrada ucieka za przednią szybą, a detektyw obserwował mijane pola. Ta cisza była nienaturalna i Cowart wiercił się w fotelu, usiłując wyprostować ręce trzymane na kierownicy. Przyzwyczaił się, że z łatwością ocenia osobowość i charakter, a w przypadku Tanny’ego Browna to mu się nie udało. Spoglądał ukradkiem na detektywa, który sam zdawał się pogrążony w myślach. Cowart starał się go ocenić, jak osoba biorąca udział w aukcji, zanim zgłosi swoją ofertę. Mimo muskulatury i potężnej budowy Browna, beżowy mundur zwisał mu luźno na barkach i ramionach, jakby celowo o dwa numery za duży, żeby zmniejszyć optycznie ciało. Choć dzień robił się ciepły, policjant miał krawat zawiązany ciasno pod kołnierzykiem bladoniebieskiej koszuli. Cowart rzucał ukradkowe spojrzenia znad kierownicy; widział więc, że detektyw wyczyścił parę oprawionych w złote druciane oprawki okularów i włożył je, co nadało mu wygląd mola książkowego i jeszcze mniej zgadzało się z jego posturą. Następnie Brown wyjął niewielkie pióro i notes, i szybko zrobił kilka notatek, pisząc jak zawodowy dziennikarz. Gdy skończył, schował notes, pióro i okulary, i nadal wyglądał przez okno. Podniósł nieznacznie rękę, jakby wypychał na światło dzienne jakiś nowy pomysł i wskazał mijane pastwiska.
– Dziesięć lat temu wszystko wyglądało zupełnie inaczej. A dwadzieścia lat temu jeszcze inaczej.
– Jak?
– Widzi pan tę stację benzynową? Sklep spożywczy Exxon Mini-Mart, gdzie można zrobić zakupy nie wysiadając z samochodu, i sterowane komputerowo, automatyczne dystrybutory z elektronicznymi czytnikami?
Przejechali obok stacji.
– Tak. Co w niej dziwnego?
– Pięć lat temu nazywała się Dixie Gas i jej właścicielem był facet, który w latach pięćdziesiątych prawdopodobnie należał do Ku-Klux-Klanu. Dwa stare dystrybutory, flaga amerykańska wywieszona w oknie i tabliczka z napisem PRZYNĘTA IAMUNIC. Do diabła, facet miał szczęście, że chociaż tyle potrafił napisać bez błędów, a i tak musiał jeszcze skrócić jedno z tych słów. Ale jego stacja była doskonale zlokalizowana. Sprzedał ją. Zarobił sporo pieniędzy. Na starość chyba osiadł w jednym z tych małych domków, które powstają tu wokół i nazywają się Lisi Trakt, Okoniowy Strumień lub Pola Elizejskie. – Detektyw zaśmiał się do siebie. – Podoba mi się to. Jak przejdę na emeryturę, to będę chciał zamieszkać w miejscu, które nazywa się Pola Elizejskie. Albo Pola Chwały, to chyba bardziej odpowiednie dla gliniarza, co? Wojownicy współczesnego społeczeństwa. Oczywiście powinienem zginąć z bronią w ręku, prawda?
– Jasne – odparł Cowart. Był spięty. Detektyw zdawał się wypełniać niewielkie wnętrze samochodu. – Dużo się zmieniło?
– Niech się pan rozejrzy. Droga jest niezła, a to oznacza pieniądze z podatków. To już nie jest sprawa mamy i taty. Teraz wszędzie są sklepy 7-Eleven, Winn-Dixie i Southland Corporation. Jak ktoś chce przesmarować samochód, idzie do korporacji. Jak ktoś chce iść do dentysty, udaje się do profesjonalnego stowarzyszenia. Jak ktoś chce coś kupić, idzie do centrum handlowego. Do diabła, główny napastnik w szkolnej drużynie baseballowej jest synem nauczyciela i jest czarny, a najlepszy obrońca jest synem mechanika i jest biały. Co pan na to?
– Wydaje się, że nie za wiele się zmieniło tam, gdzie mieszka babka Fergusona.
– Nie, ma pan rację. Stare Południe. Bardzo biedne. Latem rozpalone. Zimą zmarznięte. Piec na drewno, toaleta na zewnątrz i bose nogi drepczące po gołej ziemi. Nie wszystko się zmieniło, a to jedno z takich miejsc, które istnieje po to, żeby nam przypominać, ile jeszcze mamy do zrobienia.
– Stacje benzynowe to jedno – powiedział Cowart. – A co z wzajemnym stosunkiem ludzi do siebie?
Brown roześmiał się.
– Te zmiany są powolniejsze, prawda? Wszyscy wiwatują, jak ten syn nauczyciela rzuca piłkę, a chłopak mechanika łapie ją i dotyka ziemi zdobywając punkt. Ale jakby któryś z tych chłopaków zechciał umówić się na randkę z siostrą tego drugiego, wiwaty chyba cholernie szybko by zamilkły… Przy pańskim zawodzie nie jest to dla pana nic nowego, prawda?
Dziennikarz przytaknął, nie bardzo wiedząc, czy Brown się z nim drażni, obraża, czy mówi komplement. Przejechali obok jakiejś nowej dzielnicy wznoszonej na szerokim polu. Żółty buldożer wyrywał z korzeniami poszycie zielonego pola, odsłaniając świeżą czerwonawą glebę. Wydawał dźwięki mielenia i kopania, natychmiast wypełniając samochód odgłosem ciężko pracującej maszyny. Obok załoga w kaskach i przepoconych koszulach układała deski i cegły. Dwaj mężczyźni w samochodzie nie odezwali się, aż minęli plac budowy. Wtedy Cowart zapytał:
– A gdzie jest dzisiaj Wilcox?
– Bruce? Ach, wczoraj wieczorem mieliśmy dwa śmiertelne wypadki drogowe. Wysłałem go, żeby oficjalnie przyjrzał się sekcji zwłok. To napawa człowieka szacunkiem dla pasów bezpieczeństwa i każe zastanowić się nad jazdą po pijanemu i nad tym, co się dzieje, jak robotnicy budowlani, jak ci, których właśnie minęliśmy, dostają wypłaty w czwartki.
– Potrzebne mu takie lekcje?
– Wszystkim nam są potrzebne. To część szkolenia pracowniczego.
– Tak jak jego temperament?
– To też nauczy się kontrolować. Mimo tego temperamentu jest bardzo uważnym obserwatorem. I wnikliwym. Zdziwiłby się pan, jak doskonale radzi sobie z dowodami i z ludźmi. Bardzo rzadko pozwala tak się ponieść emocjom.
– Powinien też był nad nimi zapanować w przypadku Fergusona.
– Chyba jeszcze nie do końca pan zrozumiał, jak wszyscy byliśmy przejęci tym, co przydarzyło się tej dziewczynce.
– Nie o to chodzi i doskonale pan o tym wie.
– Nie, właśnie o to chodzi. Tylko pan nie chce tego wysłuchać.
Upomnienie detektywa uciszyło Cowarta. Po chwili jednak znowu zaczął.
– Wie pan, co się stanie, jak napiszę, że uderzył Fergusona?
– Wiem, co panu się wydaje, że się stanie.
– Będzie powtórnie sądzony.
– Może. Sądzę, że to możliwe.
– Zachowuje się pan jak ktoś, kto coś wie i nie chce powiedzieć.
– Nie, panie Cowart, zachowuję się jak ktoś, kto zna cały ten system.
– Według tego systemu nie wolno siłą wyciągać zeznań od podejrzanego.
– Czy to właśnie zrobiliśmy? Wydaje mi się, że powiedziałem panu jedynie, że Wilcox raz czy dwa klepnął Fergusona w twarz. Klepnął. Otwartą dłonią. To niewiele więcej niż sposób przywrócenia mu uwagi. Czy wydaje się panu, że uzyskanie od mordercy przyznania się do winy to jakaś herbatka u cioci, przez cały czas przyjemna i zgodna z zasadami? Chryste. A poza tym przyznał się dopiero niemal dobę później. Jak ma się tutaj powód do rezultatu?
– Ferguson twierdzi co innego.
– Pewnie twierdzi, że przez cały czas znęcaliśmy się nad nim.
– Tak.
– Że nie miał co jeść. Że nie miał co pić. Że nie pozwoliliśmy mu spać. Nieprzerwane fizyczne znęcanie się połączone z pozbawieniem praw i zastraszeniem. Stare sposoby, które odnosiły niezły skutek. Stosowano je w epoce kamienia łupanego. Tak twierdzi?
– Mniej więcej. Pan temu zaprzecza?
Tanny Brown uśmiechnął się i skinął głową.
– Oczywiście. Było zupełnie inaczej. Gdyby tak się działo, wydostalibyśmy z tego milczącego skurwysyna znacznie lepszą spowiedź. Dowiedzielibyśmy się, jak zwabił Joanie do samochodu, gdzie ukrył swoje ubranie i kawałek dywanika, i całą resztę tego gówna, której nie chciał nam wyjawić.
Cowarta znowu ogarnęły wątpliwości. To, co mówił policjant, było prawdą.
Brown przerwał i zastanawiał się. Następnie dodał:
– Proszę bardzo, to się przyda do pańskiego artykułu, prawda? Oficjalne zaprzeczenie.
– Tak.
– Ale nie powstrzyma to pana przed jego napisaniem?
– Nie.
– No cóż. Wydaje mi się, że znacznie wygodniej dla pana jest wierzyć jemu.
– Tego nie powiedziałem.
– Nie? A dlaczego jego wersja jest bardziej wiarygodna niż to, co ja panu powiedziałem?
– Nie czynię takich osądów.
– O, jasne, że nie. – Brown gwałtownie odwrócił się na swoim fotelu i popatrzył gniewnie na Cowarta. – To typowa wymówka reporterska, prawda? Gadka pod tytułem „Zamieszczam wszystkie wersje i pozwalam zdecydować czytelnikom, komu mają wierzyć…”, tak?
Cowart, zdenerwowany, przytaknął.
Detektyw również skinął głową i odwrócił wzrok do okna.
Cowart, prowadząc samochód po szosie, zagłębił się w ciszy. Zauważył, jak minął skrzyżowanie opisane przez Blaira Sullivana. Przyglądał się poboczu w poszukiwaniu grupy wierzb.
– Czego pan szuka? – spytał Brown.
– Wierzb i drenu, który przebiega pod szosą.
Detektyw zmarszczył brwi i przez chwilę nie odpowiadał.
– Jeszcze kawałek. Niech pan zwolni, pokażę panu.
Wskazał przed siebie i Matthew Cowart ujrzał drzewa i kawałek terenu, gdzie można było się zatrzymać. Zaparkował samochód i wysiadł.
– W porządku – powiedział detektyw. – Znaleźliśmy wierzby. Teraz czego szukamy?
– Nie jestem pewien.
– Panie Cowart, może gdyby mógł pan nieco wybiegać myślami w przyszłość…
– Pod drenem. Kazał mi szukać pod drenem.
– Kto kazał panu szukać pod drenem i czego?
Reporter potrząsnął głową.
– Jeszcze nie. Najpierw popatrzmy.
Detektyw skrzywił się, ale ruszył za nim.
Matthew Cowart poszedł na skraj drogi i przyglądał się krawędzi ołowiano-szarej, zardzewiałej rury, która wystawała pomiędzy krzakami, kamieniami i mchem. Otaczała ją ogromna ilość śmieci: puszki po piwie, plastikowe butelki po napojach, wyblakłe papiery, stary brudnobiały trampek i cuchnący, na wpół zjedzony pojemnik po smażonym kurczaku. Z końcówki metalowego cylindra ciekła strużka czarnej, zabrudzonej wody. Zawahał się, po czym zszedł na dół pośród kolczastych zarośli. Chaszcze czepiały się jego ubrania, a pod stopami czuł miękką od wilgoci ziemię. Detektyw szedł bez wahania za nim, natychmiast drąc i błocąc mundur. Nie zwracał na to uwagi.
– Niech mi pan powie, to zawsze tak wygląda, czy…
– Nie. Jak mocno pada, całe to miejsce napełnia się cuchnącym bagnem i błotem. Mija dzień lub dwa, zanim znowu wyschnie. Tak w kółko.
Cowart włożył rękawiczki.
– Niech pan potrzyma latarkę – powiedział.
Reporter przyklęknął ostrożnie i zaczął usuwać kamienie i ziemię, podczas gdy detektyw obok niego świecił latarką pod skrajem drenu.
– Panie Cowart, wie pan, co pan robi?
Nie odpowiedział, tylko nadal wybierał nieczystości i rzucał je za siebie.
– Może gdyby mi pan powiedział…
Zauważył coś w promieniu latarki. Zaczął kopać szybciej. Detektyw spostrzegł, że coś zauważył, i próbował zajrzeć pod krawędź, żeby zobaczyć co to takiego. Matthew Cowart zdrapał trochę liści i błota. Zobaczył rękojeść i chwycił ją. Pociągnął mocno. Przez chwilę czuł opór, jakby ziemia nie miała ochoty poddać się bez walki, aż w końcu udało mu się wyciągnąć. Wstał gwałtownie, odwracając się do detektywa i wyciągając rękę.
Wypełniło go dzikie, satysfakcjonujące podniecenie.
– Jakiś nóż – powiedział powoli.
Detektyw wpatrywał się w przedmiot.
– Pewnie jakieś narzędzie zbrodni.
Dziesięciocentymetrowe ostrze i rękojeść noża były pokryte rdzą i ziemią, czarne od starości, i Cowart przestraszył się, że broń rozleci mu się w dłoni.
Tanny Brown spojrzał ostro na Matthew Cowarta, wyciągnął z kieszeni czystą chusteczkę i wziął nóż za końcówkę, owijając go delikatnie.
– Ja to wezmę – rzekł zdecydowanie.
Umieścił nóż w kieszeni munduru.
– Za wiele z niego nie zostało – powiedział powoli z rozczarowaniem. – Sprawdzimy go w laboratorium, ale nie liczyłbym na zbyt wiele. – Popatrzył na dren, a potem w niebo. – Niech się pan odsunie – ciągnął cicho. – Proszę niczego więcej nie dotykać. Może być tu coś wartościowego dla śledztwa i nie życzę sobie więcej zacierania śladów. – Obdarzył Cowarta długim, srogim spojrzeniem. – Jeśli to miejsce ma coś wspólnego ze zbrodnią, to chcę je należycie zabezpieczyć.
– Wie pan, z czym ono ma coś wspólnego – odparł Cowart.
Brown odsunął się i potrząsnął głową.
– Ty sukinsynu – rzekł cicho, odwracając się gwałtownie i wdrapując z powrotem po pochyłości do samochodu dziennikarza. Przez chwilę stał na szosie, z zaciśniętymi pięściami, skupioną twarzą. Nagle, z szybkością, która zdawała się ciąć na strzępy spokojny poranek, kopnął w otwarte drzwi samochodu. Odgłos uderzenia o metal zabrzmiał echem pośród upału i światła słonecznego, zanikając powoli jak daleki wystrzał.
Cowart siedział sam w biurze policjanta i czekał. Patrzył przez okno, jak na miasteczko spływa noc; nagły atak ciemności, która wydawała się wysączać z mrocznych kątów i spod cienia drzew, opanowując świat. Zimowa szybkość, w której nie było nic z powolnie zanikającego dnia.
Cały dzień spędził nad rowem. Obserwował, jak zespół techników kryminalistyki dokładnie badał dren w poszukiwaniu innych materiałów dowodowych. Widział, jak spakowali w torebki i opatrzyli metkami wszystkie pozostałe śmieci, próbki gruntu i jakieś nierozpoznawalne strzępy. Wiedział, że nic nie znajdą, ale cierpliwie przeczekał poszukiwania.
Późnym popołudniem wraz z Tannym Brownem pojechał z powrotem na posterunek policji, gdzie detektyw umieścił go w biurze, żeby poczekał na laboratoryjną ekspertyzę noża. Między dwoma mężczyznami panowało milczenie.
Cowart odwrócił się do ściany gabinetu i przyglądał oprawionej w ramki fotografii detektywa i jego rodziny, stojących przed pobielanym kościołem. Zona i dwie córki; jedna z warkoczami, aparatem ortodontycznym i beztroską, która przebijała nawet przez surowość niedzielnej sukienki; druga, nastoletni podlotek o gładkiej skórze w mocno wykrochmalonej białej bluzce. Detektyw i jego żona uśmiechali się spokojnie do obiektywu, starając się wyglądać naturalnie.
Nagle poczuł ostre ukłucie. Po rozwodzie wyrzucił wszystkie zdjęcia, na których widniał wraz z żoną i córką. Zastanawiał się teraz dlaczego.
Przyglądał się pobieżnie pozostałym ozdobom na ścianach. Wisiała tam seria plakietek w dowód uznania za wygranie dorocznych zawodów okręgowych w strzelaniu z pistoletu, oprawiona w ramki pochwała od mera i rady miasteczka odnośnie do jego odwagi nie bardzo wiadomo z jakiej okazji. Oprawiony medal, Brązowa Gwiazda z jeszcze jedną pochwałą. Obok wisiało zdjęcie młodszego i znacznie szczuplejszego Tanny’ego Browna w wojsku w Azji Południowo-Wschodniej.
Drzwi za nim otworzyły się i Cowart odwrócił głowę. Detektyw nie wyrażał żadnych emocji, miał kamienną twarz.
– Hej – odezwał się Cowart – za co pan dostał medal?
– Co?
Cowart wskazał na ścianę.
– A, to. Byłem sanitariuszem. Pluton znalazł się w potrzasku i czterech gości zostało rannych. Wyszedłem z ukrycia i ich przyciągnąłem, jednego po drugim. Nie było to nic takiego, tylko że akurat tego dnia był z nami reporter z „The Washington Post”. Mój porucznik stwierdził, że tak narozrabiał wprowadzając nas w zasadzkę, że dobrze by było, gdyby to jakoś naprawił, więc wystąpił o przyznanie mi medalu. To jest świadectwo złych wspomnień, jakie pozostały temu gryzipiórkowi po czterech godzinach czołgania się pośród pijawek z twarzą wepchniętą w bagno, podczas gdy strzelali mu w dupsko. Pan też tam był?
– Nie – odpowiedział Cowart. – Miałem numer trzysta dwadzieścia. Nigdy go nie wylosowali.
Detektyw skinął głową i gestem wskazał krzesło. Sam rozparł się z biurkiem.
– Nic – powiedział.
– Odciski palców? Krew? Cokolwiek?
– Jeszcze nie. Chcemy go wysłać do laboratorium FBI i zobaczyć, co oni mogą z tym zrobić. Mają bardziej wyszukany sprzęt niż my.
– Ale zupełnie nic?
– Ekspert medyczny twierdzi, że ostrze jest odpowiedniej wielkości, żeby mogło spowodować rany kłute. Najgłębsza rana miała taką samą głębokość jak ostrze noża. To już coś.
Cowart wyciągnął notes i zaczął robić notatki.
– Jest pan w stanie ustalić pochodzenie noża?
– To tani, typowy nóż za dziewiętnaście dolarów i dziewięćdziesiąt dziewięć centów, który można kupić w pierwszym lepszym sklepie z artykułami sportowymi. Spróbujemy, ale nie ma na nim numeru seryjnego ani nazwy producenta. – Zawahał się i spojrzał na Cowarta. – Ale po co to?
– Co?
– Słyszał mnie pan. Czas przestać się bawić. Kto panu powiedział o nożu? Czy ten, kto zabił Joanie Shriver? Niech mi pan odpowie.
Cowart zawahał się.
– Każe mi pan o tym przeczytać w gazecie czy co? – Przez zmęczenie w głosie detektywa przedarł się cierpki upór.
– Jedno panu powiem: Robert Earl Ferguson nie mówił mi, gdzie szukać tego noża.
– Chce mi pan zasugerować, że ktoś inny powiedział panu, gdzie szukać broni, która mogła być użyta do zamordowania Joanie Shriver?
– Właśnie tak.
– Czy jest pan skłonny podzielić się tą wiadomością?
Matthew Cowart podniósł wzrok sponad notatek.
– Najpierw niech pan mi coś powie, poruczniku. Jeśli powiem panu, kto mi powiedział o tym nożu, czy otworzy pan ponownie dochodzenie w sprawie tego morderstwa? Czy ma pan zamiar udać się do adwokata stanowego? Stawić się przed sędzią i oznajmić, że sprawa musi zostać ponownie otwarta?
Detektyw zawył.
– Nie mogę obiecywać takich rzeczy, zanim się czegoś nie dowiem. Dalej, Cowart, niech mi pan powie.
Cowart potrząsnął głową.
– Po prostu nie wiem, czy mogę panu zaufać, poruczniku. To bardzo proste.
W tej chwili Tanny Brown wyglądał jak człowiek, który zaraz eksploduje.
– Wydawało mi się, że jedną rzecz pan zrozumiał – powiedział niemal szeptem.
– Co?
– Że do czasu aż ten człowiek za to zapłaci, sprawa Joanie Shriver nigdy nie została zamknięta.
– I tu właśnie pojawia się pytanie. Kto zapłaci?
– Wszyscy płacimy. Każdy z nas. Przez cały czas. – Mocno uderzył pięścią w stół. Dźwięk odbił się echem w niewielkim pomieszczeniu. – Ma pan coś do powiedzenia, niechże więc pan mówi!
Matthew Cowart zastanowił się porządnie nad tym, co wie, a czego nie i odparł:
– Blair Sullivan powiedział mi, gdzie znaleźć ten nóż.
To nazwisko zrobiło na policjancie przewidywane wrażenie. Najpierw przybrał zdziwioną, a następnie zszokowaną minę, jak gracz w baseball, który oczekuje, żeby odbić piłkę, śledzi jej trajektorię lotu i widzi, jak znika poza boiskiem.
– Sullivan? A co on ma z tym wspólnego?
– Powinien pan wiedzieć. Przejeżdżał przez Pachoulę w maju 1987 roku, zabijając po drodze masę ludzi.
– Wiem, ale…
– I wiedział, gdzie jest ten nóż.
Brown wpatrywał się w niego kilka długich sekund.
– Czy Sullivan powiedział, że zabił Joanie Shriver?
– Nie, nie powiedział.
– Czy powiedział, że Ferguson nie zabił tej dziewczynki?
– Nie wprost, ale…
– Czy powiedział coś wprost, co mogłoby zaprzeczyć pierwotnym ustaleniom procesu?
– Wiedział o tym nożu.
– Wiedział o jakimś nożu. Nie wiemy, czy to ten nóż i bez przeprowadzenia ekspertyzy nie jest on niczym więcej jak kawałkiem zardzewiałego metalu. Panie Cowart, wie pan, że Sullivan jest porządnie stuknięty. Czy dał panu coś, co chociaż w najmniejszym stopniu można by nazwać dowodem?
Oczy Browna zwęziły się. Cowart widział, jak szybko przetwarza informacje, rozważa, analizuje, wyciąga wnioski. Pomyślał sobie, że jest to ponad jego siły. Nie zechce przyznać się do jakiejkolwiek możliwości popełnienia błędu. Ma swojego zabójcę i jest zadowolony.
– Nic więcej.
– Więc to nie wystarczy, żeby ponownie otworzyć dochodzenie, które już zakończyło się wyrokiem.
– Nie? Dobrze. Niech się pan przygotuje na lekturę gazety. Wtedy zobaczymy, czy to nie wystarczy.
Policjant popatrzył z gniewem na Cowarta i wskazał mu drzwi.
– Niech pan wyjdzie, panie Cowart. Niech pan natychmiast wyjdzie. Niech pan wsiada do swojego wynajętego samochodu i wraca do motelu. Niech pan spakuje torby. Pojedzie na lotnisko. Wsiądzie w samolot i wróci do swojego miasta. I niech pan nie wraca. Zrozumiano?
Cowart zjeżył się. Czuł, jak narasta w nim gniew.
– Czy pan mi grozi?
Detektyw potrząsnął głową.
– Nie. Daję panu radę.
– I co?
– Niech ją pan przyjmie.
Matthew Cowart podniósł się z krzesła i dłuższą chwilę przyglądał się detektywowi. Spojrzenia obydwu mężczyzn spięły się ze sobą. Wzrokowa próba sił. Kiedy detektyw w końcu odwrócił się plecami, Cowart okręcił się na pięcie, wyszedł, zamknął ostro za sobą drzwi i krocząc szybko pośród jasnych neonowych świateł posterunku policji, jakby pchał przed sobą jakaś falę, patrzył, jak policjanci w mundurach i detektywi schodzą mu z drogi. Czuł na plecach ich wzrok, gdy tak szedł korytarzami, uciszając po drodze rozmowy. Kilkakrotnie słyszał za sobą parę wymamrotanych słów, kilkakrotnie słyszał swoje nazwisko wypowiedziane z niechęcią. Nie rozglądał się, nie zmieniał kroku. Samotnie zjechał windą i wyszedł przez szerokie, szklane drzwi na ulicę. Tam się odwrócił i spojrzał za siebie w stronę gabinetu detektywa. Przez chwilę dojrzał Tanny’ego Browna stojącego przy oknie i przyglądającego mu się. Ich wzrok znów się spotkał. Matthew Cowart nieznacznie pokręcił głową; niemal niedostrzegalny ruch na boki.
Zobaczył, jak detektyw usuwa się i znika z okna.
Cowart stał przez chwilę sztywno, dając się otoczyć nocy. Następnie ruszył, idąc najpierw powoli, ale szybko nabierając tempa i przyspieszając kroku, aż po chwili kroczył żwawo przez miasto, a głęboko w nim, paradując wojskowym szykiem poprzez wyobraźnię, zaczęły zbierać się słowa, które miały stać się jego artykułem.
Jednak gdy wracał do domu, narastające zmęczenie sprawiło, że żywi pozostali jedynie w jego notesie, a miejsce w wyobraźni zajęli zmarli.
Było późno, dobrze po północy, w przejrzystą noc Miami i niebo wyglądało jak nieskończony obszar czerni pomalowany doskonałymi ruchami pędzla w nieskończoną ilość mrugających gwiazd. Pragnął podzielić się z kimś swoim nadchodzącym sukcesem, ale zdał sobie sprawę, że nie ma z kim. Wszyscy odeszli zabrani przez wiek, rozwód i zbyt wiele śmierci. Najbardziej brakowało mu rodziców, ale ich nie było już od dawna.
Matka umarła, gdy był jeszcze młodym mężczyzną. Wyglądała jak myszka. Była szczupła i silna niczym lekkoatletka, co sprawiało, że jej uścisk był kanciasty i twardy, lecz kompensował to jej miękki, głęboki głos, tak wspaniale brzmiący, gdy opowiadała bajki. Urodziła się w czasach, które zrobiły z niej gospodynię domową, i tak już zostało przez całe życie; wychowała jego oraz jego braci i siostry, tkwiąc w kręgu pieluch, odżywek i ząbkowania, które później zmieniły się w odrapane kolana i wymyślne kontuzje, prace domowe, treningi koszykówki i od czasu do czasu nieuniknione zawody miłosne wieku dojrzewania.
Zmarła nagle, lecz spokojnie w początkach wieku starczego. Złośliwy guz odbytnicy. Pięć tygodni; niezwykła, równomierna metamorfoza od życia do śmierci, zaznaczana codziennie żółknięciem skóry i narastającą słabością głosu i chodu. Ojciec zmarł właściwie wraz z nią, co trudno zrozumieć, bo od kiedy Cowart dorósł, wiedział o burzliwych zdradach małżeńskich ojca. Zawsze były krótkotrwałe, ale nie potrafił ich ukryć. Oceniając z perspektywy, wydawały się znacznie mniej szkodliwe niż jego romans z gazetą, który pozbawiał go czasu i wysysał z niego chęć przebywania z rodziną. Więc gdy po jej pogrzebie ojciec przez sześć miesięcy bezgranicznie oddawał się pracy i na koniec oświadczył, że przechodzi na wcześniejszą emeryturę, zaskoczyło to wszystkie dzieci.
Siostry i bracia odbywali długie rozmowy telefoniczne, zastanawiając się nad jego decyzją, zastanawiając się, co będzie robił sam w wielkim i teraz zawsze opustoszałym, rozbrzmiewającym echem domu na przedmieściu, w otoczeniu młodych rodzin, które jego obecność tam uważały za coś niezwykłego i prawdopodobnie lekko denerwującego. Matthew Cowart był najmłodszym z szóstki – wyrośli na nauczycieli, prawnika, lekarza, artystę i, w jego przypadku, dziennikarza, rozproszyli się po całych Stanach i żadne z nich nie było dość blisko, żeby pomóc nagle zestarzałemu ojcu. Żadne z nich nie dostrzegło sprawy oczywistej. Zastrzelił się w rocznicę ślubu.
Powinienem był przewidzieć, pomyślał. Powinienem był zauważyć, co się święci. Ojciec zadzwonił do niego wieczorem dwa dni wcześniej. Rozmawiali ostrożnie, obco, o artykułach i pracy reporterskiej. Ojciec powiedział: „Pamiętaj, im nie zależy na faktach. Zależy im na prawdzie”. Wcześniej rzadko mówił synowi takie rzeczy i gdy Cowart próbował namówić go, żeby ciągnął dalej, wycofał się gburowato.
Policja znalazła go siedzącego przy biurku, w jednej ręce trzymał mały rewolwer, w skroni miał ranę po pocisku, a na kolanach zdjęcie żony. Cowart rozmawiał później z detektywami, zawsze dziennikarz, i wydobywał z nich opis sceny w najdrobniejszych szczegółach, które, raz usłyszane, na zawsze pozostają w pamięci i odzierają proces umierania z całego dramatyzmu: miał na sobie stare czerwone pantofle i niebieski garnitur oraz krawat w kwiaty, który kupił mu kiedyś z okazji dawno zapomnianego Dnia Ojca; na biurku znajdował się bieżący numer gazety pokryty zapiskami robionymi czerwonym ołówkiem, a obok dietetyczny napój i na wpół zjedzona kanapka z serem. Pamiętał o wypisaniu czeku dla gosposi i przykleił go taśmą klejącą do swojej starej lampy bankierskiej z zielonym abażurem. Dookoła krzesła walało się kilka pogniecionych kartek papieru, które rzucał bezładnie obok siebie i na których widniały zaczęte, ale żaden nie skończony, listy do dzieci.
Gwiazdy migotały ponad nim.
Byłem najmłodszy, pomyślał. Jedyny, który poszedł w jego ślady. Sądziłem, że to nas zbliży. Sądziłem, że będę w tym lepszy. Sądziłem, że będzie dumny. Albo zazdrosny.
Zamiast tego odsunął się jeszcze bardziej.
Pomyślał o uśmiechu matki. Przypominał mu go uśmiech jego córki. I pozwoliłem swojej żonie zabrać ją niemal bez żadnego sprzeciwu. Na tę myśl poczuł nagle ciemną pustkę, którą natychmiast zajęło koszmarne wspomnienie zdjęć małej Joanie Shriver zrobionych w miejscu zbrodni.
Opuścił głowę i patrzył w głąb ulicy. Daleko widział bulwar błyszczący żółtym światłem latarni i przesuwających się świateł przejeżdżających samochodów. Odwrócił się słysząc wycie syreny gdzieś w oddali i wszedł do swojego bloku. Wjechał windą na górę, przeszedł przez korytarz i otworzył drzwi swego mieszkania. Na chwilę zawahał się w przedpokoju, zapalił światła i rozejrzał się wokół siebie. Ujrzał kawalerski nieład, książki upchnięte na półkach, oprawione plakaty na ścianach, biurko zasłane papierami i czasopismami i przypięte nad nim notatki. Rozejrzał się za czymś znanym, co by mu powiedziało, że jest w domu. Westchnął, zamknął za sobą drzwi. Przystąpił do rozpakowywania bagażu i pójścia spać.
Cały następny długi tydzień spędził przy telefonie, zbierając dodatkowe informacje do swojego materiału. Przeprowadził kilka niemiłych rozmów telefonicznych z prokuratorami, którzy oskarżali Fergusona i nie życzyli sobie kontaktów z żadnymi dziennikarzami. Były też dłuższe rozmowy telefoniczne z osobami, które zajmowały się sprawą Blaira Sullivana. Detektyw z Pensacoli potwierdził obecność Sullivana w okręgu Escambia, w czasie gdy zamordowano Joanie Shriver; na paragonie ze stacji benzynowej koło Pachouli, gdzie Sullivan płacił kartą kredytową, widniała data o dzień wcześniejsza niż dzień zamordowania dziewczynki. Prokuratorzy z Miami pokazali Cowartowi nóż, jakiego używał Sullivan w chwili, gdy został aresztowany; był to tani, mało charakterystyczny nóż o dziesięciocentymetrowym ostrzu, podobny do tego, który znaleziono pod drenem, ale nie identyczny.
Potrzymał ten nóż w ręce i pomyślał: Pasuje.
Inne fragmenty łamigłówki również zaczynały pasować.
Rozmawiał telefonicznie z władzami Uniwersytetu Rutgersa i uzyskał dane o przeciętnych wynikach studiów Fergusona. Był sumiennym, nigdy nie wyróżniającym się studentem, takim, którego interesuje jedynie zaliczenie wszystkich przedmiotów, bez szczególnego wybijania się. Zarządca domu akademickiego pamiętał go jako cichego, zamkniętego w sobie studenta niższych lat; wydawał się nie brać udziału w żadnych imprezach czy życiu towarzyskim. Samotnik, jak go określił, któremu wystarczało wyłącznie jego towarzystwo i który wkrótce po skończeniu pierwszego roku przeniósł się do wynajętego mieszkania.
Cowart rozmawiał również z pedagogiem Fergusona z liceum, ten powiedział mu w większości to samo, ale zaznaczył, że w Newark Ferguson miał znacznie lepsze stopnie. Żadna z tych osób nie była mu w stanie podać nazwiska choćby jednego człowieka, mogącego uchodzić za bliskiego przyjaciela skazanego.
Zaczął postrzegać Fergusona jako chłopaka dryfującego po powierzchni życia, niepewnego siebie, niepewnego kim jest i dokąd zmierza, człowieka czekającego, aż coś mu się przydarzy, kiedy spadła na niego najgorsza możliwa rzecz. Postrzegał go nie tyle jako niewinnego, ale jako ofiarę swojej własnej pasywności. Jako człowieka, którego można wykorzystać. To mu pomogło zrozumieć, co zaszło w Pachouli. Przyszły mu na myśl przeciwieństwa występujące pomiędzy dwoma czarnymi mężczyznami, którzy stanowili trzon jego materiału; jednemu nie podobało się, że musi jeździć w tylnej części autobusu, drugi przedzierał się przez linię ognia, żeby pomóc innym. Jeden studiował na uczelni, drugi został policjantem. Pomyślał, że Ferguson był bez szans, gdy musiał się z mierzyć z siłą osobowości Tanny’ego Browna.
Pod koniec tygodnia wrócił fotograf wysłany przez „Journal” na północ Florydy. Rozłożył zrobione przez siebie zdjęcia na biurku przed Cowartem. Było tam kolorowe ujęcie Fergusona w celi, wpatrującego się w obiektyw poprzez kraty. Było zdjęcie drenu, kilka ujęć z Pachouli, zdjęcie domu Shriverów, szkoły. Było kilka fotografii, które Cowart widział na ścianach w podstawówce. Było zdjęcie Tanny’ego Browna i Bruce’a Wilcoxa, wychodzących z biura do spraw zabójstw w okręgu Escambia.
– Jak ci się udało to zrobić? – spytał Cowart.
– Siedziałam cały dzień na czatach i czekałam na nich. Nie powiem, żeby byli zachwyceni.
Cowart przytaknął zadowolony, że jego tam nie było.
– A co z Sullym?
– Nie zgodził się na zdjęcie – odparł fotograf. – Ale mam jego dobre ujęcie wykonane podczas procesu. Popatrz. – Wręczył fotografię Cowartowi.
Widniał na niej Blair Sullivan kroczący wzdłuż korytarza w sądzie, ze spętanymi nogami i rękami, trzymany za ramiona przez dwóch rosłych policjantów. Robił do obiektywu szyderczą minę, śmiejąc się i grożąc zarazem.
– Nie rozumiem jednego – powiedział fotograf.
– Czego?
– Jakbyś zobaczył, że ten facet podchodzi do ciebie na ulicy, jestem pewien, że zwiałbyś w drugą stronę. Na pewno nie wsiadłbyś do jego samochodu. A Ferguson, do diabła, nawet jak patrzy na ciebie z gniewem, też nie wygląda tak cholernie strasznie. To znaczy, jemu mogłoby się udać namówić mnie, żebym wsiadł do jego samochodu.
– Nie rozumiesz – odparł Cowart. Podniósł zdjęcie Sullivana. – Ten facet to psychopatyczny morderca. Byłby w stanie namówić cię do wszystkiego. Tu nie chodzi tylko o tę dziewczynkę. Pomyśl o wszystkich innych jego ofiarach. Co powiesz na to stare małżeństwo, któremu pomógł zmieniać koło? Pewnie jeszcze mu podziękowali, zanim ich zabił. Albo kelnerka. Poszła z nim, przypominasz sobie? Po prostu chciała się trochę zabawić. Myślała, że idą na imprezę. Nie sądziła, że to morderca. A chłopak w sklepiku? Miał tuż pod kasą przycisk uruchamiający alarm. Ale go nie uruchomił.
– Sądzę, że nie miał czasu.
Cowart wzruszył ramionami.
– Ja w każdym razie na pewno nie wsiadłbym do jego samochodu – powiedział fotograf.
– I słusznie. Już byś nie żył.
Zajął całe swoje stare biurko na tyłach sali redakcyjnej, rozkładając wokół siebie wszystkie notatki i wpatrywał się w ekran komputera. Przez krótką chwilę, gdy ekran przed nim był zupełnie pusty, poczuł nagłe zdenerwowanie. Minęło sporo czasu, od kiedy napisał ostatni felieton, i zastanawiał się, czy nadal posiada dawny kunszt. Szybko pomyślał: Na pewno się uda – i pozwolił podnieceniu zepchnąć na bok wszelkie wątpliwości. Zaczął od opisu dwóch mężczyzn zamkniętych w celach; jak wyglądali, jak się wypowiadali. Pokrótce opisał, co widział w Pachouli i zwrócił uwagę czytelnika na potężne napięcie drzemiące w jednym z detektywów i gwałtowny wybuch gniewu drugiego. Słowa z łatwością, równomiernie, napływały mu do głowy. Nie myślał o niczym poza nimi.
Trzy dni zajęło mu napisanie pierwszego artykułu, dwa, żeby stworzyć drugą część. Jeden dzień spędził poprawiając styl, jeszcze jeden dodając przypisy.
Dwa kolejne dni sprawdzał tekst, linijka po linijce, wraz z redaktorem działu miejskiego. Następnego dnia z prawnikami – denerwująca analiza każdego słowa. Stał nad deską rozkładową, gdy podejmowano decyzję o zamieszczeniu jego materiału na pierwszej stronie wydania niedzielnego. Główny tytuł brzmiał: SPRAWA PEŁNA PYTAŃ. Podobał mu się. Podtytuł: DWAJ MĘŻCZYŹNI, JEDNA ZBRODNIA I MORDERSTWO, O KTÓRYM WSZYSCY PAMIĘTAJĄ. Też mu się podobał.
W nocy leżał w łóżku nie mogąc zasnąć i rozmyślał: Mam. Udało mi się. Naprawdę się udało.
W sobotę, w przeddzień ukazania się artykułu, zadzwonił do Tanny’ego Browna. Detektyw był w domu, a na posterunku nie chcieli podać mu jego zastrzeżonego numeru. Poprosił sekretarkę, żeby przekazała detektywowi, aby do niego oddzwonił, co też uczynił godzinę później.
– Cowart? Tanny Brown z tej strony. Myślałem, że to już koniec naszych rozmów.
– Chciałem tylko dać panu szansę skomentowania materiału wykorzystanego w artykule.
– Pewnie taką samą, jaką dał nam ten wasz cholerny fotograf?
– Przepraszam za to.
– Zastawił na nas pułapkę.
– Przepraszam.
Brown zamilkł na chwilę.
– Przynajmniej mam nadzieję, że nie wyszedłem na tym zdjęciu najgorzej. Człowiek zawsze jest trochę próżny – powiedział.
Cowart nie mógł się zorientować, czy detektyw żartuje, czy nie.
– Całkiem nieźle – odparł. – Jak fotografia z magazynu „Dragnet”.
– No to może być. Czego pan chce?
– Chce pan dołączyć jakiś komentarz do artykułu, który jutro się ukaże?
– Jutro? O cholera. Chyba będę musiał wcześnie wstać i iść do kiosku. To będzie głośna sprawa?
– Tak.
– Pierwsza strona? Staniesz się pan gwiazdą, co, Cowart? Będziesz słynny?
– Tego nie wiem.
Detektyw roześmiał się kpiąco.
– To jest atutowa karta Roberta Earla, tak? Myśli pan, że to mu pomoże? Sądzi pan, że wydobędzie go pan tym z celi śmierci?
– Nie wiem. Ale to bardzo ciekawy artykuł.
– Nie wątpię.
– Chciałem tylko dać panu możliwość załączenia oświadczenia.
– Powie mi pan w końcu, czym on jest?
– Tak. Powiem. Teraz jest już napisany.
Głos Tanny’ego Browna umilkł na chwilę w słuchawce.
– Pewnie napisał pan o pobiciu go i te wszystkie bzdury? Ten kawałek o pistolecie, zgadza się? – zapytał.
– Jest tam opisana jego wersja. Jest również napisane, co pan twierdzi.
– Tylko że nie za bardzo wyeksponowane, co?
– Obydwie wersje są wyeksponowane w jednakowym stopniu.
Brown roześmiał się.
– Na pewno – powiedział.
– No więc, czy chciałby pan dołączyć bezpośredni komentarz?
– Podoba mi się słowo „komentarz”. Dużo wnosi, prawda? Jest układne i bezpieczne. Chce pan, żebym skomentował treść artykułu? – W jego głosie wyraźnie brzmiał sarkazm.
– Tak. Chcę, żeby miał pan taką możliwość.
– Mam możliwość. Możliwość wykopania sobie głębszego grobowca – powiedział detektyw. – Wpędzenia się w jeszcze gorsze tarapaty niż te, w których już się znajduję, tylko dlatego że nie naopowiadałem panu steku kłamstw. Oczywiście. – Złapał oddech i ciągnął dalej głosem niemal smutnym. – Mogłem w ogóle nie dopuścić pana do żadnych danych, ale nie zrobiłem tego. Czy napisał pan to w swoim artykule?
– Oczywiście.
Tanny Brown roześmiał się krótkim, szyderczym śmiechem.
– Wiem, jak pan sobie wyobraża dalszy ciąg tej sprawy. Ale jedno panu powiem. Myli się pan. Niezmiernie się pan myli.
– Czy to chciał pan powiedzieć?
– Sprawy nigdy nie toczą się tak gładko, czy tak po prostu, jak ludzie tego chcą. Zawsze powstaje bałagan. Zawsze padają pytania. Zawsze pojawiają się wątpliwości.
– Czy to właśnie chciał pan powiedzieć?
– Nie, chciałem tylko, żeby pan to zrozumiał. – Detektyw roześmiał się nerwowo. – Ciągle jest pan twardziel, co, Cowart? Nie musi pan na to odpowiadać. Już znam odpowiedź. – Minęła dłuższa chwila.
Cowart wsłuchiwał się w głęboki, złowieszczy oddech po drugiej stronie słuchawki, zanim Tanny Brown w końcu się odezwał słowami, grzmiącymi jak daleka burza.
– Dobrze. Oto mój komentarz. Pierdol się.
I odłożył słuchawkę.
Nie widział się z Fergusonem ani z nim nie rozmawiał aż do czasu rozprawy.
To samo dotyczyło detektywów, którzy nie odpowiedzieli na żaden telefon przez kilka tygodni po ukazaniu się artykułów. Jego prośby o aktualne informacje były spełniane w zwięzłej formie przez prokuratorów, którzy próbowali obmyślić jakąś taktykę. Z drugiej strony adwokaci stanowi broniący Fergusona byli bardzo wylewni, dzwonili do niego niemal codziennie i informowali o najnowszym rozwoju wydarzeń, wprawiając w ruch mechanizm przedkładania nowych wniosków sędziemu, który przewodniczył procesowi o zabójstwo wytoczonemu Fergusonowi.
Kiedy materiał się ukazał, Cowart wpadł w naturalny pęd będący skutkiem zarzutów, które przedstawił, jakby ulewne strugi deszczu pchały go po ulicy. Telewizja i prasa zaangażowały się w sprawę, rzucając się drapieżnie na wszystkich ludzi, zdarzenia i miejsca, opowiadając tę fabułę ciągle od nowa, przerabiając ją na dziesiątki, zasadniczo nie różniących się niczym od siebie sposobów. Dla wszystkich zainteresowanych był to materiał zawierający kilka fascynujących punktów – wymuszone zeznanie, zbulwersowane miasteczko, wciąż poruszone zabójstwem dziecka, nieprzystępni detektywi, i w końcu ta przerażająca ironia: oto morderca może spokojnie patrzeć, jak ktoś inny ląduje na krześle elektrycznym, tylko dlatego że nie chce puścić pary z ust. Oczywiście Blair Sullivan faktycznie nie puszczał pary z ust, odmawiając wszelkich wywiadów, rozmów z reporterami, prawnikami, policją, a nawet ekipą programu „60 Minut”. Wykonał tylko jedną rozmowę telefoniczną do Matta Cowarta, może z dziesięć dni po ukazaniu się artykułów.
Dzwonił na koszt rozmówcy. Cowart siedział przy biurku na tyłach działu wydawniczego i czytał przedruk swojego artykułu w „The New York Timesie”. (PYTANIA BEZ ODPOWIEDZI W SPRAWIE O MORDERSTWO NA FLORYDZIE), kiedy zadzwonił telefon i głos telefonistki międzymiastowej zapytał go, czy przyjmie na swój koszt rozmowę telefoniczną z panem Sullivanem ze Starkę na Florydzie. Najpierw się zmieszał, następnie ogarnęło go elektryzujące podniecenie. Pochylił się na krześle i usłyszał znajomy, miękki nosowy ton sierżanta Rogersa z więzienia.
– Cowart, jest pan tam, chłopie?
– Słucham, sierżancie. Tak?
– Przyprowadzimy Sully’ego. Chce z wami porozmawiać.
– Jak się tam sprawy mają?
Sierżant zaśmiał się.
– Do diabła, nie powinienem był tu pana wpuszczać. Od czasu jak ukazały się pańskie artykuły, roi się tu jak w cholernym gnieździe pszczół. Nagle wszyscy z celi śmierci dzwonią do każdego cholernego reportera w stanie, to pewne. A ci wszyscy cholerni reporterzy przyjeżdżają tutaj i domagają się wywiadów, oprowadzania po więzieniu i co tylko mogą, cholera, wymyślić. – Śmiech sierżanta nadal huczał po drugiej stronie słuchawki. – Jest tutaj więcej zamieszania niż wtedy, gdy wysiadły obydwa generatory, główny i awaryjny, i wszyscy pensjonariusze myśleli, że to zrządzenie losu otwiera przed nimi drzwi.
– Przykro mi, jeśli przysporzyłem panu kłopotów…
– Ach, do diabła, nic nie szkodzi. Ta codzienność już była nudna, wie pan. Na pewno będzie nam tu dość trudno sobie poradzić, jak już wszystko się uspokoi. Bo się uspokoi, wcześniej czy później.
– A jak tam Ferguson?
– Bobby Earl? Udziela tylu wywiadów, że sądzę, że powinni mu dać jego własny program telewizyjny, taki jak ma Johnny Carson albo ten facet Letterman.
Cowart uśmiechnął się.
– A Sully?
Przez chwilę panowała cisza, a następnie sierżant powiedział cicho:
– Z nikim nie chce o niczym rozmawiać. Nie tylko z dziennikarzami i psychiatrami. Adwokat Bobby’ego Earla był tutaj z pięć albo sześć razy. Przyjechali ci dwaj detektywi z Pachouli, ale tylko się śmiał i pluł im w twarz. Wezwania do stawienia się przed sądem, groźby, obietnice, co pan tylko wymyśli, nic nie odnosi skutku. Nie chce rozmawiać, szczególnie na temat tej dziewczynki z Pachouli. Śpiewa hymny, pisze pełno listów i uporczywie studiuje Biblię. Wypytuje mnie, jak się mają sprawy, i informuję go o wszystkim, jak mogę najlepiej, przynoszę mu gazety, czasopisma i tak dalej. Co wieczór ogląda telewizję, więc wie, że ci dwaj detektywi obrzucają pana wszelkimi epitetami, jakie kiedykolwiek ktoś wymyślił. I wyśmiewa się z tego wszystkiego.
– Co pan o tym sądzi?
– Myślę, że dobrze się bawi. Na swój sposób.
– To przerażające.
– Opowiadałem panu o tym facecie.
– Więc dlaczego chce ze mną rozmawiać?
– Nie wiem. Wstał dzisiaj rano i spytał mnie, czy go z panem połączę.
– Więc niech go pan da do telefonu.
Sierżant zakaszlał zmieszany.
– To nie takie proste. Pamięta pan, że podejmujemy specjalne środki ostrożności, jak przemieszczamy pana Sullivana.
– Oczywiście. Jak wygląda?
– Tak samo jak wtedy gdy go pan widział, może trochę bardziej podekscytowany. Otacza go jakaś taka aura, jakby przybierał na wadze, chociaż nie przybiera, bo bardzo mało je. Tak jak mówiłem, wydaje mi się, że nieźle się bawi. Jest bardzo ożywiony.
– Aha, sierżancie, nie powiedział mi pan, jaka jest pańska opinia o tym artykule.
– Nie? Wydaje mi się bardzo ciekawy.
– I co?
– Cóż, panie Cowart, muszę powiedzieć, że jest pan dobrze obeznany z więzieniami, szczególnie z celą śmierci i pewnie słyszał pan najprzedziwniejsze cholerne historie.
Cowart, zanim zdążył zadać następne pytanie, usłyszał w tle podniesione głosy i odgłosy szurania. Sierżant powiedział:
– Właśnie wchodzi.
– Czy to poufna rozmowa?
– Chce pan spytać, czy jest założony podsłuch? Do diabła, nie mam pojęcia. To linia, którą udostępniamy przede wszystkim prawnikom, więc chyba nie, bo narobiliby wokół tego masę smrodu. W każdym razie już tu jest, jeszcze chwileczkę, musimy skuć mu ręce.
Zapadła chwilowa cisza. Cowart słyszał w oddali sierżanta, jak mówił: „Za ciasno, Sully?” I usłyszał odpowiedź więźnia: „Nie, w porządku”. Potem było słychać kilka dźwięków niewiadomego pochodzenia i odgłos zamykanych drzwi, aż w końcu głos Blaira Sullivana.
– Proszę, proszę, panie Cowart. Reporter o światowej sławie, jak się mamy?
– Doskonale, panie Sullivan.
– To dobrze, to dobrze. No i co o tym sądzisz, Cowart? Nasz chłoptaś, Bobby Earl wyjdzie na wolność? Sądzisz, że bożek szczęścia wyciągnie go zza kratek, z cienia śmierci, co? Myślisz, że ostrza sprawiedliwości zaczną się teraz od niego oddalać? – Sullivan roześmiał się chrapliwie.
– Nie wiem. Jego adwokat wystąpił do sądu, który go skazał, o nową rozprawę…
– I sądzisz, że to się uda?
– Zobaczymy.
Sullivan zakaszlał.
– Racja. Masz rację.
Obydwaj zamilkli.
Po chwili Cowart spytał:
– Więc po co do mnie dzwonisz?
– Poczekaj – odpowiedział Sullivan. – Usiłuję zapalić tego cholernego peta. To trudne, muszę odłożyć słuchawkę. – Rozległ się szczęk i Cowart znowu usłyszał jego głos. – No, zrobione. O co pytałeś?
– Po co dzwonisz?
– Chciałem się po prostu dowiedzieć, jaki słynny się stajesz.
– Co?
– Do diabła, Cowart, twój materiał jest we wszystkich mediach. Przyciągnąłeś powszechną uwagę, nieprawdaż? Po prostu dzięki wepchnięciu łapy pod stary, brudny dren, zgadza się?
– Chyba tak.
– Łatwy sposób na sławę, co?
– To nie ograniczało się tylko do tego.
Sullivan znowu wybuchnął śmiechem.
– Oczywiście, że nie. Ale nieźle się prezentowałeś odpowiadając na te wszystkie pytania w programie „Nocna Linia”. Bardzo stanowczy i pewny siebie.
– Ty nie chciałeś z nimi rozmawiać.
– Nie. Postanowiłem, że lepiej jak ty i Bobby Earl będziecie gadać. – Sullivan zawahał się, po czym zagwizdał. – Oczywiście zauważyłem, że ci policjanci z Pachouli też za bardzo nie chcą gadać. Mam wrażenie, że oni nie wierzą Bobby’emu Earlowi. I tobie też nie wierzą. I jestem diablo pewien, że mnie też nie wierzą. – Sullivan wybuchnął drwiącym rechotem. – To ci upór! Dopiero widać, jak niektórzy są ślepi na wszystko, co?
Cowart nie odpowiedział.
– Czy nie zadałem pytania, Cowart? Czy cię o coś nie spytałem? – Blair Sullivan nagle ostro szepnął, zaskakując go.
– Tak – odrzekł spiesznie Cowart. – Niektórzy są ślepi na wszystko.
Więzień przerwał na chwilę.
– Powinniśmy pomóc im zdjąć klapki z oczu, czyż nie, Sławny Panie Reporterze? Wyprowadzić ich na światłą drogę, co ty na to?
– Jak? – Cowart gwałtownie pochylił się nad biurkiem. Czuł, jak pot spływa mu spod ramion i łaskocze w żebra.
– Powiedzmy, że jeszcze o czymś bym ci powiedział. O czymś niezmiernie ciekawym.
Cowart pochwycił ołówek i stertę czystych kartek, żeby notować.
– Na przykład o czym?
– Zastanawiam się. Nie ponaglaj mnie.
– W porządku. Nie spiesz się. – Zaraz pęknie bomba, pomyślał.
– Dobrze byłoby wiedzieć, jak ta dziewczynka znalazła się w samochodzie, prawda? To na pewno cię interesuje, mam rację, Cowart?
– Jak?
– Nie tak szybko. Myślę. W dzisiejszych czasach trzeba uważać, co się mówi. Nie chciałbym, żeby coś zostało opacznie zrozumiane, jeśli mnie rozumiesz. Wiesz, Cowart, że tego dnia gdy zginęła ta dziewczynka, była urocza pogoda? Czy ustaliłeś, że było gorąco, ale jednocześnie sucho, wiał lekki wiaterek, który dawał trochę ochłody, na górze było wspaniałe, błękitne niebo, a wokół kwitła masa kwiatów? Wymarzony dzień na umieranie. I wyobraź sobie, jak chłodno i przyjemnie musiało być tam w cieniu na bagniskach. Może ten gość, który zabił małą Joanie – co za słodkie imię – poleżał sobie potem i cieszył się, jak wspaniały był ten dzień przez kilka minut? I starał się ochłonąć trochę w chłodnym cieniu?
– Bardzo chłodnym?
Blair Sullivan zaśmiał się ostro.
– A niby skąd mam to wiedzieć, Cowart? Doprawdy… – Wciągnął ze świstem powietrze i gwizdał do słuchawki. – Pomyśl tylko, ile jest spraw, o których chciałyby się dowiedzieć te dwie gliniarskie świnie. Na przykład o ubraniu i plamach z krwi, i dlaczego nie było odcisków palców, włosów, próbek gruntu i tym podobnych.
– Dlaczego?
– Cóż – odparł Sullivan chłodno – sądzę, że zabójca małej Joanie był na tyle doświadczony, iż wiedział, że potrzebne mu będzie ubranie na zmianę. Tak żeby mógł jedno zdjąć, to poplamione krwią i całym gównem, i gdzieś się go pozbyć. Prawdopodobnie myślał na tyle rozsądnie, że miał w samochodzie kilka dużych plastikowych worków na śmieci, w które mógł zawinąć to pokrwawione ubranie, tak żeby nikt go nie widział.
Cowart poczuł skurcz żołądka. Przypomniał sobie, że detektyw z Miami powiedział mu, że w noc kiedy aresztowano Sullivana, w bagażniku jego samochodu znaleziono zapasową odzież i rolkę worków na śmieci.
Na chwilę zamknął oczy i spytał:
– Gdzie morderca wyrzucił ubranie?
– Och, na przykład do pojemnika na datki dla Armii Zbawienia. Wiesz, jeden jest ustawiony obok centrum handlowego koło Pensacola. Ale to tylko w przypadku gdy nie było zbyt zapaprane. A jakby chciał być bardzo ostrożny, mógł je wrzucić do jednego z tych wielkich pojemników na śmieci, jak takie co to stoją na parkingach przy autostradzie. Jak przy zjeździe na Willow Creek. Ten wielki. Opróżniają go raz na tydzień i wszystko jedzie prosto na wysypisko. Nikt nigdy nie przygląda się, co wyrzucają. Zakopane pod tonami śmieci. Nie do odszukania.
– Czy tak właśnie było?
Sullivan nie odpowiedział, tylko ciągnął dalej:
– Założę się, że ci gliniarze, i ty też, Cowart, i może pogrążeni w smutku mamusia i tatuś tej dziewczynki szczególnie chcieliby wiedzieć, dlaczego w ogóle ta dziewczynka wsiadła do samochodu, co? To by była niezła informacja? Dlaczego tak się stało, co?
– Powiedz dlaczego?
Blair Sullivan zasyczał w słuchawce:
– Wola Boga, Cowart.
Przez chwilę zapanowało milczenie.
– A może szatana. Jak sądzisz, Cowart? Może Bóg wtedy miał zły dzień, więc pozwolił swemu byłemu zastępcy numer jeden posiać trochę zła, co?
Cowart nie odpowiedział. Wsłuchiwał się w szeptane słowa, które przelatywały przez słuchawkę i z impetem wpadały mu do ucha.
– Sądzę, Cowart, że ktokolwiek to był, kto namówił tę dziewczynkę, żeby wsiadła do samochodu, powiedział coś w rodzaju: „Kochanie, czy mogłabyś wskazać mi drogę? Zgubiłem się i muszę jakoś znaleźć drogę”. Czy to nie prawda Boża, Cowart? Ten mężczyzna w samochodzie, widzę go równie wyraźnie jak własną dłoń. Był zagubiony, tak bardzo zagubiony. Ale tego dnia się odnalazł, czyż nie?
Sullivan odetchnął ostro, zanim podjął dalej:
– A jak już ściągnął uwagę tej dziewczynki, co dalej powiedział? Może powiedział: „Kochanie, podwiozę cię do rogu, chcesz?” w bardzo szczery i naturalny sposób. – Znowu się zawahał. – Szczery i naturalny. Zupełnie jak w sennym koszmarze. Właśnie przed takim człowiekiem dobrzy ludzie przestrzegają dzieci, żeby się wystrzegały i trzymały od niego z daleka. – Przerwał i dodał dysząc: – Ale ona nie posłuchała, racja?
– To właśnie jej powiedziałeś? – zapytał Cowart niecierpliwie.
– Czy mówiłem, że to jej powiedziałem? Czyżby? Nie, ja tylko powiedziałem, że tak pewnie ktoś do niej mówił. Ktoś kto akurat tego dnia miał ochotę kogoś skrzywdzić i zamordować, i dopisało mu szczęście, że spotkał tę dziewczynkę.
Znowu się zaśmiał. Kichnął.
– Dlaczego to zrobiłeś? – spytał Cowart gwałtownie.
– Czy powiedziałem, że to zrobiłem? – odparł Sullivan, chichocząc.
– Nie, tylko drażnisz mnie…
– Wybacz mi, że się trochę zabawiam.
– Dlaczego nie powiesz prawdy? Dlaczego nie wystąpisz publicznie i nie powiesz prawdy?
– Co, i popsuję sobie całą zabawę? Cowart, nie masz pojęcia, skąd człowiek w celi śmierci czerpie swoje przyjemności.
– Dopuszczając, żeby usmażyli niewinnego człowieka…
– Czy to właśnie robię? Czyż nie mamy potężnego systemu sprawiedliwości, żeby się tym zajął? Żeby się upewnił, że żaden niewinny nie dostaje czapy?
– Wiesz, o czym mówię.
– Wiem – odparł Sullivan cicho, groźnie. – I gówno mnie to obchodzi.
– Więc po co do mnie zadzwoniłeś?
Sullivan zamilkł po drugiej stronie słuchawki. Gdy znowu zabrzmiał jego głos, był cichy i złowieszczy.
– Bo chciałem, żebyś wiedział, jak bardzo zainteresowała mnie twoja kariera zawodowa, Cowart.
– To…
– Nie przerywaj mi! – Sullivan wycedził te słowa. – Już ci to mówiłem! Gdy ja mówię, ty masz, do cholery, słuchać, Panie Reporterze. Zrozumiano?
– Tak.
– Bo chciałem ci coś powiedzieć.
– Co takiego?
– Chciałem ci powiedzieć, że to jeszcze nie koniec. To się dopiero zaczyna.
– Co przez to rozumiesz?
– Domyśl się.
Cowart czekał. Po chwili Sullivan powiedział:
– Chyba kiedyś jeszcze porozmawiamy. Lubię nasze pogawędki. Tyle się na ich skutek dzieje. Ach, jeszcze jedno.
– Co takiego?
– Słyszałeś, że Sąd Najwyższy Florydy ustalił moją samoistną apelację na jesień? Lubią trzymać ludzi w oczekiwaniu. Może sądzą, że zmienię zdanie albo co. Zdecyduję się na wszystkie możliwe apelacje i tak dalej. Może wynajmę jakieś grube ryby, tak jak Bobby Earl i zacznę kwestionować, czy usmażenie mi dupy jest zgodne z Konstytucją. To mi się podoba. Podoba mi się ich poważanie dla starego Sully’ego. – Przerwał na moment. – Ale nie wiemy jednego. Prawda, Panie Reporterze?
– Czego?
– Że się mylą. Nie zmieniłbym swojej decyzji, nawet gdyby sam Jezus zstąpił z niebios i osobiście uprzejmie mnie poprosił.
Nagle odłożył słuchawkę. Cowart podniósł się z krzesła. Poszedł do toalety, gdzie przez kilka minut polewał sobie nadgarstki zimną wodą, usiłując pozbyć się nagłej gorączki, która go owładnęła, i spowolnić bicie serca.
Jego była żona również zadzwoniła pewnego wieczoru, gdy miał już wychodzić z pracy, dzień po tym jak wystąpił w programie „Nocna Linia”.
– Matty? – powiedziała Sandy. – Widzieliśmy cię w telewizji.
W jej głosie brzmiało w związku z tym wydarzeniem jakieś dziewczęce podniecenie, które przypomniało mu o lepszych czasach, gdy byli młodzi, a ich związek był jeszcze świeży. Zaskoczył go telefon od niej, a jednocześnie ucieszył. Poczuł coś w rodzaju fałszywej skromnej satysfakcji.
– Cześć, Sandy. Jak się masz?
– Och, nieźle. Robię się gruba. Ciągle jestem zmęczona. Pamiętasz, jak to było.
Nie za bardzo, pomyślał. Przypomniał sobie, że gdy była w ciąży, na ogół pracował po czternaście godzin dziennie w redakcji działu miejskiego.
– Jak ci się podobało?
– To pewnie dla ciebie niezwykle ekscytujące. To był fantastyczny materiał.
– Cały czas jest.
– Co się stanie z tymi dwoma facetami?
– Nie wiem. Sądzę, że Ferguson będzie miał ponowny proces. Ten drugi…
Przerwała mu.
– Przeraził mnie.
– To porządnie szurnięty człowiek.
– Co się z nim stanie?
– Jeśli nie zacznie składać apelacji, gubernator podpisze zgodę na egzekucję, o ile tylko Sąd Najwyższy utrzyma wyrok w mocy. Raczej nie ma wątpliwości, że tak się stanie.
– Kiedy to nastąpi?
– Nie wiem. Sąd na ogół ogłasza swoje decyzje kilka razy. Gdzieś przed Nowym Rokiem. Będzie tylko jedna linijka w całej masie innych decyzji: „Odnośnie do: Stan Floryda przeciwko Blairowi Sullivanowi. Werdykt i wyrok sądowy podtrzymany”. Cała sprawa jest dość bezkrwawa, do czasu jak do więzienia nadchodzi rozporządzenie gubernatora. Wiesz, pełno dokumentów, podpisów, oficjalnych pieczęci i tego rodzaju rzeczy, aż w końcu komuś przypada w udziale usmażenie faceta. Strażnicy więzienni nazywa jato odrobieniem zadania śmierci.
– Świat chyba nic na tym nie straci, jak on już zginie – powiedziała Sandy z nieznacznym drżeniem głosu.
Cowart nie odpowiedział.
– A jeśli nigdy nie przyzna się do swojego czynu, co się stanie z Fergusonem?
– Nie wiem. Stan może go ponownie sądzić. Może zostać uniewinniony. Może pozostać w celi śmierci. Może się wydarzyć cała masa dziwnych rzeczy.
– Jeśli stracą Sullivana, czy kiedykolwiek ktoś dowie się prawdy?
– Dowie się prawdy? Wydaje mi się, że już znamy prawdę. Prawda jest taka, że Ferguson nie powinien siedzieć w celi śmierci. Ale żeby tej prawdy dowieść? To całkiem inna sprawa. Naprawdę trudna.
– A co teraz będzie z tobą?
– To co do tej pory. Będę zajmował się tą sprawą do końca. Potem będę znowu pisał felietony, aż się zestarzeję, powypadają mi zęby i w końcu zdecydują się przerobić mnie na klej. Tak robią ze starymi końmi wyścigowymi i z felietonistami, wiedziałaś?
Roześmiała się.
– Przestań. Dostaniesz Pulitzera.
Uśmiechnął się.
– Wątpię – skłamał.
– Tak, dostaniesz. Czuję to. Wtedy pewnie odstawią cię do stajni ogierów.
– To by się nazywało mieć szczęście.
– Będziesz je miał. Zobaczysz, że dostaniesz. Zasłużyłeś na to. To był niesamowity materiał. Jak w przypadku Pittsa i Lee.
Uświadomił sobie, że ona również pamiętała tamtą historię.
– Tak. Wiesz, co się stało z tamtymi facetami, jak już sędzia ponownie otworzył sprawę? Znowu zostali skazani, przez rasistowską ławę przysięgłych, równie głupią jak ta pierwsza. Wydostali się z celi śmierci dopiero po uniewinnieniu przez gubernatora. Ludzie o nich zapomnieli. Zajęło im to dwanaście lat.
– Ale się wydostali, a ten facet dostał Pulitzera.
Roześmiał się.
– Masz rację.
– Ty też dostaniesz. I nie zajmie ci to dwunastu lat.
– Cóż, zobaczymy.
– Zostaniesz w „Journalu”?
– Nie mam powodu stąd odchodzić.
– Och, przestań. A jak dostaniesz oferty od „Timesa” albo od „Posta”?
– Zobaczymy.
Oboje się roześmiali. Po chwili milczenia powiedziała:
– Zawsze wiedziałam, że pewnego dnia trafisz na odpowiedni materiał. Zawsze wiedziałam, że pewnego dnia ci się uda.
– Co mam odpowiedzieć?
– Nic. Po prostu wiedziałam, że ci się uda.
– A co z Becky? Poszła później spać, żeby obejrzeć mnie w „Nocnej Linii”?
Sandy zawahała się.
– Nie. To o wiele za późno dla niej…
– Mogłaś to nagrać.
– I usłyszałaby, o kim jej tatuś rozmawia? O kimś kto zamordował małą dziewczynkę? O małej dziewczynce, którą zgwałcono, a potem uderzono nożem, ile, trzydzieści sześć razy? I wrzucono do bagna? Nie wydaje mi się, żeby to był najlepszy pomysł.
Miała rację, choć myśl ta była dla niego strasznie niemiła.
– Mimo wszystko żałuję, że nie widziała.
– Tutaj jest bezpiecznie – powiedziała Sandy.
– Co?
– Tutaj jest bezpiecznie. Tampa nie jest wielkim miastem. To znaczy, jest duże, ale jednocześnie nie jest duże. Tempo życia wydaje się tu powolniejsze. I jest zupełnie inaczej niż w Miami. Nie musi wiedzieć o małych dziewczynkach, które ludzie porywają, gwałcą i zakłuwają nożem na śmierć. Przynajmniej jeszcze nie. Może podrosnąć, cieszyć się dzieciństwem i nie musieć się martwić przez cały czas.
– To znaczy, ty nie musisz się martwić przez cały czas.
– Czy to źle?
– Nie.
– Wiesz, czego nie potrafię zrozumieć? Dlaczego wszystkim, którzy pracują w gazecie, zawsze się wydaje, że złe rzeczy przytrafiają się tylko innym.
– Wcale tak nie myślimy.
– Na to wygląda.
Nie chciał się sprzeczać.
– Może.
Zmusiła się do śmiechu.
– Przepraszam, że na ciebie najechałam. Naprawdę chciałam zadzwonić, żeby ci pogratulować i powiedzieć, że byłam z ciebie dumna.
– Dumna, ale rozwiedziona.
Zawahała się.
– Tak. Ale wydawało mi się, że po przyjacielsku.
– Przepraszam. To było nieładne z mojej strony.
– W porządku.
Znowu nastała cisza.
– Kiedy możemy porozmawiać o kolejnej wizycie Becky?
– Nie wiem. Będę zajęty tym materiałem, aż coś się rozstrzygnie. Ale kiedy, nie wiem.
– Zadzwonię do ciebie wobec tego.
– Dobrze.
– I jeszcze raz, gratulacje.
– Dzięki.
Odłożył słuchawkę i doszedł do wniosku, że czasami jest głupcem, niezdolnym powiedzieć, co chce, wyjawić, czego mu potrzeba. Zły sam na siebie uderzał pięścią w biurko. Następnie podszedł do okna swojego gabinetu i spojrzał na miasto. Popołudniowy sznur pojazdów zmierzał w stronę autostrady, jak niezliczone nerwy organizmu pulsujące pragnieniem udania się do domu, do rodziny. Poczuł, jak ogarnia go samotność. Miasto wyglądało jak upieczone pod rozgrzanym, błękitnym niebem, budynki o jasnych kolorach odbijały siłę słońca. Przyglądał się kłębowisku samochodów na skrzyżowaniu, manewrujących jak jakieś agresywne, ziemskie robaki. Przyszło mu na myśl, że to niebezpieczne.
Tu nie jest bezpiecznie.
Dwaj kierowcy otworzyli do siebie ogień dwa dni wcześniej po drobnej stłuczce, strzelając zawzięcie w samym środku godzin szczytu; obydwaj byli uzbrojeni w niemal identyczne, kosztowne, dziewięciomilimetrowe półautomatyczne pistolety. Żaden z nich nie został ranny, ale przejeżdżający obok nastolatek dostał rykoszetem w płuco i znajdował się w stanie krytycznym w miejscowym szpitalu. To była typowa historia z Miami, produkt uboczny upału i przeciwstawnych kultur oraz populacji, dla której pistolety zdawały się nieodłączną częścią stroju. Przypomniał sobie, jak opisywał niemal identyczne wydarzenie dwanaście lat temu. Przypomniał sobie ze dwanaście innych razy, gdy opisywano takie zdarzenie; tak często, że to, co niegdyś było artykułem na pierwszej stronie, obecnie zmieniło się w sześć akapitów gdzieś w środku gazety.
Pomyślał o córce i zastanowił się: Dlaczego powinna wiedzieć? Dlaczego powinna wiedzieć o źle i o okropnych żądzach niektórych ludzi?
Nie znał odpowiedzi na to pytanie.
Z wejścia do sali rozpraw wypełzały trzy grube czarne przewody telewizyjne. Kilku operatorów przygotowywało do nagrywania magnetowidy w hallu, zbierając materiał z jedynej kamery, na której zainstalowanie zezwolono w sali rozpraw. Reporterzy prasowi i telewizyjni tłoczyli się w korytarzu; pracownicy telewizji trochę modniej ubrani, lepiej uczesani i wyraźnie czyściejsi niż ich konkurenci z gazet, którzy przyjęli odrobinę niedbały wygląd, aby wyraźnie się odróżniać.
– Przybyli tłumnie – powiedział idący obok niego fotograf, manipulując przy obiektywie na swojej leice. – Nikt nie chce przegapić tego baletu.
Od ukazania się artykułów minęło jakieś dziesięć tygodni. Z powodu sprzeciwów i różnych manewrów dwukrotnie odkładano rozprawę. Na zewnątrz sądu silne słońce Florydy energicznie opiekało ziemię. Wewnątrz nowoczesnego budynku było chłodno. Głosy niosły się i odbijały echem od wysokich sufitów, więc ludzie rozmawiali na ogół szeptem, nawet gdy nie musieli. Obok szerokich brązowych drzwi do sali rozpraw znajdowała się niewielka tabliczka wypisana złotymi literami: SĘDZIA SĄDU OKRĘGOWEGO HARLEY TRENCH.
– To ten facet, który nazwał go dziką bestią? – spytał fotograf.
– Właśnie.
– Wydaje mi się, że chyba nie cieszy go za bardzo widok tego wszystkiego. – Fotograf pomachał aparatem w stronę tłumu reporterów i kamerzystów.
– Mylisz się. To rok wyborów. Będzie bardzo zadowolony z takiej reklamy.
– Ale tylko jeśli podejmie właściwą decyzję.
– Taką jakiej chce tłum.
– Wątpię, czy będą podobne.
Cowart przytaknął.
– Ja też nie sądzę. Ale nigdy nie wiadomo. Założę się, że siedzi teraz w swoim gabinecie, dzwoni do wszystkich miejscowych polityków stąd do granicy Alabamy i próbuje ustalić, co ma zrobić.
Fotograf roześmiał się.
– A oni pewnie dzwonią do wszystkich pracowników terenowych i próbują ustalić, co mu odpowiedzieć. Co sądzisz, Matty? Uważasz, że go wypuści, czy nie?
– Nie mam pojęcia.
W głębi korytarza ujrzał grupę odzianych w dżinsy młodych ludzi, otaczających starszego, niskiego, czarnego mężczyznę, ubranego w garnitur.
– Zrób im zdjęcie – powiedział do fotografa – oni są z grupy działającej przeciwko karze śmierci i chcą narobić trochę hałasu.
– A gdzie Ku-Klux-Klan?
– Pewnie gdzieś tutaj. Już nie są tak doskonale zorganizowani, może się spóźnią. Albo może poszli pod niewłaściwy adres.
– Może pomyliły im się dni. Pewnie byli tutaj wczoraj, znudzili się, zniechęcili i poszli.
Obydwaj się zaśmiali.
– Ale tu będzie zoo – powiedział Cowart.
Fotograf zatrzymał się na chwilę.
– Tak. A oto tygrysy czyhające na twój ogon.
Wskazał ręką i Cowart dostrzegł Tanny’ego Browna i Bruce’a Wilcoxa opartych niedbale o ścianę, próbujących pozostać poza zasięgiem kamerzystów.
Zawahał się, po czym powiedział:
– Może w takim razie zajrzymy do kryjówki tygrysa. – I podszedł żwawo do dwóch mężczyzn.
Bruce Wilcox odwrócił się na pięcie, witając Cowarta plecami swojej sportowej marynarki. Ale Tanny Brown odsunął się od ściany i skinął głową w powściągliwym pozdrowieniu.
– Cóż, panie Cowart. Z pewnością narobił pan nieco zamieszania.
– Zdarza się, poruczniku.
– I jest pan zadowolony?
– Po prostu wykonuję swoją pracę. Tak jak pan. Tak jak Wilcox.
Brown minął wzrokiem Cowarta i popatrzył na fotografa.
– Hej, ty! Następnym razem spróbuj złapać mój prawy profil. Wyglądam wtedy o dziesięć lat młodziej i gdy dzieci to widzą, cieszą się znacznie bardziej.
Uważają, że zaczynam być na to wszystko za stary. A to tylko pogarsza sprawę, więc komu to potrzebne?
Brown z uśmiechem odwrócił się lekko, żeby zademonstrować fotografowi prawy policzek.
– Widzisz? – powiedział. – Dużo lepiej niż to stare posępne ujęcie z zaskoczenia, które wtedy zrobiłeś.
– Przepraszam za to.
Policjant wzruszył ramionami.
– Każdy pilnuje swojej działki.
– Dlaczego nie odpowiadał pan na moje telefony? – spytał Cowart.
– Nie mieliśmy już więcej o czym mówić.
Cowart potrząsnął głową.
– A Blair Sullivan?
– On tego nie zrobił – odparł Brown.
– Skąd może pan być tego taki pewien?
– Nie mogę. Jeszcze nie. Ale po prostu czuję, że nie. To wszystko.
– Myli się pan – powiedział cicho Cowart. – Jest motyw. Okazja. Powszechnie znane upodobania. Zna pan tego człowieka. Nie może pan sobie wyobrazić, że to on popełnił tę zbrodnię? A co z nożem w drenie?
Porucznik znowu wzruszył ramionami.
– Mogę sobie wyobrazić, że on to zrobił. Oczywiście. Ale to gówno znaczy.
– Znowu instynkt, poruczniku?
Tanny Brown roześmiał się, zanim podjął dalej:
– Nie mam zamiaru dalej z panem rozmawiać o podstawowych aspektach sprawy. – Mówił tonem człowieka, który zeznawał setki razy, przed setkami sędziów. – Zobaczymy, co się tam będzie działo. – Wskazał salę rozpraw. – Potem może porozmawiamy.
Detektyw Wilcox odwrócił się w tym momencie wpatrując się w Tanny’ego Browna.
– Wtedy porozmawiasz! Wtedy! Nie wierzę, że chcesz poświęcić temu skurwielowi czas po tym, jak tak nas zrobił. Przez niego wyszliśmy na…
Porucznik podniósł dłoń.
– Nie mów, na co przez niego wyszliśmy. Mam już tego dosyć. – Odwrócił się do Cowarta. – Jak już się skończy to cyrkowe przedstawienie, niech się pan ze mną skontaktuje. Znowu porozmawiamy. Ale jedna sprawa…
– Jaka?
– Pamięta pan ostatnią rzecz, jaką panu powiedziałem?
– Oczywiście – odparł Cowart – powiedział mi pan, że mam się pierdolić.
Tanny Brown uśmiechnął się.
– Właśnie – powiedział cicho – i niech pan się trzyma tej wskazówki. – Przerwał i dodał: – Tym razem dał się pan złapać, panie Cowart.
Wilcox parsknął śmiechem i poklepał kolegę po plecach. Zrobił z pięści i palca wskazującego pistolet, wycelował w Cowarta i dramatycznie powiedział:
– Bum!
Po czym dwaj detektywi odeszli w stronę sali rozpraw, pozostawiając Cowarta i fotografa w korytarzu.
Robert Earl Ferguson wkroczył do sali rozpraw w asyście dwóch strażników więziennych w szarych mundurach, ubrany w nowy garnitur w cienkie paski i niosąc żółty notes prawniczy. Cowart usłyszał, jak jakiś inny dziennikarz wymamrotał: „Wygląda, jakby się wybierał z powrotem na studia prawnicze”, i obserwował, jak Ferguson uścisnął dłoń Royowi Blackowi i jego młodemu asystentowi, rzucił jedno piorunujące spojrzenie w stronę Browna i Wilcoxa, skinął głową Cowartowi, po czym odwrócił się i czekał na przybycie sędziego.
Wkrótce kazano zebranym w sali sądowej wstać.
Sędzia Harley Trench był niskim, krągłym mężczyzną o srebrzysto-siwych włosach z łysiną na czubku głowy, przypominającą tonsurę mnicha. Otaczała go aura jakiejś urzędowości, rutynowej obowiązkowości, gdy sprawnie rozłożył dokumenty na stole przed sobą, po czym spojrzał na adwokatów, powoli wyjmując spod togi parę okularów w drucianych oprawkach i umieszczając je na nosie, co dało mu wygląd tłustego kruka.
– Dobrze. Czy możemy już zaczynać? – powiedział szybko, wykonując gest w stronę Roya Blacka.
Obrońca wstał z miejsca. Był wysoki i szczupły, a włosy zawijały mu się w loki daleko poniżej kołnierzyka koszuli. Poruszał się z przesadną teatralną manierą, gestykulując w miarę mówienia. Cowart pomyślał, że nie uda mu się zbytnio wzruszyć niskiego mężczyzny za stołem, którego marsowa mina pogłębiała się z każdym słowem.
– Znaleźliśmy się tutaj, Wysoki Sądzie, na wniosek o ponowne rozpatrzenie sprawy. Ten wniosek przybiera kilka form. Twierdzimy, że w sprawie pojawiły się nowe dowody uniewinniające; uważamy, że w chwili kiedy te nowe dowody uniewinniające zostaną przedstawione, przysięgli nie będą mieli innej możliwości, jak powrócić do werdyktu stwierdzającego niewinność, jako że nabiorą poważnych wątpliwości, iż to pan Ferguson zabił Joanie Shriver. Twierdzimy również, że sąd mylił się biorąc uprzednio pod uwagę przyznanie się do winy, które rzekomo złożył pan Ferguson.
Adwokat odwrócił się w stronę detektywów, gdy wymawiał słowo „rzekomo”, przeciągając je, napełniając sarkazmem.
– Czy to nie jest sprawa dla sądu apelacyjnego? – spytał z ożywieniem sędzia.
– Nie, proszę Wysokiego Sądu. Opierając się na aktach Rivkind, trzysta dwadzieścia Floryda dwanaście z 1978 roku, oraz dokumentu stan Floryda przeciw Starkę, dwieście jedenaście Floryda trzynaście z roku 1982, jak i innych, z szacunkiem prosimy o wzięcie pod uwagę, iż to właśnie w tym sądzie nie zostały przedstawione wszystkie dowody, kiedy Wysoki Sąd wydawał orzeczenie…
– Sprzeciw!
Cowart zobaczył, że zerwał się z miejsca zastępca adwokata stanowego. Był młodym mężczyzną przed trzydziestką, prawdopodobnie zaledwie kilka lat po ukończeniu szkoły prawniczej. Miał na sobie trzyczęściowy beżowy garnitur i mówił urywanymi, krótkimi zdaniami. Krążyło sporo domysłów na temat faktu przydzielenia mu tej sprawy. Biorąc pod uwagę szeroki rozgłos i zainteresowanie, powszechnie przypuszczano, że adwokat stanowy okręgu Escambia sam zajmie się tą sprawą, aby poprzez prestiż uwypuklić opinię stanu. Gdy młody adwokat pojawił się sam, doświadczeni reporterzy ze zrozumieniem pokiwali głowami. Nazywał się Boylan i odmówił nawet podania Cowartowi godziny, o której miała się rozpocząć rozprawa.
– Pan Black sugeruje, że władze stanowe zatrzymały dla siebie posiadane informacje. Jest to absolutnie nieprawdą. Wysoki Sądzie, to jest sprawa do rozstrzygnięcia przez sąd apelacyjny.
– Wysoki Sądzie, czy mógłbym skończyć?
– Proszę bardzo, panie Black. Sprzeciw oddalony.
Boylan usiadł, a Black kontynuował:
– Twierdzimy, Wysoki Sądzie, że wynik procesu byłby inny i że stan, bez rzekomego przyznania się pana Fergusona do winy, nie byłby w mocy prowadzić dalszego postępowania w tej sprawie. Co najgorsze, Wysoki Sądzie, gdyby zapoznano wówczas ławę przysięgłych z prawdą, obrońca pana Fergusona miałby silny dowód do przedstawienia tam obecnym.
– Rozumiem – odparł sędzia i podniósł dłoń, aby uciszyć ewentualne dalsze wywody obrony. – Panie Boylan?
– Wysoki Sądzie, stan twierdzi, że to jest sprawa dla sądu apelacyjnego. Jeśli chodzi o nowe dowody, proszę Wysokiego Sądu, oświadczenia prasowe nie są dowodami bonafide uznawanymi przez prawo.
– Dlaczego nie? – spytał krótko sędzia, patrząc chmurnie na oskarżyciela. – Dlaczego takie oświadczenia mają być mniej istotne, o ile obrona dowiedzie, że miały one miejsce? Oczywiście nie mam pojęcia, jak mają zamiar tego dokonać, ale dlaczego nie mieliby mieć możliwości spróbowania?
– Utrzymujemy, Wysoki Sądzie, że są one jedynie pogłoskami i nie powinno się ich brać pod uwagę.
Sędzia potrząsnął głową.
– Jest cała masa wyjątków od definicji pogłoski, panie Boylan. Wie pan o tym. Był pan w tym sądzie tydzień temu i zajmował zupełnie przeciwne stanowisko. – Sędzia powiódł wzrokiem po zgromadzonych. – Wysłucham sprawy – powiedział krótko. – Wprowadzić pierwszego świadka.
– To jest to – szepnął Cowart do fotografa.
– Co?
– Skoro poprowadzi rozprawę, to znaczy, że już zdecydował.
Fotograf wzruszył ramionami. Woźny sądowy wstał i oznajmił:
– Detektyw Bruce Wilcox.
Gdy Wilcox był zaprzysięgany, asystent adwokata stanowego wstał i powiedział:
– Wysoki Sądzie, na sali rozpraw widzę obecnych innych świadków. Wydaje mi się, że powinno zostać zastosowane prawo odosobnienia świadka.
Sędzia skinął głową i powiedział:
– Wszyscy świadkowie proszeni są o opuszczenie sali.
Cowart zobaczył, że Tanny Brown wstaje i wychodzi z sali rozpraw. Powiódł oczami za detektywem kroczącym przejściem pomiędzy rzędami krzeseł. Za nim wyszedł niższy mężczyzna, w którym Cowart rozpoznał asystenta lekarza sądowego. Ku swojemu zaskoczeniu zauważył też urzędnika z więzienia stanowego, którego pamiętał ze swoich wizyt w celi śmierci. Gdy się odwrócił, zobaczył, że prokurator wskazuje na niego.
– Czy pan Cowart nie jest świadkiem?
– Tym razem nie – odpowiedział Roy Black z lekkim uśmiechem.
Prokurator zaczął coś mówić i urwał.
Sędzia pochylił się do przodu i odezwał z lekka ożywionym, niedowierzającym tonem:
– Nie zamierza pan powołać pana Cowarta na świadka?
– Tym razem nie, proszę Wysokiego Sądu. Nie zamierzamy również powoływać pana ani pani Shriver.
Wykonał ruch w stronę pierwszego rzędu, gdzie ze stoickim spokojem siedzieli rodzice zamordowanej dziewczynki, próbując patrzeć przed siebie, próbując zignorować kamery telewizyjne, które odwróciły się w ich stronę wraz ze spojrzeniami wszystkich widzów.
Sędzia wzruszył ramionami.
– Proszę dalej – powiedział.
Obrońca wszedł na podest dla mówcy i zawahał się chwilę, zanim zwrócił się do detektywa Wilcoxa, który usiadł w loży dla świadków, lekko pochylony do przodu, z dłońmi opartymi o barierkę, jak człowiek czekający na rozpoczęcie wyścigu.
Najpierw prawnik przygotowywał scenę. Kazał detektywowi opisać okoliczności towarzyszące aresztowaniu Fergusona. Zmusił detektywa do przyznania, że Ferguson oddał się w ich ręce bez żadnego sprzeciwu. Zmusił go do przyznania, że początkowo jedynym powiązaniem z Fergusonem było podobieństwo samochodów. W końcu spytał:
– Więc został aresztowany z powodu samochodu?
– Nie, proszę pana. Właściwie nie został aresztowany do momentu, kiedy przyznał się do popełnienia zbrodni.
– Ale to zdarzyło się jakiś czas po tym, jak został zatrzymany? Ponad dwadzieścia cztery godziny później, czy tak?
– Tak.
– I sądzi pan, iż wiedział, że może odejść w dowolnym momencie przesłuchania?
– Nie zgłosił chęci odejścia.
– Czy sądzi pan, że był świadom tego, że ma takie prawo?
– Nie wiem, czy był tego świadom.
– Porozmawiajmy o przesłuchaniu. Czy przypomina pan sobie, jak pan zeznawał w tej sali podczas podobnej rozprawy trzy lata temu?
– Tak.
– Czy pamięta pan, jak pan Burns zapytał: „Czy uderzył pan pana Fergusona w trakcie składania zeznań?”, a pan odpowiedział: „Nie uderzyłem”. Czy to oświadczenie było zgodne z prawdą?
– Tak.
– Czy jest panu znana seria artykułów związanych z tą sprawą, która pojawiła się kilka tygodni temu na łamach „The Miami Journal”?
– Tak.
– Chciałbym panu przeczytać jeden fragment. Cytuję: „Detektywi zaprzeczyli, że pobili Fergusona w celu uzyskania przyznania się do winy. Ale oświadczyli, że na początku przesłuchania detektyw Wilcox klepnął go w twarz”. Czy znany jest panu ten tekst prasowy?
– Tak.
– Czy jest on zgodny z prawdą?
– Tak.
Roy Black, poirytowany nagle, zaczął chodzić po podium.
– Co w takim razie jest prawdą?
Detektyw Wilcox odchylił się do tyłu i pozwolił sobie na przybranie niemal niewidocznego uśmieszku.
– Obydwa te twierdzenia są prawdą. Prawdą jest, że dwukrotnie klepnąłem pana Fergusona na początku przesłuchania. Otwartą dłonią. Lekko. Stało się tak, gdy obrzucił mnie niestosownymi epitetami i przez chwilę nie mogłem zapanować nad swoim temperamentem, proszę pana. Ale od tego momentu do chwili złożenia zeznania minęły godziny. Niemal cały dzień. W ciągu tego czasu żartowaliśmy i rozmawialiśmy po przyjacielsku. Otrzymał pożywienie i możliwość odpoczynku. Nigdy nie wyraził chęci skontaktowania się z adwokatem ani udania się do domu. Miałem wrażenie, że gdy się przyznał, wyraźnie mu ulżyło.
Detektyw Wilcox rzucił spojrzenie w stronę Fergusona, który miał nachmurzoną minę, kręcił przecząco głową i zapisywał coś w swoim notesie. Przez chwilę jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Cowarta i uśmiechnął się.
W dalszych pytaniach Blacka można było wyczuć złość.
– Po tym jak go pan uderzył, detektywie, co według pana sądził? Czy myśli pan, że przypuszczał, iż nie jest aresztowany? Że może odejść? Czy może sądził, że zostanie bardziej pobity?
– Nie wiem.
– Jak się zachował po tym, jak go pan uderzył?
– Nabrał więcej szacunku. Nie wydawało się, żeby przykładał do tego jakąś specjalną wagę.
– I co dalej?
– Przeprosiłem go na prośbę oficera przełożonego.
– Jestem przekonany, że patrząc na to z perspektywy celi śmierci, te przeprosiny miały ogromne znaczenie – stwierdził prawnik kpiąco.
– Sprzeciw! – Boylan podniósł się powoli.
– Wycofuję tę uwagę – odparł Black.
– Dobrze – powiedział sędzia. – Doskonale. – Wpatrywał się intensywnie w obrońcę.
– Nie mam więcej pytań.
– A stan?
– Tak, proszę Wysokiego Sądu. Detektywie Wilcox, czy miał pan już wcześniej okazję spisywać zeznania osób przyznających się do popełnienia przestępstwa?
– Tak. Wiele razy.
– Ile z nich zostało podważone?
– Żadne.
– Sprzeciw! To nie ma znaczenia dla sprawy!
– Sprzeciw podtrzymany. Proszę kontynuować.
– Jeszcze raz chciałem się upewnić, powiedział pan, że pan Ferguson w końcu przyznał się około dwadzieścia cztery godziny po tym, jak został poproszony o złożenie zeznania?
– Zgadza się.
– A rzekome uderzenie miało miejsce w…
– Chyba w ciągu pierwszych pięciu minut.
– Czy zostały zastosowane przeciwko panu Fergusonowi jakieś inne groźby fizyczne?
– Żadne.
– Groźby słowne?
– Żadne.
– Jakiekolwiek inne groźby?
– Nie.
– Dziękuję. – Prokurator usiadł. Wilcox wstał i przeszedł przez salę, przyjmując srogi wyraz twarzy, aż do momentu gdy minął kamery telewizyjne i znowu rozpromienił się w uśmiechu.
Tanny Brown zeznawał następny. Powoli, bez zdenerwowania zajął miejsce, ze spokojną miną kogoś, kto nieraz znajdował się w takiej sytuacji. Cowart przysłuchiwał się uważnie, jak policjant objaśniał trudności związane ze sprawą i powiedział sędziemu, że samochód był pierwszym i właściwie jedynym dowodem, na którym mogli się oprzeć. Powiedział, że gdy przybyli do chaty jego babki, Ferguson był zdenerwowany, zniecierpliwiony i wykrętny; wykonywał gwałtowne, ukradkowe ruchy i odmówił wyjaśnienia, dlaczego tak pilnie myje samochód, czy też zadowalającego wyjaśnienia, gdzie znajduje się brakujący fragment dywanika. Stwierdził, że to widoczne zdenerwowanie spowodowało, iż nabrał podejrzeń, że Ferguson coś ukrywa. Przyznał, że Ferguson został dwukrotnie uderzony w twarz. Nic poza tym.
Jego słowa brzmiały jak echo słów jego współpracownika:
– Detektyw Wilcox dwukrotnie uderzył podejrzanego otwartą dłonią. Lekko. Po tym wydarzeniu podejrzany przejawiał więcej szacunku. Jednak osobiście go przeprosiłem i nalegałem, aby detektyw Wilcox uczynił to samo.
– Jaki był skutek tych przeprosin?
– Wydawało się, jakby podejrzany stał się trochę mniej spięty. Nie odniosłem wrażenia, żeby ten policzek miał dla pana Fergusona jakieś wielkie znaczenie.
– Z pewnością. Teraz ma on większe znaczenie, prawda, poruczniku?
Tanny Brown zastanowił się, zanim udzielił odpowiedzi na gniewnie zadane pytanie.
– Zgadza się. Teraz ma to znacznie większe znaczenie.
– I oczywiście podczas tego przesłuchania ani razu nie wyciągnął pan rewolweru i nie wymierzył w mojego klienta?
– Nie, proszę pana.
– Nigdy nie pociągnął pan za spust, przy pustym bębenku, i nie kazał mu przyznać się do winy?
– Nie, proszę pana.
– Nigdy nie groził mu pan utratą życia?
– Nie, proszę pana.
– Według pana, oświadczenie, które złożył, było w pełni dobrowolne.
– Tak.
– Proszę wstać, panie poruczniku.
– Słucham pana?
– Proszę wstać i podejść tutaj.
Tanny Brown spełnił prośbę. Obrońca podszedł i schwycił krzesło zza swojego stołu.
Prokurator wstał.
– Proszę Wysokiego Sądu, nie widzę celowości tego zachowania.
Sędzia pochylił się do przodu.
– Panie Black?
– Proszę o chwilę cierpliwości…
Sędzia spojrzał na kamerę telewizyjną, która odwróciła się w stronę detektywa.
– Dobrze. Ale proszę przejść do rzeczy.
– Proszę tutaj stanąć, poruczniku.
Tanny Brown stanął swobodnie pośrodku sali, czekał z dłońmi splecionymi za plecami.
Black odwrócił się do Fergusona i skinął głową.
Więzień wstał i szybkim krokiem wyszedł zza stołu obrony. Przez chwilę stał obok porucznika, wystarczająco długo, żeby wszyscy zobaczyli różnicę w budowie obydwu mężczyzn. Następnie usiadł na krześle. Efekt był natychmiastowy: Tanny Brown wyglądał przy nim jak olbrzym.
– Gdy siedział tam, skuty i pozostawiony samemu sobie, nie sądzi pan, że obawiał się o swoje życie?
– Nie.
– Nie? Dziękuję. Proszę wrócić na swoje miejsce.
Cowart uśmiechnął się. Trochę teatru dla prasy, pomyślał. Te zdjęcia pojawią się we wszystkich wiadomościach wieczornych; wielki detektyw górujący nad drobnym, niskim człowiekiem. Nie będzie to miało żadnego wpływu na decyzję sędziego, ale zdał sobie sprawę, że Roy Black gra tutaj nie tylko przed nim.
– Przejdźmy do czegoś innego, poruczniku.
– Dobrze.
– Czy przypomina pan sobie sytuację, gdy dostarczono panu nóż, który został znaleziony pod drenem odpływowym dziesięć kilometrów od miejsca popełnienia zbrodni?
– Tak.
– W jaki sposób trafił do pana ten nóż?
– Znalazł go pan Cowart z „The Miami Journal”.
– A jaki wynik przyniosło zbadanie tego noża?
– Grupa krwi była zgodna z grupą krwi denatki.
– Kto wykonał testy?
– Laboratoria FBI.
– I do jakiego wniosku pan doszedł?
– Że nóż ten mógł być bronią użytą do dokonania morderstwa.
Cowart pisał w szalonym tempie, inni reporterzy byli zajęci tym samym.
– Czyj to był nóż, poruczniku?
– Nie jesteśmy tego w stanie określić. Nie było na nim odcisków palców ani żadnych znaków charakterystycznych.
– Skąd więc dziennikarz wiedział, gdzie go szukać?
– Nie mam pojęcia.
– Czy słyszał pan o człowieku nazwiskiem Blair Sullivan?
– Tak. Popełnił kilka morderstw.
– Czy kiedykolwiek występował jako podejrzany w tej sprawie?
– Nie.
– Czy obecnie występuje w takim charakterze?
– Nie.
– A czy przebywał w okręgu Escambia, w czasie kiedy zamordowano Joanie Shriver?
Tanny Brown zawahał się, po czym odpowiedział:
– Tak.
– Czy wie pan, że to pan Sullivan powiedział panu Cowartowi, gdzie szukać tego noża?
– Przeczytałem o tym w artykule prasowym. Ale dla mnie to tylko jedna z wielu niekoniecznie wiarygodnych wiadomości, jakie zamieszcza prasa.
– Oczywiście. Czy usiłował pan porozmawiać z panem Sullivanem w związku z tą sprawą?
– Tak. Odmówił współpracy.
– W jaki sposób odmówił współpracy?
– Śmiał się z nas i nie chciał złożyć zeznania.
– Co dokładnie powiedział, gdy odmówił złożenia zeznania? I jak do tego doszło?
Tanny Brown zacisnął zęby i z wściekłością popatrzył na adwokata.
– Chyba zadałem panu pytanie, poruczniku.
– Zwróciliśmy się do niego w jego celi w więzieniu stanowym w Starkę. Wraz z detektywem Wilcoxem powiedzieliśmy mu, po co tam przyjechaliśmy, i poinformowaliśmy go o przysługujących mu prawach. Pokazał nam tylną część ciała i powiedział: „Odmawiam odpowiedzi na wasze pytania, gdyż moje wypowiedzi mogą zostać wykorzystane przeciwko mnie”.
– Piąta Poprawka do Konstytucji.
– Tak, proszę pana.
– Ile razy to powtórzył?
– Nie wiem. Kilkanaście.
– Czy wypowiedział te słowa normalnym tonem?
Tanny Brown poruszył się na krześle w loży dla świadka i pierwszy raz okazał zakłopotanie. Matthew Cowart przyglądał mu się uważnie. Wiedział, że detektyw toczy ze sobą wewnętrzną walkę.
– Nie, proszę pana. Nie powiedział tego normalnym tonem.
– A jakim, poruczniku?
Tanny Brown sposępniał.
– Zaśpiewał. Najpierw na wesołą nutę, jak piosenkę z przedszkola. A potem, jak opuszczaliśmy więzienie, wydzierał się, ile miał mocy w płucach.
– Śpiewał?
– Tak – odpowiedział Brown powoli, z wściekłością. – I śmiał się.
– Dziękuję, poruczniku.
Gdy wielkolud schodził z podium, zaciskał pięści i wszyscy zgromadzeni w sali widzieli, jak miał ze złości napięte mięśnie szyi. Ale w gorączkowej atmosferze procesu pozostało wyobrażenie mordercy zamkniętego w celi i wyśpiewującego odmowę współpracy. Jak zamknięty w klatce ptak przedrzeźniacz.
Asystent lekarza sądowego szybko złożył zeznanie, przedstawiając szczegóły dotyczące noża, które Brown wcześniej przedstawił w zarysie. Następnie nadeszła kolej Fergusona. Cowart zwrócił uwagę na pewny siebie sposób, w jaki skazaniec przeszedł przez salę i zajął miejsce garbiąc się przy tym nieco, jakby chylił się ku pytaniom zadawanym przez adwokata. Ferguson mówił przyciszonym głosem, odpowiadając szybko, lecz spokojnie, jakby chciał zwracać na siebie jak najmniejszą uwagę. Nie spieszył się i odpowiadał dokładnie.
Świetnie przygotowany, pomyślał Cowart.
Przypomniał sobie opis zachowania Fergusona podczas jego procesu; oczy rozbiegane jakby szukał miejsca, gdzie mógłby się skryć przed faktami, o których mówili świadkowie.
Cowart stwierdził, że tym razem było zupełnie inaczej. Zapisał to w swoim notesie, żeby później pamiętać o tej odmianie.
Słuchał, jak Brown sprawnie przeprowadził Fergusona przez znaną już opowieść o wymuszonym zeznaniu. Ferguson ponownie opowiedział, jak go bito i straszono rewolwerem. Następnie opowiedział, jak go umieszczono w celi śmierci i w końcu jak w sąsiedniej celi znalazł się Blair Sullivan.
– I co panu powiedział Blair Sullivan?
– Sprzeciw! Pytanie bezpośrednie! – Głos prokuratora był stanowczy i pewny siebie.
– Sprzeciw utrzymany.
– Dobrze – zgodził się bez oporu Black. – Czy odbył pan rozmowę z panem Sullivanem?
– Tak.
– Jaki był efekt tej rozmowy?
– Bardzo się zdenerwowałem i usiłowałem go zaatakować. Zostaliśmy umieszczeni w różnych blokach więzienia.
– Jakie działania podjął pan na skutek tej rozmowy?
– Napisałem do pana Cowarta z „The Miami Journal”.
– I co pan mu w końcu powiedział?
– Powiedziałem mu, że Blair Sullivan zabił Joanie Shriver.
– Sprzeciw!
– Na jakiej podstawie?
Sędzia podniósł rękę.
– Wysłucham tego. Dlatego właśnie tu jesteśmy. – Skinął głową w stronę obrońcy.
Black przerwał na chwilę, z na wpół otwartymi ustami, jakby oceniał ruch powietrza w sali; niemal jakby chciał wyczuć, jaki obrót przyjmuje sprawa.
– Nie mam w tej chwili więcej pytań.
Młody prokurator wyskoczył na podium wyraźnie rozgniewany.
– Jaki ma pan dowód, że to się faktycznie wydarzyło?
– Żaden. Wiem tylko, że pan Cowart rozmawiał z panem Sullivanem, po czym udało mu się odszukać nóż.
– Oczekuje pan, że ten sąd uwierzy, iż ktoś wyznał panu w celi popełnienie morderstwa?
– To już się zdarzało nieraz.
– To nie jest odpowiedź na pytanie.
– Niczego nie oczekuję.
– Kiedy przyznał się pan do zabójstwa Joanie Shriver, mówił pan wtedy prawdę, czy tak?
– Nie.
– Ale zeznawał pan pod przysięgą, tak?
– Tak.
– I grozi panu za to przestępstwo kara śmierci, tak?
– Tak.
– I byłby pan zdolny do kłamstwa, żeby ratować skórę, czyż nie tak?
Gdy to pytanie zawisło w powietrzu, Cowart zobaczył, jak Ferguson szybko spojrzał na Blacka. Zobaczył, jak grymas obrońcy przeszedł w delikatny, pewny siebie uśmiech, i dostrzegł, jak niezauważalnie przytaknął w stronę mężczyzny na podium.
Wiedzieli, że padnie takie pytanie, pomyślał.
Ferguson głęboko wciągnął powietrze.
– Byłby pan w stanie skłamać, żeby zachować życie, panie Ferguson, czy tak?
– Tak – odparł powoli Ferguson. – Byłbym.
– Dziękuję – powiedział Boylan, podnosząc stertę papierów.
– Ale nie kłamię – dodał Ferguson, w momencie gdy prokurator odwracał się w stronę swojego miejsca, co sprawiło, że zatrzymał się niezgrabnie.
– Nie kłamie pan w tej chwili?
– Zgadza się.
– Mimo że zależy od tego pana życie?
– Moje życie zależy od prawdy, panie Boylan – odparł Ferguson.
Prokurator ruszył gniewnie, jakby miał zamiar rzucić się na więźnia i opanował się dopiero w ostatniej chwili.
– Oczywiście, że tak – odpowiedział kpiąco. – Nie mam więcej pytań.
Zapanowała chwilowa cisza, podczas gdy Ferguson wracał na swoje miejsce za stołem obrony.
– Czy jeszcze coś, panie Black? – spytał sędzia.
– Tak. Ostatni świadek. Wzywam do złożenia zeznań pana Normana Simsa.
Za kilka chwil przez salę przeszedł malutki mężczyzna o piaskowych włosach, ubrany w źle skrojony brązowy garnitur, w okularach na nosie. Zajął miejsce w loży dla świadka. Black niemal wskoczył na podium.
– Panie Sims, czy zechce się pan przedstawić sądowi?
– Nazywam się Norman Sims. Jestem młodszym nadzorcą w więzieniu stanowym Starkę.
– Jakie pełni pan tam obowiązki?
Mężczyzna zawahał się. Mówił powoli, z lekkim akcentem.
– Czy mam wymienić wszystko, co robię?
Black potrząsnął głową.
– Przepraszam, panie Sims. Niechże to ujmę inaczej: Czy do pana obowiązków należy przeglądanie i cenzura poczty, która przychodzi do pensjonariuszy celi śmierci i jest przez nich wysyłana?
– Nie lubię tego słowa…
– Cenzor?
– Właśnie. Przeglądam korespondencję. Od czasu do czasu mamy powody, żeby coś zatrzymać. Na ogół jest to kontrabanda. Nikogo natomiast nie powstrzymuję od pisania tego, co chce napisać.
– Ale w przypadku pana Blaira Sullivana…
– To szczególny przypadek, proszę pana.
– Co on robi?
– Pisze wstrętne listy do rodzin swoich ofiar.
– Co pan robi z tymi listami?
– Przy okazji każdego listu próbowałem skontaktować się z rodziną, do której był adresowany. Informuję ich o listach i pytam, czy życzą sobie je otrzymać. Nadmieniam, co w nich jest zawarte. Większość nie życzy sobie ich oglądać.
– Bardzo dobrze. Nawet świetnie. Czy pan Sullivan wie, że zatrzymuje pan jego korespondencję?
– Nie wiem. Prawdopodobnie tak. Wydaje się wiedzieć o każdej cholernej rzeczy, jaka ma miejsce w tym więzieniu. Przepraszam, Wysoki Sądzie.
Sędzia skinął głową, a Black kontynuował – Czy zdarzyło się panu zatrzymać jakiś list w ciągu minionych trzech tygodni?
– Tak, proszę pana.
– Do kogo był adresowany?
– Do państwa Shriver, tutaj w Pachouli.
Black żwawo przeszedł przez salę i pokazał świadkowi kartkę papieru.
– Czy to ten list?
Nadzorca zastanawiał się przez chwilę.
– Tak, proszę pana. Na górze widnieją moje inicjały i stempel. Napisałem na nim również uwagę dotyczącą mojej rozmowy z państwem Shriver. Jak im powiedziałem, mniej więcej, czego dotyczy list, nie chcieli go oglądać.
Black wziął list, wręczył go urzędnikowi sądowemu, który zaznaczył go jako przedstawiony przed sądem i wręczył z powrotem świadkowi. Black zaczął zadawać jakieś pytanie i nagle przerwał. Odwrócił się od sędziego i świadka, i podszedł do barierki, przy której siedzieli państwo Shriver. Cowart usłyszał, jak szepce:
– Poproszę, żeby odczytał ten list. To może być nieprzyjemne. Przykro mi. Jeśli chcą państwo wyjść, to jest to odpowiedni moment. Dopilnuję, żeby zatrzymano dla państwa te miejsca, w razie gdybyście zamierzali wrócić.
Poufny ton jego głosu, tak różny od oficjalnego tonu, jakim zadawał pytania, zdziwił Cowarta. Państwo Shriver przytaknęli i zaczęli się naradzać.
Po chwili potężny mężczyzna wstał i wziął żonę za rękę. Gdy wychodzili, w sali rozpraw panowała cisza. Ich kroki odbijały się lekkim echem, a drzwi zamknęły się za nimi ze skrzypnięciem. Black przerwał, odprowadzając ich wzrokiem, po czym odczekał jeszcze sekundę, aż zamknęły się drzwi. Nieznacznie skinął głową.
– Panie Sims, proszę odczytać list.
Świadek odkaszlnął i zwrócił się w stronę sędziego.
– Jest nieco sprośny, proszę Wysokiego Sądu. Nie wiem, czy…
Sędzia przerwał:
– Proszę przeczytać list.
Świadek pochylił się lekko i zerkał przez okulary. Czytał szybkim, pełnym zażenowania głosem, jąkając się przy obscenicznych wyrażeniach.
– … Droga Pani i Panie Shriver. Źle, że nie napisałem do Was wcześniej, ale byłem niezwykle zajęty przygotowaniami do śmierci. Chciałbym tylko, żebyście wiedzieli, jak cudownie pieprzyło mi się Waszą małą córeczkę. Wciskanie kutasa w jej mała cipkę było jak zbieranie wiśni w letni poranek. Był to najdoskonalszy kąsek świeżej cipki, jaki sobie można wyobrazić. Jedynie zabicie jej było przyjemniejsze od tego pieprzenia. Wetknięcie noża w jej jędrną skórkę było jak krojenie melona. Taka właśnie była: jak owoc. Jaka szkoda, że teraz już zgniła i nie nadaje się do dalszego użytku, teraz byłoby to strasznie zimne i plugawe pieprzonko, nie sądzicie? Cała zielona i oblazła robakami od przebywania pod ziemią. Bardzo szkoda. Ale wtedy stanowczo była niezłym kąskiem… – Spojrzał na obrońcę. – Był podpisany. Wasz dobry przyjaciel, Blair Sullivan.
Black patrzył na sufit i czekał, aż wymowa listu w pełni dotrze do zebranych. Następnie zapytał:
– Czy pisał do rodzin innych ofiar?
– Tak, proszę pana. Chyba do wszystkich rodzin osób, które zabił.
– Czy pisze regularnie?
– Nie, proszę pana. Jak go coś najdzie. Większość listów jest gorsza niż ten. Czasami używa jeszcze dokładniejszych opisów.
– Wyobrażam sobie.
– Tak właśnie jest.
– Nie mam więcej pytań.
Prokurator wstał powoli. Boylan kręcił głową.
– Panie Sims. Sullivan nie twierdzi wprost w tym liście, że zabił Joanie Shriver?
– Nie, proszę pana. Mówi to, co przeczytałem. Twierdzi, że mu się podobało. Ale nie mówi, że ją zabił, choć na pewno wydaje się, że to właśnie ma na myśli.
Prokurator wyglądał na zrezygnowanego. Zaczął zadawać następne pytanie i przerwał.
– Nic więcej – powiedział.
Pan Sims wyszedł z loży dla świadków i pospiesznie opuścił salę rozpraw. Za kilka chwil powrócili państwo Shriver. Cowart spostrzegł, że ich oczy są czerwone od łez.
– Wysłucham teraz podsumowań – oświadczył sędzia Trench.
Obydwaj adwokaci, ku zdziwieniu Cowarta, wypowiedzieli się bardzo zwięźle. Oczywiście wiedział, co mają do powiedzenia, próbował robić notatki, ale jego wzrok wciąż wędrował w stronę mężczyzny i kobiety siedzących w pierwszym rzędzie i powstrzymujących łzy. Zauważył, że nie odwracali się, żeby spojrzeć na Fergusona. Zamiast tego wzrok mieli skupiony przed sobą, na sędzim; siedzieli sztywno, nachylając się w jego stronę, jakby walczyli z ostrymi powiewami wichury.
Gdy prawnicy skończyli, sędzia przemówił zdecydowanym głosem:
– Chcę przyjrzeć się protokołowi z dzisiejszej rozprawy… podejmę decyzję, gdy sprawdzę regulacje prawne. Następną rozprawę wyznaczam na za tydzień od dzisiaj.
Podniósł się szybko i udał się w stronę swojego gabinetu.
Zebrani podnieśli się z miejsc i zapanowało chwilowe zamieszanie. Ferguson podał rękę adwokatowi i wyszedł ze strażnikami przez drzwi na tyłach sali rozpraw, prowadzące do sali dla oskarżonych. Cowart odwrócił się i spostrzegł, że państwo Shriver, otoczeni przez reporterów, usiłują wydostać się z wąskiego przejścia między krzesłami i wyjść. W tej samej chwili zauważył, jak Roy Black daje znak prokuratorowi, zwracając jego uwagę na ich problem. Pani Shriver wyciągnęła rękę do góry, jakby mogła tym powstrzymać pytania spadające na nią jak niezliczone krople z nieba. George Shriver otoczył żonę ramieniem i czerwieniał na twarzy próbując się przecisnąć. Boylan przedarł się do nich po chwili i udało mu się ich wyprowadzić, jak statek zmieniający kierunek na wzburzonych wodach, i poprowadzić w przeciwną stronę, wychodząc przez drzwi prowadzące do pomieszczeń sędziego. Cowart usłyszał, jak fotograf obok niego mówi:
– Zrobiłem zdjęcie. Nie martw się.
W tym momencie Black pochwycił jego wzrok i ukradkiem pokazał mu wystawiony do góry kciuk, na znak triumfu. Ale Cowart poczuł najpierw dziwną pustkę, a następnie niepokój zdumiewający wobec ogólnie panującego podniecenia.
Usłyszał wokół siebie głosy. Przeprowadzano wywiad z Blackiem przed kamerą, prawnik mizdrzył się do obiektywu. Mówił:
– … Oczywiście, sądziliśmy, iż odpowiednio przedstawimy sprawę. Nie ma możliwości, by nie zauważono, ile wątpliwości wciąż istnieje wokół tej sprawy. Nie wiem, dlaczego stan nie chce tego zrozumieć…
W tej samej chwili, kilka metrów dalej, Boylan odpowiadał do innej kamery, z taką samą siłą w tym samym świetle.
– Zajmujemy stanowisko, że właściwy człowiek siedzi w celi śmierci za straszną zbrodnię. Mamy zamiar obstawać przy tym stanowisku. Nawet gdyby sędzia zdecydował się wyznaczyć Fergusonowi nowy proces, sądzimy, że mamy więcej niż wystarczające dowody, żeby ponownie skazać Fergusona.
Padło pytanie jakiegoś dziennikarza:
– Nawet bez jego przyznania się do winy?
– Jak najbardziej – odparł prawnik. Niektórzy się roześmiali, ale natychmiast zamilkli, gdy Boylan, z wściekłym wzrokiem, odwrócił na pięcie.
– Dlaczego pański szef nie przyjechał, żeby zabrać głos w tej sprawie? Dlaczego przysłali pana? Nie znajdował się pan w składzie poprzedniego zespołu oskarżycielskiego. Więc dlaczego pan?
– Po prostu spadło to na mnie – wyjaśnił nie wyjaśniając.
Roy Black odpowiadał na to samo pytanie trzy metry dalej:
– Ponieważ wysocy urzędnicy nie lubią, jak dostają w sali rozpraw po głowie. Od samego początku czuli, że to przegrana sprawa. Możecie mnie w tej kwestii cytować, chłopaki.
Nagle kamera z jej penetrującym światłem skierowała się na Cowarta i usłyszał pytanie rzucone w jego stronę.
– Cowart? To był twój artykuł. Co sądzisz o rozprawie? Co powiesz na temat tego listu?
Próbował wymyślić coś bystrego czy błyskotliwego, aż w końcu potrząsnął głową.
– Dalej, Matt! – krzyknął ktoś. – Powiedz no coś.
Przepchnął się obok dziennikarzy.
– Ale wrażliwy – ktoś powiedział.
Cowart poszedł korytarzem i zjechał windą do hallu. Spiesznie wyszedł przez drzwi sądu i zatrzymał się na schodach. Czuł otaczający go upał. Wiał spory wiatr i nad jego głową łopotały flagi: okręgowa, stanowa i państwowa. Wydawały klaszczące dźwięki, rozlegające przy każdym porywie wiatru jak wystrzały z pistoletu. Po drugiej stronie ulicy stał Tanny Brown i przyglądał mu się. Detektyw po prostu zmarszczył brwi i wsunął się za kierownicę samochodu. Cowart patrzył, jak powoli włącza się do ruchu i znika.
Tydzień później sędzia wydał pisemne oświadczenie zarządzające nowy proces Roberta Earla Fergusona. Nie było w nim żadnego epitetu typu „dzika bestia”. Nie było też wzmianki na temat dziesiątków artykułów sugerujących, że Ferguson ma prawo do nowego procesu – również w gazetach wydawanych w okręgu Escambia. Sędzia zdecydował także, iż należy wycofać zeznanie, które Ferguson złożył przed detektywami. Ostatecznie sędzia wystosował wewnętrzny wniosek o zwolnienie Fergusona z więzienia za kaucją, wniosek został przyjęty, koalicja ugrupowań występujących przeciwko karze śmierci zgromadziła pieniądze. Cowart dowiedział się później, że otrzymali je od producenta filmowego, który zakupił prawa autorskie do życiorysu Fergusona.
Nie mógł sobie znaleźć miejsca.
Czuł się tak, jakby jego życie zostało podzielone na serię nie związanych ze sobą klatek, czekających na znak pozwalający im powrócić do naturalnej ciągłości wydarzeń. Odczuwał nerwowe podniecenie, jakby na coś czekał, czegoś się spodziewał. Nie potrafił jednak określić, co by to miało być. Poszedł do więzienia tego dnia, kiedy miano przenieść z celi śmierci Roberta Earla Fergussona, aby mógł oczekiwać na nowy termin rozprawy, odroczonej przez sędziego do grudnia. Był to pierwszy tydzień lipca, nic więc dziwnego, że na drodze do więzienia wyrosło pełno przenośnych straganów, sprzedających petardy, sztuczne ognie, flagi i biało-niebiesko-czerwone girlandy, zwisające z wypłowiałych do białości ścian jak zwiędłe kwiaty. Wiosna na Florydzie przeszła nagle w rozżarzone do białości lato, lejące gorąco z nieokiełznaną, nieustanną furią, przemieniające piasek dróg w twardą, popękaną nawierzchnię, po której teraz stąpał. Widoczne gołym okiem tafle ciepła wisiały nad ziemią jak senne zasłony, wytwory chorej wyobraźni, otaczając go ze wszystkich stron swą obecnością, tak silnie odczuwalną jak burza śniegowa w Nowej Anglii, w której równie ciężko było się poruszać. Gorąco wypalało wszystko: energię, ambicję i dążenia. Wydawało się, jakby nieustannie rosnąca temperatura zwolniła bieg świata.
Falujący tłum pocących się dziennikarzy czekał na Fergusona przed bramą więzienia. Tłok był ogromny, powiększany jeszcze przez grupę zwolenników zniesienia kary śmierci, pikietujących zawzięcie. Niektórzy z nich trzymali plakaty wyrażające zadowolenie z obrotu sprawy i głośno skandowali: „Raz, dwa, trzy – koniec kary śmierci! Cztery, pięć, sześć – znieście ją i cześć!”, gdy nagle sprawca zbiegowiska ukazał się w drzwiach. Rozległy się wiwaty i radosne krzyki. Zanim się zatrzymał, Ferguson spojrzał w górę na bezchmurny błękit. Stał teraz, mając po jednej stronie swego chuderlawego adwokata, po drugiej siwowłosą babcię. Patrzyła szeroko otwartymi oczami na cisnących się zewsząd reporterów i operatorów, trzymając oburącz wnuka za ramię. Ferguson wygłosił krótkie przemówienie, stojąc na stopniach więzienia jak na cokole, wyraźnie panując nad resztą zgromadzenia. Patrzył z góry na tłum, mówiąc, że przebieg jego sprawy obrazuje sposób, w jaki działa system, a także co w nim nie działa. Powiedział, że cieszy się z odzyskania wolności. Stwierdził, że najpierw idzie zjeść prawdziwy posiłek, pieczonego kurczaka z warzywami i wielkie lody z dodatkową porcją polewy czekoladowej na deser. Oświadczył, że nie odczuwa goryczy, w co nikt nie uwierzył. Zakończył mowę stwierdzeniem:
– Chcę podziękować naszemu Panu za wskazanie mi drogi, dziękuję też mojemu adwokatowi, gazecie „Miami Journal” i panu Cowartowi, bo wysłuchał mnie, kiedy nikt inny nie chciał. Gdyby nie on, nie stałbym tu dzisiaj przed wami.
Cowart szczerze wątpił, czy ta ostatnia część wypowiedzi ujrzy światło dzienne w jakiejkolwiek gazecie czy w telewizyjnych wiadomościach. Uśmiechnął się.
Dziennikarze zaczęli zadawać pytania, przebijając je mozolnie poprzez tafle żaru.
– Czy zamierza pan wrócić do Pachouli?
– Tak. To mój jedyny prawdziwy dom.
– Jakie są pańskie plany?
– Chciałbym skończyć szkołę. Może iść na prawo. Albo studiować kryminologię. Mogę teraz dużo powiedzieć na temat prawa karnego.
Wśród zebranych przeszła fala śmiechu.
– A co pan powie na temat procesu?
– Cóż mogę powiedzieć? Mówią, że chcą mnie powtórnie sądzić, ale nie bardzo widzę, jak mogliby to zrobić. Spodziewam się, że zostanę uniewinniony. Chcę po prostu żyć normalnie, przestać być osobą publiczną. Stać się znowu kimś anonimowym. Nie żebym was nie lubił, ale…
Znowu śmiech. Tłum dziennikarzy zdawał się połykać niewielkiego człowieczka, którego głowa obracała się raz po raz w stronę osoby zadającej kolejne pytanie, patrzył więc każdemu prosto w oczy. Cowart zauważył swobodę i humor, z jakimi Ferguson udzielał odpowiedzi dziennikarzom podczas naprędce zaaranżowanej konferencji prasowej. Wyraźnie dobrze się czuł w tej roli.
– Jak pan sądzi, dlaczego chcą postawić pana ponownie w stan oskarżenia?
– Chcą zachować twarz. Myślę, że jest to jedyny sposób, w jaki mogą uniknąć przyznania się, że chcieli wykonać wyrok śmierci na niewinnym człowieku. Niewinnym Murzynie. Wolą trzymać się kłamstwa, niż stanąć oko w oko z prawdą.
– Tak trzymaj, bracie! – dało się słyszeć z grupy demonstrujących. – Powiedz im!
Jeden z dziennikarzy poinformował Cowarta, że ci sami ludzie przychodzą na każdą egzekucję. Ze świecami w dłoniach śpiewają „Przetrwamy” i „Będę uwolniony”, do czasu gdy w drzwiach więzienia pojawi się strażnik z wiadomością o wykonaniu wyroku. Zazwyczaj towarzyszą im też wyznawcy innego ugrupowania, wywijające flagą typy z rodzaju „zabijcie ich wszystkich”, noszące białe podkoszulki, dżinsy i spiczaste buty kowbojskie. Mili ci osobnicy dużo wrzeszczą, pokrzykują i od czasu do czasu inicjują przepychanki z chłopakami z grupy „prolife” przeciwnej karze śmierci. „Zabijaków” jednak dzisiaj nie było.
Obie grupy były generalnie ignorowane przez dziennikarzy na tyle, na ile tylko się dało.
– Co z Blairem Sullivanem?! – krzyknął reporter telewizyjny, podtykając Fergusonowi mikrofon pod nos.
– Co z nim? Uważam, że jest niebezpiecznym, chorym człowiekiem.
– Czy pan go nienawidzi?
– Nie. Dobry Pan każe mi nadstawiać drugi policzek, ale muszę przyznać, że czasami jest to trudne.
– Czy uważa pan, że Sullivan przyzna się do winy, oszczędzając panu tym samym procesu?
– Nie. Jedyne przyznanie się do winy, jakie ktokolwiek od niego usłyszy, będzie w dniu Sądu Ostatecznego.
– Czy rozmawiał pan z nim na temat morderstwa?
– Nie chce z nikim rozmawiać. A już szczególnie o tym, co robił w Pachouli.
– A co pan sądzi o tych detektywach?
Ferguson zawahał się.
– Bez komentarza – powiedział i uśmiechnął się łobuzersko. – Mój adwokat pouczył mnie, że jeżeli nie będę mógł powiedzieć czegoś miłego albo przynajmniej neutralnego, mam mówić: „Bez komentarza”. I tak właśnie robię.
Kolejna fala śmiechu ze strony dziennikarzy.
Uśmiechnął się miło. W obiektywach dał się widzieć zamazany obraz, gdy operatorzy próbowali złapać ostatnie ujęcia, dźwiękowcy zaś szamotali się z mikrofonami i przenośnymi magnetofonami. Fotografowie różnych gazet tańczyli i uwijali się wokół Fergusona, migawki aparatów trzaskały nieustannie, jak skrzydła owadów w bezwietrzną cichą noc. Dziennikarze przesunęli się zbitą falą po raz ostatni bliżej Fergusona, on zaś podniósł dłoń w odwiecznym geście V – Zwycięstwo. Następnie został wsadzony na tylne siedzenie samochodu, machając na do widzenia w stronę fotografów, robiących w pośpiechu ostatnie, gorączkowe zdjęcia. Wreszcie samochód odjechał, oddalając się długą drogą dojazdową, wzniecając spod kół drobne obłoczki kurzu, lewitujące nad rozgrzaną, smolistą powierzchnią szosy. Przejechał obok ekipy wracających z pracy więźniów, maszerujących pojedynczo w słońcu, które wyciskało z nich strużki potu, błyszczącego na odsłoniętej ciemnej skórze rąk. Światło odbijało się w łopatach i kilofach, niesionych na ramionach mężczyzn, spieszących na południową przerwę. Dźwięki roboczej piosenki dobiegły do Cowarta. Nie mógł rozróżnić słów, ale poddał się jednostajnemu kołysaniu rytmu.
W następnym miesiącu zabrał córkę do Disney World. Zamieszkali na jednym z górnych pięter Contemporary Hotel, skąd widać było cały park jak na dłoni. Becky wkrótce stała się niekwestionowanym ekspertem w sprawie rozmieszczenia poszczególnych atrakcji, przygotowując plan codziennego natarcia z entuzjazmem generała prowadzącego z góry wygraną wojnę. Z radością pozwalał jej kreować każdy kolejny dzień wedle uznania. Jeżeli chciała jeździć kolejką w Kosmicznej Górze lub udawać się w Szaloną Podróż Mr. Toada cztery czy pięć razy z rzędu, nie miał nic przeciwko temu. Kiedy chciała jeść, nie silił się na twarde obstawanie przy dorosłych wyobrażeniach o racjonalnym żywieniu, pozwalając jej wybierać oszałamiające zestawienia hot dogów, frytek i waty na patyku.
Po południu było zbyt gorąco, aby czekać w kolejkach do następnych atrakcji, spędzali więc długie godziny pluskając się w hotelowym basenie albo po prostu nic nie robiąc. Niezmordowanie wrzucał ją do opalizującej w słońcu wody, woził na ramionach lub pozwalał przepływać pod nogami. Gdy zaś słońce zniżało się coraz bardziej, z ociąganiem ustępując miejsca wieczornym, kojącym powiewom, ubierali się i kierowali z powrotem do parku, by zdążyć na pokazy ogni sztucznych i feerię świateł.
Każdy wieczór kończył się tak samo; niósł córkę, zmęczoną i twardo śpiącą, do kolejki hotelowej, a z niej do hotelu i do pokoju, gdzie układał ją delikatnie pod przykryciem, słuchając miarowego, spokojnego oddechu, który absorbował całą jego uwagę, blokował wszystkie inne myśli, przynosząc ukojenie.
W tym czasie miał tylko jeden koszmarny sen: gwałtowną senną wizję Fergusona i Sullivana, wpychających go przemocą do wagonika jednej z najbardziej zwariowanych kolejek górskich i wydzierających mu córkę.
Obudził się, chwytając z trudem powietrze. Usłyszał zaspany, pytający głos Becky:
– Tatusiu?
– Nic mi nie jest, kochanie. Wszystko w porządku.
Odetchnęła głęboko, przekręciła się na drugi bok, zanim zapadła powtórnie w sen. Pozostał w łóżku, czując otaczające go zewsząd zimne, klejące prześcieradła.
Tydzień przebiegł, jakby popędzany niecierpliwością dziecka, zbity w jeden nieprzerwany ciąg wydarzeń. Kiedy nadszedł w końcu czas na zabranie jej do domu, jechał powoli, ociągając się i zatrzymując: najpierw w Wodnym Świecie – na kilka zjazdów po mokrej ślizgawce, potem skręt z głównej drogi do baru z hamburgerami. Ponowny przystanek na lody i wreszcie czwarty na parkingu sklepu z zabawkami, by kupić jeszcze jeden prezent. Gdy w końcu dojechali do zamożnych przedmieść Tampy, gdzie mieszkała obecnie ze swym nowym mężem jego była żona, jechał tak wolno, że samochód ledwie się toczył leniwą o tej porze ulicą. Odwlekał, jak mógł, chwilę pożegnania, jednak jego niechęć do rozstania się z córką ginęła w radosnym entuzjazmie, z jakim pokazywała mu mijane domy przyjaciółek.
Pod domem jego córki wybudowano długi, półokrągły podjazd. Starszy ciemnoskóry człowiek popychał kosiarkę do trawy po rozciągającym się bezkreśnie trawniku. Jego stary samochód, kiedyś zapewne czerwony, teraz wyblakły od słońca do rdzawego brązu, stał zaparkowany nieopodal. Zauważył słowa: NED – KOMPLEKSOWA OBSŁUGA TRAWNIKÓW, wypisane białą farbą na boku wehikułu. Starszy człowiek zatrzymał się na chwilę, by obetrzeć pot ściekający mu po twarzy i pomachać do Becky, która natychmiast odpowiedziała mu tym samym. Cowart zobaczył, jak za moment ponownie pochyla się nad urządzeniem, dzięki któremu trawa za chwilę nabierze jednolitej, pożądanej przez właścicieli domu wysokości. Kołnierzyk jego koszuli odcinał się ciemniejszą plamą od szyi.
Cowart podniósł wzrok na drzwi frontowe. Dwa szerokie skrzydła z rzeźbionego drewna. Sam dom był jednopiętrowy, budowany na wzór bogatych domów kolonialnych, okrywający swą masą całe niewielkie wzniesienie. Tuż nad linią dachu widać było czarną, połyskliwą taflę basenu. Przed domem rósł równo przycięty szpaler krzewów, przypominający swą nieskazitelnością makijaż zrobiony uważną, wprawną ręką. Becky wypadła z samochodu i pognała do wnętrza domu.
Stał przez chwilę, czekając na pojawienie się Sandy. Nabrzmiała oczekiwaniem ostatnich miesięcy ciąży, posuwała się ostrożnie, walcząc z gorącem i własną ociężałością. Obejmowała ramieniem córkę.
– Pełen sukces?
– Wyczerpaliśmy wszelkie możliwości.
– Tak też sądziłam. Jesteście wykończeni?
– Trochę.
– A tak w ogóle jak się miewasz?
– Dobrze.
– Wiesz, nadal się o ciebie martwię.
– Cóż, dziękuję, ale u mnie wszystko w porządku. Nie musisz się martwić.
– Chciałabym móc z tobą porozmawiać. Możesz wejść? Na kawę? Albo na coś zimnego? – Uśmiechnęła się. – Chciałabym o wszystkim posłuchać. Tyle się przecież wydarzyło.
– Becky z pewnością ci o wszystkim opowie.
– Nie o to mi chodziło – powiedziała.
Potrząsnął przecząco głową.
– Muszę wracać. I tak już jestem spóźniony.
– Tom będzie w domu za jakieś pół godziny. Chętnie by się z tobą zobaczył. Bardzo mu się podobały twoje ostatnie artykuły. Mówił, że to kawał dobrej roboty.
Nadal jednak przecząco potrząsał głową.
– Podziękuj mu ode mnie. Naprawdę muszę jechać. I tak będę w Miami dopiero koło północy.
– Bardzo bym chciała… – zaczęła. Zatrzymała się i już innym tonem dokończyła: – Dobrze. Niedługo porozmawiamy.
Skinął głową.
– Daj mi buziaka, kochanie. – Ukląkł obok córki i uściskał ją z całych sił. Czuł jej energię przepływającą w niego przez chwilę, ten jej niewysłowiony, nieskończony entuzjazm. Wysunęła się z jego objęć.
– Do widzenia, tatusiu. – Jej głos miał w sobie ledwie dostrzegalną, pękniętą nutkę.
Wyciągnął dłoń, pogłaskał ją delikatnie po policzku i powiedział:
– Tylko nie mów mamie, co przez ten czas jadłaś… – Zniżył głos do scenicznego szeptu: -… Ani o tych wszystkich prezentach. Mogłaby być zazdrosna.
Becky uśmiechnęła się i energicznie przytaknęła.
Zanim wsunął się za kierownicę, odwrócił się jeszcze i pomachał im z udawaną beztroską. Mruknął do siebie:
– Świetnie zagrałeś rozwiedzionego ojca. Opanowałeś rolę do perfekcji.
Wściekłość na siebie nie opuściła go przez kilka następnych godzin.
W redakcji Martin próbował go zainteresować kilkoma potencjalnymi hitami na stronę redakcyjną – bez rezultatu. Raz po raz łapał się na rozmyślaniach, dotyczących przebiegu zbliżającego się procesu Fergusona, chociaż tak naprawdę nie oczekiwał, że się odbędzie. Lato na Florydzie przeciągało się, przechodząc powoli w jesień, bez najmniejszej zmiany temperatury czy wilgotności powietrza. Postanowił wrócić do Pachouli i napisać coś o reakcjach w mieście na uwolnienie Fergusona.
Pierwszy telefon, jaki wykonał ze swego pokoju hotelowego, był do Tanny’ego Browna.
– Poruczniku? Matthew Cowart z tej strony. Chciałem po prostu zaoszczędzić panu kłopotu z bazowaniem na informacjach od szpiegów i informatorów. Będę w mieście przez kilka dni.
– Mogę spytać po co?
– Ciekaw jestem, co nowego w sprawie Fergusona. Nadal macie zamiar ponownie go zaskarżyć?
Detektyw zaśmiał się.
– Ta decyzja należy do prokuratora stanowego, nie do mnie.
– Niby tak, ale jego decyzja jest oparta na informacjach, których wy mu dostarczacie. Macie coś nowego?
– Sądzi pan, że powiedziałbym panu, gdyby się coś pojawiło?
– Po prostu pytam.
– No cóż, ponieważ Roy Black i tak powiedziałby panu, nie, nic nowego.
– A co z Fergusonem? Co robił ostatnio?
– Dlaczego go pan o to sam nie zapyta?
– Mam zamiar.
– To niech pan jedzie najpierw do niego, a potem do mnie zadzwoni.
Cowart odwiesił słuchawkę, ulegając niejasnemu wrażeniu, że detektyw drwił sobie z niego. Następnie przejechał przez las pełen sosen i cieni, kierując się w stronę domu babci Fergusona. Zajechał tam, wzniecając tumany kurzu i rozganiając stadko zdezorientowanych kur, a następnie stanął na ubitej ziemi. Przez chwilę czekał na jakiś znak życia, a nie doczekawszy się, wszedł po schodach na ganek i zapukał we framugę drzwi. Po chwili usłyszał niespieszne szuranie nogami, w drzwiach zaś pojawiła się kilkucentymetrowa szczelina.
– Pani Ferguson? To ja, Matthew Cowart, z gazety „Journal”.
Drzwi uchyliły się nieco szerzej.
– Czego? A, to znowu ty, Panie Biały Dziennikarzu.
– Gdzie jest Bobby Earl? Chciałbym z nim porozmawiać.
– Wrócił na północ.
– Co?
– Uczy się w New Jersey.
– A kiedy wyjechał?
– Będzie z tydzień. Nic tu po nim, Biały Człowieku. Wiesz to tak samo jak ja.
– Ale co z procesem?
– To jego sprawa.
– Jak mógłbym się z nim skontaktować?
– Powiedział, że napisze. Jeszcze nie napisał, to i adresu nie znam.
– Czy coś się wydarzyło tutaj, w Pachouli? Przed jego wyjazdem?
– Ja nic nie wiem. Jeszcze coś, Panie Biały Dziennikarzu?
– Nie.
Cowart zszedł z ganku, spojrzał w górę na dom. Drzwi zatrzasnęły się głośno.
Po południu zadzwonił do Roya Blacka.
– Gdzie Ferguson? – zapytał tonem nie znoszącym sprzeciwu.
– W New Jersey. Mam adres i telefon, jeżeli to coś ważnego.
– Ale jak on mógł opuścić stan? Co z procesem, z jego kaucją?
– Sędzia mu pozwolił. Nie ma się co rzucać, panie Cowart. Powiedziałem mu, żeby zaczął znowu żyć, a on chciał wrócić na uniwerek. Co w tym, u licha, dziwnego? Ci z prokuratury stanowej muszą nam przesyłać wszystkie swoje najświeższe odkrycia, a jak dotąd nic od nich nie dostaliśmy. Nie wiem, co zrobią, ale nie spodziewam się po nich wielkich rzeczy.
– Uważa pan, że to się po prostu rozmyje?
– Może. Idź pan i pytaj detektywów.
– Tak zrobię.
– Musi pan zrozumieć, panie Cowart, jak bardzo ci z prokuratury nie chcą mieć głowy wbitej do rynsztoka podczas tego procesu. Jak pan sam zapewne wie, publiczne upokorzenie nie stoi zbyt wysoko w notowaniach urzędników elekcyjnych. Przypuszczam, że znacznie łatwiej by im było, gdyby minęło trochę czasu, a ludziom przyćmiły się w pamięci niektóre co bardziej pikantne szczegóły całej tej historii. Wtedy właśnie mogliby wstać i oddalić oskarżenie na jakiejś kameralnej, przytulnej konferencyjce, w zacisznym gabinecie sędziego gdzieś na tyłach sądu. Potem zwalić całą winę na niego za zakamuflowanie tamtego oświadczenia. Sędzia z kolei nie pozostanie dłużny, mówiąc, że cała wina leży po stronie prokuratury stanowej. W końcu cała sprawa wyląduje na barkach tamtych dwóch gliniarzy. Proste, nie? Cześć pieśni. Nie zaskoczyło to chyba pana? Widział pan przecież różne sprawy karne przepływające z gracją przez system sprawiedliwości, a potem rozpływające się w powietrzu bez jednego mruknięcia, jakby ich nigdy nie było.
– Z celi śmierci do zera?
– Dokładnie. Zdarza się. Nie za często, oczywiście, ale się zdarza. Wszystko, co tutaj się dzieje, już wcześniej widziałem albo słyszałem.
– Tak po prostu żyć dalej, po trzyletniej przerwie?
– Znowu w dziesiątkę. Wszystko wraca do miłej i przyjemnej normy. Oczywiście oprócz jednego.
– O czym pan mówi?
– Ta mała dziewczynka nadal nie żyje.
Zadzwonił do Tanny’ego Browna.
– Ferguson wrócił do New Jersey. Wiedział pan o tym?
– Nie była to jakaś specjalna tajemnica. Miejscowa gazeta zamieściła nawet reportaż o jego wyjeździe. Mówił, że chce dalej studiować. Powiedział gazecie, że nie liczy na dostanie pracy tutaj, w Pachouli, ze względu na sposób, w jaki ludzie na niego patrzą. Nie wiem, czy tak jest naprawdę. Nie wiem, czy nawet spróbował. Tak czy inaczej, wyjechał. Sądzę, że chciał się po prostu znaleźć jak najdalej od miasta, zanim ktoś mu coś zrobi.
– Na przykład kto?
– Tak naprawdę to nie wiem. Niektórzy ludzie byli zdenerwowani tym, że go wypuścili. Oczywiście nie wszyscy. Małe miasteczko, wie pan, jak to jest. Ludzie się podzielili. Większość miała całkowite pomieszanie, nie wiedziała, co myśleć.
– Kto był zdenerwowany?
Tanny Brown milczał chwilę, zanim odparł:
– Ja byłem. To wystarczy.
– Więc co się dzieje teraz?
– A czego pan oczekuje?
Cowart nie miał na to gotowej odpowiedzi.
Nie napisał reportażu, który miał zamiar napisać. Zamiast tego wrócił na zebranie redakcyjne i wpadł w wir pracy związanej ze zbliżającymi się wyborami. Przez wiele godzin robił wywiady z kandydatami, czytając w przerwach prognozy rankingowe i debatując z innymi w redakcji, jakie stanowisko powinna zająć gazeta. Atmosfera tych spotkań uderzała do głowy, przypominając nocne studenckie dyskusje. Wspaniała perwersyjność polityki lokalnej południowej Florydy, w ramach której zagadnienia takie, jak uczynienie angielskiego oficjalnym językiem okręgu czy demokracja na Kubie albo kontrola posiadania broni, dostarczały niewyczerpanych możliwości odwracania uwagi opinii publicznej. Po wyborach rozpoczął nowy cykl artykułów wstępnych, dotyczących gospodarki wodnej na obszarze Florida Keys. Zajęcie się tym tematem wymagało od niego zainteresowania się prognozami budżetowymi i zagadnieniami ekologicznymi. Jego biurko tonęło coraz bardziej w powodzi papierów, usiane dokumentami pełnymi tabel i zestawień. Przyszła mu wtedy do głowy pewna myśl: Bezpieczeństwo mieszka w liczbach.
W pierwszym tygodniu grudnia, podczas rozprawy, której przewodniczył sędzia Trench, stan oczyścił Roberta Earla Fergusona z zarzutu popełnienia morderstwa pierwszego stopnia. Rzecznik prokuratury stanowej żalił się potem małej grupce zgromadzonych dziennikarzy, że bez przyznania się niedawnego oskarżonego do winy nie było dostatecznie przekonujących dowodów przeciwko niemu, na których można by oprzeć sprawę. Zarówno prokuratorzy stanowi, jak i obrońcy mówili dużo na temat wagi dowodów, oraz że żadna sprawa nie może być przedkładana ponad zasady prawne, według których jest rozpatrywana.
Tanny Brown i Bruce Wilcox nie byli obecni na rozprawie.
– Nie bardzo chce mi się o tym w tej chwili rozmawiać – stwierdził Brown, gdy Cowart poszedł się z nim zobaczyć. Wilcox powiedział tylko:
– Jezu, przecież ledwo dotknąłem tego człowieka. Gdybym go naprawdę uderzył, czy sądzi pan, że nie miałby żadnych śladów? Myśli pan, że ustałby na nogach? Do diabła, urwałbym mu ten wsiuński łeb. Cholera.
Jechał w duszny, wilgotny wieczór, przejeżdżając koło szkoły, mijając lasek, w którym Joanie Shriver rozstała się z tym światem. Postał chwilę na rozwidleniu dróg, patrząc na drogę, którą zabójca odjechał z miejsca zbrodni, później skręcił w stronę domu Shriverów. Zatrzymując się przed frontowym wejściem, dostrzegł George’a Shrivera, przycinającego żywopłot elektrycznymi nożycami. Podchodząc bliżej, zauważył, że ciało zwalistego mężczyzny było obficie zlane potem. Shriver wyłączył narzędzie, łapiąc urywane hausty powietrza, dziennikarz zaś czekał, aż odpocznie, mając jednak cały czas notes i długopis w pogotowiu.
– Już wiemy – powiedział cicho. – Tanny Brown dzwonił do nas, mówił, że to już oficjalne. Nie byliśmy jakoś specjalnie zaskoczeni. Tak jest, wiedzieliśmy, że to musi się stać. Tanny Brown raz nam powiedział, że to wszystko takie kruche. Nie potrafię zapomnieć tego słowa. Chyba nie mogło się to już dłużej utrzymać, nie po tym, jak pan się tym zajął.
Cowart stał przed człowiekiem o nabiegłej krwią twarzy, czując rosnący niepokój.
– Czy pan nadal uważa, że Ferguson zabił pańską córkę? A co z Sullivanem? Co z wysłanym przez niego listem?
– Nic już teraz nie wiem. Myślę sobie, że wszystko jest tak samo zagmatwane dla mojej pani i dla mnie, jak i dla innych. Ale tu, głęboko w sercu, wie pan, nadal myślę, że on to zrobił. Nie mogę wymazać z pamięci tego, jak wyglądał na procesie. Po prostu nie mogę o tym zapomnieć.
Pani Shriver przyniosła mężowi szklankę wody z lodem. Spojrzała na Cowarta jakby z ciekawością, spoza której wyzierał gniew.
– Jedno, czego nie mogę zrozumieć, to dlaczego musieliśmy znowu przechodzić przez to wszystko. Najpierw pan, potem tamci inni z gazet i z telewizji. Zupełnie jakby ona była jeszcze raz mordowana. I jeszcze raz, i jeszcze. Doszło do tego, że nie mogłam włączyć telewizora ze strachu, że znowu zobaczę jej zdjęcie. To nie tak, że ludzie nie pozwalali nam zapomnieć. My nie chcieliśmy zapomnieć. Ale to wszystko zostało wplątane w coś, czego nie rozumiałam. Tak jakby ważne było tylko to, co powiedział Ferguson, a co Sullivan, co który zrobił i tak dalej. A to, że moja mała dziewczynka zginęła, to jakby przestało być ważne. I to naprawdę bolało, panie Cowart, sam pan nie wie jak bardzo. Bolało i nie przestało boleć.
Kobieta mówiła poprzez łzy, które jednak nie przyćmiły czystości jej głosu.
George Shriver wziął głęboki oddech i pociągnął długi łyk ze szklanki.
– Oczywiście nie winimy pana, panie Cowart. – Przerwał na chwilę. – A co tam, może i trochę tak. Nie możemy po prostu przestać myśleć, że gdzieś po drodze coś poszło źle. Pewnie to nie pana wina. Zupełnie nie pana. Kruche to było, tak jak powiedziałem. Kruche, to i się rozpadło.
Wielki mężczyzna ujął żonę za rękę i razem schronili się w mroku swego domu, zostawiając na zewnątrz nożyce i Cowarta.
Rozmawiając z Fergusonem, został niemalże przytłoczony podnieceniem w jego głosie. Wydawało się, jakby był tuż obok, a nie rozmawiał przez telefon, oddzielony znaczną przestrzenią.
– Nie wiem, jak panu dziękować, panie Cowart. Nie stałoby się tak, gdyby nie pańska pomoc.
– Stałoby się, prędzej czy później.
– Nie, proszę pana. To pan puścił koło w ruch. Gdyby nie pan, nadal siedziałbym w celi śmierci.
– Co pan teraz zamierza, Ferguson?
– Mam dużo planów, panie Cowart. Plany, żeby coś wyszło z tego mojego życia. Skończyć studia. Zrobić karierę. Tak jest. – Ferguson przerwał, a po chwili dodał: – Czuję się taki wolny, że mogę zrobić dosłownie wszystko.
Cowart już gdzieś słyszał takie stwierdzenie, nie mógł sobie jednak przypomnieć, kto i kiedy je wypowiedział. Nie chcąc sobie łamać nad tym głowy, zapytał:
– Jak idą studia?
– O, dużo się nauczyłem – oznajmił Ferguson. Zaśmiał się krótko. – Czuję, że wiem stokroć więcej, niż wiedziałem. Tak. Wszystko jest teraz inaczej. Była to niezła szkoła.
– Zamierza pan zostać w Newark?
– Nie jestem do końca pewny. Tutaj, panie Cowart, jest nawet zimniej, niż pamiętałem. Myślę, że powinienem wrócić na południe.
– Pachoula?
Ferguson zawahał się chwilę, zanim odpowiedział.
– Raczej nie. To miejsce nie przyjęło mnie zbyt gościnnie po tym, jak wyszedłem z celi śmierci. Ludzie się gapili. Słyszałem, jak mówią o mnie za plecami. Pokazywali mnie sobie. Nie mogłem iść nawet do sklepu, żeby zaraz za rogiem nie ustawiał się wóz policyjny. Było tak, jakby ciągle mnie obserwowali, jakby wiedzieli, że zaraz coś zrobię. Zabrałem babcię na mszę w niedzielę, zaraz odwracały się za nami głowy, gdy tylko weszliśmy w drzwi. Chciałem znaleźć pracę, ale gdzie bym nie poszedł, zawsze właśnie przed chwilą znaleźli już kogoś na to miejsce, i nie robiło różnicy, czy szef był czarny, czy biały. Patrzyli na mnie, jakbym był wcieleniem diabła, przechadzającym się w ich przytomności, a oni nie mogli na to nic poradzić. To było złe, panie Cowart, naprawdę złe. I nie było jednej cholernej rzeczy, którą mógłbym z tym zrobić. Ale, panie Cowart, Floryda to duży stan. Wie pan, nawet ostatnio jeden kościół z Ocala prosił mnie, abym przyjechał i opowiedział o tym, co mi się przydarzyło. I nie byli pierwsi. Więc jest trochę miejsc, w których nie uważają mnie za jakiegoś zboczonego pomyleńca. Może tylko w Pachouli. Ale to się nie zmieni tak długo, jak długo będzie tam Tanny Brown.
– Będzie pan w kontakcie?
– Ależ oczywiście – odparł Ferguson.
Pod koniec stycznia, prawie rok po otrzymaniu pamiętnego listu od Roberta Earla Fergusona, Matthew Cowart dostał za swe artykuły nagrodę Związku Dziennikarzy Stanu Floryda. Wkrótce po niej został uhonorowany nagrodami ze Szkoły Dziennikarstwa Penney Missouri oraz nagrodą Ernie Pyle, przyznaną przez koncern prasowy Scripps-Howard.
W tym samym czasie Sąd Najwyższy Stanu Floryda utrzymał w mocy wyrok skazujący dla Blaira Sullivana. Tego dnia Cowart odebrał jeszcze jeden telefon na swój koszt.
– Cowart? To ty?
– To ja, panie Sullivan.
– Słyszałeś o decyzji sądu?
– Tak. Co pan zamierza zrobić? Musi pan tylko zdobyć się na rozmowę z jednym prawnikiem. Czemu pan nie zadzwoni do Roya Blacka?
– Panie Cowart, czy ja według pana jestem skazany na brak zasad? – Zaśmiał się. – Dobre, co? Skazany, rozumie pan? Czy pan sądzi, że ja nie mam sumienia? Ale kawał! A czemu ty myślisz, że nie będę się trzymać tego, co już powiedziałem, co?
– Nie wiem. Może dlatego że uważam, że warto żyć.
– Nie miałeś mojego życia.
– To prawda.
– I nie masz też przed sobą tego, co mnie czeka. Pewnie sobie myślisz, że nie mam za dużej przyszłości. Ale możesz się jeszcze zdziwić.
– Będę czekał.
– Wiesz pan co, panie Cowart? Najśmieszniejsze jest to, że naprawdę nieźle się teraz bawię.
– Cieszę się.
– Chcesz pan wiedzieć jeszcze coś, panie Cowart? Jeszcze pogadamy. Kiedy już będzie bardzo blisko.
– Czy coś już panu mówiono o dacie?
– Nie. Nie wiem, co robi przez cały ten czas gubernator.
– Pan naprawdę chce umrzeć, panie Sullivan?
– Mam plany, panie Cowart. Wielkie plany. Śmierć jest tylko ich małą częścią. Jeszcze zadzwonię.
Odłożył słuchawkę. Matthew Cowart poczuł dreszcz. Pomyślał, że to trochę tak jakby rozmawiał z nieboszczykiem.
Pierwszego kwietnia Matthew Cowart otrzymał prestiżową nagrodę Pulitzera za wybitne osiągnięcia w kategorii reportażu prasowego.
W czasach, które obecnie mogłyby uchodzić za zamierzchłe, kiedy to telegrafy wystukiwały mozolnie potoki słów, układające się w wiadomości z ostatniej chwili, w dniu, w którym ogłaszano nazwiska laureatów nagrody Pulitzera, miały miejsce pewnego rodzaju rytualne zgromadzenia wokół telegrafu. Każdy chciał być pierwszym, który zobaczy nazwiska nagrodzonych, przesuwające się na taśmie. Agencja „The Associated Press” konkurowała zazwyczaj z „United Press International”, która z nich szybciej zgarnie nazwiska laureatów, a następnie wypuści gotowy reportaż. Stare telegrafy miały na wyposażeniu dzwonek, który odzywał się zawsze, ilekroć po drucie nadciągał jakiś gorący temat. Dlatego też w dzień ogłoszenia listy laureatów w redakcjach panowała niemalże religijna atmosfera, wzmacniana jeszcze pobrzmiewaniem dzwonków. Swoista aura romantyzmu unosiła się nad redakcją, gdy telegraf wystukiwał pospiesznie nazwiska przy akompaniamencie wiwatów lub jęków zawodu, wydawanych gromko przez tłumnie zgromadzonych redaktorów i dziennikarzy. Wszystko to zostało teraz zastąpione natychmiastową transmisją przez łącza komputerowe. Teraz nazwiska pojawiały się bezszelestnie na wszechobecnych zielonych ekranach, którymi usiany był nowoczesny pokój redakcyjny. Natomiast wiwaty i jęki pozostały takie same.
Spędził całe popołudnie na konferencji dotyczącej gospodarowania zasobami wodnymi. Kiedy wszedł do pokoju redakcyjnego, wszyscy pracownicy wstali klaszcząc.
Fotograf zrobił zdjęcie, gdy wręczano mu kieliszek szampana, a potem popchnięto go do monitora, żeby sam mógł przeczytać. Były okolicznościowe gratulacje od redaktora naczelnego oraz redaktora działu miejskiego, Will Martin zaś powiedział:
– Cały czas wiedziałem, że tak będzie.
Został zalany falą telefonów gratulacyjnych. Zadzwonił Roy Black i Robert Earl Ferguson, z którym rozmawiał dosłownie przez chwilę. Tanny Brown również się odezwał i stwierdził z rezerwą:
– No cóż, cieszę się, że przynajmniej ktoś coś z tego ma.
Zadzwoniła jego była żona, płacząc:
– Wiedziałam, że stać cię na to.
W tle słychać było krzyk niemowlęcia. Jego córka aż piszczała z radości, rozmawiając z nim. Nie do końca rozumiała, co się stało, ale i tak była zachwycona. Trzy lokalne stacje telewizyjne przeprowadziły z nim obszerne wywiady. Telefonował również przedstawiciel jednego z wydawnictw z zapytaniem, czy nie byłby zainteresowany napisaniem książki. Producent, który nabył prawa do sfilmowania historii życia Roberta Earla Fergusona, nie omieszkał zadzwonić, dając do zrozumienia, że i jemu coś się należy. Nie dał się łatwo zbyć, skłaniając w końcu recepcjonistkę selekcjonującą napływające telefony, aby go połączyła z Cowartem.
– Pan Cowart? Tutaj Jeffery Maynard. Dzwonię z Instacom Productions. Bylibyśmy bardzo zainteresowani zrobieniem filmu opartego na wynikach pańskiej pracy.
Producent miał zdyszany, nerwowy głos, jakby każda mijająca sekunda oznaczała zmarnowaną szansę i stracone pieniądze.
Cowart odpowiedział powoli:
– Przykro mi, panie Maynard, ale…
– Proszę mi nie odmawiać, panie Cowart. Rozmawialiśmy już ze wszystkimi tutejszymi decydentami; jesteśmy naprawdę zainteresowani uzyskaniem praw od wszystkich osób zamieszanych w tę sprawę. Mówimy tutaj o niebagatelnych pieniądzach, dla pana zaś być może o szansie wydostania się z gazety.
– Nie mam chęci wydostawać się z gazety.
– Myślałem, że wszyscy dziennikarze chcieliby robić coś innego.
– Źle pan myślał.
– Tak czy inaczej, chciałbym się z panem spotkać. Rozmawialiśmy już ze wszystkimi innymi, mamy zapewnioną ich pełną współpracę i…
– Zastanowię się nad tym, panie Maynard.
– Odezwie się pan do mnie?
– Pewnie.
Cowart odłożył słuchawkę, nie mając najmniejszej chęci odezwania się kiedykolwiek. Wrócił do atmosfery podniecenia, zalewającego redakcję, popijając szampana z plastikowego kubka, pławiąc się w skierowanej na niego uwadze, czując, jak wszelkie pytania i cała niepewność rozpływają się w morzu uścisków i gratulacji.
Kiedy jednak wrócił wieczorem do domu, nadal był sam.
Wszedł do mieszkania i pomyślał o Vernonie Hawkinsie, mającym za całe towarzystwo swe wspomnienia i kaszel. Nieżyjący detektyw zdawał się dzisiaj zajmować każdy zakamarek jego wyobraźni. Starał się zmusić ducha przyjaciela do złożenia mu gratulacji, przekonując sam siebie, że Hawkins byłby jednym z pierwszych dzwoniących, pierwszym, który otworzyłby drogą, dostępną nielicznym butelkę szampana. Wyobrażenie to jednak ciągle mu gdzieś uciekało. Jedyny obraz, który ciągle do niego wracał, to wizja starego detektywa w jego szpitalnym łóżku, mówiącego z trudem poprzez gęste, senne opary leków i tlenu:
– Jak brzmi Dziesiąte Prawo Ulicy, Matty?
Usłyszał własna odpowiedź:
– Chryste, Vernon, naprawdę nie wiem. Odpocznij trochę.
– Dziesiąte Prawo brzmi: Nic nie jest takie, jak się wydaje.
– A co by to niby miało oznaczać?
– Znaczy to, że tracę głowę. Zawołaj mi pielęgniarkę, tylko nie tę starą. Młodą, tę z dużymi cyckami. Powiedz, że proszę o zastrzyk. Nie ma znaczenia jaki, byle tylko przez kilka minut potarła mi tyłek watką umoczoną w spirytusie, zanim mi przyładuje.
Zawołał wtedy pielęgniarkę i patrzył, jak stary dostaje swój zastrzyk, a potem z szerokim, łobuzerskim uśmiechem wpada w senne odrętwienie.
Ale ja wygrałem, Vernon. Dopiąłem swego, powiedział do siebie. Spojrzał raz jeszcze na pierwsze wydanie, które przyniósł do domu. Zdjęcie i artykuł widniały ponad linią złożenia gazety: Reporter „Journala” nagrodzony Pulitzerem za artykuły z celi śmierci.
Przez większą część nocy bezsennie patrzył w czarną przestrzeń nieba, pozwalając euforii mieszać się z wątpliwościami, aż wreszcie podniecenie wywołane otrzymaniem nagrody przyćmiło wszystkie inne uczucia i zasnął, odurzony swym zastrzykiem sukcesu.
W dwa tygodnie później, podczas gdy Matthew Cowart nadal płynął na fali swych osiągnięć, inny temat pojawił się na elektronicznych łączach.
Na ekranach ukazała się wiadomość, że gubernator podpisał decyzję wykonania wyroku śmierci dla Blaira Sullivana. Termin egzekucji na krześle elektrycznym został tym samym naznaczony na północ, siedem dni od daty złożenia podpisu pod dokumentem. Wiele osób spekulowało, że Sullivan może uniknąć wykonania wyroku, jeżeli w którymkolwiek momencie w ciągu następnego tygodnia zdecyduje się złożyć apelację. Gubernator uznał ten fakt, podpisując wyrok. Ze strony więźnia nie było jednak żadnej zauważalnej reakcji.
Minął jeden dzień, potem drugi, trzeci i czwarty. Rankiem piątego dnia od podpisania wyroku, gdy Cowart siedział rano przy biurku, zadzwonił telefon. Szybko złapał słuchawkę.
Po drugiej stronie dał się słyszeć głos sierżanta Rogersa z więzienia.
– Cowart? Jest pan tam?
– Tak, sierżancie. Oczekiwałem na wiadomość od pana.
– Zaczyna być blisko, prawda?
To pytanie nie wymagało odpowiedzi.
– A co z Sullivanem?
– Chodzi pan czasem oglądać węże w zoo? Patrzeć na nie przez szyby, za którymi siedzą? Nie ruszają się specjalnie, tylko oczy im chodzą, z jednej strony na drugą, kontrolując wszystko. Taki właśnie jest teraz Sully. Mamy niby obserwować go, ale tak naprawdę to on śledzi każde nasze poruszenie, jakby na coś czekał albo czegoś się spodziewał. W niczym nie przypomina tych innych chłoptasiów, co też czekali na kocioł.
– A co się zwykle dzieje?
– Ogólnie rzecz biorąc, zaczynają się tu kręcić hordy prawników, księży i tych od demonstracji. Wszyscy są jak nakręceni, latają do różnych sędziów i sądów, spotykają się z tym, gadają o tamtym. Ani się nie obejrzysz, a już nadchodzi czas. Jedna rzecz, którą da się powiedzieć o tym, kiedy stan chce ci dokręcić śrubę: Nie jesteś wtedy sam. Jest rodzina i różni życzliwi, którzy mówią o Bogu, sprawiedliwości i innych takich, dopóki ci uszy nie odpadną. I to jest normalne. Nie to co teraz. Nie ma nikogo wewnątrz ani na zewnątrz, kto by tu przyszedł dla Sully’ego. Jest po prostu sam. Czekam tylko, kiedy wybuchnie, taki jest nabuzowany.
– Będzie składał apelację?
– Mówi, że nię.
– A jak pan myśli?
– Jest facetem, który dotrzymuje słowa.
– A co sądzą inni?
– Generalnie większość uważa, że jednak się posypie, może nawet ostatniego dnia poprosi kogoś, żeby apelował, dostanie odroczenie, a potem będzie siedział tutaj przez następne dziesięć lat, zmieniając tylko sądy na coraz wyższe instancje. Ostatnie zakłady były dziesięć do pięćdziesięciu, jeżeli faktycznie wyląduje na krześle. Ja też postawiłem na to pewną sumkę. Tak przynajmniej uważa facet od gubernatora. Mówił, że chcieli po prostu złapać go na bladze. Ale on wszystkich nieźle przetrzymuje. Balansuje na krawędzi.
– Jezu.
– Tak. O nim też tutaj dużo ostatnio słyszymy.
– A co z przygotowaniami?
– Krzesło działa bez zarzutu, sprawdzaliśmy je właśnie dziś rano. Zabije za jednym kopnięciem, nie ma się co czarować. Tak czy inaczej, będzie przeniesiony do izolatki dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Może sobie zamówić wtedy posiłek, zgodnie z tradycją. Nie obcinamy mu teraz włosów ani nie robimy żadnych innych przygotowań, dopiero na kilka godzin przed. Do tego czasu wszystko biegnie tak normalnie, jak tylko się da. Inni faceci w celi śmierci są bardzo niespokojni; nie lubią widzieć, że ktoś nie walczy. Kiedy wychodził Ferguson, ożywiło to wszystkich, było tak, jakby im ktoś dał zastrzyk nadziei. Teraz przez Sully’ego są nieźle wkurzeni i jakby trochę się boją. Nie wiem, co się tutaj może stać.
– Musi być panu ciężko.
– Pewnie. Ale w końcu to nic innego jak moja zwykła praca.
– Czy Sully z kimś rozmawiał?
– Nie. Ale dlatego właśnie dzwonię.
– Słucham?
– Chce pana widzieć. Osobiście. Natychmiast.
– Mnie?
– Tak. Chce, zdaje się, żeby pan miał swój udział w przedstawieniu. Umieścił pana na liście świadków.
– Jakich świadków?
– A jak pan myśli? Goście stanu i Blaira Sullivana, zaproszeni na jego małą imprezę pożegnalną.
– Jezu. Chce, żebym oglądał egzekucję?
– No.
– Boże! Nie wiem, czy…
– Dlaczego pan go zresztą sam nie zapyta? Musi pan zrozumieć, panie Cowart, że nie ma za dużo czasu. Miło nam się tak gawędzi przez telefon, ale sądzę, że lepiej by pan zrobił, zamawiając sobie teraz miejsce w samolocie. Niech się pan tu zjawi jeszcze dziś po południu.
– Ma pan rację, ma pan rację. Będę tam. Boże.
– To była pańska opowieść, panie Cowart. Zdaje się, że nasz stary znajomy Sully po prostu chce, żeby pan dopisał ostatni rozdział, co? Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to zaskoczyło.
Matthew Cowart nic nie odpowiedział. Odłożył słuchawkę. Zajrzał do gabinetu Willa Martina i szybko wytłumaczył powód nagłego wezwania.
– Jedź – usłyszał. – Jedź natychmiast. To niesamowity materiał. Nic już nie mów, uciekaj.
Jeszcze tylko pospieszna rozmowa z redaktorem naczelnym, a potem biegiem do mieszkania po szczoteczkę do zębów i ubranie na zmianę.
W ostatniej chwili zdążył na południowy samolot.
Było już późne popołudnie, kiedy dotarł do więzienia, wyciskając ostatnie poty z wynajętego samochodu, gnając przez szary, ociekający deszczem dzień. Naglący dźwięk stale pracujących wycieraczek nie pozwolił mu zwolnić ani na chwilę. Sierżant Rogers czekał już na niego w biurze więziennym. Uścisnęli sobie ręce jak członkowie jednej drużyny, spotykający się na zjeździe koleżeńskim.
– Niezły czas – stwierdził sierżant.
– Wie pan, czuję na własnej skórze to całe zwariowanie. Jadę i myślę o każdej minucie, każdej sekundzie. Jakiego nagle nabrały znaczenia.
– To prawda – przytaknął sierżant. – Nie ma to jak mieć naznaczony dzień i godzinę pożegnania z tym światem, wtedy nagle każda chwilka staje się strasznie ważna.
– Przerażające.
– W samej rzeczy. Tak jak już mówiłem panu, panie Cowart, cela śmierci daje człowiekowi zupełnie inne spojrzenie na życie.
– Nikt na zewnątrz nie demonstruje?
– Jeszcze nie. Ktoś naprawdę musiałby nienawidzić kary śmierci, żeby tłuc się po takim deszczu dla starego Sully’ego. Sądzę, że przybędą za jakiś dzień lub dwa. Podobno dziś wieczorem ma się przejaśnić.
– Pokazał się tu jeszcze ktoś do niego?
– Są prawnicy z papierami gotowymi do podpisu, gdyby chciał się odwoływać, ale na razie nikogo nie wezwał. Tylko pana. Byli też jacyś detektywi. Ci dwaj z Pachouli zjawili się tu wczoraj, ale nie chciał z nimi gadać. Tak samo paru facetów z FBI i kilku innych z Orlando i Gainesville. Wszyscy chcieli się czegoś dowiedzieć o paru morderstwach, których jak dotąd nie udało się z nikim skojarzyć. Też nie chciał ich widzieć. Chce tylko pana. Może panu coś powie. Pomogłoby niejednemu, gdyby puścił trochę pary z gęby. Tak jak to zrobił stary Ted Bunny, zanim poszedł na krzesło. Wyjaśnił mnóstwo zagadek, nad którymi mnóstwo luda łamało sobie bezskutecznie głowę. Nie wiem, czy mu to zostało policzone, kiedy dotarł na tamtą stronę, ale któż to, u diabła, może wiedzieć?
– Chodźmy.
– Racja.
Sierżant Rogers pobieżnie sprawdził zawartość notesu i teczki Cowarta, a po dopełnieniu tej formalności poprowadził go przez sale odwiedzin i długi ciąg elektronicznie zamykanych krat, aż do wnętrza więzienia. Sullivan już czekał. Sierżant postawił krzesło po zewnętrznej stronie kraty i wskazał je Cowartowi.
– Potrzebna mi większa prywatność – zakasłał Sullivan.
Cowart zauważył, że więzień wydawał się bledszy. Zaczesane gładko do tyłu włosy pobłyskiwały w świetle jedynej, wiszącej na drucie żarówki. Sullivan chodził nerwowo od ściany do ściany, splatając i rozplatając palce. Przygarbiona sylwetka nadawała mu wygląd znacznie starszego, niż był w istocie.
– Sully, wiesz dobrze, chłopie, że nie ma nikogo ani w celi po prawej, ani po lewej. Możesz rozmawiać tak, jak jest – cierpliwie tłumaczył sierżant.
Więzień pozwolił błyskowi uśmiechu przemknąć po twarzy.
– Urządzają to tak, jakby to już był grób – powiedział do Cowarta, obserwując oddalającego się sierżanta. – Ma być cicho i spokojnie, żeby człowiek mógł się zacząć przyzwyczajać do życia w trumnie. – Podszedł do krat i szarpnął. – Zupełnie jak trumna. Zabite na głucho.
Blair Sullivan roześmiał się z wysiłkiem, aż w końcu śmiech przeszedł w ni to gwizd, ni to westchnięcie.
– No, Cowart, nieźle wyglądasz.
– Nie narzekam. Jak mógłbym panu pomóc?
– Dojdziemy i do tego, spokojnie. Daj mi chwilę, żebym się mógł nacieszyć. Hej, słyszałeś coś o naszym chłoptasiu, Bobbym Earlu?
– Kiedy dostałem nagrodę, zadzwonił z gratulacjami. Ale nie miałem z nim okazji tak naprawdę porozmawiać. Z tego co wiem, wrócił na studia.
– Powaga? Jakoś mi nie wyglądał na kujona. Ale kto wie, może uniwerek ma dla naszego Bobby’ego jakieś specjalne atrakcje? Kto to wie?
– O czym pan mówi?
– Nic, nic. Nic, czego nie musiałbyś pamiętać za jakiś czas. – Blair Sullivan odrzucił w tył głowę i poddał się dreszczowi. – Czy uważasz, Cowart, że tu zimno?
Cowart czuł strużki potu ściekające mu po plecach.
– Nie. Gorąco.
Sullivan skrzywił się w uśmiechu i wykasłał jeszcze jeden rechot.
– Niezły kawał, co, Cowart? Porobiło się tak, że już nie odróżniam. Nie mogę powiedzieć, czy jest zimno, czy ciepło. Dzień czy noc. Jak dziecko. Zdaje się, że to normalne, jak się umiera, znaczy. Po prostu cofasz się w czasie.
Wstał i podszedł do małej umywalki w rogu celi. Odkręcił kran, pochylając się i pociągając wodę wielkimi łykami.
– Ciągle chce mi się pić. Sucho w ustach. Jakby coś wysysało ze mnie całą wilgoć.
Cowart się nie odezwał.
– Spodziewam się zresztą, że kiedy kopną mnie pierwszy raz tymi dwudziestoma pięcioma setkami woltów, wszystkim, co tam będą, pewnie też zachce się pić.
Matthew Cowart poczuł ucisk w gardle.
– Ma pan zamiar się odwoływać?
Sullivan nachmurzył się.
– A jak myślisz?
– Nic nie myślę.
Więzień patrzył przez chwilę w milczeniu na Cowarta.
– Musisz zrozumieć, Cowart, teraz czuję się bardziej żywy niż kiedykolwiek przedtem.
– Dlaczego chciał się pan ze mną zobaczyć?
– Ostatnia wola i testament. Deklaracja umierającego. Słynne ostatnie słowa. Brzmi nieźle?
– Zależy od pana.
Sullivan zwinął dłoń w pięść i uderzył w duszne powietrze celi.
– Pamiętasz, kiedy mówiłem, jak daleko mogę sięgnąć? Pamiętasz, jak powiedziałem, że te kraty i ściany to tak naprawdę lipa, co, Cowart? Mówiłem przecież, pamiętasz, że nie boję się śmierci, czekam na nią. Myślę, że czeka na mnie bardzo specjalne miejsce w piekle, nie sądzisz? Naprawdę. I ty mi pomożesz się tam dostać.
– Jak?
– Zrobisz dla mnie parę rzeczy.
– A jeśli się nie zgodzę?
– Zgodzisz się. Nic na to nie poradzisz, Cowart, ale siedzisz w tym po szyję. Może nie?
Cowart skinął głową, zastanawiając się, na co właściwie się zgadza.
– Dobra, Cowart, Panie Superdziennikarzu. Chcę, żebyś gdzieś dla mnie pojechał i zaprzągł do pracy te swoje superdziennikarskie talenty. To taki mały domek. Chcę, żebyś zapukał w drzwi. Jeśli nie będzie odpowiedzi, masz wejść do środka. Nie przejmuj się, jeżeli będzie zamknięte. Nie pozwól, żeby cokolwiek stanęło ci na drodze. Masz wejść do tego domu, nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, po prostu masz tam wejść. Rozumiesz? Miej oczy szeroko otwarte. Zapamiętaj wszystkie szczegóły, wszystko co będzie w środku, słyszysz? Zrób wywiad ze wszystkimi, co tam będą…
W słowach Blaira Sullivana zabrzmiał sarkazm. Zaśmiał się.
– Powróć i powiedz mi, co widziałeś, a usłyszysz opowieść wartą twojego zachodu. Spuścizna Blaira Sullivana.
Morderca objął głowę dłońmi, a potem przesunął je na czoło, odgarniając do tyłu włosy i szczerząc zęby w uśmiechu.
– A będzie to opowieść warta posłuchania, masz na to moje słowo.
Cowart zawahał się. Poczuł się uwikłany w nagle zapadłą ciemność.
– Dobra, panie Cowart – przerwał ciszę Sullivan. – Jest pan gotowy na wycieczkę? Pojedzie pan pod numer trzynasty – miły numer, tak w ogóle – ulica Tarpon Drive w Islamorada.
– To jest przecież Keys. Właśnie wróciłem…
– Nie gadaj, tylko jedź tam! A potem wracaj i opowiedz mi o wszystkim, czego się tam dowiesz. O wszystkim, pamiętaj, nie pomiń niczego.
Cowart spojrzał na więźnia, czując się niepewnie. Wtem wątpliwości nagle zniknęły. Wstał.
– Biegnij, Cowart. Biegnij szybko. Nie oszczędzaj się. Niewiele czasu zostało.
Sullivan ponownie usiadł na swojej pryczy. Odwrócił się od Cowarta, a po chwili wrzasnął:
– Sierżancie Rogers! Niech pan zabiera stąd tego człowieka!
Jego oczy szybko przeskoczyły na Cowarta.
– Do jutra. To będzie dzień numer sześć.
Cowart skinął głową i szybko się oddalił.
Udało się mu złapać ostatni samolot do Miami. Było już dobrze po północy, kiedy ostatkiem sił dotarł do swego mieszkania i rzucił się w ubraniu na łóżko. Odczuwał niepokój, jakąś dziwaczną tremę. Czuł się jak aktor, którego wepchnięto na scenę przy pełnej widowni, nie mówiąc mu, jaką kwestię ma wygłosić, kogo gra i co to w ogóle za sztuka. Przez jakiś czas walczył z natłokiem myśli, w końcu udało mu się je odsunąć od siebie przynajmniej na kilka godzin męczącego, niespokojnego snu.
Ósma rano zastała go już w samochodzie jadącym na południe w stronę Górnego Keys poprzez czyste, narastające gorąco poranka. Na niebie widniało kilka obłoków, leniwie odbijających promienie dopiero rozpalającego się słońca. Minął sznur samochodów na South Dixie Highway, zaspanych mieszczuchów spieszących do swych biur w centrum Miami i popędził w przeciwnym kierunku. Miami rozciągało się szeroką ławicą, zamieniając typowo miejską zabudowę na rozsiadłe tu i ówdzie rozległe centra handlowe, epatujące krzykliwymi napisami i przestrzenią pustych o tej porze parkingów. Liczba samochodów na szosie zauważalnie zmniejszyła się, gdy wjechał na przedmieścia. Przemknął obok amfilady przedstawicielstw samochodowych, udekorowanych setkami flag amerykańskich i ogromnymi transparentami, obwieszczającymi niezwykłe okazje, rzędy ustawionych jak tuż przed startem pojazdów, lśniących odbitym światłem, trwających w oczekiwaniu. Zauważył parę odrzutowców, przecinających szerokim łukiem krystaliczne powietrze, przygotowujących się do lądowania na wojskowym pasie w bazie lotniczej Homestead. Ich dźwięk unosił się w powietrzu, wypełniając je stłumionym hałasem, gdy z gracją dwóch baletnic podeszły miękko do lądowania, zachowując zawsze ten sam dystans zaledwie kilku metrów.
Przejechał most Cart Sound, prąc nieustannie w stronę Keys. Droga przecinała pagórki porosłe gęsto drzewami mangrowymi, ocieniającymi bagniste rozlewiska. Zauważył gniazdo bocianie na słupie telefonicznym; gdy przejeżdżał, kątem oka dostrzegł białego ptaka, podrywającego się do lotu i szybującego prosto w niebo. Przez kilka następnych kilometrów otaczała go płaska, równinna zieleń. Potem roślinność po lewej stronie zaczęła ustępować pojawiającym się coraz częściej zatoczkom, aby wreszcie zupełnie dać pole wodom Zatoki Florydzkiej. Lekka bryza fałdowała delikatnie dojrzały, morski błękit.
Jechał dalej. Droga na Keys prowadzi meandrami poprzez moczary i wodę, od czasu do czasu unosząc się parę metrów, by dać oparcie cywilizacji. Surowa, usiana pozostałościami rafy ziemia daje schronienie przystaniom jachtowym i wielorodzinnym domom, tam gdzie tylko udaje się jej utrzymać suchą suwerenność. Czasem wydaje się, jakby sześcienne, budowane z bloków budynki po prostu rozmnażały się na twoich oczach; stacja benzynowa płynnie przechodzi w przydrożną knajpkę. Pomalowany na jaskrawy róż sklep z koszulkami rozkwita w bar szybkiej obsługi. Przystań podnosi się w restaurację, z której wykluwa się motel. Tam gdzie jest dostatecznie dużo lądu, widać szkoły, szpitale i parkingi dla przyczep mieszkalnych, kurczowo przyklejone do rozdrobnionego gruzu, ziemi i kawałków muszelek, zbielałych na słońcu. Ocean nigdy nie jest daleko, błyskając odbiciem promieni, drwiąc sobie z mizernych, tandetnych wysiłków cywilizacji.
Przejechał przez Marathon i wjazd do Stanowego Parku Pennekamp. Nad przystanią Whale Harbor dostrzegł ogromnego błękitnego plastikowego marlina, większego od największej ryby, jaka kiedykolwiek zawitała w te strony. Marlin kołysał się, zawieszony nad bramką prowadzącą na molo dla wędkarzy sportowców. Cowart przejechał dalej, mijając kompleks pomniejszych sklepów i supermarket. Jasna farba na ścianach płowiała w bezlitośnie gorącym słońcu.
Było około dziesiątej, kiedy znalazł Tarpon Drive. Ulica znajdowała się na południowym krańcu półwyspu, mniej więcej o kilometr od miejsca, w którym ocean zwierał swój uścisk, uniemożliwiając już jakąkolwiek budowę. Droga skręcała w lewo; pojedynczy trakt usłany potłuczonymi muszelkami, wcinający się pomiędzy przyczepy i niewielkie, jednopiętrowe domki. Była jakaś przypadkowość w układzie drogi, tak jakby poszczególne parcele były wynikiem czyjegoś kaprysu.
Zardzewiały ośmiomiejscowy volksvagen, pomalowany wypłowiałą farbą w psychodeliczne hippisowskie esy-floresy, spoczął bez kół na laurach w jednym z ogródków. Obok dwójka dzieci w pieluchach bawiła się w skleconej domowym sposobem piaskownicy. Doglądała ich kobieta w obciętych dżinsach i koszulce bez ramiączek, siedząca na przewróconym wiadrze na przynętę i ćmiąca papierosa. Obrzuciła Cowarta wystudiowanym, twardym spojrzeniem. Przed innym domem umieszczono łódź na kozłach, z poszarpaną dziurą ziejącą tuż poniżej dulek. Przed przyczepą siedziała para staruszków, zagłębiona w tanich biało-zielonych krzesłach plażowych, pod dużym różowym parasolem. Nie poruszyli się, gdy przejechał tuż obok. Odkręcił okno i usłyszał fragment jakiejś publicystycznej audycji radiowej. Bezcielesne głosy wypełniły powietrze pełnymi złości tonami, debatując o sprawach bez znaczenia. Wykrzywione i poskręcane anteny telewizyjne zaśmiecały niebo. Cowart poczuł, że wjeżdża do spalonego słońcem kręgu straconych złudzeń i panoszącej się biedy.
W połowie ulicy widniał jedyny, zbity z pomalowanej na biało płyty pilśniowej kościół, kryjący się za przerdzewiałym płotem. Przed nim zatknięta w ziemię duża tablica z odręcznym napisem: PIERWSZY KOŚCIÓŁ BAPTYSTÓW W KEYS. WEJDŹCIE I BĄDŹCIE ZBAWIENI. Zauważył, że furtka w płocie wisiała na jednym zawiasie, a drewniane schody straszyły dziurami. Drzwi zamykała potężna kłódka.
Pojechał dalej, rozglądając się w poszukiwaniu numeru trzynastego.
Dom był odsunięty od ulicy, schowany pod poskręcanym drzewem mangrowym, rzucającym wkoło kolorowe cienie. Zbudowany był z jasnego piaskowca, ze starym typem okien zazdrostek, których przydymione, pouchylane szybki chwytały łakomie każdy powiew, przedostający się przez plątaninę gałęzi i krzewów.
Z okiennic łuszczyła się czarna farba, na drzwiach zaś przytwierdzony był pokaźnych rozmiarów krucyfiks. Był to niewielki dom. Pod ścianą leżały dwa pojemniki na propanbutan. Od frontu widać było tylko żużel i piach, wzbijający z każdym krokiem tumany pyłu. Podszedł do drzwi frontowych. Na farbie wydrapane były słowa: JEZUS MIESZKA W NAS WSZYSTKICH.
Usłyszał psa, szczekającego w oddali. Drzewo mangrowe poruszyło się nieznacznie, podchwytując jakiś cień powiewu, przyniesionego na fali gorąca. Cowart nie poczuł najlżejszego drgnienia powietrza.
Zapukał głośno. Raz, drugi, wreszcie trzeci.
Nikt się nie odezwał.
Cofnął się trochę i krzyknął:
– Dzień dobry! Jest tam kto?
Jedyną odpowiedzią była cisza. Zapukał raz jeszcze.
– Do diabła – zaklął pod nosem. Odszedł od drzwi, rozglądając się wkoło. Nie zauważył samochodu ani żadnego znaku życia. Raz jeszcze spróbował zawołać: – Przepraszam! Jest tam kto?
Znowu nic.
Nie miał żadnego planu czy choćby pomysłu, co robić. Poszedł w stronę ulicy, odwrócił się i jeszcze raz spojrzał na dom. Co ja tu, u diabła, robię? – zadał sobie pytanie. O co tutaj chodzi?
Usłyszał stłumiony stukot w górnym odcinku ulicy i w chwilę potem zauważył listonosza, wysiadającego z białego jeepa. Patrzył, jak wkłada listy i reklamówki do jednej skrzynki, następnie do drugiej. Cowart, stojąc nieruchomo, nie spuszczał go z oka, śledząc, jak zbliża się coraz bardziej do skrzynki z numerem trzynastym.
– Jak się pracuje? – spytał, gdy listonosz podszedł bliżej.
Był to człowiek w średnim wieku, ubrany w niebieskoszare szorty i jasnoniebieską bluzę pocztowców. Obnosił dumnie długą kitkę i opadające na usta wąsiska. Ciemne okulary skutecznie skrywały oczy.
– Raz lepiej, raz gorzej. – Zaczął grzebać w przepastnej torbie.
– Kto mieszka w tym domu? – spytał Cowart.
– A kto pyta?
– Jestem dziennikarzem z gazety „Miami Journal”. Nazywam się Cowart.
– Czytuję waszą gazetę – odparł listonosz. – Co prawda, głównie dział sportowy.
– Czy mógłby mi pan pomóc? Próbuję znaleźć ludzi, którzy tutaj mieszkają. Pukałem, ale nikt nie odpowiada.
– Nikt? Nigdy nie widziałem, żeby oni gdziekolwiek wychodzili.
– Oni, to znaczy kto?
– Pan i pani Calhoun. Stara Dot i Fred. Zwykle siedzą i czytają Biblię, czekając na dzień Sądu Ostatecznego albo na przyjście katalogu ze sklepu Searsa. Generalnie rzecz biorąc, Sears wydaje się bardziej wiarygodny.
– Długo tu mieszkają?
– Sześć, może siedem lat. Może zresztą dłużej. Ja tu tylko tyle jestem.
Cowart nadal nic nie rozumiał, ale pospieszył z kolejnym pytaniem.
– Czy kiedykolwiek dostawali pocztę ze Starkę? Z więzienia stanowego?
Listonosz postawił torbę i westchnął.
– Tak. Mniej więcej raz na miesiąc.
– Słyszał pan coś o Blairze Sullivanie?
– Pewnie – przytaknął listonosz. – To ten, który dostał kocioł. Gdzieś o tym czytałem parę dni temu. Czy to ma coś wspólnego z nim?
– Być może. Jeszcze nie wiem – odparł Cowart. Popatrzył ponownie na dom, gdy listonosz wyciągał z torby plik reklamówek, a następnie otwierał skrzynkę.
– Oho! – mruknął.
– Co?
– Nikt nie zabrał poczty. – Listonosz popatrzył przeciągle na dom. – Nie znoszę, kiedy coś takiego się zdarza. Starzy ludzie zawsze biorą swoją pocztę, zawsze, chyba że coś jest nie tak. Kiedyś roznosiłem w Miami Beach, dawniej, wie pan, kiedy byłem młodszy. Wiadomo było, co znajdziesz w środku, kiedy poczta była nie odebrana.
– Mniej więcej ile dni?
– Wygląda na dobrych parę. Szlag by to trafił, nie znoszę takich sytuacji – powtarzał gorączkowo listonosz.
Cowart ponownie ruszył w kierunku domu. Podszedł do niewielkiego okienka i zajrzał do środka. Jedyne, co mógł zobaczyć, to tandetne meble ustawione w niewielkiej części wypoczynkowej. Na ścianie wisiał kolorowy obraz przedstawiający Jezusa, z którego głowy emanowało światło.
– Może pan coś tam zobaczyć? – spytał stojącego przy drugim oknie listonosza, który dołączył do niego.
– Nic, pusta sypialnia. – Obaj mężczyźni cofnęli się, a Cowart raz jeszcze zawołał:
– Państwo Calhoun! Halo!
Nadal żadnej odpowiedzi. Zaszedł od frontu i położył rękę na okrągłej klamce. Nie stawiała oporu. Spojrzał przez ramię na listonosza, który przyzwalająco skinął głową. Otworzył drzwi i wszedł do środka.
Zapach uderzył ich natychmiast.
Listonosz jęknął i dotknął ramienia Cowarta.
– Wiem dokładnie, co to jest. Pierwszy raz poczułem to w Wietnamie. Nigdy nie zapomnę. – Zamilkł na chwilę, a potem dodał: – Proszę posłuchać.
Smród dławił Cowarta za gardło; czuł, że się zaraz udusi, jakby stał w gęstych oparach dymu. Gdzieś z wnętrza domu dobiegł go dziwny, bzyczący odgłos.
Listonosz wycofał się.
– Idę sprowadzić gliny.
– Sprawdzę w środku. – Cowart postąpił naprzód.
– Niech pan nie wchodzi – powstrzymywał go listonosz. – Nie ma takiej potrzeby.
Cowart potrząsnął głową. Wszedł dalej. Smród i dziwny dźwięk zdawały się go oklejać, wsysać do środka. Zdawał sobie sprawę, że listonosz oddalił się. Spoglądając przez ramię, dostrzegł, jak spieszy w stronę domu sąsiadów. Cowart posunął się kilka kroków naprzód w głąb domu. Jego oczy przeczesywały otoczenie, wyłapując szczegóły, rejestrując wszystko, o czym później można by opowiedzieć: spartańskie umeblowanie, znamiona religijności i dławiące poczucie, że jest to ostatnie miejsce na ziemi. Gorąco nawarstwiało się wokół niego bezlitośnie, mieszając się z zapachem, który nasączał ubranie, przenikał do nozdrzy, wdzierał się w pory skóry, szarpiąc nim na granicy mdłości. Wszedł do kuchni. Starzy ludzie byli tam. Każde siedziało przywiązane do krzesła, po obu stronach pokrytego ceratą stołu. Ręce mieli brutalnie wykręcone do tyłu. Kobieta była naga, mężczyzna w ubraniu. Siedzieli naprzeciw siebie, tak jakby szykowali się właśnie do posiłku. Mieli poderżnięte gardła. Czarna krew tworzyła jeziorka u podstawy krzeseł. Muchy pokrywały szczelnie ich twarze, ruszając się pod splątanymi kosmykami siwych włosów. Głowy odgięte do tyłu, z martwymi oczami wpatrzonymi szklano w sufit. Na środku stołu leżała otwarta Biblia. Cowart zakrztusił się, walcząc z mgłą przesłaniającą mu wzrok, strachem i podchodzącym do gardła żołądkiem. Upał w pokoju zdawał się wzmagać, omywając go falami gęstego, lepiącego się ciepła. Zgiełk powodowany przez muchy wypełniał uszy. Podszedł jeszcze o krok i pochylił się nad stołem, by przeczytać słowa na otwartej stronie. Jeden ustęp zaznaczony był rozmazaną krwią.
Są ci, co zostawili swe imię, by ich pochwały dotarły wysoko. I inni, którzy nie mają wspomnienia, ci, co zginęli, jakby ich nie było; jakby się nigdy nie narodzili, jako i ich potomstwo.
Odsunął się. Zauważył boczne drzwi, prowadzące do ogródka na tyłach domu, z pojedynczą, otwartą przemocą kłódką. Zwisała bezużytecznie ze starej, pełnej drzazg framugi. Wrócił wzrokiem do pary starych ludzi, siedzących przed nim nieruchomo. Obwisłe piersi kobiety znaczyły smugi pociemniałej krwi. Cofnął się szybko, najpierw krok, potem drugi, aż wreszcie odwrócił się i wypadł na zewnątrz. Próbował złapać oddech, opierając się ciężko dłońmi o kolana. Listonosz właśnie wracał z sąsiedztwa. Cowart poczuł nagły zawrót głowy, zabierający mu twarde oparcie ziemi, więc szybko usiadł na stopniach ganku. Listonosz krzyknął, spiesząc w stronę Cowarta:
– Czy oni…?! Skinął głową.
– Jezu – wyszeptał listonosz. – Bardzo źle to wygląda? Cowart ponownie przytaknął.
– Policja jest już w drodze.
– Zostali zabici – cicho powiedział Cowart.
– Zamordowani? Naprawdę? Raz jeszcze skinął twierdząco.
– Jezu – powtórzył listonosz. – Dlaczego?
Nie odpowiedział, tylko potrząsnął głową. Wewnątrz jednak słyszał mechaniczny głos, powtarzający w kółko: wiem, dokładnie wiem. Wiem, kim są, i wiem, dlaczego nie żyją.
To byli ludzie, o których Blair Sullivan powiedział mu kiedyś, że zawsze chciał ich zabić. Zawsze. I w końcu to zrobił, dosięgając ich spoza krat, spoza bram i płotów, spoza ścian więzienia i drutów, dokładnie tak jak obiecał. Matthew Cowart nie miał tylko pojęcia jak.
Był późny ranek siódmego dnia, gdy Cowartowi udało się wreszcie z powrotem dotrzeć do więzienia. Wiele czasu pochłonęło wstępne dochodzenie w sprawie morderstwa. Wraz z listonoszem oczekiwali w ciszy na przyjazd samochodu policyjnego.
– Coś niesamowitego – powiedział w końcu listonosz. – Chciałem, cholera, załapać się na odpływ, złowić parę sandaczy na obiad. A tu nic, już dzisiaj nie wypłynę. – Pokiwał głową.
Po chwili usłyszeli pisk opon samochodu zatrzymującego się gwałtownie na Tarpon Drive. Dostrzegli samotnego policjanta, który zaparkował przed frontem, powoli wysiadł z zielono-białego pojazdu i podszedł do nich.
– Kto zgłaszał?
Był młodym mężczyzną, z muskulaturą kulturysty i ciemnymi okularami lotniczymi, zasłaniającymi oczy.
– Ja – rzekł listonosz. – Ale on wchodził do środka. – Palcem wycelował w Cowarta.
– Kim pan jest?
– Dziennikarzem z „Miami Journal” – odpowiedział smutno Cowart.
– Aha. Więc co tutaj mamy?
– Dwoje nieżywych ludzi. Zamordowani. Głos policjanta wspiął się o oktawę.
– Skąd pan to wie?
– Niech pan sam zobaczy.
– Niech żaden z was się nie rusza. Policjant wyminął ich zdecydowanym ruchem.
– A gdzie mielibyśmy niby iść? – spytał cicho listonosz. – Cholera, przechodziłem przez to sto razy częściej niż on. Hej! - krzyknął za policjantem. – Zupełnie tak jak w tych cholernych filmach. Nie dotykaj pan niczego!
– Przecież wiem – rzucił przez ramię młody stróż prawa.
Obserwowali go, gdy wchodził ostrożnie do domu.
– Sądzę, że czeka go pierwszy prawdziwy szok w jego karierze – powiedział Cowart.
Listonosz zaśmiał się bezgłośnie.
– Prawdopodobnie myśli, że jedyne, co mu się może przydarzyć w pracy, to gonienie piratów drogowych, pędzących na Key West.
Zanim Cowart mógł odpowiedzieć, usłyszeli głos policjanta:
– O kurwa!
W okrzyku pobrzmiewała zaskakująco piskliwa nuta, jak głos zaskoczonej mewy, lecącej w niebo na oślep.
Chwila ciszy, a następnie słychać było, jak policjant biegnie, roztrącając po drodze sprzęty. Przebiegł koło Cowarta i listonosza, kierując się przed dom, gdzie zwymiotował.
– Hej – z cichym niedowierzaniem powiedział listonosz. – Do diabła. Mówił pan, że źle to wygląda; zdaje się, że miał pan rację.
– Pewnie przez ten zapach – stwierdził Cowart, patrząc na miotanego przez torsje policjanta.
Po dłuższej chwili policjant wyprostował się. Miał lekko potargane włosy i pobladłą twarz. Cowart rzucił mu chusteczkę. Policjant pokręcił głową.
– Ale kto, dlaczego, Boże…
– Pyta pan kto? Są to matka i ojczym Blaira Sullivana – poinformował Cowart. – Natomiast dlaczego, to już całkiem inna historia. Nie uważa pan, że dobrze byłoby to zgłosić?
– Cholera, naprawdę? – nie dowierzał listonosz. – Żartujesz pan? Przecież on ma się niezadługo piec?
– Dokładnie.
– Chryste. Ale dlaczego pan tutaj jest? Naprawdę dobre pytanie, pomyślał Cowart.
– Po prostu szukam tematu.
– No to i znalazł pan – stwierdził pod nosem listonosz.
Cowart trzymał się na boku podczas rozpracowywania miejsca zbrodni, przyglądając się zabiegom techników uwijających się po obejściu. Miał świadomość, że czas wymyka mu się coraz bardziej. Udało mu się dodzwonić do działu miejskiego i poinformować redaktora o tym, co się stało. Mimo niewątpliwego przyzwyczajenia do pełnego codziennych niespodzianek życia na Florydzie, redaktor działu miejskiego był wyraźnie zaskoczony.
– Jak pan sądzi, co zrobi gubernator? – pytał. – Czy uważa pan, że wstrzyma egzekucję?
– Nie wiem. A pan by wstrzymał?
– Chryste, kto wie? Kiedy może pan dostać się tam z powrotem i zapytać tego psychopatycznego skurwysyna, co się właściwie dzieje?
– Tak szybko, jak tylko wydostanę się stąd.
Musiał jednak trochę poczekać. Kiedy dokonywane są oględziny miejsca zbrodni, potrzebna jest duża doza cierpliwości. Drobne szczegóły urastają nagle do ogromnych rozmiarów. Najmniejsza rzecz może nabrać kolosalnej wagi. Jest to niezwykle dokładna praca, gdy zajmują się nią profesjonaliści, którym sprawia przyjemność żmudne wykorzystanie nauki do zbadania kulis przemocy.
Cowart denerwował się coraz bardziej, myśląc o Sullivanie czekającym na niego w celi. Popatrywał co chwila na zegarek. Jednak dopiero późnym popołudniem podeszło do niego dwóch detektywów z wydziału zabójstw okręgu Monroe. Pierwszy był mężczyzną w średnim wieku, noszącym beżowy garnitur, na którym widniały plamy potu. Towarzyszyła mu znacznie młodsza kobieta, której popielato-blond włosy sczesane były gładko w tył i mocno ściągnięte gumką. Ubrana była w luźny bawełniany żakiet o męskim kroju i lekkie spodnie, miękko układające się na szczupłej postaci. Cowart kątem oka zauważył półautomatyczny pistolet, noszony w rysującej się pod ubraniem kaburze. Oboje mieli ciemne okulary, kobieta jednak zdjęła swoje, podchodząc do Cowarta. Dzięki temu mogła przygwoździć go spojrzeniem szarych oczu, zanim się odezwała.
– Pan Cowart? Jestem Andrea Shaeffer, detektyw z wydziału zabójstw. To mój partner, Michael Weiss. Prowadzimy dochodzenie w tej sprawie. Chcielibyśmy uzyskać od pana oświadczenie. – Wyjęła z kieszeni niewielki notes i długopis.
Cowart skinął głową. Wyciągnął własny notes, na co kobieta uśmiechnęła się.
– Pański jest większy niż mój – stwierdziła.
– Co mogą mi państwo powiedzieć o miejscu zbrodni? – spytał.
– Pyta pan jako dziennikarz?
– Oczywiście.
– A może najpierw odpowiedziałby pan na nasze pytania? Później będzie pana kolej.
– Panie Cowart – zaczął detektyw Weiss – to jest dochodzenie dotyczące morderstwa. Nie jesteśmy specjalnie przyzwyczajeni do sytuacji, w której ktoś z prasy opowiada nam o przestępstwie, zanim my się o nim dowiemy. Zazwyczaj wygląda to dokładnie na odwrót. Może więc nam pan łaskawie powie, jak to się stało, że znalazł się pan tutaj w samą porę, aby znaleźć dwa ciała?
– Ciała ludzi nie żyjących od kilku dni – powiedział Cowart. Detektyw Shaeffer skinęła głową.
– Tak wygląda. Ale pan zjawia się tutaj dziś rano. Dlaczego?
– Blair Sullivan kazał mi przyjechać. Wczoraj. Rozmawiałem z nim w celi śmierci.
Zapisała, co powiedział, cały czas potrząsając niedowierzająco głową. – Nie pojmuję. Czyżby on wiedział…?
– Nie wiem, co wiedział. Po prostu kazał mi tu przyjechać.
– Co panu powiedział?
– Mówił, żebym tu przyjechał i zrobił wywiad z ludźmi z tego domu. Później domyśliłem się, kim oni byli. Muszę natychmiast wracać do więzienia. – Czuł rosnące podniecenie, w miarę jak uciekały kolejne minuty.
– Czy wie pan, kto zabił tych ludzi? – spytała.
Zawahał się.
– Nie.
Jeszcze nie, pomyślał.
– A czy sądzi pan, że Blair Sullivan wie?
– Być może. Westchnęła głęboko.
– Panie Cowart, zdaje pan chyba sobie sprawę, jakie to wszystko jest dziwne? Bardzo by nam pan pomógł, gdyby zechciał trochę bardziej współpracować.
Cowart czuł, jak oczy detektyw Shaeffer przewiercają go na wylot, jakby siłą wzroku starała się spenetrować jego pamięć w poszukiwaniu odpowiedzi. Zmienił pozycję, czując się nieswojo.
– Muszę wracać do Starkę – powiedział. – Może wtedy będę mógł wam pomóc.
Skinęła głową.
– Sądzę, że któreś z nas powinno pojechać z panem. Być może nawet oboje.
– On nie będzie z wami rozmawiał – stwierdził Cowart.
– Naprawdę? Dlaczego?
– Nie lubi policjantów. – Cowart wiedział jednak dokładnie, że była to tylko wymówka.
Kiedy wreszcie dojechał do więzienia, zbliżało się południe. Nie mógł się wyrwać z domu na Tarpon Drive do wieczora, kiedy policji udało się wreszcie zabezpieczyć miejsce zbrodni. Wracał pędem do redakcji „Journala”, czując, jak upływający czas zacieśnia coraz bardziej bezlitosną pętlę. Dorzucił kilkanaście szczegółów do składanego naprędce artykułu, pospiesznej kompilacji detali naznaczonych posmakiem sensacji, podczas gdy dwoje detektywów czekało na niego w gabinecie redaktora naczelnego. Nie chcieli tracić go z oczu, ale nie udało im się zdążyć na ostatni wieczorny samolot. Zatrzymali się więc w hotelu nieopodal jego mieszkania, umawiając się z nim tuż po wschodzie słońca. W absolutnej ciszy przesiedli się na samolot odlatujący na północ. Teraz zaś dwójka detektywów z Monroe jechała tuż za nim wynajętym specjalnie na tę okazję samochodem.
W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin front więzienia przeszedł transformację. Na parkingu stało przynajmniej piętnaście minibusów telewizyjnych, z literowymi symbolami stacji wypisanymi na bokach. Mnóstwo wszędobylskich zespołów reporterskich, takich jak WŁASNYM GŁOSEM czy ZESPÓŁ „AKCJA”. Większość z nich dysponowała kamerami umożliwiającymi bezpośrednią transmisję satelitarną. Członkowie ekip zdjęciowych zbierali się w grupki, odpoczywając, dzieląc się opowieściami lub po prostu przygotowując sprzęt, jak żołnierze zwierający szyki przed decydującą bitwą. Kręciło się też wielu reporterów i fotografów z aparatami w pogotowiu. Zgodnie z przewidywaniami, droga była usiana demonstrantami z obydwu obozów, którzy krzyczeli, trąbili i przerzucali się inwektywami.
Cowart zaparkował i starał się niepostrzeżenie przesunąć do bramy więzienia. Natychmiast jednak został zauważony i otoczony przez wścibsko połyskujące obiektywy aparatów i kamer. Dwójka detektywów przedzierała się w stronę bramy, poruszając się na obrzeżach tłumu, który go otoczył. Podniósł rękę.
– Nie teraz. Nie w tej chwili, proszę.
– Matt! – wrzasnął jeden z reporterów telewizyjnych, którego Cowart znał z Miami. – Czy Sullivan zobaczy się z tobą? Powie ci, co się tu, u diabła, dzieje?
Światła kamer zlewały się z oślepiającym słońcem. Starał się osłonić oczy.
– Jeszcze nie wiem, Tom. Pozwól mi się dowiedzieć.
– Czy są już jacyś podejrzani? – nalegał ten z telewizji. – Nie wiem.
– Czy Sullivan nadal będzie obstawał przy swoim? – Nie wiem. Słuchajcie, nie wiem.
– A co ci mówiono? – Nic. Jeszcze nic.
– Powiesz nam, jak z nim porozmawiasz?! – krzyknął inny głos.
– Jasne – skłamał, mówiąc cokolwiek, aby się od nich uwolnić. Przedzierał się przez wciąż gęstniejący tłum w stronę bramy. Widział już czekającego na niego sierżanta Rogersa.
– Hej, Matty! – zawołał inny sprawozdawca telewizyjny. – Słyszałeś o gubernatorze?
– Co, Tom? Nie, nie słyszałem.
– Miał właśnie konferencję prasową; powiedział nie, chyba że Sullivan złoży apelację.
Cowart skinął głową i postąpił w stronę więzienia, przechodząc pod szerokim ramieniem sierżanta Rogersa. Dwójka detektywów wślizgnęła się tam przed nim; szybko oddalali się z zasięgu wdzierających się wszędzie reflektorów.
Gdy go mijał, Rogers szepnął mu w ucho śpiewnym tonem:
– Musisz mieć nosa, kiedy je trzymać, a kiedy wykładać, wiedzieć, kiedy odejść…
Obaj znali tę piosenkę o hazardziście.
– Dzięki – powiedział Cowart z sarkazmem.
– Zaczyna być bardzo interesująco – stwierdził sierżant.
– Być może dla pana – mruknął Cowart pod nosem. – Dla mnie zaczyna być trochę za bardzo pod górkę.
Sierżant zaśmiał się. Następnie zwrócił się do dwójki detektywów:
– Wy musicie być Weiss i Shaeffer. – Uścisnęli sobie ręce. – Poczekajcie w tamtym pokoju, o tam.
– Poczekać? – spytał szorstko Weiss. – Chcemy się zobaczyć z Sullivanem. Natychmiast.
Sierżant ruszył powoli, łapiąc Cowarta pod łokieć i prowadząc go do bramki. Cały czas kręcił jednak przecząco głową.
– On nie chce was oglądać.
– Sierżancie… – zaczęła miękko Andrea Shaeffer – to jest dochodzenie w sprawie o morderstwo.
– Wiem – odparł Rogers.
– Niech pan posłucha, do cholery… Chcemy się widzieć z Sullivanem, i to już – gorączkował się Weiss.
– To tak nie działa, panie detektywie. Facet ma jeszcze oficjalnie… – spojrzał na zegar ścienny, cały czas potrząsając przecząco głową – no, dziewięć godzin i czterdzieści dwie minuty życia. Jeśli nie chce z kimś gadać, to ja go zmuszać nie będę. Zrozumiano?
– Ale…
– Nie ma żadnego ale.
– Ale z Cowartem będzie rozmawiał? – spytała Shaeffer.
– Tak jest. Przepraszam, panienko, ja nawet nie udaję, że rozumiem, o co chodzi w tym wszystkim Sullivanowi. Ale jeśli pani chce się poskarżyć albo uważa pani, że może on zmieni zdanie, musi pani zadzwonić do biura gubernatora. Może oni dadzą wam trochę więcej czasu. Jeśli chodzi o nas, musimy sobie radzić z tym, co mamy. A to znaczy: pan Cowart, jego notes i magnetofon. Nikt i nic poza tym.
Andrea Shaeffer skinęła głową. Obróciła się do swego partnera.
– Zapuszczaj kabel do gubernatora. Zobacz, co oni będą mieli do powiedzenia o tym wszystkim. – Zwróciła się do Cowarta. – Panie Cowart, wiem, że musi pan wykonać swoją pracę, ale proszę, niech pan go zapyta, czy będzie z nami rozmawiał.
– To mogę zrobić – odparł Cowart.
– A poza tym – ciągnęła dalej detektyw – prawdopodobnie i tak dobrze pan wie, o co bym go pytała. Niech pan się postara złapać to na taśmie. – Otworzyła teczkę i podała mu zdecydowanym ruchem sześć dodatkowych kaset. – Ja się stąd nie ruszam. Przynajmniej do czasu, aż będziemy mogli znowu porozmawiać.
Dziennikarz skinął głową.
– Rozumiem.
Detektyw Shaeffer spojrzała na sierżanta.
– Zawsze robi się tu tak dziwacznie? – spytała uśmiechając się. Rogers zatrzymał się i odpowiedział jej uśmiechem.
– Nie, droga pani. – Raz jeszcze spojrzał na zegar.
– Można by długo gadać, ale czas nie poczeka. – Cowart wskazał bramkę i poszedł za sierżantem w głąb więzienia.
Obaj szli szybko długim korytarzem, w którym kroki odbijały się miarowym echem od wypolerowanego do połysku linoleum. Sierżant nadal kręcił głową.
– O co chodzi?
– Po prostu nie lubię takiego zamieszania – odparł sierżant. – Wszystko powinno być uporządkowane, zanim człowiek umrze. Nie lubię nie dokończonych spraw, proszę pana.
– Sądzę, że on to właśnie tak zawsze chciał rozegrać.
– Myślę sobie, że ma pan zupełną rację, panie Cowart.
– Dokąd idziemy? – Dziennikarz był teraz prowadzony do zupełnie innego skrzydła niż poprzednio.
– Sully jest teraz w izolatce. Dokładnie w sąsiedztwie krzesła. Blisko też do biura z telefonami i w ogóle; jakby gubernatorowi coś się odmieniło, od razu będziemy wiedzieli.
– Jak on się trzyma?
– Niech pan sam zobaczy. – Wskazał Cowartowi odosobnioną celę, z jednym krzesłem wystawionym po zewnętrznej stronie krat. Dziennikarz poszedł już dalej sam. Znalazł Sullivana leżącego na metalowej pryczy, gapiącego się w telewizor. Włosy miał już ogolone, przez co jego twarz nabrała wyglądu rytualnej maski śmierci. Otaczały go liczne pudełka, z których wysypywały się ubrania, książki i papiery – wszystko to, co miał ze sobą w poprzednio zajmowanej celi. Więzień okręcił się gwałtownie na łóżku, wskazał przesadnym gestem krzesło i zdejmując nogi na ziemię, przeciągnął się, jakby był zmęczony. W dłoni ściskał Biblię.
– No, no, Cowart. Jak widzę, nie spieszyło ci się specjalnie na moją imprezkę, co? – Zapalił papierosa i zakasłał.
– Jest tutaj dwójka detektywów z okręgu Monroe, panie Sullivan. Chcą się z panem zobaczyć.
– Niech się odpieprzą.
– Chcą zadać panu parę pytań w sprawie śmierci pańskiej matki i ojczyma.
– Naprawdę? Pieprzę ich.
– Chcieli, abym pana poprosił, by się pan z nimi zobaczył. Zaśmiał się.
– A, to zupełnie inna sprawa, prawda? Pieprzę ich jeszcze raz.
Sullivan nagle wstał. Chwilę gapił się w przestrzeń, a potem zdecydowanym ruchem podszedł do krat, złapał je i z całej siły przycisnął do nich twarz.
– Hej! – wrzasnął. – Która godzina, do cholery? Muszę wiedzieć, która jest. Hej, jest tam kto? Hej!
– Mamy czas – powiedział powoli Cowart. Sullivan cofnął się, patrząc ze złością na dziennikarza.
– Pewnie. Pewnie.
Zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Wstrząsnął nim dreszcz.
– Wiesz co, Cowart? Dochodzisz do takiego stanu, że czujesz, jak z każdą sekundą wszystkie mięśnie wokół serca coraz bardziej się zaciskają.
– Mógłby pan wezwać prawnika.
– Pieprzę ich. Trzeba rozegrać to, co się rozdało.
– Pan nie zamierza…
– Nie. Możemy to sobie raz na zawsze wyjaśnić. Mogę się trochę bać i trochę mnie może rzucać, ale, kurwa, ja wiem, co to znaczy umierać. Tak, tak, to jedna rzecz, o której aż tyle wiem.
Sullivan pokręcił się po celi, wreszcie przysiadł na brzegu pryczy i pochylił się naprzód. Nagle wydał się całkowicie odprężony, uśmiechając się konspiracyjnie i zacierając ręce w oczekiwaniu.
– Opowiedz mi o swoich wywiadach – powiedział, obnażając zęby w uśmiechu. – Chcę wiedzieć absolutnie wszystko. – Wskazał gestem telewizor. – Cholerna telewizja i gazety nie dają żadnych prawdziwych szczegółów. Dużo ogólnego gadania. Zero konkretów. Chcę to usłyszeć od ciebie.
Cowart poczuł dreszcz.
– Szczegóły?
– Dokładnie. Nic nie opuszczaj. Użyj tych wszystkich słów, z którymi sobie tak kurewsko dobrze radzisz, i namaluj mi prawdziwy obrazek, dobra?
Cowart wziął głęboki oddech, myśląc: Jestem tak samo szalony jak on.
– Byli w kuchni. Zostali związani…
– Dobrze. Dobrze. Mocno ściśnięci, jak wieprze, czy jak?
– Nie. Tylko ręce mieli wykręcone do tyłu, o tak… – Zademonstrował. Sullivan kiwnął głową.
– Dobra. Dalej.
– Gardła poderżnięte. Sullivan skinął głową.
– Wszędzie krew. Twoja matka była naga. Głowy mieli odrzucone do tyłu, o tak…
– Mów dalej. Zgwałcona?
– Trudno powiedzieć. Było dużo much.
– To lubię. Bzyczały na około, bardzo głośno?
– Dokładnie. – Cowart słyszał, jak słowa przechodzą mu przez gardło i odbijają się od ścian. Wydawało mu się, jakby zawładnęła nim teraz jakaś część niego samego, której istnienia dotychczas nawet nie podejrzewał.
– Bolało ich? – zapytał skazaniec.
– Skąd miałbym wiedzieć?
– Daj spokój, Cowart. Czy wyglądało, jakby mieli trochę czasu na kontemplowanie umierania?
– Tak. Byli przywiązani do krzeseł. Musieli patrzeć na siebie, do momentu aż zostali zabici. Jedno musiało patrzeć, jak drugie umierało, przynajmniej tak mi się zdaje, chyba że był więcej niż jeden zabójca.
– Nie, tylko jeden – powiedział cicho Sullivan. Zatarł ręce. – Siedzieli na krzesłach?
– Tak. Przywiązani.
– Jak ja.
– Co?
– Przywiązani do krzesła. A potem egzekucja. – Zaśmiał się. Cowart poczuł, jak zimno przechodzi w dojmujące gorąco.
– Była też tam Biblia.
– … I inni, którzy nie mają wspomnienia, ci, co zginęli, jakby ich nie było…
– Właśnie tak.
– Doskonale. Dokładnie tak miało być. – Sullivan wstał nagle, otulając się ramionami, odgradzając się nimi od świata, jakby chciał utrzymać na wodzy uczucia, które w nim kipiały. Mięśnie ramion napięły się. Widać było pulsujące żyły na skroniach. Blada dotychczas twarz pokryła się gorączkowym rumieńcem. Zrobił głęboki wydech.
– Widzę to – mówił skazany – widzę jak na dłoni. – Sullivan podniósł obie ręce, przeciągając się. Następnie opuścił je z niespodziewanym impetem. – W porządku! – powiedział. – Zrobione.
Przez kilka minut oddychał ciężko, jak biegacz, który właśnie ukończył ostatni etap wyścigu. Spojrzał w dół na swe dłonie, wpatrując się w nie, gdy zaciskał je w szpony. Wytatuowane smoki na przedramionach zwinęły się, nagle nabierając życia. Zaśmiał się do siebie, a następnie odwrócił do Cowarta.
– Ale teraz czas na coś ekstra. Dodatek specjalny, przez który to wszystko staje się dla ciebie opłacalne.
– O czym pan mówi?
Sullivan potrząsnął głową.
– Wyciągaj swój notes. Wyciągaj magnetofon. Czas, żebyś się trochę dowiedział o śmierci. Powiedziałem ci. Przesłanie. Ostatnia wola i testament starego Sully’ego.
Podczas gdy Cowart przygotowywał się, Sullivan ponownie zajął miejsce na skraju pryczy. Palił wolno papierosa, rozkoszując się każdym długim zaciągnięciem.
– Gotowy, Cowart?
Dziennikarz skinął głową.
– W porządku. W porządku. Od czego by tu zacząć? A, zacznę od pierwszego, najbardziej oczywistego. Cowart, ile trupów zaliczyli na moje konto?
– Dwanaście. Oficjalnie.
– Tak, prawda. Ale musimy być dokładni. Zostałem oskarżony i skazany na śmierć za tych miłych ludków z Miami, tę ładniutką dziewuszkę i jej chłopaka. To jest jakby oficjalne. A potem przyznałem się jeszcze do tych dziesięciu innych, tak po prostu, z czystej grzeczności. Tamci gliniarze dostali, co chcieli wiedzieć, więc nie będę się powtarzał. A potem ta dziewuszka z Pachouli – numer trzynasty, tak?
– Tak.
– Ją zostawimy sobie na później. Wróćmy do dwunastki jako do początku, dobrze?
– Dobrze. Dwanaście.
Sullivan zaniósł się powolnym, nieprzerwanym śmiechem.
– No, to nawet z grubsza nie jest prawda. Nie i nie. Nawet z grubsza.
– Ile?
Wyszczerzył zęby.
– Siedziałem tu sobie i starałem się podliczyć, ile ich w końcu było. Dodawałem i dodawałem, szukając liczby, która byłaby dokładna. Nie chcę mieć tutaj żadnych niedomówień.
– Ile?
– Co powiesz na trzydziestu dziewięciu frajerów, Cowart?
Skazany oparł się o krzesło, kołysząc się nieco. Podkurczył nogi, stawiając je na siedzeniu. Objął kolana ramionami, nie przestając się kołysać.
– Oczywiście, mogłem pominąć jednego czy dwóch. Ostatecznie normalna rzecz. Czasami roboty wydają się takie same, nie mają w sobie tej iskry, dzięki której można by je było potem odróżnić.
Cowart nie odezwał się.
– Zacznijmy od tej małej, starszej pani, tej z okolic Nowego Orleanu. Mieszkała w bloku dla emerytów, w małym miasteczku Jefferson. Zobaczyłem ją kiedyś po południu, jak wracała sobie do domu całkiem sama, spokojnie i przyjemnie, po prostu ciesząc się dniem, jakby należał do niej. Więc poszedłem za nią. Mieszkała na Lowell Place. Zdaje się, że nazywała się Eugenia Mae Phillips. Staram się bardzo przypomnieć sobie wszystkie szczegóły, Cowart, bo kiedy będziesz je chciał sobie posprawdzać, musisz się na czymś oprzeć. To by było jakieś pięć lat temu, we wrześniu. Gdy zrobiło się ciemno, otworzyłem rozsuwane drzwi na tyłach. Jej mieszkanie było na parterze i wychodziło na ogród. Nawet nie miała zasuwki na drzwiach. Żadnego światła na zewnątrz, nic. Jakim trzeba być cholernym idiotą, żeby tak mieszkać? Jakby się prosiła, żeby ją ktoś kropnął. Nie ma jednego szanującego się złodzieja, gwałciciela czy mordercy, który widząc coś takiego, nie podskoczyłby z radości do góry, bo takie mieszkanie to po prostu żaden problem. Powinna przynajmniej mieć wielkiego, wściekłego czarnego psa. Ale nie miała. Trzymała papugę. Żółtą, w klatce. Też ją zabiłem. I tak to było. Oczywiście, trochę się z nią najpierw zabawiłem. Była taka zestrachana, że prawie nie pisnęła, kiedy jej wepchnąłem poduszkę na głowę. Załatwiłem ją, a potem jeszcze pięć innych niedaleko niej. Głównie gwałty i włamania. Z tamtych ją jedną zabiłem. Potem pojechałem dalej. Wiesz, jak człowiek się ciągle przemieszcza, nic mu się złego nie stanie.
Sullivan przerwał na chwilę.
– Powinieneś o tym pamiętać, Cowart. Ruszaj się. Nigdzie nie zapadaj i nie zapuszczaj korzeni. Jeśli się ruszasz, policja nigdy nie może cię tak naprawdę namierzyć. Kurwa, mnie zgarniali za włóczęgostwo, wchodzenie na teren prywatny, podejrzenie kradzieży, różne takie duperele. Ale za każdym razem nic na mnie nie mieli. Wychodziłem z kicia po paru nocach. Raz spędziłem miesiąc w okręgowym więzieniu w Dothan, w Alabamie. To było dopiero miejsce, Cowart. Prusaki, szczury i wszędzie okropnie śmierdziało gównem. Ale i tak nikt mnie tam nawet w połowie nie wyczaił. Jak by zresztą mogli? Nie byłem przecież nikim ważnym… – Uśmiechnął się do siebie. – A raczej tak im się wydawało. – Zawahał się, wyglądając przez kraty. – Oczywiście, sytuacja wygląda teraz trochę inaczej, prawda? Teraz Blair Sullivan jest jakby troszeczkę ważniejszy, może nie? – Podniósł wzrok na dziennikarza, spoglądając ostro. – Może nie, do cholery?!
– Tak.
– No to gadaj od razu!
– Dużo, dużo ważniejszy.
Sullivan zdawał się odprężać, jego słowa nieco spowolniały.
– Ano właśnie. Ano właśnie. – Zamknął na chwilę oczy, ale gdy je ponowne otworzył, pobłyskiwało w nich zimne rozbawienie. – Prawdopodobnie jestem teraz najważniejszym facetem na całej pieprzonej Florydzie, nie sądzisz, Cowart?
– Być może.
– Przecież wszyscy chcą nagle wiedzieć to, co wie stary Sully, co, może nieprawda?
– To prawda.
– Łapiesz teraz, o co chodzi, Cowart?
– Tak myślę.
– To cholernie dobrze. Pozwolę sobie nawet powiedzieć, że mnóstwo ludzi będzie wprost zaintrygowanych… – przeciągnął ostatnie słowo, pozwalając mu toczyć się po języku jak landrynce -… tym, co ma do powiedzenia stary Sully.
Cowart skinął głową.
– Dobrze. Bardzo dobrze. A kiedy przeniosłem się do Mobile, załatwiłem dzieciaka za ladą w 7-Eleven. Zwykły napad, nic wielkiego. Masz pojęcie, jak trudno jest glinom złapać cię na czymś takim? Jeśli nikt cię nie widział, jak wchodziłeś, nikt nie widział, jak wychodziłeś, to zupełnie tak jakby jakieś ziarno zła wylądowało w samym środku miasta i proszę! Kogoś nie ma. Był nawet miłym dzieciakiem. Błagał mnie raz czy dwa. Mówił: „Proszę wziąć pieniądze. Proszę, tu są pieniądze”. I jeszcze powiedział: „Niech mnie pan nie zabija. Zarabiam pieniądze na studia. Proszę mnie nie zabijać”. Oczywiście, załatwiłem go. Strzeliłem mu raz w tył głowy, i po wszystkim. Szybko i bez ceregieli. Zgarnąłem wtedy parę setek. Potem wziąłem jeszcze kilka ciastek z kremem i puszkę coli, a na odchodnym jeszcze jakieś chipsy i zostawiłem go za ladą…
Jego głos drżał z podniecenia. Przerwał na chwilę. Cowart zobaczył strużkę potu ściekającą mu po czole.
– Jeśli masz jakieś pytania, nie obawiaj się, wal śmiało. Cowart wykrztusił:
– Czy pamięta pan godzinę, datę i miejsce?
– Prawda, prawda, zastanowię się nad tym. Musisz przecież mieć szczegóły. Sullivan zastanawiał się chwilę, wreszcie parsknął urywanym śmiechem.
– Cholera, powinienem sprawić sobie wtedy notes, taki jak twój. A tak muszę opierać się tylko na tym, co pamiętam.
Ponownie odchylił się do tyłu, przedstawiając szczegóły, miejsca i nazwiska, powoli, jednostajnym głosem przeczesując swą przeszłość.
Cowart uważnie słuchał, od czasu do czasu wtrącając jakieś pytanie, starając się wyciągnąć jak najwięcej z opowieści, której był świadkiem. Po kilku pierwszych historiach początkowy szok minął. Stały się one swego rodzaju codziennym rejestrem terroru, w którym wszystkie makabryczne przeżycia, które kiedyś były udziałem rzeczywistych osób, zostały zredukowane do rangi beznamiętnego dziennika skazańca. Starał się uzyskać od mordercy jak najwięcej szczegółów; w powodzi słów gubiły się gdzieś emocje związane z każdym kolejnym wydarzeniem. Zdawały się odrealnione, bez jakiegokolwiek związku z zewnętrznym światem. To, że zdarzenia, o których mówił Blair Sullivan, wypełniły kiedyś ostatnie chwile rzeczywistych, do niedawna oddychających ludzi, zagubiło się gdzieś podczas piętrzącej się jednostajną falą, narastającej, beznamiętnej, niemalże rutynowej wyliczanki wyrządzonego zła. Godziny prześlizgiwały się niepostrzeżenie.
Sierżant Rogers przyniósł jedzenie. Sullivan odgonił go z niecierpliwością. Tradycyjny ostatni posiłek: smażony stek z tłuczonymi ziemniakami i jabłecznik pozostały na tacy, z wolna zastygając. Cowart po prostu słuchał.
Było kilka minut po jedenastej wieczorem, kiedy Blair Sullivan skończył. Na pobłyskującej blado twarzy błąkał mu się cień uśmiechu.
– Całe trzydzieści dziewięć – powiedział. – Niezła opowieść, co? Może nie jest to jeszcze rekord, ale byłem już całkiem blisko, nie? – Westchnął głęboko. – Chciałbym to mieć. Ten rekord. A tak w ogóle, jaki jest rekord dla kogoś takiego jak ja? Masz gdzieś w tym swoim notesie takie coś, Cowart? Jestem pierwszy, czy też ten zaszczyt należy się komuś innemu? – Zaśmiał się sucho. – Oczywiście, nawet jeżeli nie jestem pierwszy, jeśli chodzi o liczbę, na pewno jestem przed tymi wszystkimi innymi facetami, jeśli chodzi o, jak byś to nazwał, Cowart? Oryginalność?
– Panie Sullivan nie ma już wiele czasu. Jeśli chciałby pan… Sullivan wstał z nagle pociemniałymi, dzikimi oczami.
– Czyżbyś nie słuchał uważnie, chłoptasiu? Cowart podniósł rękę.
– Chciałem tylko…
– Nie jest ważne, co ty chciałeś! Ważne, co ja chcę!
– Dobrze.
Sullivan spojrzał spomiędzy krat. Odetchnął głęboko i powiedział ciszej:
– Teraz czas na jeszcze jedno opowiadanie, Cowart. Zanim zejdę z tego świata. Udam się w tę miłą, szybką podróż na stanowej rakiecie.
Cowart poczuł niesamowitą suchość w całym ciele, jakby żar bijący ze słów rozmówcy wyssał z niego wszystkie soki.
– Teraz powiem ci prawdę o małej Joanie Shriver. Deklaracja umierającego, tak, zdaje się, to nazywają w sądzie. Ostatnie słowa przed śmiercią. Uważają, że nikt nie przestąpiłby progu zaświatów z kłamstwem plamiącym mu usta. – Zaśmiał się głośno. – Znaczy, że musi to być prawda… – przerwał, a potem dodał: -… jeśli będziesz w stanie w nią uwierzyć. – Wpił się wzrokiem w Cowarta. – Śliczna Joanie Shriver. Cudowna mała Joanie.
– Numer czterdzieści – powiedział Cowart.
Bill Sullivan potrząsnął przecząco głową.
– Nie.
Uśmiechnął się. – Nie zabiłem jej.
Cowart poczuł gwałtowny skurcz żołądka i lepki pot, występujący mu na czoło.
– Co?
– Nie zabiłem jej. Wszystkich tamtych tak. Ale nie ją. Pewnie, byłem w Escambia. I oczywiście, gdybym ją namierzył, kusiłoby mnie, żeby to zrobić. Nie mam żadnych wątpliwości, gdybym wtedy zaparkował przed jej szkołą, zrobiłbym z nią dokładnie to samo. Odsunąłbym okno i powiedział: „Podejdź tutaj, miła dziewczynko…” To mogę przysiąc. Ale tak nie zrobiłem. Nie, proszę pana. Nie ja jestem temu winny. – Zamilkł, a potem powtórzył: – Nie jestem tu winny.
– Ale list…
– Każdy może napisać list. – I ten nóż…
– Co do tego masz rację. To naprawdę był nóż, który zabił tę biedną małą.
– Ale ja nie rozumiem…
Bill Sullivan złapał się pod boki. Jego śmiech przeszedł w dudniący, stały kaszel, odbijający się do ścian więzienia.
– Długo na to czekałem – powiedział. – Nie mogłem się doczekać, żeby zobaczyć, jak będziesz po tym wyglądał.
– Ja…
– Niepowtarzalne, Cowart. Wyglądasz, jakbyś był jednocześnie trochę chory i pomylony. Zupełnie jakbyś to ty szykował się na krzesło, nie ja. Co się tam u ciebie dzieje? – Sullivan wskazał na czoło.
Cowart zamknął usta i gapił się na mordercę.
– Myślałeś, że tak dużo wiesz, co, Cowart? Myślałeś sobie, że jesteś cholernie mądry. Teraz ja ci coś powiem, Panie Dziennikarzu od Pulitzera: Wcale nie jesteś taki mądry.
Nie przestawał się śmiać i kasłać.
– Powiedz mi – zażądał Cowart. Sullivan spojrzał w górę.
– A jest jeszcze czas?
– Jeszcze jest – rzucił Cowart przez zaciśnięte zęby. Patrzył, jak człowiek w celi podnosi się i zaczyna chodzić raz w jedną, raz w drugą stronę.
– Jest mi zimno – powiedział więzień.
– Kto zabił Joanie Shriver?
Blair Sullivan zatrzymał się i uśmiechnął.
– Przecież wiesz.
Cowart czuł, że podłoga umyka mu spod nóg. Kurczowo zacisnął ręce na krześle, ściskając pióro, notes, starając się za wszelką cenę utrzymać równowagę. Patrzył, jak obracają się szpule w magnetofonie, nagrywającym nagle zapadłą ciszę.
– Powiedz mi – wyszeptał. Sullivan zaśmiał się ponownie.
– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Powiedz mi!
– Dobra, Cowart. Wyobraź sobie dwóch facetów w sąsiednich celach na bloku śmierci. Jeden facet chce się wydostać, bo wsadzono go z powodu najbardziej wrednej sprawy, jaką udało się sklecić jakiemukolwiek detektywowi. Był sądzony przez palantów, którzy pewnie uwierzyli, że jest najokropniejszym, krwiożerczym czarnuchem, jakiego na oczy widzieli. Oczywiście, mieli rację, że go skazali. Ale z najgorszych możliwych powodów. Więc facet aż się gotuje od żółci i złości. Teraz ten drugi facet wie, że nie wymiga się od randki z krzesłem elektrycznym. Może to jakoś odciągnąć w czasie, ale i tak wie, że go to nie minie. Nie ma się co czarować. Ale jest coś, co go męczy, jedna nie załatwiona sprawa, nienawiść, która nie dotarła na miejsce przeznaczenia. Coś, co chciałby dokończyć. Nawet jeżeli będzie musiał sięgać spod łapy śmierci, żeby to zrobić. Coś, co jest dla niego okropnie ważne. Coś tak okrutnego i złego, że jest tylko jeden człowiek na ziemi, którego mógłby o to poprosić.
– Kto taki?
– Ktoś dokładnie taki jak on. – Sullivan patrzył nieruchomo na Cowarta, przygważdżając go do krzesła. – Ktoś zupełnie dokładnie taki sam jak on.
Cowart milczał.
– I tak siedzą sobie i odkrywają parę zbiegów okoliczności. Na przykład byli w tym samym miejscu, o tej samej godzinie, prowadząc podobny samochód. Więc wpadają na pomysł. Naprawdę klawy pomysł. Taki plan, że nawet sam pomocnik diabła by go lepiej nie wymyślił. Facet, który nie ma szans na wyjście z celi, weźmie na siebie to, co zrobił ten drugi. A on, kiedy wyjdzie, zrobi kumplowi tę maleńką, specjalną przysługę, o której tamten nie może przestać myśleć. Zaczynasz łapać, o co chodzi?
Cowart nie poruszył się.
– Widzisz, ty tępy skurwysynu! Nigdy byś w to nie uwierzył, gdyby tak naprawdę nie było, co? Biedny, niewinny, niesłusznie osądzony czarnuch. Wielka ofiara prześladowań i rasizmu. I ten naprawdę wstrętny, zły biały facet. Nie udałoby się zresztą nigdy w drugą stronę. Nie trzeba być geniuszem, żeby to wiedzieć. Najważniejszą rzeczą było powiedzenie ci o nożu i napisanie tego listu w odpowiednim momencie, żeby zdążył być odczytany na rozprawie. Najlepsze było to, że mogłem się cały czas nie przyznawać do tego. Mówić, że nie miałem z tym nic wspólnego. Co zresztą było prawdą. Najlepszy sposób, Cowart, żeby ludzie uwierzyli w kłamstwo. Trzeba w nie po prostu włożyć trochę prawdy. Widzisz, ja wiedziałem, że gdybym się zwyczajnie przyznał, znalazłbyś jakiś sposób, żeby udowodnić, że tego nie zrobiłem. Musiałem tak zadziałać, żeby wyglądało dla ciebie i innych bubków z telewizji i z gazet, że to byłem ja. Żeby tak wyglądało. Potem już wszystko się potoczy samo. Musiałem tylko trochę uchylić drzwi… – Ponownie się zaśmiał. – A Bobby Earl przeszedł natychmiast przez tę szczelinę, jak tylko rozwarłeś ją dostatecznie szeroko.
– Dlaczego miałbym w to uwierzyć?
– Bo jest dwoje ludzi, którzy siedzą martwi w Monroe. Numery czterdzieści i czterdzieści jeden.
– Ale dlaczego mnie o tym mówisz?
– Cóż…
Sullivan uśmiechnął się krzywo.
– Nie jest to dokładnie część umowy, którą mieliśmy z Bobbym Earlem. On sądzi, że cała sprawa zakończyła się, gdy pojechał tamtego dnia na Tarpon Drive i załatwił dla mnie tę sprawę. Ja dałem mu życie. On mnie śmierć. Prosto i zwyczajnie. Graba i do widzenia. On tak przynajmniej uważa. Ale mówiłem ci, że stary Sully sięga daleko… – Zaśmiał się szorstko. Światło padające z wiszącej u sufitu nie osłoniętej żarówki odbijało się od jego ogolonej czaszki. – Zresztą, Cowart, nie jestem najbardziej godnym zaufania facetem, jaki się narodził.
Sullivan wstał, przeciągając się z szeroko rozłożonymi rękami.
– A w ten sposób może go zabiorę ze sobą w drogę prosto do piekła. Numer czterdzieści dwa. Niezły kawał. Byłby, że tak powiem, nie najgorszym towarzyszem podróży. I hajda do piekła, specjalnym transportem!
Nagle przestał się śmiać.
– Czy to nie świetny kawał? Nigdy nie przypuszczał, że dodam ten mały drobiazg od siebie.
– A jeśli ci nie uwierzę?
Sullivan parsknął.
– Komuś mojego pokroju, co? Racja. – Spojrzał na Cowarta. – Pewnie chciałbyś mieć dowód? A jak myślisz, co robił Bobby Earl, od czasu gdy go wypuściłeś?
– Był w szkole, studiował. Przemawia przed grupami wiernych w kościołach…
– Cowart – przerwał mu Sullivan – czy wiesz, jak to beznadziejnie głupio brzmi? Myślisz, że Bobby Earl nie nauczył się niczego podczas swego spotkania z naszym wielkim systemem sprawiedliwości? Myślisz, że on w ogóle nie ma pomyślunku?
– Nie wiem…
– Masz rację. Nie wiesz. No to się lepiej dowiedz. Bo jestem się gotów założyć, że dużo łez zostało wylanych nad tym, co zdziałał do tej pory nasz Bobby Earl. Więc jedź i się dowiedz.
Cowart skręcał się pod naporem słów. Walczył, tocząc nierówną bitwę z napływającą ciemnością.
– Muszę mieć dowód – powtórzył słabo.
Sullivan zagwizdał i przewrócił oczami.
– Wiesz co, Cowart, jesteś jak jeden z tych średniowiecznych mnichów, którzy cały dzień nic nie robili, tylko szukali dowodów na istnienie Boga. Nie umiesz, chłopie, poznać prawdy, kiedy ją słyszysz?
Cowart potrząsnął przecząco głową. Sullivan zaśmiał się.
– Tak też myślałem.
Urwał na moment, rozkoszując się, zanim znowu podjął temat.
– No, ale ja nie jestem głupi, więc kiedy przygotowywaliśmy tę naszą umowę, znaczy ja i Bobby Earl, dowiedziałem się trochę więcej, niż mogłem do tej pory użyć. Musiałem sobie zagwarantować takie coś ekstra, żeby mieć pewność, że Bobby Earl dotrzyma tego, co obiecał. A poza tym chciałem też ci pomóc w twojej drodze do zrozumienia.
– Co?
– No więc zróbmy z tego przygodę, Cowart. Słuchaj uważnie. Nie tylko nóż został schowany. Parę innych rzeczy też…
Zastanowił się przez chwilę, a potem wyszczerzył zęby do dziennikarza.
– Przypuśćmy, że te rzeczy są w bardzo niemiłym miejscu, dokładnie tak. Ale możesz je zobaczyć, Cowart. Pod warunkiem że masz oczy w dupie! – Wybuchnął rubasznym śmiechem.
– Nie rozumiem.
– Tylko pamiętaj dokładnie moje słowa, kiedy wrócisz do Pachouli. Droga do zrozumienia może być bardzo brudna. – Szorstki dźwięk głosu więźnia pobrzmiewał echem. Matthew Cowart siedział bez słowa, nie mogąc się poruszyć.
– No i co, Cowart? Udało mi się też załatwić Bobby’ego Earla? – Pochylił się w przód. – A co z tobą, Cowart? Może i ciebie zabiłem? – Blair Sullivan gwałtownie odchylił się do tyłu. – Starczy – powiedział. – Koniec opowieści. Koniec gadania. Do widzenia, Cowart. Czas na śmierć, a z tobą zobaczymy się w piekle.
Skazany człowiek wstał i powoli odwrócił się plecami do dziennikarza, zakładając ręce do tyłu i patrząc nieruchomo w przeciwległy koniec celi. Jego ramionami wstrząsała okropna mieszanina przerażenia i radości. Matthew Cowart przez chwilę jeszcze pozostał bez ruchu, nie mogąc zapanować nad członkami. Poczuł się nagle bardzo stary, garbiąc się coraz bardziej pod brzemieniem tego, co usłyszał. Głowa mu pulsowała. W gardle zaschło. Zauważył lekkie drżenie ręki, gdy wyciągał ją po notes i magnetofon. Kiedy wstał, nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Postąpił jeden krok, potem drugi, wreszcie potykając się, odszedł szybko od samotnego, patrzącego w ścianę mężczyzny. Przy końcu korytarza zatrzymał się i próbował złapać oddech. Czuł narastającą gorączkę i mdłości; starał się bardzo wziąć się w garść. Podniósł głowę, gdy usłyszał kroki. Na końcu korytarza zobaczył ponurą twarz sierżanta Rogersa, któremu towarzyszył oddział potężnie zbudowanych strażników. Ustawiali się w zwarty szyk. Dostrzegł również spoconego księdza w koloratce oraz kilkunastu urzędników więziennych, nerwowo spoglądających na zegarki. Podniósł wzrok i zauważył duży elektryczny zegar, wiszący wysoko na ścianie. Widział, jak wskazówka sekundnika przemieszcza się bezlitośnie. Do północy pozostało dziesięć minut.
Poczuł, jak upada. Obijając się, głową naprzód, bez kontroli, prosto w dziurę bez dna.
– Panie Cowart? Wciągnął ciężko powietrze.
– Panie Cowart, wszystko w porządku, chłopie? Upadł, czując, jak jego ciało rozsypuje się na cząsteczki.
– Hej, panie Cowart, słyszy mnie pan?
Otworzył oczy, napotykając wzrokiem stanowcze, blade oblicze sierżanta Rogersa.
– Musi pan już iść i zająć swoje miejsce, panie Cowart. Nie możemy czekać na nikogo, a wszyscy oficjalni świadkowie muszą być na miejscach przed północą. – Sierżant przerwał, gestem wyrażającym wyczerpanie i napięcie przeczesał krótkie, na przepisowego jeża ostrzyżone włosy. – To nie kino, żeby można było wchodzić, kiedy się chce. Już wszystko dobrze?
Cowart skinął głową.
– Ciężka noc dla wszystkich – powiedział sierżant. – Niech pan już idzie. Prosto w drzwi. Zobaczy pan wolne miejsce z przodu, koło tego detektywa z okręgu Escambia. Tam właśnie Sully kazał pana umieścić. Bardzo przy tym obstawał. Może się pan ruszać? Naprawdę nic panu nie jest?
– Dam sobie radę – wyjęczał Cowart.
– Nie jest tak źle, jak pan myśli – powiedział ogromny strażnik. Po chwili potrząsnął głową. – Nie, to nieprawda. Jest tak źle, jak tylko może być. Jeżeli coś takiego nie wywraca ci flaków, to znak, że nie jesteś człowiekiem. Ale przeżyje pan jakoś. Prawda?
Cowart przełknął z trudem.
– Wszystko w porządku.
Strażnik przyjrzał mu się uważnie.
– Sully musiał panu nieźle nawkładać. O czym on gadał przez tyle godzin? Wygląda pan, jakby zobaczył ducha.
Zgadłeś, pomyślał Cowart, głośno zaś powiedział:
– O śmierci.
Sierżant prychnął.
– On z pewnością wie. Teraz sam zobaczy, z pierwszej ręki, i to zaraz. Musi pan już iść, panie Cowart. Śmierć nie czeka na nikogo.
Cowart wiedział coś o tym i potrząsnął głową.
– A właśnie że czeka. Cierpliwie czeka na stosowną chwilę.
Sierżant Rogers uważnie przyjrzał się dziennikarzowi.
– Przecież w końcu to nie pan wybiera się w ostatnią podróż. Jest pan pewny, że nic mu nie jest? Nie chcę, żeby tam ktoś zrobił scenę, zemdlał albo coś takiego. Musimy zachowywać się przyzwoicie, kiedy komuś dajemy kocioł.
Strażnik próbował się ironicznie uśmiechnąć. Cowart uczynił jeden chwiejny krok w stronę sali egzekucyjnej. Odwrócił się jeszcze i powiedział:
– Nic mi nie będzie.
Chciało mu się śmiać, tak wielkie było kłamstwo, które przed chwilą z siebie wydusił. W porządku, powiedział sobie. Nic mi nie będzie. Zupełnie jakby odzywał się w nim jakiś obcy głos. Pewnie, nie ma problemu. Nie ma żadnej sprawy.
Przecież tylko wypuściłem mordercę na wolność.
Miał nagłą, okropną wizję Fergusona, stojącego przed małym domkiem w Keys, drwiącego z niego, zanim wszedł do środka, by dotrzymać swej części umowy. Dźwięk głosu mordercy odbijał mu się echem w głowie. Wtedy przypomniał sobie duże, błyszczące zdjęcia Joanie Shriver, zrobione tuż po odnalezieniu jej ciała na bagnach. Pamiętał, jakie śliskie mu się wtedy wydawały, gdy dotykał ich spoconą ręką, zupełnie jakby były całe we krwi.
Nie żyję, pomyślał. Zmusił jednak stopy do powleczenia się naprzód. Przeszedł przez drzwi, gdy do północy pozostały jeszcze dwie minuty.
Pierwsze oczy, których spojrzenie napotkał, należały do Bruce’a Wilcoxa. Przysadzisty detektyw siedział w pierwszym rzędzie, miał na sobie marynarkę w jaskrawą, wesołą kratę, w chory sposób kontrastującą z ponurą okazją, z powodu której się tu znaleźli. Policjant uśmiechnął się niewyraźnie i wskazał głową miejsce obok siebie. Cowart szybko spojrzał po sali, omiatając wzrokiem mniej więcej dwunastu świadków, siedzących na składanych krzesłach ustawionych w dwóch rzędach. Wszyscy patrzyli prosto przed siebie, jakby chcieli wyryć w pamięci każdy najdrobniejszy szczegół wydarzenia. Wyglądali jak figury woskowe. Nikt się nie poruszał.
Szklane przepierzenie oddzielało ich od komory egzekucyjnej, miało się więc wrażenie, że ogląda się sztukę na scenie albo patrzy w dziwaczny, trójwymiarowy ekran telewizyjny. W komorze znajdowało się już czterech mężczyzn: dwóch strażników; lekarz, trzymający małą czarną torbę; jakiś urzędnik w garniturze – ktoś szepnął: „Z biura prokuratora stanowego” – czekający pod elektrycznym zegarem.
Spojrzał na wskazówkę minutową, jak nieubłaganie zbliżała się do celu.
– Siadaj, Cowart – zasyczał detektyw – przedstawienie zaraz się zaczyna.
Cowart dostrzegł dwóch innych dziennikarzy, z „Tampa Tribune” i „The St. Petersburg
Times”. Wyglądali ponuro, ale powtórzyli ruch detektywa, nakazując mu gestem zająć miejsce, sami zaś powrócili do swych notatek, zapisując dokładnie wszystkie szczegóły. Za nimi siedziała reporterka z „Miami News”. Jej oczy wpatrzone były nieruchomo w ciągle jeszcze puste krzesło. Widział, jak mocno okręca sobie białą chusteczkę wokół zaciśniętej pięści.
Prawie przewrócił się na przygotowane dla niego miejsce. Nieustępliwy metal oparcia parzył mu plecy.
– Ciężka noc, co, Cowart? – szepnął detektyw. Nie odpowiedział. Detektyw mruknął: – Ale nie taka ciężka jak mają niektórzy.
– Nie byłbym tego taki pewny – odparł Cowart cicho. – Jak się pan tu dostał?
– Tanny ma przyjaciół. Chciał zobaczyć, czy stary Sully faktycznie pójdzie na całość. Nadal nie wierzę w to gówno, które napisałeś, że to on zabił Joanie Shriver. Tanny mówił, że do końca nie wie, co by to miało znaczyć, gdyby Sullivan wycofał się w ostatniej chwili. Ale uważał, że nawet jeśli się nie wycofa, a ja to zobaczę, nauczy mnie to szacunku dla systemu sprawiedliwości. Tanny cały czas próbuje mnie czegoś uczyć. Mówi, że człowiek staje się lepszym policjantem, jeśli wie, co może się zdarzyć na końcu.
Oczy detektywa pobłyskiwały piekielnym humorem.
– A nauczyło? – spytał Cowart.
Wilcox potrząsnął przecząco głową.
– Jeszcze nie. Lekcja ciągle trwa. – Wyszczerzył się do Cowarta. – Trochę blado wyglądasz. Coś cię gryzie? – Zanim Cowart mógł odpowiedzieć, Wilcox szepnął: – Masz jakieś ostatnie słowo? Już północ.
Czekali przez jedno czy dwa uderzenia serca. Przesuwane drzwi otworzyły się i wszedł komendant więzienia. Za nim Blair Sullivan, mając po obu stronach dwóch strażników, za sobą jeszcze jednego. Twarz więźnia była blada; bardziej przypominał trupa niż żywego człowieka. Całe żylaste ciało wydawało się nagle zmalałe i wątłe. Miał na sobie prostą białą koszulę zapiętą ciasno pod szyją i ciemnoniebieskie spodnie. Pochód zamykał ksiądz w koloratce, niosący Biblię z wyrazem zbolałej konsternacji na twarzy. Ksiądz poszurał w kąt sali, zatrzymując się tylko, by wzruszyć ramionami w kierunku komendanta, następnie otworzył z impetem Dobrą Księgę i zaczął z niej cicho do siebie czytać. Cowart zobaczył, jak oczy Sullivana rozwarły się szerzej, kiedy zauważył krzesło. Więzień szybko przeniósł wzrok na wiszący na ścianie telefon i przez ułamek sekundy kolana jakby odmówiły mu posłuszeństwa; potknął się. Natychmiast jednak odzyskał równowagę i moment wahania minął. Cowart pomyślał, że był to pierwszy wypadek, w którym zauważył u Sullivana cień ludzkiego odruchu. Od tej pory wypadki zaczęły się toczyć szybko, szarpiącym, urywanym rytmem niemych filmów.
Sullivan został posadzony na krześle; dwóch strażników klęcząc zapinało klamry na jego nogach i rękach: Brązowe skórzane pasy zostały zaciśnięte na klatce piersiowej, gniotąc biel koszuli. Jeden ze strażników przymocował elektrodę na nodze więźnia. Inny wślizgnął się za krzesło i schwycił stożkowaty hełm, gotowy włożyć go w każdej chwili na głowę Sullivana.
Komendant więzienia wystąpił krok naprzód i zaczął odczytywać obramowany czarną obwódką nakaz wykonania wyroku śmierci, podpisany przez gubernatora stanu Floryda. Z każdą sylabą strach Cowarta wzmagał się, tak jakby słowa odczytywane były dla niego. Komendant czytał coraz szybciej, następnie wziął głęboki oddech i starał się zwolnić. Jego głos brzmiał metalicznie i jakby z daleka. W ścianach były wbudowane głośniki, przenoszące głos z mikrofonów ukrytych w komorze śmierci. Komendant zakończył czytanie. Przez chwilę patrzył tępo na trzymaną przez siebie kartkę, jakby szukał jakiegoś ukrytego tekstu, który jeszcze mógłby przekazać zebranym. Wreszcie podniósł wzrok na Sullivana.
– Jakieś ostatnie słowa? – spytał cicho.
– Pieprzę was. Niech się kręci – powiedział Sullivan. Głos drżał mu nieswojo. Komendant wykonał gest prawą ręką, tą, w której trzymał wyrok, w stronę wartownika stojącego za krzesłem, który nagle obniżył czarny skórzany hełm i maskę, wkładając je więźniowi na głowę i twarz. Następnie przymocował do hełmu dużą elektrodę. Sullivan skręcił się wtedy, rzucając się całym ciałem do przodu, wbrew utrzymującym go więzom. Cowart zobaczył, jak wytatuowane smoki na przedramionach nagle nabierają życia, udzielonego im przez pulsujące pod skórą, kurczące się mięśnie. Ścięgna na szyi naprężyły się nagle, jak liny żaglowca, napięte do granic wytrzymałości niespodziewanym podmuchem wiatru.
Sullivan krzyczał coś, ale słowa zostały stłumione przez skórzany pasek pod brodą i wkładkę językową, wciśniętą mu przemocą pomiędzy zęby. Słowa przeszły w nieartykułowane jęki i krzyki, w których pobrzmiewały paniczne, wysokie tony. W pokoju świadków nie było słychać żadnego dźwięku oprócz bolesnych wdechów i wydechów.
Cowart dostrzegł, jak komendant prawie niedostrzegalnie skinął głową w stronę przepierzenia znajdującego się z tyłu komory śmierci. W ścianie widać było szczelinę, w której na chwilę zamigotały czyjeś oczy.
Oczy kata.
Patrzyły nieruchomo na człowieka w krześle, a następnie zniknęły.
Dał się słyszeć głuchy dźwięk.
Ktoś głośno łapał powietrze. Ktoś inny długo zakasłał. W powietrzu dał się słyszeć szmer kilku wyszeptanych słów. Światła ściemniały na moment. Później zaległa cisza.
Cowart czuł, że nie może oddychać. Jakby jakaś ogromna dłoń ścisnęła go w pół, wyciskając z niego całe powietrze. Nieruchomo patrzył, jak kolor zaciśniętych pięści Sullivana zmienia się z różowego na biały, wreszcie przechodząc w szary. Komendant raz jeszcze skinął w stronę przepierzenia. Odległy pomruk generatora prądu spotęgował się i wstrząsnął niewielką przestrzenią. Słaby zapach palonego ciała wypełnił Cowartowi nozdrza i powtórnie podniósł żołądek do gardła.
Minął jeszcze jeden okruch czasu, podczas którego lekarz czekał, aż dwa tysiące pięćset woltów opuści ciało zmarłego. Następnie podszedł do niego, wyjmując stetoskop ze swej czarnej torby.
Skończyło się. Cowart patrzył, jak ludzie w komorze śmierci otaczają ciało Sullivana, zwisające nieruchomo z wypolerowanego dębowego krzesła. Miał wrażenie, jakby byli aktorami przygotowującymi się do rozbiórki dekoracji po ostatnim przedstawieniu nieudanej sztuki. Wraz z innymi oficjalnymi świadkami patrzył przed siebie, starając się dostrzec twarz więźnia, gdy przekładano go z krzesła do czarnego zasuwanego worka. Ale Sullivan zbyt szybko został zasunięty, by ktoś zdążył zobaczyć, czy eksplodowały mu gałki oczne lub czy skóra na twarzy nosiła czarno-czerwone ślady oparzeń. Ciało zostało wyniesione na noszach przez boczne drzwi. Powinno to być straszne, a było po prostu zwykłą rutyną. Może to było najbardziej przerażające. Był właśnie świadkiem mechanicznej obróbki zła. Śmierć podana jak w konserwie i zakorkowana, doręczona z dramatyzmem roznoszenia porannego mleka.
– O jednego zwyrodnialca mniej – stwierdził Wilcox. Cała żartobliwość zniknęła z jego głosu, zastąpiona nie ukrywaną satysfakcją. – Wszystko się skończyło… – zerknął na Cowarta – oprócz krzyku.
Szedł korytarzami więzienia wraz z innymi świadkami, kierując się do miejsca, gdzie czekali pozostali przedstawiciele prasy oraz demonstranci. Widział już sztuczne światło kamer telewizyjnych, zalewające hall, nadające mu szczególny, zaświatowy poblask. Wypolerowana podłoga połyskiwała, bielone ściany zdawały się wibrować światłem. Liczne mikrofony zostały zgrupowane na naprędce zaaranżowanym podium. Starał się wcisnąć w kąt sali, przesuwając się jak najbliżej drzwi, podczas gdy strażnik podszedł w stronę zgromadzenia, podnosząc rękę, by zapobiec lawinie pytań. Nigdzie nie było ani odrobiny cienia, w którym Cowart mógłby się schować.
– Odczytam krótkie oświadczenie – powiedział komendant. Jego głos zazgrzytał napięciem minionych wypadków. – Następnie odpowiem na wasze pytania. Szczegóły otrzymacie od wylosowanych reporterów, obecnych przy egzekucji.
Jako oficjalny czas śmierci podał 24:08. Mówił dalej monotonnie, że podczas przygotowań do egzekucji i w trakcie jej przeprowadzania obecny był przedstawiciel prokuratora stanowego, by nikt potem nie mógł publicznie utrzymywać, że Sullivan został pozbawiony swych praw, że szydzono z niego, czy też go bito. Tak mówiono dwanaście lat temu, gdy stan przywrócił po raz pierwszy od wielu lat karę śmierci, wykonując wyrok na dość żałosnym włóczędze o nazwisku John Spenkelink. Powiedział też, że Sullivan odrzucił ostatnią możliwość złożenia apelacji, dokładnie pod drzwiami wiodącymi do celi śmierci. Przytoczył ostatnie słowa zmarłego: „Pieprzę was. Niech się kręci”.
Migawki aparatów fotograficznych trzaskały sucho, jak skrzydła lecących na oślep mechanicznych ptaków.
Następnie komendant ustąpił miejsca trzem wylosowanym z puli reporterom. Każdy po kolei odczytywał to, co zapisał w notesie, chłodno relacjonując najdrobniejsze szczegóły egzekucji. Wszyscy trzej byli bladzi, ale głosy mieli spokojne. Kobieta z Miami opowiedziała tłumowi, że palce Sullivana wyprężyły się, a następnie zacisnęły w pięść, plecy zaś wygięły się w łuk, odginając od krzesła, gdy uderzył go pierwszy wstrząs. Reporter z „St. Petersburg Times” zauważył moment wahania, który na ułamek sekundy zatrzymał Sullivana, gdy ten zobaczył krzesło. Dziennikarz z „Tampa Tribune” oznajmił, że Sullivan spoglądał na świadków bez najmniejszej skruchy i że wydawał się przede wszystkim zły, gdy był przywiązywany. Zwrócił też uwagę, że jeden ze strażników źle zapiął klamrę na prawej nodze skazanego, przez co musiał za chwilę szybko to poprawiać. Skóra pasów, którymi był skrępowany, została postrzępiona przez siłę wstrząsu, potem zaś została prawie przerwana podczas walki Sullivana z prądem. Dwa tysiące pięćset woltów, jak przypomniał zebranym reporter.
Cowart usłyszał inny głos tuż przy swoim ramieniu.
Głos Andrei Shaeffer szepnął uspokajająco:
– Co panu powiedział, panie Cowart? Kto zabił tych ludzi?
Obrócił się, stając twarzą w twarz z dwójką detektywów z Monroe. Szare oczy policjantki wpatrzyły się w niego; zupełnie inny rodzaj gorąca.
– On – odparł Cowart.
Złapała go za rękę. Zanim mogła jednak zadać następne pytanie, wśród zgromadzonych zrobił się szum.
– Gdzie jest Cowart?
– Cowart, teraz twoja kolej! Co się stało?
Cowart wyrwał się detektywom i podszedł chwiejnie do podium, gorączkowo starając się uporządkować wszystko, co usłyszał. Czuł, jak drży mu ręka, wiedział, że ma zaognioną twarz, po czole zaś spływają mu krople potu. Wyciągnął białą chusteczkę i powoli otarł czoło, tak jakby chciał wymazać narastające w nim uczucie paniki. Pomyślał przez chwilę: Przecież nie zrobiłem nic złego. To nie ja jestem tu winny. Ale sam w to nie wierzył. Dałby wiele za chwilę do namysłu, pozwalającą mu zastanowić się nad tym, co ma powiedzieć, ale nie było już na to czasu. Uczepił się więc pierwszego pytania, jakie usłyszał z sali.
– Dlaczego nie składał apelacji?! – ktoś krzyknął.
Cowart wziął głęboki oddech i odpowiedział:
– Nie chciał siedzieć w nieskończoność w więzieniu, czekając, aż stan wreszcie go dopadnie. Więc postarał się sam dopaść stan. Nie jest to takie odosobnione. Inni przed nim też tak robili: w Teksasie, w Karolinie Północnej, Gilmore w Utah. Trochę tak jak samobójstwo, tylko oficjalnie usankcjonowane.
Widział długopisy biegnące po papierze, jego słowa osiadające na tylu pustych kartkach.
– Co ci powiedział, kiedy tam poszedłeś, żeby z nim rozmawiać?
Cowart poczuł się przykuty do miejsca przez ogarniającą go rozpacz. Właśnie wtedy przypomniał sobie coś, co usłyszał wcześniej od Sullivana: Jeśli chcesz, żeby ktoś uwierzył w kłamstwo, zmieszaj je z odrobiną prawdy. Tak też zrobił. Przepis mordercy. Wymieszaj razem kłamstwa i prawdę.
– Chciał się przyznać – powiedział Cowart. – Było zupełnie tak, jak kilka lat temu w przypadku Teda Bundy’ego, który powiedział osobom prowadzącym śledztwo o wszystkich popełnionych przez siebie przestępstwach, zanim poszedł na krzesło. To samo zrobił Sullivan.
– Dlaczego?
– Ile?
– Kto?
Podniósł ręce.
– Chłopaki, dajcie spokój. Nic z tego, co powiedział, nie zostało potwierdzone. Nie mam pewności, czy mówił prawdę, czy nie. Równie dobrze mógł kłamać…
– Przed pójściem na krzesło? Zastanów się! – krzyknął ktoś z tyłu.
Cowart najeżył się.
– Słuchaj! Nie wiem. Powiem wam jedno, co usłyszałem od niego. Powiedział, że jeśli zabijanie nie było dla niego zbyt trudne, to jak sądzicie, czy trudno przychodziło mu kłamać?
Chwila spokoju, gdy ludzie notowali.
– Słuchajcie – zaczął Cowart – jeżeli wam teraz powiem, że Blair Sullivan przyznał się do zamordowania Jasia Fasoli, a potem się okaże, że w ogóle takiego morderstwa nie było albo też ktoś inny został o nie oskarżony, albo też ciało Jasia Fasoli nigdy nie zostało odnalezione, wtedy zrobi się cholerny bałagan. Powiem wam tyle: Przyznał się do popełnienia ogromnej liczby morderstw…
– Ilu?
– Około czterdziestu.
Zawisła w powietrzu liczba zelektryzowała tłum. Wykrzykiwane pytania zaczęły padać z większą częstotliwością, światła zdawały się podwoić swą intensywność.
– Gdzie?
– Na Florydzie, w Luizjanie i Alabamie. Popełniał też inne przestępstwa: gwałty, napady.
– Od jak dawna to trwało?
– Od wielu miesięcy, może lat.
– A co z morderstwami w Monroe? Z jego matką i ojczymem? Co ci o nich powiedział?
Cowart odetchnął powoli.
– Wynajął kogoś, kto to zrobił. Przynajmniej tak mówił. – Wzrok Cowarta powędrował do miejsca, gdzie stała detektyw Shaeffer. Zobaczył, jak sztywnieje i pochyla głowę do swego partnera. Twarz Weissa była coraz bardziej czerwona. Cowart szybko się odwrócił.
– Kogo wynajął?
– Nie wiem – odparł Cowart. – Nie powiedział mi. – Pierwsze kłamstwo.
– Nie żartuj. Musiał ci coś powiedzieć lub wskazać na kogoś.
– Nie chciał podać konkretów. – Pierwsze kłamstwo pociągnęło za sobą następne.
– Chcesz powiedzieć, że rozmawiasz z facetem, który ci mówi, że właśnie zlecił podwójne morderstwo, a ty go nawet nie zapytasz, jak mu się to udało?
– Pytałem. Nie chciał powiedzieć.
– No dobra, jak skontaktował się z zabójcą? Jego rozmowy telefoniczne były ściśle kontrolowane. Poczta też. Przebywał w izolatce, w celi śmierci. Jak więc to zrobił?
Pytanie spotkało się z pełnymi aprobaty okrzykami z sali. Zadane zostało przez jednego z wybranych losowo dziennikarzy, potrząsającego z niedowierzaniem głową, gdy je zadawał.
– Sugerował, że zaaranżował je, że tak powiem, za pośrednictwem nieoficjalnej, więziennej poczty pantoflowej.
Niezupełnie kłamstwo, pomyślał. Raczej półprawda.
– Nie mówisz wszystkiego! – ktoś krzyknął. Potrząsnął przecząco głową.
– Szczegóły! – dało się słyszeć z sali. Podniósł ręce.
– Wszystko będziemy sobie mogli przeczytać jutro w „Journalu”, prawda? Oburzenie i zazdrość spływały na niego jak światła ze wszystkich stron. Zdał sobie sprawę, że wielu innych zaprzedałoby chętnie duszę, byle tylko znaleźć się na jego miejscu. Wszyscy wiedzieli, że coś jeszcze się wydarzyło, i nie mogli się pogodzić, że nie wiedzą co. Informacja jest w dziennikarstwie środkiem wymiany, a on właśnie zamykał im drogę do kokosowego interesu. Wiedział, że jeżeli kiedykolwiek prawda ujrzałaby światło dzienne, nikt z obecnych na sali nigdy mu tego nie wybaczy.
– Nie wiem, co zrobię – powiedział prawie prosząco. – Nie miałem jeszcze okazji posłuchać tego na spokojnie. Mam wiele godzin nagranych taśm, przez które muszę się przegryźć. Zlitujcie się.
– Czy on był niepoczytalny?
– Był psychopatą. Z własnym obrazem świata.
To niewątpliwie było prawdą. A potem pytanie, którego najbardziej się lękał.
– Co ci powiedział o Joanie Shriver? Czy wreszcie przyznał się do jej zamordowania?
Cowart uświadomił sobie, że może w tej chwili po prostu potwierdzić i mieć święty spokój. Zniszczyć taśmy. Żyć z własną pamięcią. Zamiast tego potknął się i wylądował gdzieś pomiędzy kłamstwem a prawdą.
– Była częścią jego wyznania – oznajmił.
– Zabił ją?
– Opowiedział mi dokładnie, jak to zostało zrobione. Znał szczegóły, które mógł znać tylko morderca.
– Dlaczego nie powiesz po prostu tak lub nie?
Cowart starał się nie poddawać narastającej panice.
– Panowie. Sullivan był szczególnym przypadkiem. Nie wyrażał się w sposób jednoznaczny: tak lub nie. Nie uznawał absolutów, nawet podczas swego wyznania.
– Co mówił na temat Fergusona? Cowart wziął głęboki oddech.
– Do Fergusona czuł wyłącznie nienawiść.
– Czy on jest z tym wszystkim jakoś powiązany?
– Odniosłem wrażenie, że Sullivan zabiłby również Fergusona, gdyby tylko miał po temu okazję. Gdyby mógł to jakoś zaaranżować. Sądzę, że umieściłby Fergusona na czele swej listy.
Powoli wydychał powietrze. Widział, jak zainteresowanie zebranych powoli wraca do Sullivana. Wpisując Fergusona na listę potencjalnych ofiar, zapewnił mu inny status, niż na to zasługiwał.
– Czy udostępnisz nam transkrypt tego, co powiedział? Potrząsnął przecząco głową.
– Nie jestem wylosowanym dziennikarzem.
Pytania spotęgowały się, nabrzmiałe coraz większą złością.
– A co będziesz robił teraz? Napiszesz książkę?
– Dlaczego nie chcesz się tym podzielić?
– Sądzisz może, że dostaniesz następnego Pulitzera?
Potrząsnął przecząco głową. Nie o to chodzi, pomyślał. Szczerze wątpił, czy długo jeszcze będzie miał tego, którego dostał niedawno. Nagroda? Będę miał szczęście, jeżeli w nagrodę uda mi się jakoś to przeżyć. Podniósł dłoń.
– Chciałbym móc powiedzieć, że egzekucja położyła kres historii Blaira Sullivana. Ale tak nie jest. Jest mnóstwo niejasności, które trzeba wyjaśnić. Czekają na mnie detektywi, którzy też chcą porozmawiać. Mam też własne cholerne terminy, których muszę dotrzymać. Przepraszam, ale to koniec. Więcej nie będzie.
Zszedł z podium, ścigany przez kamery, wykrzykiwane pytania i rosnące przerażenie. Czuł, że łapią go jakieś ręce, ale przedarł się przez tłum, dotarł do bramy więzienia i przeszedł przez nią, chroniąc się w ciemności nocy. Przy drodze zgromadziła się grupa przeciwników kary śmierci, trzymając plakaty i zapalone świece, śpiewając hymny. Dźwięk ich głosów obmył go, pociągając jak porywczy wiatr, z dala od więzienia. „Jezus naszym najlepszym przyjacielem jest…” Z grupy oderwał się jeden cień, studentka ubrana w bluzę od dresu ze spiczastym kapturem, który nadawał jej wygląd obłąkanego kapłana Świętej Inkwizycji, krzyknęła za nim, wdzierając się słowami w łagodny rytm hymnu:
– Zwyrodnialec! Morderca!
Przeszedł obok jej słów, kierując się prosto do samochodu.
Szamotał się z kluczykami, gdy podeszła do niego Andrea Shaeffer.
– Muszę z panem porozmawiać – powiedziała.
– Nie mogę rozmawiać. Nie teraz.
Złapała go za koszulę, niespodziewanie przyciągając do siebie.
– Dlaczego nie, do cholery? Co się tu dzieje, Cowart? Wczoraj nie mogłeś. Dzisiaj też nie. Kiedy wreszcie powiesz nam prawdę?
– Słuchaj! – wrzasnął. – Oni nie żyją, do diabła! Byli starzy, on ich nienawidził, zabito ich i nikt na Matce Ziemi nie może już nic na to poradzić! Nie musisz mieć swojej cholernej odpowiedzi już teraz, natychmiast. Możesz poczekać do jutra. Nikt więcej dzisiaj nie umiera!
Policjantka zaczęła coś mówić, ale się powstrzymała. Przygwoździła go długim, gorejącym, wściekłym spojrzeniem i zacisnęła usta. Następnie trzykrotnie mocno szturchnęła go sztywnym palcem wskazującym w pierś, zanim ustąpiła mu z drogi, by mógł wsiąść do samochodu.
– Rano – rzuciła. – Tak.
– Gdzie?
– Miami. Mój gabinet, – Będę. Zadbaj o to, żebyś też tam był.
Odsunęła się od samochodu, w jej głosie zabrzmiała groźba.
– Tak, cholera, właśnie tak. Miami.
Shaeffer wykonała nieznaczny zamiatający ruch ręką, jakby udzielała mu prawa przejazdu. Ale jej oczy nadal patrzyły wściekle, zwężone jak u dzikiego kota.
Wskoczył za kierownicę, wciskając kluczyk w stacyjkę i zatrzaskując drzwi. Silnik natychmiast zapalił, więc wrzucił bieg i natychmiast ruszył.
W światłach mignęła mu tylko kolorowa krata marynarki detektywa Wilcoxa. Stał na drodze, z założonymi na piersiach rękami, uważnie obserwując dziennikarza. Blokował mu przejazd. Potrząsnął głową w przesadnie zwolnionym tempie, ułożył dłoń w pistolet i udał, że strzela do Cowarta. Następnie ustąpił z drogi, pozwalając mu przejechać.
Reporter ominął go wzrokiem. Nie miało znaczenia, dokąd jedzie, byle tylko mógł odjechać jak najdalej stąd. Przycisnął gaz do oporu, skręcając ostro w stronę bramy wyjazdowej i ruszył pędem w ciemność. Goniła go noc.