Część druga. BYWALEC KOŚCIOŁÓW

Może przyjść taki dzień, gdy zatańczę na twym grobie, a jeśli nie zatańczę, przynajmniej się przeczołgam, nie zatańczę, to się przeczołgam.

WDZIĘCZNE TRUPY „Piekło w wiadrze”


Rozdział dwunasty

BEZSENNOŚĆ PORUCZNIKA POLICJI

Za dziesięć dwunasta, tej nocy gdy miał umrzeć Blair Sullivan, porucznik Tanny Brown spojrzał szybko na swój zegarek, czując przyspieszenie tętna, gdy pomyślał o człowieku z celi śmierci. Naprzeciw niego, na straszącej obnażonymi sprężynami kanapie szlochała spazmatycznie kobieta.

– O Jezu, dobry, słodki Jezu, dlaczego?! – krzyknęła. Jej głos szarpnął wysłużonymi ścianami niewielkiej przyczepy, potrząsając bibelotami i tandetnymi obrazkami, zawieszonymi gęsto na ścianach, wyłożonych udającą drewno okleiną. Przedarł się przez gęste gorąco, zalegające na zewnątrz, nie zważając na nocną porę. Co kilka sekund pomieszczenie oświetlały błyskające światła samochodów policyjnych, zaparkowanych w półkolu przed przyczepą. Blask ich wydobywał z mroku rzeźbiony krucyfiks, wiszący na ścianie, obok oprawionej w ramki modlitwy, wyciętej z gazety. Błyski świateł zdawały się zaznaczać miarowy upływ czasu.

– Boże, dlaczego? – zaniosła się szlochem kobieta.

To pytanie, na które On nigdy nie spieszy się z odpowiedzią, pomyślał cynicznie Tanny Brown, a już szczególnie nie wtedy, gdy w grę wchodzi mieszkaniec przyczepy kempingowej.

Podniósł na chwilę rękę do czoła, chcąc siłą woli wprowadzić chwilę ciszy w świat, który go otaczał. Niesamowite, ale po jeszcze jednym urywanym krzyku głos kobiety zdawał się odpływać gdzieś w przestrzeń.

Odwrócił się w jej stronę. Skuliła się w rogu, podwijając pod siebie nogi, jak przerażone dziecko. Była najdziwniejszym, wręcz absurdalnym mordercą, z rozczochranymi, posklejanymi w brązowe strąki włosami, szczupła i drobna jak niedożywiona dziewczynka. Jedno oko miała podbite, chudy nadgarstek okręcony bandażem elastycznym. Spod podwiniętych rękawów wysłużonej różowej podomki wystawały ręce, noszące fioletowo-zielone ślady świeżych razów. Zanotował to w pamięci. Zauważył plamy od nikotyny, widoczne na jej palcach, gdy podniosła ręce do twarzy, próbując osuszyć płynące po niej nieprzerwanie łzy. Kiedy spojrzała na swe mokre ręce, z wyrazu twarzy można było odczytać, że spodziewała się zobaczyć na nich krew.

Tanny Brown patrzył bez słowa na kobietę, pozwalając nagle zapadłej ciszy wprowadzić trochę ukojenia. Jest stara, pomyślał i prawie natychmiast poprawił się: Jest młodsza ode mnie. Lata zostały w niej wybite, postarzając ją znacznie bardziej niż sam upływ czasu.

Skinął na jednego z umundurowanych policjantów stojących w tyle przyczepy, za kuchennym przepierzeniem.

– Fred, masz papierosa dla pani Collins?

Policjant postąpił naprzód, podając jej całą paczkę. Wyciągnęła rękę, mamrocząc pod nosem:

– Próbuję rzucić.

Brown pochylił się i zapalił jej papierosa.

– A teraz, pani Collins, proszę postarać się uspokoić i powolutku mi opowiedzieć, co się tu stało, kiedy Buck przyszedł dzisiaj po ostatniej zmianie.

Na zewnątrz coś puknęło, a zaraz potem rozbłysła mała eksplozja światła. Niech to szlag, pomyślał, kiedy ujrzał w oczach kobiety błysk paniki.

– To tylko policyjny fotograf, proszę pani. Nie napiłaby się pani wody?

– Przydałoby się coś mocniejszego – odrzekła, podnosząc papierosa do ust i długo, łakomie zaciągając się, co skończyło się atakiem suchego, szarpiącego kaszlu.

– Szklankę wody, Fred. – Odbierając szklankę, Brown usłyszał na zewnątrz głosy. Wstał gwałtownie. – Pani się trochę pozbiera. A ja zaraz wracam.

– Nie zostawi mnie pan teraz? – Wydała się nagle przerażona.

– Nie. Wychodzę tylko spojrzeć, jak im idzie na zewnątrz. Fred, zostań tutaj.

Żałował bardzo, że nie ma tu Wilcoxa, gdy patrzył na oczy kobiety, błądzące w panice po pokoju. Jeszcze chwila, a znowu się rozpłacze. Jego partner wiedziałby instynktownie, jak ją uspokoić. Bruce miał podejście do biednych ludzi z marginesu, z którymi ciągle mieli do czynienia, szczególnie do białych. To byli jego ludzie. Dorastał w świecie niezbyt oddalonym od tego, w jakim żyła ta kobieta. Nieraz zakosztował bicia, okrucieństwa i kwaśnego smaku marzeń rodem z budy kempingowej. Wystarczyło, że usiadł na przeciwko takiej kobiety, trzymając ją za rękę, a po kilku sekundach opowiadała mu wszystkie najdrobniejsze szczegóły całego zajścia. Tanny Brown westchnął, czując się skrępowany i nie na miejscu. Nie chciał być tutaj, złapany w potrzask pomiędzy srebrnymi, podobnymi do pocisków bryłami przyczep.

Zszedł ze stopni przyczepy i patrzył, jak policyjny fotograf ustawia się, szukając najlepszego kąta, pod którym mógłby zrobić zdjęcie ciemnego kształtu rozciągniętego na trawie. Kilku innych policjantów dokonywało pomiarów. Jeszcze inni powstrzymywali napór mieszkańców okolicznych przyczep, cisnących się do przodu, by choćby kątem oka dostrzec ciało nieżyjącego męża kobiety płaczącej teraz w przyczepie. Brown podszedł i przez chwilę wpatrywał się w twarz leżącego. Miał otwarte, wlepione w niebo oczy, a w nich groteskowy wyraz zaskoczenia ze szklanym piętnem śmierci. W miejscu gdzie powinna być klatka piersiowa, widniała krwawa, bezkształtna masa. Krew utworzyła też swoistą aureolę wokół głowy i ramion. Na ziemi, tam gdzie odrzucił je impet strzału, leżała do połowy opróżniona butelka whisky i tandetny pistolet. Kilku policjantów badających miejsce zbrodni wybuchnęło śmiechem; odwrócił się w ich stronę.

– Jakiś kawał?

– Rozwód na chybcika – powiedział jeden z mężczyzn, schylając się i wkładając do torby butelkę. – Lepiej niż w Tijuanie czy w Vegas.

– Stary Buck wykoncypował sobie, zdaje się, że może prać swoją babę nawet bez ślubu. Wyszło na to, że nie miał racji – konspiracyjnym szeptem mówił jeden z techników. Znowu przyciszony śmiech.

– Hej! – zawołał szorstko Brown. – Macie, chłopaki, własne zdanie, i bardzo dobrze, ale bądźcie łaskawi zatrzymać je dla siebie. Przynajmniej do czasu gdy tutaj skończymy.

– Jasne – odparł fotograf, robiąc jeszcze jedno zdjęcie. – Nie chcielibyśmy faceta urazić.

Brown sam stłumił śmiech, co nie uszło uwagi innych policjantów. Machnął z udawanym zdegustowaniem do ludzi pracujących przy ciele, wywołując uśmiechy.

Widział wiele różnych śmierci: wypadki samochodowe, morderstwa, mężczyzn zastrzelonych na wojnie, ataki serca i wypadki na polowaniach.

Tanny Brown przypomniał sobie swą wiekową babcię, leżącą w otwartej trumnie, z dziwnie napiętą, wysuszoną, starczą skórą, jak na nadmiernie spieczonym ptaku, jej dłonie skromnie złożone na piersiach, jakby się modliła. Kościół wydawał mu się ogromnym, pustym miejscem, które wypełnił płaczem. Przypomniał sobie ucisk w gardle, wywołany sztywno wykrochmalonym kołnierzykiem jego nowej, jedynej wyjściowej koszuli. Nie miał wtedy więcej niż sześć lat. Najbardziej utrwaliło mu się uczucie silnej ręki ojca na ramieniu, kierującej nim i jednocześnie dającej mu oparcie, gdy podchodził do trumny. Wyszeptane słowa: „Pożegnaj się z babcią, pospiesz się, mały, bo ona jest w drodze do lepszego miejsca i bardzo prędko tam odchodzi, więc powiedz jej teraz szybko do widzenia, kiedy jeszcze może cię słyszeć”.

Uśmiechnął się. Przez wiele lat sądził, że zmarli naprawdę nas słyszą, jakby tylko drzemali. Zastanowił się chwilę, jaką siłę mogą mieć w sobie słowa ojca. Pamiętał swój pobyt za morzem i zasuwanie w workach ciał ludzi, których znał krótko, jak i swoich przyjaciół. Na początku starał się im zawsze coś powiedzieć, jakieś słowa otuchy, jakby chciał im ułatwić podróż na drugą stronę. Jednak w miarę jak ich liczba z każdym dniem rosła, dotrzymując kroku jego własnej frustracji i wyczerpaniu, zaczął tylko w myślach wypowiadać parę rutynowych zwrotów. Wreszcie, gdy jego krótki pobyt przeciągnął się w tygodnie i miesiące, zaprzestał nawet tego, wykonując swą pracę w pełnej goryczy ciszy.

Spojrzał w dół na zegarek. Północ. Wchodzą do sali. Oczami wyobraźni widział nerwowy pot na górnej wardze komendanta więzienia, poszarzałe twarze oficjalnych świadków, moment zawahania, a potem pospieszne ruchy eskorty, zaciskającej mocno klamry na nadgarstkach i kostkach Sullivana. Odczekał jedną minutę. Teraz pierwszy wstrząs, pomyślał. Jeszcze jedna minuta. Drugi wstrząs. Wyobraził sobie, jak lekarz podchodzi do ciała. Pochyla się ze słuchawką, szukając bicia serca. Pewnie teraz podnosi głowę i mówi: „Ten człowiek nie żyje”, spoglądając na zegarek. Komendant więzienia występuje teraz naprzód, stając twarzą do oficjalnych obserwatorów, wygłaszając rytualną formułkę: „Wyrok Okręgowego Sądu Jedenastego Obwodu Jurysdykcyjnego stanu Floryda został wykonany zgodnie z wymogami prawa. Niech odpoczywa w spokoju”. Potrząsnął głową. Dla tej duszy nie będzie odpoczynku, pomyślał. Podobnie jak i dla mojej.

Wszedł z powrotem do przyczepy. Kobieta zupełnie się uspokoiła.

– Teraz, pani Collins, mogłaby mi pani opowiedzieć, co się właściwie stało? Chce pani zaczekać na swojego prawnika? Czy też porozmawiać teraz i powyjaśniać to wszystko od razu?

Głos kobiety zabrzmiał jak kwilenie.

– Zadzwonił do mnie, wie pan, z tego cholernego Klubu Sportowca, gdzie poszedł po wyjściu z roboty. Powiedział, że nie pozwoli, żebym mu to robiła. Powiedział, że mnie załatwi bez żadnych sądów czy prawników, sam zupełnie.

– Czy mówił pani, że ma broń?

– Tak, proszę pana, panie Brown, tak mówił. Powiedział, że ma pistolet swojego brata, i że tym razem wziął go na mnie.

– Tym razem?

– Bo przyszedł tutaj już w niedzielę, nie taki pijany, żeby się przewracał, ale dosyć i zbił światła na zewnątrz. Zaczął się śmiać i wyzywać mnie od najgorszych. Potem zaczął mnie okładać, tak to było. Mój największy, ma tylko jedenaście lat, rozwalił sobie rękę, bo chciał go odciągnąć. Myślałam, że już nas wszystkich pozabija. Tak się okropnie bałam, dlatego wysłałam zaraz dzieciaki do kuzynów. Dzisiaj rano wsadziłam je w autobus.

Podniosła ze stolika mały, oprawny w sztuczną skórę album. Otworzyła go i popchnęła do Tanny’ego Browna. Zobaczył trzy dobrze domyte buzie, patrzące na niego ze szkolnych fotografii.

– To dobre dzieci – powiedziała. – Cieszę się, że ich tu dzisiaj nie było. Skinął potakująco głową.

– Dlaczego pani nie wezwała policji w niedzielę?

– Nic by to nie pomogło. Nawet miałam papier od sędziego, żeby się trzymał z daleka, i co z tego? Nic nie pomagało, kiedy był pijany. Chyba tylko ta spluwa.

Górna warga zaczęła jej drżeć, a w oczach pojawiły się znowu łzy.

– O Jezu, słodki Jezu! – zajęczała.

– A ta broń? Skąd pani ją miała?

– Pojechałam do Pensacola, do Searsa, po tym jak mnie już poskładali w szpitalu. Miałam ciągle Bucka kartę kredytową z Searsa, no więc zapłaciłam nią. Tak się okropnie bałam, panie Brown. A kiedy usłyszałam, jak podjeżdża ten jego stary gruchot, wiedziałam, że chce mnie załatwić, po prostu wiedziałam. – Zaczęła znowu płakać.

– Widziała pani pistolet w jego ręku, zanim pani strzeliła?

– Nie wiem. Było ciemno, a ja się tak strasznie bałam…

Tanny Brown mówił cicho, ale bardzo stanowczo. Cały czas trzymał na kolanach album ze zdjęciami dzieci.

– Niech pani teraz naprawdę pomyśli, pani Collins. Co pani widziała…? Porucznik spojrzał szybko w stronę umundurowanego policjanta, który skinął głową ze zrozumieniem.

– No bo przecież nie strzeliłaby pani, gdyby nie zobaczyła, jak on celuje dokładnie w panią, prawda?

Kobieta wpatrzyła się w niego pytającym wzrokiem.

– Nie strzeliłaby pani inaczej jak ze strachu o własne życie, prawda?

– Prawda – odparła powoli.

– I tylko wtedy, gdyby była pani pewna, że śmiercionośna broń jest dla pani ostatnią deską ratunku, prawda?

Cień zrozumienia zaczynał się rysować na znękanej twarzy, chociaż Brown wiedział, że nie pojęła nawet połowy z tego, o co pytał.

– Po prawdzie to widziałam, jakby faktycznie coś na mnie podnosił… – powiedziała cicho.

– I wiedziała pani, że miał broń, a poza tym groził pani wcześniej i strzelał do pani…

– Tak było, panie Brown. Bałam się.

– I nie było żadnego miejsca, gdzie mogłaby pani uciec, czy się schować? Wykonała szeroki gest.

– A gdzie się tu chować? Nie ma gdzie.

Brown raz jeszcze skinął głową i popatrzył na fotografie.

– Troje dzieci? Wszystkie jego?

– Nie, proszę pana. Nie były Bucka i nigdy ich za bardzo nie lubił. Chyba mu przypominały mojego męża. Ale to dobre dzieci, panie Brown. Naprawdę dobre.

– Gdzie jest ich tata?

Kobieta wzruszyła ramionami, gestem, który powiedział wszystko o życiu w przyczepach i codzienności znaczonej sińcami.

– Mówił, że jedzie do Luizjany, spróbować się załapać przy nafcie. To było siedem lat wstecz. Po prostu zniknął. I tak zresztą nie mieliśmy ślubu.

Tanny Brown miał właśnie zadać następne pytanie, kiedy z zewnątrz dał się słyszeć ryk furii. Powietrze wypełniły nagle podniesione głosy, mieszające się z nawoływaniami policjantów. Kobieta na kanapie wstrzymała oddech, a potem osunęła się na podłogę, kuląc się jak zwierzę.

– To jego brat. Na pewno. Zabije mnie, Boże, zabije!

– Nic pani nie zrobi – powiedział cicho Brown. Podał jej zdjęcia dzieci. Kurczowo przycisnęła album do siebie. Gestem nakazał umundurowanemu policjantowi stanąć przy drzwiach, sam zaś wyszedł na zewnątrz. Już od progu dostrzegł dwóch mundurowych, starających się utrzymać potężnego, rozjuszonego mężczyznę, szarpiącego się ile sił. Technicy opracowujący miejsce zbrodni rozproszyli się. Mężczyzna charczał, wyrywając się i prąc, ciągnąc policjantów w stronę leżącego ciała.

– Buck! Buck! Jezu, Buck, nie mogę! Jezu, puśćcie mnie! Zabiję tę kurwę, zabiję!

Zerwał się, wlokąc za sobą policjantów. Dwóch innych mundurowych skoczyło ku nim, zastępując mu drogę i starając się go siłą powstrzymać. Jeden upadł, klnąc głośno. Zgromadzony tłumek zaczął wrzeszczeć, rzucając wyzwiska, podsycając tylko furię mężczyzny.

– Zabiję kurwę, zabiję! – wrzeszczał, zanosząc się własną wściekłością. Jego wykrzywiona twarz pobłyskiwała nienawiścią w świetle policyjnych reflektorów. Kopnął jednego z policjantów w goleń, próbując się uwolnić. Policjant krzyknął i upadł na bok, trzymając się za nogę. Tanny Brown zszedł ze stopni przyczepy, kierując się w stronę brata zabitego. Stanął dokładnie na jego linii wzroku.

– Stul pysk! – ryknął.

Szalejący mężczyzna zawahał się, powstrzymując na moment kolejne szarpnięcie. Zaraz jednak rzucił się do przodu.

– Zabiję kurwę! – wrzasnął.

– To twój brat?! – krzyknął Brown.

Mężczyzna wykręcił się gwałtownie, raz jeszcze próbując się oswobodzić.

– Zabiła Bucka, teraz ja ją załatwię. Kurwo! Nie żyjesz! – wrzasnął w stronę przyczepy.

– Czy to twój brat? – spytał Brown nieco ciszej.

– Jesteś trupem, kurwo! Zimnym trupem! – warknął. – A kto pyta? Ty kto, czarnuchu?

Rasistowski epitet zabolał go, jednak się nie poruszył. Rozważał przez chwilę, czy nie przyłożyć gościowi w zęby, ale się powstrzymał. Facet musiał być głupi, skoro poczęstował go przezwiskiem, lecz pewnie nie na tyle, żeby nie złożyć skargi. Przelotna wizja sterty papierów do wypełnienia przepłynęła mu przed oczami jak widziadło. Jeden z policjantów próbujących utrzymać mężczyznę wyciągnął z uchwytu pałkę. Brown potrząsnął przecząco głową i podszedł bliżej, tak że znajdował się tylko o kilka centymetrów od twarzy brata nieżyjącego.

– Jestem porucznik policji Theodore Brown, skurwielu jeden, i jeszcze chwila, a mnie zdenerwujesz. Nie chciałbyś, żebym ci się dobrał do dupy, ty skunksie.

Facet zawahał się.

– Ona go zabiła, ta kurwa.

– Już to powiedziałeś.

– Więc co z tym zrobicie? Tanny Brown zignorował pytanie.

– To twoje? – spytał, wskazując leżący pistolet.

– Tak, mój. Wziął go ode mnie już wcześniej.

– Brat wziął twój pistolet?

– Taaa. Aresztujecie kurwę, czy sam ją będę musiał załatwić? Szarpanina mężczyzny straciła nieco na sile, ale w głosie pojawiła się zła, wyzywająca nuta.

– Wiedziałeś, że on tutaj przyjdzie?

– Powiedział wszystkim, co byli w barze.

– Po co miał ze sobą broń?

– Chciał ją tylko trochę postraszyć, tak jak tamtej nocy.

Brown obrócił się i zobaczył umundurowanego policjanta stojącego w świetle płynącym z otwartych drzwi przyczepy. Za nim kuliła się kobieta. Odwrócił się do rozwścieczonego człowieka, który stał teraz spokojnie, trzymany pod ręce przez dwóch policjantów.

Porucznik podszedł do denata i spojrzał na niego z góry. Pod nosem szepnął:

– Słyszysz mnie? Nie jesteś wart tego całego zachodu. Następnie przeniósł wzrok na jego brata.

– To jak, zrobicie coś? – gorączkował się tamten.

– Pewnie. – Tanny Brown uśmiechnął się. Zwracając się do jednego z techników, powiedział: – Tom, idź po strzelbę pani Collins.

Człowiek oddalił się w stronę przyczepy, a za chwilę ukazał się, niosąc broń. Brown odebrał strzelbę, zarepetował raz, wprowadzając w komorę nowy ładunek. Spojrzał ponownie na brata zabitego i uśmiechnął się dziwnie.

– Oddajcie broń pani Collins – powiedział głośno. Popatrzył badawczo na mężczyznę. – Fred! – krzyknął gromko. – Wypisz pani Collins mandat za zostawianie śmieci w miejscach publicznych. Pięćdziesiąt dolarów kary. A potem zadzwoń do Zakładu Oczyszczania Miasta, żeby przyjechali zabrać ten gnój. – Wskazał ciało u swych stóp.

– Hej! – powiedział mężczyzna.

– Bardzo dobrze. Daj jej mandat za ustrzelenie tego ścierwa i rzucenie go tutaj.

– Hej! – powtórzył mężczyzna.

– Powiedz pani Collins, że za każdym razem kiedy zostawi ciało jakiegoś śmiecia przed domem, będzie musiała zapłacić pięćdziesiąt dolarów. – Wycelował palcem w brata zmarłego. – Na przykład takiego jak ten tutaj. Powiedz jej, że ma moje pozwolenie, żeby zrobić krwawą papkę z tego skurwysyna. Ale będzie ją to kosztowało jeszcze pięćdziesiątkę.

– Nie macie prawa – powiedział mężczyzna. Ręce opadły mu wzdłuż boków.

– Tak sądzisz? – spytał Brown. Zbliżył się na odległość oddechu i huknął mu w twarz: – Tak sądzisz?!

– Hej, Tanny! – krzyknął jeden z mundurowych. – Mam na zbyciu pięćdziesiątaka, mogę jej pożyczyć!

Wybuch śmiechu pozostałych policjantów.

– Pewnie – odparł inny głos. – Możemy zaraz zrobić zrzute. Ona wyczyści okolicę z takich sukinsynów, a my pokryjemy jej rachunki.

– Daję dziesięć – zaoferował jeden z policjantów, rozcierając puchnącą nogę.

– Hej! – powtórzył mężczyzna.

– Hej, co? – natarł Tanny Brown.

– Nie możecie.

– Zaraz zobaczysz, co mogę – powiedział cicho porucznik. – Aresztujcie go.

– Hej! – powtórzył raz jeszcze, gdy jeden z policjantów zapiął mu z trzaskiem kajdanki.

– Bezprawne naruszenie terenu prywatnego. Utrudnianie działań policji. Pobicie oficera. I zastanówmy się chwilę, co powiecie na współudział w usiłowaniu morderstwa? To za danie pistoletu cholernemu nawalonemu braciszkowi.

– Nie możecie – powtórzył mężczyzna. Z jego głosu zniknęła gdzieś cała wściekłość.

– To są wszystko ciężkie przestępstwa, ty gnoju. Założę się, że nie masz nawet pozwolenia na tę swoją pukawkę. No i dodajmy jeszcze prowadzenie samochodu w stanie nietrzeźwym.

– Hej, ja nie jestem pijany!

Tanny Brown popatrzył na niego nieruchomo.

– Przyjrzyj mi się dobrze – powiedział stłumionym głosem. – Jeszcze raz zobaczysz tę twarz, a będziesz miał poważne kłopoty. Zrozumiano?

– Nie możecie tego zrobić!

– Zabierzcie go – powiedział Brown do mundurowych. – I pokażcie mu trochę naszej specjalnej gościnności.

– Z przyjemnością – mruknął policjant, który został kopnięty, szarpiąc brutalnie mężczyzną w kajdankach.

– Spokojnie – powiedział Brown. Umundurowany policjant spojrzał pytająco na porucznika. - Dobra – dodał Brown, uśmiechając się. – Byle nie za spokojnie. – Po cichu dodał jeszcze jeden rozkaz: – I wsadźcie go do celi z najgorszymi, najpodlejszymi, najbardziej zawziętymi czarnymi twardzielami, jakich tylko będziecie mieli w pudle. Może oni go nauczą, że nieładnie jest ludzi przezywać.

Dwóch policjantów parsknęło krótkim śmiechem Tanny Brown odwrócił się plecami do protestującego, ciągniętego do samochodu policyjnego mężczyzny, wszedł do środka przyczepy i odezwał się cicho do kulącej się w kącie kobiety:

– Pani Collins, musimy pojechać na posterunek. Przeczytamy tam pani prawa. Potem pani zadzwoni do prawnika, żeby przyjechał i pani pomógł. Rozumie pani?

Skinęła głową.

– Muszę zadzwonić do dzieci.

– Będzie i na to czas.

Odwrócił się do policjanta w mundurze.

– Zadzwoń po którąś z policjantek, żeby po nią przyjechała. Dopilnuj, żeby po drodze dostała coś do jedzenia.

– Pod jakim zarzutem? – spytał policjant.

Tanny Brown stanął w drzwiach, patrząc na leżący przed domem niewyraźny kształt.

– Co powiesz na użycie broni w obrębie miasta? Powinno starczyć, przynajmniej dopóki nie porozmawiam z prokuratorem stanowym.

Wyszedł na zewnątrz i ponownie stanął obok ciała. Głupio, pomyślał, beznadziejnie głupio. Spojrzał na zegarek. Dużo umierania jak na jedną noc, pomyślał.

Zajrzał w oczy nieżyjącego. Twarz rozpłynęła się, wyparta przez wspomnienie pierwszego rzutu oka na ciało Joanie Shriver, leżące pośród oniemiałej ze zgrozy grupy poszukiwaczy. Stali na skraju rozlewiska, krople brunatnej wody i oślizgłe plamy zielonkawych zielsk znaczyły ich mokre kalosze i ubrania. Pamiętał, jak bardzo chciał jej wtedy pomóc, ochronić ją, zasłonić. Ile go kosztowało, by tego nie zrobił, by powrócił do metodycznego, oficjalnego postępowania ze śmiercią. Odepchnął wizję od siebie. To wszystko była moja wina, pomyślał. Ale naprawię to. Nie pozwolę temu tak po prostu się rozpłynąć. Tanny Brown, walcząc z wizjami śmierci, podszedł powoli do służbowego samochodu, wiedząc, że nic się tej nocy nie zakończyło. Nawet życie, które zabrało państwo.


Prawie świtało, kiedy zadzwonił Bruce Wilcox. Pierwsza nieśmiała zapowiedź światła wyślizgiwała się ciemności, nadając światu zarysy i kształty.

Brown spędził pozostałą część nocy, notując zeznania pani Collins. Dwie godziny słuchania gorzkiej historii, obfitującej w nadużycia seksualne i bicie, zresztą niczego innego się nie spodziewał. Opowieści są zawsze takie same, pomyślał, tylko ofiary się zmieniają. Potem długo się sprzeczał z asystentem prokuratora stanowego, mającym za złe wyciąganie go z łóżka o takiej porze, i negocjował z prawnikiem, sam się dziwiąc własnemu zaangażowaniu. Zabójstwo w obronie własnej, upierał się w rozmowie z prokuratorem, który chciał ją oskarżyć o morderstwo drugiego stopnia. Wreszcie doszli do kompromisu, zgadzając się na nieumyślne spowodowanie śmierci, z pełnym zrozumieniem faktu, że jeżeli nawet tej nocy zostało popełnione jakieś przestępstwo, to i tak bladło ono wobec bestialstwa, którego ofiarą przez lata padała ta kobieta.

Wyczerpanie osaczało go coraz bardziej, odbierając siłę palcom trzymającym długopis, gdy wypełniał ostatni raport. Wtedy zabrzęczał telefon.

– Tak?

– Tanny? Tu Bruce. O jednego seryjnego zabójcę mniej. Poszedł na całość.

– Niech mnie diabli. Jak to się stało?

– Generalnie powiedział wszystkim, żeby się odpieprzyli, i zasiadł na krześle.

– Jezu. – Brown uświadomił sobie, że jego zmęczenie zniknęło bez śladu.

– Taaa. Nasz stary Sully pozostał okropnym skurwysynem do samego końca. Ale nie to było najbardziej interesujące.

Tanny Brown wyraźnie słyszał podniecenie w głosie partnera, dziecinny entuzjazm, zupełnie nie współgrający z nieludzką godziną i okropieństwem tego, co miało miejsce tej nocy.

– Dobra. Więc co jest takie interesujące? – zapytał.

– Nasz koleś Cowart. Słuchaj, on siedział prawie cały dzień sam z tym gnojem, słuchając, jak tamten się przyznaje do chyba czterdziestu morderstw popełnionych na Florydzie, w Luizjanie i w Alabamie. Kryminalne przedstawienie jednego aktora. Tak czy inaczej, nasz kumpel Cowart wychodzi z tej swojej sesji telefonu zaufania blady i roztrzęsiony. Prawie by nam tam zemdlał, gdy jego koledzy sępy napadli na niego z pytaniami. Tak mu dowalali, że aż się skręcał. Przypominało mi to wolną amerykankę, kiedy człowiek wie, że nie ma żadnych szans, i próbuje ruch za ruchem, a przeciwnik ma na wszystko odpowiedź, kontruje każde twoje posunięcie, aż wreszcie już wiesz, że jesteś bez szans, i próbujesz tylko przetrwać do ostatniego gwizdka. Czując coraz większy i większy ból.

– Bardzo interesujące.

– No nie? A kiedy miał już serdecznie dosyć, jak jego kumple z prasy biorą go na ząb, a potem wypluwają jak zużytą gumę, odjechał takim pędem, jakby go sam diabeł gonił.

– Gdzie pojechał?

– Z powrotem do Miami. Przynajmniej tak powiedział. Cholera, nie wiem na pewno. Ma się jeszcze dzisiaj spotkać z tymi detektywami z Monroe. Oni też nie byli specjalnie zachwyceni naszym chłopcem Cowartem. On wie coś o tamtych morderstwach, czego nie mówi.

– Dlaczego tak sądzisz?

– Do diabła, Tanny. Po prostu domyślam się. Ale facet wyglądał na nieźle strutego tym, co usłyszał. Myślę, że nie powiedział nawet połowy.

Brown oparł się o krzesło, słuchając podekscytowanego głosu w słuchawce. Nietrudno mu było sobie wyobrazić, jak dziennikarz się skręca pod naporem usłyszanych informacji. Czasami są takie rzeczy, pomyślał, o których po prostu nie chcemy wiedzieć. Umysł pracował mu na pełnych obrotach, jak przy skomplikowanych obliczeniach matematycznych.

– Bruce, chcesz wiedzieć, co ja myślę?

– Założę się, że to samo co ja.

– Ja też się założę, że Sullivan powiedział coś, czego Cowart bardzo nie chciał usłyszeć. Coś, co kompletnie nie zgadzało się z tym, jak sobie wszystko poukładał.

– Życie nie zawsze jest takie schludne i uporządkowane, jak byśmy sobie tego życzyli, co, szefie?

– Rzadko kiedy takie jest.

– Myślę sobie, że samo słuchanie o tylu morderstwach nie pokręciłoby tak tego zimnego drania, bez względu na ilość. Znaczy się, wszyscy mniej więcej wiedzieli, że taki typek jak Sullivan na pewno narobił znacznie więcej, niż się wcześniej przyznawał, więc nie było żadnym zaskoczeniem… – zaczął Wilcox, zanim przerwał mu Tanny, dokańczając myśl.

– Jest tylko jedno morderstwo, które coś dla niego znaczy.

– Cholerna prawda.

I tylko jedno, które coś znaczy dla mnie, pomyślał Tanny Brown.


Jechał powoli przez narastającą jasność poranka, gorzko przeżuwając cisnące się pytania. Dostrzegł chłopca rozwożącego na rowerze gazety, jak jeździł zygzakiem od domu do domu. Podjechał tuż za nim. Chłopiec odwrócił się na dźwięk samochodu i poznawszy detektywa pomachał mu, zanim stanął na pedałach i pognał do przodu. Brown obserwował chwilę, jak manewruje między nikłymi cieniami, zacierającymi kontury drzew i domów, tak że cała sceneria ulicy wyglądała jak pozbawiona ostrości fotografia. Wjechał na podjazd przy swoim domu i chwilę rozglądał się. Widział uosobienie nowoczesnej stabilizacji: miarowe rzędy czystych stiukowych fasad z piaskowca, pomalowanych błyszczącą białą farbą czy też w spokojne pastelowe odcienie, obramowanych uważnie przyciętymi żywopłotami i krzewami, zielonymi trawnikami, z najnowszymi modelami samochodów czekającymi przed drzwiami. Proste życie klasy średniej. Każdy dom w promieniu dziesięciu sąsiednich ulic zaplanowany przez tę samą firmę, zaprojektowany, by jednocześnie stwarzać wrażenie wspólnoty i odrębności. Żadnych reliktów Starego Południa. Trochę lekarzy, kilku prawników i ludzi tworzących kiedyś klasę pracującą, na przykład policjantów, takich jak on. Czarni i biali. Po prostu nowoczesna Ameryka, idąca z postępem. Spojrzał na swoje dłonie. Miękkie, pomyślał. Ręce urzędnika. Nie takie jak mojego ojca. Popatrzył na swój zaokrąglający się brzuch. Chryste, pomyślał. To jest naprawdę moje miejsce.

Wchodząc do domu, powiesił kaburę na wieszaku, tuż obok dwóch tornistrów wypchanych zeszytami i luźnymi kartkami. Wyjął rewolwer i, jak to miał zawsze w zwyczaju, najpierw sprawdził komory. Był to magnum.357, z krótką lufą, załadowany ostrymi nabojami. Chwilę ważył broń w dłoni, przypominając sobie, by zarezerwować trochę czasu na policyjnej strzelnicy. Uświadomił sobie, ile miesięcy minęło od czasu, gdy był tam po raz ostatni. Otworzył szufladę, gdzie znalazł blokadę spustu, którą założył na mechanizm strzelniczy. Następnie włożył broń do szuflady, a potem sięgnął po rewolwer zapasowy, który wyjął z olstra umocowanego nad kostką.

Od progu poczuł smażący się boczek. Poszedł do kuchni, mijając duńskie meble i wiszące na ścianie reprodukcje. Przez chwilę przyglądał się, jak jego ojciec, pochylony nad kuchnią, wybija jajka na patelnię.

– Witaj, staruszku – powiedział cicho. Ojciec nie poruszył się nawet, tylko zaklął pod nosem, gdy kropla rozgrzanego tłuszczu upadła mu na rękę.

– Powiedziałem: dzień dobry staruszku. Ojciec odwrócił się powoli.

– Nie słyszałem, jak wchodziłeś – powiedział z uśmiechem. Już słyszał. Brown podszedł i objął ramieniem szerokie ramiona starego człowieka. Czuł wyraźnie jego kości, wyczuwalne pod cienkim materiałem wypłowiałej flanelowej koszuli. Uścisnął go lekko, myśląc jednocześnie, jak ojciec wychudł. Stal się taki kruchy, że odnosiło się wrażenie, jakby uścisk syna mógł go zmiażdżyć. Poczuł cień smutku, pamiętając czasy, kiedy sądził, że te ręce mogą podźwignąć absolutnie wszystko. Zdał sobie sprawę, że nie utrzymałyby teraz najmniejszego ciężaru. Cała siła została z nich wyssana przez chorobę. Pomyślał: gdy się dorasta, jest się pełnym gniewu, z niecierpliwością oczekując dnia, gdy próba sił z ojcem wypadnie na twoją korzyść. Kiedy jednak ten dzień wreszcie nadchodzi, człowiek czuje się nieswojo.

– Wcześnie wstałeś – powiedział, zwalniając uścisk.

Starszy człowiek wzruszył ramionami. Brown wiedział, że ostatnio prawie nie sypiał. Połączenie bólu i nieustępliwości.

– A dlaczego to nazywasz mnie staruszkiem, co? Jeszcze nie jestem taki stary. Mógłbym ci nadal dobrze złoić skórę, gdybym chciał.

– Pewnie mógłbyś – odparł Brown, uśmiechając się. Było to kłamstwo, które im obu sprawiło przyjemność.

– Oczywiście, że tak – upierał się ojciec.

– Dziewczynki już wstały?

– Nie. Słyszałem, jak się przekręcały na drugi bok. Może zapach boczku je sprowadzi na dół. Ale one są delikatne i młode, i nie lubią wstawać rano. Gdyby twoja mama była ciągle z nami, przypilnowałaby, żeby były na nogach skoro świt, z pierwszym pianiem koguta. Tak by było. I to one by tu smażyły jajecznicę. Może nawet piekły bułeczki.

Brown potrząsnął głową.

– Gdyby mama była z nami, powiedziałaby im, żeby spały jak najdłużej, bo sen to zdrowie. Pozwoliłaby im nie zdążyć na autobus szkolny i jeszcze sama by je odwiozła.

Obaj roześmiali się, potakując zgodnie. Brown wiedział, że utyskiwania ojca były głównie wymyślone; starszy pan uwielbiał bezwstydnie narzekać na wnuczki. Odwrócił się teraz z powrotem do kuchni, pytając:

– Przygotować ci jajka? Miałeś chyba ciężką noc.

– Pewna kobieta zastrzeliła męża, tato, kiedy przyszedł z pistoletem dać jej nauczkę. Nic specjalnego czy oryginalnego. Po prostu bardzo krwawe i bardzo smutne.

– Siadaj. Pewnie jesteś wykończony. Czemu nie możesz pracować o jakichś normalnych porach?

– Śmierć nie wybiera pory, tato, więc i ja nie mogę.

– Domyślam się, że to twoja wymówka na opuszczenie mszy w ostatnią niedzielę. I w poprzednią zresztą też.

– Bo widzisz… – zaczął.

– Już twoja mama by ci dała, gdyby jeszcze żyła. Do diabła, synu, mnie też by dała, że ci na to pozwoliłem. Nie tak powinno być, wiesz o tym.

– Wiem. Pójdę w tę niedzielę. Postaram się.

Jego ojciec rozbijał jajka w misce widelcem.

– Nie znoszę tych wszystkich nowomodnych rupieci, które tu macie. Tak jak ten elektryczny ogrzewacz. Odrzutowy piekarnik czy jak to się tam nazywa.

– Kuchenka mikrofalowa.

– Cokolwiek to jest, nie działa.

– Nie, po prostu nie wiesz, co zrobić, żeby działała. Jest pewna różnica.

Ojciec uśmiechał się łobuzersko. Brown wiedział, że staruszek odczuwa niekwestionowaną wyższość, jako ktoś, kto dorastał w czasach lodu w blokach i wygódek, wody ze studni i kuchni na drewno, i kto pochodził z dawnego, znajomego świata, na starość zaś został zabrany do domu, który wydawał mu się bliższy rakiecie kosmicznej niż miejscu, gdzie dałoby się mieszkać. Wszystkie urządzenia, stanowiące dumę klasy średniej, bardzo bawiły staruszka, który uważał je w większości za bezużyteczne graty.

– Naprawdę nie widzę, do czego miałoby się to przydać, no, może do rozmrażania.

Pomyślał, że w tym przypadku jego ojciec ma rację. Obserwował, jak sękate ręce szybko wrzuciły omlet na patelnię, podrzucając go i składając na pół z niesamowitą zręcznością. Reumatyzm odebrał mu tyle naturalnej ruchliwości; starość – ostrość widzenia i słuch; gościec z będącą jego wynikiem chorobą serca wysączył siły, zostawiając wymizerowane ciało i skórę, pod którą kiedyś grały potężne mięśnie, wiszącą teraz z chudych ramion. Ale zręczność starego garbarza nigdy go nie opuściła. Nadal brał nieraz nóż i przekrawał jabłko na równe części albo też łapał ołówek, rysując idealnie prostą linię. Tylko teraz sprawiało mu to ból.

– Proszę bardzo. Powinno być dobre.

– A ty?

– Nie. Zrobię jeszcze dla dziewczynek. Dla mnie tylko kawa i trochę bułki. – Stary człowiek spojrzał w dół na swoją klatkę piersiową. – Wiele mi teraz nie potrzeba. Parę drewek do paleniska i wystarczy.

Staruszek wślizgnął się z widocznym trudem na krzesło. Syn udał, że nic nie zauważył.

– Piekielne stare kości.

– Co?

– A nic. – Siedzieli chwilę w ciszy. – Theodore – powiedział cicho ojciec – dlaczego nigdy nie myślisz, żeby poszukać sobie nowej żony?

Syn potrząsnął głową.

– Nie znalazłbym drugiej takiej jak Lizzie.

– Skąd wiesz, skoro nie szukasz?

– Kiedy mama umarła, ty też się nie rozglądałeś za nową żoną.

– Ja byłem już wtedy stary. A ty jesteś młody.

Brown ponownie potrząsnął głową.

– Mam wszystko, czego mi trzeba. Nadal mam ciebie i dziewczynki, moją pracę i ten dom. Tak jest mi dobrze.

Starszy człowiek prychnął, ale nic nie powiedział. Kiedy syn skończył jeść, zabrał mu talerz i sztywno zaniósł do zlewu.

– Pójdę obudzić dziewczynki – oznajmił Brown.

Ojciec tylko coś mruknął. Tanny zatrzymał się chwilę, obserwując staruszka. Niezła z nas para, pomyślał. Młody wdowiec i stary wdowiec, wychowujący dwie dziewczynki najlepiej, jak umiemy. Jego ojciec zaczął podśpiewywać pod nosem, szorując jednocześnie talerze. Brown zdusił krótki, pełen uczucia śmieszek. Starszy pan nadal odmawiał korzystania ze zmywarki do naczyń, nie pozwalając również nikomu innemu się do niej dotykać. Upierał się, że jest tylko jeden sposób na upewnienie się, czy coś jest naprawdę czyste: umyć samemu. Tanny uważał, że w pewien swoisty sposób jest to właściwe. Kiedy tuż po wprowadzeniu się ojca dziewczynki zaczęły się na niego uskarżać, mówił im tylko, że ma on swoje utarte przyzwyczajenia. Wytłumaczenie to zawisło w powietrzu na kilka dni, nie przekonując ich, do soboty, kiedy Tanny Brown załadował obie córki w swój pozbawiony policyjnych oznak samochód służbowy i zawiózł je osiemdziesiąt kilometrów na północ, tuż za granicę z Alabamą, do Bay Minette. Przejechali przez zakurzone, niewielkie miasteczko, którego solidne budynki z czerwonej cegły zdawały się błyszczeć w południowym słońcu. Minęli długą, cienistą aleję wierzb płaczących i wyjechali na pola, docierając do starej zagrody.

Poprowadził dziewczynki przez zarosłe pola, schodząc do małej dolinki, w której rozgrzane powietrze zdawało się wisieć, paląc mu płuca z każdym oddechem. Wskazał im grupkę przycupniętych chałup, pochylonych upływem czasu, wypłowiałe czerwienie i brązy, ze sterczącymi gdzieniegdzie drzazgami. Powiedział im, że tu właśnie urodził się i dorastał ich dziadek. Potem zabrał je z powrotem drogą przez Pachoulę, pokazując im dawną, oddzielną szkołę dla czarnych, gdzie jego ojciec poznawał litery. Wskazał im również rozległą farmę, na której później pracował, dochodząc z czasem do godności rządcy i gdzie nauczył się garbować skóry. Pokazał dom, który potem kupił dziadek, w części miasta zwanej wtedy Murzynowem, gdzie ich babcia rozwijała swój zakładzik krawiecki, zyskując wkrótce renomę, która przekroczyła nawet bariery rasowe. Jako pierwsza w okolicy miała także białe klientki. Zawiózł je do jasnego kościółka, w którym jego ojciec był diakonem, matka zaś śpiewała w chórze. Potem zabrał je do domu, i nie było już od tej pory mowy o zmywarce do naczyń.

Ja też czasem zapominam, pomyślał. Wszyscy zapominamy.

Hall prowadzący do pokoju dziewczynek zawieszony był rodzinnymi zdjęciami. Na jednym z nich dostrzegł siebie w uniformie skrzydłowego, z piłką futbolową pod pachą. Wyraźnie widział przetarcia połyskliwego, śliskiego materiału na ramionach, w miejscach stykania się z poduszkami. Czerwono-szare uniformy z jego szkoły były wysłużonymi ubiorami chłopców z sąsiedniej dzielnicy białych. Jego dziewczynki nigdy tego nie zrozumieją. Nie mogą zrozumieć, jak to było, kiedy się wiedziało, że każdy kostium sportowy, każda książka w bibliotece, każda ławka były kiedyś używane w szkole dla białych, a potem wyrzucone do ich szkoły jak na śmietnik. Pamiętał, jak wziął po raz pierwszy do ręki swój używany kask futbolowy i zobaczył w środku ciemną smugę wsiąkłego potu. Dotknął wyściółki, chcąc się przekonać, czy będzie odmienna w dotyku. Potem podniósł palce do nosa, sprawdzając, czy będzie inaczej pachnieć. Potrząsnął głową na to wspomnienie. Wojna wszystko to dla mnie zmieniła, pomyślał. Uśmiechnął się. Rok 1969. Sześć lat po marszu na Waszyngton. W 1965 prawo do głosowania. Całe Południe wstrząsane było przeobrażeniami. Wrócił ze służby i poszedł na studia na mocy Ustawy Kombatanckiej. Po powrocie do domu dowiedział się, że szkoła tylko dla czarnych, w której grał w piłkę, przestała istnieć. Trwała budowa dużego, brzydkiego budynku nowego liceum dla całego okręgu. Na znanych mu boiskach porastała trawa. Czerwonobrunatny pył, plamiący mu tylokrotnie uniform, zarósł plątaniną perzu i chwastów. Przypomniał sobie wiwaty na swoją cześć i pomyślał, że zbyt mało było zwycięstw w jego życiu. Raz jeszcze potrząsnął głową. Nie wolno zapomnieć, pomyślał. Przypomniał sobie epitet, rzucony kilka godzin temu przez brata zabitego mężczyzny. Nic z tego się nie zmieniło.

Zapukał do pokoju starszej córki.

– Szybciutko, Lisa! Zbieramy się! Raz-dwa! – Obrócił się szybko, łomocząc głośno do drzwi młodszej córki. – Samantha! W górę serca! Wstajemy! Czas do szkoły!

Jęki dobiegające zza drzwi rozbawiły go, odwracając na chwilę myśli od Pachouli, zamordowanej dziewczynki i dwóch mężczyzn z celi śmierci.


Następne pół godziny Tanny Brown spędził na rutynowych czynnościach wzorowego ojca rodziny z przedmieścia. Poganiając, napominając, egzekwując i wreszcie osiągając upragniony rezultat: obie dziewczynki za drzwiami, z odrobionymi lekcjami i drugim śniadaniem, w samą porę, by zdążyć na szkolny autobus. Gdy wreszcie udało się je wyprawić, jego ojciec powędrował do sypialni, by trochę się zdrzemnąć. Został sam, by stawić czoło dniu. Światło zalało pokój, sprawiając, że wydawało mu się, jakby wszystko zostało odwrócone. Czuł się jak dziwaczna, nocna bestia, zaskoczona przez jasność dnia, czająca się w cieniu, czekająca z utęsknieniem nadejścia znajomej, bezpiecznej nocy.

Spojrzał w drugi koniec pokoju. Wzrok padł na pusty wazon, stojący na półce. Był wysoki, o wdzięcznej talii klepsydry, przeciętej pojedynczym, pnącym się po boku malowanym kwiatem. Pamiętał moment, gdy żona kupiła ten wazon podczas ich wspólnych wakacji w Meksyku. Całą drogę do Pachouli nie wypuszczała go z rąk, bojąc się powierzyć odźwiernym, bagażowym czy portierom. Gdy wrócili do domu, postawiła go na środku stołu w jadalni i zawsze dbała, by był pełen kwiatów. Taka właśnie była. Gdy istniało coś, czego chciała, nic nie zdawało się dla niej za trudne. Nawet jeśli oznaczałoby to dźwiganie w ręku przez całą drogę jakiegoś głupiego wazonu.

Nie ma już kwiatów, pomyślał, chyba że dziewczynki… Przypomniał sobie, jak bardzo starali się ją uratować na izbie przyjęć, jak, gdy przyjechał, cały czas jeszcze walczyli, podając adrenalinę i osocze, masując serce, starając się ze wszystkich sił wlać choć odrobinę życia w jej ciało. Od pierwszego spojrzenia wiedział, że to na nic. Było to coś, co zostało mu z wojny, ponadzmysłowe rozumienie, kiedy przekroczona została niewidzialna granica, spoza której nie było powrotu, i kiedy mimo stosowania wszelkich najdoskonalszych zdobyczy wiedzy medycznej, śmierć miała ostatnie, bezlitosne słowo. Pracowali naprawdę ciężko, z widoczną pasją. Sama była tam przecież nie dalej jak dwadzieścia minut temu, pracując z nimi ręka w rękę. Dwadzieścia minut, by zabrać płaszcz, może opowiedzieć króciutką, śmieszną historyjkę na zakończenie dnia, pożegnać się z resztą pracowników pozostających na dyżurze, przejść do samochodu, przejechać pięć przecznic i zostać staranowaną przez pijanego kierowcę w samochodzie dostawczym. Nawet gdy wiadomo było, że umarła, gdy nie było już cienia nadziei, nadal nie zaprzestali usiłowań wiedząc, że to samo zrobiłaby dla nich.

Patrzył w sufit, nie mogąc zasnąć mimo ogromnego wyczerpania. Zdał sobie sprawę, że już się nie zastanawiał, kiedy przestanie mu jej brakować. Wiedział, że nie nastąpi to nigdy. Natomiast w pewien sposób pogodził się z tym, co pozwalało mu jakoś przetrwać każdy kolejny dzień.

Wstał i poszedł do pokoju młodszej córki, podszedł do biurka i zaczął odsuwać zgromadzone tam różne dziewczęce drobiazgi. Pudełko z wysypującymi się koralikami, pierścionkami i wstążkami, miś z naderwanym uchem, stary kolorowy segregator z pracami domowymi z ubiegłych lat, kilka rozrzuconych niedbale kolorowych grzebyków i szczotek. Znalezienie tego, czego szukał, nie zabrało mu dużo czasu: mała srebrna ramka z oprawioną w nią fotografią. Podniósł ją i popatrzył. Ramka pobłyskiwała w promieniach słońca.

Było to zdjęcie dwóch małych dziewczynek, jednej czarnej, drugiej białej, jednej o włosach jasnych, drugiej kruczoczarnych, objętych ramionami, chichoczących, ukazujących aparaty na zębach, śmiesznie kontrastujące z boa z piór, eleganckimi, o dziesięć numerów za dużymi ubraniami i obłędnym makijażem.

Popatrzył uważnie na buzie śmiejące się z fotografii.

Przyjaciółki, pomyślał. Każdy, kto spojrzałby na zdjęcie, zdałby sobie sprawę, że nic więcej się dla nich nie liczy, że po prostu się lubią, mają wspólne zainteresowania, dzielą się sekretami, smutkami i śmiechem. Miały po dziewięć lat i wdzięczyły się wesoło przed jego aparatem. Było Halloween, dlatego przebrały się w kolorowe, krzykliwe ubiory, starając się jedna drugą przewyższyć zwariowaną, nieskrępowaną pomysłowością; sam śmiech i nie przytłumiona przez życie, tryskająca, dziecięca radość.

Wściekłość niemal zwaliła go z nóg. Przed oczami pojawił się obraz wykrzywionej gęby Sullivana, bezkarnie naśmiewającej się z niego. Mam nadzieję, że wyrwano ci duszę z ciała z największym bólem, jaki tylko jest możliwy.

Twarz Sullivana zniknęła, pomyślał o Fergusonie. Myślisz, że jesteś wolny, że uda ci się z tego wywinąć. Nie masz szans.

Spojrzał ponownie na zdjęcie. Szczególnie lubił sposób, w jaki dziewczynki się obejmowały. Ciemna rączka jego córki była zapleciona wokół ramion Joanie, zwisając swobodnie z przodu ciała dziewczynki. Jasna rączka Joanie była w takiej samej pozycji. Dziewczynki obejmowały się mocno, tworząc jak gdyby drugą, biało-czarną, wewnętrzną ramkę.

Jej pierwsza i najlepsza przyjaciółka.

Popatrzył w oczy Joanie. Były intensywnie błękitne. Tego samego koloru co niebo nad Florydą w dzień pogrzebu jego żony. Stał w oddaleniu od reszty żałobników, tuląc do siebie obie córki, słuchał monotonnego głosu pastora, mówiącego o wierze, oddaniu i posłuszeństwie wezwaniu do Doliny, niewiele z tego rozumiejąc. Czuł się okaleczony, niepewny, czy starczy mu energii na następny krok. Jeszcze mocniej objął dziewczynki, czując, jak wstrząsają nimi spazmatyczne łkania. Chciał poczuć gniew, wiedział jednak, że byłoby to zbyt proste, że będzie teraz czuł w sobie przekleństwo powolnej agonii, strachu, że po odejściu ich matki, w jakiś niewytłumaczalny sposób straci również córki. Że mając wydarty sam środek jestestwa, nie zdołają utrzymać się razem. Nie miał pojęcia, co mógłby im powiedzieć lub zrobić, szczególnie dla młodszej, Samanthy, która nie uspokoiła się ani na chwilę od momentu wypadku.

Inni żałobnicy trzymali się na dystans, Joanie Shriver zaś wyrwała się z uspokajających objęć swego ojca, poważna nad wiek, ubrana w swą najlepszą sukienkę. Z oczami pełnymi łez minęła rzędy zgromadzonych osób, podeszła prosto do niego.

– Proszę się nie martwić o Samanthę. Ona jest moją przyjaciółką i ja się nią zaopiekuję. – Następnie wzięła jego córkę za drugą rękę i została już z nią. Dotrzymała danego wtedy słowa. Zawsze była blisko, gdy Samantha kogoś potrzebowała. W weekendy. W samotne święta. Po szkole. Pomagając mu przywrócić w ich życiu porządek i poczucie stabilności. Dziewięć lat, a dużo mądrzejsza od niejednego dorosłego.

Była więc nie tylko jej przyjaciółką, pomyślał. Była także moją. W pewnym sensie uratowała nam życie. Nienawiść do siebie wypełniła go bez reszty. Wszelka władza i siła do dyspozycji, a nie potrafiłem jej uchronić.

Przypomniał sobie wojnę. Sanitariusz! – krzyczeli i szedłem. Czy kogokolwiek z nich udało mi się uratować? Pamiętał białego chłopca, od tygodnia w plutonie, kowboja z Wyoming, który oberwał w pierś. Ziejąca rana klatki piersiowej z narastającą odmą. Powietrze w jamie gwizdało, kpiąc z niego, gdy starał się uratować tego żołnierza. Ranny wpatrywał się w Tanny’ego bezradnym, przerażonym wzrokiem, starając się dostrzec poprzez zalewającą go mgłę jakiś znak w jego twarzy, że przeżyje albo umrze. Nadal patrzył, gdy ostatni oddech z gwizdem opuścił jego płuca. Miał ten sam wyraz twarzy co George i Betty Shriver, gdy przyniósł im najgorszą z możliwych wiadomość. Brown potrząsnął głową. Jak długo znam George’a Shrivera? Od dnia gdy po raz pierwszy poszedłem do pracy u jego ojca, a on wziął szczotkę i zaczął zamiatać razem ze mną.

Zadrżała mu ręka. Zbyt wielu pogrzebałem. Spojrzał po raz ostatni na zdjęcie, zanim odstawił je z powrotem na biurko. Nic się nie skończyło. Zbyt wiele jestem ci winny.

Poszedł do swojej sypialni. Nie myślał już o zmęczeniu czy śnie. Popychany gniewem i przypomnieniem nie spłaconego długu, zaczął pakować ubranie do niewielkiej torby podróżnej, zastanawiając się, o której może być następny samolot do Miami.

Rozdział trzynasty

LUKA W OPOWIEŚCI

Nie miał żadnego planu. Matthew Cowart rozpoczął dzień po egzekucji Blaira Sullivana z całym entuzjazmem człowieka, któremu powiedziano, że będzie następny. Jechał szybko przez noc, przejeżdżając ponad połowę długości stanu, wskakując na autostradę między stanową 95, na południe do St. Augustine. Przejechał ponad pięćset kilometrów szalonym pędem, często przyspieszając nawet do stu czterdziestu na godzinę, dziwnie zaskoczony, że ani razu nie zatrzymał go wóz patrolowy, chociaż widział kilka jadących w przeciwnym kierunku. Gnał w ciemność, napędzany wszystkimi sprzecznościami, które mu nadal pobrzmiewały echem w głowie. Przejeżdżał koło plaż w Palm Beach, gdy pierwsze promienie słońca zaczynały przedzierać się nieśmiało, nie użyczając jednak światła żadnemu z jego kłopotów. Świt dawno minął, gdy udało mu się w końcu zostawić samochód u przedstawiciela wypożyczalni Hertz, na lotnisku w Miami, nie mogącego zrozumieć, dlaczego Cowart nie oddał samochodu w przedstawicielstwie dla północnej Florydy. Taksówkarz Kubańczyk, w dynamicznej mieszance dwóch języków rozprawiający beztrosko o baseballu i polityce, bez rozróżniania, które jest które, przepychał się przez poranne korki w stronę mieszkania Cowarta. Zostawił dziennikarza na chodniku, patrzącego w rozedrgany, bladoniebieski upał spływający z nieba.

Chodził z kąta w kąt po swym mieszkaniu, zastanawiając się, co powinien teraz robić. Powiedział sobie, że musi pójść do gazety, nie był jednak w stanie w tej chwili wykrzesać z siebie niezbędnej energii. Redakcja nie wydawała mu się już spokojnym sanktuarium, kojarząc mu się raczej z bagnem czy polem minowym. Popatrzył na swoje ręce, obracając je do światła, licząc bruzdy i żyły, rozmyślając nad ironią sytuacji. Kilka godzin temu dałby wszystko, by zostać sam, a kiedy mu się w końcu to udało, nie był w stanie zdecydować, co robić.

Przeczesywał pamięć w poszukiwaniu innych osób uwikłanych w podobną sytuację, tak jakby cudze błędy mogły pomniejszyć jego własne. Przypomniał sobie wysiłki Williama F. Buckleya na początku lat sześćdziesiątych, by uwolnić z celi śmierci w New Jersey Edgara Smitha, i pomoc okazaną Jackowi Abbottowi przez Normana Mailera. Przypomniał sobie, jak dziennikarz stał pod obstrzałem kamer, przyznając z gniewem, że został oszukany przez zabójcę. Mógł sobie wyobrazić pisarza walczącego z blaskiem świateł, odmawiającego komentarza na temat swego oskarżenia o morderstwo. Nie jestem pierwszym dziennikarzem, który popełnił błąd. To zawód obarczony wysokim ryzykiem. Stawka jest ciągle podbijana, poprzeczka wysoko. Żaden reporter nie jest szczepiony przeciwko misternie zaplanowanym kłamstwom.

Wszystko to sprawiło jednak, że poczuł się jeszcze gorzej.

Zajął miejsce, tak jakby szykował się do rozmowy z kimś, kto siedział na krześle naprzeciwko, i spytał:

– Co mogłem zrobić?

Wstał i zaczął chodzić po pokoju jak uwięzione zwierzę. Cholera, przecież nie było żadnych dowodów. Wszystko to miało taki sens. Było sensowne. Cholera, jasna cholera.

Wściekłość ogarnęła go nagłą falą, wyciągnął rękę i zmiótł z blatu leżące tam gazety i pisma. Zanim miały czas dosięgnąć podłogi, schwycił stół i przewrócił, zwalając na kanapę. Dźwięk mebli walących jedne o drugie wprawił go w jakiś trans. Zaczął miotać przekleństwa, coraz szybciej demolując pokój. Złapał kilka talerzy i rąbnął o ziemię. Jednym ruchem zmiótł na podłogę książki z półki. Przewrócił krzesła, przywalił pięścią w ścianę, wreszcie rzucił się sam na podłogę obok kanapy.

– Skąd mogłem wiedzieć?! – wrzasnął. Jedyną odpowiedzią była martwa cisza, zaległa w pokoju. Inny rodzaj znużenia ogarnął go nagle. Pozwolił opaść głowie i przez długą chwilę patrzył w sufit. Niespodziewanie roześmiał się. – Chłopie – powiedział, naśladując ponury, południowy akcent, rozpowszechniony przez Hollywood. – Ale spieprzyłeś, na amen. Spieprzyłeś tak, że własna mamuńcia by nic dobrego o tobie nie powiedziała. Spieprzyłeś ślicznie i na perłowo. – Przeciągał, rozwlekał słowa, pozwalając im toczyć się po zrujnowanym mieszkaniu.

Usiadł szybko.

– Dobra. Więc co teraz zrobimy? – Cisza. – Ano właśnie. – Roześmiał się. – Po prostu nie wiemy, prawda?

Wstał i przeszedł przez wywołany przez siebie chaos w stronę biurka. Szarpnął jedną z szuflad. Niecierpliwie przerzucał przez chwilę papiery, dopóki nie natrafił na lekko pożółkły egzemplarz wydania niedzielnego gazety, z widniejącą na pierwszej stronie datą sprzed roku. Był tam jego pierwszy artykuł. Papier wydawał się kruchy w dotyku. Tytuł wyskoczył mu naprzeciw; zaczął czytać.

– Nowe pytania w sprawie morderstwa w Penhandle. – Czytał głośno zdania pierwszego akapitu. Rzeczywiście, całkiem nowe. Czytał dalej, zagłębiając się coraz bardziej w artykuł, mijając kolejne kolumny, przechodząc na drugą stronę. Omijał wzrokiem zdjęcie Joanie Shriver, natomiast przyjrzał się z narastającą złością podobiznom Sullivana i Fergusona.

Miał właśnie zgnieść gazetę i wrzucić ją do kosza, gdy zatrzymał się i raz jeszcze uważnie jej przyjrzał. Łapiąc żółty mazak, zaczął podkreślać niektóre słowa, całe ustępy. Gdy skończył czytać, zaśmiał się. We wszystkich napisanych słowach nie było nic niezgodnego z prawdą. Nic prawdziwie przekłamanego. Nic niedokładnego.

Oprócz wszystkiego.

Raz jeszcze przyjrzał się temu, co wtedy napisał: Wszystkie „pytania” były poprawne. Skazanie Roberta Earla Fergusona było oparte na najbardziej ulotnym, chwiejnym materiale dowodowym, zgromadzonym w atmosferze uprzedzeń rasowych. Czy przyznanie się do winy zostało wybite z Fergusona? Jego artykuły przytaczały tylko to, co mówił więzień i czemu zaprzeczali policjanci. To Tanny Brown nie był w stanie wytłumaczyć długości czasu, przez jaki Ferguson był przetrzymywany, zanim „przyznał się do winy”. Warto było się nad tym dłużej zatrzymać. Ława przysięgłych, która wydała wyrok skazujący na Fergusona, została wmanewrowana w podjęcie takiej decyzji przez rozszalałe emocje. Brutalnie zamordowana mała dziewczynka i pełen gniewu Murzyn, oskarżony o to morderstwo, broniony przez zdziecinniałego, starego adwokata. Wspaniały przepis na rozjątrzanie uprzedzeń. Jego własne słowa – wydobyte z niego przy użyciu nielegalnych metod – doprowadzają go do celi śmierci. Bez wątpienia wyłącznie niesprawiedliwość ze wszystkich stron spotykała Fergusona w dniach następujących po znalezieniu ciała Joanie Shriver. Jest tylko jeden drobny szczegół. On zabił tę dziewczynkę. Przynajmniej według pewnego wielokrotnego mordercy.

Cowartowi kręciło się w głowie.

Dalej analizował swój artykuł. Blair Sullivan przebywał w okręgu Escambia w czasie popełnienia morderstwa. To zostało wielokrotnie potwierdzone. Nie było też żadnych wątpliwości, że Sullivan był akurat w trakcie swojego morderczego ciągu. To przede wszystkim on powinien być podejrzany – gdyby tylko policja zadała sobie trud podważenia tego, co wydawało im się takie oczywiste.

Jedyne kłamstwo w żywe oczy – jeżeli w ogóle jakiekolwiek było – padło z ust Fergusona, gdy oskarżył Sullivana o przyznanie się do popełnienia morderstwa. Ale to powiedział Ferguson – słowo w słowo cytowany w artykule – nie on sam.

A jednak wszystko było kłamstwem, wybuchowe połączenie tych dwóch mężczyzn całkowicie przesłoniło wszelką prawdę.

Jestem w piekle, pomyślał. Zwykła, okropna rzeczywistość wyglądała tak, że z najbardziej właściwych powodów wyniknęły najbardziej niewłaściwe konsekwencje.

Dwa pierwsze razy, gdy zadzwonił telefon, zignorował. Za trzecim razem wstał i mimo że nie było takiej osoby, z którą chciałby w tej chwili rozmawiać, podniósł słuchawkę z widełek.

– Tak?

– Chryste, Matt? – Dzwonił Will Martin z działu reportażu.

– Will?

– Jezu, facet, gdzie ty, do diabła, byłeś? Wszyscy tu wychodzą ze skóry, próbując cię znaleźć.

– Jechałem z powrotem samochodem. Właśnie wróciłem.

– Ze Starkę? To bite osiem godzin jazdy.

– Jechałem mniej niż sześć. Ale ostro dociskałem.

– No, chłopcze, mam nadzieję, że umiesz tak szybko pisać, jak jeździć. Dział miejski wrzeszczy w niebogłosy o twój artykuł, a zostało nam już tylko kilka godzin, zanim trzeba będzie oddać do składu pierwsze wydanie. Musisz brać tyłek w troki i zabierać się tutaj, pronto. - Śpiewny głos redaktora dźwięczał nie ukrywanym entuzjazmem.

– Dobra, dobra… – Cowart słuchał swego głosu, jakby to był głos kogoś innego. – Słuchaj, Will, a co leci po drutach?

– Obłędne rzeczy. W dalszym ciągu próbują się czegoś dogrzebać w związku z tą twoją milusińską konferencją prasową. A tak w ogóle, to co się tam, do cholery, stało? Nikt o niczym innym nie mówi i nikt nic konkretnego nie wie. Powinieneś zobaczyć, kto do ciebie dzwoni. Wielkie koncerny, na przykład „Times” i „Post”, poważne tygodniki, a to dopiero początek. Lokalna konkurencja obstawiła drzwi, więc musimy wymyślić jakiś sposób, żeby cię przeszmuglować do środka. Oprócz tego z pół tuzina telefonów od gliniarzy rozpracowujących morderstwa, które akurat wypadają na trasie podróży naszego kumpla Sullivana. Wszyscy chcą wiedzieć, co ten bydlak ci powiedział, zanim mu dołożyli do pieca, jeśli wybaczysz określenie.

– Sullivan przyznał się do wielu zbrodni.

– Wiem o tym. To już przyszło telegrafem. Zresztą to samo tam powiedziałeś. Ale my, synu, musimy mieć najintymniejsze szczegóły, i to zaraz. Co do litery. Nazwiska, daty, kto z kim, gdzie i jak. Natychmiast. Masz to na taśmie? Musimy to podrzucić maszynistce, cholera, nawet dziesięciu maszynistkom, jeśli będzie trzeba, niech nam to ślicznie przepiszą. Szybko, Matty, wiem, że pewnie jesteś wykończony, ale musisz się pozbierać. Łyknij sobie jakiegoś antyzasypiacza, strzel kawkę. Tylko zjaw się tutaj. I wal ten artykuł. Musisz się ruszać, Matty, mówię, ruszać, zanim to miejsce kompletnie zwariuje. Cholera, spać możesz późnej. Zresztą sen jest grubo przeceniany. Zawsze lepiej mieć świetny artykuł. Zaufaj mi.

– W porządku – powiedział Cowart bezsilnie. Jakakolwiek myśl o wytłumaczeniu tego, co się stało, rozpłynęła się w falach entuzjazmu, którymi zalał go Will. Cowart uświadomił sobie, że jeżeli Martin tak reagował – człowiek, który życie by poświęcił, by zachować powolne, pełne namysłu, refleksyjne tempo wydarzeń, nadające się do eleganckiego ujęcia w artykuł wstępny – to cały dział miejski prawdopodobnie z podniecenia chodził po ścianach. Gorący temat ma uniwersalny wpływ na wszystkich bez wyjątku pracowników gazety. Łapie wszystkich, wciąga ich, sprawiając, że czują się w samym centrum wydarzeń. Wziął głęboki oddech. – Już jadę – powiedział cicho. – Tylko powiedz mi, jak ominąć tych z kamerami?

– Nie ma problemu. Wiesz, gdzie Mariott w centrum tak jakby chowa się za tym molochem sklepów Omni? Tam jest taka mała uliczka, tuż przy zatoce.

– No wiem.

– Dobra, to za dwadzieścia minut będzie tam na rogu czekała na ciebie ciężarówka dostawcza Omni. Po prostu wskoczysz do niej i wjedziesz tylną bramą.

– Płaszcz i szpada, tak? – Cowart został zmuszony do uśmiechu.

– Żyjemy, synu, w niebezpiecznych czasach, wymagających od nas nadzwyczajnych posunięć. Było to najlepsze, co udało nam się wymyślić w tak krótkim czasie. Pewnie KGB czy CIA wymyśliłyby coś lepszego, ale kto z nas ma na to czas? Zresztą wykiwanie zgrai reporterów z telewizji nie powinno być najtrudniejszą rzeczą pod słońcem.

– Już jadę. – Nagle pomyślał o taśmach, które miał cały czas u siebie w teczce. Spowiedź Sullivana i prawda o morderstwie Joanie Shriver. Nie mógł pozwolić, aby ktokolwiek usłyszał te słowa. Przynajmniej do momentu aż się to wszystko trochę uspokoi, a on będzie miał czas się zastanowić, jak powinien w tej sytuacji postąpić. Zaczął się ociągać. – Słuchaj, najpierw muszę wziąć prysznic. Wstrzymaj moją karetę na, powiedzmy, czterdzieści pięć minut. No, góra godzinę.

– Nie ma mowy. Nie musisz być czysty, żeby pisać.

– Pozwól mi zebrać myśli.

– Chcesz, żebym powiedział redaktorowi działu miejskiego, że ty myślisz?

– Nie, nie, po prostu powiedz mu, że już jadę, zbieram tylko notatki. Trzydzieści minut, Will. Pół godziny. Obiecuję.

– I ani chwili dłużej. Musimy działać, synu, musimy działać. – Will Martin uderzał czymś miarowo, jakby chciał podkreślić, że czas nagli.

– Pół godziny. Nie dłużej.

– Dobra. Powiem redaktorowi. Facet dostanie ataku serca, a jest dopiero dziesiąta rano. Ciężarówka będzie na ciebie czekała. Tylko się pospiesz. Pozwól biedakowi pożyć jeszcze z jeden dzień, co? – Martin zaśmiał się z własnego dowcipu i odłożył słuchawkę.

Cowartowi kręciło się w głowie. Wiedział, że kończą mu się możliwości, że lada moment zjawią się u niego detektywi z okręgu Monroe. Wszystko działo się zbyt szybko; zaczynał się w tym gubić. Musiał jednak pójść i coś napisać. Były pewne konkretne oczekiwania względem jego osoby.

Zamiast jednak złapać marynarkę, sięgnął po teczkę i wyjął z niej kasety. Znalezienie ostatniej zajęło mu nie więcej niż sekundę; numerował je uważnie podczas nagrywania. Przez chwilę ważył taśmę w ręce, zastanawiając się, czy jej nie zniszczyć, zamiast tego jednak podszedł do swej wieży i włożył ją do magnetofonu. Przesunął ją do końca, następnie cofnął trochę i wcisnął włącznik. Szorstki głos Blaira Sullivana buchnął z głośników, wypełniając gorzkim przesłaniem niewielki pokój. Cowart odczekał do słów: „A teraz powiem ci prawdę o małej Joanie Shriver”.

Zatrzymał taśmę i cofnął do momentu gdy Blair Sullivan powiedział: „To już wszystkie trzydzieści dziewięć. Niezła opowieść, co?”, na co on odpowiedział: „Panie Sullivan, nie ma zbyt wiele czasu…” Morderca wykrzyknął wtedy: „Czyżbyś mnie nie słuchał uważnie, chłoptasiu?”, zanim dokończył: „Teraz czas na jeszcze jedno opowiadanie…” Przesunął w tył taśmę, cofając do słów: „Niezła opowieść, co?”

Podszedł do swej kolekcji muzycznej i wyciągnął kasetę, którą nagrał kilka lat temu – Milesa Davisa „Szkice hiszpańskie”. Była to jedna ze starszych taśm, często odtwarzana, z wypłowiałą obwolutą. Wiedział, że na końcu jest czysta. Włożył taśmę do magnetofonu i znalazł miejsce, gdzie kończyła się muzyka. Następnie wyjął kasetę, umieścił ją w swym małym, przenośnym magnetofonie, który postawił tuż przed głośnikiem. Potem włożył wyznanie Sullivana z powrotem do magnetofonu w wieży. Wcisnął play w wieży, a record w magnetofonie reporterskim.

Słuchał słów gotujących się wokół niego, starając się zablokować im drogę do swej wyobraźni.

Kiedy taśma skończyła się, wyłączył oba magnetofony. Odsłuchał raz jeszcze fragmentu wynurzeń Sullivana nagranych na taśmie z Milesem Davisem. Ze względu na wysłużenie taśmy głos nie był już tak przeszywający – jednak nadal brutalnie słyszalny. Wyjął kasetę i odstawił ja na półkę z innymi nagraniami.

Przez chwilę patrzył z namysłem na oryginalną taśmę z Sullivanem. Wreszcie przewinął ją do miejsca, od którego zaczął przed chwilą przegrywanie na kasetę z Davisem, wcisnął przycisk record i wygłuszył słowa Sullivana pustką ciszy.

Będzie się to wydawać dość nagłym zakończeniem, ale trudno. Nie wiedział, czy taśma wytrzymałaby dokładne oględziny w laboratorium policyjnym, ale przynajmniej zyskał trochę czasu.


Cowart podniósł na chwilę wzrok znad ekranu komputera i dostrzegł dwójkę detektywów, idących przez pokój redakcyjny. Manewrowali pomiędzy biurkami, prąc uparcie w jego stronę, ignorując, pozostałych dziennikarzy, których głowy podnosiły się w miarę, jak ich mijali. Gdy więc wreszcie doszli do Cowarta, wszystkie oczy skierowane były na nich.

– Dobra, panie Cowart – powiedziała szorstko Andrea Shaeffer. – Teraz nasza kolej.

Słowa na ekranie przed nim zdawały się pobłyskiwać nagląco.

– Za sekundę skończę – odparł, nie odrywając oczu od komputera.

– Już skończyłeś – przerwał mu Michael Weiss.

Cowart zignorował detektywów. Za moment podbiegł do nich redaktor działu miejskiego, wciskając się między niego a policjantów.

– Chcemy spisać pańskie dokładne oświadczenie, i to teraz. Próbujemy to zrobić od ładnych kilku dni i zaczynamy mieć już tego dosyć.

Redaktor działu miejskiego skinął potakująco głową.

– Jak tylko skończy.

– To samo powiedzieliście nam tego dnia, kiedy znalazł ciała. Potem musiał rozmawiać z Sullivanem. Później ze względu na to, co Sullivan mu powiedział, musiał być sam. Teraz musi to wszystko opisać. Właściwie po co nam to zeznanie. Wystarczy, że zaprenumerujemy waszą cholerną gazetę. – Nie krył rozdrażnienia…

– Zaraz z wami porozmawia – powiedział redaktor, osłaniając Cowarta przed detektywami, starając się ich odciągnąć od biurka.

– Nie – powiedziała uparcie Andrea Shaeffer.

– Kiedy skończy – powtórzył redaktor.

– Czy chce pan zostać aresztowany za utrudnianie pracy policji? – spytał Weiss. – Naprawdę znudziło mi się czekanie, aż tacy jak wy skończą swoją pracę, żebyśmy my mogli zacząć naszą.

– Pozwolę sobie nazwać to blefem – odparł redaktor. – Zrobimy ładne zdjęcie, jak zakładacie mi kajdanki, i damy jutro na pierwszej stronie. Jestem pewien, że szeryf z Monroe będzie po prostu zachwycony. – Wyciągnął do nich ze złością obie ręce.

– Niech pan posłucha – wmieszała się Shaeffer. – On posiada informacje dotyczące morderstwa, którym się zajmujemy. Czy jest aż tak wielkim nietaktem prosić go o odrobinę chęci współpracy?

– Nie jest nietaktem – odpowiedział redaktor, patrząc na nią. – Ma jednak również termin oddania pierwszej edycji, wiszący mu nad głową. Musi zachować priorytety.

– To prawda, musi – powiedział Weiss ze złością. – Problem polega na tym, że wasze priorytety są całkowicie postawione na głowie. Ważniejsze dla was jest sprzedawanie gazet niż złapanie mordercy.

– Matt, ile jeszcze? – spytał redaktor. Żadna ze stron nie ruszyła się ze swego miejsca.

– Parę minut – odparł Cowart.

– Gdzie są taśmy? – zapytała Shaeffer.

– Jest robiona transkrypcja. Już prawie kończą. – Redaktor działu miejskiego zastanowił się chwilę. – Słuchajcie, może czekając chcielibyście poczytać, co Sullivan powiedział naszemu człowiekowi, co?

Policjanci skinęli głowami. Redaktor odwiódł ich od biurka Cowarta, rzucając mu na odchodnym jedno spojrzenie, które wyraźnie mówiło: „Do roboty”. Wprowadził detektywów do sali konferencyjnej, w której trzy maszynistki ze słuchawkami na uszach szybko wystukiwały słowa płynące z taśm.

Cowart wciągnął głęboko powietrze. Przebrnął jakoś przez opis egzekucji i większą część wyznania Sullivana. Zamieścił też wszystkie zbrodnie, do których przyznał się Sullivan.

Jedyną pozostałą sprawą były dwie śmierci, które tak żywo interesowały detektywów z Monroe. Cowart czuł się kompletnie zablokowany. Była to kluczowa część artykułu, informacje, które miałyby zajmować poczesne miejsce w pierwszych kilku akapitach. Były to jednak również informacje, które najbardziej mu zagrażały. Po prostu nie mógł powiedzieć policji ani napisać w gazecie, że Ferguson był zamieszany w te morderstwa, bez wywołania pytania dlaczego. A odpowiedź na pytanie, dlaczego te zabójstwa w ogóle miały miejsce, prowadziła nieodparcie do morderstwa Joanie Shriver i do porozumienia, które rzekomo zawarli między sobą dwaj sąsiedzi z celi śmierci, przynajmniej według słów jednego z nich, który już nie żył.

Matthew Cowart siedział zmrożony przy ekranie komputera. Jedyny sposób, w jaki mógł uchronić siebie, swoją reputację, swą karierę, to zataić rolę Fergusona.

Zastanowił się. Osłaniać zabójcę? W uszach zadźwięczały mu słowa Sullivana: „Czy ciebie też zabiłem?”

Przez ułamek sekundy zastanawiał się, czy po prostu nie powiedzieć prawdy, jednak w tym samym momencie zawahał się. Co było prawdą? Przecież wszystko to opierało się na słowach straconego człowieka. Wielbiciela kłamstwa, aż do samej śmierci.

Podniósł wzrok i zauważył, że redaktor go obserwuje. Jego zwierzchnik rozłożył obie ręce, wykonując dłońmi okrężne, szybkie ruchy – jak wiatraczki. Gest był bardzo czytelny. „Większe tempo!” Cowart spojrzał z powrotem na pisany artykuł, wiedząc, że po nim nikt go już nie dotknie. Taki jaki wyjdzie od niego, ukaże się na pierwszej stronie.

Wahał się, nie wiedząc, co zrobić, gdy za plecami usłyszał głos.

– Nie kupuję tego.

Była to Edna McGee. Blond włosy fruwały wokół jej twarzy, gdy zamaszyście kręciła głową z niedowierzaniem. Patrzyła na kilka zapisanych kartek. Wyznanie Blaira Sullivana.

– Co! - Cowart okręcił się na krześle, zwracając się twarzą do koleżanki. Marszczyła brwi i robiła miny, w miarę jak jej wzrok prześlizgiwał się po kolejnych słowach.

– Słuchaj, Matt, chyba coś tu jest nie tak.

– Co? – spytał ponownie.

– Słuchaj, ja to tak tylko przerzucam i generalnie widzę, że on ci pewnie wali prawdę o większości tych okropieństw. Musi tak być, te wszystkie szczegóły i w ogóle. Ale, no zresztą sam popatrz, powiedział ci, że parę lat temu załatwił dzieciaka, który pracował w przydrożnym sklepie zjedzeniem i pamiątkami indiańskimi na Szlaku Tamiami. Mówił ci, że wstąpił po colę czy coś takiego, strzelił chłopakowi w tył głowy, wziął, co tam było w kasie, zanim się zabrał do Miami. Cholera, przecież ja to dobrze pamiętam. Robiłam o tym artykuł. Przypominasz sobie, zaczęłam pisać o wszystkich tych małych firmach, które pojawiły się wtedy jak grzyby po deszczu w okolicy rezerwatu Miccosukkee, a przy okazji zahaczyłam też o przestępczość, dającą się we znaki ludziom z Glades. Pamiętasz?

Złapał się mocno biurka.

– Matt, dobrze się czujesz?

– Pamiętam te artykuły – odparł powoli.

Edna przyjrzała mu się uważnie.

– No, większość z nich była o różnych napadach na ludzi idących grać w bingo i o dodatkowych patrolach ochroniarzy, których Indianie wyznaczyli, by pilnowali wszystkiego, co przynosi pieniądze.

– Pamiętam.

– Widzisz, trochę sama szperałam w związku z tym zabójstwem. To znaczy, to stało się prawie dokładnie tak, jak mówił Sullivan. Zresztą z tego, co mówił, wygląda, że faktycznie w którymś momencie musiał być w tym sklepie. I rzeczywiście, strzał do chłopaka padł z tyłu. Tylko że to było we wszystkich gazetach… – Pomachała mu przed nosem plikiem zapisanych na maszynie kartek. – Niby wszystko się zgadza w tej jego opowieści, tylko jest to jakieś takie powierzchowne. On tego nie zrobił, nie ma mowy. Posadzili za to przecież trójkę nastolatków z South Dade. Ludzie z sądówki stwierdzili, że kula z ciała zabitego chłopaka pochodzi z ich broni. Jeden z nastolatków przyznał się, natomiast chłopak, który wtedy był za kierownicą, złożył zeznanie obciążające tego, który strzelał. Jak to mówią otwarte i zamknięte. Dwóch z tych dzieciaków odsiaduje obowiązkowe dwadzieścia pięć za morderstwo z premedytacją, bez możliwości amnestii. Trzeci wyszedł, bo sypnął kolesiów. Ale nie ma żadnych wątpliwości, kto to zrobił…

– Sullivan…

– Cholera, nie wiem. Był wtedy na południu Florydy. Nie ma wątpliwości. Znaczy się, muszę sprawdzić daty i w ogóle, ale jestem prawie pewna. Przejeżdżał prawdopodobnie w pobliżu mniej więcej w tym czasie, kiedy cała lokalna prasa rozpisywała się o tym morderstwie. Ten chłopak, który zginął, był bratankiem jednego ze starszyzny indiańskiej, więc we wszystkich miejscowych gazetach było o tym głośno. Telewizja też się tym zachłystywała. Pamiętasz?

Rzeczywiście coś sobie mgliście przypominał, zastanawiał się tylko, dlaczego nie pamiętał o tym podczas rozmowy z Sullivanem. Skinął głową. Edna potrząsnęła trzymanym plikiem kartek.

– Cholera, Matt, pewnie faktycznie mówił prawdę o większości tych zabójstw. Ale wszystkie? Kto to może wiedzieć? Masz już jedno, które nie do końca gra. A ile jeszcze innych?

Cowart poczuł, że robi mu się niedobrze. Słowa „pewnie mówił prawdę” brzmiały mu w uszach jak kara. Co się zmienia, jeżeli w jednym przypadku skłamał? A jeśli dwa? Trzy? Dwanaście razy? Kogo zabił? A kogo nie? Kiedy mówił prawdę, a kiedy kłamał?

Może to wszystko było jednym wielkim kłamstwem, a Ferguson cały czas mówił prawdę? Obraz Fergusona – przebiegłego, pozbawionego ludzkiej twarzy mordercy – zaczął znowu ustępować wyobrażeniu gniewnego człowieka, samotnego w obliczu rażącej niesprawiedliwości. Kłamstwa, półprawdy i dezinformacja serwowane przez Sullivana zlały się teraz w jedną, niemożliwą do rozwikłania masę. Niewinny? – zastanawiał się Cowart. Popatrzył nieruchomym wzrokiem na ekran komputera, cały czas rozpamiętując słowa Sullivana.

Winny?

Zrobił to.

Nie zrobił.

Edna raz jeszcze potrząsnęła trzymanymi w ręku kartkami.

– Jest tu jeszcze kilka spraw, które mogą nie grać. Ale są to tylko moje przypuszczenia. Bo właściwie dlaczego, co? Dlaczego miałby się przyznawać do morderstw, z którymi nie miał nic wspólnego? – Urwała i zaraz sama sobie udzieliła odpowiedzi: -… Bo był do samego końca cholernie porąbanym facetem. A wszyscy ci seryjni mordercy stawiają sobie za punkt honoru bycie najgorszym, najokrutniejszym lub największym. Pamiętasz Henleya w Teksasie? Razem z takim drugim wykończyli dwadzieścia osiem osób. Więc siedzi sobie Henley w więzieniu, kiedy dochodzi go wiadomość, że inny facet, Gacy z Chicago, załatwił trzydziestu trzech. Henley, nie namyślając się długo, dzwoni do detektywa w Houston i mówi: „Mogę jeszcze odzyskać swój rekord”… I co ty na to? Dziwne – to w tym przypadku nie jest chyba najwłaściwsze słowo.

– Zdecydowanie – odparł Cowart, czując, jak żołądek wykonuje mu dziwne ewolucje.

Edna spojrzała mu przez ramię na wstępny akapit artykułu.

– Przynajmniej trzydzieści dziewięć przestępstw. Według tego, co ci powiedział. Ale lepiej zrobisz, jak to sprawdzisz.

– Mam zamiar.

– To dobrze. Czy podał ci jakieś znaczące szczegóły dotyczące tych morderstw w Keys?

– Nie – odparł pospiesznie Cowart. – Powiedział tylko, że udało mu się zlecić je komuś.

– Ale chyba musiał ci coś bliższego powiedzieć…

Cowart wykrztusił:

– Mówił o jakichś układach więziennych, w rodzaju poczty pantoflowej, która dociera nawet do celi śmierci. Powiedział, że wszystko można załatwić za odpowiednią cenę. Ale nie mówił, ile i jak zapłacił.

– Zastanawiające. Znaczy, wiem, że musisz napisać, co ci mówił. Ale połapanie się w tym wszystkim… Do diabła. – Spojrzała przez pokój redakcyjny, kierując wzrok na miejsce, gdzie dwoje detektywów czytało transkrypcję rozmowy. – Sądzisz, że mają jakieś rzeczywiste dowody? Bo mnie się wydaje, że czekają, aż ty im to wszystko wyjaśnisz, ładnie i po prostu. – Nie starała się nawet ukryć cynizmu.

Spojrzał na nią.

– Edna… – zaczął.

– Chciałbyś, żeby ci pomóc posprawdzać tych frajerów, tak? – W głosie Edny pojawił się natychmiast entuzjazm. Uderzyła ręką w trzymane kartki. – Musisz wiedzieć, co jest na pewno, co być może, a co do czego nie ma mowy, no nie?

– Tak. Proszę. Mogłabyś to zrobić?

– No pewnie. Zajmie parę dni, ale natychmiast się za to zabiorę. Powiem tylko tym na górze. Ale jesteś pewny, że nie przeszkadza ci dzielenie się tym materiałem?

– Nie przeszkadza. Nie ma problemu.

Edna wskazała tekst na ekranie.

– Uważaj tylko i nie bądź zbyt dosłowny, jeśli chodzi o wyznanie naszego starego Sully’ego. Może jeszcze tam być parę innych drobnych problemów. Więc nie wchodź za głęboko, żebyś później mógł z tego wyjść.

Cowart chciał się roześmiać lub zwymiotować, nie potrafił tego dokładnie określić…

– Wiesz co, ale trzeba oddać sprawiedliwość staremu Sufly’emu. W życiu nikomu niczego nie ułatwił – powiedziała, odwracając się.

Obserwował, jak Edna McGee zmierza w stronę redaktora i zaczyna z nim rozmawiać z ożywieniem. Oboje spoglądali na przepisaną na maszynie kartkę. Dostrzegł, jak mężczyzna kręci głową i spiesznie idzie w jego stronę.

– To prawda? – spytał redaktor działu miejskiego lodowatym tonem.

– Według niej tak. Ja nie wiem.

– Będziemy musieli z tego sprawdzić każdy najdrobniejszy szczególik.

– Dobrze.

– Chryste! Jak ty napiszesz ten artykuł?

– Po prostu jako słowa umierającego człowieka. Nie potwierdzone zarzuty. Nikt nie wie, gdzie leży prawda. Mnóstwo pytań. Takie różne rzeczy.

– Dawaj dużo opisów, a uważaj na szczegóły. Potrzebujemy trochę czasu.

– Edna powiedziała, że pomoże.

– Dobrze. Bardzo dobrze. Ona zaraz zacznie dzwonić, gdzie się da. Jak sądzisz, kiedy ty będziesz się mógł tym zająć?

– Muszę trochę odpocząć.

– Dobrze. A ci detektywi…

– Będę tutaj. – Cowart spojrzał ponownie na pisaną na ekranie stronę. Wychwytywał słowa Sullivana ze swego notesu, zamykając artykuł stwierdzeniem: „Niezła opowieść, co?”

Przycisnął kilka klawiszy w komputerze, wyłączając swój ekran i elektronicznie przekazując napisany materiał do działu miejskiego. Będą go tam mogli zmierzyć, zważyć, ocenić, zredagować i przenieść na pierwszą stronę. Nie wiedział już, czy to, co zrobił, zawierało prawdę czy kłamstwa. Uświadomił sobie, że po raz pierwszy w ciągu tych wszystkich lat pracy dziennikarskiej naprawdę nie miał pojęcia, co jest czym, tak bardzo prawda i kłamstwo się ze sobą splątały w jego umyśle.

Błądząc w morzu niepewności, poszedł na spotkanie z detektywami. Shaeffer i Weiss czekali na niego wściekli.

– Gdzie to jest? – pytała kobieta, gdy tylko przekroczył próg sali konferencyjnej. Trzy maszynistki spinały napisane strony przy dużym stole, przy którym odbywały się popołudniowe kolegia redakcyjne. Kiedy usłyszały wzburzenie w głosach detektywów, pospiesznie opuściły pomieszczenie, zostawiając na stole stertę kartek. Cowart się nie odezwał. Jego wzrok uciekł w stronę wielkiego, panoramicznego okna. Światło słoneczne, odbite od wód zatoki, zalało pokój. Widział duży statek pasażerski, nabierający prędkości, kierujący się przez Cieśninę Florydzką na otwarte wody oceanu.

– Gdzie to jest?! – zapytała po raz drugi Shaeffer. – Gdzie jest jego wyjaśnienie, dotyczące śmierci jego matki i ojczyma? – Potrząsnęła mu tuż przed nosem zapisanymi kartkami. – Tu nie ma o tym ani słowa – prawie krzyknęła.

Weiss wstał i wycelował w niego palec.

– Zacznij się tłumaczyć, i to zaraz, Cowart. Mam serdecznie dosyć tej całej ciuciubabki. Moglibyśmy cię zaaresztować jako koronnego świadka i potrzymać trochę na osobności.

– Nie mam nic przeciwko temu – odparł, starając się wykrzesać z siebie oburzenie podobne do prezentowanego przez parę detektywów. – Przydałoby mi się trochę snu.

– Wiecie, zaczynam mieć serdecznie dosyć waszych pogróżek pod adresem mojego człowieka – odezwał się głos zza pleców Cowarta, należący do redaktora działu miejskiego. – Może byście się tak wzięli do roboty i popracowali trochę samodzielnie, co? Wygląda to tak, jakbyście chcieli, żeby on wam podał na talerzu wszystkie odpowiedzi.

– Bo mamy podstawy, by sądzić, że on je wszystkie ma – odpowiedziała Shaeffer powoli, w jej głosie czuło się tłumioną groźbę.

Przez chwilę słowa kołysały się złowieszczo w powietrzu. W końcu redaktor wskazał krzesła, starając się przełamać zawisłe w pokoju przytłaczające napięcie.

– Siadajcie – powiedział stanowczo. – Postaramy się to wszystko wyjaśnić. Cowart dostrzegł, jak Shaeffer bierze głęboki oddech, starając się zapanować nad sobą.

– Dobrze – zgodziła się cicho. – Pełne oświadczenie, w tej chwili, potem schodzimy wam z drogi. Może być?

Cowart skinął głową. Redaktor włączył się:

– Jeżeli on się zgadza, to w porządku. Ale jeszcze jedna groźba z waszej strony i przesłuchanie skończone.

Weiss usiadł ciężko, wyjmując niewielki notatnik. Shaeffer zadała pierwsze pytanie:

– Proszę wytłumaczyć to, co powiedział mi pan wtedy w Starkę.

Obserwowała go nieruchomo, rejestrując każdy jego ruch. Cowart odpowiedział jej takim samym, nieustępliwym spojrzeniem. Tak pewnie patrzy na podejrzanych, pomyślał.

– Sullivan utrzymywał, że zaaranżował te morderstwa.

– Już nam pan to powiedział. Jak? Przez kogo? Jakie były jego dokładne słowa? I dlaczego, do diabła, nie ma tego na taśmie?

– Kazał mi wyłączyć magnetofon. Nie wiem dlaczego.

– Dobrze – powiedziała wolno. – Proszę kontynuować.

– Był to krótki fragment całej rozmowy…

– Pewnie. Dalej.

– Dobrze. Wiecie już, jak wysłał mnie do Islamorada. Dał mi ten adres i w ogóle. Kazał mi przeprowadzić wywiad z ludźmi, których tam znajdę. Nie powiedział mi, że będą zabici. W ogóle nic mi więcej nie powiedział, po prostu nalegał, żebym tam pojechał…

– A pan nie żądał żadnych wyjaśnień przed swoim wyjazdem?

– Po co? I tak by to nic nie dało. Był niewzruszony. Miał niedługo umrzeć. Więc pojechałem. Nie zadając żadnych pytań. Nie jest to chyba aż takie niepojęte.

– Pewnie. Proszę kontynuować.

– Gdy tylko wróciłem do celi, chciał natychmiast, bym mu opisał, co zastałem. Chciał usłyszeć wszystko z najdrobniejszymi szczegółami: jak siedzieli, w jaki sposób zostali zabici i w ogóle wszystko, co tylko pamiętałem. Szczególnie interesowało go, czy cierpieli. Kiedy skończyłem mu opisywać oba ciała, wydawał się usatysfakcjonowany. Wręcz zadowolony.

– Proszę dalej.

– Zapytałem go, dlaczego się cieszy, a on odparł: „Bo ja ich zabiłem”. Wtedy zapytałem, w jaki sposób miałby to zrobić, na co stwierdził: „Możesz dostać wszystko, co tylko zechcesz, nawet tu, w celi śmierci, jeśli jesteś gotów zapłacić odpowiednią cenę”. Spytałem, ile zapłacił, ale nie chciał powiedzieć. Mówił, że to ja mam się tego dowiedzieć. Stwierdził, że nie będzie rozpuszczał języka przed pójściem do piachu. Próbowałem go podpytać, jak udało mu się to zaaranżować, ale odmówił odpowiedzi. Potem zapytał: „To co, nie jesteś wcale zainteresowany moim testamentem?” Wtedy też powiedział mi, żebym włączył magnetofon. I zaczął się przyznawać do tych wszystkich innych przestępstw. – Kłamstwa płynęły wartką strugą. Był zaskoczony, jak mu to łatwo poszło.

– Czy uważa pan, że był jakiś związek pomiędzy późniejszym wyznaniem a morderstwami w okręgu Monroe?

Oto jest pytanie, pomyślał Cowart. Wzruszył ramionami.

– Trudno powiedzieć.

– Ale sądzi pan, że mówił prawdę?

– Tak, przynajmniej miejscami. To znaczy, wydaje się to jasne, że gdy wysyłał mnie do tamtego domu, wiedział, że coś się tam stanie. Więc musiał wiedzieć, że oni będą zamordowani. Sadzę, że dostał to, czego chciał. Ale jak za to zapłacił… – Cowart pozwolił swemu głosowi odpłynąć.

Shaeffer wstała nagle, wpatrując się w Cowarta.

– Dobrze – powiedziała. – Dziękujemy. Czy pamięta pan coś jeszcze?

– Jeżeli sobie coś przypomnę, dam państwu znać.

– Chcielibyśmy dostać oryginalne taśmy.

– Zobaczymy – wtrącił się redaktor. – Prawdopodobnie będzie to możliwe.

– Mogą stanowić dowód rzeczowy – powiedziała lodowato.

– Cóż, musimy jeszcze zrobić kopie. Może dzisiaj, późnym popołudniem. W tej chwili, jeżeli chcecie, możecie zabrać transkrypcję.

– Dobrze – powiedziała.

Cowart zerknął na redaktora – pani detektyw zrobiła się nagle bardzo ustępliwa.

– Gdzie będę mogła pana złapać? – spytała.

– Będę się tu kręcił.

– Nie planuje pan żadnych wycieczek?

– Tylko do domu do łóżka.

– Aha. Będziemy się kontaktować w sprawie taśm.

– Ze mną – rzekł redaktor działu miejskiego.

Skinęła głową. Weiss zamknął z trzaskiem swój notes. Na sekundę przygwoździła Cowarta do miejsca swym wystudiowanym, nieruchomym spojrzeniem.

– Wie pan, panie Cowart, jest jedna rzecz, która nie daje mi spokoju. Podczas konferencji prasowej po egzekucji mówił pan, że Blair Sullivan rozmawiał z panem o zabójstwie tej małej dziewczynki z Pachouli.

Cowart poczuł, jak jego wnętrzności zaczynają wykonywać jakiś obłąkańczy taniec.

– Tak – odpowiedział.

– Ale tego też nie ma w transkrypcji.

– Kazał mi wyłączyć magnetofon. Mówiłem wam już.

Uśmiechnęła się z widoczną satysfakcją.

– To prawda. Sądziłam, że tak się właśnie musiało stać… – Zawiesiła głos, pozwalając ciszy podnieść temperaturę w pokoju. -… Tylko że wtedy usłyszelibyśmy, jak Sullivan mówi do pana coś w rodzaju: „Wyłącz to nagrywanie”. Prawda?

Cowart, walcząc z ogarniającą go paniką, wzruszył nonszalancko ramionami.

– Nie – odparł powoli. – Powiedział o tym wtedy, kiedy mówił o zabójstwach w Monroe.

Shaeffer skinęła głową. Jej oczy świdrowały Cowarta, jakby chciały przebić go na wylot.

– Ach, oczywiście, tylko dlaczego nie wspomniał pan o tym wcześniej? Czy to, swoją drogą, nie zdumiewające? Wszystkie inne przestępstwa są nagrane na taśmie, oprócz akurat tych dwóch, prawda? Tego, które po raz pierwszy pana do niego przyprowadziło, i tego, którym zakończył. Dziwne, nie sądzicie?

– Nie wiem, detektywie. On był dziwnym człowiekiem.

– Myślę, że pan też jest dziwny, panie Cowart – powiedziała. Następnie obróciła się na pięcie i wyprowadziła swego partnera z sali konferencyjnej. Patrzył za nią, jak maszerowała przez pokój redakcyjny i dalej, do wyjścia. Widział wyraźnie napięte mięśnie jej łydek. Musi dużo biegać, pomyślał. W jej szczupłym, wysportowanym ciele widać ból, brak szczęścia i determinację. Chciał bardzo przekonać samego siebie, że uwierzyła w jego kłamstwa, ale wiedział, że tylko się oszukuje.

Redaktor również odprowadził spojrzeniem dwójkę policjantów. Następnie odetchnął głęboko i wygłosił oczywistą prawdę.

– Matty – powiedział cicho – ta panna nie uwierzyła w ani jedno twoje słowo. Czy tak naprawdę było z Sullivanem?

– Tak, mniej więcej.

– Strasznie to wszystko grząskie, co? – Tak.

– Matty, czy coś się tutaj dzieje?

– Po prostu cały Blair Sullivan – odparł szybko. – Gierki umysłowe. Tak się właśnie zabawiał ze mną. Zresztą chyba ze wszystkimi. Tym się zajmował, kiedy akurat nikogo nie zabijał.

– Ale co z tym, co sugerowała ta detektyw?

Cowart szukał odpowiedzi, która zabrzmiałaby chociaż trochę sensownie. – Z Sullivanem było tak, jakby robił rozróżnienia pomiędzy przestępstwami. Pewnie z jakichś powodów były dla niego ważne, na przykład te, których nie ma na taśmie. Natomiast cała reszta to był po prostu chleb powszedni. Materiał do budowania legendy. Nie jestem psychiatrą. Nie potrafię wytłumaczyć, co się działo w jego głowie.

Redaktor skinął głową.

– Czy to właśnie będzie w artykule?

– Tak, mniej więcej.

– Starajmy się, żeby to, co pójdzie do druku, nie przekroczyło granicy ostrożności, zgoda? Jeżeli będziesz miał co do czegoś jakieś wątpliwości, po prostu tego nie zamieszczaj. Albo też upewnij się, że masz na to pokrycie. Zawsze będzie można do tego wrócić.

Cowart próbował się uśmiechnąć.

– Tak właśnie staram się robić.

– Naprawdę się postaraj – stwierdził redaktor. – Wszystko to wywołuje więcej pytań niż odpowiedzi. No bo kogo Sullivan próbował chronić? Oczywiście będziesz musiał się tego dowiedzieć. Gdy Edna będzie sprawdzała resztę, ty zajmiesz się tą sprawą, tak?

– Tak.

– Ale materiał. Facet aranżuje morderstwo tuż przed własną egzekucją. O co tutaj chodzi? Skorumpowany strażnik? Może prawnik? Inny więzień? Odpocznij trochę i zabieraj się do tego, dobra? Masz pomysł, od czego zacząć?

– Jasne – odpowiedział.

Nie tylko od czego zacząć, ale i gdzie zakończyć: Robert Earl Ferguson.


Mimo zmęczenia Cowart pozostał w redakcji przez cały dzień, aż do zmierzchu. Jak długo się dało, ignorował czekające na niego ekipy telewizyjne, okupujące frontowe wejście do gmachu. Kiedy jednak kierownictwo produkcji każdej ze stacji telewizyjnych zaczęło wydzwaniać do redaktora naczelnego, został zmuszony do wyjścia na zewnątrz i złożenia krótkiego, niezadowalającego dla nikogo oświadczenia. Rozzłościło ich to bardziej, niż uspokoiło. Żadna z ekip nie odeszła, gdy skończył mówić i schował się w budynku. Nie przyjmował żadnych telefonów od dziennikarzy, chcących przeprowadzić z nim wywiad. Czekał po prostu na osłonę nocy. Kiedy pierwsze wydanie zeszło z prasy, odczytał powoli słowa, które napisał, jakby się bojąc, że mogą go fizycznie zranić. Wprowadził jedną czy dwie poprawki do późniejszego wydania, kładąc większy nacisk na wątpliwości związane z wyznaniem Sullivana, odbierając tajemniczość jego działaniom. Przez chwilę rozmawiał jeszcze z Edną i redaktorem działu – fikcyjna koordynacja pracy. Zjechał windą towarową w czeluście budynku gazety, mijając działy składu komputerowego, biuro ogłoszeń, kafeterię i wreszcie drukarnię. Cały gmach szumiał i drgał w rytm miarowych ruchów pras drukarskich, wypluwających dziesiątki tysięcy egzemplarzy gazety. Czuł, jak wibracje maszyn przenikają w niego przez podeszwy stóp.

Samochodem dostawczym przejechał kilka przecznic w pobliże domu. Poprawił pod pachą egzemplarz jutrzejszego wydania i poszedł w zapadający miejski mrok, czując niespodziewaną ulgę, rosnącą z każdym miarowym odgłosem jego anonimowych kroków na chodniku.

Z bezpiecznego dystansu obserwował chwilę swój dom, szukając czatujących na niego dziennikarzy. Nikogo nie dostrzegł; rozejrzał się jeszcze, czy nie zobaczy gdzieś detektywów z Monroe. Myśl, że mogliby go śledzić, wcale nie była taka niedorzeczna. Ulica wydawała się jednak pusta. Szybko przeciął kładące się miękko cienie lamp ulicznych i wszedł do swojej klatki schodowej. Po raz pierwszy od czasu gdy tu zamieszkał, żałował, że skromny budynek nie jest lepiej zabezpieczony. Przed windą zawahał się przez chwilę, a potem wpadł w drzwi wejścia awaryjnego, wbiegając ile tchu po schodach, łapiąc oddech krótkimi, urywanymi łykami. Stopy czyniły łoskot, uderzając o gładkie linoleum na mijanych półpiętrach.

Otworzył drzwi do swego mieszkania i wszedł do zrujnowanego pomieszczenia. Przez chwilę stał na samym środku, czekając, aż mu przestanie walić serce. Wreszcie podszedł do okna i zapatrzył się w ciemne wody zatoki. Kilka odbitych świateł przecinało sfałdowaną atramentową toń, by nieco dalej utonąć w bezkresie oceanu.

Poczuł, że jest kompletnie sam. Nie wiedział jednak, jak bardzo się myli. Wiele osób było teraz z nim w pokoju, jak duchy, czekające na jego następny ruch.

Niektórzy byli nawet znacznie bliżej. Na przykład Andrea Shaeffer, która zaparkowała niecałą przecznicę dalej, obserwując jego chwiejny krok wzdłuż ulicy przez lornetkę z noktowizorem, gdy chował się i wynurzał z zapadającej ciemności. Była tak skupiona na nim, że nie dostrzegła Tanny’ego Browna. Stał ukryty w cieniu przyległego budynku, otulony wszechogarniającym mrokiem. Obserwował światła palące się w mieszkaniu Cowarta, czekając, aż zgasną. Następnie odczekał jeszcze, aż nie oznaczony samochód patrolowy, wiozący policjantkę, oddali się w noc. Wtedy ruszył krokiem bywalca ulic w stronę mieszkania Cowarta.

Rozdział czternasty

WYZNANIE

Tanny Brown nasłuchiwał chwilę pod drzwiami mieszkania Cowarta. Słyszał odległe dźwięki nocnego miasta, samochody wdzierające się w ciszę, ich szum mieszający się ze stuknięciami połyskującego zielono owada, przypuszczającego raz po raz samobójczy szturm na wiszącą na korytarzu kasetkę z bezpiecznikami. Drgnął, gdy nagle dobiegły go głosy z sąsiedniego mieszkania, wystrzelające niespodziewanie głośnym śmiechem, później opadające w ciszę. Przez sekundę zastanawiał się, na czym polegał dowcip. Raz jeszcze posłuchał pod drzwiami, ale z mieszkania Cowarta nie dobiegł go żaden odgłos. Położył rękę na klamce, naciskając ją lekko do momentu, w którym napotkał opór. Zamknięte. Dostrzegł jeszcze płytkę zamkniętej zasuwy.

Zacisnął pięść z rozczarowania. Nie umiał znieść myśli, że miałby prosić Cowarta o wpuszczenie go do środka. Marzył o wślizgnięciu się tam ukradkiem, jak złodziej, chciał obudzić Cowarta gwałtownie, by zobaczył go wyłaniającego się z sennego niebytu jak widmo, żądające prawdy.

Usłyszał wibrujący, metaliczny dźwięk za plecami. Obrócił się szybko, jednocześnie usiłując wycofać się w cień. Ręka automatycznie powędrowała do kabury. Była to winda, zmierzająca na inne piętro. Obserwował, jak mały pasek światła przesuwa się w górę, widoczny przez szczelinę w drzwiach, za chwilę znikając. Opuścił rękę, zastanawiając się, dlaczego jest taki niespokojny. Zmęczenie i wątpliwości. Spojrzał raz jeszcze na drzwi, przed którymi się znajdował, zdając sobie sprawę, że gdyby ktokolwiek zauważył go tutaj, miałby pełne prawo wezwać policję, biorąc go za jakiegoś intruza o nieczystych intencjach.

Zresztą, pomyślał sobie w nagłym przypływie humoru, właśnie nim jestem.

Odetchnął głęboko, odsuwając zmęczenie, koncentrując się na powodach, które przywiodły go dzisiaj pod drzwi Cowarta. Poczuł gorące tchnienie gniewu na swym czole i ostro zapukał w grubą, drewnianą płytę.


Cowart siedział po turecku pośród ruiny, którą jeszcze niedawno można było nazwać mieszkaniem, zastanawiając się nad swym następnym posunięciem.

Kiedy rozległy się cztery uderzenia w drzwi, podobne do krótkich, suchych wystrzałów, jego pierwszą reakcją była chęć pozostania na miejscu, jak jeleń zamarły w światłach reflektorów. Drugą myślą było ukrycie się. Zamiast tego wstał i podszedł chwiejnie w kierunku dźwięku. Wziął głęboki oddech i spytał:

– Kto tam?

Kłopoty, pomyślał Tanny, głośno zaś odpowiedział:

– Porucznik Tanny Brown. Chciałbym z panem porozmawiać. Po drugiej stronie drzwi zapadła cisza.

– Proszę otwierać!

Cowart chciał się głośno roześmiać. Uchylił drzwi, wyglądając przez niewielką szparkę.

– Każdy chce dziś ze mną rozmawiać. Myślałem, że to znowu któryś z tych cholernych facetów z telewizji.

– Nie, tylko ja – odparł Brown.

– Ale pewnie te same pytania – stwierdził Cowart. – Więc jak mnie pan, u diabła, znalazł? Nie ma mnie w książce telefonicznej, a dział miejski nie wydaje nikomu mojego adresu domowego.

– Nie było trudno – odrzekł detektyw, nadal stojąc na korytarzu. – Dał mi pan swój telefon jeszcze wtedy, gdy wyciągał pan Bobby’ego Earla z więzienia. Wystarczyło tylko zadzwonić do informacji i powiedzieć im, że to sprawa policyjna.

Oczy obydwu mężczyzn spotkały się; dziennikarz potrząsnął głową.

– Powinienem był wiedzieć, że się pan tu zjawi. Już taki dzień: wszystko idzie nie tak.

Brown wykonał gest ręką.

– Czy musimy rozmawiać tutaj, czy też mogę wejść?

Reporter zdawał się uważać to za coś zabawnego, bo uśmiechał się, kręcąc głową.

– Dobra, niech pan wchodzi. Czemu nie? I tak miałem się z panem zobaczyć. – Otworzył drzwi na całą szerokość. Pokój za nim zalegała ciemność. – Może trochę światła? – Podszedł do ściany i włączył kontakt. Detektyw rozejrzał się z zaskoczeniem dookoła, patrząc na oświetlony przez górne światło bałagan.

– Chryste, Cowart. Co się tu stało? Miałeś włamanie?

Dziennikarz znów się uśmiechnął.

– Nie, zwykły napad szału. A dotąd jakoś nie za bardzo chciało mi się to posprzątać. Pasuje do mojego nastroju.

Przeszedł na środek pokoju i znalazł przewrócony fotel. Podniósł go i postawił na nogach, następnie cofnął się o krok i pomachał detektywowi, żeby tu usiadł. Potem zgarnął jakieś papiery z kanapy na podłogę i opadł na naprędce zrobione miejsce.

– Zmachany – powiedział Cowart. – Nie za wiele spałem. – Potarł twarz rękami.

– Też mało spałem – mruknął Brown. – Zbyt dużo pytań. Niedostatek odpowiedzi.

– To rzeczywiście nie pozwala spać. – Dwóch znużonych mężczyzn patrzyło na siebie nieruchomo. Cowart uśmiechnął się i potrząsnął głową, jakby w odpowiedzi na zapadłą ciszę. – Więc niech mi pan wreszcie zada to pytanie – rzucił do detektywa.

– Co się dzieje?

Cowart wzruszył ramionami.

– Zbyt ogólne.

– Wilcox mówił, że cokolwiek Sullivan wyznał panu, zanim poszedł na krzesło, nieźle pana rozpieprzyło. Mógłby mi pan coś o tym…?

Cowart wyszczerzył zęby.

– Tak powiedział? Nic dziwnego. Zimna krew, ten Wilcox. Nawet nie mrugnął, jak włączyli prąd.

– Dlaczego miałby się tym przejmować? Chyba mi pan nie powie, że pan uronił łzę nad odjazdem Sullivana.

– Niby nie, a jednak… Brown przerwał mu.

– Bruce Wilcox ma po prostu na to wszystko inny punkt widzenia.

– No tak, być może. Więc chce pan wiedzieć, co mnie tak rozpieprzyło? A gdyby pan wysłuchał, jak jakiś facet przyznaje się do popełnienia tylu morderstw, nie potrząsnęłoby to panem?

– Potrząsnęłoby. I wiele razy tak było.

– Racja. Przecież śmierć to pana branża. Tak samo jak Sully’ego.

– Pewnie można by tak to określić, chociaż wolałbym w ten sposób o tym nie myśleć. – Brown starał się wymazać wrażenie, że dziennikarz przygwoździł go swym pierwszym posunięciem. Siedział, obserwując rozczochranego człowieka w jego zniszczonym mieszkaniu. Zastanawiał się, jak długo wytrzyma, zanim złapie reportera i wytrząśnie z niego wszystkie odpowiedzi.

Cowart opadł wygodnie na oparcie kanapy, jakby kontynuując przerwane opowiadanie.

– …Więc siedział sobie stary Sully, gadając jak najęty. Starzy mężczyźni, stare kobiety, młodzi, w średnim wieku, chłopcy, dziewczyny. Faceci obsługujący stacje benzynowe i turyści. Kasjerzy sklepowi i przypadkowi przechodnie. Ciach, ciach. Pogryzieni i wypluci przez jednego złego człowieka. Noże, pistolety, zaduszeni jego gołymi rękami, bici kijami, rąbani, zastrzeleni i utopieni. Wielka różnorodność brzydkich śmierci. Dużo inwencji, co? Niesympatyczne, zupełnie niesympatyczne. Człowiek się zastanawia, do czego ten świat zmierza, po co w ogóle dalej żyć, kiedy wkoło tyle zła. Czy słuchanie czegoś takiego przez kilka bitych godzin nie wystarczy? Czy to nie tłumaczy dostatecznie mojego, jak by to nazwać, niezdecydowania? Czy to właściwe słowo? Tam, w więzieniu?

– Mogłoby.

– Ale pan tak nie sądzi?

– Nie.

– Uważa pan, że coś innego mi nie daje spokoju i przyjechał pan aż tutaj, żeby się dowiedzieć co. Jestem wzruszony pańską troskliwością.

– To nie była troska o pana.

– Powinienem się był tego domyślić – zaśmiał się ponuro Cowart. – Podoba mi się to – oznajmił. – Napiłby się pan czegoś, poruczniku? W ramach przerwy w pojedynku.

Brown zastanowił się. Podniósł ramiona w geście: „Właściwie czemu by nie”, a potem rozparł się w fotelu. Obserwował, jak Cowart wstaje, idzie do kuchni i po chwili wraca, niosąc butelkę i dwie szklanki, jednocześnie próbując utrzymać pod pachą sześciopuszkową kasetkę z piwem. Podniósł swe zdobycze do góry.

– Tania whisky. I piwo, jeżeli pan chce. To pijali dziennikarze w gazecie mojego starego. Nalewasz piwa, upijasz kilka łyków i strzelasz sobie lufę. Taki dopalacz. Nieźle rozładowuje napięcie po ciężkim dniu. Zapominasz od razu, że masz bezsensowną pracę, w nieludzkich godzinach, a do tego kiepsko płatną i bez przyszłości.

Cowart nalał każdemu z nich.

– Doskonały drink dla takich jak my. Zdrowie – powiedział, unosząc szklankę. Wypił połowę zawartości kilkoma szybkimi łykami.

Alkohol palił gardło i rozgrzewał żołądek. Tanny Brown wykrzywił twarz.

– Smakuje fatalnie. Psuje całkowicie i whisky, i piwo – stwierdził.

– Tak – zaśmiał się znowu Cowart. – W tym tkwi całe piękno. Bierze się dwie zupełnie dobre substancje, które oddzielnie całkiem nieźle zdają egzamin, wrzuca je razem i otrzymuje coś absolutnie obrzydliwego. A następnie się to pije. Tak jak teraz pan i ja.

Detektyw pociągnął jeszcze jeden łyk.

– Ale im dłużej się pije, tym lepiej smakuje.

– Ha! I tym właśnie się różni od życia. – Ponownie nalał im obu, następnie usiadł wygodnie na kanapie, trąc palcem mokry brzeg szklanki, słuchając piszczącego dźwięku, który w ten sposób powodował. – Dlaczego miałbym panu cokolwiek powiedzieć? – zaczął powoli. – Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do pana z pytaniami na temat Fergusona, napuścił pan na mnie swego psa. Wilcoxa. Nie ułatwił mi pan specjalnie mojej pracy, prawda? Kiedy znaleźliśmy ten nóż, czy faktycznie był pan zainteresowany prawdą? Czy tylko utrzymaniem swojej sprawy? Dlatego chciałbym to usłyszeć od pana. Dlaczego właściwie miałbym panu pomóc?

– Tylko z jednego powodu. Bo ja też mogę pomóc panu. Cowart potrząsnął głową.

– Nie sądzę. I nie uważam, żeby to był dobry powód.

Brown poruszył się w swym fotelu, mierząc dziennikarza wzrokiem.

– To może trafi do pana ten powód – powiedział po chwili wahania. – Tkwimy w czymś razem. Od samego początku. I nie jest to jeszcze skończone, prawda?

– Nie – zgodził się Cowart.

– Problem z mojego punktu widzenia wygląda tak, że ja siedzę w czymś po szyję, ale nie wiem, co to jest. Mógłby mnie pan trochę oświecić?

Cowart opadł na oparcie, patrząc w sufit i zastanawiając się, co może powiedzieć detektywowi, a czego nie powinien.

– Zawsze jest prawie tak samo, prawda? – Co?

– Gliniarze i dziennikarze. Brown skinął głową.

– Niechętni współpracownicy, i to w najlepszym wypadku.

– Miałem kiedyś przyjaciela – zaczął Cowart. – Pracował w wydziale zabójstw, tak jak pan. Zawsze mi powtarzał, że interesuje nas to samo, tylko z innych powodów. Przez bardzo długi czas żaden z nas nie mógł zrozumieć motywów tego drugiego. On sądził, że mnie zależy tylko na tym, żeby mieć co napisać, natomiast ja uważałem, że on chce tylko zamykać kolejne sprawy i wspinać się coraz wyżej w hierarchii służbowej. To, o czym mi mówił, przydawało się w pisaniu artykułów. Rozgłos, jaki zyskiwały jego sprawy, pomagał mu w karierze. W pewnym sensie karmiliśmy się nawzajem. Więc tak sobie żyliśmy, chcąc się dowiedzieć tego samego, potrzebując tych samych informacji, korzystając czasem z tych samych technik, bardziej podobni do siebie, niż którykolwiek byłby skłonny przyznać, i cholernie nieufni względem siebie. Pracowaliśmy na tym samym terytorium po różnych stronach ulicy i nigdy przez nią nie przechodziliśmy. Bardzo dużo czasu minęło, zanim zaczęliśmy dostrzegać, jak bardzo byliśmy podobni, zamiast koncentrować się na różnicach.

Brown napełnił sobie ponownie szklankę, czując, jak alkohol zaczyna koić jego zszarpane nerwy. Przełknął i przeciągle spojrzał na Cowarta.

– Taka już jest natura detektywów, że nie dowierzają wszystkiemu, czego nie mogą kontrolować. A już szczególnie w przypadku informacji.

Cowart leciutko się uśmiechnął.

– Dzięki temu to wszystko jest takie interesujące, poruczniku. Ja wiem coś, czego pan chciałby się dowiedzieć. Jest to dla mnie dość dziwna sytuacja. Zazwyczaj to ja staram się nakłonić do mówienia kogoś takiego jak pan.

Brown także się uśmiechnął, ale nie dlatego że coś w wypowiedzi Cowarta wydało mu się zabawne. Był to uśmiech, który spowodował, że Cowart mocniej ścisnął szklankę i nagle nie mógł sobie znaleźć wygodnej pozycji.

– Jest tylko jeden temat, na który od początku mieliśmy sobie coś do powiedzenia. Chyba nie wypiłem jeszcze tyle, żeby o nim zapomnieć, co, jak pan sądzi, panie Cowart? Cały alkohol, jaki ma pan u siebie, nie sprawiłby, żebym o tym zapomniał. Pewnie nawet cały alkohol świata.

Reporter zamarł na chwilę, a potem pochylił się do przodu.

– Coś panu powiem, detektywie. Pan chce wiedzieć. Ja też chcę wiedzieć. Zróbmy wymianę.

Detektyw odstawił powoli szklankę.

– Co mielibyśmy wymieniać?

– Wyznanie. Od tego się przecież zaczęło, prawda?

– Tak.

– Więc pan powie mi prawdę o tamtym wyznaniu, a ja powiem panu o Fergusonie.

Brown wyprostował się sztywno, czując, jak fala wspomnień odbiera elastyczność jego ciału i słowom.

– Panie Cowart – odparł powoli. – Czy wie pan, co się dzieje, kiedy dorasta się i mieszka całe życie w jednym niewielkim mieście? Człowiek dochodzi do tego, że wyczuwa przez skórę, co jest złe, a co dobre, wąchając, co niesie wiatr, obserwując, jak upał narasta do południa ustępuje pod wieczór. To tak jakby słuchać kawałka muzyki, do którego znasz nuty; orkiestra jeszcze nie zacznie grać, a ty go już słyszysz w głowie. Nie mówię, że wszystko tutaj jest zawsze takie cukierkowe, że nie zdarzają się różne okropności. Pachoula nie jest może Miami, ale i tu mamy mężów okładających żony, dzieciaki, które ćpają, prostytutki, pobicia za długi, wymuszenia, zabójstwa. Wszystko tak samo. Tylko może bardziej w ukryciu.

– A co z Bobbym Earlem?

– Źle od samego początku. Wiedziałem, że tylko czeka, żeby kogoś zabić. Może przez ten jego chód albo to, jak mówił czy też ten jego śmieszek, kiedy kazałem mu zjechać na pobocze. Był z twardego gniazda, panie Cowart, niczym się nie różnił od psa, którego wychowano do walki. A wszystko to rozwinęło się jeszcze i dojrzało, kiedy mieszkał w mieście. Był przepełniony nienawiścią. Nienawidził mnie. Nienawidził pana. Nienawidził wszystkiego. Chodził sobie, czekając, aż go ta nienawiść kompletnie zaleje. Cały czas wiedział, że mam go na oku. Wiedział, że tylko czekam. Wiedział, że ja wiedziałem, że on też czeka.

Cowart spojrzał w zmrużone oczy detektywa myśląc, że Ferguson nie był jedynym, którego przepełniała nienawiść.

– Proszę o szczegóły.

– Praktycznie żadnych nie ma. Dziewczyna skarży się, że szedł za nią do domu. Inna mówi nam, że chciał ją namówić, żeby z nim pojechała. Powiedział, że ją tylko podwiezie. Taka przyjacielska przysługa. Ale potem nocny patrol namierza go, jak jeździ bez widocznego celu po ulicach ze zgaszonymi światłami. W kilku innych okręgach ktoś popełnia gwałty i morderstwa, ale sądówka nie może do niego dopasować posiadanych dowodów. Policja zatrzymuje go pod szkołą na tydzień przed porwaniem i morderstwem, tuż przed zakończeniem lekcji, a on nie potrafi wytłumaczyć, co tam robił. Cholera, nawet przepuściłem go przez ogólnokrajowy komputer, dzwoniłem do policji stanowej w Jersey, zobaczyć, czy nie mieliby czegoś na niego w Newark. Ale nic nie było.

– Tylko pewnego dnia znaleziono martwą Joanie Shriver. Brown westchnął. Alkohol przytłumił nieco jego złość.

– Ano właśnie. Tylko pewnego dnia znajdują martwą Joanie Shriver. Cowart wpatrywał się w porucznika policji.

– Czegoś mi pan nie mówi. Brown przytaknął.

– Była najlepszą przyjaciółką mojej córki. Zresztą moją też.

Dziennikarz skinął głową.

– I?

Brown mówił cicho:

– Jej ojciec. Miał takie sklepy z narzędziami. Dostał je po swoim ojcu. To jego ojciec dał mi pracę po południu – miałem tam sprzątać. Był po prostu człowiekiem, który kolor postawił na samym dole swojej listy. Dość niezwykłe w czasach, kiedy wszyscy ustawiali go na samej górze. Pamięta pan, jak było na Florydzie na początku lat sześćdziesiątych? Były marsze, zebrania i palenie krzyży. I pośród tego wszystkiego on dał mi pracę. Pomagał mi, kiedy wyjechałem na studia. A kiedy wróciłem z Wietnamu, zarekomendował mnie do policji. Gdzieś zadzwonił. Kogoś poprosił. Komuś przypomniał o jakiejś przysłudze. Myśli pan, że takie rzeczy się nie liczą? A jego syn był moim przyjacielem. Pracował razem ze mną w sklepie. Opowiadaliśmy sobie kawały, gadaliśmy o kłopotach, o tym, co chcemy robić w przyszłości. Takie coś nie zdarzało się zbyt często w tamtych czasach, chociaż pan pewnie o tym nie wiedział. To też coś znaczy w tym wszystkim, panie Cowart. I nasze dzieci bawiły się razem. A gdyby pan miał pojęcie, co to dla człowieka znaczy, zrozumiałby pan, dlaczego nie za dobrze sypiam teraz w nocy. Miałem kilka długów do spłacenia. Nadal je mam.

– Proszę mówić dalej.

– Czy ma pan pojęcie, jak bardzo można się znienawidzić za dopuszczenie do czegoś, czemu tak samo mogło się zapobiec, jak wschodowi słońca lub wieczornemu odpływowi?

Cowart patrzył ponuro prosto przed siebie.

– Może i mam.

– Czy pan wie, jak to jest, kiedy jest się absolutnie, bez cienia wątpliwości pewnym, że wydarzy się coś złego, a jednocześnie wie się, że się tego nie powstrzyma? A kiedy się to faktycznie stanie, ktoś, kogo się kocha, zostaje wydarty wprost z naszych ramion? I łamie to serce najbliższego przyjaciela? A ja nie mogłem temu zapobiec. Nie mogłem zrobić zupełnie nic! – Siła bijąca z własnych słów podniosła Browna na nogi. Zacisnął pięść, jakby próbując złapać całą nagromadzoną w nim furię. – Więc rozumie pan teraz, panie Cowart? Zaczyna pan wreszcie widzieć?

– Sądzę, że tak.

– Więc ta świnia była naprzeciwko mnie. Podśmiewała się, skręcając się na krześle. Szydząc ze mnie. On wiedział. Myślał, że nie można go ruszyć. Bruce spojrzał na mnie, ja skinąłem tylko głową. Wyszedłem, a on mu wtedy dołożył. Uważa pan, że wytłukliśmy to wyznanie z Roberta Earla Fergusona? No i ma pan absolutną rację. Tak właśnie było.

Brown głośno klasnął jedną ręką o drugą, co zabrzmiało jak wystrzał z pistoletu.

– Buuch! Wzięliśmy książkę telefoniczną, tak jak ta świnia mówiła. – Oczy detektywa przeszywały Cowarta. – Dusiliśmy go, biliśmy, co nam tylko przyszło do głowy. Ale świnia twardo się trzymała. Tylko pluł na nas i nie przestawał się śmiać. Prawdziwy twardziel z niego, wiedział pan o tym? I do tego o wiele silniejszy, niżby się mogło wydawać. – Brown wziął głęboki oddech. – Bardzo żałuję, że go wtedy nie zabiliśmy, od razu tam na miejscu, zamiast tego co się stało.

Detektyw zacisnął pięść i podsunął dziennikarzowi pod nos.

– Więc jeśli nie zadziała przemoc fizyczna, to co? Trochę psychologicznego piekła powinno zdać egzamin. Widzi pan, ja zdałem sobie wtedy sprawę, że on by się nas nie przestraszył. Bez względu na to, jak mocno byśmy go bili. Ale czego mógłby się bać? – Brown wstał. Podciągnął nogawkę spodni. – Proszę. Cholerny rewolwer, dokładnie tak jak powiedział. W olstrze na kostce.

– I to w końcu zmusiło go do przyznania się?

– Nie – odparł Brown z tłumioną wściekłością. – Zmusił go strach. – Detektyw schylił się nagle i jednym, gwałtownym ruchem wyciągnął broń. Rewolwer wskoczył mu w dłoń, a on w mgnieniu oka wycelował w stronę Cowarta, odciągając kurek ze złowróżbnym trzaskiem. Mierzył dokładnie w sam środek czoła.

– O tak – powiedział. Cowart poczuł, jak krew nagłą falą napływa mu do twarzy. – Strach, panie Cowart. Strach i niepewność, jak szalony może się okazać człowiek pełen gniewu. – Niewielki rewolwer wydawał się jeszcze mniejszy w porównaniu z masywną posturą detektywa, zogromniałą nagle pod wpływem emocji. Policjant pochylił się naprzód, przyciskając lufę bezpośrednio do czaszki Cowarta, gdzie pozostała przez dobrych kilka sekund, jak sopel lodu. – Chcę wiedzieć – wycedził detektyw. – Nie chcę już czekać. – Cofnął nieco rewolwer, tak że znajdował się on w odległości kilku centymetrów od twarzy Cowarta. Dziennikarz pozostał przykuty do miejsca. Z trudem oderwał wzrok od ziejącego wylotu lufy i spojrzał w górę na policjanta.

– Zabije mnie pan?

– A powinienem, panie Cowart? Myśli pan, że nienawidzę pana dostatecznie za to, że przyjechał pan do Pachouli z tymi wszystkimi cholernymi pytaniami?

– Gdybym to nie był ja, pojawiłby się ktoś inny – głos Cowarta łamał się z napięcia.

– Każdego bym znienawidził na tyle, by go zabić.

Dziennikarz poczuł, jak narasta w nim dzika panika. Nie były w stanie oderwać oczu od palca detektywa, zaciskającego się coraz bardziej na spuście. Zdawało mu się, że spust coraz bardziej zbliża się do punktu, z którego nie ma już odwrotu.

Jezu Chryste, przelatywało przez głowę Cowarta, on to zrobi. Przez mgnienie pomyślał, że zaraz zemdleje.

– Powiedz mi – natarł zimno Brown. – Powiedz mi to, co chcę wiedzieć. Cowart poczuł, jak cała krew odpływa mu z twarzy. Jego ręce drgały bezładnie na kolanach.

– Powiem ci. Tylko odłóż broń. Detektyw wpatrzył się w niego nieruchomo.

– Miałeś rację, cały czas ją miałeś! Czy nie to właśnie chciałeś usłyszeć? Brown skinął powoli głową.

– Widzisz – powiedział cichym, wyważonym głosem. – Nie jest trudno skłonić kogoś do mówienia.

Cowart spojrzał na policjanta.

– To nie mnie chcesz zabić.

Tanny Brown nie poruszył się przez chwilę. Wreszcie opuścił rewolwer.

– Masz rację. Nie ciebie. Albo może i ciebie, tylko jeszcze nie nadszedł na to odpowiedni czas.

Usiadł z powrotem, odkładając pistolet na oparcie fotela. Wziął ze stołu postawionego tam wcześniej drinka. Pozwolił, by alkohol stopił resztki dopalającego się gniewu. Odetchnął głęboko.

– Blisko, Cowart. Bardzo blisko. Dziennikarz oparł się ciężko o kanapę.

– Wszystko obecnie dzieje się zbyt blisko mnie.

Obaj chwilę milczeli, zanim ponownie odezwał się detektyw.

– Czy nie na to zawsze się skarżycie? Ludzie nie znoszą dziennikarzy, bo zawsze przynoszą najczarniejsze wiadomości. Stąd się chyba wzięło wasze powiedzenie o zabijaniu posłańca, co?

– Tak. Tylko że zwykle nie rozumiemy tego aż tak dosłownie. – Cowart głęboko odetchnął i wybuchnął piskliwym, pełnym ulgi śmiechem. Potem zamyślił się na chwilę. – Więc tak się to pewnie stało, prawda? Wystarczy wycelować to w kogoś, a wszelkie zahamowania na temat obciążania samego siebie rozpływają się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

– Nie ma tego w odgórnie zatwierdzanych podręcznikach policyjnych – odparł Brown. – Ale masz rację. Zresztą miałeś rację przez cały czas. Ferguson powiedział ci prawdę. Właśnie tak skłoniliśmy go do gadania. Jest tylko jeden mały problem.

– Wiem jaki. – Dwóch mężczyzn popatrzyło na siebie w milczeniu. Cowart dokończył zawisłe w powietrzu zdanie: – Przyznał się do czegoś, co faktycznie zrobił. – Dziennikarz zawiesił głos, a po chwili dodał: – Tak przynajmniej mówicie. Tak uważacie.

Brown energicznie odchylił się do tyłu.

– Tak jest – powiedział. Wziął głęboki oddech, nie przestając potrząsać głową z niesmakiem. – Nigdy nie powinienem na to pozwolić. Miałem przecież tyle doświadczenia. Niemało w życiu widziałem. Wiedziałem dobrze, co może się stać, gdy to dostanie się w tryby systemu. Ale po drodze pozwoliłem, żeby różne rzeczy poszły nie tak. To prawie tak jak wtedy, gdy człowiek wjedzie nagle na lód samochodem. W jednej chwili jedziesz pełną parą, masz całkowitą kontrolę nad samochodem, a w następnej kręcisz się bezradnie, zmierzając do rowu, czując, jak jezdnia ucieka ci spod kół.

Brown podniósł do ust szklankę.

– Ale, widzisz, sądziłem, że jakoś się nam uda. Bobby Earl okazał się dla siebie najbardziej obciążającym świadkiem. Jego stary adwokat nie miał bladego pojęcia o tym, co robił. Więc dzięki dosłownie paru kłamstwom i nadinterpretacjom udało nam się wcisnąć skurwysyna prosto do celi śmierci. Myślałem sobie wtedy, że może się to faktycznie uda. Może nie będę już miał koszmarnych snów o małej Joanie Shriver…

– Wiem coś na temat koszmarów…

– A potem ty się pojawiłeś, zadając te wszystkie cholerne pytania. Odsłaniając wszystkie nasze drobne potknięcia, wszystkie misterne kłamstewka. Widząc od razu, jak doszło do skazania. Cholera. Im bardziej miałeś rację, tym bardziej cię nienawidziłem. Musiałem cię znienawidzić, rozumiesz? – Pociągnął ostatni łyk ze szklanki, potem postawił ją i ponownie napełnił.

– Dlaczego, kiedy przyszedłem zrobić z wami wywiad, przyznałeś się, że uderzyliście Fergusona w twarz? Chodzi mi o to, że to właśnie otwarło drzwi, pociągając za sobą całą resztę…

Detektyw wzruszył ramionami.

– Nie, tak naprawdę drzwi zostały otwarte, gdy Bruce’owi puściły nerwy. Kiedy zobaczyłeś całą tę frustrację i złość, byłem pewien, że uwierzysz w opowieść Fergusona o tym, jak go okładaliśmy. Myślałem więc, że mówiąc ci prawdę, małą część prawdy, o uderzeniu w twarz, uda mi się ukryć coś większego. Podjąłem ryzyko. Nie wyszło. Ale było blisko.

Cowart skinął głową.

– Tak jak z górą lodową – stwierdził.

– Prawda – odparł policjant. – Widzisz tylko piękny biały lód na górze. Nie dostrzegasz niebezpieczeństwa, które się czai pod powierzchnią.

Cowart roześmiał się w głos, chociaż nie było w tym śmiechu nawet krzty poczucia humoru; po prostu wyzwolenie długo blokowanej energii i nerwowa ulga.

– Jest tylko jeden drobny szczegół.

Detektyw również się uśmiechnął, mówiąc szybko, przerywając dziennikarzowi w pół słowa.

– Widzisz, ja wiem, co powiedział ci Blair Sullivan. To znaczy, nie wiem. Ale mogę się domyślać. I to jest ten mały szczegół, no nie?

Dziennikarz przytaknął.

– Powiedziałeś, że kim według ciebie jest Bobby Earl?

– Mordercą.

– No cóż, myślę, że możesz mieć rację. Oczywiście możesz też się mylić. Nie wiem. Lubisz muzykę, detektywie?

– Tak.

– Jaki rodzaj?

– Głównie pop. Czasami lekki jazz i rock z lat sześćdziesiątych, jak chcę sobie przypomnieć, że też byłem młody. Moje dzieci śmieją się wtedy ze mnie. Mówią, że jestem wczorajszy.

– Słuchasz czasami Milesa Davisa?

– Pewnie.

– To jest mój ulubiony kawałek.

Cowart wstał i podszedł do swojej wieży. Włożył kasetę do magnetofonu i odwrócił się do policjanta.

– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, posłuchamy tylko końca, dobrze?

Włączył przycisk i melancholijny jazz wypełnił pokój. Brown wpatrzył się w reportera.

– Cowart, co ty, u diabła, wyprawiasz? Nie przyszedłem tu po to, żeby słuchać muzyki.

Cowart usiadł wygodnie.

– „Szkice hiszpańskie”. Bardzo sławne. Zapytaj każdego znawcę, a usłyszysz, że to niepowtarzalny przykład amerykańskiej kultury muzycznej. Te rytmy po prostu prześlizgują się w głąb ciebie, delikatne, a zarazem szorstkie. Prawdopodobnie myślisz, że ten utwór kończy się miło i spokojnie. Ale się mylisz.

Wabiące dźwięki rogów zamierały powoli i nagle zostały zastąpione przez zjadliwy głos Blaira Sullivana. Brown gwałtownie pochylił się do przodu na dźwięk pierwszych słów przestępcy. Wyciągnął szyję w stronę głośników, siedząc z naprężonymi jak struna plecami, słuchając całym sobą.

„… A teraz powiem ci prawdę o małej Joanie Shriver… śliczna Joanie Shriver… Cudowna, mała Joanie…” – Głos zgładzonego mężczyzny był drwiący, wyraźny, odbijający się echem od ścian.

„Numer czterdzieści” – powiedział z taśmy głos Cowarta. Śmiech nieżyjącego człowieka przeszył powietrze. Dziennikarz i porucznik policji siedzieli bez ruchu, pozwalając, by głos Sullivana otaczał ich szczelnym płaszczem. Kiedy nagranie dobiegło końca i taśma wyłączyła się, siedzieli jeszcze chwilę w ciszy, patrząc na siebie nieruchomo.

– Cholera – rzucił Brown. – Wiedziałem. Skurwysyn.

– Ano właśnie – odparł Cowart.

Brown wstał i zaczął uderzać zaciśniętą pięścią w dłoń. Czuł, jak całe jego wnętrze drga w nagłym przypływie energii, jakby słowa mordercy zelektryzowały powietrze. Przez zaciśnięte zęby wycedził:

– Mam cię, gnoju. Mam cię wreszcie.

Cowart nie poruszył się nawet, nadal siedział przygarbiony na kanapie.

– Nikt nikogo nie ma – powiedział z cichym smutkiem.

– O co ci chodzi? Kto jeszcze o tym wie?

– Tylko ty i ja.

– Nie powiedziałeś tym detektywom z Monroe?

– Jeszcze nie.

– Rozumiesz, że zatajasz informacje stanowiące kluczowy materiał dowodowy w sprawie o morderstwo? Zdajesz sobie sprawę, że to przestępstwo?

– Jaki materiał dowodowy? Zakłamany, cwany przestępca opowiada mi pewną historię. Wini innego człowieka za różne stworzone i niestworzone kawałki. Jakie to może mieć znaczenie? Dziennikarze bez przerwy słyszą różne rzeczy. Słuchamy, przemyślimy, odrzucamy. Ty mi powiedz: niby na co to jest dowód?

– Jego cholerne wyznanie. Opis śmierci jego matki i ojczyma. Jak to sobie wszystko sprytnie zorganizował. Tak jak powiedział, deklaracja umierającego może stanowić dowód w sądzie.

– Kłamał. Kłamał na prawo i lewo, w górę i na boki. Nie sądzę, że w ogóle był w stanie rozróżnić, co było prawdą, a co sam sobie wymyślił.

– Gówno prawda. Ta jego historia brzmi dla mnie bardzo prawdziwie.

– Bo chcesz, żeby była prawdziwa. Spójrz na to od innej strony. Przypuśćmy, że powiedziałbym ci, że w pozostałej części wywiadu Sully pozmyślał różne rzeczy. Przypisywał sobie morderstwa, których w żaden sposób nie mógł popełnić. Naginał fakty, jak się tylko dało. Był wspaniały w swym okropieństwie. Chciał imponować, lśnić, chciał być zapamiętany za swe osiągnięcia. Do diabła, o mało się nie przyznał do uczestnictwa w zabójstwie Kennedy’ego i do ukrycia ciała Hoffy. Więc gdybyś usłyszał to wszystko razem, takie przemieszane jak groch z kapustą, nie zacząłbyś się zastanawiać, czy mówił prawdę o jednym czy drugim nic nie znaczącym dla niego morderstwie?

Brown zawahał się chwilę.

– Nie.

Cowart popatrzył uważnie na detektywa.

– W porządku. Może.

– A co z nim i z Bobby Earlem? Dlaczego dokładnie zaczyna go sypać? Może był to jego sposób dokopania za coś Bobby’emu Earlowi. Co w tym wszystkim było prawdą? A teraz on już nie żyje. Nie ma go jak zapytać, chyba że wybierasz się na wycieczkę do piekła.

– Jestem skłonny dotrzeć i tam.

– Ja też.

Detektyw łypnął spod oka na Cowarta. Po chwili zmarszczki na jego czole wygładziły się nieco.

– Zdaje się, że zaczynam rozumieć.

– Co rozumieć?

– Dlaczego jest dla ciebie takie ważne, żeby nadal wierzyć w niewinność Bobby’ego Earla. Widzę teraz, dlaczego rozwaliłeś swoją chałupę. Rozpieprzyło ci się trochę to twoje spokojne, poukładane życie, kiedy usłyszałeś, co Sullivan miał do powiedzenia, co?

Cowart machnął ręką, jakby chciał powiedzieć, że detektyw mówi prawdy oczywiste.

– Nagroda. Reputacja. Przyszłość. Dużo do stracenia. Pewnie wolałbyś, żeby to wszystko po prostu zniknęło, co, Cowart?

– Nie zniknie – odpowiedział cicho.

– Nie, nie zniknie, prawda? Może na wiele spraw możesz przymykać oczy, ale nie uda ci się wymazać z pamięci obrazu tej małej dziewczynki, zimnej i ociekającej brudną wodą z bagna, co, Cowart? Bez względu na to, jak mocno będziesz zaciskał powieki.

– To prawda.

– I dlatego ty też masz dług, co, panie Cowart?

– Na to wygląda.

– Naprawić to, co się spieprzyło. Wyprostować skrzywiony porządek świata.

Cowart nie musiał odpowiadać. Uśmiechnął się tylko smutno i pociągnął kolejny, długi łyk. Wskazał Brownowi jego fotel. Detektyw przysiadł, ale pozostał na brzeżku siedzenia, cały napięty, jakby gotując się do skoku.

– Dobra – zaczął dziennikarz. – Ty jesteś detektywem. Co byś zrobił najpierw? Przejechał się zobaczyć z Bobbym Earlem?

Brown zastanowił się chwilę.

– Może. A może nie. Lis może umknąć z sideł, jeżeli nie zastawi się ich tak, jak trzeba.

– Jeżeli mamy w ogóle jakieś sidła. I jeśli on jest lisem.

– No cóż – rzekł z namysłem Brown – Sullivan powiedział parę rzeczy, które można sprawdzić na miejscu w Pachouli. Może trzeba będzie jeszcze raz porozmawiać z jego babcią i trochę się u niej rozejrzeć. Sullivan mówił, że coś przegapiliśmy. Zobaczmy, czy przynajmniej na ten temat mówił prawdę. Może od tego zaczniemy dochodzić, co jest prawdą, a co nie.

Cowart powoli pokręcił głową.

– Wszystko to niby racja. Tylko nawet jeżeli tam wejdziemy, a na czołowym miejscu nad kominkiem będą wisiały plakatowe zdjęcia Fergusona popełniającego tamto morderstwo, i tak nam to w niczym nie pomoże… – Wycelował palec w Tanny’ego Browna. – On jest po prostu nie do ruszenia. Przynajmniej legalnymi metodami. Wiesz dobrze, że nie uda ci się nigdy sklecić przeciwko niemu sprawy. Nigdy, przenigdy. Szczególnie po tym całym brudzie związanym z wymuszonym przyznaniem się i tak dalej. Żaden sąd na to już nie pójdzie. – Cowart wziął głęboki oddech. -… I jeszcze jedno. Kiedy się tam znowu nagle zjawimy, jego babka będzie wiedziała, że coś się zmieniło. A gdy tylko ona się dowie, on też będzie wiedział.

Brown skinął głową, ale rzekł szorstko:

– Tak czy inaczej chcę znać odpowiedź.

– Ja też – przyznał Cowart. – Ale ta sprawa z Monroe. Jeżeli on to faktycznie zrobił, mówię tylko jeżeli, jeżeli tak, mógłbyś go za to posadzić. – Przerwał, a po chwili się poprawił: – Moglibyśmy go posadzić. Ty i ja.

– I to by niby wszystko naprawiło? Wsadzić go z powrotem do celi śmierci, oczyścić sumienie? Tak myślisz?

– Być może. Mam taką nadzieję.

– Nadzieja – stwierdził cierpko detektyw – jest czymś, na co nigdy przesadnie nie stawiałem. Tak samo jak szczęście i modlitwy. Zresztą – mówił dalej, kręcąc głową – znowu ten sam problem. Jeden facet z nieprzeciętną skłonnością do kłamstwa mówi, że zawarł pewien układ. Ale jedyny dowód jego zawarcia jest martwy w Monroe. Więc co, sądzisz, że znajdziemy jakąś broń u Bobby’ego Earla? Może używał karty kredytowej, kupując bilet na samolot albo wypożyczając samochód, specjalnie po to, żebyśmy mogli trafić tam na jego ślad w dniu morderstwa? Myślisz, że paradował ulicami, żeby ktoś go tam zobaczył? A może gadał na prawo i lewo o tym, co będzie robił w nocy? Myślisz, że był na tyle głupi, żeby zostawić odciski palców, swoje włosy albo jakiś inny dowód, czytelny dla medyków sądowych, który teraz wręczą ci ochoczo nasi drodzy przyjaciele z departamentu szeryfa w Monroe, nie zadając przy tym żadnych kłopotliwych pytań? Sądzisz, że nie nauczył się dosyć za pierwszym razem, żeby teraz zrobić to czysto?

– Nie wiem. Nie wiem nawet, czy to w ogóle zrobił.

– Jeżeli nie on, to kto, do cholery? Uważasz, że Blair Sullivan dobił jeszcze paru innych targów w więzieniu?

– Wiem tylko jedno. Dobijanie targów, gierki umysłowe, manipulacja – on właśnie po to żył.

– I dlatego umarł.

– To prawda. Może to był jego ostatni targ.

Brown odprężył się w fotelu. Podniósł rewolwer i zaczął się nim bawić, gładząc chłodną, niebieską stal.

– I trzymaj się tego, panie Cowart. Trzymaj się tej obiektywności. Bez względu na to, jak głupio miałbyś przez to wyglądać.

Cowart poczuł nagły przypływ gniewu.

– Nie tak głupio jak ktoś, kto wybija zeznanie z faceta podejrzanego o morderstwo, pomagając mu urwać się z haczyka.

W pokoju zaległa krótka cisza, którą przerwał detektyw.

– I jest tam taki fragment na tej kasecie, kiedy Sullivan mówi: „… Ktoś dokładnie taki jak ja…”- Spojrzał twardo na dziennikarza. – Nie zrobiło się wtedy panu zimno, panie Cowart? Jak pan sądzi, co to mogło znaczyć? – Detektyw mówił przez mocno zaciśnięte zęby. – Nie uważa pan, że jest to pytanie, na które powinniśmy sobie odpowiedzieć?

– Tak – odparł Cowart z goryczą.

Raz jeszcze wchłonęła ich cisza.

– W porządku – odezwał się Cowart. – Masz rację. Bierzemy się za to. – Spojrzał spod oka na policjanta. – Umowa stoi?

– Jaka umowa?

– Nie wiem.

Brown skinął głową.

– W takim przypadku sądzę, że tak – odparł. Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie. Żaden nie wierzył drugiemu nawet przez chwilę. Każdy z nich musiał dowiedzieć się, jak wyglądała prawda o tym, co się stało. Problem, o czym obaj wiedzieli, polegał jednak na tym, że każdy z nich potrzebował innej prawdy.

– A co z detektywami z Monroe? – spytał Cowart.

– Nie przeszkadzajmy im w pracy. Przynajmniej na razie. Sam muszę najpierw zobaczyć, co się tam naprawdę stało.

– Na pewno tu wrócą. Sądzę, że jestem w tej chwili ich jedyną nadzieją w związku z tą sprawą.

– Wtedy będziemy się martwić. Ale myślę, że pojadą do więzienia. Tak przynajmniej ja bym zrobił, będąc na ich miejscu. – Wskazał palcem taśmę. – I gdybym nie wiedział o tym.

Reporter przytaknął.

– Parę minut temu zarzucałeś mi złamanie prawa.

Brown wstał i rzucił dziennikarzowi surowe spojrzenie. Cowart odpowiedział mu podobnym.

– Zanim to się skończy, jeszcze ładnych kilka praw może zostać złamanych – powiedział cicho policjant.

Rozdział piętnasty

WYBIJAJĄC Z TŁA

Upał zdawał się powlekać przestrzeń pomiędzy bladoniebieskim oceanem a niebem. Trzymał ich w kleistym uścisku, prawie uniemożliwiającym oddychanie. Obaj dość zmęczeni szli powoli, pogrążeni we własnych myślach, kopiąc od czasu do czasu grudki szarobiałego pyłu, rozgniatając przypadkowe muszelki i fragmenty koralowca, wysypane na Tarpon Drive. Żaden z nich nie myślał o drugim jak o sprzymierzeńcu; po prostu obaj byli zaangażowani w tę samą sprawę, która wymagała ich obecności, a najbezpieczniej było trzymać się razem. Cowart zaparkował samochód przed domem, w którym przedtem znalazł ciała. Uzbrojeni w zdjęcie Fergusona, „wypożyczone” z fotobiblioteki „Journala”, zaczęli chodzić od drzwi do drzwi.

Przed wizytą w trzecim z kolei domu mieli już opracowaną taktykę: Tanny Brown błyskał swoją odznaką, a Matthew Cowart przedstawiał się, po czym podtykając właścicielowi zdjęcie pod nos zadawali tylko jedno pytanie: Czy widział pan już kiedyś tego człowieka?

Młoda matka w lekkiej żółtej podomce, z blond lokami opadającymi na spocone czoło, uspokoiła płaczące dziecko, spojrzała na zdjęcie i pokręciła głową. Dwóch nastolatków dłubiących coś w rozmontowanym silniku przy wejściu na następne podwórko studiowało fotografię z poświęceniem niespotykanym na żadnej lekcji, niestety z takim samym skutkiem. Ogromny, zalatujący piwem mężczyzna w poplamionych olejem dżinsach i drelichowym bezrękawniku, z naszywką MOTOCYKLE HARLEY-DAVIDSON na piersi, wcale nie chciał z nimi rozmawiać: „Nie gadam z glinami i pismakami. W ogóle nie widziałem nic, o czym bym chciał gadać”. Zamknął im drzwi przed nosem, pozostało tylko brzęczenie aluminiowej framugi w upalnym powietrzu.

Ruszyli dalej, sprawdzając metodycznie resztę ulicy. Kilka osób chciało wiedzieć, kim jest ten facet i dlaczego pytają.

Cowart szybko uświadomił sobie, że Brown wszelkie pytania obraca błyskawicznie na swoją korzyść. Gdy ktoś zapytał: „Czy to ma coś wspólnego z tymi dwoma zabójstwami na naszej ulicy?”, Brown zaraz naciskał na pytającego: „A co pan wie na ten temat?”

Ale to pytanie nieodmiennie było kwitowane pustymi spojrzeniami i potrząsaniem głową.

Ponadto Brown pytał każdego, czy Urząd Szeryfa w Monroe próbował uzyskać od niego jakieś informacje. Wszyscy odpowiedzieli pozytywnie na to pytanie. Pamiętali młodą kobietę, detektywa, o powściągliwym sposobie bycia, która zjawiła się tu w dniu, gdy znaleziono ciała. Natomiast nikt nie widział ani nie słyszał niczego niezwykłego.

– Są wszędzie – wymamrotał Tanny Brown.

– Kto?

– Twoi przyjaciele z Monroe. Zrobili to, co i ja bym zrobił.

Cowart przytaknął. Spoglądał na fotografię trzymaną w ręku, ale nie zdobył się na głośne wyrażenie myśli, które zdawały się czaić za oślepiającym blaskiem tego dnia.

Pot przyciemnił kołnierzyk koszuli detektywa.

– Romantycznie, co? – chrząknął.

Stali na zewnątrz niskiej, drucianej siatki zabezpieczającej przyczepę w kolorze wody z kontrastującym różowym plastikowym flamingiem przyczepionym szarą taśmą techniczną do drzwi frontowych. Słońce odbijało się jaskrawo w metalowych ścianach przyczepy powodując, że cała budowla błyszczała. Pojedynczy klimatyzator, umieszczony w oknie, brzęcząc i furkocząc uparcie walczył z temperaturą. Kilka kroków opodal, przywiązany do kołka wbitego w twarde skaliste podłoże, łaciaty brązowy bulterier uważnie spoglądał na dwóch mężczyzn. Matthew Cowart zauważył, że pomimo upału, który powinien spowodować wywalenie języka przez psa, zwierzę miało pysk zamknięty. Bulterier sprawiał wrażenie gotowego do obrony, ale trochę zdezorientowanego; jakby było dla niego niepojęte, że ktokolwiek mógłby kwestionować jego władzę na podwórku, czy próbować dostać się w jego zasięg.

– Co masz na myśli? – spytał Cowart.

– Robota w policji. – Brown spojrzał na psa, a potem na drzwi. – Powinno się zastrzelić to zwierzę. Każdy wie, co taki może zrobić z człowiekiem, nie mówiąc już o dziecku.

Cowart przytaknął. Bulteriery były codziennym widokiem na Florydzie. Na południu stanu handlarze narkotyków zwykli używać ich jako strażników. Starzy dobrzy chłopcy zamieszkujący okolice jeziora Okeechobee hodowali je na nielegalnych farmach, trenując do walk. Posiadacze domów, chcąc zabezpieczyć się przed włamaniami, nabywali je na licznych pokątnych sprzedażach, a później nie mogli wyjść ze zdziwienia, że ich pies rozszarpał twarz jakiegoś dziecka z sąsiedztwa. Cowart poruszył już kiedyś ten problem na łamach gazety po tym, jak zdarzyło mu się siedzieć w przyciemnionej sali szpitalnej obok starannie zabandażowanego dwunastolatka, którego słowa tłumił ból i wątpliwe efekty operacji plastycznej. Jego przyjaciel Hawkins starał się doprowadzić do postawienia właściciela psa w stan oskarżenia za napad z użyciem śmiercionośnej broni, nic z tego jednak nie wyszło.

Zanim zdążyli ruszyć się od furtki, drzwi przyczepy otworzyły się i stanął w nich człowiek w średnim wieku; osłaniając oczy przed słońcem wpatrywał się w nich uważnie. Miał na sobie koszulkę z krótkim rękawkiem i spodnie koloru khaki, które nie widziały pralki od ładnych paru miesięcy. Był to łysiejący mężczyzna; nie uczesane pasma włosów zdawał się mieć wręcz przyklejone do głowy, twarz miał pociągłą, rumianą i nie ogoloną. Ruszył w ich stronę, ignorując pilnującego obejścia psa, który dwukrotnie uderzył ogonem o ziemię, po czym wrócił do obserwacji.

– Czego chcecie?

Tanny Brown pokazał odznakę.

– Tylko parę pytań.

– O tej parze z podciętymi gardłami?

– Zgadza się.

– Inni policjanci już mnie o to pytali. Gówno o tym wiem.

– Chcę panu pokazać czyjeś zdjęcie. Niech pan się zastanowi, czy widział pan gdzieś w okolicy tego człowieka w ciągu ostatnich kilku tygodni czy też w ogóle kiedykolwiek.

Mężczyzna kiwnął głową.

Cowart podał mu fotografię Fergusona. Ten popatrzył na nią i zaprzeczył.

– Niech pan się dobrze przypatrzy. Czy jest pan pewien? Człowiek zerknął na Cowarta poirytowany.

– Jasne, że jestem pewien. To jakiś podejrzany?

– Po prostu ktoś, z kim chcemy pogadać – rzekł Brown i odebrał mu fotografię. – Nie kręcił się tu w pobliżu albo nie przejeżdżał wypożyczonym samochodem?

– Nie – odpowiedział pytany. Uśmiechnął się odsłaniając nieliczne zbrązowiałe zęby. – Nie widziałem nikogo szwendającego się tutaj ani żadnego pożyczonego samochodu. I niech mnie cholera, jeśli jedynym czarnym w pobliżu nie jesteś ty. – Splunął, uśmiechnął się sarkastycznie i dodał: – Wygląda tak samo jak ty. Czarny.

Słowo „czarny” wymówił w ten sposób, że sylaby wyciągnął w swojego rodzaju przykry zaśpiew, nasycając je kpiną, przekształcając całość w epitet.

Odwrócił się, wyszczerzył zęby i gwizdnął krótko na psa, który podniósł się natychmiast ze zjeżoną sierścią i obnażonymi kłami. Cowart odruchowo cofnął się o krok. Pomyślał, że ten facet zdecydowanie włożył więcej czasu, wysiłku i pieniędzy w utrzymanie w zdrowiu zębów psa niż własnych. Cofnął się o kolejny krok, zanim zauważył, że detektyw ani drgnął. Po pewnym czasie, przerywanym tylko gardłowym ujadaniem bulteriera, policjant odstąpił o krok i w milczeniu ruszył wzdłuż ulicy. Cowart musiał się pospieszyć, aby go dogonić.

Brown wskazał samochód dziennikarza.

– Jedziemy – rzekł.

– Jest jeszcze kilka innych domów.

– Jedziemy – powtórzył Brown. Zatrzymał się i szerokim gestem wskazał sfatygowane domy i przyczepy. – Ten drań miał rację.

– Co masz na myśli?

– Czarny jadący tą ulicą w środku dnia rzucałby się w oczy jak rakiety na cholernego Czwartego Lipca. A już szczególnie młody czarny. Jeżeli Ferguson był tutaj, musiał zakraść się pod osłoną nocy. Mógł to zrobić, ale sam wiesz, że to wielkie ryzyko.

– O jakim ryzyku mówisz w nocy? Nikt by go nie widział.

Policjant oparł się o bok samochodu.

– Zastanów się, Cowart. Masz adres i robotę. Mokrą robotę. Musisz dostać się w miejsce, w którym nigdy nie byłeś. Znaleźć dom, którego nigdy nie widziałeś. Włamać się i zabić dwoje ludzi, których nie znasz, by potem zniknąć nie zostawiając za sobą śladów i nie zwracając na siebie uwagi. To duże ryzyko. Wymaga wiele szczęścia. Nie, chcesz się najpierw do tego przygotować. Musisz sobie uświadomić, ku czemu zmierzasz, co jest przeciwko tobie. No i jak on ma to zrobić, nie będąc widzianym? Żaden z tych gości nigdzie nie łazi. Do diabła, połowa z nich to emeryci, którzy przesiadują na zewnątrz bez względu na to, jak ostro daje słońce, a druga połowa nie była nigdy w pracy przez dłużej niż pięć czy dziesięć minut. Nie mają nic lepszego do roboty, jak się gapić.

Cowart pokręcił głową.

– A jednak się zdarza.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Mówię po prostu, że i tak mogło być. Przypuśćmy, że Sullivan dał mu plan ze wszystkimi informacjami, których mógłby potrzebować.

Brown zatrzymał się.

– Możliwe – rzekł. – Ale nie sądzę, żeby po trzech latach odsiadki w celi śmierci Ferguson był skłonny zrobić coś, co w przypadku niepowodzenia wyprawiłoby go tam z powrotem.

To przemówiło do dziennikarza. Nadal jednak nie chciał zrezygnować ze swojej hipotezy.

– Przecież nie musiał się tu zjawiać w ubiegłym tygodniu. Może było to w zeszłym roku. Pierwsza rzecz po opuszczeniu więzienia. Parę tygodni po tym, jak ucichł cały ten szum, a jego twarz zniknęła z gazet i telewizji. Niewinny, jak każdy po wyjściu stamtąd, kręci się wokół tego miejsca. Wie, że są to starzy ludzie. Nic się więc tutaj raczej nie zmieni. Sprawdza miejsce, rozważa, co będzie musiał zrobić i jak. Możliwe, że puka do drzwi, żeby sprzedać im jakąś encyklopedię albo prenumeratę czasopisma. Jeśli go wpuszczą do środka, ma dosyć czasu, by dokładnie się rozejrzeć. Później odchodzi. I nie ma znaczenia, czy go ktoś widzi, bo dobrze wie, że zanim się tu zjawi powtórnie, dawno o nim zapomną.

Brown kiwnął głową, spoglądając na Cowarta.

– Nieźle, jak na dziennikarza – rzekł. – Możliwe. Jest to coś, o czym warto pomyśleć. – Zanim zaczął mówić ponownie, ledwo widoczny uśmiech zagościł na jego ustach. – Nie to przecież chcesz wiedzieć, prawda? Chcesz wiedzieć, dlaczego on tego nie mógł zrobić, a nie dlaczego i jak to zrobił. Mam rację?

Cowart otworzył już usta, żeby odpowiedzieć, ale nie odezwał się.

– Jest jeszcze inna sprawa, Cowart – ciągnął Brown. – Spodoba ci się, bo sprawia, że twój człowiek wydaje się niewinny. Załóżmy na chwilę, że Blair Sullivan zaaranżował, jak sam twierdził, dokonanie tych morderstw, ale nie rękami Bobby’ego Earla. Był jeszcze ktoś zupełnie inny. W ten sposób chciał mieć pewność, że nikt nie zajrzy pod właściwy kamień z powodu mułu, który był skutkiem jego łgarstw. Jak lepiej mógł to sobie zapewnić niż przez wmówienie ci, że Pan Niewinny to morderca? Wiedział, że wcześniej czy później ktoś będzie chodził po tej ulicy ze zdjęciem Bobby’ego Earla. A jeśli nazwisko Bobby’ego trafiłoby znowu do gazet, dałoby to zainteresowanym wystarczająco dużo czasu do zatarcia po sobie śladów. Takie małe dodatkowe zamieszanie. – Detektyw przerwał. – Wiesz, Cowart, jak ważne jest szybkie doprowadzenie sprawy o morderstwo do końca? Z czasem fakty i dowody zanikają, aż w końcu nie zostaje nic.

– Wiem, że szybkie działanie jest istotne. To właśnie zrobiłeś w Pachouli i patrz, co z tego wyszło.

Brown zachmurzył się.

Cowart poczuł, jak pot wypływa mu spod pach łaskocząc w żebra.

– Wszystko jest możliwe.

– Prawda.

Brown wyprostował się i przetarł ręką czoło, jakby chciał uporządkować myśli, które kłębiły się w jego głowie. Westchnął głęboko.

– Chcę obejrzeć miejsce zbrodni – powiedział i ruszył szybko ulicą, jakby energiczny marsz miał pomóc mu uniknąć upału, który gęstniał nad nimi.

Gdy dotarli do numeru trzynastego, policjant zawahał się. Zwrócił się do Cowarta.

– Cóż, przynajmniej to działało na jego korzyść.

– Co?

– Spójrz na ten dom, Cowart. To dobre miejsce na uśmiercenie kogoś. – Wskazał ręką dom. – Oddalony od ulicy. Żadnych bliskich sąsiadów. Zwróć uwagę na sposób, w jaki dom jest ustawiony. Nie ma możliwości, żeby w nocy ktoś zauważył, co dzieje się w środku, chyba że stoi z boku. I w dodatku blisko. Czy myślisz, że Pan Spróchniały Ząb łazi tu nocą ze swoim bulterierem? Nie ma mowy. Stawiam swoją tygodniową pensję, że gdy tylko słońce zajdzie, ludzie zaszywają się przy piwie, telewizory grają, a jedynymi osobami na tej ulicy są tamte wyrostki. Inni są zalani, oglądają powtórkę „Dallas” albo modlą się o nadejście Dnia Sądu. Żaden z nich pewnie nie przypuszczał, że ten dzień był bliżej, niż myśleli.

Cowart powiódł wzrokiem po podwórzu domostwa. Wyobraził sobie to miejsce w nocy i w duchu przyznał rację Brownowi. Mogły być jakieś krzyki, bo jakaś para się pokłóciła. Mogło się to zmieszać z hałasem pochodzącym od zbyt głośno nastawionych telewizorów, brzękiem tłuczonych butelek, pijackimi awanturami czy ujadaniem psa. Jeżeli nawet ktoś usłyszał odgłos szybko odjeżdżającego samochodu, pomyślał zapewne, że to jakieś nastolatki zabijają w ten sposób wszechobecną nudę.

– Całkiem dobre miejsce na morderstwo – stwierdził Brown.

Dom otoczony był żółtą policyjną taśmą. Detektyw prześlizgnął się pod nią. Cowart podążył za nim.

– Włazimy – rzekł Brown, wskazując tylne drzwi.

– Są zaplombowane.

– Pieprzę to. – Pojedynczym szarpnięciem otworzył drzwi, zrywając przy okazji żółtą taśmę.

Cowart zawahał się, ale wszedł za nim do środka.

W kuchni czuć jeszcze było zapach śmierci, który zmieszany z gorącem sprawiał wrażenie grobowej duchoty. Widoczne były ślady rutynowych czynności policji: proszek do ukazywania odcisków palców pokrywał stół i krzesła. Zapiski i strzałki wykonane kredą dotyczyły położenia zwłok. Plamy krwi, po pobraniu z nich próbek, pozostały na podłodze. Cowart obserwował Browna, gdy ten wprost chłonął i analizował każdy znak.

Tanny Brown był w trakcie przeglądania swojej wewnętrznej listy dotyczącej postępowania w sytuacjach takich jak ta. Oczami wyobraźni zobaczył najpierw zespół badawczy wytrwale pracujący w tym przesiąkniętym śmiercią miejscu. Ukląkł obok jednej z krwawych plam, która w kontraście z jasnym linoleum była prawie czarna. Wyciągnął rękę i potarł plamę, wyczuwając pod opuszką gładką, łamliwą konsystencję skrzepłej krwi. Podnosząc się wyobraził sobie dwoje starszych ludzi, zakneblowanych i związanych, czekających na śmierć. Zamyślił się przez chwilę. Ileż to razy siadywali na tych krzesłach, by zjeść razem śniadanie czy obiad, porozmawiać o Biblii albo wykonać inne najzwyklejsze pod słońcem czynności. To jest właśnie jedna z okropności zabójstwa: zwykły, monotonny świat, w którym żyje większość ludzi, nagle zamienia się w piekło. Miejsca, które uważają za bezpieczne, w jednej chwili stają się śmiercionośne. Ze wszystkich niebezpieczeństw, na jakie był narażony w czasie wojny, najbardziej nienawidził tych wywołanych przez miny, „Grube Kaśki”, „Urywacze Nóg”. Najgorsze były nie tyle szkody, jakie mogły wyrządzić, ile sposób, w jaki to robiły. Stawiałeś but na ziemi, robiłeś kolejny krok i już po tobie. Jeśli miałeś szczęście, traciłeś tylko stopę. Czy ludzie ci zdawali sobie sprawę, że mieszkają na polu minowym? – zastanawiał się. Odwrócił się do Cowarta. Pomyślał, że przynajmniej on to rozumie. Nawet ziemia potrafi być niebezpieczna.

Brown wyszedł z kuchni zostawiając Cowarta na miejscu zbrodni.

Idąc szybko przez domek, w myślach dokonywał inwentaryzacji istnień, które się tu niedawno dokonały. Miał przed oczami Calhouna, czepiającego się kurczowo Jezusa, czekającego na wezwanie od Śmierci. Myśleli pewnie, że dane im będzie spokojnie i godnie przejść przez starość, gdy tymczasem rzeczywistość okazała się całkiem inna. Zatrzymał się u drzwi małej szafki w sypialni, podziwiając rzędy ustawionych pod linijkę butów i pantofli, jak pułk na defiladzie. Jego ojciec robił to samo; starsi ludzie lubią mieć u siebie porządek. Sterta robótek na drutach, kłębki przędzy, w koszu stojącym w rogu zgromadzono kolekcję długich srebrnych drutów. To go zaintrygowało: Co robiła tymi drutami? Sweter? Dziwne. Dostrzegł parę małych gipsowych figurek na biurku, dwie muchołówki z szeroko otwartymi dziobami, jakby śpiewały. Wy widziałyście, w myślach przemówił do ptaków. Kto tu był? Pokręcił głową ze śmiechu nad tym wszystkim. Jego oczy nie przestawały lustrować pokoju. Raczej mało wygodnego, jak zauważył. Kto was zabił? – zapytał sam siebie. Wrócił do kuchni, gdzie zastał Cowarta gapiącego się na zakrwawioną podłogę. Usłyszawszy Browna odwrócił się.

– Dowiedziałeś się czegoś? – zapytał Cowart. – Tak.

– Czego? – Cowart był zaintrygowany.

– Dowiedziałem się, że chciałbym kiedyś umrzeć w atmosferze prywatności, żeby żadni faceci nie łazili mi po domu i nie wściubiali nosa w moje sprawy – odrzekł Tanny Brown.

Cowart spojrzał na kredowy napis na podłodze. Głosił on: Nocne ubrania.

– Co to jest? – spytał Brown.

– Kobieta była naga. Jej rzeczy zostały starannie złożone, tak jakby miała za chwilę schować je do szafy, a nie zostać zamordowana.

Brown wyprostował się nagle.

– Starannie złożone?

Cowart przytaknął.

Policjant spojrzał na dziennikarza.

– Pamiętasz miejsce, gdzie znaleźliśmy Joanie Shriver?

– Tak.

Cowart przypomniał sobie polanę na obrzeżach bagien. Zdawał sobie sprawę, że zostało mu zadane pytanie, ale nie bardzo wiedział, o co w nim chodzi. W wyobraźni chodził po polanie; odtwarzał sobie w pamięci plamę krwi w miejscu, gdzie dziewczynka została zamordowana, promienie słońca przedzierające się przez sklepienie drzew i gęstwinę krzewów. Zbliżył się do skraju czarnej, nieruchomej powierzchni bagna i zapatrzył się w dół na splątane korzenie, gdzie zostało zatopione ciało Joanie Shriver. Potem powrócił do chwili wydobywania ciała Joanie na brzeg. Na koniec przywołał obraz tego, co znaleźli obok miejsca zbrodni: jej ubranie.

Starannie złożone.

Ten szczegół zajął znaczące miejsce w jego relacji stamtąd, czyniąc ją bardziej realną i autentyczną dla czytelnika gazety. Znaczyło to tyle, że morderca dziewczynki miał dziwne upodobanie do schludności, co czyniło go jeszcze bardziej przerażającym i jednocześnie bardziej realnym.

Zwrócił się do detektywa.

– To nam coś mówi.

Brown, przepełniony nagłą wściekłością, pozwolił jej w sobie nieco poszaleć, zanim ją stłumił.

– Możliwe – zdobył się na odpowiedź. – Chciałbym, żeby to nam coś powiedziało.

Cowart wskazał dom.

– Czy jest jeszcze coś, co sugerowałoby, że…

– Nie. Nie ma nic. Może tylko coś, co mówiłoby, kto został zabity, ale nie kto dokonał tych zabójstw. Poza tym małym szczegółem.

Zanim dokończył, spojrzał na Cowarta.

– Ale ty pewnie nadal chcesz to traktować jako zbieg okoliczności.

Dał krok nad plamami krwi na podłodze i bez oglądania się za siebie wskazał głową drzwi prowadzące na zewnątrz. Wiedział, że słońce oświetlające świat zewnętrzny w jego przypadku niczego nie rozjaśnia.

W milczeniu powrócili do samochodu.

– Masz fachowe zdanie na ten temat? – zapytał Cowart. – Tak.

– Chciałbyś się nim podzielić? Policjant zawahał się przez chwilę.

– Wiesz, Cowart, pojawiasz się w miejscach różnych zbrodni i zawsze możesz wyczuć te wszystkie emocje, jakie tam jeszcze są; tak jak w tym pokoju. Złość, nienawiść, panika, strach, cokolwiek. Wszystkie wiszą w powietrzu jak zapachy. Ale tam, co było tam? Po prostu ktoś wykonujący swoją robotę, tak jak ty czy ja, czy ten listonosz, z którym znalazłeś ciała. Ktokolwiek dostał się tam do środka i zabił tych starych ludzi, znał się na pewno na jednym. Na zabijaniu. Nie był przestraszony. Nie był też chciwy. Jedno miał tylko na uwadze. I właśnie to się wydarzyło, nie sądzisz?

Cowart przytaknął.

Brown podszedł do samochodu od strony kierowcy i otworzył drzwi. Zanim jednak usiadł za kierownicą, spojrzał ponad dachem wozu na Cowarta.

– Czy widziałem w środku coś, co by mi powiedziało, że to Ferguson popełnił tę zbrodnię? – Potrząsnął przecząco głową. -… Tylko ktokolwiek to zrobił, miał czas na staranne złożenie ubrania i wydawał się za pan brat z nożem. A ja znam jednego gościa, który lubi noże.


Wyjechali z Górnego Keys, pozostawiając za sobą okręg Monroe, wjeżdżając z powrotem do Dade, co dało Cowartowi poczucie wchodzenia na znajomy grunt. Minęli wielki znak kierujący turystów do Shark Valley i Parku Narodowego Everglades, cały czas zdążając do Miami, gdy w końcu Brown zaproponował, żeby zatrzymali się i coś zjedli. Zignorował jednak kilka mijanych barów szybkiej obsługi, aż dotarli w rejon Perrine Homestead. Zjechał wtedy z autostrady i skierował się w stronę grupy skromnych uliczek z licznymi wybojami. Cowart przyglądał się mijanym domom: małym, sześciennym, jednostajnie szarym pudełkom mieszkalnym z zazdrostkami w oknach, sprawiających przez to wrażenie pociętych brzytwą. Płaskie dachy, pokryte czerwoną dachówką, przystrojone były wielkimi antenami telewizyjnymi. Wszystkie frontowe trawniki pokrył smugami brązowy pył; tylko gdzieniegdzie ukazywała się naturalna zieleń trawy. Przed kilkunastoma domami stały na wpół rozebrane samochody, a mnóstwo ich części porozrzucanych było za drucianymi siatkami. Te parę bawiących się dzieci, które dostrzegł, było czarnych.

– Byłeś kiedyś w tej części okręgu, Cowart?

– Jasne – odrzekł dziennikarz.

– W sprawie przestępstw?

– Zgadza się.

– Ale nie zdarzyło ci się zrobić reportażu o młodych, którzy zdobywają wykształcenie w wyższej szkole, albo o rodzicach, którzy pracując na dwóch etatach dobrze wychowują swoje dzieciaki.

– Czasami robiliśmy takie historie.

– Założę się, że raczej rzadko.

– Tak, to prawda.

Policjant szybko omiótł wzrokiem otoczenie.

– Wiesz, takich miejsc jak to na Florydzie są setki. A może nawet i tysiące.

– To znaczy jakich?

– Miejsc będących na granicy ubóstwa i stabilności. Nie mających nawet tyle szczęścia, żeby je zaliczyć do dolnych rejonów klasy średniej. To czarne społeczności, którym nie pozwolono ani rozkwitnąć, ani upaść, mogą tylko egzystować. W tych wszystkich domach pracują obie osoby dorosłe, ale ich dochody są i tak raczej skromne. Facet pracuje w okręgowym przedsiębiorstwie oczyszczania, a jego żona jest domową pielęgniarką. Jak widzisz, tak się realizuje ich amerykański sen. Domek na własność. Miejscowe szkoły. Dobrze im tutaj. Nie wyglądają na takich, co to by chcieli przecierać szlaki. Chcą po prostu względnie bezpiecznie przepłynąć przez życie, a może nawet odrobinę je polepszyć. Zostać czarnym burmistrzem. Zostać członkiem rady miejskiej albo czarnym szefem policji, który ma pod sobą również czarnych.

– Skąd wiesz?

– Widzisz, dostaję różne propozycje. Taki gliniarz z przyszłością. Szef wydziału zabójstw policji okręgowej. W stanowym wymiarze sprawiedliwości może nie jestem bardzo znany, ale przynajmniej jestem znany, jeśli mnie rozumiesz. Tak więc kręcę się trochę po stanie. Szczególnie po takich małych miejscowościach jak Perrine.

Cały czas jechali przez dzielnicę mieszkalną. Ziemia, na której leżała, wydawała się Cowartowi jałowa i niegościnna. Na południu Florydy prawie wszystko daje się uprawiać. Wystarczy zostawić kawałek gruntu odłogiem, a zanim się obejrzysz, wyrosną na nim paprocie, pnącza i wszelkie inne zielsko. Tylko nie tutaj. Piaszczystość tej ziemi była charakterystyczna dla zupełnie innych terenów, jak Arizona, Nowy Meksyk czy Południowy Zachód. Miejsce to bardziej przypominało pustynię niż tereny żyznych rozlewisk. Brown wjechał na szeroki bulwar i po pewnym czasie zatrzymał wóz. Przed nimi rozciągało się małe centrum handlowe. Na jednym końcu znajdował się spożywczy supermarket, a na drugim – przepastny sklep z przecenionymi zabawkami. Pomiędzy nimi mieściło się mnóstwo małych firm i zakładów, a także jedna restauracja.

– No, jesteśmy – rzekł policjant. – Przynajmniej jedzenie będzie tu świeże i nie robione według przepisów wymyślonych w jakiejś tam centrali.

– Więc byłeś tu już wcześniej?

– Nie, po prostu byłem w dziesiątkach takich miejsc jak to. Już po chwili możesz zaliczyć je do którejś ze znanych ci kategorii knajp. – Uśmiechnął się. – To właśnie oznacza być gliną, kapujesz?

Cowart gapił się na sklep z zabawkami na końcu ciągu handlowego.

– Byłem tu kiedyś. Facet porwał kobietę z dzieckiem, gdy wychodziła z tego sklepu. Całkiem przypadkowo złapał akurat ją, gdy tylko przeszła przez drzwi. Później przez pół dnia jeździł samochodem robiąc regularne przystanki, żeby ją napastować. Policjant z drogówki, wracając z pracy, zatrzymał ich, bo wydało mu się, że coś tu jest nie tak. W ten sposób uratował jej życie. I życie dziecka. Zastrzelił gościa, gdy ten wyjął nóż. Jeden strzał. Prosto w serce. Szczęśliwe trafienie.

Brown podążył za wzrokiem Cowarta spoglądając na sklep z zabawkami.

– Właśnie kupowała różne drobiazgi na przyjęcie z okazji drugich urodzin dziecka – powiedział dziennikarz. – Czerwone i niebieskie baloniki i małe stożkowate czapeczki z wizerunkiem klauna. Wszystko to miała w torbie, z którą ani na chwilę się nie rozstała.

Pamiętał widok tej torby trzymanej kurczowo wolną ręką przez kobietę. W drugiej miała dziecko, kiedy delikatnie zostali umieszczeni z tyłu karetki. Owinięto ich kocem, pomimo że był to maj, a na dworze panował niezły upał. Takie przestępstwo samo w sobie potrafi człowieka zmrozić.

– Dlaczego ten policjant ich zatrzymał? – chciał wiedzieć Brown.

– Powiedział, że facet za kółkiem zachowywał się podejrzanie. Jeździł nierówno, starając się unikać wzroku mijanych kierowców.

– Na której stronie zamieścili ten twój artykuł? Cowart zawahał się, zanim odpowiedział.

– Na pierwszej. Tuż pod tytułem. Detektyw przytaknął.

– Wiem, dlaczego gliniarz z drogówki zatrzymał tamten samochód – mówił przyciszonym głosem. – Biała kobieta. Czarny facet. Tak?

Cowart dobrze znał odpowiedź, ale ociągał się z potwierdzeniem.

– Dlaczego chcesz wiedzieć?

– Przestań, Cowart. Kiedyś zrobiłeś mi taki mały egzamin ze statystyki, pamiętasz? Chciałeś wiedzieć, jak wygląda statystycznie liczba przestępstw popełnianych przez czarnych na białych. Znam te dane. I wiem, jak rzadko zdarza się takie przestępstwo. Ale wiem też, że dlatego twój cholerny artykuł o tym ląduje na pierwszej stronie, zamiast być wciśnięty między prognozę pogody a wiadomości sportowe, prawda? Bo gdyby to było przestępstwo, które popełnił czarny przeciwko czarnemu, tam by się właśnie znalazło, co?

Bardzo chciał się nie zgodzić, ale nie mógł.

– Zapewne.

Policjant prychnął.

– „Zapewne” jest naprawdę bezpieczną odpowiedzią, Cowart. – Brown wykonał szeroki gest ramionami. – Myślisz, że redaktor działu miejskiego wysłałby jedną ze swych redakcyjnych gwiazd na takie zadupie, gdyby nie był absolutnie pewien, że to materiał na pierwszą stronę? Nie, wysłałby jakiegoś początkującego dziennikarzynę czy reportera z przedmieścia, żeby mu jakoś zapełnił te sześć akapitów. – Brown skierował się w stronę restauracji, mówiąc dalej, gdy przemierzał parking. – Powiedzieć ci coś, Cowart? Chcesz wiedzieć, dlaczego tu się tak ciężko mieszka? Bo każdy tutaj wie, jak blisko stąd jest murzyńskie getto. Nie chodzi mi o fizyczną odległość. Liberty City jest ile? Pięćdziesiąt kilometrów stąd? Nie, to bliskość powodowana strachem. Oni wiedzą, że nie dostają tych samych dolarów co biali, tych samych programów rządowych, tych samych szkół, nic tutaj nie jest takie samo. Ale muszą się trzymać tego swojego marzenia o klasie średniej, jakby to było jakieś koło ratunkowe, z którego powoli uchodzi powietrze. Wszyscy oni dobrze wiedzą, jak jest w getcie. Czują, jakby jego macki stale się po nich wyciągały, próbując ich ponownie wciągnąć w zaklęty krąg. Wszystkie te prace typu wstawaj rano i nie spóźniaj się, wypłaty, które są przejadane tuż po kolejnej redukcji etatów, małe przydomowe szklarnie, wszystko to służy oddaleniu widma getta.

– A jak jest w północnej Florydzie? Na przykład w Pachouli?

– Mniej więcej tak samo. Tylko że tam strach polega na czym innym, ludzie boją się, że Stare Południe, wiesz, bieda z rozsypujących się, pokrytych papą chałup bez kanalizacji, przycupniętych gdzieś w głuszy, że to ich jeszcze raz dopadnie.

– Ferguson, zdaje się, zaznał i jednego, i drugiego? Detektyw przytaknął.

– Ale odbił się od tego i znalazł drogę na zewnątrz. – Zupełnie jak ty.

Brown zatrzymał się i stanął naprzeciwko Cowarta.

– Jak ja. – Powtórzył głosem nabrzmiałym od tłumionego gniewu. – Ale nie pochlebia mi takie porównanie, panie Cowart.

Weszli do restauracji.

Było już dobrze po lunchu, a grubo przed wieczornym ruchem, więc mieli praktycznie całą salę dla siebie. Usiedli przy oknie wychodzącym na parking. Kelnerka w bardzo obcisłym białym kostiumie, uwydatniającym jeszcze jej obfity biust, żująca gumę z wyrazem twarzy, który komunikował wyraźnie, że wszelkie zaczepki będą witane z zupełnym brakiem entuzjazmu, zapisała ich zamówienie i podała je przez okienko samotnemu kucharzowi na zapleczu. Po chwili dobiegł ich skwierczenie smażących się hamburgerów, a z sekundowym opóźnieniem również zapach.

Jedli w ciszy. Gdy skończyli, Brown zamówił do kawy kawałek ciasta z kremem cytrynowym, specjalności Keys. Włożył do ust jeden kęs, potem drugi, tym razem gestykulując widelcem w stronę Cowarta.

– Zupełnie jak domowe. Powinieneś spróbować. Nie dostaniesz czegoś takiego w Pachouli. Przynajmniej na pewno nie takiego dobrego.

Reporter w milczeniu potrząsnął głową.

– Do diabła, Cowart, założę się, że jesteś jednym z tych królików, co jadają lunch tylko w barach sałatkowych. Utrzymujesz ten swój sportowy, ascetyczny wygląd, zajadając cały dzień kiełki i zagryzając sałatą.

Cowart wzruszył ramionami na potwierdzenie.

– Pewnie popijasz też tę gównianą, francuską wodę w butelkach.

Podczas gdy detektyw mówił, Cowart zaczął obserwować kelnerkę, która przeszła koło nich w stronę innego stolika. Miała w ręku szpatułkę, zaczęła nią zdrapywać coś z okna. Przez chwilę dał się słyszeć nieprzyjemny odgłos drapania po szybie, gdy próbowała oczyścić ją z przyklejonej taśmy. W końcu wyprostowała się, zwijając pod pachą jakiś niewielki plakat. Cowart zdążył jeszcze zauważyć zdjęcie dziecinnej buzi. Kelnerka miała właśnie odejść na zaplecze, gdy z jakiegoś niewyjaśnionego powodu zawołał ją gestem. Podeszła do stolika.

– Pan też popróbuje tego ciasta? – spytała.

– Nie. Chciałem tylko zapytać o ten plakat. – Wskazał niesiony przez nią rulon.

– To? – spytała, jednocześnie podając mu go.

Cowart rozłożył plakat na stoliku. Na środku afisza zamieszczono zdjęcie czarnej dziewczynki, uśmiechniętej, uczesanej w kitki. Pod zdjęciem, wielkimi drukowanymi literami widniał napis: ZAGINIONA. A zaraz za nim krótka informacja, już mniejszymi literami: „Dawn Perry, lat 12, od 8.12.90 r. nie powróciła do domu. Ostatnio widziana ubrana w niebieskie szorty, białą podkoszulkę i tenisówki, niosąca tornister. Ktokolwiek mogący udzielić jakichkolwiek informacji na jej temat proszony jest o kontakt z detektywem Howardem pod numerem 555-1212”. Notatkę zamykał krótki napis: NAGRODA.

Cowart spojrzał na kelnerkę.

– Co się stało?

Kobieta wzruszyła ramionami, jakby chcąc powiedzieć, że udzielanie informacji nie należy do jej obowiązków.

– Nie wiem. Po prostu mała dziewczynka. Jednego dnia jest, drugiego jej nie ma.

– Dlaczego zdejmuje pani to ogłoszenie?

– Dużo czasu minęło, panie. Całe miesiące. Jak nikt nie znalazł jej dotąd, jeden głupi plakat nie zrobi wielkiej różnicy. Zresztą szef mi wczoraj kazał, a mnie się przypomniało dopiero teraz.

Cowart zauważył, że Brown zaczyna się uważnie przyglądać plakatowi. Spojrzał w górę.

– Policja znalazła coś w tej sprawie?

– Ja nic o tym nie wiem. Chcecie coś jeszcze?

– Tylko rachunek – odparł Brown. Uśmiechnął się, złożył karton i rzucił go na stół. – Wezmę to od pani – powiedział. Kelnerka oddaliła się, by im przynieść resztę.

– Człowiek zaczyna się zastanawiać, co? – spytał Brown. – Wchodzisz w odpowiednie nastawienie, a różne okropności wydają się po prostu pojawiać na twojej drodze jak grzyby po deszczu, nie sądzisz? – Cowart nie odpowiedział, więc detektyw mówił dalej: – Mówię o tym, że kiedy zaczynasz zadawać się blisko ze śmiercią, nagle różne dziwne rzeczy po prostu wyskakują z kątów, zupełnie jakby były najnormalniejszymi sprawami pod słońcem. Tak normalnymi, że przeszedłbyś pewnie obok nich, gdybyś tylko tak ciągle nie myślał, jak, kiedy i dlaczego ludzie się zabijają. – Cowart skinął potakująco głową. Brown nabił na widelec ostatnie okruchy ciasta i rozparł się wygodnie. – Mówiłem ci, że jedzenie będzie świeże – stwierdził. Raptownie pochylił się do przodu, niwelując dzielący ich dystans. – Odbiera ci natychmiast apetyt, co, Cowart? Taki mały zbieg okoliczności na deser? – Popukał w leżący na stole karton. – Pewnie to zresztą nic nie znaczy, co? Ot, jeszcze jedna mała dziewczynka, która pewnego pięknego dnia po prostu znika. I prawdopodobnie to do niczego nie pasuje, jeśli chodzi o czas, o możliwości i tak dalej. Ale tak czy inaczej jest to dosyć interesujące, nie uważasz? Ta dziewczynka znika niezbyt daleko od szosy na Keys. Ciekawy jestem, czy porwano ją spod szkoły. Cowart przerwał mu.

– Siedemdziesiąt kilometrów od Tarpon Drive.

Detektyw przytaknął.

– I absolutnie nic, co wskazywałoby na jakikolwiek związek ze sprawami, które nas interesują.

– No dobra – powiedział powoli Brown – więc dlaczego chciałeś to zobaczyć, kiedy kelnerka ściągnęła plakat?

Policjant zgniótł karton w kulę, którą następnie wepchnął sobie do kieszeni. Potem wstał, odsuwając krzesło i kierując się do wyjścia z restauracji.

Zatrzymali się na chodniku na zewnątrz. Cowart popatrzył w stronę sklepu z zabawkami, kończącego ciąg handlowy. Dostrzegł siedzącego tam człowieka w niebieskiej koszuli, z gumową pałką przy boku. Ochrona sklepu, uświadomił sobie. Zastanawiał się, dlaczego przedtem nie zauważył tego człowieka. Zgadł, że zatrudniono go już po porwaniu, jakby obecność strażnika mogła zapobiec kolejnemu uderzeniu gromu w tym samym miejscu. Pamiętał dobrze, że wtedy, mimo kordonu policji zebranego przed drzwiami, ludzie nadal wchodzili do sklepu i że wartka struga dorosłych i dzieci opuszczała sklep, niosąc do samochodów ogromne torby wypchane zabawkami, ignorując kompletnie brutalność, jaka kilka chwil wcześniej miała miejsce na tym samym chodniku. Odwrócił się do Browna.

– To co teraz? Byliśmy w Keys i wszystko, co dzięki temu mamy, to jeszcze więcej pytań. Gdzie teraz chcesz jechać? Może do Fergusona?

Detektyw potrząsnął przecząco głową.

– Nie, najpierw pojedźmy do Pachouli.

– Dlaczego?

– No cóż, dobrze by było wiedzieć, że Sullivan przynajmniej co do jednego powiedział ci prawdę, no nie?


Rozdzielili się zmęczeni tuż po powrocie do Miami, dając się pochłonąć gęstniejącemu zmierzchowi. Gorąco dnia zdawało się jeszcze wisieć w powietrzu, nadając ciemności namacalną ciężkość. Cowart odwiózł Browna do Holiday Inn w śródmieściu, gdzie detektyw zamówił dla siebie pokój. Hotel znajdował się prawie naprzeciwko budynku sądu karnego, mniej więcej w połowie drogi pomiędzy stadionem Orange Bowl i pierwszymi domami Liberty City, w bezosobowej części miasta znaczonej gęsto przez szpitale, biurowce, więzienia, przechodzącej niepostrzeżenie w slumsy.

Gdy wreszcie znalazł się sam w pokoju, Brown zdarł z siebie marynarkę i zrzucił buty. Następnie usiadł na brzegu łóżka, wziął z szafki telefon i wykręcił numer.

– Słucham, szeryf okręgu Dade. Posterunek Południe.

– Chciałbym rozmawiać z detektywem Howardem.

Słyszał, jak rozmowa jest przełączana i za moment odezwał się na linii stłumiony, oficjalny męski głos.

– Detektyw Howard. O co chodzi?

– Tutaj porucznik Brown. Jestem detektywem z okręgu Escambia.

– Jak się pan miewa, poruczniku? W czym mogę pomóc? – Wojskowa sztywność w głosie została natychmiast zastąpiona żartobliwą życzliwością.

– Aaaa – powiedział Brown, natychmiast uderzając w te same tony. – Prawdopodobnie to nic innego jak bieganie w kółko. Może to zabrzmieć trochę dziwnie, ale byłbym wdzięczny za parę informacji o Dawn Peny, dziewczynce, która zniknęła parę miesięcy temu…

– Tak, wracając do domu z centrum sportowego. Chryste, co za cholerna historia…

– Co się konkretnie wtedy stało?

– A ma pan coś w jej sprawie? – zapytał szorstko detektyw.

– Nie – odparł Brown. – Zobaczyłem po prostu plakat z jej zdjęciem i przypomniało mi to pewną sprawę, którą się kiedyś sam zajmowałem. Pomyślałem sobie po prostu, że spróbuję to sprawdzić.

– Cholera – westchnął detektyw. – Szkoda. Przez chwilę narobił mi pan nadziei. Wie pan, jak to jest.

– To mógłby mi pan parę słów o niej powiedzieć?

– Pewnie. Zresztą nie ma dużo do gadania. Mała dziewczynka, nie mająca żadnych wrogów pod słońcem, idzie pewnego dnia na zajęcia z pływania. Szkoła się skończyła, więc centrum sportowe organizuje takie różne zajęcia dla dzieciaków. Ostatnio widziana przez kilka koleżanek, jak szła w stronę domu.

– Czy ktoś zauważył, co się stało?

– Nie. Jedna starsza pani, mieszka mniej więcej w połowie ulicy, zresztą wie pan, to są wszystko stare domy z tymi wielkimi klimatyzatorami w oknach, które robią tyle huku, że nic nie słychać. Tak czy inaczej, ta starsza pani nie może sobie pozwolić na częste włączanie klimatyzacji, oszczędza, jak może, więc siedzi sobie w swojej kuchni przy zwykłym wentylatorze, kiedy nagle słyszy cienki krzyk i w chwilę potem pisk opon odjeżdżającego samochodu. Zanim jednak zdołała wybiec na zewnątrz, samochód był już dwie przecznice dalej. Biały samochód. Amerykańska marka. Wszystko. Żadnego numeru ani opisu. Nic. Tylko na chodniku został tornister z mokrym ręcznikiem i kostiumem. Starsza pani była całkiem bystra, trzeba jej to przyznać. Zadzwoniła zaraz do nas i opowiedziała, co zobaczyła. Ale kiedy samochód patrolowy dotarł tam na miejsce, spisał jej zeznanie i rozesłał list gończy, cała sprawa była już właściwie przeszłością. Wie pan, ile białych samochodów jest w okolicy Dade?

– Dużo.

– No właśnie. Tak czy inaczej zaczęliśmy działać w oparciu o to, co mieliśmy. Cholera, udało się nam przekonać tylko jedną stację telewizyjną, żeby pokazała tego wieczoru zdjęcie tej małej. Może nie była dostatecznie ładna, nie wiem…

– … Albo nie tego koloru.

– No cóż, pan to powiedział. Nie wiem w ogóle, jak te skurczybyki decydują, co powinno być w wiadomościach. Po tym, jak rozwiesiliśmy plakaty i ulotki, parę osób dzwoniło do nas mówiąc, że widziało ją to tu, to tam, no słowem wszędzie i nigdzie. Sprawdzaliśmy każdy telefon, ale to nic nie dało. Dobrze sprawdziliśmy jej rodzinę, bo wie pan, już zaczęliśmy podejrzewać, że może porwał ją ktoś, kogo znała, ale ci Perry to porządni ludzie. On jest urzędnikiem w firmie budowlanej DMV, ona wydaje obiady w stołówce szkolnej. Żadnych problemów w domu. Trójka innych dzieci. Więc co, do diabła, mieliśmy niby zrobić? Mam na biurku setki innych spraw. Gwałty, pobicia, napady z bronią w ręku. Mam nawet parę spraw, które mógłbym zamknąć. Muszę mądrze gospodarować czasem, wie pan, jak to jest. Więc zrobiła się z tego jedna z takich spraw, w której czeka się praktycznie, aż ktoś znajdzie ciało, a potem przekazuje się wszystko do wydziału zabójstw. Ale może tak się nie stanie. Jesteśmy tutaj tak strasznie blisko Everglades. Bardzo szybko można się tu kogoś pozbyć. Zwykle korzystają z tego handlarze narkotyków. Wystarczy tylko pojechać jakąś starą, nieuczęszczaną drogą i wyrzucić kogoś gdzieś w Everglades. A już bagno zadba o to, żeby robota nie wyszła na jaw. Proste jak dwa i dwa. Ale to samo może zrobić każdy, jeśli pan rozumie, o czym mówię.

– Każdy.

– Każdy, kto lubi małe dziewczynki. I nie chce, żeby komukolwiek opowiedziały, co im się przytrafiło. – Detektyw przerwał na chwilę. – Tak naprawdę, to zawsze się dziwię, że nie mamy bez przerwy stu takich spraw. Jeżeli uda się dzieciaka zwabić do samochodu i nikt tego nie widzi, właściwie nie ma takiej rzeczy, z której nie dałoby się wykręcić.

– Ale nie mieliście…

– Nie, nie było już nic takiego jak to. Sprawdzałem z tymi z Monroe i Broward, ale oni też nic takiego nie mieli. Sprawdziłem w komputerze przestępców seksualnych i dostałem parę nazwisk. Nawet wybraliśmy się do paru sukinsynów, ale większość była albo w pracy, albo nie było ich w mieście, kiedy zniknęła Dawn. Zresztą wtedy minęło już kilka ładnych dni…

– I?

– I nic. Zero. Jedno wielkie gówno. Żadnych dowodów na cokolwiek, oprócz tego, że nie ma jednej małej dziewczynki. No to niech mi pan powie o swojej sprawie. To, o czym mówiłem, przypomina coś panu?

Brown zastanawiał się, co powinien odpowiedzieć.

– Niespecjalnie. U nas to była biała dziewczynka, która wyszła ze szkoły. Stara sprawa. Mieliśmy nawet podejrzanego, ale się nam wymknął. A już było blisko.

– A to pech. Już myślałem, że może macie coś, co mogłoby nam pomóc.

Brown podziękował detektywowi i odwiesił telefon. Kłębiące się w głowie myśli zmusiły go do wstania. Podszedł do okna i zapatrzył się w noc. Ze swego pokoju mógł widzieć długą wstęgę szosy wschód-zachód. Przecinała centrum Miami, biegła dalej, przez zagęszczony środek stanu, mijając podmiejskie osiedla, lotnisko, fabryki i centra handlowe, zostawiając za sobą przyklejone do obrzeży miast dzielnice biedoty, które zbliżały się gdzieniegdzie do bezmiaru rozlewisk, stanowiących właściwe serce stanu. Park Everglades przechodzi w Wielkie Cyprysowe Bagno. Bagna Loxahatchee i Corkscrew, rzeka Withlacoochee i stanowe okręgi leśne Ocala, Osceola i Apalachicola. Na Florydzie nigdy się nie jest daleko od jakiegoś mrocznego, niedostępnego, złowróżbnego miejsca. Przez chwilę patrzył, jak nieprzerwana struga pojazdów przepływa mu przed oczami, ich światła tworzą opalizujący, szklisty strumień lawy. Podniósł na chwilę dłoń do czoła, jakby chcąc zatrzeć to, co drgało mu przed oczami, lecz zatrzymał się w pół ruchu. Starał się wmówić w siebie, że to po prostu jeszcze jedna mała, która zniknęła. Ta akurat zaginęła w dużym mieście i pośród innych codziennych okropności jej przypadek przeszedł prawie nie zauważony. W jednej chwili jeszcze była, a już w następnej jej nie ma, jakby nigdy nie istniała. Jedyny ślad pozostanie po niej w pamięci tych paru osób, które po niej płaczą i które już do końca życia nie otrząsną się z koszmaru. Potrząsnął głową, jakby chcąc się przekonać, że zaczyna popadać w obsesję. Inna mała dziewczynka, Joanie Shriver. Po niej były inne, na przykład Dawn Perry. Prawdopodobnie była jakaś wczoraj. Będzie inna jutro. Znikają, tak po prostu. Spod szkoły. W drodze z zajęć sportowych. Światła za jego oknem nieprzerwanie pędziły w noc.


Gdy Cowart przybył na miejsce, w bibliotece „The Miami Journal” była tylko jedna osoba – młoda kobieta, cicha, nieśmiała asystentka. Bardzo trudno było się do niej odezwać, gdyż cały czas odpowiadała ze spuszczoną głową, jakby to, o czym mówiła, było z jakiegoś powodu tematem wstydliwym. Nie odzywając się pomogła Cowartowi zagospodarować się przy jednym z komputerów, a za chwilę zostawiła go samego, gdy wstukiwał właśnie hasło „Dawn Perry”.

W rogu ekranu pojawił się napis: „Szukam”, a po chwili: „Dwa pliki”. Przywołał obydwa. Pierwszy był krótkim, liczącym tylko cztery akapity dodatkiem policyjnym do regionalnego wydania gazety, publikowanego dla południowej części stanu. W głównym wydaniu nie było nawet drobnej wzmianki o zaginięciu dziewczynki. Tytuł dodatku głosił: „Policja zgłasza zaginięcie dwunastoletniej dziewczynki”. Artykuł sucho informował, że Dawn Perry nie wróciła do domu po zajęciach na pływalni w centrum sportowym. Drugi plik nosił tytuł: „Policja mówi: Brak nowych faktów w sprawie zaginionej dziewczynki”. Artykuł był nieco dłuższy niż poprzedni, powtarzał wszystkie od dawna znane szczegóły. Cała nowa informacja zawarta była w tytule.

Cowart kazał komputerowi wydrukować oba artykuły, co zabrało dosłownie chwilę. Nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Z gazety dowiedział się niewiele więcej niż od kelnerki w restauracji.

Wstał. Tanny Brown miał rację, powiedział sobie. Chyba naprawdę zaczynam wariować.

Rozejrzał się po pokoju. Kilkunastu dziennikarzy pracowało przy rozmieszczonych w pewnym oddaleniu od siebie stanowiskach komputerowych, koncentrując się na pobłyskujących zielono ekranach. Udało mu się wślizgnąć do biblioteki bez napotkania nikogo, kto akurat dyżurował dziś wieczorem w redakcji, z czego się bardzo cieszył. Nie chciał nikomu tłumaczyć, po co właściwie tu przyszedł. Przez chwilę obserwował, jak pracują inni dziennikarze. Była to ta pora, kiedy ludziom najbardziej zaczyna się spieszyć do domu. Dlatego słowa jutrzejszego wydania płynące im spod palców były coraz bardziej skrótowe, lapidarne, pisane przynajmniej częściowo przez zmęczenie. Czuł, jak to samo znużenie zaczyna ogarniać i jego. Spojrzał na dwie trzymane kartki, dwa wydruki dokumentujące zniknięcie pewnej dziewczynki, Dawn Peny lat dwanaście. Pewnego upalnego sierpniowego popołudnia wybrała się na basen. Od tamtej pory nie powróciła do domu. Prawdopodobnie od dobrych paru miesięcy nie żyje. Stara sprawa.

Odszedł o krok, kiedy niespodziewanie pomyślał jeszcze o czymś. Strzał w ciemno. Podszedł do komputera i wystukał: „Robert Earl Ferguson”.

Komputer zabrzęczał i za chwilę wyświetlił napis: „Dwadzieścia cztery pliki”. Cowart usiadł i wpisał: „Spis”. Raz jeszcze na ekranie pojawiła się cała lista. Każdy plik był datowany. Była też podana jego orientacyjna długość. Cowart szybko przejrzał tytuły artykułów, poznając każdy z nich. Rzucił okiem na pierwszy artykuł i na kolejne dalsze materiały, uzupełnienia, na reportaże pisane już po uwolnieniu Fergusona i wreszcie te ostatnie, powstałe po egzekucji Sullivana. Raz jeszcze szybko przejrzał listę, tym razem jednak zwrócił uwagę na plik z sierpnia ubiegłego roku. Spojrzał na datę i zdał sobie sprawę, że było to wtedy, gdy zabrał córkę na wakacje do Disney World. Był to ten miesiąc, w którym wypuszczono Fergusona na wolność, jeszcze przed umorzeniem jego sprawy w sądzie. Było to również na cztery dni przed datą zniknięcia Dawn Perry z tego świata. Komputer podał mu długość zapisu. Krótki. Wywołał go na ekran.

Zapis pochodził z działu wiadomości religijnych gazety. Był to cotygodniowy wykaz kazań i mówców, mających zabrać głos w kościołach okręgu Dade w nadchodzącym tygodniu. Mniej więcej pośrodku listy widniał napis: „Spotkanie z człowiekiem, który przeżył celę śmierci”. Cowart przeczytał:


…Robert Earl Ferguson, niedawno uwolniony były więzień celi śmierci, oskarżony niesłusznie o popełnienie morderstwa w okręgu Escambia, podzieli się swymi doświadczeniami oraz opowie, jak wiara i modlitwa pomogły mu przetrwać nierówną walkę z wymiarem sprawiedliwości. Spotkanie w niedzielę w Kościele Baptystów Nowej Nadziei.


Kościół znajdował się w Perrine.

Rozdział szesnasty

POLICJANTKA

Detektyw Andrea Shaeffer powitała wschodzący dzień siedząc przy biurku. Próbowała spać, ale sen najpierw nie nadchodził, potem zaś nie przyniósł odpoczynku. Wstając w gęstych ciemnościach wczesnego poranka, oddaliła od siebie koszmarną, senną wizję podciętych gardeł i krwi, ubrała się i pojechała do Wydziału Zabójstw Departamentu Szeryfa Okręgu Monroe, na posterunek w Key Largo. Z okna biura na drugim piętrze, gdzie siedziała, widać było różowawą smugę światła wykwitającą z miękkich obrzeży nocy. Wyobraziła sobie powolną dezintegrację ciemności nad oceanem, gdzie błyszczące ostrze poranka zdawało się rzeźbić szalejące fale w najdziwniejsze kształty, by wreszcie jednym potężnym cięciem ostatecznie przerwać zasłonę oddzielającą dzień od nocy.

Przez chwilę zapragnęła znaleźć się na łódce rybackiej ojczyma, zakładać prawie po omacku przynętę, stojąc dla równowagi na szeroko rozstawionych nogach, z rękami śliskimi od ryb, szybko skręcając wzmocnienia z trudno poddającego się drutu i wiążąc węzły na żyłce. Dzisiaj byłby dobry połów. Wysoko nad wodą wisiały chmury będące odległą zapowiedzią burzy, upał zaś wzbijałby miejscami groźne wąskie zawirowania wody, wyglądające na tle nieba jeszcze bardziej złowróżbnie i obco. Ale dzięki temu ryby wypłynęłyby pod samą powierzchnię wody, czując nadciągający sztorm, wiedząc, że czeka je żer. Tańczyć na grzbietach coraz bardziej rozkołysanych fal i ani na chwilę nie pozwalać ustać w ruchu przynętom. Szybka przynęta dla albakorów, tuńczyków, a już szczególnie zębaczy. Coś, co uderza i przecina fale, żłobiąc bruzdy w wysokich grzbietach, stanowiąc nieodpartą pokusę dla dużych ryb szukających pożywienia.

To właśnie zawsze najbardziej odpowiadało mi w łowieniu ryb, pomyślała. Nie walka z napinającą się żyłką i uciekającym haczykiem, bez względu na to, jak byłaby spektakularna, ani ostatnie chwile dzikiej paniki przy burcie, ani pochwalne klepnięcia po plecach czy celebracja połowu, sowicie zakrapiana piwem. Najbardziej lubiłam zawsze samo polowanie. Oczy patrzyły nieruchomo przez okno, umysł zaś podsuwał to, co już wiedziała, i to, czego musiała się jeszcze dowiedzieć. Kiedy światło dnia wreszcie zwyciężyło w swej codziennej walce, odwróciła się od okna, wracając do porozrzucanych na biurku kartek.

Rzuciła okiem na krótki raport, który przygotowała po przesłuchaniu sąsiadów z Tarpon Drive. Nikt nie widział i nie słyszał nic godnego uwagi. Następnie podniosła sprawozdanie biegłego z zakładu medycyny sądowej. Bezpośrednia przyczyna zgonu w obu przypadkach była taka sama: nagłe przecięcie prawej tętnicy szyjnej, prowadzące do śmierci przez wykrwawienie. Był leworęczny, pomyślała. Stał za nimi i przeciągał nożem po gardłach. Skóra wokół rany była tylko nieznacznie uszkodzona. Ostrze gładkie, być może nóż myśliwski z hartowanej stali. Coś naprawdę ostrego. Żadna z ofiar nie wykazywała śladów znaczących obrażeń post mortem. Zabił ich i sobie poszedł. Obrażenia pre mortem to między innymi sińce wokół nadgarstków, co było do przewidzenia. Zabójca związał ich w bestialski sposób, sznur wcinał się w skórę. Pasek taśmy izolacyjnej posłużył za knebel. Mężczyzna miał otartą skórę na czole, uszkodzoną wargę i kilka pękniętych żeber. Kostki jego prawej dłoni również wykazywały ślady otarcia ze śladami zdrapanej farby, a na podłodze w kuchni widniały bruzdy wyżłobione przez nogi od krzesła. Przynajmniej bronił się, nawet jeżeli to trwało tylko chwilę. Musiał być drugi, bo zapierał się rękami o krzesło, wyrywał się, próbując się oswobodzić do momentu, aż został obezwładniony uderzeniem w głowę i klatkę piersiową. Nie było oznak napastowania seksualnego kobiety, mimo że znaleziono ją nagą. Upokorzenie. Shaeffer przypomniała sobie nocną koszulę kobiety, złożoną schludnie w kącie kuchni. Złożono ją bardzo starannie. Tylko kto? Ofiara czy morderca? Wyskrobiny spod paznokci nic nie wniosły. Podczas sekcji na ich ciałach szukano dodatkowych dowodów obecności mordercy; bez skutku. Shaeffer rzuciła kartki na blat biurka. Nic z tego nie wynika, pomyślała. Przynajmniej nic oczywistego. Wzięła do ręki wstępny raport z miejsca zbrodni, zwracając szczególną uwagę na specyficzny język dokumentu. Śmierć zredukowana do najbardziej suchych, beznamiętnych zwrotów. Wszystko zmierzone, zważone, sfotografowane i poddane ocenie. Sznur, którym związana była para staruszków, był zwykłą linką gospodarczą, dostępną w każdym sklepie gospodarstwa domowego. Dwa kawałki, jeden długości stu dwóch metrów, drugi dziewięćdziesięciu ośmiu, zostały odcięte od zwoju, znalezionego przy drzwiach kuchennych. Zabójca zrobił wyblinkę, zakładając ją potrójnie na nadgarstki ofiar, zakańczając zwykłym węzłem płaskim, który to wszystko razem utrzymał. Zwykłe, nie wyróżniające się niczym węzły, naprędce zawiązane i niezbyt mocne. Na tyle, by wytrzymać sam moment morderstwa, gdyby jednak ofiary miały więcej czasu, mogłyby sznur swobodnie rozluźnić. To dla niej istotna informacja: nie był to nikt z miejscowych. Ludzie z Keys dobrze znali się na węzłach; zawiązaliby raczej coś bardziej trwałego, żeglarskiego. Kiwnęła głową. Środek nocy. Włamał się. Obezwładnił ich, związał, zakneblował. Myśleli, że zostaną okradzeni i brak oporu uratuje im życie. Ale się przeliczyli. On ich po prostu zabił. Maksymalny terror. Szybko. Sprawnie. Bez zbędnej straty czasu. Cichy nóż. Żadnego wystrzału, który mógłby obudzić wścibskich sąsiadów. Żadnej kradzieży. Gwałtu. Żadnego trzaskania drzwiami, ucieczki w panice.

Morderca, który pojawia się, zabija i znika, zatrzymując się tylko, by otworzyć Biblię leżącą na stole, nie widziany, nie słyszany przez nikogo oprócz swych ofiar. Pomyślała, że wszyscy mordercy pozostawiają jakąś wiadomość, jakiś przekaz. Ciało sprzedawcy narkotyków, znalezione rozkładające się w gęstwinie zarośli mangrowych, z jedną kulą w potylicy, złotym zegarkiem i bransoletą wciąż zwisającymi z nadgarstków, przekazuje jedno. Młoda kobieta, która sądzi, że ten jeden raz nic się przecież nie stanie, jeśli złapie okazję do domu z baru, gdzie jest kelnerką, i zostaje odnaleziona trzy stany dalej, naga, zgwałcona i martwa, komunikuje coś innego. Stary mężczyzna z przyczepy, który w końcu ma dosyć patrzenia, jak jego żona powoli kona na raka, więc zabija ją i siebie, tuląc w chwili śmierci album ze zdjęciami ślubnymi, mówi jeszcze co innego. Spojrzała raz jeszcze na fotografie z miejsca zbrodni. Błyszczące zdjęcia przywołały wspomnienie osłabiającego upału i okropnego smrodu rozkładających się ciał, wypełniającego pomieszczenie. Zawsze pogarszało to sprawę, kiedy natura miała czas popastwić się nad miejscem zbrodni; jakikolwiek ślad godności, pozostały ofiarom w chwili śmierci, rozpływał się szybko w nieludzkim gorącu. Prowadzenie dochodzenia stawało się w tym klimacie z minuty na minutę trudniejsze. Jak ją uczono, każda chwila upływająca od momentu przestępstwa zmniejszała szanse skutecznego zakończenia sprawy. Stare, zadawnione sprawy, które udaje się rozwiązać, trafiają na pierwsze strony gazet, ale na każdą taką sprawę, kończącą się oskarżeniem, przypada mniej więcej sto, które zmierzają donikąd, bazując wyłącznie na hipotezach i poszlakach.

Dwoje starych ludzi, z których jedno wydało na świat, drugie zaś pomogło wypaczyć seryjnego mordercę, są teraz sami zamordowani. Jak nazwać takie przestępstwo?

Zemsta. Może wyrok sprawiedliwości. Niewykluczone, że ich perwersyjna kombinacja.

Nadal przeglądała raporty z miejsca zbrodni. Znaleziono dwa częściowe ślady stóp, odciśnięte krwią na linoleum podłogi. Wzór na podeszwie został zidentyfikowany jako pochodzący z pary wysokich butów do koszykówki firmy Reebok, w rozmiarze pomiędzy dziewięć a jedenaście. Podeszwy pochodziły z modelu wypuszczonego na rynek przez firmę w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Zostały również odkryte pojedyncze nitki tkaniny, przyklejone do krwawej plamy na klatce piersiowej mężczyzny. Zostały zidentyfikowane jako mieszanka bawełny i poliestru, często stosowana do wyrobu dresów sportowych. Przestępca wszedł do domu przez kuchenne, tylne drzwi. Stare, spróchniałe drewno ustąpiło od razu pod naporem śrubokrętu czy dłuta. Potrząsnęła głową. Było to takie częste w Keys. Słońce, wiatr i sól niszczyły framugi domów, o czym wiedział każdy najmarniejszy złodziej, odwiedzający teren pomiędzy Miami i Keys.

Ale tego przestępstwa nie popełnił najmarniejszy złodziej.

Złapała długopis i zrobiła dla siebie kilka notatek: Materiał, sklepy z narzędziami, sprawdzić, czy ktoś ostatnio nie kupował noża, liny i śrubokrętu albo niewielkiego łomu. Raz jeszcze porozmawiać z sąsiadami, sprawdzić, czy ktoś nie widział jakiegoś obcego samochodu. Sprawdzić miejscowe hotele. Ciekawe, czy przyniósł Biblię ze sobą? Sprawdzić księgarnie.

Nie wiązała jednak zbyt dużych nadziei z żadnym z tych posunięć.

Pisała dalej: Sprawdzić w laboratorium policyjnym próbki skóry z miejsca przecięcia gardeł. Może badaniem spektrograficznym uda się wykryć jakieś metalowe opiłki, które mogłyby jej powiedzieć coś więcej o narzędziu zbrodni. To było ważne. Porządkowała swoje myśli z wojskową precyzją: jeżeli morderca nie zostawi na miejscu zbrodni nic, co stanowiłoby ewidentny materiał dowodowy, jakiejś części siebie: nasienia, odcisków palców czy włosów, wtedy, aby umiejscowić go w tamtym pomieszczeniu, trzeba znaleźć coś, co świadczyłoby o jego tam pobycie – narzędzie zbrodni, ślady krwi na ubraniu czy butach, jakiś przedmiot wzięty z miejsca przestępstwa. Po prostu coś.

Shaeffer tarła przez chwilę oczy ręką, pozwalając, by jej myśli zaczęły krążyć wokół Cowarta. Co on ukrywa? – spytała samą siebie. Fragment przestępstwa, który z jakichś powodów jest dla niego ważny. Ale jaki?

Wyrysowała w głowie portret pamięciowy reportera, nie zapominając o wyrazie twarzy, o tonie głosu. Nie wiedziała zbyt dużo o dziennikarzach, ale z pewnością generalnie chcieli sprawiać wrażenie, że wiedzą więcej, niż faktycznie wiedzieli, pragnąc stworzyć złudzenie dzielenia się informacjami, a nie wyciągania ich od rozmówcy. Cowart zupełnie nie pasował do tego stereotypu. Po wstępnej konfrontacji na miejscu zbrodni nie zadał już ani jednego pytania na temat morderstw na Tarpon Drive. Natomiast robił co tylko w jego mocy, by uniknąć wszelkich pytań z jej strony.

Co nam to mówi? Że on już zna odpowiedzi.

Ale dlaczego ukrywałby je przed nią? By kogoś chronić.

Blaira Sullivana? Niemożliwe.

Musi chronić siebie.

Ale to też nie wydawało się dostatecznie przekonujące. Rysowała odruchowo na leżącej przed nią kartce, zapełniając kolejne kółka ich mniejszymi, gęstniejącymi odpowiednikami, które ściemniały się coraz bardziej, w miarę jak wypełniała je dokładnie atramentem. Przypomniała sobie słowa wykładowcy z akademii policyjnej: Czterech na pięciu morderców zna swoje ofiary. W porządku, powiedziała sobie. Blair Sullivan mówi Cowartowi, że to on zaaranżował te morderstwa. Jak mógłby to zrobić, będąc w celi śmierci? Poczuła ciężar na sercu. Więzienia są odrębnymi, nie zbadanymi światami. Wszystko można tam dostać, jeżeli jest się gotowym zapłacić odpowiednią cenę, nawet śmierć jest na sprzedaż. Każdy więzień zna zasady wewnętrznych przetargów i wymiany. Ale dla kogoś z zewnątrz przeniknięcie tych mechanizmów może okazać się niezwykle trudne, czasem wręcz niemożliwe. Naciski codziennego życia, na których zwykle bazują policjanci – lęk przed społecznymi czy prawnymi sankcjami, przed pociągnięciem do odpowiedzialności – w murach więzienia po prostu nie istnieją.

Wyobraziła sobie swój następny krok z nie ukrywanym niesmakiem – przesłuchanie wszystkich osób, które w więzieniu miały kontakt z Sullivanem. Jeden z nich powinien być kanałem łączącym Sullivana ze światem zewnętrznym. Ale czym on mógł zapłacić? Nie miał przecież pieniędzy. Czy może miał? Nie posiadał też posłuchu. Był samotnikiem, który poszedł na krzesło. Czy aby na pewno?

Jak spłaca swój dług?

Dlaczego mówi o tym Matthew Cowartowi? Nagła myśl przemknęła jej przez głowę, elektryzując ją: Być może, już wcześniej zapłacił. Wzięła głęboki oddech. Blair Sullivan zleca komuś dokonanie morderstwa, my zaś automatycznie przyjmujemy, że zapłata należy się po wywiązaniu się z kontraktu. Jest to zupełnie naturalne. Ale gdyby to odwrócić? Shaeffer nagle rozgrzała się, czując, jak w jej wyobraźni łączą się nagle tysiące styków. Przypomniała sobie eksplozję podniecenia, gdy dostrzegła nagle w mroku szeroki, ciemny kształt zębacza, wynurzającego się na grzbiecie czarnozielonej fali, by przypuścić szturm na przynętę. Jeden moment, pełen elektryzującej radości i uniesienia, zanim zaczęła się faktyczna walka. Najlepszy moment. Podniosła słuchawkę i wykręciła numer. Telefon zadzwonił trzykrotnie, zanim na linii dał się słyszeć przeciągły jęk.

– Tak?

– Mikę? Tu Andy.

– Chryste. Czy ty w ogóle nie sypiasz?

– Przepraszam. Nie w tej chwili.

– Poczekaj sekundę, dobrze?

Czekała, słysząc stłumione tłumaczenia, przekazywane żonie. Uchwyciła słowa: „To jej pierwsza poważna sprawa…”, zanim rozmowa została zagłuszona szumem lejącej się wody. Potem cisza, a wreszcie rozbawiony głos jej partnera.

– Wiesz przecież, cholera, że ja jestem detektywem, a ty żółtodziobem. Mówię ci spać, więc trzeba spać.

– Naprawdę przepraszam – powtórzyła.

– Ha – odparł. – Za grosz skruchy. Dobra, gadaj, co cię gryzie?

– Matthew Cowart. – Kiedy wypowiadała jego imię, zdecydowała się: Nie wykładaj od razu wszystkich swoich kart.

– Pan dziennikarz. Nie powiem Wam wszystkiego?

– Ten sam – zaśmiała się.

– Kurza twarz, ten skurwysyn też mnie nieźle parzy.

Łatwo jej było wyobrazić sobie, jak jej partner siedzi na brzegu łóżka, jego żona zaś leży z poduszką na głowie, by wytłumić odgłosy toczącej się w najlepsze rozmowy. Inaczej niż w wielu zespołach detektywistycznych, jej układ z Michaelem Weissem był wyłącznie profesjonalny. Pracowali zresztą ze sobą dość krótko – na tyle długo, by od czasu do czasu śmiać się razem, nie na tyle jednak, by dbać o to, z czego. Był postawnym mężczyzną, pozbawionym wyobraźni i wyjątkowo porywczym. Dobrym do pokazywania zdjęć podejrzanych świadkom i przekopywania się przez raporty towarzystw ubezpieczeniowych. Jego dziesięcioletnie doświadczenie w porównaniu z jej kilkumiesięcznym nie było czymś, nad czym chciałaby się zatrzymywać. Zostawienie go za sobą nie przyszło jej trudno.

– Mnie też.

– Więc co chcesz zrobić?

– Myślę, że powinnam się nim trochę dokładniej zająć… Po prostu pojawiać się bez zapowiedzi. W redakcji. U niego w mieszkaniu. Kiedy idzie biegać. Kiedy się kąpie. Kiedy tylko mi się uda go dopaść.

Weiss roześmiał się. – I co?

– Dać w ten sposób do zrozumienia, że będziemy mu deptać po piętach, aż wydusimy z niego to, co ma do powiedzenia. Na przykład, kto zabił tych ludzi.

– Brzmi całkiem sensownie.

– Ale ktoś musi zacząć działać w więzieniu. Sprawdzić, czy ktoś stamtąd czegoś ciekawego nie wie. Na przykład ten sierżant. I pewnie dobrze by było, żeby ktoś przekopał się przez rzeczy Sullivana. Może zostawił tam coś, co by się nam przydało.

– Andy, czy ta rozmowa nie mogła poczekać do jakiejś ósmej rano? – Zmęczenie w głosie Weissa mieszało się z rozbawieniem. – Naprawdę chcesz mi powiedzieć, że nie chce ci się o tej porze spać?

– Przepraszam, Mikę. Na razie nie.

– Nie znoszę, kiedy przypominasz mi samego siebie. Pamiętam moją pierwszą poważną sprawę. Też aż mnie rzucało. Nie mogłem się doczekać, żeby się do tego zabrać. Zaufaj mi, to wszystko nigdzie nie ucieknie.

– Mikę…

– No już dobrze. Więc wolisz wziąć na ząb dziennikarza, niż przesłuchiwać więźniów i strażników, tak?

– Aha.

– Widzisz – zaśmiał się Weiss. – Właśnie taka przenikliwość daleko cię zaprowadzi w tym zawodzie. Dobra. Ty jedź uprzykrzać życie Cowartowi, a ja wracam do Starkę. Ale chcę być z tobą w kontakcie. Codziennie. Może nawet dwa razy dziennie. Zrozumiano?

– Oczywiście. – Nie wiedziała jeszcze, czy podda się tym rygorom. Odłożyła słuchawkę i zaczęła porządkować biurko, odkładając dokumenty do kartoteki, układając porządnie raporty, wpinając własne notatki i obserwacje do segregatorów, ustawiając długopisy w przeznaczonych do tego kubkach. Kiedy mogła już spojrzeć z zadowoleniem na zaprowadzony w jej miejscu pracy porządek, pozwoliła sobie wybiec na krótką chwilę w przyszłość. Należy do mnie, pomyślała.


Jechała z powrotem w stronę Miami w palących promieniach południowego słońca, nucąc stare przeboje Jimmiego Buffeta o życiu na Keys i marząc podczas szybkiej jazdy.

Niedawno dopiero zaczęła pracę w wydziale zabójstw, po dziewięciu miesiącach spędzonych w wozie patrolowym i trzech przy włamaniach. Szansa na tę pracę pojawiła się wraz z wygraniem procesu o równe prawa i możliwości, wytoczonego w imieniu wszystkich kobiet i mniejszości narodowych zatrudnionych w wydziale. Pożerała ją ambicja, tryskała energią i przeświadczeniem, że swój brak doświadczenia nadrobi ciężką pracą. To zresztą zawsze był jej sposób na rozwiązywanie wszystkich, najtrudniejszych nawet problemów, od czasów samotnego dzieciństwa, spędzonego na Górnym Keys. Jej ojciec był detektywem w policji chicagowskiej, zabitym podczas pełnienia służby. Często zastanawiała się na stwierdzeniem „Pełnienie służby”, myśląc, jak strasznie było ono nadużywane. Nadawało rangę sprawy wagi państwowej wydarzeniu, które było zwykłym przypadkiem i nieszczęśliwym zrządzeniem losu. Wywoływało złudne wrażenie, jakby poprzez jego śmierć osiągnięte zostało coś niezmiernie ważnego. Co było szczytem nieprawdy. Jej ojciec zajmował się oszustwami, mając zwykle do czynienia z tanimi naciągaczami i ich wspólnikami. Starał się ukrócić płynącą nieprzerwanym strumieniem falę emigrantów i przedwczesnych emerytów, goniących za szybkim zarobkiem, inwestujących swe niewielkie dochody w coraz to nowe podejrzane interesy. Zrobili kiedyś obławę na jedną z takich Mekk łatwych pieniędzy. Dwadzieścia osób siedzących przy telefonach, poszukujących naiwnych, którzy chcieliby zainwestować w kolejny złoty interes. Ani sam pomysł, ani obława nie były niczym nadzwyczajnym, po prostu dzień jak co dzień dla przestępców i dla policji. Nie przewidziano jednak, że jeden z facetów przy telefonach okaże się w gorącej wodzie kąpanym dzieciakiem, mającym przy sobie broń. Zawsze dotąd mu się udawało, więc nie dowiedział się jeszcze, że dobry system sprawiedliwości puści go wolno, ze zwyczajowym upomnieniem. Strzelił tylko raz. Kula przeszła przez prowizoryczną ściankę działową, za którą jej ojciec spisywał fikcyjne nazwiska aresztowanych. Po paru minutach już nie żył. Bez sensu, pomyślała, po prostu bez sensu. Zginął z ołówkiem w ręku.

Miała wtedy dziesięć lat, a we wspomnieniach widziała szorstkiego mężczyznę, który musztrował ją na okrągło. Gdy była młodsza, traktował ją jak chłopca, kiedy zaś trochę podrosła, zabierał ją na mecze baseballowe drużyny White Sox na stadion Comiskey. Nauczył ją dobrze rzucać, łapać piłkę i cenić tężyznę fizyczną. Ich życie było niesamowicie zwyczajne. Mieszkali w nie wyróżniającym się niczym ceglanym domu. Chodziła do okolicznych szkół parafialnych, podobnie jak jej starsi bracia. Rewolwer o krótkiej lufie, który ojciec zawsze nosił do pracy, zdawał się znikać w zestawieniu z uwielbianymi przez niego krzykliwymi krawatami i marynarkami. Zatrzymała tylko jedno zdjęcie, na którym byli razem, zrobione przed domem tuż po burzy śnieżnej. Stali na nim, obejmując ramionami ulepionego wspólnie bałwana, jak najdroższego przyjaciela. Był wczesny kwiecień, cały Środkowy Zachód niecierpliwie wyglądał już wiosny, otrzymując w zamian ostatni, mrożący podmuch zimna. Bałwan ubrany był w czapkę do baseballa, miał oczy z kamyków i ręce z ułamanych gałęzi. Zawiązali mu jeszcze szalik i wyrysowali głupkowaty, rozbrajający uśmiech. Był naprawdę wspaniałym bałwanem, prawie jak żywy. Stopniał, oczywiście. Nadeszła nagła zmiana pogody i w ciągu tygodnia nie było po nim śladu.

Do Keys przyjechali w rok po śmierci ojca. Punktem docelowym było tak naprawdę Miami; mieli tam rodzinę. Jednak wylądowali w końcu na południu, gdzie ich matka dostała pracę jako kierowniczka restauracji położonej tuż przy przystani dla łodzi rybackich. Stamtąd właśnie wziął się ojczym.

Całkiem go nawet lubiła, pomyślała. Odległy, a jednak skłonny nauczyć ją tego, co sam wiedział o wielkim łowieniu. Kiedy myślała o nim, widziała od razu głęboki czerwonobrązowy odcień, na jaki opalone były jego ramiona, usiane białymi, odbarwionymi plamkami zmian przedrakowych. Zawsze miała ochotę ich dotknąć, ale nigdy tego nie zrobiła. Nadal wyprowadzał co rano swą łódź z portu Whale Harbor, wynajmując siebie i ją amatorom mocnych wrażeń rybackich. Swą sportową łódź rybacką nazwał „Ostatnia szansa”. Turyści myśleli, że odnosi się to do złowienia taaakiej ryby, on zaś miał raczej na myśli własną, mikrą egzystencję szypra.

Chociaż matka jej tego nigdy nie powiedziała, domyślała się, że była dzieckiem z przypadku. Urodziła się, gdy jej rodzice zaczynali właśnie wchodzić w wiek średni, od braci oddzielała ją ponad dziesięcioletnia różnica wieku. Obaj opuścili Keys tak szybko, jak tylko pozwolił im na to wiek i wykształcenie, jeden, by otworzyć kancelarię prawną w Atlancie, drugi, by prowadzić odnoszącą umiarkowane sukcesy firmę eksportowo-importową w Miami. Dowcip rodzinny głosił, że był on jedynym legalnym importerem towarów w mieście i przez to najuboższym. Przez jakiś czas myślała, że pójdzie w ślady najpierw jednego brata, później drugiego. W końcu studiowała na Uniwersytecie Stanowym na Florydzie, gdzie udawało jej się utrzymywać z roku na rok na tyle wysoką średnią, by bez kłopotu móc później zacząć studia doktoranckie. Że wstąpi do policji, zdecydowała po tym, jak została zgwałcona.

Wspomnienie zdawało się piec oddalonym bólem. Był koniec semestru w Gainesville, prawie lato, gorące i wilgotne. Nie miała zamiaru iść na tamtą imprezę w klubie zaprzyjaźnionego towarzystwa studenckiego, ale niezwykle ciężki egzamin z psychologii zupełnie pozbawił ją woli i energii, gdy więc koleżanki z pokoju zaczęły ją namawiać, by z nimi poszła, nie opierała się długo.

Pamiętała ogłuszający hałas, wdzierający się wszędzie. Krzykliwe głosy, muzyka, zbyt wiele osób wciśniętych w zbyt ciasne pomieszczenie. Stary, drewniany budynek trząsł się w posadach. Szybko wypiła kolejne piwo, szukając ucieczki przed upałem. Zarysy świata rozmazały się nieco, impreza stała się nagle całkiem do przyjęcia.

Dobrze po północy, nie mogąc odnaleźć w ścisku swoich towarzyszek, wyszła sama, odrzucając niezliczone propozycje narzucającego się towarzystwa podchmielonych studentów. Wypiła na tyle dużo, by czuć płynną jedność z nocą, idąc niepewnym krokiem pod gwiazdami. Wiedziała, w którym kierunku ma iść, nie była jednak w stanie zrobić tego szybko. Łatwy cel, pomyślała gorzko.

Nie zauważyła dwóch mężczyzn idących z tyłu pod osłoną cienia do momentu, aż byli tuż za nią. Zarzucili jej kurtkę na głowę i ogłuszyli szybkimi razami pięści. Nie miała nawet czasu, żeby krzyknąć, starać się oswobodzić, uciec. To był najbardziej nienawistny fragment całego wspomnienia. Spokojnie mogłam im uciec. Poczuła, jak napinają się jej mięśnie łydek. Okręgowa mistrzyni juniorów w biegach średniodystansowych. Filar uniwersyteckiej żeńskiej drużyny lekkoatletycznej. Gdybym tylko zdołała się wyrwać, choćby na ułamek sekundy, nigdy by mnie nie dogonili. Nie mieliby szans. Pamiętała miażdżący ciężar dwóch męskich ciał, wgniatający ją w ziemię. Ból najpierw był obezwładniający, potem jakby zaczął powoli odpływać. Bała się, że się udusi lub zostanie zgnieciona. Szamotała się do chwili, gdy jeden z nich wymierzył jej cios pięścią w brodę, pogrążając ją w oszołomieniu przekraczającym skutki najmocniejszego alkoholu. Zemdlała, odczuwając prawie wdzięczność za chwilowe uwolnienie od bólu i okropności tego, co się działo.

Jechała coraz prędzej w stronę Miami, nabierając prędkości wraz z odżywającymi wspomnieniami. Nic się przecież nie stało, myślała. Obudziła się w szpitalu, zgwałcona. Kłucie, dotykanie, ponowne wdzieranie się w nią. Złożyć zeznanie przed policją uniwersytecką. Potem jeszcze detektyw z miasta. Czy mogłaby pani opisać napastników? Było ciemno. Przytrzymali mnie. Ale jak wyglądali? Byli silni. Jeden zarzucił mi kurtkę na głowę. Czy byli biali? Czarni? Latynosi? Niscy? Wysocy? Postawni? Chudzi? Byli na mnie. Czy coś mówili? Nie, tylko robili to. Zadzwoniła do domu. Usłyszała spazmatyczny, bezsensowny płacz matki i wściekłość bijącą z głosu ojczyma, zupełnie jakby był zły na nią za to, co się stało. Wreszcie wybrała się do poradni, zajmującej się doradztwem dla ofiar gwałtu. Kobieta słuchała i kiwała głową. Shaeffer spojrzała na nią i zdała sobie sprawę, że współczucie było takim samym elementem jej pracy jak cukierkowe uśmiechy i sztuczna spontaniczność u pracowników Disney World. Wybiegła stamtąd, wróciła do domu i czekała, aż coś się wydarzy. Nic się nie stało. Żadnych podejrzanych, żadnych aresztowań. Po prostu jeszcze jedna niespokojna noc, kiedy coś poszło nie tak w miasteczku studenckim. Reperkusje po imprezie. Zapomnieć i żyć dalej, jakby nigdy nic.

Jej sińce powoli goiły się i znikały. Dotknęła małego szwu, bielejącego w kąciku oka. To pozostało.

W jej rodzinie nie mówiło się w ogóle o tym, co się stało. Wróciła do Keys i zauważyła, że nic się nie zmieniło. Nadal mieszkali w dwupiętrowym domu z piaskowca, z widokiem na ocean i wentylatorami w każdym pokoju, które mieszały lepkie powietrze, nie ochładzając go. Matka nadal jeździła do restauracji, by dopilnować pieczenia unikatowej jakości cytrynowego ciasta, z którego słynęło Keys, a także smażenia owoców morza. Wszystko musiało być gotowe na przybycie turystów i miejscowych rybaków, ocierających się o siebie ramionami przy barze. Rutyna, stopniowo oddzielana od właściwego nurtu życia przez upływający czas, trwała niezmiennie. Andrea wróciła do pracy na łodzi ojczyma, jakby nic się w niej nie zmieniło. Przypomniała sobie, jak spoglądała często na niego, stojącego niewzruszenie na mostku, górującego nad falami, patrzącego spoza ciemnych okularów w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak podwodnego życia. Ona uwijała się w kokpicie, podając gościom piwa, śmiejąc się z ich dowcipów w nie najlepszym guście, zakładając przynętę na haczyki i czekając, aż coś się zacznie dziać.

Poprawiła okulary, chroniące ją przed oślepiającym blaskiem szosy. Ale ja się zmieniłam, pomyślała. Zaczęła komponować długie listy do matki, przelewając w nie cały ból, całe okropieństwo tego, co się stało. Pisała na liliowej perfumowanej papeterii, kupionej w sklepie obok, zostawiając na cienkich, delikatnych kartkach plamy łez i słów. Po jakimś czasie nie pisała już o tym, jak bardzo czuła się zbrukana, o ziejącej jamie, jaką wyszarpnęli dwaj mężczyźni bez twarzy w samym środku jej jestestwa. Zamiast tego pojawiać się zaczęły relacje o pogodzie, o świecie, o tym, co chciała jeszcze zrobić, i co już zrobiła. W dniu, w którym wybrała się na egzamin wstępny do akademii policyjnej, napisała: „Nie potrafię przywrócić życia tacie”… Ale pozwalając temu niememu głosowi z jej wnętrza spłynąć na papier, poczuła się lepiej. Oczywiście, nigdy nie wysłała żadnego z tych listów ani nie pokazała ich nikomu. Trzymała je wszystkie w imitującej skórę teczce, kupionej na wystawie rzemiosła gdzieś na przedmieściach Miami. Ostatnio zaczęła umieszczać w swoich listach streszczenia spraw, nad którymi aktualnie pracowała, ujmując w słowa wszelkie własne podejrzenia i domysły, dbając, by te niebezpieczne dywagacje nie przeniknęły do oficjalnych raportów i notatek służbowych. Zastanawiała się czasem, czy gdyby jej matka faktycznie kiedyś przeczytała te kartki, tak ostentacyjnie do niej zaadresowane, bardziej zaszokowałoby ją to, co spotkało jej córkę, czy też to, co niemalże na oczach jej córki spotykało innych.

Przywołała obraz pary starych ludzi z Tarpon Drive. Nie mieli najmniejszych szans. Wiedzieli, kogo wychowali. Czy naprawdę sądzili, że dając światu Blaira Sullivana nie będą musieli kiedyś za to zapłacić? Każdy kiedyś spłaca swój dług.

Shaeffer wróciła pamięcią do pierwszego razu, kiedy poczuła w dłoni bezpieczny ciężar rewolweru colt magnum.357, stanowiącego standardową broń policjantów z Monroe. W jego masywności kryło się kojące zapewnienie, że już nigdy nie będzie ofiarą.

Nacisnęła lekko pedał gazu, czując, jak jej nie oznaczony samochód wystrzela do przodu niczym rakieta, z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę gładko przecinając upalne powietrze.

Zaraz pierwszego dnia wstrzeliła jeden z sześciu pocisków w sam środek tarczy. Następnego dnia już dwa na każde sześć. Pod koniec sześciotygodniowego szkolenia pakowała już zawsze sześć na sześć, upychając je ciasno jeden przy drugim w samym środku tarczy. Potem ćwiczyła strzelanie przynajmniej raz na tydzień. Nie zaniedbywała też innych umiejętności, nabierając wprawy w obsłudze mniejszych automatów i armatki wodnej, będącej stałym wyposażeniem większości samochodów policyjnych. Ostatnio zaczęła swój czas na strzelnicy dzielić pomiędzy wojskowy M16 i model dziewięciomilimetrowy, preferowany przez NATO. Ten zresztą najbardziej przypadł jej do gustu; tak bardzo, że zaczęła go nosić do pracy.

Zdjęła stopę z gazu, pozwalając pojazdowi zwolnić do poziomu ograniczenia prędkości. Spojrzała w lusterko, w którym widoczny był inny samochód, jadący szybko, doganiający ją teraz i przechodzący na pas obok, by się z nią zrównać. Był to policjant stanowy w nie oznakowanym fordzie, polujący na piratów drogowych. Musiała zrobić niezłe wrażenie na jego radarze, by wyciągnąć go w taki upał z kryjówki. Po to tylko, by teraz z bliska rozpoznał samochód policyjny. Wychylił się w jej stronę, patrząc uważnie spoza przyciemnionych okularów. Uśmiechnęła się i przesadnie wzruszyła ramionami, widząc, jak twarz mężczyzny odpręża się w uśmiechu. Uniósł jedną rękę, jakby chciał powiedzieć: „Nie ma sprawy”, a następnie oddalił się szybkim zrywem. Włączyła swoje radio, nastawiając je na częstotliwość policji stanowej.

– Tutaj zabójstwa Monroe jeden cztery, odbiór.

– Zabójstwa Monroe, tutaj Willis, drogówka. Namierzyłem cię, jak jechałaś sto pięćdziesiąt. Gdzie ten pożar?

– Przepraszam, Will. Po prostu ładny dzień, działam w słusznej sprawie i chciałam się trochę przewietrzyć. Obiecuję, że spojrzę na licznik.

– Nie ma problemu, jeden cztery. Słuchaj, masz czas złapać coś na ząb? Zaśmiała się. Szybki podryw.

– Niestety, nie w tej chwili. Ale wróć do mnie za parę dni, posterunek w Largo.

– Załatwione.

Zobaczyła jeszcze, jak podnosi rękę i zjeżdża na boczny pas. Będzie miał nadzieję przez kilka dni, pomyślała i zastanowiła się, czy od razu go nie przeprosić. Będzie zawiedziony. Miała jedną, niezłomną zasadę: nigdy nie spała z kimś, kto wiedział, że jest z policji. Nigdy nie spała z kimś, kogo mogłaby jeszcze kiedyś spotkać. Dotknęła znowu blizny nad okiem. Dwie blizny, pomyślała. Jedna na zewnątrz, druga wewnątrz. Nie zatrzymała się aż do Miami.

Recepcjonistka w poczekalni redakcji „The Miami Journal” poinformowała ją, że Matthew Cowarta nie ma w gabinecie. Fala zaskoczenia ogarnęła ją, wyparta w ułamku sekundy przez narastające podniecenie. Czegoś szuka, pomyślała. Albo kogoś. Poprosiła o spotkanie z redaktorem działu miejskiego, próbując naprędce uporządkować własne podejrzenia. Recepcjonistka chwilę rozmawiała przez telefon, następnie wskazała jej miejsce na kanapie. Minęło dobre dwadzieścia minut, zanim redaktor pojawił się wreszcie w dwuskrzydłowych drzwiach.

– Przepraszam, że musiała pani czekać – powiedział szybko. – Byliśmy akurat w trakcie konferencji prasowej; naprawdę nie mogłem wyjść.

– Chciałabym raz jeszcze porozmawiać z Cowartem. – Starała się pozbawić swój głos wszelkich oznak podniecenia.

– Myślałem, że poprzednio spisała pani jego zeznanie.

– Niezupełnie.

– Nie? – Wzruszył ramionami, jakby chcąc powiedzieć, że nie ma współczucia dla kogoś, kto nie korzysta z okazji.

– Jest jeszcze parę spraw, które pan Cowart być może pomógłby nam wytłumaczyć.

– Przykro mi, ale nie ma go tutaj – rzekł redaktor. Zmarszczył brwi z niezadowoleniem. – Może ja mógłbym w czymś pomóc? – Jego oferta była aż nazbyt czytelnie nieszczera.

– No cóż – stwierdziła ze sztucznym entuzjazmem – po prostu nie mogę pojąć, w jaki sposób Sullivan miałby to wszystko załatwić, jak nawiązał kontakty… – Machnęła pospiesznie ręką, uprzedzając pytanie redaktora. -… To znaczy, niby wiem, ale cały czas jakoś tego nie czuję. Ciekawa byłam po prostu, czy pan Cowart nie mógłby czegoś dodać do tego, co już powiedział. Może by mi to trochę pomogło. – Chyba zabrzmiało to dostatecznie bezpiecznie. Podejrzewała, że redaktor powinien chyba teraz trochę zmięknąć.

– Cóż, cholera – odezwał się po chwili. – Chyba wszyscy starają się to zrozumieć.

Roześmiała się.

– Co za sytuacja, prawda?

Przytaknął, uśmiechając się. Nadal jednak pozostał ostrożny.

– Myślę, że opowiedział to pani najlepiej, jak mógł. Ale…

– Mam po prostu nadzieję – odparła powoli – że może teraz, kiedy miał trochę czasu do namysłu, przypomniał sobie coś więcej. Wie pan, to zaskakujące, ile ludzie potrafią sobie przypomnieć, gdy dać im trochę czasu.

Redaktor uśmiechnął się.

– Wcale mnie to nie zaskakuje. To, co ludzie potrafią sobie przypomnieć, to też i nasza branża. – Przestąpił z nogi na nogę i wzburzył rzednące włosy. – Pojechał zbierać materiał.

– A można wiedzieć gdzie?

Redaktor zawahał się, zanim odpowiedział:

– Północna Floryda.

Wyglądał przez chwilę tak, jakby świadomość, że to on wydaje komuś informacje, miała go za chwilę doprowadzić do torsji. Shaeffer uśmiechnęła się.

– Duże miejsce, ta północna Floryda.

Wzruszył ramionami.

– Ta sprawa działa się tylko w dwóch miejscach. Zresztą pani dobrze o tym wie. W więzieniu w Starkę i w małym miasteczku zwanym Pachoula. Nie muszę chyba pani o tym mówić. A teraz przykro mi, detektyw Shaeffer, ale muszę już wracać do pracy.

– Czy mógłby pan powiedzieć Cowartowi, że muszę z nim porozmawiać?

– Powiem mu. Ale nic nie mogę obiecać. Gdzie pani teraz będzie?

– Będę go szukała – odparła. Wstała już do wyjścia, kiedy przypomniała sobie o jeszcze jednej rzeczy. – Czy mogłabym poczytać oryginalne artykuły Cowarta?

Redaktor zatrzymał się, rozważając, wreszcie wskazał jej gestem bibliotekę.

– Tam pani pomogą – oznajmił. – Jeżeli miałaby pani jakieś problemy, proszę im powiedzieć, żeby się ze mną skontaktowali.


Stała przy kontuarze, przerzucając ciężki, opasły tom wydań „The Miami Journal”. Uderzyła ją obfitość nieszczęść dokumentowanych przez gazetę. Potem natrafiła już na wydanie niedzielne, z pierwszym artykułem Cowarta, dotyczącym zamordowania Joanie Shriver. Uważnie przeczytała go, robiąc notatki, dokładnie zapisując wszystkie nazwiska i daty.

Jadąc windą na dół, starała się nadać jakiś porządek kłębiącym się w głowie myślom. Winda zatrzymała się miękko na parterze. Andrea Shaeffer zaczęła powoli iść ku wyjściu, kiedy nagłe olśnienie zatrzymało ją na środku korytarza.

Ta sprawa zdarzyła się tylko w dwóch miejscach, tak powiedział redaktor. Pomyślała o potrzasku, w jakim znalazł się Cowart. Co sprowadziło go do Blaira Sullivana?

Morderstwo dziewczynki w Pachouli.

Kto jest powiązany z tamtą sprawą?

Robert Earl Ferguson.

Kto stanowi ogniwo pomiędzy Sullivanem a Cowartem?

Robert Earl Ferguson.

Kto przyniósł mu nagrodę?

Robert Earl Ferguson.

Obróciła się na pięcie i pomaszerowała w róg hallu, gdzie na ścianie wisiały telefony. Zajrzała do notatnika i wykręciła numer informacji w Pensacola. Następnie wybrała numer podany jej przez elektroniczny głos. Po udanym przebrnięciu przez sekretarkę, usłyszała na linii głos adwokata:

– Tutaj Roy Black. Czym mogę pani służyć?

– Panie Black – odparła – mówi Andrea Shaeffer. Dzwonię z „The Miami Journal”. – Uśmiechnęła się, wypowiadając tę półprawdę. – Musimy natychmiast skontaktować się z panem Cowartem, który pojechał do Pachouli, spotkać się z pańskim klientem. Trzeba go odszukać, a nikt nie może znaleźć numeru, który zostawił. Pomyślałam sobie, że może pan będzie mi mógł pomóc… Bardzo mi przykro, że zawracam tym panu głowę…

– Naprawdę nie ma sprawy, panienko. Ale Bobby Earl wyjechał z Pachouli. Wrócił do Newark w New Jersey. Nie wiem, po co pan Cowart wracałby do Pachouli.

– Och! – wykrzyknęła, nadając swemu głosowi wyraz kompletnego zaskoczenia i bezradności. – Zbiera materiał do artykułu opisującego nastroje po egzekucji Blaira Sullivana. Czy uważa pan, że pan Cowart mógłby wobec tego pojechać do Newark? Niewiele nam powiedział o swoich planach, a naprawdę musimy się z nim porozumieć. Czy ma pan może tamtejszy adres? Bardzo mi przykro, że tak pana niepokoję, ale nigdzie nie można znaleźć notatnika z adresami z biurka pana Cowarta.

– Nie mam w zwyczaju wydawania czyichś adresów – oznajmił niechętnie adwokat.

– Och – grała dalej roztrzepaną szczebiotkę – no tak. Nie pomyślałam o tym. Kurczę, jak ja go teraz znajdę? Mój szef urwie mi chyba głowę. Czy wie pan może, jak mogłabym trafić na jego ślad tam, na północy?

Adwokat zawahał się.

– Ach, co tam – powiedział w końcu. – Zaraz go pani podam. Ale musi mi pani obiecać, że nie będzie nigdzie opublikowany i w ogóle nikomu innemu go pani nie poda. Dobrze? Pan Ferguson bardzo stara się o tym wszystkim zapomnieć. Chce zacząć żyć normalnie.

– Naprawdę, poda mi pan? Obiecuję, nikomu. Wiem, jak to jest – prawie krzyczała z udawanym entuzjazmem.

– Proszę sekundkę poczekać – powiedział adwokat. – Poszukam go dla pani.

Czekała. Małe kłamstewka i gra nie przyszły jej trudno. Zastanawiała się, czy uda jej się złapać następny samolot na północ. Nie wiedziała jeszcze, co zrobi, kiedy odnajdzie Fergusona, jednego wszakże była pewna: odpowiedzi na wszystkie jej pytania krążyły gdzieś w pobliżu tego człowieka. Oczami wyobraźni napotkała jego wzrok, patrzący na nią ze zdjęcia w gazecie. Niewinny człowiek.

Rozdział siedemnasty

NEWARK

Samolot zaczynał wyraźnie schodzić do lądowania, chowając się na chwilę w cienkiej zasłonie chmur, spoza której wyłoniło się zbliżające się coraz bardziej lotnisko. Miasto wyglądało z tej wysokości jak klocki dziecka, rozrzucone niecierpliwą ręką po kolorowym dywanie. Słabe, wczesnowiosenne słońce oświetlało grupkę biurowców. Patrząc przez okno, niemalże czuła wilgotny chłód pierwszych dni kwietnia i zatęskniła nagle za nieustępliwym gorącem Florida Keys. Następnie odsunęła od siebie wszystkie myśli, oprócz jednej: jak się zachować względem Fergusona.

Ostrożnie, zdecydowała. Grać z nim jak z silną rybą złapaną na cienką żyłkę; zbyt gwałtowny ruch, czy też zbyt wielki nacisk zerwie żyłkę i tyle go będziesz widziała. Zresztą masz tylko do dyspozycji wyjątkowo cienką nić. Przecież nic właściwie nie wiązało Fergusona z morderstwami na Tarpon Drive, oprócz obecności jednego dziennikarza. Żadnych świadków, odcisków palców czy próbek krwi. Nawet nie modus operandi. Morderstwo małej dziewczynki, mające wyraźne podłoże seksualne, niewiele miało wspólnego z rzezią dwójki staruszków. A jeśli wierzyć Cowartowi i jego gazecie, Ferguson nie był nawet winny pierwszej części tego równania.

Samolot ciął przestrzeń równym łukiem, odsłaniając szeroką wstęgę autostrady New Jersey Turnpike, zdążającej wężowymi skrętami z północy na południe. Ogarnęło ją nagłe przygnębienie. Wyrzucała sobie, że bez zastanowienia wyruszyła w pogoń za potwierdzeniem własnej, dzikiej hipotezy. Była nawet taka chwila, w której chciała złapać pierwszy powrotny samolot na Florydę, by stanąć grzecznie do pracy przy boku Weissa. Wszystko wydawało się takie jasne, gdy była jeszcze w hallu „Journala”. Zasnute, szare niebo nad New Jersey zdawało się szydzić z przepełniającej ją nagle niepewności.

Zastanawiała się, czy Ferguson nauczył się czegoś za pierwszym razem. Jego obraz, który miała w głowie, podkolorowany jeszcze słowami Cowarta, przedstawiał inteligentnego, wykształconego człowieka, w niczym nie przypominającego przeciętnego więźnia. Niedobrze, pomyślała. Jednym z kontrowersyjnych truizmów, o których wiedział każdy policjant, był fakt, że niekoniecznie trudniej jest podstawić nogę komuś, kogo podejrzewają wszyscy. Czasami nawet łatwiej. Jak uważała jednak, w przypadku Fergusona było inaczej. Ale… przypomniała sobie pewną chwilę sprzed sześciu lat. Była wtedy na łodzi rybackiej ojczyma. Wypłynęli przed wieczorem, korzystając z siły odpływu, przelewającego się między filarami niezliczonych mostów łączących wysepki Keys. Klient miał właśnie na wędce wielkiego nitkopłetwa, dobrze ponad sześćdziesiąt kilogramów. Ryba dwukrotnie wyskoczyła z wody, wstrząsając skrzelami, szarpiąc i skręcając się na wszystkie strony, następnie zwaliła się w dół, srebrzysty, śliski kształt, gładko przecinający ciemniejącą toń. Płynęła z prądem, wykorzystując opór wody w walce z naprężoną liną. Klient radził sobie dzielnie, z zacięciem, stękając czasem z wysiłku, stojąc na szeroko rozstawionych nogach, z plecami wygiętymi w łuk, walcząc z witalnością ryby już prawie od godziny. Wielka ryba nie przestawała przeć naprzód, odwijając coraz więcej żyłki z kołowrotka, kierując się w stronę filarów mostu.

Mądra ryba, pomyślała. Mocna ryba. Wiedziała, że jeżeli uda jej się tam dopłynąć, może zerwać linę o kant słupa. Musiała tylko otrzeć napiętą, pojedynczo skręcaną żyłkę o filar. Ryba znała już smak haczyka. Wiedziała, co to ból, znała siłę liny ciągnącej ją bezlitośnie na powierzchnię. Znajomość rzeczy wzmocniła ją. W jej walce nie było paniki. Tylko stała, inteligentna dzikość, dążąca uparcie w stronę mostu – i ratunku.

To, co zrobiła, wydawało się szaleństwem. Skoczyła w stronę mężczyzny, w sekundzie znajdując się przy jego boku. Jednym wprawnym, impulsywnym ruchem zaklinowała kołowrotek. Następnie wrzasnęła:- „Przerzuć ją! Przerzucaj!” Mężczyzna spojrzał dziko. Wtedy, nie zastanawiając się, co robi, chwyciła oburącz kij jego wędki, wyrwała mu go i wyrzuciła za burtę. Wędzisko zostawiało za sobą małą bruzdę, oddalając się coraz bardziej w oszałamiającym pędzie.

– Co, u diabła… – zaczął mężczyzna z nie ukrywaną złością, po to by za chwilę przerwać, gdy jej ojczym szybkim ruchem steru zawrócił łódkę w kanale i przepłynął pędem pod mostem, prawie ocierając się o filar. Za chwilę mogła podziwiać cień ojczyma na mostku, przebijającego wzrokiem zapadającą ciemność, wreszcie bez słowa wskazującego jakiś kształt na wodzie. Spojrzeli w tamtą stronę i dostrzegli wędkę, z korkiem podskakującym na powierzchni. Gdy podpłynęli bliżej, pochyliła się i wyciągnęła wędkę, jednocześnie zwalniając blokadę kołowrotka.

– Teraz – powiedziała do rybaka – doprowadź go.

Mężczyzna ściągnął wędkę, uśmiechając się szeroko, gdy poczuł ciężar na drugim końcu linki. Nadal zahaczony nitkopłetw wystrzelił nagle nad wodę. Szok i zaskoczenie, spowodowane nagłym i już niespodziewanym bólem wbijającego się ponownie haczyka, zmusiły go do jeszcze jednego, wspaniałego zrywu. Przepłynął jak strzała w powietrzu, rozpryskując czarne strumienie wody. Wiedziała jednak, że to ostatni wysiłek ryby; nerwowe drgnięcia wspaniałego tułowia zwiastowały rychłą porażkę. Jeszcze dziesięć minut i mieli nitkopłetwa tuż przy prawej burcie. Wyciągnęła go ostrożnie z wody. Po niezliczonych błyskach aparatów fotograficznych oddano rybę wodom kanału. Andrea wychyliła się przez burtę, delikatnym masażem przywracając ją do życia, trzymając w obu dłoniach imponujących rozmiarów cielsko. Zanim jednak zwróciła jej wolność, złapała jedną z połyskujących łusek wielkości srebrnej półdolarówki i oderwała ją. Włożyła łuskę do kieszeni koszuli, patrząc, jak ogromny kształt oddala się powoli, przecinając ogonem ciepłą wodę. Mądra ryba. Mocna ryba. Ale ja byłam mądrzejsza i to mnie wzmocniło. Przywołała raz jeszcze obraz Fergusona. Już raz złapany, pomyślała. Samolot zabuczał i podskoczył, zatrzymując się. Zabrała swoje rzeczy i skierowała się w stronę wyjścia.


Kapitan z komendy policji w Newark przydzielił Andrei Shaeffer dwóch umundurowanych policjantów, którzy mieli jej towarzyszyć do mieszkania Fergusona. Po krótkim przedstawieniu się i kilku zdawkowych zdaniach powieźli ją przez miasto pod adres, który podała.

Patrzyła w milczeniu na ulice, przywodzące na myśl przedsionek piekła. Mijane domy nie różniły się niczym; przybrudzona cegła i beton, upstrzone gęsto sadzą i beznadziejnością. Nawet słońce, przedostające się między domami, wydawało się szare. Po obu stronach trwała nie kończąca się procesja małych firm, sklepów z używaną odzieżą, barów z tanim winem, lombardów, sklepów z gospodarstwem domowym i wystaw z meblami do wynajęcia, a wszystkie przyklejone do zaśmieconego chodnika, jakby ostatkiem sił walczące, by nie spaść na ulicę. W każdym oknie widniały grube czarne kraty – konieczność codzienności w mieście. Na każdym rogu wyrastała inna grupka rozleniwionych mężczyzn, nastoletnich członków gangów, krzykliwych prostytutek. Nawet bary szybkiej obsługi, mimo zobowiązującej do porządku i czystości znanej nazwy, wydawały się zszarzałe i podniszczone, odbiegając zdecydowanie od ich śródmiejskich odpowiedników. Miasto wyglądało jak stary bokser, uczestniczący resztką sił w kolejnej rundzie jednej ze swych ostatnich walk, chwiejący się, lecz nadal trzymający się na nogach, gdyż wiek, głupota, czy wreszcie upór nie pozwalają mu upaść.

– Mówiła pani, że ten koleś się uczy? Nie ma mowy. Nie tutaj – stwierdził autorytatywnie jeden z policjantów, małomówny Murzyn z siwizną na skroniach.

– Tak mi powiedział jego adwokat – odparła.

– Tutaj jest tylko jedna szkoła. Uczą tam, jak zostać panienką, alfonsem, jak sprzedawać narkotyki i ćpać. Nie wiem, jak można by nazwać tę szkołę.

– No, nie przesadzaj – wtrącił się młodszy, blondyn z opadającymi na usta wąsami – nie jest to tak do końca prawda. Mieszka tu sporo całkiem porządnych ludzi.

– Tak – przerwał starszy – którzy muszą się chować za stalowymi kratami.

– Niech pani na niego nie zważa – powiedział blondyn. – Wypalił się. Nie wspomniał o tym, że sam tutaj zaczynał i przepracował parę lat, chodząc jednocześnie na studia wieczorowe. Więc nie jest to niemożliwe. Może pani człowiek dojeżdża codziennie do Nowego Brunszwiku, bo studiuje na Uniwersytecie Rutgersa. Albo wieczorowo w St. Pete’s.

– Ale to nie ma żadnego sensu. Po co by ktoś miał mieszkać w takiej zawszonej dziurze, jeżeli nie musi? – gorączkował się starszy policjant. – Jedynym powodem, żeby mieszkać tutaj, jest brak szansy na przeniesienie się gdzieś indziej.

– Mogę wymyślić jeszcze inny powód – oznajmił młodszy.

– Jaki? – spytała Shaeffer.

Policjant zakreślił szeroki łuk ręką.

– Jeśli ktoś chciałby się ukryć. Zniknąć na jakiś czas. Najlepsze miejsce na świecie. – Wskazał opuszczony budynek, okręcił się na siedzeniu i popatrzył wprost na nią. – Części tych miast są jak dżungla albo bagno. Przejeżdżamy koło takiego budynku, proszę spojrzeć, niedawno się spalił albo został opuszczony z jakiegoś innego powodu, zresztą to nie ma znaczenia. Nikt tak naprawdę nie wie, co dzieje się w środku. Ludzie mieszkają tam bez wody, bez elektryczności. Spotykają się gangi, przechowują broń. Cholera, w takim budynku ktoś mógłby ukryć sto trupów i nikt by ich nie znalazł. Nawet by nikt nie wiedział, że tam są. – Zawiesił głos na moment. – Idealne miejsce, żeby się zgubić. Komu by się chciało tutaj kogoś szukać, nawet jeśli naprawdę by mu zależało? – spytał.

– Zdaje się, że mnie – odpowiedziała cicho.

– Do czego on pani potrzebny? – spytał kierowca.

– Może mieć jakieś informacje dotyczące podwójnego morderstwa, nad którym pracuję.

– Myśli pani, że może nam wyciąć jakiś kawał? Może powinniśmy jeszcze kogoś wezwać? Coś wspólnego z narkotykami?

– Nie. Bardziej morderstwo na zlecenie.

– Jest pani pewna? Bo nie chciałbym wylądować oko w oko z jakimś maślanookim typkiem, co to ma w jednej łapie giwerę, a w drugiej kilo dynamitu.

– Nie, tak nie będzie.

– To podejrzany?

Zawahała się. Kim on właściwie był?

– Niezupełnie. Po prostu musimy z nim pogadać. Jeszcze nie wiadomo, co z tego wyniknie.

– Dobra. Wierzymy pani na słowo – stwierdził młodszy. – Ale nie podoba mi się to. A co w ogóle macie na niego?

– Niewiele.

– Więc ma pani nadzieję, że powie coś, o co się będzie można zaczepić, tak?

– Mniej więcej.

– Zarzucanie wędki, co?

Rozbawiła ją ironia stwierdzenia.

– Tak.

Dostrzegła, jak blondyn rzuca szybkie spojrzenie swemu partnerowi. Policjanci jechali dalej w ciszy. Minęli grupkę mężczyzn podpierających ścianę sklepu spożywczego. Widziała wyraźnie, jak oczy mieszkańców tego miasta w mieście podążają za nimi. Nie mają cienia wątpliwości, kim jesteśmy, pomyślała. Rozszyfrowali nas w ułamku sekundy. Starała się skoncentrować na mijanych twarzach, ale zlewały się z tłem.

– To tam – odezwał się policjant zza kierownicy. – W połowie ulicy.

Skierował samochód w wolne miejsce pomiędzy czteroletnim wiśniowym cadillakiem, z wydętymi białymi oponami i nową welurową tapicerką, a starym gruchotem, pozbawionym czegokolwiek, co przedstawiałoby jakąś wartość. Mały chłopiec siedział na krawężniku przy drzwiach cadillaca.

– Jesteśmy w domu – powiedział młodszy. – Jak pani to rozegra, detektywie?

– Miło i na luzie – odparła. – Najpierw pogadam z dozorcą, jeżeli w ogóle kogoś takiego znajdę. Może z sąsiadem. A potem zapukam do niego.

Starszy policjant wzruszył ramionami.

– Dobra. Będziemy o krok za panią. Ale kiedy znajdzie się pani w środku, będzie pani zdana na siebie.

Budynek zbudowany był z wysłużonej czerwonej cegły, wysoki na sześć pięter. Shaeffer zaczęła iść w jego stronę, potem jednak zawróciła, kierując się do chłopca. Spod podartych spodni od dresu wystawały błyszczące bielą, wysokie buty koszykarskie dobrej firmy.

– Jak leci? – spytała. Chłopiec wzruszył ramionami.

– W porządku.

– Co porabiasz? Chłopiec wskazał samochód.

– Pilnuję kółek. Wy z policji?

– Jakbyś zgadł.

– Ale nie stąd.

– Nie. Znasz kogoś o nazwisku Robert Earl Ferguson?

– Facet z Florydy. Jego szukacie?

– Tak. Jest w środku?

– Nie wiem. Nikt go za często nie ogląda.

– Czemu nie?

Chłopiec odwrócił się plecami.

– Pewnie coś działa.

Shaeffer skinęła głową i weszła po kilku schodach do wejścia, mając za sobą dwóch policjantów. Przyjrzała się skrzynkom pocztowym. Na jednej znalazła wydrapane nazwisko Fergusona. Spisała nazwiska kilku sąsiadów, zanotowując też jedno, opatrzone skrótem „Doz.” Zadzwoniła domofonem. Nie było żadnej odpowiedzi.

– Zepsuty – powiedział starszy policjant.

– Jak wszystko tutaj – dodał młodszy.

Wyciągnęła rękę i popchnęła drzwi. Otworzyły się, nie stawiając najmniejszego oporu. Przez chwilę poczuła lekkie zawstydzenie.

– Domyślam się, że na Florydzie takie rzeczy jak zamki i dzwonki jeszcze nadal działają – skomentował starszy.

Wewnątrz dom przywodził na myśl jaskinię. Korytarze były wąskie, straszące zapachem gnijących śmieci i moczu. Młodszy policjant musiał zauważyć odrazę na jej twarzy, bo powiedział:

– Hej, tutaj i tak jest sto razy lepiej niż gdzie indziej. – Wskazał gestem mroczne zakamarki. – Nie widać żadnych pijaków mieszkających na korytarzu, prawda? A to już duży plus.

Odnalazła szybko mieszkanie dozorcy, gnieżdżące się pod schodami. Zapukała ostro trzy razy i po chwili z wnętrza dały się słyszeć stłumione stuki. A w chwilę potem głos:

– Czego chcą?

Podniosła swą odznakę na wysokość wizjera.

– Policja, proszę pana – oznajmiła.

Przez chwilę słychać było stłumiony odgłos otwieranych zamków. Wreszcie drzwi uchyliły się, odsłaniając chudego czarnego mężczyznę w średnim wieku, w ubraniu roboczym, za to bez butów.

– Pan Washington? Pan jest dozorcą? Przytaknął.

– Czego chcecie? – powtórzył.

– Chcę wejść do środka – powiedziała szorstko. Otworzył drzwi na całą szerokość, wpuszczając ich.

– Ja nic nie zrobiłem.

Shaeffer rzuciła okiem na wysłużone meble i naddartą wykładzinę, a następnie odwróciła się do dozorcy i zapytała:

– Robert Earl Ferguson. Jest na górze? Wzruszył ramionami.

– Zdaje się. Tak myślę. Nie pilnuję, kto wchodzi, kto wychodzi. – A kto pilnuje?

– Moja żona – rzekł, wskazując palcem. Kobieta postąpiła z wysiłkiem do przodu, opierając się całym ciężarem na zaimprowizowanym balkoniku. Oddychała szybkimi, urywanymi haustami, którym towarzyszyły chrapliwe poświstywania.

– Nie ruszam się prawie. Całe dnie siedzę sobie, o tu – wskazała frontowe okno. – Patrzę, co tam na świecie, zanim się z nim pożegnam. Na drutach robię, takie tam. Ale chociaż wiem, kiedy kto idzie, a kiedy zachodzi.

– A Ferguson ma jakiś stały plan?

Skinęła głową. Shaeffer wyjęła notes i coś zapisała.

– A gdzie on tak chadza?

– No, nie wiem nic na pewno, ale jak idzie, ma ze sobą w torbie te uczone książki. A torba zwykła, taka na plecy. Zarzuca ją sobie i wygląda, jakby szedł na wojnę albo i na wycieczkę. Wychodzi popołudniami. Nie widzę, żeby wracał przed nocą, dopiero późno. Zdarza się, wychodzi z małą walizką. Wtedy potrafi go nie być i z parę dni. Chyba gdzieś wyjeżdża.

– A pani w nocy jeszcze patrzy? Późno, kiedy wraca?

– I tak za dobrze nie śpię. Za dobrze nie chodzę. Za dobrze nie oddycham. Niczego nie robię za dobrze.

Andrea poczuła nagły dreszcz podniecenia.

– A jak z pani pamięcią? – spytała.

– Nie, pamięć mi jeszcze nie kuleje, jeśli o to pani chodzi. Pamięć w porządku. A co by pani chciała wiedzieć?

– Tydzień do dziesięciu dni temu. Czy Ferguson wyjeżdżał z miasta? Widziała go pani z walizką? Nie było go może z dzień czy dwa? Stało się coś dziwnego, innego niż zwykle?

Kobieta zamyśliła się. Shaeffer widziała, jak próbuje posortować wszystkie przyjścia i wyjścia, które zauważyła. Oczy kobiety zwęziły się, a potem nagle rozszerzyły, jakby jakiś obraz czy wspomnienie przemknęły jej przez umysł. Otworzyła już usta, by coś powiedzieć, jednocześnie jedną ręką puszczając balkonik. Zanim jednak jakieś słowa mogły paść z jej ust, zawahała się, jakby inna myśl wyprzedziła tę pierwszą. Wreszcie potrząsnęła głową.

– Myślę, że nie. Ale jeszcze się nad tym zastanowię. Nie mogę być ze wszystkim pewna, dokąd się nad tym dobrze nie namyślę. Wie pani, jak to jest.

Shaeffer patrzyła na widoczny niepokój kobiety. Przypomniała sobie coś, pomyślała. Tylko nie chce powiedzieć.

– Niech się pani dobrze zastanowi.

– Tak zrobię – odparła kobieta ze znużeniem. – Może mi się coś niecoś przypomni, jak trochę się nad tym pogłowię. Tydzień, dziesięć dni temu, tak pani mówiła?

– Tak.

– Pomyślę.

– Dobrze. Pani tak zrobi. Jest ktoś jeszcze, kto mógłby wiedzieć?

– Nie. On sam siedzi, nie trzyma z nikim. Wychodzi popołudniami. Wraca w nocy. Wcześniej. Później. Ten chłopiec nigdy nie robi hałasu, nie rozrabia, nawet narzeczonej nie ma. Po co pani to wszystko wiedzieć? Czy on ma jakiś kłopot z policją?

– Wie pani coś o tym, co on robił przez ostatnie kilka lat? Jeszcze na Florydzie? Pan Washington wmieszał się do rozmowy:

– Słyszeliśmy, że jakiś czas siedział. Ale nic poza tym.

– Pobyt w pudle nie jest tutaj niczym nadzwyczajnym, proszę pani. Chyba nie ma tu takiego, co by nie siedział – włączyła się jego żona. Spojrzała na męża. – A Bóg świadkiem, że ci, co jeszcze nie siedzieli, niezadługo pójdą siedzieć. Tak to już tutaj jest, proszę pani.

– A jak u niego z płaceniem czynszu? – spytała Shaeffer.

– Zawsze gotówką. Pierwszego dnia miesiąca. Bez problemu.

Zanotowała to.

– Ale nie płaci dużo. Nie mamy tutaj luksusów, jeśli pani jeszcze nie zauważyła.

– Widział go kto kiedy z nożem? Dużym, takim jak na polowania? Albo może u niego w mieszkaniu?

– Nie, proszę pani.

– A pistolet?

– Nie, nie myślę. Ale myślę, że miejscowe ludzie mają jakiś gdzieś schowany, każdy jeden, to czemu by i on…

– Czy coś w ogóle utkwiło państwu w pamięci na jego temat? Coś dziwnego?

– No, nie jest tu na przykład specjalnie normalne spędzać czas nad tymi książkami. – Pan Washington uśmiechnął się niepewnie.

Shaeffer skinęła głową. Podała Washingtonom swoje wizytówki, po jednej dla każdego. W rogu widniał wyraźny emblemat biura szeryfa z okręgu Monroe.

– Coś się państwu przypomni, to dzwońcie. Na mój koszt. Będę pod tym numerem przez następne kilka dni. – Zapisała numer centrali hotelu w pobliżu lotniska, gdzie zostawiła torbę.

Oboje patrzyli posłusznie na wizytówki, gdy wychodziła na korytarz. Już na zewnątrz starszy policjant zapytał:

– Dowiedziała się pani czegoś nowego? Bo mnie nie wydało się to specjalnie ekscytujące. No, może oprócz tego, jak stara kłamała, kiedy mówiła, że nie pamięta, co się działo tydzień temu.

– Zdecydowanie coś sobie przypomniała – dodał młodszy.

– Wy też to zauważyliście?

– Trudno było nie zauważyć. Ale i tak za cholerę nie wiem, co to może znaczyć. Pewnie nie za wiele. A pani co na to?

– Dojdziemy i do tego – odparła. – A teraz czas zobaczyć, czy nasz człowiek jest w domu.

Rozdział osiemnasty

WIZYTA

Wzięła głęboki, powolny oddech, starając się zapanować nad walącym sercem, i zapukała. Korytarz w budynku był prawie zupełnie ciemny, jeśli nie liczyć umieszczonego w szczycie niewielkiego, nie mytego od lat okna. Nie miała pojęcia, czego się spodziewać. Domniemany zabójca, pomyślała. Kim on właściwie jest? Jednym z boków trójkąta. Człowiekiem, który studiuje, lecz czasem pakuje walizkę i znika na kilka dni. Ponownie zapukała; po chwili nadeszła oczekiwana odpowiedź.

– Kto tam?

– Policja. – Słowo zawisło w powietrzu, odbijając się echem w niewielkiej przestrzeni.

– Czego chcecie?

– Zadać parę pytań. Proszę otworzyć drzwi.

– Jakich pytań?

Wyczuwała obecność tamtego człowieka dosłownie o kilkanaście centymetrów od siebie, oddzielonego od niej tylko grubością brązowego drewna.

– Proszę otwierać.

Dwaj policjanci stanęli sztywno kilka kroków za jej plecami, usuwając się z zasięgu wizjera. Ponownie zastukała.

– Policja – powtórzyła. Nie wiedziała, co zrobi, jeżeli on odmówi otwarcia drzwi.

– W porządku.

Nie miała czasu, by poczuć ulgę. Wydawało jej się, że słyszała jakąś rysę w jego głosie, cień niezdecydowania, jak wahanie dziecka złapanego na robieniu czegoś niewłaściwego. Być może, myślała szybko, obrócił się tuż przed odezwaniem się, obrzucając uważnym spojrzeniem pokój, starając się odgadnąć, co właściwie mogłaby tam zobaczyć. Dowody? Dowody czego?

Dał się słyszeć dźwięk szczękających zamków i dzwonienie zdejmowanego łańcucha, po czym drzwi się lekko uchyliły. Andrea Shaeffer stanęła oko w oko z Robertem Earlem Fergusonem. Miał na sobie dżinsy, tenisówki i wielką bluzę bawełnianą koloru spłowiałej śliwki, opadającą mu miękko na ramiona, ukrywającą prawdziwy zarys jego sylwetki. Miał krótko obcięte włosy i gładko wygoloną twarz. Prawie się cofnęła – siła gniewu, bijąca ze ściągniętej twarzy mężczyzny, uderzyła w nią jak cios pięści. W oczach czaiła się wściekłość, przenikająca ją do szpiku kości, niwelująca niewielki, dzielący ich dystans.

– Czego pani chce? – zapytał. – Ja nic nie zrobiłem.

– Chcę z panem porozmawiać.

– Ma pani odznakę? Podniosła ją na wysokość wzroku.

– Okręg Monroe? Floryda?

– Zgadza się. Nazywam się Shaeffer. Jestem z wydziału zabójstw. – Przez moment wydawało się jej, że zauważyła cień niepewności prześlizgujący się po twarzy Fergusona, jakby usilnie próbował sobie coś przypomnieć.

– To niedaleko Dade, prawda? Zaraz koło Glades?

– Dokładnie.

– A po co ja wam jestem potrzebny?

– Mogę wejść?

– Najpierw chciałbym się dowiedzieć, po co tu jesteście. – Ferguson zdawał się ją uważnie oglądać w nagle zapadłej ciszy.

Zdała sobie nagle sprawę, że są prawie tego samego wzrostu i niemalże tej samej postury, zważywszy na drobną budowę Fergusona. Był on jednak takim rodzajem człowieka, dla którego wielkość i siła wydawały się nie mieć znaczenia.

– Wybrała się pani daleko od domu – zauważył. Rzucił okiem na dwóch policjantów, stojących w mroku korytarza. – A oni?

– Są stąd.

– Bałaś się przyjść tutaj sama? – Jego oczy zwęziły się niesympatycznie. Dwaj policjanci podeszli krok naprzód, zamykając dzielącą ich przestrzeń. Ferguson nadal stał nieruchomo w drzwiach, z rękami skrzyżowanymi na piersiach.

– Nie – odpowiedziała natychmiast, co wywołało tylko przelotny uśmieszek.

– Nic nie zrobiłem – powtórzył. Tym razem jednak w jego głosie nie było śladu emocji, jak u prawnika odczytującego coś z transkrypcji.

– Nie powiedziałam, że zrobiłeś.

– Ale nie przejeżdżałabyś takiego szmatu drogi, nie tłukłabyś się do tego uroczego miejsca aż z Monroe, gdybyś nie miała naprawdę dobrego powodu, prawda? – Cofnął się o krok. – Dobrze. Możesz wejść. Zadać te swoje pytania. Nie mam nic do ukrycia. – Ostatnie zdanie zostało powiedziane głośno, wyraźnie skierowane do dwóch policjantów z New Jersey.

Weszła do mieszkania. Gdy tylko znalazła się za progiem, Ferguson stanął pomiędzy nią a jej towarzyszami, odcinając im drogę.

– Was dwóch nie zapraszałem – powiedział gwałtownie. – Tylko ją. Chyba że macie nakaz.

Shaeffer odwróciła się, zaskoczona. Zauważyła, jak dwaj policjanci natychmiast się najeżają. Jak wszyscy gliniarze, nie nawykli do słuchania rozkazów od cywili.

– Złaź z drogi – nakazał starszy policjant.

– Zapomnij o tym. Przecież to ona ma pytanie. Więc może sama wejść i je zadać.

Młodszy policjant wysunął się z wyciągniętą naprzód ręką, jakby chcąc odepchnąć Fergusona z drogi, potem jednak się zastanowił. Schaeffer wykrztusiła:

– W porządku. Dam sobie radę.

Dwaj policjanci wahali się.

– To niezgodne z przepisami – powiedział starszy, potem odwrócił się do Fergusona. – Zachciewa ci się mnie popychać, co, gnoju?

Ferguson nie poruszył się. Schaeffer zrobiła nieznaczny, zamiatający ruch ręką. Zapadła krótka cisza, po której policjanci wycofali się na korytarz.

– Dobra – powiedział starszy – poczekamy tutaj. – Odwrócił się do Fergusona. – Mam dobrą pamięć do twarzy, gówniarzu – syknął szeptem. – Twoja zajęła właśnie czołowe miejsce na mojej liście.

Ferguson wykrzywił się do niego. – A twoja na mojej.

Zaczął zamykać drzwi, natychmiast jednak muskularne ramię młodszego z policjantów wystrzeliło mu naprzeciw, przytrzymując drzwi.

– Zostaną otwarte. Przynajmniej obejdzie się bez kłopotów. Ręka Fergusona odpadła od drzwi.

– Jak sobie życzycie.

Odwrócił się i wprowadził Shaeffer do mieszkania.

– Znam takich jak oni. Zupełnie jak połowa klawiszy na bloku. Myślą, że muszą być cholernie twardzi. Nawet nie wiedzą, co to znaczy być naprawdę twardym.

– A co to znaczy, panie Ferguson?

– Być twardym, to znać datę i godzinę. Wiedzieć, że jesteś zdrowy jak koń, ale społeczeństwo właśnie zafundowało ci śmiertelną chorobę. Być twardym, to wiedzieć, że każdy oddech zbliża cię bardziej do tego ostatniego. – Zatrzymał się na środku małego pokoju dziennego. – A co z panią, pani detektyw? Myśli pani, że jest pani twarda?

– Wtedy, kiedy muszę – odparła.

Nie roześmiał się, tylko spojrzał na nią z mieszanką niedowierzania i kpiny.

– Niech pani siada – powiedział. Sam usiadł na dobrze wysłużonej kanapie.

– Dziękuję – odparła. Ale nie usiadła. Zamiast tego zaczęła chodzić po pokoju, rozglądając się, jednocześnie nie spuszczając go z oka. Było to coś, czego ją nauczono. Bądź zawsze na nogach, kiedy podejrzany siedzi. Prawie każdego to zdenerwuje i sprawi, że pytający będzie wydawał się mocniejszy. Jego oczy uważnie ją obserwowały.

– Szuka pani czegoś? – Nie.

– To proszę mówić, czego pani chce.

Podeszła do okna i wyjrzała. Mogła stąd dostrzec czerwony samochód alfonsa i całą ulicę, pustą o tej porze.

– Nie bardzo jest na co popatrzeć – stwierdziła. – Dlaczego by ktoś chciał tutaj mieszkać? Szczególnie jeśliby nie musiał.

Nie odpowiedział.

– Prostytutki na rogu. Dom wariatów dwa domy dalej. Co jeszcze? Złodzieje. Gangi. Narkomani… – Spojrzała twardo na niego. – Mordercy. I pan.

– To prawda.

– A kim pan jest, panie Ferguson?

– Studentem.

– Są jeszcze jacyś inni studenci w okolicy?

– Nie znam żadnego.

– Więc dlaczego pan tutaj mieszka?

– Bo mi odpowiada.

– Pasuje pan tu?

– Tego nie powiedziałem.

– Więc dlaczego?

– Jest bezpiecznie. – Roześmiał się cicho. – Najbezpieczniejsze miejsce na ziemi.

– To żadna odpowiedź.

Wzruszył ramionami.

– Żyje się wewnątrz siebie. Nie w tamtym świecie. W środku. Pierwsza lekcja, której się człowiek uczy w więzieniu. Pierwsza z wielu. Myśli pani, że zapomina się, tylko dlatego że się stamtąd wyszło? A teraz niech mi pani powie, czego pani tu szuka.

Zamiast odpowiedzieć, nadal krążyła po niewielkim mieszkaniu. Zajrzała do sypialni. Stało tam wąskie łóżko i samotna, odrapana, drewniana szalka w brązowym kolorze. Dostrzegła kilka ubrań, wiszących w ciemnej szafie wciśniętej we wnękę. W kuchni rezydowała mała lodówka, kuchenka i zlew. Na suszarce obsiąkały wyszczerbione, nie wyróżniające się niczym talerze i kubki.

Wracając do pokoju, zauważyła w rogu mały stolik, a na nim maszynę do pisania i rozrzucone kartki. Obok regalik z pustaków, na które położono surowe deski. Podeszła do biurka i zaczęła oglądać książki poustawiane na półkach. Natychmiast poznała kilka tytułów: podręcznik medycyny sądowej, autorstwa dawnego naczelnego lekarza sądowego dla miasta Nowy Jork, książka traktująca o technikach identyfikacyjnych, stosowanych przez FBI, wydana przez rząd, trzecia o mediach i przestępczości, napisana przez dawnego profesora z Uniwersytetu Columbia. Przeczytała je kiedyś sama, studiując w akademii policyjnej. Było jeszcze wiele innych, wszystkie traktujące o przestępstwach i metodach wykrywania, wysłużone, widocznie nabyte z drugiej ręki. Wyciągnęła jednana chybił trafił i otworzyła. Niektóre fragmenty zakreślone były żółtym mazakiem.

– Pan to zaznaczał?

– Nie. Chcę wiedzieć, czego pani chce.

Odłożyła książkę, pozwalając oczom prześlizgnąć się po rozrzuconych na biurku kartkach. Zauważyła listę adresów, między którymi znalazło się również nazwisko Matthew Cowarta. Parę numerów z Pachouli i jakiś adwokat z Tampa, którego nazwisko nic jej nie mówiło. Wzięła kartkę do ręki i pokazała mu ją.

– Co to za ludzie? – spytała.

Jakby się zawahał, potem odparł:

– Muszę napisać listy. Do ludzi, którzy wspierali mnie w walce o wyjście z więzienia.

Odłożyła kartkę. Obok biurka dostrzegła stertę gazet. Przykucnęła i zaczęła je przeglądać. Wydania lokalne i same strony tytułowe. Niektóre z New Jersey, inne z Florydy. Zauważyła kopie „The Miami Journal”, „The Tampa Tribune”, „The St. Petersburg Times” i innych. Wybrała egzemplarz „The Newark Starledger”, zwracając uwagę na tytuł:


RODZINA OBIECUJE NAGRODĘ W SPRAWIE ZAGINIĘCIA CÓRKI

– Takie rzeczy pana interesują?

– Tak samo jak i panią – odparł Ferguson. – Nie jest tak? Kiedy bierze pani do ręki gazetę, jakie artykuły czyta pani najpierw?

Nie odpowiedziała, ale jeszcze raz rzuciła okiem na gazety. Na każdej stronie była jakaś informacja o popełnionym przestępstwie. Inne tytuły zdawały się wyskakiwać w jej stronę:


POLICJA SZUKA SPRAWCÓW NAPADU

NIC NOWEGO W SPRAWIE PORWANIA DZIEWCZYNKI

– Skąd pan ma te gazety?

Spojrzał na nią.

– Od czasu do czasu wracam na Florydę. Przemawiam w kościołach, w klubach osiedlowych dla czarnych. Przed takimi ludźmi, którzy rozumieją, jak zupełnie niewinny człowiek może trafić do celi śmierci. Ludźmi, którzy nie dziwią się, że spokojny czarny jest ciągle niepokojony przez gliniarzy. Którzy nie byliby zdziwieni słysząc, jak jakiś nieudaczny detektyw od zabójstw nachodzi niewinnego czarnego za każdym razem, kiedy nie może poskładać do kupy jakiejś sprawy. – Nadal nie spuszczał z niej wzroku, gdy odkładała na miejsce gazetę. – Studiuję kryminologię. Media i przestępczość. Środy wieczorem, od piątej trzydzieści do siódmej trzydzieści. Przedmiot fakultatywny. Profesor Morin. Dlatego zbieram gazety.

Raz jeszcze rzuciła okiem na biurko.

– Jak na razie mam same piątki – dodał. Następnie wrócił do poprzedniego, kpiącego tonu. – A teraz proszę mi wreszcie powiedzieć, czego pani właściwie chce.

– W porządku – odparła. Nieustępliwość jego spojrzenia sprawiała, że czuła się coraz bardziej nieswojo. Odeszła od biurka i odwróciła się, stając naprzeciw niego. – Kiedy był pan ostatnio na Florida Keys? Konkretnie w górnej części Keys. Islamorada. Marathon. Key Largo. Kiedy był tam pan ostatnio, przemawiając do jakichś grup osiedlowych? – Nie starała się nawet ukryć sarkazmu.

– Nigdy nie byłem na Keys – odparł.

– Nie?

– Nigdy.

– Oczywiście, gdyby był ktoś, kto twierdziłby coś wręcz przeciwnego, dawałoby to do myślenia, nie sądzi pan? – Kłamała z łatwością, ale zawoalowana groźba spłynęła po nim bez śladu.

– Znaczyłoby to tylko, że ktoś udziela pani nieprawdziwych informacji.

– Zna pan ulicę Tarpon Drive? – Nie.

– Dom numer trzynaście. Był pan tam kiedyś? – Nie.

– Twój przyjaciel Cowart zawitał tam. Nie zareagował.

– Wiesz, co tam znalazł? – Nie.

– Dwa trupy.

– Czy dlatego pani tu jest?

– Nie – skłamała. – Jestem tu, bo czegoś nie rozumiem. Surowość dźwięczała zimno w jego głosie.

– Czego pani nie rozumie, pani detektyw?

– Ciebie, Blaira Sullivana i Matthew Cowarta. Zapadła krótka cisza.

– Nie pomogę w tym pani – powiedział. – Nie?

Ferguson miał niesamowitą zdolność sprawiania samą swoją nieruchomą obecnością, że ktoś czuł się nieswojo.

– W porządku. W takim razie powiedz mi, co robiłeś w czasie, kiedy twój stary kumpel Blair Sullivan dostawał kocioł.

Przez twarz przemknął mu błysk zaskoczenia. Po chwili odpowiedział:

– Byłem tutaj. Studiowałem. Chodziłem na zajęcia. Mój tygodniowy plan zajęć wisi tam na ścianie.

– Tuż przed tym, jak Sullivan poszedł na krzesło, wybrałeś się w jedną ze swoich dobroczynnych wycieczek?

– Nie. – Wskazał gdzieś w bok. Odwróciła się we wskazanym kierunku i zauważyła listę zajęć, przyklejoną taśmą do ściany. Podeszła bliżej i spisała godziny, miejsca i nazwiska profesorów. Profesor Morin i zajęcia „Media i przestępczość” też były na liście.

– Możesz to udowodnić?

– A muszę?

– Może.

– Więc może mogę.

Shaeffer usłyszała oddalony dźwięk syreny policyjnej. Jej krzyk zdawał się wdzierać w małą przestrzeń pokoju.

– … A on nigdy nie był moim kumplem – oznajmił Ferguson. – Tak naprawdę nienawidził mnie. A ja jego.

– Naprawdę? – Tak.

– Co wiesz o zamordowaniu jego matki i ojczyma?

– To pani sprawa?

– Odpowiadaj na pytanie.

– Nic. – Uśmiechnął się do niej, a po chwili dodał: – Nie. Wiem, co pisali w gazetach i co było w telewizji. Wiem, że zostali zabici na kilka dni przed jego egzekucją i że powiedział panu Cowartowi, że udało mu się w jakiś sposób zaaranżować te morderstwa. To było we wszystkich gazetach. Nawet znalazło się w „New York Timesie”, pani detektyw. Ale poza tym nic więcej. – Ferguson zdawał się odprężać. Jego głos nabrał nagle tonów kogoś, kto lubi potyczki słowne.

– Powiedz mi, jak mógłby zaaranżować te morderstwa. Ty przecież jesteś ekspertem od celi śmierci.

– To prawda, jestem. – Ferguson przerwał, namyślając się. – Jest parę różnych sposobów… – Zaśmiał się niesympatycznie. – Pierwsze, co bym zrobił, to zajrzałbym do listy odwiedzających. Zapisują każdego odwiedzającego, który wchodzi na blok śmierci. Każdy prawnik, dziennikarz, znajomy i członek rodziny. Wróciłbym do dnia, kiedy Sullivan zjawił się w celi śmierci, i sprawdziłbym każdą osobę, która od tego czasu u niego była. A było ich całe mnóstwo. Psychiatrzy i faceci z filmu i specjaliści z FBI. I oczywiście po jakimś czasie pan Cowart… – W głosie Fergusona pojawiło się lekkie ożywienie. – A potem porozmawiałbym ze strażnikami. Wie pani, co trzeba zrobić, żeby zostać strażnikiem na bloku śmierci? Trzeba w sobie, wie pani, mieć coś z mordercy, bo zawsze musisz mieć świadomość, że któregoś dnia może właśnie ty będziesz przywiązywał do krzesła jakiegoś biednego frajera. Trzeba chcieć to zrobić. – Podniósł rękę. – Będą pani mówili, że to taka praca jak inne, niczym się nie różni od reszty więzienia, ale to nieprawda. Do pracy w skrzydłach R, Q i S trzeba się zgłosić na ochotnika. Trzeba po prostu lubić to, co się robi. I lubić to, co może trzeba będzie zrobić w niedalekiej przyszłości. – Spojrzał na nią z nagłą czujnością w oczach. – A jeśli nie jest dla ciebie żadnym problemem przywiązanie kogoś do krzesła i patrzenie, jak mu pieką dupę, nie widzę, dlaczego miałoby być problemem przywiązanie kogoś do krzesła i poderżnięcie mu gardła.

– Nie powiedziałam, że mieli poderżnięte gardła.

– Było we wszystkich gazetach.

– Kto? – spytała. – Podaj mi jakieś nazwiska.

– Pani mnie prosi, żebym pani pomógł?

– Nazwiska. Z kim byś rozmawiał na bloku?

Potrząsnął głową.

– Nie wiem. Ale byli tam różni. Wystarczyło na nich spojrzeć. Cela śmierci jest społecznością morderców. Nie trzeba specjalnej inteligencji, żeby wyłowić strażników, którzy byli po drugiej stronie barykady. – Ferguson nadal się nieprzyjemnie uśmiechał. – Niech pani jedzie i sama zobaczy. Nie trzeba wybitnie bystrego detektywa, takiego jak pani, żeby się zorientować, kto jest skrzywiony, a kto nie.

– Społeczność morderców – powtórzyła. – A pan, panie Ferguson, gdzie pan w tym wszystkim pasował?

– Nigdzie. Trzymałem się na uboczu.

– Ile trzeba by zapłacić?

Wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Dużo? Mało? Trudno oceniać w ten sposób, bo często właściwa osoba zrobi niewłaściwą rzecz z wielu najróżniejszych powodów.

– Jak pan to rozumie?

– Weźmy na przykład Blaira Sullivana. Prawdopodobnie zabiłby panią zupełnie bez powodu, tak dla czystej przyjemności, co, pani detektyw? Nie spotkała pani jeszcze nikogo takiego? Pewnie nie. Za młoda pani jeszcze jest i za bardzo niedoświadczona. – Obserwował ją bacznie, gdy zmieniła pozycję. – I wie pani co, są faceci w celi, którzy tak nienawidzą policjantów, że załatwiliby jednego czy dwóch zupełnie za darmo. I cieszyliby się każdą minutą. Szczególnie jeśli udałoby im się to jakoś wydłużyć. Wie pani, żeby trochę trwało. – Drwił z niej wyraźnie, używając niskich, śpiewnych tonów. – A już szczególną przyjemność sprawiłoby im zabicie pani policjant, nie sądzi pani? Szczególną, rzadką i okropną przyjemność.

Nie odpowiedziała, pozwalając brutalnym słowom spłynąć po niej jak zimna woda.

– … Albo weźmy pana Cowarta. Wydaje mi się, że za dobry materiał byłby w stanie zrobić absolutnie wszystko. A jak pani myśli?

Poczuła nagły przypływ energii.

– A pan, panie Ferguson? Jakiej zapłaty by pan zażądał za zabicie kogoś? Uśmiech zniknął z jego twarzy.

– Nigdy nikogo nie zabiłem. I nie zamierzam tego zrobić.

– Nie o to pytam, panie Ferguson. Jakiej zapłaty by pan zażądał?

– To by zależało – odparł lodowato.

– Zależało od czego? – naciskała.

– Zależało od tego, kogo miałbym zabić. – Wpatrzył się w nią nieruchomo przez oddzielającą ich szerokość pokoju. – Czy nie tak jest u wszystkich, pani detektyw? Są takie zabójstwa, które wymagałyby dużych pieniędzy. I inne, które zrobiłoby się za darmo.

– A co by pan zrobił za darmo, panie Ferguson? Znów się uśmiechnął.

– Trudno mi powiedzieć. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.

– Naprawdę? A tym detektywom z okręgu Escambia powiedział pan co innego. I co innego stwierdziła ława przysięgłych.

Ledwo kontrolowana wściekłość zmąciła spokój jego twarzy. Odpowiedział niskim, nabrzmiałym złością tonem:

– To zostało ze mnie wybite. I pani o tym doskonale wie. Sędzia to w ogóle odrzucił. Nigdy nie zrobiłem nic złego tej dziewczynce. Sullivan tak, on ją zabił.

– A cena?

– W tym przypadku – stwierdził zimno Ferguson – ceną była przyjemność.

– A co z Sullivanem i jego rodziną? Jak pan sądzi, ile zapłaciłby za tamte śmierci?

– Blair Sullivan? Sądzę, że zapłaciłby własną duszą, żeby tylko zabrać ich z sobą. – Ferguson pochylił się do przodu, zniżając głos. – Wie pani, co mi powiedział, zanim jeszcze doszedłem do tego, że to on zabił tę małą dziewczynkę, dzięki czemu znalazłem się w celi? Miał zwyczaj opowiadać o raku. Jak jakiś cholerny doktorek, tyle o tym wiedział. Zaczynał po prostu mówić o zdeformowanych komórkach, strukturach molekularnych, o degeneracji DNA i o tym, jak to niewidoczne, mikroskopijne zło niepostrzeżenie niszczy człowieka od wewnątrz, wdzierając się w najczarniejsze, najbardziej niedostępne zakamarki, docierając do płuc, do odbytnicy, do trzustki i mózgu, i absolutnie wszędzie, aż w końcu człowiek zgnije, ani się spostrzeże. A kiedy kończył już swój wykład, rozpierał się wygodnie i stwierdzał, że on jest dokładnie tym samym, że niczym się nie różni. Co pani o tym wszystkim sądzi, pani detektyw?

Ferguson oparł się, jakby się odprężając, Shaeffer widziała jednak grę napiętych mięśni pod jego bluzą. Nie odezwała się, podjęła tylko swą wędrówkę po mieszkaniu, czując, jak podłoga chwieje się lekko pod stopami.

– Rozmawiał z panem o śmierci? Ferguson pochylił się naprzód.

– W celi śmierci jest to częsty temat.

– I czego się pan dowiedział?

– Dowiedziałem się, że jest to najzwyklejsza rzecz pod słońcem. Jest dosłownie wszędzie, gdziekolwiek się człowiek obejrzy. Ludzie myślą, że umieranie jest czymś szczególnym, ale tak nie jest, prawda, pani detektyw?

– Niektóre śmierci są szczególne.

– To muszą być te, którymi pani się interesuje.

– Dokładnie. – Zobaczyła, jak się pochyla naprzód, uprzedzając jakby jej następne pytanie.

– Lubi pan buty sportowe? – zapytała nagle. Przez mgnienie wydało się jej, że to czyjś inny głos zabrzmiał w pokoju. Wyglądał na lekko zaskoczonego.

– Pewnie. Cały czas w nich chodzę. Wszyscy tutaj nic innego nie mają na nogach.

– A ta para? Co to za marka?

– Nike.

– Wyglądają na nowe.

– Bo są. Kupiłem w ubiegłym tygodniu.

– Ma pan w szafie jakąś inną parę?

– Oczywiście.

Przeszła przed nim, kierując się w stronę sypialni.

– Proszę się stąd nie ruszać – powiedziała. Czuła, jak jego oczy podążają za nią, wpijając się w plecy.

W szafie znalazła parę wysokich butów do koszykówki. Podniosła je.

– Cholera – zaklęła gwałtownie. Były marki Converse, stare i tak zniszczone, że miały dziurę na palcach. Odwróciła je jednak i uważnie obejrzała podeszwy.

W okolicy podbicia guma została wytarta na gładko. Potrząsnęła głową. To byłoby widać. Wzór bieżnikowania podeszwy też różnił się od reeboków, które miał na sobie zabójca, kiedy składał wizytę pod numerem trzynastym na Tarpon Drive. Odstawiła buty na miejsce i wróciła stawić czoło Fergusonowi. Popatrzył na nią.

– Więc ma pani ślad buta z miejsca zbrodni, tak?

Nie odezwała się.

– … I pomyślała sobie pani, że dobrze byłoby sprawdzić moją szafę. – Patrzył na nią nieruchomo. – Co jeszcze pani ma? – I po chwili: – Zdaje się, że nie za wiele, prawda? Ale dlaczego właściwie jest pani tutaj?

– Powiedziałam już. Blair Sullivan, Matthew Cowart i pan.

Nie od razu zareagował. Widziała wyraźnie, jak coś intensywnie rozważa. Wreszcie odezwał się, a jego głos pobrzmiewał głuchym gniewem.

– Więc tak już zawsze będzie, co? Nigdy się nic nie zmieni? Tak to sobie wymyśliliście? Jakiś gliniarz, rozlazła dupa z Florydy, będzie potrzebował kogoś na podejrzanego o morderstwo, więc będzie walił jak w dym do mnie, bo jestem wygodny? Raz zostałem skazany, więc będę teraz podejrzewany o wszystko, czego nie będziecie w stanie od razu rozpracować, tak?

– Nie powiedziałam, że jest pan o cokolwiek podejrzany.

– Ale chciała pani obejrzeć moje tenisówki.

– Rutynowa czynność, panie Ferguson. Wszystkim oglądam tenisówki, nawet panu Cowartowi.

Ferguson parsknął zduszonym śmiechem.

– Pewnie, że tak. No i jakie nosi Cowart? Kłamała dalej bez zająknienia.

– Reeboki.

– Oczywiście. Muszą pewnie być nowe, bo ostatnio jeszcze miał conversy, takie same jak moje stare.

Nie odezwała się.

– Więc sprawdza pani wszystkim tenisówki. Ale ja jestem łatwym celem, co, pani detektyw? Byłoby to coś, gdyby się pani udało połączyć mnie z tamtymi zabójstwami, prawda? Dostałaby się pani na pierwsze strony gazet. Może nawet awansowała. Nikt by nie kwestionował pani motywów, nikt by nawet nie próbował.

Obróciła to przeciwko niemu.

– No właśnie, dlaczego jest pan takim łatwym celem?

– Zawsze byłem, zawsze będę. Jeśli nie ja, to ktoś taki jak ja: młody i czarny. Automatycznie jest się podejrzanym.

Potrząsnęła przecząco głową. Poderwał się ze swego miejsca w nagłym przypływie gniewu.

– Nie? Kiedy potrzebny był im ktoś szybko w Pachouli, do kogo przyszli? A pani? Tylko dlatego że znałem Blaira Sullivana, wymyśliła pani sobie, że powinna pani szybko ze mną pogadać! Ale ja go, cholera, nie chciałem znać! Ten facet o mało co nie kosztował mnie życia! Spędziłem trzy lata w celi śmierci za coś, czego nie zrobiłem, dzięki glinom pani pokroju. Myślałem, że umrę przez to moje bycie łatwym celem dla systemu. Więc teraz niech się pani ode mnie odpieprzy. Od tej pory nie będę już więcej dla nikogo taki w sam raz. Może i jestem czarny, ale mordercą nie jestem. I samo to, że jestem czarny, jeszcze mnie nim nie robi. – Ferguson usiadł. – Pytała pani, dlaczego tutaj mieszkam? Bo tutaj ludzie rozumieją, co to znaczy być czarnym i zawsze być albo podejrzanym, albo ofiarą. Wszyscy tutaj są albo jednym, albo drugim. A ja byłem i tym, i tym, dlatego tak dobrze tu pasuję. Dlatego lubię tu mieszkać, mimo że nie muszę. Rozumie pani, pani detektyw? Wątpię. Jest pani biała i nigdy się pani nie dowie. – Wstał i popatrzył przez okno. – Nigdy pani nie zrozumie, jak ktoś takie miejsce może nazywać domem. – Odwrócił się do niej raptownie. – Chce pani jeszcze coś wiedzieć?

Wściekłość bijąca z każdego jego gestu pokonała ją. Potrząsnęła przecząco głową.

– To dobrze – skwitował cicho. – Więc niech się pani wynosi. – Wskazał jej drzwi. Ruszyła w ich stronę.

– Mogę mieć jeszcze jakieś pytania – powiedziała.

Potrząsnął głową.

– Nie sądzę, pani detektyw. Już nie. Ostatnim razem, jak byłem grzeczny dla kilku detektywów, kosztowało mnie to trzy lata z życiorysu i prawie mnie zabiło. Miała pani swoją szansę. A teraz koniec.

Stała już w drzwiach. Zawahała się, jakby nie chciała jeszcze wychodzić, jednocześnie czuła niewysłowioną ulgę, mogąc opuścić to miejsce. Odwróciła się do niego, akurat w momencie gdy zamykał za nią drzwi. Zdążyła jeszcze tylko dostrzec płonące gniewem szparki oczu. Potem drzwi zatrzasnęły się głucho. Dźwięk zamykanych szczelnie zamków odbijał się echem w korytarzu.

Rozdział dziewiętnasty

BRUDNA ROBOTA

Trzej mężczyźni milczeli przez większą część podróży. W końcu, gdy zjechali z autostrady i policyjny wóz zaczął podskakiwać na wybojach podrzędnej, gruntowej drogi, Bruce Wilcox stwierdził:

– Ona nic nam nie powie. Złapie tego starego gnata i wykopie nas stamtąd tak szybko, jak głodny komar może ukłuć twoją gołą dupę. Niepotrzebnie tracimy czas.

Prowadził samochód szybko i pewnie. Tanny Brown siedział obok niego, wciąż patrząc w okno i milcząc uparcie. Od czasu do czasu jakiś zabłąkany promień słońca przedostawał się przez sklepienie rozłożystych koron drzew i odbijał się od skóry mężczyzny, co sprawiało, że wydawała się mokra. Na słowa Wilcoxa zareagował jedynie machnięciem ręki, dając do zrozumienia, że nie ma ochoty rozmawiać na ten temat, po czym ponownie pogrążył się w swoich myślach.

Wilcox chrząknął i odezwał się znowu:

– Nadal sądzę, że niepotrzebnie tracimy czas.

– Nie tracimy – burknął Brown, gdy zarzuciło gwałtownie samochód i zakołysało nim na nierównej drodze.

– Czemu nie? – zapytał detektyw. – Żałuję, że wy dwaj nie odwalicie tego za mnie.

Odwrócił się do Cowarta, który siedział na środku tylnego siedzenia, czując się mniej więcej jak aresztant zajmujący zwykle to miejsce. Brown przemówił, powoli cedząc słowa:

– Zanim Sullivan poszedł na krzesło, dał Cowartowi do zrozumienia, że istnieje dowód, który przeoczyliśmy w domu Fergusonów, i który wciąż tam jest. Właśnie teraz mamy go odnaleźć.

Wilcox pokręcił głową.

– Tanny, nie myślisz nawet połowy tego. Wiesz, że on szarpał Slicka za łańcuch. – Mówił tak, jakby Cowarta nie było w samochodzie. – Osobiście nadzorowałem przeszukanie. Sprawdziliśmy to miejsce dokładnie. Opukaliśmy każdą ścianę szukając jakiejś skrytki. Zdjęliśmy nawet parkiety. Przewaliliśmy cały węgiel w starym piecu, żeby sprawdzić, czy czegoś tam nie spalił. Przeczesaliśmy ten cholerny dom wykrywaczem metalu. Do diabła, sprowadziłem nawet cholernego psa tropiącego i sam przeprowadziłem go przez to miejsce. Gdyby coś tam było, znalazłbym to.

– Sullivan powiedział, że coś przeoczyłeś – zauważył Cowart.

– Sullivan powiedział pismakowi mnóstwo rzeczy. – Wilcox zwrócił się do swojego partnera. – Dlaczego w ogóle poświęcamy temu jakąś cholerną uwagę?

– Hej – odezwał się Cowart. – Wyluzuj się, co?

– Czy mówił ci, gdzie masz szukać?

– Nie. Zauważył tylko, że coś przeoczyłeś. Pozwolił sobie przy okazji na obsceniczny żart o oczach w dupie.

Wilcox pokręcił głową.

– W każdym razie to nie pomoże w znalezieniu czegokolwiek. – Spojrzał na Browna. – Dobrze o tym wiesz, szefie, podobnie jak ja. Historia Fergusona potrzebuje mocnego kopa na rozpęd.

– Nie – odpowiedział powoli Tanny Brown.

– A więc coś znajdziemy? W takim razie jaki problem? Owoc trującego drzewa. Nie możemy użyć przeciwko Fergusonowi niczego, co pochodzi z nielegalnego źródła. Powinieneś powrócić do jego zeznań. Gdyby opowiedział nam, jak to było, a w szczególności jak zabił małą Joanie, całe wydarzenie. Czy wtedy sędzia odrzuciłby to zeznanie? Wszystko do siebie pasuje.

– Ale to się nie wydarzyło – zaczął Cowart.

– Racja – przerwał Brown. – Choć niezupełnie. To mogło dać prawnikom grunt do polemiki. – Zawahał się i dopiero po chwili kontynuował: -… Nie oczekuję jednak, że wygramy tę sprawę w sądzie.

Nie rozwijał dalej swojej myśli.

Po krótkiej przerwie Wilcox odezwał się znowu:

– Myślę, że babka Fergusona nawet nie pozwoli nam rozejrzeć się, jeśli nie pokażemy nakazu. Do diabła, myślę, że bez wyraźnego nakazu sędziego nie powie nam, że słońce jest wysoko. To strata czasu.

– Pozwoli rozejrzeć się Cowartowi.

– Jak my go przywieziemy? W żadnym razie.

– Pozwoli.

– Ona prawdopodobnie nienawidzi prasy jeszcze bardziej niż ja. Mimo wszystko to właśnie oni pomogli wsadzić jej małe kochanie do celi śmierci.

– A potem go stamtąd wyciągnęli.

– Nie sądzę, żeby ona myślała w ten sposób. Jest starą nieprzejednaną baptystką i prawdopodobnie wierzy, że Jezus osobiście zstąpił na ziemię i otworzył bramę dla jej małego, kochanego chłopca, ponieważ bombardowała Go modlitwami w każdą niedzielę na spotkaniach kongregacji. W każdym razie, jeśli pozwoli naszemu pismakowi wejść do środka i pomyszkować, czego nie zrobi, to on nie będzie nawet wiedział, czego ma szukać. Czy nawet jak tego szukać.

– Będzie wiedział.

– W porządku, zatem przypuśćmy, tylko przypuśćmy, że, do kurwy nędzy, on coś znajdzie. W jaki sposób to nas urządza?

– W jednej rzeczy – odparł Brown. Otworzył okno, pozwalając gorącu dnia wślizgnąć się do wnętrza policyjnego wozu, gdzie szybko zapanowało nad nieświeżym chłodem powietrza z wentylatora. Zaczął mówić miękko, tak że jego głos był ledwo słyszalny w hałasie, jaki powodował wpadający przez otwarte okno wiatr. – Dowiemy się, że przynajmniej w tej sprawie Sullivan mówił prawdę.

– I co z tego? – Wilcox pstryknął palcami. – Jakie to, do diabła, ma dla nas znaczenie?

Pytanie spowodowało, że porucznik umilkł na dobre.

– Dowiemy się, z czym mamy do czynienia – wtrącił w końcu Cowart.

– Ha! – parsknął Wilcox.

Prowadził samochód ściskając mocno kierownicę, sfrustrowany tym, że jego przyjaciel, partner i jego rywal mieli dostęp do informacji, do których on nie miał dostępu. Ogarnął go gniew podsycany uczuciem zawiści. Prowadził szybko i za samochodem ciągnęła się potężna chmura pyłu. Zapragnął, by jakiś parszywy stary kundel albo wiewiórka wbiegły prosto pod koła. Wdepnął jeszcze bardziej pedał gazu, czując jak delikatnie zarzuca tyłem masywnego wozu.

Cowart przyglądał się ciemnej linii drzew odległego lasu.

– Dokąd to prowadzi? – spytał wskazując ciemną kreskę widoczną na horyzoncie.

– Do miejsca, gdzie znaleźliśmy małą Joanie. Kraniec tego samego bagna. Biegnie z powrotem jakieś osiem kilometrów czy coś koło tego, aż w końcu rozpościera się skręcając w stronę miasta. Lotne piaski, które mogą cię pochłonąć na wieki, i błoto tak gęste, że stąpając po nim masz wrażenie, jakbyś chodził po kleju. Tylko martwe drzewa, chwasty i woda. Wszystko mroczne i podobne do siebie. Można się tam łatwo zgubić, a znalezienie właściwej drogi może zabrać miesiąc, jeśli w ogóle kiedykolwiek się ją odnajdzie. Karaluchy, węże, aligatory i wszystkie rodzaje pokrytych śluzem stworów, ale za to świetne miejsce do łowienia okoni, olbrzymie sztuki skrywają się pod zatopionymi pniami drzew. Tam trzeba naprawdę uważać – zakończył Wilcox.

Skręcili w jeszcze gorszą drogę i samochód podskakiwał na wybojach ślizgając się w koleinach. Cowart pomyślał o wydrukach zawierających artykuły, których odbitki wykonał w bibliotece „Journala”. Teraz znajdowały się w wewnętrznej kieszeni jego marynarki, drapiąc nieprzyjemnie przez koszulę. Miał wrażenie, że posiadają jakieś właściwości radioaktywne i teraz promieniują gorącem, lecz te odczucia zachował dla siebie.

To mógł być czysty przypadek, próbował sobie wmówić. Facet wygłosił kazanie w kościele, a cztery dni później dziewczynka znika. To o niczym nie świadczy. Nie wiadomo, czy nadal się tam kręcił ani co robił po wyjściu z kościoła, albo gdzie obecnie przebywa. Cztery dni. Już dawno mógł powrócić do Pachouli albo do Newark, albo na Marsa, dokądkolwiek.

Nagle pamięć podsunęła mu wiszącą na ścianie w szkole podstawowej fotografię Joanie Shriver. Ujrzał oczy Dawn Perry patrzące z entuzjazmem i oczy małej dziewczynki z ulotki policyjnej. Poczuł nieprzyjemną suchość w gardle.

– Już niedaleko – oświadczył Wilcox.

Jego słowa wyrwały Tanny’ego Browna z zamyślenia. Po przybyciu do rodzinnej Pachouli szybko pogrążył się w codziennej rutynie. Jednej z jego córek nie udało się wygrać jakiejś klasowej gry, druga odkryła, że jej „godzina policyjna” zaczyna się o godzinę wcześniej niż koleżanek. Były to sprawy znaczącej wagi i wymagały natychmiastowej reakcji. Jego ojciec czuł się zupełnie bezradny wobec niektórych obowiązków. Należało do nich między innymi tworzenie reguł i zasad. „To twój dom. Ja jestem tutaj tylko gościem”, stwierdził kiedyś. Mimo to z zadowoleniem słuchał żalów swego syna, który nie potrafił poradzić sobie na stanowisku głowy rodziny. Tanny Brown zastanawiał się, czy okresowa głuchota starego nie była dużą zaletą w podobnych sytuacjach. Okłamał ich nie mówiąc prawdy o tym, gdzie był ani co robił. Wiedział, że skłamałby, gdyby ktoś zapytał, czego tak naprawdę się obawia. Odczuwał ulgę widząc, że obie dziewczynki są pochłonięte swoimi sprawami z pewnego rodzaju obsesją zwykłą u wielu dzieci. Obserwował je, wysłuchując skarg jedynie połowicznie, i równocześnie miał przed oczami zdjęcie Dawn Perry, które wciąż trzymał w kieszeni płaszcza.

Czym one się różnią? – zastanawiał się.

Skarcił samego siebie. Nie można być dobrym policjantem i przeżyć, jeśli do pewnych wydarzeń podchodzi się jak do numerów w kartotece. Postarał się skoncentrować na tym, co wiedział i co mógł udowodnić. Powstrzymywał na wodzy swoje odruchy, ponieważ instynkt podpowiadał mu, że za tą sprawą kryło się coś bardziej potwornego, niż mógł przypuszczać.

– No i jesteśmy – powiedział Wilcox.


Szybko zbliżali się do chaty i kamienie wyskakujące spod kół stukały głośno o podwozie. Wilcox zatrzymał gwałtownie wóz i odezwał się:

– Zobaczymy, jak sobie poradzisz z wejściem. – Powiedziawszy to, odwrócił się do swego towarzysza.

– Spokojnie, Bruce – mruknął Brown.

Cowart nie odpowiedział. Wysiadł z samochodu i szybkim krokiem przemierzył zakurzone podwórze. Obejrzał się na dwóch detektywów, którzy opierając się o wóz obserwowali uważnie jego poczynania. Odwrócił się do nich plecami i wszedł po schodach na małą werandę, zmierzając w stronę drzwi wejściowych.

– Pani Ferguson! Jest pani w domu?! – zawołał.

Po przejściu z rozświetlonego słońcem podwórza na zacienioną werandę musiał zasłonić oczy przyzwyczajone do blasku słońca. Nadaremnie starał się dostrzec wewnątrz pomieszczenia jakiś ruch.

– Pani Ferguson? Tu Matthew Cowart z „Journala”!

Wewnątrz panowała niczym nie zmącona cisza.

Zapukał energicznie we framugę drzwi, czując jak drewniana konstrukcja zatrzęsła się pod uderzeniem pięści. Zauważył, że biała farba odpada w wielu miejscach.

– Pani Ferguson? Bardzo panią proszę.

W końcu z ciemności doleciał do niego odgłos podobny do drapania, a w chwilę później usłyszał przedostający się poprzez cienie chaty głos, który nie stracił nic ze swojej zwykłej chrapliwej barwy i podenerwowanego gniewnego tonu.

– Wiem, kim jesteś. Czego tu znowu szukasz?

– Musimy jeszcze raz porozmawiać o Bobbym Earlu.

– Gadaliśmy już dużo, Panie Biały Dziennikarzu. Brakuje mi już słów od tego gadania, a wam jeszcze nie dosyć?

– Nie do końca. Mogę wejść?

– Co? Jakieś osobiste pytania?

– Pani Ferguson, proszę. To naprawdę ważne.

– Dla kogo ważne, Panie Biały Dziennikarzu?

– Dla mnie i dla pani wnuka.

– Nie wierzę ci – odparła ostro.

Zapanowało kłopotliwe milczenie. Oczy Cowarta powoli przyzwyczajały się do półmroku i zaczął rozpoznawać kształty przedmiotów widocznych przez drzwi zrobione z siateczki, która chroniła lokatorów przed natrętnymi owadami. Ujrzał stary stół z kwiecistym dzbanem stojącym na środku oraz laskę i strzelbę oparte o ścianę w rogu pomieszczenia. Po chwili usłyszał odgłos kroków i w końcu pojawiła się drobna, stara czarna kobieta. Kolor jej skóry zlewał się z mrokiem panującym wewnątrz pokoju, a blask światła odbijał się od siwych włosów. Poruszała się wolno, spoglądając groźnie, jak gdyby artretyzm z bioder i pleców zagnieździł się również w jej sercu.

– Gadałam z tobą już wystarczająco długo. Co chcesz jeszcze wiedzieć?

– Chcę poznać prawdę – odparł oschle.

Groźne spojrzenie starej kobiety ustąpiło miejsca rozbawieniu.

– Myślisz, że możesz tutaj znaleźć jakieś prawdy, Biały Chłopcze? Może myślisz, że trzymam prawdę w słoiku przy drzwiach czy coś takiego? Że wyciągam ją, gdy potrzebuję?

– Mniej więcej – odpowiedział.

Zarechotała nieprzyjemnie. Jej wzrok przeskoczył z niego na dwóch czekających na podwórku detektywów. Przyjrzała się uważnie policjantom i dopiero po jakimś czasie spojrzała ponownie na Cowarta.

– Tym razem nie jesteś sam. Kiwnął głową potakująco.

– Teraz trzymasz z nimi, Panie Biały Dziennikarzu?

– Nie. – Zmusił się do kłamstwa.

– Zatem po czyjej jesteś stronie?

– Po niczyjej.

– Ostatnim razem, jak przyszedłeś, byłeś po stronie mojego chłopaka. Coś się zmieniło?

Z trudem znalazł odpowiednie słowa.

– Pani Ferguson, kiedy rozmawiałem w więzieniu z człowiekiem, który, jak wszyscy sądzą, zabił tę małą dziewczynkę, opowiedział mi pewną historię przesyconą mordem i kłamstwem, ale powiedział również, że gdybym się tutaj rozejrzał, to na pewno znalazłbym jakiś dowód.

– Jaki dowód?

– Dowód, że Bobby Earl popełnił zbrodnię.

– Skąd ten człowiek mógł o tym wiedzieć?

– Podobno Bobby Earl wygadał się przed nim.

Stara kobieta potrząsnęła głową, a jej suchy trzeszczący śmiech rozdarł duszne powietrze pomiędzy nimi.

– A niby z jakiej racji miałabym pozwolić ci tu węszyć i znaleźć coś, co mogłoby skrzywdzić mego chłopaka? Czemu nie zostawicie Bobby’ego Earla w spokoju i nie pozwolicie mu wyjść na dobrych ludzi o własnych siłach? Sprawa jest skończona. Niech umarli odpoczywają w pokoju, a żywi niech dalej ciągną swoje wózki.

– Nie tak to działa – powiedział. – Wie pani o tym.

– Wiem tylko, że przyszedłeś tu węszyć i sprawić jakieś nowe kłopoty mojemu chłopakowi. On tego nie chce.

Cowart wziął głęboki oddech.

– Oto przyczyna. Pani Ferguson, pozwoli mi pani wejść i rozejrzeć się, a ja nie znajdę niczego i będzie po wszystkim. Opowiadanie faceta potraktujemy jako kłamstwo i po sprawie. Życie potoczy się dalej. Bobby Earl nigdy więcej nas nie ujrzy. Ci dwaj detektywi nigdy więcej nie pojawią się w pani ani w jego życiu. Jeśli jednak nie wpuści mnie pani do środka, oni pozostaną nie usatysfakcjonowani. Ani ja. I to nigdy się nie skończy. Zawsze będą jakieś pytania, a oni nigdy się od was nie odczepią. Będzie się to ciągnęło za nim w nieskończoność. Rozumie pani, o czym mówię?

Stara kobieta zamyśliła się, trzymając rękę na klamce.

– Rozumiem, o co ci chodzi – powiedziała w końcu, ostrożnie wymawiając słowa – ale przypuśćmy, że wpuszczę cię do środka i znajdziesz to, o czym mówił ten człowiek. Co wtedy?

– Wtedy Bobby Earl znowu będzie miał kłopoty.

Milczała przez chwilę, zanim odpowiedziała:

– Wciąż nie rozumiem, co zyska mój chłopak, jeśli tu wejdziesz. Cowart wpatrywał się uparcie w starą kobietę, po czym użył swojego ostatniego argumentu.

– Jeśli nie pozwoli mi pani rozejrzeć się, wtedy będę podejrzewał, że ukrywa pani przede mną prawdę i że w środku znajduje się jakiś ukryty dowód. To właśnie zamierzam powiedzieć tym dwóm detektywom czekającym na zewnątrz. Potem wydarzy się kilka innych rzeczy. Powrócimy z nakazem i przeszukamy to miejsce tak czy inaczej, a oni nie spoczną, dopóki nie założą sprawy przeciwko pani wnukowi. Przyrzekam to pani. A kiedy już to zrobią, pojawię się wraz z moją gazetą i ze wszystkimi innymi gazetami i stacjami telewizyjnymi, i wie pani, co się wtedy stanie, prawda? Wydaje mi się, że nie ma pani wyjścia. Rozumie pani, pani Ferguson?

W oczach starej kobiety pojawiły się błyski nienawiści.

– Rozumiem dobrze – warknęła. – Rozumiem, że biali mężczyźni w garniturach zawsze dostają to, co chcą. Chcesz wejść do środka, w porządku. Wejdziesz bez względu na to, co powiem.

– A zatem zgoda?

– Powrócisz z papierem od jakiegoś sędziego? Oni byli już tutaj z takim świstkiem, ale to nie pomogło im niczego znaleźć. Teraz znowu wam się zmieniło.

W końcu uchyliła skrzypiące, siatkowe drzwi.

– Czy ten człowiek w więzieniu powiedział ci, gdzie masz szukać?

– Nie. W każdym razie niedokładnie.

Na twarzy starej kobiety pojawił się nieprzyjemny uśmiech.

– A zatem życzę szczęścia.

Przekroczył próg, jakby przechodził przez granicę rozdzielającą dwa różne światy. Przyzwyczaił się – tak jak ktokolwiek mógł się przyzwyczaić – do miejskiego brudu i nędzy. Ciągał swego przyjaciela Vernona Hawkinsa do wielu miejsc w getcie, w których popełniano przestępstwa, i odtąd nie szokowało go ani nie dziwiło ubóstwo miasta, szczury czy odpadająca farba. Ten dom okazał się jednak zupełnie inny. Cowart ujrzał przed sobą surowe i raczej puste pomieszczenie, w którym nie można było doszukać się dążenia do wygód, widziało się jedynie twarde, ciężkie życie kierowane desperackim gniewem. Na ścianie, trochę powyżej podniszczonej sofy wisiał sporych rozmiarów krucyfiks. W rogu pokoju przycupnął stary, drewniany bujany fotel okryty pożółkłą koronkową serwetą. W pomieszczeniu znajdowało się jeszcze kilka innych krzeseł, głównie z ręcznie ciosanego drewna. Na parapecie kominka stał portret Martina Luthera Kinga juniora i stara fotografia gibkiego czarnego mężczyzny w skromnym ciemnym garniturze. Cowart domyślił się, że to jej ostatni mąż. Dojrzał jeszcze kilka innych fotografii członków rodziny, a między innymi jedną z Robertem Earlem. Ściany z ciemnobrązowego drewna nadawały wnętrzu charakter jaskini. Jedynie zabłąkane promienie słoneczne przeciskające się przez niewielkie okna toczyły beznadziejną walkę z mrokiem wnętrza. Ujrzał korytarz prowadzący do kuchni, gdzie pośrodku panoszył się stary piec na drewno. Wszystko wydawało się nieskazitelne i mimo że dookoła czuć było upływ czasu, to nigdzie nie zauważył nawet pyłku kurzu. Pani Ferguson najwidoczniej traktowała plamki brudu w taki sam sposób, w jaki traktowała gości.

– Niewiele tego, ale moje – powiedziała ponuro. – Żaden bank nie przyjdzie mówiąc, że przejmuje to miejsce. To wszystko należy do mnie. Spłacanie zabiło mojego męża i chcieliby, żeby i mnie zabiło, ale ja jestem tutaj szczęśliwa, mimo że nie jest wspaniale i bogato.

Pokuśtykała w stronę okna i wyjrzała na zewnątrz.

– Znam Tanny’ego Browna – powiedziała gorzko. – Znałam jego matkę, ale umarła, i jego tatę. Pracowali ciężko dla Wielkiego Białego Człowieka i wyrośli myśląc, że są lepsi od nas. To nieprawda. Pamiętam, jak był mały i kradł pomarańcze z ogrodu białego człowieka. Teraz wyrósł na dużego policjanta i myśli, że jest wielkim panem. Nie jest wcale lepszy od mojego wnuka, słyszysz?

Odwróciła się od okna.

– Dalej, Panie Biały Dziennikarzu. Czego będziesz szukał? Tu nie ma nic dla ciebie, chłopcze. Nie widzisz tego? – Rozłożyła ręce w teatralnym geście. – Tu nie ma nic dla nikogo.

Widział to.

Rozejrzał się dookoła i stwierdził, że Wilcox miał rację. Znalazł się w środku, lecz nie miał pojęcia, czego szukać i gdzie szukać. Wyobraził sobie, jak Blair Sullivan śmieje się z niego.

– Nie – odezwał się w końcu. – Gdzie jest pokój Bobby’ego Earla?

– Tam na prawo – wskazała stara kobieta. – Śmiało.

Cowart szedł powoli ciemnym korytarzem. Zajrzał do sypialni kobiety. Na środku podwójnego łóżka przykrytego zrobioną na drutach kapą leżała otwarta Biblia. Skromnie i lodowato. Minął małą łazienkę z pojedynczą umywalką i toaletą. Części armatury świeciły wypolerowane do połysku. Reporter wszedł do pokoju Fergusona i ujrzał prawie puste pomieszczenie przypominające celę mnicha. Pojedyncze okno wysoko na ścianie wpuszczało do pokoju trochę światła. Wewnątrz znajdowało się jedynie żelazne łóżko, ręcznie ciosany drewniany stół, mała szafka i krzesło. Zawieszona na ścianie stara deska służyła jako półka, na której stała pokaźna kolekcja tanich książek w miękkiej oprawie. „Chłopiec na Ziemi Obiecanej” i „Niewidzialny człowiek” sąsiadowały z całą gamą opowiadań science fiction. W rogu pokoju stała para wędek wraz z porysowanym, tanim plastikowym pudełkiem z przyborami wędkarskimi. Cowart usiadł na skraju łóżka, czując uginające się pod ciężarem jego ciała sprężyny. Przez chwilę błądził wzrokiem po skromnym wyposażeniu pokoju, szukając jakiegoś znaku. Jak powinien wyglądać pokój mordercy?

Nie miał pojęcia. Rozejrzał się, ponownie przypominając sobie słowa Fergusona, który twierdził, że przybycie do Pachouli po Newark w New Jersey było jak pojawienie się na letnim obozie, ciepłym i niezwykłym. Coś w rodzaju krajobrazu żywcem wziętego z przygód Hucka Finna. Gdzie, do diabła, to może być? – pomyślał, wciąż wpatrując się w puste ściany i beznamiętne meble. Od czego zacząć? Nie wyobrażał sobie, że coś tak ważnego jak dowód morderstwa mogłoby być oczywiste. Zaczął od szuflad w biurku, czując się niezmiernie głupio i będąc pewnym, że przeszukuje już raz doskonale sprawdzony obszar. Przetrząsnął ubrania, nie znajdując jednak żadnej pomocnej wskazówki. Macał rękami przestrzeń pomiędzy biurkiem a szufladami, szukając jakiegoś ukrytego drobiazgu. Jesteś detektywem, pomyślał. Uklęknął i zajrzał pod łóżko i pod materac. Następnie obstukał ściany w poszukiwaniu jakieś skrytki.

Co on mógł tutaj ukryć? – zapytał samego siebie.

Babka Fergusona pojawiła się w wejściu akurat, gdy na czworakach obstukiwał dokładnie podłogę.

– Już to robili – powiedziała. – Wtenczas. Czy jeszcze nie jesteś zadowolony? Wstał powoli, czując wzrastające zażenowanie.

– Nie wiem. Roześmiała się głośno.

– Skończyłeś już.

Wygładził dokładnie swoje ubranie.

– Pozwól, że porozmawiam z detektywami.

Zarechotała ponownie, po czym poprowadziła go na werandę, skąd Cowart wydeptaną ścieżką doszedł do dwóch detektywów.


Tanny Brown przemówił pierwszy, a jego wzrok przeskoczył niespokojnie na starą kobietę, po czym ponownie spoczął na reporterze. – I co?

– Nic co wyglądałoby jak dowód czegokolwiek, z wyjątkiem biedy.

– Mówiłem ci przecież – odezwał się Wilcox. Spojrzał na Cowarta i jego głos nieco zmiękł. – Poszedłeś do pokoju Fergusona?

– Mhm.

– Wiele tam nie ma, co?

– Kilka książek, wędki, pudełko z przyborami. Trochę rzeczy w szufladach i to wszystko.

Wilcox kiwnął głową.

– Dokładnie tak samo. To jest coś, co przestraszyło mnie cholernie. Wiesz, co jest, nie? Wchodzisz do większości bezimiennych pokoi, nieważne jak bogaci czy biedni są mieszkańcy, lecz zawsze coś ci mówi, kim oni są, ale nie tutaj. Nie w tym domu.

Brown zmarszczył czoło.

– Do diabła – powiedział. – Czuję się głupio i jestem głupi.

Cowart przerwał jego rozmyślania.

– Cały problem polega na tym, że nie mam pojęcia, co już zrobiliście poprzednio i jakie zmiany zaszły od tego czasu. Mogłem zauważyć coś, co może mieć znaczenie dla was, ale nie dla mnie.

Wydawało się, że Wilcox pozwoli ulecieć swojemu antagonizmowi w rosnący upał dnia.

– Właśnie to miałem na myśli mówiąc, że sobie nie poradzi. Może to coś pomoże?

Podszedł do samochodu i otworzył bagażnik. Wewnątrz znajdowało się kilka poukładanych katalogów, rewolwer, dwie kurtki do złudzenia przypominające kurtki niemieckiej artylerii przeciwlotniczej i duży żelazny drąg. Przetrząsnął szybko pliki wyciągając kilka spiętych kartek, które wręczył Cowartowi.

– To jest spis rzeczy sporządzony podczas rewizji. Zobacz, czy to ci się przyda.

Listę rozpoczynały rzeczy zabrane z domu Fergusonów, które miały zostać poddane szczegółowemu badaniu. Wśród nich wymieniono kilka ubrań z dodatkowym napisem „zwrócone po analizie”. Nie stwierdzono niczego podejrzanego. Z kuchni zabrano kilka noży i te również zostały zwrócone. Cowart dowiedział się, z jakich miejsc w domu zostały zabrane poszczególne przedmioty. Przeczytał szybko o metodach wykorzystanych podczas przeszukiwania każdego z pomieszczeń oraz które miejsca zostały przetrząśnięte. Zauważył, że pokój Fergusona poddano bardzo szczegółowej rewizji, lecz z negatywnym skutkiem.

– Zauważyłeś, żebyśmy coś przeoczyli? – spytał Wilcox. Cowart potrząsnął przecząco głową.

– Tanny, niepotrzebnie tracimy czas.

Cowart podniósł głowę znad papierów i zobaczył, że porucznik odszedł od samochodu i wpatruje się w starą kobietę, która odwzajemnia mu uporczywe spojrzenie. Stała na skraju werandy i wydawało się, że ich wzrok łączy niewidzialna nić. Hipnotyzowali się nawzajem spojrzeniami.

– Tanny?! – zawołał Wilcom.

Policjant nie odpowiedział.

Cowart obserwował niemą walkę spojrzeń toczącą się między starą kobietą a detektywem. Uświadomił sobie, że pot spływa mu pod koszulą i przylepia włosy do czoła.

Nie odrywając wzroku od kobiety, Brown przemówił po chwili.

– Spójrz na nią – odezwał się cicho. – Sądzę, że pominęliśmy coś bardzo oczywistego.

– O Jezu, Tanny… – zaczął Wilcox, lecz porucznik przerwał mu stanowczym głosem.

– Spójrz na nią. Ona coś wie i zdaje sobie sprawę, że nie mamy tej wskazówki. Do cholery. Patrz.

Wilcox wzruszył ramionami mrucząc coś niewyraźnie pod nosem i słowa roztopiły się w gorączce południa. Cowart ponownie utkwił wzrok w kartkach papieru, próbując jeszcze raz przeanalizować każdy szczegół, tak dokładnie jak niegdyś policjant sprawdzał każdy centymetr domu. Przeglądał kolejne stronice, zdając Wilcoxowi relację z tego, co odczytywał.

– Pokój frontowy: pobrane odciski palców, wszystkie przedmioty sprawdzone, żaden nie zabrany do szczegółowej analizy, płytki podłogowe zerwane, ściany opukane, użyty wykrywacz metalu; pokój pani Ferguson: przeszukany i sprawdzony pod względem ewentualnych ukrytych przedmiotów, nic nie znaleziono; spiżarnia: zabrano nożyce, ścierki do wycierania, ręcznik, zerwano płytki podłogowe; pokój Fergusona: zabrano odzież do analizy, sprawdzono ściany i podłogi pod kątem próbek włosów; kuchnia: sztućce zabrane do analizy, sprawdzony popiół w piecu, próbki wysłane do laboratorium. – Podniósł wzrok. – Wydaje się, że nie ma żadnego niedopatrzenia.

– Do diabła, spędziliśmy w tym miejscu długie godziny, sprawdzając każdy pieprzony gwóźdź leżący luzem. – Zniecierpliwił się Wilcox.

Brown wciąż wpatrywał się w starą kobietę.

– Dzisiaj wszystko wygląda tak samo – powiedział Cowart. – Poza tym, że prawdopodobnie zmieniła spiżarnię w ubikację. Tak mi się przynajmniej zdaje. Między jej pokojem a Fergusona nie ma zbyt dużo miejsca, co? – spytał.

– Nie. – Detektyw pokręcił głową. – Bardziej przypomina to ustęp niż spiżarnię – stwierdził.

Cowart przytaknął.

– Teraz jest tam ustęp i łazienka.

– Słyszałem, że Ferguson to zainstalował – dodał Wilcox. – Dostał trochę forsy od tego producenta z Hollywood, który chciał odtworzyć historię jego życia.

W tej samej chwili odnieśli wrażenie, że spływające na nich promienie słoneczne spotęgowały swą moc, a nagła eksplozja gorąca zdawała się wysysać całe powietrze z podwórza.

– A wcześniej, gdzie oni…

– Stara przybudówka na tyłach domu.

– I?

– I co?

– Nie ma jej na liście – powiedział powoli Cowart, czując łomotanie w skroniach.

Brown odwrócił się od pani Ferguson i spojrzał uważnie na swego partnera.

– Przeszukałeś ją, tak?

Wilcox skinął głową z lekkim wahaniem.

– Hm… tak jakby. Nakaz obejmował dom, więc nie byłem pewny, czy wychodek też należy włączyć do rewizji. Jeden z techników wszedł do środka, ale nic nie znalazł.

W oczach Browna pojawiły się piorunujące błyski.

– Daj spokój, Tanny. Zastał tam wiele smrodu i gówien. Wszedł, rozejrzał się i dał dyla. Tak napisano w raporcie. – Wskazał palcem zdanie w plątaninie kartek. – O tutaj.

Cowart odszedł na parę kroków od wozu. Przypomniał sobie słowa Blaira Sullivana: „Gdybyś miał oczy w dupie”.

– Żeby to jasna cholera! – Odwrócił się do Browna. – Sullivan mówił… Policjant zachmurzył się.

– Pamiętam, co mówił.

Cowart odwrócił się gwałtownie i zaczął iść szybkim krokiem na tyły domu. Doleciał go przeszywający duszne i gorące powietrze głos babki Fergusona.

– Dokąd idziesz, Biały Człowieku?

– Zajrzę z tyłu – rzucił szorstko Cowart.

– Tam nic dla ciebie nie ma! – krzyknęła rozdzierająco. – Nie wolno ci tam iść!

– Chcę zobaczyć. Do diabła, chcę zobaczyć.

Brown dogonił go szybko, trzymając w ręku łom wyciągnięty z bagażnika samochodu. Dwaj mężczyźni skręcili za rogiem chaty, odgradzając się od protestów kobiety, które utonęły w blasku promieni słonecznych. Na tyłach domu ujrzeli wciśniętą w róg szopę, a obok kilka samotnie rosnących drzew. Drewniana ściana wyblakła kompletnie, zmieniając barwę na matowoszarą. Cowart podszedł bliżej pokrytych pajęczynami drzwi. Nacisnął klamkę i pociągnął, szarpiąc mocniej, gdy zaczęły się otwierać niechętnie, trzeszcząc przeraźliwie na znak protestu. Stare drewno tarło o stare drewno i drzwi zaklinowały się do połowy otwarte.

– Uważaj na węże – ostrzegł Brown, chwytając górną część drzwi i ciągnąc mocno. – Bruce! Dawaj to cholerne światło! – wrzasnął. Łomem odgarniał pajęczyny. Na odgłos panicznej ucieczki Cowart odskoczył w tył i jakieś małe stworzenie przebiegło obok, najwyraźniej unikając światła, jakie wtargnęło do środka. Mężczyźni stali ramię w ramię, wpatrując się w drewniany ustęp przykryty klapą i wygładzony latami używania. W małej przestrzeni unosił się gęsty, zapierający dech w piersiach zapach bliższy raczej śmierci czy starości niż odpadkom.

– Pod spodem – wskazał Cowart. Brown pokiwał głową.

– Droga w dół.

Dopiero teraz przyłączył się do nich Wilcox, dysząc ciężko jak po szybkim i wyczerpującym biegu, rzucając cień na swego partnera.

– Bruce – zapytał cicho Brown – czy technik podnosił klapę i sprawdził w tym smrodzie?

Wilcox pokręcił przecząco głową.

– To było przybite na głucho. Gwoździe wyglądały na bardzo stare. Pamiętam, bo prosił mnie, żebym tu wszedł jeszcze raz i sam sprawdził. Nie zauważyłem żadnego śladu, żeby coś wyciągano i przesuwano. Wiesz, o co mi chodzi, coś takiego jak ślady młotka, zadrapania czy coś w tym rodzaju…

– Żadnego wyraźnego śladu – dodał Brown.

– Dokładnie tak. Nic nie wyskoczyło, kiedy zajrzeliśmy do środka. – Jego oczy rozbłysły złością.

– Ale… – zaczął porucznik.

– Racja. Ale – przerwał mu Wilcox – nie mogę zagwarantować, że nie miał możliwości wrzucenia czegoś do tej dziury. Technik wlazł do środka i sprawdzał z latarką. Ja wetknąłem tam głowę i rozejrzałem się w miarę dokładnie. Tak to się mniej więcej odbyło. Chodzi mi o to, że któryś z nas coś by zobaczył…

– Gdybyś chciał coś ukryć, a nie miałbyś zbyt dużo czasu i chciałbyś być pewny, że będzie to miejsce sprawdzane prawdopodobnie bardzo pobieżnie… – Głos Browna oscylował między naganą a złością.

– Dlaczego nie zabrać tego do lasu i nie zakopać?

– Nie możesz być pewien, że nie zostanie znalezione, a szczególnie wtedy, gdy przyprowadzamy ze sobą cholerne psy. Jedno jest pewne. Nikt nie wejdzie w tę zasraną dziurę, jeśli nie będzie musiał.

Wilcox przytaknął, a jego głos załamał się lekko.

– Masz rację. Cholera. Czy myślisz…

Myśli wszystkich zostały jednak przerwane przez nagły, ostry krzyk, jaki rozległ się za ich plecami.

– Wynocha stąd!

Trzej mężczyźni obrócili się jak na komendę i ujrzeli stojącą na tylnej werandzie starą kobietę, która trzymała w rękach dubeltówkę, opierając ją dla wygody na biodrze.

– Wyślę was prosto do piekła, jeśli nie ruszycie stąd! Natychmiast!

Cowarta zamurowało, natomiast dwaj detektywi zareagowali błyskawicznie, odsuwając się powolutku na boki i zwiększając tym samym odstęp między sobą.

– Pani Ferguson – zaczął Brown.

– Zamknij się – wycedziła, kierując broń w jego stronę.

– Spokojnie, pani Ferguson… – przemówił Wilcox, unosząc ręce w geście wyrażającym bardziej prośbę niż poddanie się.

– Ty też! – krzyknęła stara kobieta, obracając dubeltówkę w kierunku reportera. – A wy dwaj, nie ruszać się!

Cowart spostrzegł porozumiewawcze spojrzenie detektywów, lecz nie miał pojęcia, co oznaczało.

Kobieta odwróciła się ponownie w jego stronę.

– Mówiłam ci, żebyś się stąd wynosił.

Reporter podniósł ręce w górę, potrząsając przecząco głową.

– Nie – powiedział stanowczo.

– Co to znaczy, nie? Czy nie widzisz, co trzymam w rękach? Zrobię z tego użytek.

Cowart poczuł, jak krew gwałtownie uderza mu do głowy. W oczach starej kobiety ujrzał furię maskującą strach i wiedział, że ona wiedziała, co ukrywa. To jest tutaj, pomyślał. Cokolwiek to jest, jest tutaj.

Poczuł, jak gdyby wszystkie nerwy i całe zmęczenie ostatnich dni połączyły się, opadając na jego barki w jednej sekundzie. Przezwyciężył jednak własną słabość i ponownie potrząsnął przecząco głową.

– Nie – powiedział tym razem nieco głośniej. – Nie, pani Ferguson. Zamierzam tam zajrzeć, nawet jeśli będzie musiała mnie pani zabić. Jestem, do cholery, zbyt zmęczony ciągłym okłamywaniem. Jestem, do cholery, zbyt zmęczony wykorzystywaniem mnie. Jestem, do cholery, zbyt zmęczony, czując się jak jakiś cholerny głupek przez cały ten czas. Kapujesz, stara kobieto? Jestem cholernie zmęczony.

Z każdym słowem zbliżał się do niej, zmniejszając ostatecznie o połowę dzielący ich dystans.

– Nie podchodź! – krzyknęła.

– Zabijesz mnie?! – wrzasnął desperacko. – To uczyniłoby piekło z twego życia. Zastrzel mnie na oczach tych dwóch policjantów. Śmiało, do cholery! No dalej!

Ciągle szedł w jej stronę. Zobaczył, jak kobieta unosi wyżej dubeltówkę.

– O to mi chodzi! – wrzasnęła.

– Zatem śmiało! – odkrzyknął.

Czuł absolutną, wszechogarniającą wściekłość. Przezwyciężył w sobie przeczucie o niewinności Fergusona i teraz wszystko w nim wrzało.

– Śmiało! Śmiało! Tak jak twój wnuk zamordował z zimną krwią tę małą dziewczynkę! No dalej! Dasz mi taką samą szansę, jaką on dał jej? Ty też jesteś mordercą, stara kobieto? Czy właśnie od ciebie nauczył się, jak ma to robić? Czy nauczyłaś go, jak pociąć małą bezbronną dziewczynkę?

– On tego nie zrobił!

– Diabła tam nie zrobił!

– Cofnij się!

– Bo co? Może nauczyłaś go kłamać? Czy tak?

– Nie podchodź bliżej!

– Czy to zrobiłaś, do cholery? Czy tak?

– On tego nie zrobił. Teraz cofnij się albo zdmuchnę twoją głowę.

– Zrobił to. Wiesz o tym, do diabła, zrobił to, zrobił, zrobił! W tym momencie kobieta nacisnęła spust.

Pocisk rozdarł powietrze tuż nad głową Cowarta, osmalając i ogłuszając go. Reporter upadł na ziemię. Odgłos trzepotu skrzydeł setek ptaków rozległ się za nimi, odbijając się echem od ścian na tyłach domu. Policjanci odruchowo sięgnęli po swoją broń krzycząc:

– Nie ruszaj się! Rzuć broń!

Reporter widział niebo usiane obłokami i czuł w nozdrzach intensywny zapach kordytu. Poza hukiem wystrzału usłyszał głęboki dźwięk, który zdezorientował go zupełnie, dopóki nie stwierdził, że to jego serce zadudniło mu w uszach.

Usiadł i pomacał głowę, następnie spojrzał na ręce, które były mokre od potu, a nie, jak myślał, od krwi. Jego wzrok powędrował w kierunku starej kobiety. Detektywi wciąż wykrzykiwali komendy, które zdawały się gubić w gorączce dnia i prażącym niemiłosiernie słońcu. Stara kobieta spojrzał na niego z góry.

– Mówiłam ci, Panie Biały Dziennikarzu. Już raz ci mówiłam. – Jej głos wydawał się niezwykle ostry. – Splunęłabym w oko samemu Lucyferowi, gdyby to miało pomóc mojemu chłopakowi.

Cowart wpatrywał się w nią nieruchomo.

– Umarłeś? – zapytała nagle.

– Nie – odparł spokojnie.

– Nie mogłam tego zrobić – powiedziała zgorzkniałym głosem. – Tak po prostu zdmuchnąć ci łepetynę. Do cholery.

Jej pomarszczona skóra przybrała teraz barwę szarego popiołu.

– Miałam tylko jeden nabój.

Odwróciła się w stronę dwóch policjantów zbliżających się z wycelowaną w nią bronią. Podchodzili czujnie nachyleni, gotowi do oddania strzału. Jej wzrok spoczął na Brownie.

– Powinnam była oszczędzić ten pocisk dla ciebie – odezwała się chłodno. – Rzuć broń!

– Zabijesz mnie, Tanny Brown? – Rzuć broń!

Stara kobieta żachnęła się, lecz opuściła powoli strzelbę, kładąc ją ostrożnie koło drzwi tuż za sobą. Następnie stanęła wyprostowana i spojrzała na nich, krzyżując ręce na piersi.

– Zabijesz mnie teraz? – spytała ponownie. Wilcox pochylił się nad reporterem.

– Nic ci nie jest, Cowart?

– Nic mi nie jest – odparł reporter. Wilcox pomógł mu wstać.

– Chryste, Cowart, to było coś.

Cowart poczuł nagły przypływ dumy.

– Nie chrzań – zaśmiał się. Wilcox obrócił się w stronę Browna.

– Mam jej założyć kajdanki i przeczytać jej prawa?

Porucznik potrząsnął przecząco głową i podniósł strzelbę. Złamał ją, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście nie jest nabita, po czym wyciągnął zużytą łuskę i rzucił ją Cowartowi.

– Trzymaj. Na pamiątkę. – Następnie odwrócił się z powrotem do babki Fergusona. – Czy ma pani gdzieś tutaj jeszcze jakąś broń?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

– Czy teraz porozmawiasz ze mną, stara kobieto?

Potrząsnęła ponownie głową i splunęła na ziemię pełna zapalczywości.

– A zatem w porządku. Możemy tam zajrzeć. Bruce?

– Szefie?

– Znajdź jakąś łopatę w magazynku.

Porucznik schował rewolwer do kabury i podał nie nabitą strzelbę starej kobiecie rzucającej mu gniewne spojrzenia. Podszedł z powrotem do szopy i skinął głową na Cowarta.

– Tutaj – rzucił krótko, podając reporterowi łom. – Zdaje się, że grasz pierwsze skrzypce w machaniu tym narzędziem.

Stare, miejscami zmurszałe drewno jęknęło pod uderzeniem metalowej sztangi i łopaty, którą Wilcox znalazł przy szopie. W końcu zatrzeszczało przeraźliwie i rozpołowiło się, ukazując czarną, paskudnie cuchnącą dziurę. Do jej odkażania używano wapna, na szarobrązowej masie odchodów widniały białe smugi.

– Gdzieś tam – wskazał Cowart.

– Mam nadzieję, że to już wszystkie twoje strzały – wymamrotał Wilcox. – Jeśli ktoś ma jakieś otwarte rany czy skaleczenia, to radzę uważać. – Wziął łopatę od Browna. – Trzy lata temu spieprzyłem robotę i teraz to należy do mnie – szepnął posępnie. Zdjął marynarkę i wyjął z kieszeni chusteczkę, którą obwiązał sobie dookoła twarzy, zakrywając usta i nos. – Do diabła. – Słowa ugrzęzły w zaimprowizowanej masce. – Wiesz, że to nielegalne przeszukanie – odezwał się do Browna, który skinął głową potakująco. – Do diabła – powtórzył Wilcox.

Zdecydowanie zrobił krok do przodu i jego noga zanurzyła się w mulistej substancji. Stęknął dramatycznie, mamrocząc pod nosem jakieś przekleństwa, po czym zabrał się za odgrzebywanie kolejnych warstw odpadków skrobiąc uparcie łopatą.

– Patrzcie na łopatę – odezwał się z trudem, oddychając przez zakryte usta i nozdrza. – Nie mogę niczego przeoczyć.

Brown i Cowart nie odezwali się ani słowem, obserwując z uwagą poczynania Wilcoxa. Działał ostrożnie, dokładnie i powoli drążąc w ciemnej masie. W pewnym momencie poślizgnął się i ledwo uniknął kąpieli w smrodliwej brei. Dźwignął się z wysiłkiem, patrząc z odrazą na brudne i udekorowane odchodami dłonie i ramiona. Zaklął siarczyście, wznawiając mozolne poszukiwania.

Minęło pięć, potem dziesięć minut, a detektyw wciąż kopał, przerywając pracę jedynie dla złapania głębszego oddechu i odkaszlnięcia smrodu, który nieprzerwanie gromadził mu się w ustach.

Po następnych sześciu machnięciach łopatą zamruczał ponuro:

– Chyba zagłębiłem się już na kilka lat wstecz. Ile gówna może wyprodukować ta stara kobieta w ciągu roku? – zaśmiał się gorzko.

– Tam! – krzyknął Cowart.

– Gdzie, do cholery? – spytał Wilcox.

– No tam – wskazał palcem Tanny Brown. – Co to jest?

Następny ruch łopatą odsłonił kawałek jakiegoś materiału, który wyszedł z odgłosem klaśnięcia i ssania. Był to kawałek grubego syntetycznego przedmiotu w kształcie prostokąta.

Brown nachylił się, żeby przyjrzeć się lepiej znalezisku, po czym chwycił je za róg i podniósł do góry.

– Wiesz, co to jest, Bruce? Detektyw skinął głową.

– Mógłbym się założyć.

– Co? – spytał Cowart.

– Kawałek dywanika z podłogi samochodu. Pamiętasz? W wozie Fergusona brakowało sporego fragmentu wykładziny. Oto i on.

– Widzisz tam coś jeszcze? – spytał Brown.

Wilcox odwrócił się i pogrzebał łopatą w tym samym miejscu.

– Nie – stwierdził. – Zaraz, zaraz! Ho, ho, co my tu mamy? Wyszarpnął sporą ilość odchodów z cuchnącego bagna i pokazał to wszystko Brownowi.

– Patrzcie na to.

Porucznik obejrzał się na Cowarta.

– Widzisz to co ja?

Reporter przez chwilę wpatrywał się usilnie, aż w końcu rozpoznał zawinięty ciasno węzełek składający się z dżinsów, koszulki, trampek i skarpetek przewiązanych sznurowadłem. Lata leżenia w odchodach sprawiły, że z ubrania pozostały jedynie strzępy, lecz nadal nie można było się mylić.

– Założę się o całą farmę, że na tych ciuchach znajdziemy ślady krwi.

– Jest tam coś jeszcze?

Detektyw popracował przez chwilę łopatą.

– Nie sądzę – odezwał się w końcu.

– To wyłaź stamtąd.

– Z wielką przyjemnością – powiedział i zręcznie wydostał się z dołu. Trzej mężczyźni w milczeniu skierowali się na podwórze. Ostrożnie rozłożyli znalezione rzeczy na ziemi, w miejscu gdzie silnie przygrzewało słońce.

– Czy nadają się jeszcze do badania? – spytał po chwili Cowart.

Brown wzruszył ramionami.

– Podejrzewam, że tak. – Spojrzał uważniej na rozłożone rzeczy. – Tak naprawdę to nie muszą być poddane żadnym badaniom.

– Też prawda – zgodził się Cowart.

Wilcox próbował doczyścić się, strzepując z ubrania śmierdzące odpadki. Spojrzał na swego partnera.

– Tanny – powiedział miękko. – Przykro mi, stary. Powinienem być bardziej dokładny. Powinienem to przewidzieć.

Brown potrząsnął przecząco głową.

– Teraz wiesz więcej, niż wiedziałeś wtedy. Nie ma sprawy. Powinienem dokładniej sprawdzić raport z przeprowadzonej rewizji.

Nadal wpatrywał się w leżące szczątki odzieży.

– Do cholery – odezwał się w końcu podniesionym głosem. – Do jasnej cholery.

Przeniósł wzrok na stojącego obok Cowarta.

– Teraz przynajmniej już wiemy, co?

Cowart przytaknął.

Delikatnie podnieśli strzępy ubrań i kawałek wykładziny, po czym skierowali się w stronę domu. Zauważyli, jak stara kobieta stoi samotnie, obserwując ich uważnie ze swego stanowiska na werandzie. Jej spojrzenie wyrażało całkowitą bezradność. Cowart dostrzegł, że ręce starszej kobiety trzęsą się wyraźnie.

– To nic nie oznacza! – wrzasnęła, szukając rozpaczliwie możliwości obrony. Z trudem uniosła jedną rękę i zamachała zwiniętą w pięść kościstą dłonią w ich kierunku. – Wyrzucam różne stare śmieci. To nic nie oznacza!

Policjanci i reporter minęli ciągle krzyczącą kobietę, której słowa biegły przez podwórze, osiągając bladoniebieskie niebo.

– To nic nie oznacza! Nie słyszycie, czy co?! Niech piekło pochłonie twoje oczy, Tanny Brown! To nic nie oznacza! Nie zrobiłam tego umyślnie!

Rozdział dwudziesty

PUŁAPKI

Tanny Brown bezmyślnie prowadził wóz policyjny ulicami miasta, w którym się urodził. Siedzący obok Cowart czekał, aż detektyw w końcu coś powie. Wilcox został w laboratorium kryminalnym razem ze znalezionymi w wychodku przedmiotami. Dziennikarz sądził, że wrócą natychmiast na posterunek i zadecydują, co dalej robić. Wbrew tym nadziejom krążył teraz wolno po mieście.

– A więc? – zapytał wreszcie. – Co dalej?

– Wiesz – odezwał się powoli Brown – trudno to nawet nazwać miastem. Zawsze pozostawało w cieniu Pensacola i Mobile. Mimo to było jedynym, jakie znałem, oraz jedyną rzeczą, jakiej potrzebowałem. Nawet kiedy wyjechałem, żeby odbyć służbę wojskową, a potem znalazłem się w college’u w Tallahassee, cały czas miałem świadomość, że chcę tu wrócić. A ty, Cowart? Co uważasz za swój dom?

Cowart przedstawił sobie w pamięci mały ceglasty domek, w którym dorastał. Budynek był nieco oddalony od ulicy, a na podwórzu rósł ogromny dąb. Przed wejściem w rogu stało skrzypiące, bujane, podwójne krzesło, które nigdy nie używane zardzewiało pod wpływem wielu zim. Obraz domu rozmył się prawie natychmiast, ustępując miejsca widokowi gazety jego ojca – jakieś dwadzieścia lat temu, widzianej oczami dziecka, w czasach gdy nie stosowano jeszcze komputerów ani maszyn elektronicznych. Zdawało mu się, jakby rozumienie świata było wytyczane przez poobijane stalowoszare biurka i nikłe blade światła, otoczone kakofonią nieustannie dzwoniących telefonów, podniesionych głosów w redakcji gazety. Zlecenia, gotowe artykuły, charakterystyczny dźwięk poczty pneumatycznej łączącej pokój redakcyjny z poszczególnymi działami. Stukot starej, ręcznej maszyny do pisania przypominający strzały z karabinu maszynowego, wybijający historię codziennych wydarzeń. Dorastał w przekonaniu, że chce uciec jak najdalej od tego wszystkiego, lecz „jak najdalej” było zawsze interpretowane jako to samo, tylko większe i lepsze. Aż wreszcie na horyzoncie pojawiło się Miami. Jedna z najbardziej liczących się gazet. Życie definiowane słowami.

A może, pomyślał, śmierć zdefiniowana słowami.

– Żadnego domu – odparł. – Tylko kariera.

– Czy to nie to samo?

– Ciężko rozróżnić.

Detektyw kiwnął potakująco głową.

– W takim razie co robimy? – zapytał Cowart ponownie.

Żadna rozsądna odpowiedź nie przychodziła policjantowi na myśl.

– No cóż – zaczął, powoli wymawiając słowa – wiemy, kto naprawdę zabił Joanie Shriver.

Obaj mężczyźni poczuli ogarniające ich przygnębienie. Wiedziałem, pomyślał Brown. Od dawna wiedziałem. Wciąż jednak nie mógł odrzucić myśli, że coś się zmieniło.

– Nie możesz go udupić, co?

– Na pewno nie w sądzie. Wymuszone zeznanie. Nielegalne śledztwo. Bylibyśmy skończeni.

– Ja również nie mogę go udupić – powiedział Cowart z goryczą w głosie.

– Dlaczego? Co się stanie, jeśli napiszesz artykuł?

– Lepiej nie pytaj.

Brown skręcił gwałtownie kierownicą i wprowadził wóz na krawężnik, hamując ostro. Obrócił się w kierunku Cowarta.

– Co się stanie? – zapytał, wyraźnie zdenerwowany. – Powiedz mi, do cholery! Co się stanie?

Twarz Cowarta przybrała kolor purpury.

– Powiem ci, co się stanie: Napiszę artykuł i cały świat wskoczy nam na plecy. Myślisz, że przedtem prasa obchodziła się z tobą ostro? Nie masz najmniejszego pojęcia, jacy potrafią być, gdy poczują w powietrzu zapach krwi. Każdy będzie chciał uszczknąć coś dla siebie z tego całego bałaganu. Więcej mikrofonów, dyktafonów, świateł i kamer niż kiedykolwiek widziałeś. Głupi glina i głupi reporter spieprzają swoją robotę i pozwalają mordercy ujść bez szwanku. Nie znajdzie się żadna gazeta czy stacja telewizyjna, która nie będzie chciała wyciągnąć macek po tę historię.

– Co stanie się z Fergusonem?

Cowart zawył przeraźliwie.

– Po prostu zaprzeczy. Uśmiechnie się do kamery i powie: „Nie, proszę pana. Nie zrobiłem niczego takiego. Musieli podłożyć tam ten dowód. Wszystko zostało sfingowane. Tania sztuczka sfrustrowanego gliniarza”. Powie, że musieliśmy znaleźć dowód gdzieś indziej, w miejscu wskazanym przez Blaira Sullivana, który zasugerował, że możemy znaleźć coś takiego jak nóż i podłożyliśmy go w to miejsce. Może to był kawał, a może nie – nie robi to żadnej różnicy. Jestem klapą bezpieczeństwa dla twoich błędów. I wiesz co? Wielu ludzi w to uwierzy. Kiedyś już wymusiłeś na nim zeznanie. Dlaczego nie spróbujesz jakiegoś innego sposobu?

Brown otworzył usta, chcąc najwyraźniej coś powiedzieć, lecz Cowart nie dopuścił go do głosu.

– Pamiętasz „Fatalne wyobrażenie”? Facet założył szaloną sprawę i tak się na niej skupił, że wydawało się, że ludzie zapomnieli, iż był oskarżony o zaszlachtowanie swojej żony i dzieci. Jak myślisz, kto będzie płaszczem przeciwdeszczowym? Coś bardziej przekonującego? Co zrobisz, gdy Barbara Walters albo pieprzony Mikę Wallace pochyli się nad stołem wśród pracujących kamer i świateł, które sprawią, że oblejesz się potem, i zapyta, czy naprawdę wydałeś swoim ludziom rozkaz, żeby pobili pana Fergusona? Świadomie postępując wbrew prawu? Wiedząc, że gdyby to się wydało, facet wyszedłby na wolność? Czy pomoże ci wtedy zachowanie milczenia i nieudzielanie odpowiedzi? Jak zamierzasz odpowiedzieć na te pytania, detektywie? Jak udowodnisz, że nie podłożyłeś tego dowodu w domu Fergusonów? Powiedz mi, detektywie, bo chciałbym to wiedzieć.

Brown spojrzał na Cowarta, a w jego oczach czaiła się wściekłość.

– A co z tobą?

– Och, nie martw się. Dobiorą się także do mojej dupy. Ameryka jest przyzwyczajona do zabójców. Ale niepowodzenia? Niepowodzeniom poświęca się specjalną uwagę. Spieprzenia i błędy nie są amerykańskie. Tolerujemy morderców, ale nie porażki. Już to widzę: Panie Cowart, otrzymał pan nagrodę Pulitzera udowadniając, że ten człowiek jest niewinny. Czego pan oczekuje obecnie, mówiąc, że on jednak jest winny? Potem zrobi się jeszcze goręcej. Winny? Niewinny? Co pan chce osiągnąć, panie Cowart? Nie mogą przecież istnieć dwa rozwiązania. Dlaczego nie powiedział nam pan o tym wcześniej? Dlaczego pan zwlekał? Co starał się pan ukryć? Jakie jeszcze błędy pan popełnił? Czy odróżnia pan prawdę od kłamstwa, panie Cowart?

Wziął głęboki oddech.

– Musisz zrozumieć jedną rzecz, detektywie.

– Jaką?

– Jest tylko dwoje ludzi, których opinia będzie uważała za winnych. Ty i ja.

– A Ferguson?

– On odejdzie. Co prawda w kłopotliwym położeniu, ale wolny. Może nawet w jakimś odpowiednim miejscu, wśród odpowiednich ludzi zostanie okrzyknięty bohaterem. Może nawet większym bohaterem niż jest obecnie.

– Żeby…

– Żeby robił cokolwiek, na co ma ochotę…

Cowart otworzył drzwi i wysiadł z samochodu. Stanął na chodniku pozwalając, by podmuchy wiatru ostudziły jego emocje. Rozejrzał się po ulicy i jego wzrok zatrzymał się na staromodnym salonie fryzjerskim, posiadającym jeszcze tradycyjne godło w kształcie spirali, której trzykolorowy wzór zdawał się nieustannie wirować. Dopiero po jakimś czasie zauważył, że Brown również wysiadł z samochodu i stoi tuż za nim.

– Przypuśćmy – powiedział detektyw do odwróconego plecami Cowarta. – Przypuśćmy, że już robi to, na co ma ochotę. Jakaś inna dziewczynka. Dawn Perry. Zniknęła pewnego dnia.

Czy mogę iść na basen, popływać? Wrócę przed kolacją…

– Teraz już wiemy, co on lubi, co, Cowart?

– Tak.

– I nic go nie powstrzyma przed zajmowaniem się tym samym, co robił przed wakacjami w celi śmierci, hę?

– W istocie nic. Masz jakąś propozycję, detektywie?

– Pułapka – powiedział beznamiętnie Brown. – Zastawimy pułapkę i użądlimy go. Jeśli nie możemy go dostać z powodu jego starych przewinień, powinniśmy go nakryć na czymś nowym.

Cowart nie musiał obracać się w tył, żeby stwierdzić, że twarz policjanta wyraża w tej chwili złość.

– Tak – powiedział. – Mów dalej.

– Coś niedwuznacznego, co pozwoli ukazać jego prawdziwe oblicze. Tak jasne, że kiedy go przymknę, a ty napiszesz artykuł, nikt nie będzie miał żadnych wątpliwości. Żadnych, kapujesz? Żadnych wątpliwości. Czy możesz napisać taki artykuł, Cowart? Napisać tak, żeby facet nie miał wyjścia?

Matthew Cowart przypomniał sobie rybaka zakładającego przynętę, składającą się z kawałków zdechłych ryb w pułapce na ostrygi, i spuszczającego ją za burtę łodzi w lodowate czarne odmęty wód przybrzeżnych. Działo się to podczas letnich wakacji za czasów jego młodości. Zafascynowała go wtedy śmiertelnie prosta konstrukcja pułapki na ostrygi. Skrzynka zbita z kilku desek i drucianej siatki. Stworzenia wpełzały do samego końca, nie mogąc oprzeć się powabowi gnijącej padliny. Po zjedzeniu nie były w stanie obrócić się i przedostać się przez małe oczka drucianej siatki.

Schwytane przez mieszaninę chciwości, potrzeby i fizycznych ograniczeń.

– Mogę napisać ten artykuł – odparł po chwili. Obejrzał się w stronę detektywa dodając: – Pułapki wymagają jednak czasu. Czy mamy czas, detektywie? Jeżeli tak, to ile?

Brown potrząsnął głową.

– Wszystko co możemy zrobić, to próbować.


Brown pozostawił Cowarta w swoim biurze, a sam wyszedł mówiąc, że idzie sprawdzić, czy Wilcox powrócił już z pierwszymi wynikami z laboratorium dotyczącymi strzępów odzieży i kawałka wykładziny z samochodu. Reporter przyglądał się przez chwilę notatkom i fotografiom znajdującym się na biurku, po czym podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer „The Miami Journal”. W centrali połączono go z Edną McGee. Cowart zastanowił się, ilu ludzi zostało ogłupionych serdecznością jej głosu, nie zdając sobie sprawy, że w tej kształtnej głowie znajduje się stalowy umysł wychwytujący najmniejsze szczegóły i sprzeczności.

– Edna?

– Matty, Matty, gdzie się podziewałeś? Przez cały czas zostawiam dla ciebie wiadomości.

– Jestem uziemiony w Pachouli. Razem z gliniarzami.

– Dlaczego z nimi? Myślałam, że miałeś jechać do Starkę, żeby rozejrzeć się po więzieniu.

– Mhm, to może zaczekać.

– No cóż, ja bym tam pojechała. „The St. Pete Times” poinformował dzisiaj, że Blair Sullivan pozostawił po sobie kilka pudełek wypełnionych dokumentami, dziennikami i opisami. Nie wiem czym jeszcze. Być może jakieś opisy tych wszystkich morderstw. Gazeta mówi, że teraz detektywi z Monroe zajmują się tymi rzeczami szukając jakiegoś śladu. Przesłuchują także każdego, kto pracował w celi śmierci podczas odsiadki Sullivana. Mają również listę osób odwiedzających. Wykonałam parę telefonów i wysmarowałam mały artykulik. Zarząd zastanawia się, gdzie, do diabła, się podziewasz, a w szczególności zastanawia się, dlaczego, do diabła, nie spłodziłeś tego artykułu przed tym sukinsynem z „St. Pete”. Nie są zbyt zadowoleni. Gdzie się włóczyłeś?

– Na Keys.

– Masz coś ciekawego?

– Nic dla gazety. Przynajmniej na razie. Mam jakieś przypuszczenie, może dwa… Edna, daj mi odpocząć.

– No cóż, Matty. Na twoim miejscu wyszłabym z siebie i wymyśliła jak najszybciej coś spektakularnego. W przeciwnym razie wilki pojawią się przed twoimi drzwiami, wyjąc w oczekiwaniu na obiad. Kapujesz, o co mi chodzi?

– Tłumaczysz w miarę jasno. I apetycznie.

– Nikt nie chce przerzucać się z kawioru na jedzenie dla psów. – Edna się roześmiała.

– Dzięki, Edna. Potrafisz przekonać.

– Tylko ostrzegam.

– To już słyszałem. A zatem co masz ciekawego?

– Podążanie tropem waszego pana Sullivana okazało się świetnym kształceniem się w konstruktywnej sztuce kłamstwa.

– Co przez to rozumiesz?

– Z czterdziestu, czy coś koło tego, zabójstw, o które został oskarżony, stwierdziłam, że jest winien około połowy z nich. Może nawet ciut mniej.

– Tylko dwadzieścia… – Usłyszał własne słowa i zdał sobie sprawę, jak głupio brzmiały. Tylko dwadzieścia. Jakby czyniło to z niego tylko w połowie tak nikczemnego jak ktoś, kto zabił czterdziestu ludzi.

– Zgadza się. Przynajmniej ta dwudziestka wydaje się przekonująca.

– A co z innymi?

– No cóż, są takie, których na pewno nie popełnił, ponieważ skazano za nie innych. Niektórzy nawet siedzą w celi śmierci. On jakby wplótł te historyjki między wydarzenia z własnego życia. Rozumiesz? Podobnie jak ze zbrodnią w Miccosukkee Reservation. Wtedy również powiedział ci, że zabił kobietę tuż za Tampa. Pamiętasz tę historię? Spotkał kobietę w barze, obiecał, że dobrze się zabawią, a skończyło się na morderstwie.

– Aha, pamiętam, że zbytnio się nie rozwlekał nad tą opowieścią. Skupił się na rozkoszy samego zabijania.

– Tak, to właśnie ten przypadek. Nie pomylił się tutaj w żadnym szczególe, ale jedna rzecz nie całkiem się zgadzała. Facet, który faktycznie popełnił to morderstwo, zabił jeszcze dwie inne kobiety w tej okolicy. Zajmuje celę oddaloną o jakieś dziesięć metrów od starego pokoiku Blaira Sullivana w celi śmierci. Po prostu wsadził tę historyjkę pomiędzy dwie inne. Dopiero gdy zaczęłam wszystko dokładnie sprawdzać, oświeciło mnie. Wiesz, co on zrobił? Przywłaszczył sobie zbrodnię tamtego faceta, a nie mamy żadnych wątpliwości, że tamten był zabójcą, i dodał do swojej kolekcji. Uczynił podobnie z kilkoma innymi morderstwami, za które siedzą faceci w celi śmierci. Coś na zasadzie przodującego zawodnika w drużynie futbolowej, który ma na swoim koncie wystarczającą liczbę punktów w wygranym meczu, lecz który zdobywa dodatkowe punkty, żeby przypieczętować swój doskonały rezultat. – Edna wybuchnęła śmiechem.

– Ale po co to wszystko?

Cowart wyczuł, jak wzruszyła ramionami po drugiej stronie telefonu.

– Kto wie? Może dlatego wszystkie gachy z FBI były tak cholernie zainteresowane, żeby pogadać z Sullym, zanim poszedł na krzesło.

– Ale…

– Pozwól, że ci przedstawię pewną teorię. Możesz ją nazwać postulatem McGee albo jeszcze przyjemniej i jeszcze bardziej naukowo. Zasięgnęłam trochę języka i zgadnij, co się okazało. Zawsze obarczano Tedda Bundy’ego winą za trzydzieści osiem morderstw. Może nawet więcej, ale to są dane, jakie my posiadamy. O tylu wspominał, zanim sam wysłał siebie do diabła. Moim zdaniem stary Sully chciał być trochę lepszy. Pośród rzeczy osobistych naszego Sully’ego znaleziono przynajmniej trzy książki na temat wyczynów Bundy’ego. Nieźle, co? Następnym najlepszym mordercą, jeśli możemy przyjąć taką terminologię, czekającym w celi śmierci jest ten Polak, Okrent z Landerdale. Pamiętasz go? Miał pewien problem z prostytutkami. Znaczy się, zabijał je. Oficjalnie ma ich na koncie jedynie jedenaście. Nieoficjalnie – około siedemnastu, osiemnastu. Siedział w tym samym skrzydle co Sully. Zaczynasz kapować, o co mi chodzi, Matty? Stary Sully zapragnął sławy. Nie tylko z powodu swoich uczynków, ale także i nie swoich. A zatem sobie pozwalał.

– Teraz zaczynam rozumieć. Czy możesz załatwić kogoś, kto to powie, a następnie zapisać wszystko?

– Nie ma sprawy, skarbie. Faceci z FBI powiedzą, co tylko będę chciała. W Bostonie są dwaj socjologowie zajmujący się wielokrotnymi mordercami. Rozmawiałam z nimi już wcześniej. Strasznie im się spodobał postulat McGee. Reasumując, jeśli popracuję do późna, powinno się to ukazać najprawdopodobniej pojutrze.

– Wspaniale – stwierdził Cowart.

– Ale, Matty, odniesie to lepszy skutek, gdybyś równocześnie puścił coś swojego. Na przykład artykulik o tym, kto zabił tych dwoje staruszków w Keys.

– Ciągle nad tym pracuję.

– Postaraj się jak najlepiej. To jedyna niewiadoma, jaka pozostała tam do rozwiązania, Matty. Wszyscy chcą poznać prawdę.

– Rozumiem.

– Zaczynają się niecierpliwić w dziale miejskim. Chcą zaprzęgnąć do działania naszą rozsławioną na całym świecie, wspaniałą, i tylko czasami niekompletną drużynę.

– Oni nie mogą się nawet domyślać…

– Wiem, Matty, ale niektórzy ludzie powiadają, że jesteś zdołowany.

– Nie jestem.

– Tylko cię ostrzegam. Sądziłam, że będziesz ciekaw, co ludzie gadają za twoimi plecami. A ten artykuł w „The St. Pete Times” wcale ci nie pomógł. Nie sprzyja ci również fakt, iż nikt nie ma pojęcia, gdzie przebywasz przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent czasu. Boże, redaktor miejski musiał okłamać tę detektyw z Monroe, gdy któregoś ranka szukała cię tutaj.

– Shaeffer?

– To ładna kobitka o oczach, które wyrażały, że wolałaby cię przypiekać nadzianego na szpikulec od rożna, niż rozmawiać z tobą.

– Tak, to niewątpliwie ona.

– A więc przyszła tutaj i znalazła na ciebie jakiegoś haka.

– W porządku. Rozumiem.

– Słuchaj, zostaw to. Dowiedz się, kto załatwił tych staruszków. Może wygrasz następną dużą sprawę, co?

– Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.

– Chyba nie ma nic złego w fantazjowaniu?

– Raczej nie.

Odwiesił słuchawkę, mrucząc jakieś przekleństwa pod nosem, choć nie wiedział dokładnie, kogo lub co przeklinał. Zaczął wykręcać numer do redaktora miejskiego, lecz przerwał po chwili. Co mógł mu powiedzieć? Wtedy właśnie usłyszał hałas przy drzwiach, podniósł wzrok i ujrzał Bruce’a Wilcoxa. Detektyw wydawał się nienaturalnie blady.

– Gdzie jest Tanny? – spytał – Gdzieś się tu kręci w pobliżu. Wyszedł i kazał mi tu czekać. Myślałem, że ciebie szuka. Dowiedziałeś się czegoś?

Wilcox potrząsnął głową zrezygnowany.

– Nie mogę uwierzyć, że to spieprzyłem – odparł.

– Czy w laboratorium coś znaleźli?

– Po prostu nie mieści mi się w głowie, że nie sprawdziłem wtedy tego cholernego kibla. – Wilcox rzucił na biurko kilka kartek papieru. – Nie musisz ich czytać – powiedział. – Na dżinsach, koszuli i dywaniku z samochodu znaleźli coś, co przypomina ślady krwi. Na miłość boską! Coś co przypomina. A sprawdzali to pod mikroskopem. Wszystko uległo zniszczeniu, tak że nie można tam niczego dojrzeć. Trzy lata w gnoju, szlamie, brudzie i odpadkach. Zostało cholernie mało. Patrzyłem, jak technik rozpostarł koszulę i rozpadła mu się prawie w rękach, kiedy zaczął manipulować przy niej pincetą. Podsumowując: żadnej rzeczy, która może być uznana za rozstrzygającą. Teraz chcą to wszystko przesłać do lepszego laboratorium w Tallahassee, ale kto wie, co tamci znajdą. Technik raczej nie był optymistycznie nastawiony co do wyników badań.

Wilcox przerwał i wziął długi, głęboki oddech.

– Oczywiście i ty, i ja wiemy, czemu te rzeczy tam się znalazły. W takiej sytuacji jednak nie możemy oświadczyć, że są jakimś dowodem. Do diabła! Gdybym je znalazł trzy lata temu, kiedy wszystkie ślady były jeszcze świeże, rozumiesz, rozpuszczają to gówno razem z całym brudem dookoła i pozostaje krew. – Spojrzał na Cowarta. – Krew Joanie Shriver. A teraz to jedynie kilka kawałków zniszczonych ciuchów. Cholera!

Detektyw zaczął miotać się po pokoju.

– Nie mogę uwierzyć, jak bardzo spieprzyłem tą sprawę – powtórzył. – Spieprzyłem. Spieprzyłem. Spieprzyłem. Moją pierwszą cholernie ważną sprawę.

Zaciskał kurczowo pięści. Cowart zauważył, jak mięśnie detektywa poruszają się pod cienką koszulą. Zapaśnik przed walką.


Tanny Brown siedział przy biurku w dopiero co opustoszałym biurze, wykręcając systematycznie numery telefonów. Drzwi były zamknięte, a tuż przed nim leżał żółty, oficjalny bloczek na notatki i osobista książeczka z adresami. Wykręcił czwarty z rzędu numer oczekując cierpliwie, aż ktoś podniesie słuchawkę.

– Policja Eatonville.

– Poproszę z kapitanem Luciousem Harrisem. Mówi porucznik Theodore Brown.

Czekał cierpliwie i po chwili w słuchawce rozległ się tubalny głos:

– To ty, Tanny?

– Cześć, Lukę.

– No tak. Dawno się nie słyszeliśmy. Co słychać?

– Raz lepiej, raz gorzej. A u ciebie?

– Ech, do diabła, Życie to nie bajka, ale nie jest również takie okropne, więc myślę, że nie mogę narzekać.

Brown wyobraził sobie potężną postać kolegi po drugiej stronie linii. Na pewno jest w mundurze, zbyt ciasnym na jego potężnie umięśnionym cielsku, szczególnie przy szyi. Odnosiło się wrażenie, że głowa kapitana policji spoczywa na białym krochmalonym kołnierzyku ozdobionym złotymi insygniami. Lucious Harris był niezwykle łagodny i pogodny, a wyglądał, jakby życie wydawało mu się wielką ucztą. Tanny zawsze lubił rozmawiać z kapitanem, ponieważ bez względu na to jak zły wydawał się świat dookoła, wielki mężczyzna pozostawał pełen entuzjazmu i optymizmu. Tym razem jednak Tanny nie dzwonił, żeby pogawędzić sobie z przyjacielem.

– Jak sprawy w Eatonville? – spytał.

– Wiesz, Tanny, faktycznie stajemy się czymś w rodzaju turystycznej pułapki. Ludzie ściągają tu, ponieważ zwróciliśmy na siebie uwagę tą próżną panią Hurston. Co prawda nie mamy zamiaru konkurować z Disney World czy Key West, ale fajnie jest tu wpaść.

Brown spróbował wyobrazić sobie Eatonville. Jego przyjaciel dorastał tam i rytmy tego miejsca eksplodowały w jego głosie. Było to niewielkie miasteczko, w którym panował osobliwy porządek. Prawie wszyscy mieszkańcy mieli czarny kolor skóry. Miejscowość zyskała nieco rozgłosu dzięki pisarstwu Żary Neale Hurston, będącej najznamienitszą osobistością Eatonville. Mimo to Eatonville pozostawało małym miasteczkiem dla czarnych, rządzonym przez czarnych.

Po krótkim milczeniu Lucious Harris powiedział:

– Przestałeś do mnie dzwonić. Teraz trudno nas nawet nazwać przyjaciółmi. Oczywiście zauważyłem, że zyskałeś sporo rozgłosu, lecz nie takiego o jaki zwykle się zabiega.

– To prawda.

– Teraz mija trochę czasu, a ty dzwonisz, ale nie będziesz chyba gadał o tym, dlaczego tyle czasu nie dawałeś znaku. I nie będziesz chyba gadał o niczym innym jak o czymś specjalnym, co?

– Trafiłeś w sedno, Lukę. Pomyślałem, że może będziesz potrafił mi pomóc.

– No to wal śmiało. Cały zamieniam się w słuch.

Tanny Brown wziął głęboki oddech i zaczął:

– Nie wyjaśnione zniknięcia. Zabójstwa. Cały ubiegły rok. Dzieciaki, nastolatki, dziewczyny. I do tego czarni. Czy na twoim terenie miałeś podobne sprawy?

Policjant milczał, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. Brown wyczuł coś w rodzaju tłamszenia czegoś po drugiej stronie linii.

– Tanny, czemu pytasz mnie o takie rzeczy?

– Po prostu…

– Powiedz mi zupełnie szczerze, Tanny. Czemu dzwonisz z tym do mnie akurat teraz?

– Lukę, łapię się wszystkich możliwości. Mam pewne złe przeczucia i po prostu węszę wszędzie gdzie się da.

– Wywęszyłeś tu coś dużego, stary.

Brown zesztywniał w jednej chwili.

– Powiedz mi – poprosił miękko. Wyczuł, jak grzmiący głos po drugiej stronie słuchawki naprężył się, zawibrował, jakby słowa nabrały nagle większego znaczenia.

– Szalony dzieciak – powiedział powoli Harris. – Dziewczynka o imieniu Alexandra Jones. Lat trzynaście. Z tych co to czasami wydają się ośmioletnim dzieckiem, a czasami osiemnastoletnią panną. Raz słodka i grzeczna przychodzi popilnować dziecka pani Harris i mojego, a chwilę później widzę, jak pali papierosa przed sklepem, zachowując się jak dorosła i otrzaskana z życiem kobieta.

– Podobnie jak moje własne córki – wtrącił Brown mimowolnie.

– Nie. Twoje córki coś już osiągnęły, a ta mała nie. W każdym razie coś jej się pomieszało i zaczęła szaleć, rozumiesz, o co mi chodzi. Zaczyna myśleć, że to miasteczko jest dla niej zbyt małe. Pewnego razu ucieka i ojciec znajduje ją przy drodze wlokącą małą walizkę. Tatuś jest jednym z moich patrolowych, a więc wiemy o wszystkim. Ucieka po raz drugi i tym razem znajdujemy ją tuż za Landerdale na Alei Aligatora czekającą na okazję. Trzy miesiące temu ucieka po raz trzeci. Matka i ojciec objeżdżają wszystkie możliwe drogi, poszukując swego dziecka. Przypuszczają, że tym razem jedzie na północ do Georgii, gdzie mają krewnych, a między innymi kuzyna, w którym dziewczynka się podkochuje. Rozmawiam ze wszystkimi wydziałami stanowymi. Rozsyłamy jej rysopis, czujesz to? Ona nigdy jednak nie pojawia się w Georgii ani Landerdale, Miami, Orlando czy w innym pieprzonym miejscu. Pojawia się natomiast na Wielkim Cyprysowym Bagnie, gdzie jacyś łowcy znaleźli ją trzy tygodnie temu. Znaleźli to, co z niej zostało, czyli kilka kości. Obrobione do czysta przez małe zwierzęta, ptaki i słońce. Niezbyt przyjemny widok. Trzeba było robić identyfikację przez badanie zębów, ale nawet to nie było do końca przekonujące. Nie znaleźliśmy nawet żadnych szczątków odzieży w pobliżu. Ktokolwiek to zrobił, musiał ukryć ciuchy w jakimś innym miejscu. Widzisz, nietrudno, do cholery, stwierdzić, co jej się przytrafiło, co? Dojść jednak, kto za tym stoi, to już zupełnie inna sprawa.

Brown nie odezwał się ani słowem. Słyszał, jak Harris bierze głęboki oddech.

– … Nigdy nie zakończymy tej sprawy, stary. Czy wiesz, Tanny, ile wywiadów przeprowadziliśmy w związku z nią? Ponad trzysta. Robiłem to osobiście wraz z moim szefem detektywów, Henrym Lincolnem, którego przecież znasz. Pracowało nad tym również kilku najlepszych facetów z kryminalnej z tego okręgu. Nie kadzę. Żadnych świadków, bo nikt nie widział, jak wsiadała do jakiegoś samochodu. Żadnych dowodów z laboratorium, bo nic z niej nie zostało. Żadnych podejrzanych, chociaż rozesłaliśmy rysopis i postawiliśmy na nogi mnóstwo ludzi. I nic. Jak się tak dobrze zastanowić, to możemy jedynie pomóc jej rodzinie zrozumieć. Chyba sam powinienem poświęcić trochę czasu i pójść do kościoła, bo może jakaś modlitwa czy dwie pomogą. Wiesz, o co się modlę, Tanny?

– Nie – odparł ochryple Brown.

– Tanny, nie modlę się, żebyśmy znaleźli tego faceta. Wcale nie o to, ponieważ nie sądzę, żeby sam Bóg potrafił rozwiązać tę zagadkę. Modlę się o to, żeby ten, kto to zrobił, przejeżdżał kiedyś przez Eatonville zmierzając do jakiegoś innego miasta, gdzie ktoś by go zauważył, gdzie mają świetne ekipy i sprzęt w laboratoriach. Może właśnie tam facet popełni jakiś błąd i wtedy wpadnie. O to się właśnie modlę.

Kapitan umilkł, zdając się rozmyślać nad czymś.

– … Bo myślę, że ta dziewczyna przeżyła koszmar. Ból i strach, Tanny. Ból, strach i przerażenie, a tak naprawdę mało kogo to interesuje. – Przerwał ponownie. – A potem dzwonisz do mnie nagle z tym pytaniem, a ja zachodzę w głowę, dlaczego dzwonisz i zadajesz takie pytanie właśnie mnie.

Na chwilę zapanowała głucha cisza.

– Słyszałeś o facecie, który wyszedł z celi śmierci? – spytał Brown.

– Pewnie, że tak. Robert Earl Ferguson.

– Był kiedykolwiek w Eatonville?

Lucious Harris wzdrygnął się. Brown słyszał, jak kapitan łapie powietrze w płuca, po czym mówi:

– Myślałem, że jest niewinny. Tak przynajmniej twierdzą w gazetach i telewizji.

– Czy był kiedykolwiek w Eatonville? Mniej więcej w tym czasie kiedy zniknęła ta dziewczynka?

– Był tutaj – odparł wolno Harris.

Z ust Browna wydobył się dźwięk przypominający trochę charczenie, trochę warczenie. Zdał sobie nagle sprawę, jak mocno zaciskał zęby.

– Kiedy? – rzucił krótko.

– Nie tak dawno. Może trzy lub cztery miesiące przed zniknięciem Alexandry. Prawił kazanie. Do diabła, sam poszedłem, żeby go zobaczyć. Całkiem ciekawie gadał. Mówił o Jezusie, który stoi przy nas i oświetla nasze drogi bez względu na to, jak ciemny wydawałby się świat dookoła.

– A co…

– Został tu przez kilka dni. Chyba przez sobotę i niedzielę, a potem wyjechał. Słyszałem, że wrócił do jakiejś szkoły. Nie sądzę, żeby tu był, kiedy Alexandra Jones uciekła. Sprawdzę wszystkie hotele i motele, ale nie wiem, czy to jeszcze możliwe. To prawda, że mógł tutaj wrócić. Dlaczego jednak sądzisz, że…

Brown pochylił się nad stołem, czując nieprzyjemne walenie w skroniach.

– Sprawdź to dla mnie, Lukę. Upewnij się, czy przebywał w tym rejonie, w czasie gdy zniknęła dziewczyna.

– Spróbuję. Nie sądzę jednak, żeby coś z tego wyszło. Naprawdę nie podejrzewam. Mówisz, że nie jest niewinny?

– Nic nie mówię. Po prostu sprawdź, co?

– Nie ma sprawy, Tanny. Sprawdzę. A potem sobie pogadamy, bo nie podoba mi się coś, co słyszę w twoim głosie, przyjacielu.

– Mnie też się nie podoba – odparł Brown i odłożył słuchawkę. Przypomniała mu się Pachoula tuż po zniknięciu Joanie Shriver. Słyszał odgłos syren radiowozów, widział ludzi zbierających się w grupki i wyruszających na poszukiwania. Pierwsze kamery przybyły już w nocy, niedługo po tym jak telefony z gazet zaczęły zalewać biuro. Mała biała dziewczynka znika w drodze powrotnej ze szkoły. To koszmar, który uderza we wrażliwy punkt znajdujący się w każdym człowieku. Jasne włosy. Niewinny uśmiech. Nie minęły cztery godziny, a twarz dziewczynki znalazła się w telewizji. Każda upływająca minuta pogarszała sytuację.

Czego się nauczył? – zastanowił się Brown. Nauczył się, że podobne wydarzenie zostanie zignorowane; żadnych kamer ani mikrofonów, żadnych harcerzyków ani Gwardii Narodowej przeszukujących moczary, jeśli zmieni się jeden jedyny szczegół sytuacji: białe zamieni się w czarne.

Walcząc z sobą o przywrócenie wewnętrznej równowagi, wstał i poszedł szukać Cowarta. W biurze wisiała na ścianie duża mapa stanu Floryda. Zatrzymał się przed nią i powiódł wzrokiem do Eatonville, a następnie w dół ku Perrine. Tuziny, pomyślał. Tuziny małych czarnych enklaw w całym stanie. Południe. Zepchnięte przez historię i gospodarkę na niski poziom, na którym ludzie żyli z perspektywą większego lub mniejszego sukcesu. Całe terytorium nadzorowane przez niedostateczną liczbę, często niedostatecznie wyćwiczonej policji, operującej połową zasobów dostępnych białym, a posiadającą dwukrotnie więcej problemów z narkomanią, alkoholem, rabunkami, desperacją i rozgoryczeniem.

Odpowiednie tereny łowieckie.

Rozdział dwudziesty pierwszy

OGNIWO

Andrea Shaeffer powróciła późnym wieczorem do swojego pokoju w motelu. Zamknęła za sobą drzwi na podwójny zamek, następnie sprawdziła łazienkę, małą ubikację, zajrzała pod łóżko, w końcu sprawdziła okno, czy wciąż jest szczelnie zamknięte. Zwalczyła w sobie chęć otworzenia małej torebki i wyjęcia ukrytego w niej pistoletu kaliber dziewięć milimetrów. Odkąd opuściła mieszkanie Fergusona, przygważdżało ją nieokreślone uczucie strachu. Po zapadnięciu zmroku poczuła ucisk, jak gdyby nosiła przyciasne ubrania.

Kim on był? – zapytała samą siebie.

Wsadziła rękę do torebki i szperała w niej, aż znalazła kartki papieru, których używała do pisania listów do matki, nigdy nie wysyłanych. Następnie zapaliła lampkę stojącą w rogu pokoju przy stoliku, przysunęła krzesełko i zaczęła pisać.

„Kochana mamo”… Coś się wydarzyło. Przypatrzyła się słowom napisanym na górze strony. Co on powiedział? – zadała sobie ponownie pytanie. Powiedział, że jest bezpieczny. Od czego?

Przechyliła się do tyłu na krześle, gryząc koniec pióra, podobnie jak student szukający odpowiedzi w teście. Przypomniała sobie jak, pomimo jej protestów, że nie będzie w stanie rozpoznać tych dwóch mężczyzn, którzy ją napadli, zaprowadzono ją do specjalnego pokoju, w którym ustawiono w szeregu kilku facetów. Światła w pomieszczeniu były przyciemnione, a po obu jej stronach stali dwaj detektywi, których imion już nie pamiętała. Przyjrzała się uważnie dwóm grupom mężczyzn ustawionych pod ścianą. Na komendę obrócili się najpierw w prawo, a następnie w lewo, ukazując swoje profile. Przypomniała sobie szeptane porady detektywów: „Ma pani czas”, i pytania: „Czy któryś z nich przypomina pani napastników?” Ona jednak nie była w stanie dokonać jakiejkolwiek identyfikacji. Pokręciła przecząco głową i detektywi wzruszyli ramionami. Przypomniała sobie grymas, jaki przez chwilę pojawił się na ich twarzach, i pamiętała, że zdecydowała się zwalczyć swoją bezradność, że nigdy już nie pozwoli nikomu wydostać się na wolność po zadaniu takiego bólu.

Spojrzała na list, którego nie miała zamiaru wysłać, i napisała: „Spotkałam człowieka przepełnionego śmiercią”.

To wszystko, pomyślała. Przeanalizowała wszystko, co pokazał jej Ferguson: złość, wzgardę, arogancję. Strach, jedynie w niewielkiej mierze – tylko gdy nie był pewny, dlaczego się tam znalazła, lecz kiedy dowiedział się, uczucie się ulotniło. Dlaczego? Ponieważ nie miał się czego obawiać. Dlaczego? Ponieważ znalazłam się tam z niewłaściwego powodu.

Włożyła pióro pomiędzy kartki papieru i wstała.

Jaki jest właściwy powód? – zastanowiła się.

Shaeffer wyprostowała się i podeszła do podwójnego łóżka. Usiadła i podciągnęła kolana pod brodę, obejmując nogi rękami, aby utrzymać je nieruchomo, podczas gdy ryzykownie balansowała ciałem na skraju łóżka. Przez chwilę bujała się w tył i w przód zastanawiając się, co powinna teraz zrobić. W końcu uporządkowała myśli, rozprostowała nogi i sięgnęła po telefon. Dopiero po kilku nieudanych próbach odnalazła Michaela Weissa, kontaktując się z nim przez biuro zaopatrzenia więzienia stanowego w Starkę.

– Andy? To ty? Gdzie byłaś?

– Mikę? Jestem w Newark w New Jersey.

– New Jersey. Jezu! Dlaczego w New Jersey? Myślałem, że siedzisz z Cowartem w Miami. Czy on też jest w New Jersey?

– Nie, ale…

– Więc gdzie, do diabła, on jest?

– Północna Floryda. Pachoula, ale…

– Dlaczego ciebie tam nie ma?

– Mikę, daj mi chwilę, to wszystko wytłumaczę.

– Jeszcze jedna rzecz. Myślałem, że będziesz utrzymywała kontakt jak przez cały czas. Prowadzę to śledztwo, pamiętasz, prawda?

– Mikę, daj mi jedynie minutę, hę? Przyjechałam tutaj, żeby zobaczyć się z Robertem Earlem Fergusonem.

– Facet, którego Cowart wyrwał z celi śmierci?

– Zgadza się. Facet, który siedział w celi obok Sullivana.

– Aż do chwili gdy próbował złapać go przez kraty i udusić. – Tak.

– No i co?

– To było… – Zawahała się. – Niezwykłe.

Nastąpiła krótka przerwa, po czym starszy policjant zapytał:

– No i co?

– Wciąż próbuję w tym grzebać. Usłyszała, jak westchnął.

– Co to ma wspólnego z naszą sprawą?

– Cóż, muszę pomyśleć, Mikę. Wiesz, Sullivan i Cowart byli jak dwa boki trójkąta. Ferguson był trzecim bokiem, ogniwem spajającym ich razem. Bez Fergusona Cowart nigdy nie zobaczyłby się z Sullivanem. Doszłam do wniosku, że lepiej go sprawdzić. Zobaczyć, czy ma alibi na czas, kiedy dokonano morderstwa. Po prostu przyjrzeć mu się.

Weiss zawahał się i dopiero po chwili powiedział:

– No cóż, w porządku. To wydaje się nie do końca pozbawione sensu. Nie wiem, co prawda, co to wnosi do sprawy, ale nie jest szalone. Myślisz, że istnieje jakieś powiązanie pomiędzy tą trójką? Może coś, co ma związek z morderstwami?

– Coś koło tego.

– Jeśli rzeczywiście istniałoby, to dlaczego ten skurczybyk Cowart nie wsadził tego do swojego artykułu?

– Nie wiem. Może obawiał się, że to mogłoby postawić go w złym świetle.

– W złym świetle? Jezus, Andy, on jest kurwą. Wszyscy dziennikarze to kurwy. Oni nie dbają o wczorajsze sztuczki, jedynie o dzisiejsze. Gdyby coś miał, umieściłby to w gazecie. Już widzę nagłówki: OGNIWO Z CELI ŚMIERCI UJAWNIONE. Literami pewnie większymi niż nazwa gazety. Oszaleliby. Prawdopodobnie wygrałby nim inną cholerną nagrodę.

– Być może.

Weiss parsknął.

– Tak, być może. W każdym razie nie masz niczego, co może sprowadzić Fergusona do Tarpon Drive?

– Nie.

– Może ktoś go rozpoznał w Islamorada? Może jakiś człowiek, którego przesłuchiwałaś na Tarpon Drive, wspomniał coś o czarnym mężczyźnie?

– Nie.

– A co z rachunkiem hotelowym czy biletem lotniczym lub czymkolwiek? Co z próbkami krwi czy odciskami palców, czy z narzędziem zbrodni?

– Nic.

– A więc przebyłaś szmat drogi, ponieważ w jakiś sposób facet był związany z dwoma innymi graczami, którzy siedzą tutaj.

– Zgadza się – powiedziała powoli. – To był pewien rodzaj przeczucia.

– Andy, proszę. Przeczucia to mają w tym pierdolonym Perrym Masonie, a nie w prawdziwym życiu. Nie opowiadaj mi o przeczuciach. Po prostu powiedz mi, czego dowiedziałaś się od tego dupka.

– Zaprzeczył, że ma bezpośredni związek z popełnioną zbrodnią. Miał jedynie kilka interesujących wiadomości, jak to działa w celi śmierci. Powiedział, że większość tamtejszych strażników to prawie mordercy. Sugerował, żeby skupić się na nich.

– To ma sens – odparł Weiss. – To wiąże się ściśle z tym, co ja teraz robię i co ty również powinnaś robić. Facet miał alibi, zgadza się?

– Powiedział, że był na zajęciach. Studiuje kryminalistykę.

– Doprawdy? To zaczyna się robić interesujące.

– Tak. Miał teczkę wypełnioną skryptami postępowania karnego i śledczego. Powiedział, że potrzebne mu były na zajęcia.

– W porządku. Czy możesz to sprawdzić, a potem, kiedy okaże się, że mówił prawdę, przywieźć to tutaj?

– Mhm, pewnie. Tak.

W słuchawce zapanowała chwilowa cisza i w końcu Weiss powiedział:

– Andy, dlaczego w twoim głosie wykryłem nutę wahania?

Zastanowiła się przed odpowiedzią.

– Mikę, czy kiedykolwiek miałeś uczucie, że rozmawiasz z właściwym facetem, lecz z niewłaściwej przyczyny? Chodzi mi o to, że facet przyprawił mnie o siódme poty. Nie wiem, jak inaczej określić to uczucie. Kłamał. Jestem tego pewna. Całkowicie kłamał. Nie potrafię jednak powiedzieć dlaczego. Przestraszył mnie porządnie.

– Inne przypuszczenie?

– Przeczucie. Chryste, Mikę, nie jestem szalona. Weiss czekał przez chwilę, zanim odpowiedział:

– Jak cię przestraszył?

– W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. – Wyczuła, że starszy detektyw ciężko myśli.

– Wiesz, co powinienem teraz powiedzieć, prawda?

Skinęła głową i odpowiedziała:

– Że mam wziąć zimny lub gorący prysznic, jakikolwiek, i zapomnieć o tym. Pozwolić dupkowi działać i popełnić błąd, pozwolić tym glinom zająć się tym i zabrać mój kuper do Słonecznego Stanu.

Roześmiał się.

– Chryste! Ty nawet mówisz zupełnie jak ja.

– Więc?

– W porządku – powiedział powoli. – Weź odpowiedni prysznic. Potem pomyszkuj dookoła, tak dużo jak uznasz za stosowne przez dzień czy coś koło tego. Poradzę sobie tutaj bez większych problemów. Kiedy jednak wszystko zostanie już powiedziane i zrobione, i nie będziesz niczego miała, chcę, żebyś napisała raport ze wszystkimi twoimi domysłami, przeczuciami i z czymkolwiek, do cholery, co sądzisz, że jest odpowiednie. Wyślemy to do mojego znajomego z policji stanowej w New Jersey. On to po prostu wyśmieje, ale, hej, przynajmniej nie będziesz myślała, że jesteś szalona. I twoja dupa będzie kryta.

– Dzięki, Mikę. – Czuła dziwną mieszankę ulgi i strachu.

– Och – mruknął. – Jest jeszcze kilka innych rzeczy. Nawet nie zapytałaś, czego się, do diabła, tutaj dowiedziałem.

– Czego?

– No cóż, Sullivan pozostawił po sobie trzy pudełka wypełnione osobistymi rzeczami. Głównie książki, radio, mały telewizor, Biblia i tym podobne śmieci, lecz było tam jeszcze kilka naprawdę intrygujących dokumentów. Między innymi jego odwołanie, dokładnie zaplanowane, gotowe do przedstawienia w sądzie. Wszystko co musiał zrobić, to przekazać je jakiemuś urzędnikowi i sprawa załatwiona, automatyczne powstrzymanie egzekucji. I wiesz co? Skurczysyn całkiem nieźle przekonał ławę przysięgłych, że oskarżycielem, który wsadził go do pudła, powodowały uprzedzenia rasowe. Chodzi mi o to, że mógł to ciągnąć latami.

– Jednak tego nie wykorzystał.

– Nie. Ale to nie wszystko. Co powiesz na list od producenta nazwiskiem Maynard z LaLa Land? To ten sam facet, który wykupił prawa do biografii twojego przyjaciela Fergusona po tym, jak Cowart zrobił z niego gwiazdę. Złożył podobną ofertę Sullivanowi. Dziesięć tauzenów. Teraz już nie całe dziesięć. Dziewięć tysięcy dziewięćset. Za wyłączne prawa do historii jego życia.

– Życie Sullivana stało się sprawą publiczną. Dlaczego miałby płacić…

– Rozmawiałem z nim dzisiaj. Goguś powiedział, że to jest standardowe działanie przed nakręceniem filmu. Otrzymać wszystkie prawa. Powiedział jeszcze, że Sullivan obiecał mu, że złoży apelację. Więc facet musiał zrobić ruch, żeby dostać prawa, w przeciwnym razie Sullivan mógł pomieszać mu szyki na czas złożenia apelacji w swojej sprawie. Strasznie się zdziwił, gdy Sully został stracony.

– Mów dalej.

– Tak więc dziewięć tysięcy dziewięćset dolców pływa sobie gdzieś i myślę, że dowiemy się, co się stało z tymi pieniędzmi, i dowiemy się, jak Sullivan zapłacił za te dwa zabójstwa.

– Pamiętaj, że zabił masę ludzi. Istnieje coś takiego jak Komisja Ochrony Praw Ofiar. Sullivan nie mógł zatrzymać takich pieniędzy. Oczekiwano, że pójdą do rodzin ofiar jego zbrodni.

– Zgadza się. Producent złożył pieniądze na koncie banku w Miami według instrukcji Sullivana, która była częścią umowy. Potem producent napisał list do Komisji Ochrony Praw Ofiar w Tallahassee informując ich o zapłacie. Dokładnie tak jak wymaga tego prawo. Oczywiście biurokraci potrzebują wielu miesięcy, żeby dowiedzieć się czegokolwiek. A tymczasem…

– Mogę zgadnąć.

– Zgoda. Pieniądze istnieją gdzieś na boku. Już nie na tym koncie. Ludzie ich nie mają, a Sullivan już ich nie potrzebuje, gdziekolwiek jest.

– Więc…

– Więc zgaduję, że wyśledzimy to konto, może nawet znajdziemy tego skurwiela, który je otworzył i opróżnił. Potem będziemy mieli podejrzanego o dwa morderstwa.

– Dziesięć tysięcy dolarów.

– Dziewięć tysięcy dziewięćset. Naprawdę interesująca liczba. W ten sposób omijane jest prawo federalne, które wymaga dokumentacji transakcji pieniężnych powyżej dziesięciu tauzenów…

– Ale dziewięć tysięcy dziewięćset nie jest…

– Do diabła! Tam zabiliby cię za paczkę fajek. Jak myślisz, co ktoś mógłby zrobić za prawie dziesięć tauzenów? I pamiętaj, że niektórzy z tych strażników więziennych nie wyciągają więcej niż trzy, cztery setki tygodniowo. Dziesięć tłustych tysiączków prawdopodobnie brzmi dla nich jak całe mnóstwo piekielnych pieniędzy.

– A co z założeniem tego konta?

– W Miami? Czy nie wystarczy mieć podrobionego prawa jazdy i fałszywego numeru ubezpieczenia? Chodzi mi o to, że nie spędzają tam w Miami zbyt dużo czasu sprawdzając, co dzieje się w banku, ponieważ są cholernie zajęci praniem brudnego szmalu ze sprzedaży narkotyków i prawdopodobnie nawet nigdy nie zauważyli tej drobnej transakcji. Chryste, Andy, transakcja mogła się odbyć za pomocą bankomatu. Nie musieli nawet widzieć tego człowieka na oczy.

– Czy producent wie, kto je otworzył?

– Ten idiota? Niemożliwe żeby wiedział. Sullivan podał jedynie numer i instrukcję. Wie tylko, że Sullivan wyrolował go opowiadając historię swojego życia Cowartowi. A więc to wszystko zostało przelane prosto na papier, podczas gdy facet myślał, że posiada na to wyłączność. Potem wyrolował go po raz drugi wskakując na krzesło elektryczne. Producent nie wydaje się zbytnio zadowolony z rozwoju wypadków.

Shaeffer milczała. Poczuła się, jakby wpadła w dwa różne wiry. Weiss odezwał się czym prędzej:

– Jeszcze jeden mały szczegół. Naprawdę intrygujący.

– O co tym razem chodzi?

– Sullivan pozostawił napisany przez siebie testament.

– Testament?

– Zgadza się. Całkiem interesujący kawałek. Jest napisany na kilku stronicach Biblii. Dokładnie na trzydziestym trzecim psalmie. Wiesz, Dolina Śmierci i Nie obawiaj się Zła. Napisał to po prostu czarnym cienkopisem na tekście, a potem włożył pisak pomiędzy strony. Następnie na wierzchu pudełka napisał wiadomość następującej treści: „Proszę przeczytać zaznaczone strony…”

– Jaka była jego ostatnia wola?

– Napisał, że wszystkie swoje rzeczy pozostawia strażnikowi więziennemu, sierżantowi Rogersowi. Pamiętasz go? To ten facet, który nie pozwolił nam zobaczyć Sully’ego przed egzekucją. Ten, który wprowadził Cowarta do więzienia.

– Czy on…

– Przeczytam ci, co napisał Sullivan: „Pozostawiam wszystkie moje doczesne rzeczy sierżantowi Rogersowi, który… pomógł mi i ulżył w tak krytycznym momencie i któremu nigdy nie będę się mógł odwdzięczyć za trudne usługi, jakie wykonał. Chociaż próbowałem…” – Weiss przerwał i zapytał: – Jak to odbierasz?

Shaeffer kiwnęła głową, mimo że jej rozmówca nie mógł zobaczyć tego ruchu.

– Stwarza interesującą kombinację zdarzeń.

– Tak. A wiesz co?

– No powiedz.

– Dobry sierżant miał wolne dwa na trzy dni przed tym, jak Cowart znalazł ciała. I wiesz, co on jeszcze ma?

– Co?

– Brata, który mieszka w Key Largo.

– O cholera!

– Jeszcze lepiej. Brata z kartoteką; skazany dwukrotnie za włamania. Przesiedział jedenaście miesięcy w miejscowym pierdlu za napad z bronią, jakaś smażalnia. Raz aresztowany za nielegalne posiadanie broni, a mianowicie magnum.357. Oskarżenie wycofano. Potem wiodło mu się trochę lepiej. Pamiętasz wyniki z laboratorium? Jego brat jest leworęczny, a gardła tej nieszczęsnej dwójki zostały poderżnięte od prawej strony do lewej. Interesujące, hę?

– Rozmawiałeś z nim?

– Jeszcze nie. Pomyślałem, że poczekam, aż przyjedziesz.

– Dzięki – powiedziała. – Doceniam to, ale mam jedno pytanie.

– O co chodzi?

– Jak to się stało, że po egzekucji nie pozbył się rzeczy Sullivana? Chodzi mi o to, że musiał zorientować się, czy Sullivan zamierza go oszukać, zgadza się?

– Myślałem o tym również i rzeczywiście nie ma sensu, żeby zostawił tamte pudełka. Może jednak nie jest aż tak sprytny. Może nie poznał się na Sullym, a może to po prostu umknęło mu z głowy. Takie duże zaćmienie.

– W porządku – powiedziała. – Zajmę się tym.

– On jest naprawdę dobrym podejrzanym, Andy. Naprawdę dobrym. Chciałbym się dowiedzieć, czy był w Keys w momencie zabójstwa, i sprawdzić wszystkie rozmowy telefoniczne, żeby dowiedzieć się, czy nie rozmawiał zbyt dużo ze swoim bratem. Wtedy może poszlibyśmy porozmawiać z prokuratorem okręgowym z tym, co mamy. – Detektyw umilkł na chwilę, po czym dodał: – Tylko jedna rzecz mnie niepokoi…

– Jaka?

– Do cholery, Andy. Mamy na ostrym celowniku tego sierżanta, któremu Sully zostawił swoje rzeczy. Nie wyobrażam sobie jednak, żeby zaufać Sullivanowi, nawet po jego śmierci. Wiesz, najlepszym sposobem na spieprzenie śledztwa jest wkopanie kogoś. Nawet jeśli możemy wyeliminować innych podejrzanych, to jakiś obrońca zacznie manipulować tymi podejrzanymi w czasie procesu i pogmatwać w umyśle jakiegoś sędziego. Sądzę, że Sully również o tym wiedział.

Ponownie potaknęła gorliwie.

– Ale, hej, to jest tylko takie moje paranoiczne ględzenie. Popatrz, rozpracujemy tego faceta, Andy, dostaniemy pochwały i podwyżki. Twoja kariera dostanie potężnego kopa na rozpęd. Zaufaj mi. Wracaj tutaj i dostaniesz swoją część. Będę wciąż przesłuchiwał ludzi, dopóki nie przyjedziesz, a potem wrócimy do Keys.

– Zgoda – powiedziała powoli.

– W twoim głosie słyszę wciąż jakieś „ale”.

Czuła się rozdarta wewnętrznie. Entuzjazm jej rozmówcy zdawał się niwelować cały strach, jaki odczuwała. Uniosła głowę i rozejrzała się po pokoju. Wydawało się, jakby cienie z jej wnętrza zniknęły. Przez chwilę zawahała się.

– Może powinnam po prostu spakować się i wrócić do domu.

– No cóż, zrobisz, co uważasz za stosowne. Dla mnie wszystko będzie w porządku. W każdym razie tu nieźle grzeje. Nie marzniesz tam?

– Rzeczywiście jest zimno i mokro.

– No i masz ci los. A co z tym Fergusonem?

– Zły człowiek, Mikę. – Złapała się na tym, że znowu to mówi. – Bardzo zły człowiek.

– No cóż, do diabła. Sprawdź ten plan zajęć, pomyszkuj trochę, upewnij się, czy rzeczywiście ma tak dobre alibi, jak sam twierdzi, potem zrób, co powiedziałem i zapomnij o tym. Na pewno nie będzie to stracony czas. Może rzeczywiście coś nie gra, rozumiesz. W każdym razie moje najbliższe plany dotyczą wywiadów ze wszystkimi, którzy pracowali w celach śmierci. Nasz sierżant jest jednym z wielu. Wiesz, rutynowe pytania, nic, co mogłoby go zaniepokoić czy zdenerwować. Zaczekam, aż tu przyjedziesz. Chciałbym zobaczyć, jak go rozpracujesz, a tymczasem zaspokój swoją ciekawość i potem przyjedź tutaj. – Umilkł na chwilę, po czym dodał: – Widzisz, jaki ze mnie rozsądny szef. Bez krzyku. Bez przekleństw. Kto mógłby narzekać?

Odłożyła słuchawkę zastanawiając się, co powinna zrobić. Przypomniała sobie matkę, która spakowała tyle rzeczy, ile mógł pomieścić ich samochód, i zabrała ją do Chicago. Było dosyć późno, szaro i wietrznie. Od jeziora Michigan wiała silna bryza. Przygoda połączona ze stratą. Przypomniała sobie, jak zamknęła drzwi samochodu odgradzając się od chłodu i jak właśnie w tym momencie zdała sobie naprawdę sprawę, że jej ojciec nie żyje i nigdy nie wróci. Nie wtedy, gdy schodząc ze schodów zobaczyła księdza i dwóch umundurowanych policjantów stojących w przedpokoju, nie będących w stanie spojrzeć jej w oczy. Nie w czasie pogrzebu, gdy jakiś kobziarz zaczął grać rozdzierającą serce melodię. Nie wtedy, gdy jej rówieśnicy z klasy wpatrywali się w nią z tą okrutną dziecięcą ciekawością. Właśnie w tamto popołudnie. W dzieciństwie są takie krytyczne chwile, kiedy wszystko zostaje dosłownie sprasowane, pomyślała, pod stalową, twardą skorupą. Podjęte decyzje, powzięte kroki. Nieodwracalność zdarzeń. Właśnie teraz nadszedł czas, by tak zdecydować.

Przypomniała sobie Fergusona. Widziała, jak szczerzył zęby w uśmiechu, kpiąc sobie z detektywa z wydziału zabójstw.

Dlaczego? – zadała sobie ponownie pytanie.

Odpowiedź nadeszła natychmiast.

Ponieważ pytała o zupełnie inne zabójstwo.

Położyła się na łóżku stwierdzając, że nie nadszedł jeszcze czas, by pozostawić w spokoju Roberta Earla Fergusona.


Ponurość zawieszona nad światem i lekka mżawka utrzymały się do następnego ranka, niosąc na swoich niewidzialnych skrzydłach przenikliwy, przesycony wilgocią chłód. Szare niebo zdawało się zlewać w jedno z ciemnobrązową barwą odmętów rzeki Raritan przepływającej tuż obok ceglastego, porośniętego bluszczem budynku Uniwersytetu Rutgersa.

Przeszła przez parking, otulając się szczelnie trenczowym płaszczem, czując się jak jakiś uciekinier.

Wkrótce została całkowicie pochłonięta przez biurokrację uniwersytetu. Dotarła do Wydziału Kryminologii, gdzie wyjaśniła sekretarce cel swojej wizyty i z wdzięcznym uśmiechem została odesłana z powrotem do budynku administracyjnego. Tam asystent dziekana wyłożył jej swoją teorię o poufnym charakterze podejścia do studentów i mimo niecodziennej skłonności do monotonnej paplaniny, w końcu wydał jej pozwolenie na rozmowę z trzema profesorami, których poszukiwała. Znalezienie trzech mężczyzn okazało się jednak niezmiernie trudne.

Godziny konsultacji były całkiem różne, a nie miała dostępu do telefonów domowych. Próbowała machać przed różnymi nosami swoją policyjną odznaką, jedynie po to, żeby przekonać się, jak niewielki wpływ wywiera ona na pracownikach tego uniwersytetu.

W południe dotarła do pierwszego z trzech profesorów akurat w chwili, gdy szanowny belfer spożywał lunch. Wykładał medycynę sądową. Sprawiał wrażenie człowieka delikatnej postury, z włosami sztywnymi jak druty. Nosił sportową kurtkę i spodnie khaki. Miał irytujący zwyczaj wpatrywania się w przestrzeń podczas rozmowy. Interesowała ją odpowiedź z jednej konkretnej dziedziny: czas związany z morderstwami popełnionymi w Keys. Czuła się nieswojo próbując się tego dowiedzieć, szczególnie przypominając sobie historię ze strażnikiem więziennym. Mimo to punkt ten nie był najgorszy do rozpoczęcia rozmowy.

– Nie mam pojęcia, w jaki sposób mogę okazać się pomocny – odparł profesor między kęsami zielonej sałaty. – Pan Ferguson uchodzi za więcej niż przeciętnego studenta. Nie najlepszy, ale całkiem dobry. Może jakieś cztery plus. Nie pięć, w to wątpię, ale jest naprawdę solidny. Zdecydowanie solidny. Można się zresztą tego spodziewać. Zdobył nieco więcej praktycznego doświadczenia niż wielu studentów. To oczywiście taki mały żart. Ma spore zdolności w tym kierunku. Wydaje się szczerze zainteresowany medycyną sądową. Rzeczowy. Bez zażaleń.

– A frekwencja?

– Zawsze uczęszcza na zajęcia.

– A te konkretne dni, o które pytam?

– W tamtym tygodniu zajęcia odbyły się dwukrotnie. Obecnych tylko dwudziestu siedmiu studentów. Nie można się ukryć, rozumie pani. Nie można wysłać kolegi z pokoju, by podpisał się na liście. Wtorki i czwartki.

– I?

– Mam wszystko tutaj. W notesie.

Profesor przebiegł chudymi palcami wzdłuż kolumny nazwisk. – O! Doskonale.

– Czy był obecny?

– Nie opuścił żadnych zajęć. Przynajmniej w tym miesiącu. Wcześniej ma kilka nieobecności, ale wszystkie usprawiedliwione.

– Usprawiedliwione?

– Przyszedł do mnie i podał dostatecznie poważny powód. Zrekompensował nieobecność własną pracą. To prawdziwe oddanie nauce, rzadkie w obecnych czasach.

Profesor zamknął notes i wrócił do talerza z zieleniną i suszonymi owocami.

Drugiego profesora Shaeffer odnalazła przed salą wykładową, na korytarzu pełnym spieszących na zajęcia studentów. Wykładał historię przestępczości w Ameryce; olbrzymi przekrojowy kurs zaplanowany dla setki studentów. Mężczyzna dźwigał sporych rozmiarów teczkę i całe naręcze książek i nie pamiętał, czy Ferguson był wtedy obecny, ale pokazał policjantce kartkę z wpisami studentów, na której widniało nazwisko Fergusona.

Zbliżał się wieczór, szare słabe światło wypełniało korytarze uniwersytetu i Shaeffer poczuła złość pomieszaną z rozczarowaniem. Straciła całkowicie nadzieję, że odkryje jego nieobecności na zajęciach w te złowieszcze dni popełnionych morderstw. Denerwowało ją również to, że niepotrzebnie traci czas. Pomyślała, że jej wiedza na temat tego człowieka nie zwiększyła się zbytnio od rana, gdy rozpoczęła swoje badanie. Otoczona tłumem studentów, stwierdziła, że nawet Ferguson coraz mniej absorbuje jej myśli. Co ja tu, u diabła, robię? – zapytała sama siebie.

Już miała wrócić do motelu, lecz w ostatniej chwili zmieniła zdanie i postanowiła odwiedzić trzeciego profesora. Jeśli nikogo nie będzie, zdecydowała, jadę prosto na Florydę.

Po kilku nieudanych próbach odnalazła jego gabinet. Zapukała mocno i cofnęła się o krok, gdy drzwi otworzyły się szeroko, ukazując przysadzistego mężczyznę w okularach w stylu lat sześćdziesiątych, z potarganą strzechą płowych włosów. Miał na sobie luźną, sportową kurtkę z tweedu z kilkoma długopisami wystającymi z kieszonki na piersi. Jeden z nich sprawiał wrażenie umazanego w tuszu. Wokół kołnierzyka zwisał luźno krawat, a okazały brzuch profesora wystawał zza paska sztruksowych spodni. Wyglądał na człowieka dopiero co wyrwanego z drzemki. Jego oczy poruszały się smutno, uważnie lustrując detektyw stojącą naprzeciwko.

– Profesor Morin?

– Czy jest pani studentką?

Pokazała odznakę, którą sprawdził uważnie.

– Floryda, hm?

– Czy mogę zadać panu kilka pytań?

– Oczywiście. – Gestem zaprosił ją do gabinetu. – Spodziewałem się pani.

– Spodziewał się pan?

– Chce się pani dowiedzieć czegoś o panu Fergusonie, prawda?

– W istocie – powiedziała wchodząc do małego gabinetu, w którym znajdowało się jedno brudne okno wychodzące na dziedziniec. Jedna ściana została zastawiona półkami wypełnionymi po brzegi książkami, pod drugą stało małe biurko z komputerem. Pozostałe miejsca na ścianach były wytapetowane wycinkami z gazet, wśród których znalazło się jeszcze miejsce na trzy jasne akwarele przeciwstawiające się ponuremu wyglądowi gabinetu.

– Skąd pan wiedział?

– Zadzwonił do mnie mówiąc, że będzie pani zasięgać informacji na jego temat.

– I?

– No cóż – przemówił profesor z entuzjazmem osoby zamkniętej zbyt długo w ciasnym pomieszczeniu. – Frekwencja pana Fergusona jest bez zarzutu. Wręcz doskonała. Szczególnie w okresie, który najbardziej panią interesuje.

Usiadł ciężko na stojącym przy biurku krześle, które ugięło się pod jego ciężarem.

– Mam nadzieję, że to wyjaśnia wszelkie wątpliwości, jakie mogła pani mieć. – Profesor uśmiechnął się ukazując garnitur nieskazitelnie białych zębów, kontrastujących z jego niedbałym wyglądem. – Widzi pani, on jest całkiem dobrym studentem. Pełnym uczuć, rozumie pani, to zaraża ludzi. Zdecydowanie typ samotnika, lecz jak sądzę, spory związek z jego zachowaniem ma cela śmierci. Tak, uczuciowy, oddany nauce, skupiony. Nie obserwuje się tego u zbyt wielu studentów. Wzbudza lekkie uczucie niepokoju, lecz ostatecznie potrafi rozmówcę ożywić, wzmocnić. Podobnie jak niebezpieczeństwo – kontynuował profesor Morin. – Nawet policjantki i policjanci, którzy przybywają do nas w celu poszerzania swojej wiedzy, pojmują to jako część procesu zdobywania zasług i pięcia się w górę. Pan Ferguson jest bardziej typem naukowca.

Usiadła na jedynym krześle stojącym w rogu, porysowanym i zniszczonym częstym używaniem. Miało twarde oparcie i prawdopodobnie służyło do przyjmowania studentów, ponieważ było tak niewygodne, że nawet najzatwardzialsze dusze nie mogły wysiedzieć na nim zbyt długo.

– Zna pan dobrze pana Fergusona? – spytała. Profesor wzruszył ramionami.

– Równie dobrze jak innych. W istocie jest to interesujący człowiek.

– Skąd taki osąd?

– No cóż, wykładam „Media a przestępczość”, a on ma naprawdę wiele do powiedzenia na ten temat.

– Co z tego?

– No cóż, kilka razy był proszony o wyrażenie swojej opinii One zawsze wydawały się, jak to powiedzieć? Intrygujące. Chodzi o to, że nie zawsze ma się w grupie ucznia, który zdobył doświadczenie w terenie. I który mógł pójść na krzesło elektryczne, gdyby nie środki masowego przekazu.

– Cowart.

– Dokładnie. Matthew Cowart z „The Miami Journal”. Zasłużona nagroda Pulitzera. Dobra robota reporterska i niezły styl.

– A jaka jest opinia Fergusona, profesorze?

– Cóż, powiedziałbym, że jest niezwykle wyczulony na problemy rasowe i reportaże. Napisał pracę egzaminacyjną o sprawie Wayna Williamsa z Atlanty. Poruszył w niej problem podwójnego osądu, wie pani, jedne prawa dla białej społeczności, a inne dla czarnej społeczności. To jest rozróżnienie, które i ja zauważam, detektywie.

Skinęła głową.

Profesor Morin okręcił się na obrotowym krześle bujając się w jedną i drugą stronę i wyraźnie rozkoszując się swoim głosem.

– … Tak, wyraził pogląd, że brak zainteresowania ze strony środków masowego przekazu przestępstwami w czarnej społeczności niezmiennie prowadzi do zredukowania danych dla policji, zmniejszając aktywność urzędu prokuratora i sprawia, że zbrodnia wydaje się czymś naturalnym w naszym społeczeństwie. Dosyć ciekawy pogląd. Zrutynizowanie zbrodni, jak przypuszczam. Pomaga wyjaśnić, dlaczego prawie jedna czwarta młodej czarnej męskiej populacji znajduje się bądź znajdowała za kratkami.

– I był na zajęciach?

– Z wyjątkiem tych dni, kiedy miał jakieś wytłumaczenie.

– Jakiego rodzaju wytłumaczenia?

– Od czasu do czasu prowadzi wykłady i wygłasza przemowy, często w kościelnych wspólnotach na Florydzie. Tutaj, oczywiście, nikt nie miał pojęcia o jego przeszłości. Na początku semestru połowa studentów na zajęciach nawet nie słyszała o jego sprawie. Czy może pani w to uwierzyć, detektywie? Jak to świadczy o dzisiejszych studentach?

– Czy powracał na Florydę?

– Od czasu do czasu.

– Czy przypadkiem pamięta pan kiedy?

– Tak. Powiedział mi, że jest pani zainteresowana tylko tym tygodniem, w którym…

– Nie. Interesują mnie również inne okresy.

Profesor Morin zawahał się, po czym wzruszył ramionami.

– Nie sądzę, żeby to komuś zaszkodziło.

Obrócił się w kierunku swojego notatnika, przejrzał szybko kilka stron i znalazł w końcu kartkę z frekwencją, którą wręczył młodej policjantce, a ona szybko przepisała wszystkie nieobecności Fergusona na zajęciach.

– Czy to wszystko, detektywie?

– Myślę, że tak.

– Widzi pani. Chodzi mi o to, że Ferguson pasuje do tutejszego obrazu. Ma również przed sobą przyszłość, a z pewnością możliwość otrzymania stopnia naukowego.

– Pasuje?

– Oczywiście. Jesteśmy dużym miejskim uniwersytetem, detektywie. On tutaj pasuje.

– Anonimowy.

– Jak każdy student.

– Czy wie pan, gdzie on mieszka, profesorze? – Nie.

– A może cokolwiek o nim? – Nie.

– A czy rozmowa z nim nie przyprawia pana troszeczkę o gęsią skórkę?

– Ma w sobie gwałtowność, tak jak powiedziałem, lecz nie rozumiem, jak to może sprawiać, że padło na niego podejrzenie o zabójstwo. Przypuszczam, że zastanawia się, czy kiedykolwiek policja na Florydzie przestanie interesować się jego osobą. Myślę, że jest to słuszne pytanie, nieprawdaż, detektywie?

– Niewinny człowiek nie musi się niczego obawiać – odparła.

– Nie. – Profesor potrząsnął głową. – Myślę, że w naszym społeczeństwie często właśnie winni nie mają się czego obawiać.

Spojrzała na profesora, który zbierał się w sobie, aby wygłosić radykalną tyradę rodem z lat sześćdziesiątych.

Wstała i wyszła z pokoju. Nie była całkiem pewna, co usłyszała, ale coś usłyszała. Anonimowy. Szła korytarzem i nagle ogarnęło ją niejasne przeczucie, że jest obserwowana. Obróciła się gwałtownie i ujrzała profesora zamykającego drzwi do swojego gabinetu. Dźwięk odbił się echem w korytarzu. Rozejrzała się szukając studentów, którzy wcześniej wypełniali tłumnie korytarze, a którzy teraz rozeszli się po gabinetach, salach wykładowych, klasach.

Była sama.

Powstrzymała się od wzdrygnięcia ramionami. Jest dzień, powiedziała do siebie. Jestem w zatłoczonym publicznym miejscu. Zaczęła szybko iść. Słyszała, jak jej buty stukają po wyfroterowanym linoleum i dźwięk ten odbijał się echem w jej uszach. Zaczęła się spieszyć, wydłużając krok. Znalazła wyjście na klatkę schodową i popchnęła drzwi. Wszędzie panowała cisza i pustka. Zbiegała szybko, prawie zeskakując ze schodów. Zatrzymała się gwałtownie, słysząc jak drzwi za nią otwierają się i zamykają. Nagle usłyszała za sobą odgłos zbiegania po schodach. Zatrzymała się i oparła o ścianę. Gdy kroki przybliżyły się, sięgnęła do saszetki po swoją broń. Wcisnęła się w kąt, wyczuwając w dłoni chłód pistoletu, który podbudowywał jej pewność siebie. Spojrzała w górę i ujrzała oczy młodego studenta obładowanego zeszytami i jakimiś tekstami, w rozwiązanych koszykarskich butach. Student zaledwie spojrzał na nią, przebiegając szybko, najwyraźniej spóźniony. Zamknęła oczy. Co się ze mną dzieje? – zadała sobie pytanie. Rozluźniła palce zaciśnięte na pistolecie. Co usłyszałam? Wyszła z klatki schodowej, szukając drzwi do budynku znajdującego się przed nią. Niebo widziane zza oszklonego wyjścia wydawało się szare i żałobne, a mimo to w jakiś ulotny sposób zapraszające.

Ruszyła szybko przed siebie.

Nie widziała Fergusona, tylko usłyszała jego głos.

– Dowiedziała się pani czegoś ciekawego, detektywie?

Aż podskoczyła.

Odwróciła się w kierunku głosu, sięgając automatycznie do saszetki. Cofnęła się, jakby pod uderzeniem czegoś przerażającego. Jej wzrok spoczął na twarzy Fergusona i zobaczyła znajomy, niepokojący uśmiech.

– Zadowolona? – zapytał. Uciekła spojrzeniem w bok.

– Czy wystraszyłem panią, detektywie?

Potrząsnęła głową, wciąż nie będąc w stanie odpowiedzieć. Czuła, jak jej palce zaciskają się na pistolecie, ale nie wyciągnęła go z torebki.

– Czy zamierza mnie pani zastrzelić, detektywie? – zapytał ostro. – Czy tego właśnie pani chce?

Ferguson postąpił krok naprzód, wychodząc z zacienionego miejsca pod ścianą, w którym do tej pory pozostawał prawie niewidoczny. Miał na sobie oliwkowo-brązową obszerną wojskową kurtkę, a na głowie czapkę New York Giants. Przez ramię miał przewieszoną torbę prawdopodobnie wypełnioną książkami. Wyglądał jak większość studentów, których widziała tego dnia na korytarzu. Zapanowała nad przyspieszonym biciem swego serca i powoli wyjęła rękę z saszetki.

– Co pani ma przy sobie, detektywie? Trzydziestkęósemkę, wyposażenie policji? A może kaliber dwadzieścia pięć automatic? Coś małego, ale efektywnego? – Wpatrywał się w nią uporczywie. – Nie, założę się, że coś większego. Musi pani coś udowodnić światu. Magnum.357? A może kaliber dziewięć milimetrów? Coś, co pomaga pani myśleć, że jest pani twarda, zgadza się detektywie? Silna i odpowiedzialna.

Nie odpowiedziała.

Roześmiał się.

– Nie podzieli się pani tą informacją, hę?

Ferguson zdjął z ramienia swoją torbę i postawił ją na podłodze. Potem podniósł ręce w drwiącym geście poddania się, prawie błagania, rozkładając przy tym dłonie. Widzi pani, że nie jestem uzbrojony, prawda? Więc czego się pani boi?

Wzięła głęboki oddech.

– Czy dowiedziała się pani wszystkiego, czego pani chciała, detektywie? Wypuściła powoli powietrze z płuc.

– Tak, znalazłam parę rzeczy.

– Odkryła pani, że byłem na zajęciach.

– Zgadza się.

– A więc niemożliwe, żebym był na Florydzie i zrobił to tej starej parze, zgadza się? Czy już to pani ustaliła?

– To wcale tak nie wygląda. Wciąż sprawdzam.

– Ma pani nie tego faceta, co trzeba, detektywie. – Ferguson wyszczerzył zęby. – Wydaje się, że wy, gliniarze z Florydy, zawsze dostajecie złego faceta.

Spojrzała mu chłodno w oczy.

– Nie. Nic o tym nie wiem, panie Ferguson. Myślę, że jest pan właściwym facetem, ale nie dowiedziałam się jeszcze dlaczego.

W oczach Fergusona pojawiły się błyski.

– Jest pani zupełnie sama, prawda, detektywie?

– Nie – skłamała. – Mam partnera. – Gdzie on jest?

– Pracuje.

Ferguson przeszedł obok niej i wyjrzał przez oszklone drzwi w kierunku chodników i miejsc parkingowych. Deszcz bębnił o beton.

– Dziewczyna została pobita i zgwałcona właśnie tam, tego wieczoru. Skończyła zajęcia trochę później, tuż po zapadnięciu zmroku. Jakiś facet po prostu złapał ją, zaciągnął w mały zaułek na skraju parkingu. Tam ją zgwałcił. Ogłuszył ją i zgwałcił. Nie zabił jej jednak. Złamał jej szczękę. Złamał jej rękę. Zabawił się.

Ferguson kontynuował, spoglądając przez oszklone drzwi. Uniósł rękę i wskazał.

– Właśnie tam. Tam gdzie pani zaparkowała, detektywie?

Zacisnęła mocno usta.

Odwrócił się w jej stronę.

– Nie mają jeszcze żadnych podejrzanych. Dziewczyna jest wciąż w szpitalu. Czyż to nie coś, detektywie? Proszę o tym pomyśleć. Nie można nawet czuć się bezpiecznie idąc przez teren uniwersytetu. Szukając swego samochodu. Nawet w pokoju motelowym, jak myślę. Czy to pani odrobinę nie denerwuje? Nawet z tym dużym starym pistoletem trzymanym w saszetce, skąd nie może go pani wyciągnąć wystarczająco szybko.

Ferguson odszedł od drzwi. Odwrócił się i spojrzał za Shaeffer, i w tej chwili uświadomiła sobie zbliżające się głosy. Patrzyła na Fergusona, lecz obserwując go, wsłuchiwała się w narastający gwar. Studenci nagle zaroili się wokół niej. Zobaczyła, jak Ferguson skinął głową do jakiegoś mężczyzny z grupy i słyszała, jak młoda kobieta mówi: „Boże! Spójrzcie na ten deszcz!” Banda odebrała płaszcze i parasolki i fala przeszła obok policjantki, wychodząc w objęcia ulewy. Poczuła zimny powiew, gdy drzwi rozchyliły się, po czym same zamknęły z powrotem.

– I co, detektywie? Czy skończyła pani? Czy dowiedziała się pani tego, po co tutaj przyszła?

– Wiem wystarczająco dużo – odparła.

Uśmiechnął się.

– Nie udzielać ludziom prostych odpowiedzi – rzekł. – Taka stara technika. Prawdopodobnie mam przy sobie jakąś książkę z jej opisem.

– Jest pan dobrym studentem, panie Ferguson.

– W istocie, jestem – powiedział. – Wiedza jest niezwykle ważna. Daje poczucie wolności.

– Gdzie pan się tego dowiedział? – zapytała.

– W celi, detektywie. Dowiedziałem się tam wielu rzeczy. Głównie jednak zrozumiałem, że muszę się kształcić. Nie miałbym przyszłości, gdybym tego nie zrobił. Skończyłbym tak, jak ci ludzie oczekujący na Szwadron Śmierci, który przyjdzie, ogoli im czaszki i ciśnie biedaków na krzesło.

– I tak poszedł pan do szkoły.

– Życie jest szkołą, prawda, detektywie? Skinęła głową.

– Więc teraz zostawi mnie pani w spokoju? – nalegał.

– Czemu miałabym to zrobić?

– Bo nie jestem niczemu winien.

– No cóż, nie wiem, czy tak właśnie myślę, panie Ferguson. Jeszcze tego nie wiem.

Zmrużył oczy i rzekł z naciskiem:

– To ryzykowne podejście do sprawy, detektywie. – Nie odpowiedziała, więc kontynuował: – Szczególnie jeśli jest pani sama.

Przyjrzał się jej, następnie uśmiechnął się i wskazał drzwi.

– Spodziewam się, że chce pani już odejść, zgadza się? Przed zapadnięciem zmroku. Już niedługo. Sądzę, że za jakieś piętnaście, dwadzieścia minut, nie więcej. Nie chciałaby pani teraz zgubić drogi do swego wynajętego samochodu, prawda? Jaki to był kolor, detektywie? Srebrnoszary? Ciężko znaleźć w ciemną i deszczową noc. Proszę się nie zgubić, detektywie. Tutaj kręci się paru złych ludzi. Nawet na terenie college’u.

Poczuła, jak sztywnieją jej wszystkie mięśnie. Trafił idealnie w kolor samochodu. Po prostu odgadł, pomyślała. Szczęśliwe trafienie.

Ferguson odszedł od drzwi, schodząc jej z drogi prowadzącej w deszcz i ciemność.

– Proszę na siebie uważać, detektywie – powiedział drwiąco.

Odszedł korytarzem do budynku, w którym odbywały się zajęcia. Przez chwilę nasłuchiwała, starając się usłyszeć jego oddalające się kroki, lecz żaden odgłos nie dotarł do jej uszu. Odwróciła się i spojrzała ponownie na krople deszczu bębniące o drzewa i chodniki. Otuliła się płaszczem i podniosła kołnierz. Za wszelką cenę, całą siłą woli starała się zmusić swoje stopy do ruchu.

Zimno przeniknęło przez ubranie natychmiast. Poczuła, jak krople deszczu wślizgują się jej za szyję. Zaczęła iść szybko, przeklinając niewygodne buty, ślizgające się na ścieżce. Rozglądała się na wszystkie strony, spoglądając za siebie i przed siebie, upewniając się, że nie widzi podążającego za nią Fergusona. Kiedy dotarła do samochodu, najpierw sprawdziła tylne siedzenia, a dopiero potem wrzuciła do środka swoje rzeczy i sama usiadła za kierownicą. Gwałtownym ruchem zamknęła drzwiczki. Ręka drżała jej lekko, gdy próbowała włożyć kluczyki do stacyjki. Uruchomiła silnik i gdy samochód ruszył, poczuła się trochę lepiej. Gdy wyjeżdżała z parkingu, ogarnęło ją uczucie ulgi. Przyspieszyła i wprowadziła samochód na dwupasmową jezdnię. Kątem oka dostrzegła sylwetkę w oliwkowo-brązowej kurtce, ale kiedy spróbowała się obrócić i przyjrzeć uważnie, sylwetka zniknęła, zagubiona w grupie studentów oczekujących na przystanku autobusowym. Opanowała przemożną falę strachu i pojechała dalej. Grzejnik w samochodzie zaczął stękać z wysiłku i gorące powietrze, które sprawiało wrażenie, jakby dolatywało z jakiejś puszki, ogrzewało jej twarz, lecz nie jej myśli.

Czego on dowiedział się w celi śmierci?

Dowiedział się, że ma zostać studentem.

Czego?

Zbrodni.

Dlaczego?

Ponieważ każdy w celi śmierci wypełnia ten sam test. Są tam ludzie, którzy popełniali zbrodnię za zbrodnią, czasami mordując tuż po poprzednim morderstwie i ostatecznie skończyli schwytani w pułapkę i oczekujący na krzesło elektryczne, bo coś w końcu spieprzyli. Nawet Sullivan w końcu spieprzył. Przypomniała sobie cytat z jednego z artykułów Matthew Cowarta: „Zabiłbym więcej, gdybym nie został złapany”. Fergusonowi jednak, pomyślała, trafiła się jeszcze jedna szansa i teraz nie chciał wpakować się w kłopoty.

Dlaczego?

Ponieważ chce robić to, co robi, tak długo jak zechce.

Zawirowało jej w głowie. Mówiła do siebie w trzeciej osobie, próbując uderzać w znajome tony.

– Mój Boże, Andy, dziewczynko, jaki błąd popełniłaś?

Spróbowała oczyścić swój umysł i pojechała do motelu, pozwalając drodze płynąć pod samochodem, nie koncentrując się na niczym z wyjątkiem znalezienia bezpiecznego miejsca, żeby uporządkować myśli. Spojrzała we wsteczne lusterko i ogarnęła ją nagła panika, że śledzi ją jakiś samochód, lecz po chwili zobaczyła, jak światła skręcają w oddali. Zacisnęła zęby, jadąc dalej w strugach deszczu i kiedy ujrzała przed sobą światła motelu, poczuła ulgę. Nie mogła znaleźć wolnego miejsca na parkingu i była zmuszona ustawić swój samochód w nie oznaczonym zacienionym miejscu, jakieś pięćdziesiąt metrów od oświetlonego wejścia. Wyłączyła silnik i odetchnęła głęboko, oceniając odległość, jaką musi przebyć. W jej umyśle pojawiła się nagle myśl: Było łatwiej w mundurze prowadząc wóz patrolowy. Zawsze w kontakcie z centralą. Nigdy naprawdę sama. Zawsze częścią drużyny policjantów patrolujących autostrady w regularnych odstępach. Wyjęła z saszetki pistolet, wyszła z samochodu i ruszyła prosto w kierunku wejścia, wpatrując się w przestrzeń przed sobą i nasłuchując uważnie wszelkich dźwięków za plecami. Dopiero jakieś kilka kroków przed drzwiami włożyła pistolet z powrotem do saszetki. Dwoje starszych ludzi w płaszczach, którzy właśnie wychodzili z motelu, zauważyli błysk ciemnego metalu w jej ręku. Mijając ich usłyszała urywek rozmowy przesyconej przerażeniem.

– Widziałeś? Ona miała broń…

– Nie, kochanie, to chyba było coś innego… I to wszystko.

Młody człowiek w niebieskiej bluzie stał za kontuarem. Poprosiła o swoje klucze, które wręczył jej, odzywając się leniwie:

– Był tu jakiś koleś i szukał pani, detektywie.

– Koleś?

– Tak. Nie chciał zostawić wiadomości. Tylko pytał o panią.

– Czy widział pan tę osobę?

– Nie. Rozmawiał z nim facet, który miał dyżur przede mną. Poczuła, że może stracić panowanie nad sobą.

– Czy mówił coś jeszcze? Może jakiś opis?

– A tak. Powiedział, że ten dżentelmen był czarny. To właśnie powiedział. Jakiś czarny koleś pytał o panią, ale nie chciał zostawić wiadomości. Powiedział, że się skontaktuje. To wszystko. Przykro mi, to wszystko co pamiętam.

– Dziękuję – powiedziała.

Z wysiłkiem skierowała się do windy.

Jak on mnie znalazł? – zapytała samą siebie. Drzwi windy otworzyły się i podążyła korytarzem w kierunku swojego pokoju. Najpierw zamknęła drzwi na podwójny zamek, po czym sprawdziła wszystkie zakamarki. Dopiero wtedy ciężko usiadła na łóżku, próbując zająć się codziennymi sprawami, przede wszystkim kolacją, chociaż nie czuła się szczególnie głodna. Głowę zaprzątała jej myśl na temat następnego ruchu w sprawie Roberta Earla Fergusona.

Przypomniała sobie jego postać, próbując sobie go wyobrazić bez uśmieszku przylepionego do twarzy, ale nie potrafiła.

Pukanie do drzwi przeraziło ją śmiertelnie.

Wstrzymała oddech i błyskawicznie stanęła na nogi. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że zmrożona wpatruje się w klamkę.

Ponownie usłyszała ostre pukanie. Potem jeszcze raz.

Wyciągnęła pistolet z torebki, uniosła go kierując lufę w stronę drzwi i podeszła do nich trzymając palec z dala od spustu. Nauczyła się, że ma tak postępować, w przypadku gdy nie będzie pewna, co ją oczekuje. W drzwiach znajdował się wizjer. Przyłożyła do niego oko, aby zobaczyć, kto stoi za drzwiami, lecz akurat w tym momencie rozległo się ponowne walenie w drzwi. Odskoczyła gwałtownie.

Z wysiłkiem opanowała trwogę, chwyciła klamkę, jednym szybkim ruchem przesunęła zamek zatrzaskowy i otworzyła drzwi. W tym samym momencie uniosła pistolet, mierząc w kierunku przybysza.

Na korytarzu stał Matthew Cowart z uniesioną ręką, bo miał zamiar znowu zapukać. Jego twarz znieruchomiała, gdy zobaczył broń w ręku młodej detektyw. Cisza wypełniła przestrzeń między nimi. Uniósł powoli ręce do góry i wtedy kobieta dostrzegła, że towarzyszy mu jeszcze dwóch mężczyzn. Opuściła broń.

– Cowart – powiedziała.

Kiwnął głową.

– Niezłe powitanie – zdołał wyjąkać. – Wygląda na to, że ostatnio każdy celuje we mnie.

Jej wzrok spoczął na dwóch mężczyznach.

– Znam was – powiedziała. – Widziałam was w więzieniu.

– Wilcox – przedstawił się detektyw. – Okręg Escambia. A to jest mój szef, porucznik Brown.

Odwróciła się i spojrzała na zwalistą postać Tanny’ego Browna. Wydawał się porządnie zjeżony, a jego oczy wpatrywały się w nią intensywnie, zatrzymując się na chwilę na pistolecie w jej dłoni.

– Widzę – zaczął, powoli wymawiając słowa – że spotkałaś się z Bobbym Earlem.

Rozdział dwudziesty drugi

NOTATKI

Trójka detektywów i reporter zajęli niezbyt wygodne miejsca w motelowym pokoju. Wilcox stał odwrócony plecami do ściany w pobliżu okna, spoglądając od czasu do czasu na widoczne w ciemności światła samochodów, nie dzieląc się z nikim swoimi myślami. Shaeffer i Brown zajęli jedyne krzesła znajdujące się w pokoju po obu stronach niewielkiego stolika i wyglądali jak pokerzyści oczekujący na finałowe rozdanie. Cowart przysiadł nieco na uboczu, na skraju łóżka, wiercąc się niespokojnie. Z sąsiedniego pokoju dochodziły odgłosy wiadomości podawanych w telewizji. Jakaś tragedia, pomyślał, zredukowana do piętnastu sekund, może trzydziestu jeśli jest naprawdę potworna, komentowana przez spikera z wyćwiczonym zmartwieniem na twarzy.

Spojrzał na Andreę Shaeffer. Gdy otworzyła drzwi, wydawała się naprawdę zdziwiona widokiem trzech mężczyzn, lecz wpuściła ich do środka bez słowa komentarza. Wstęp był niezwykle krótki, zbędnej paplaniny wcale. Wszyscy dokładnie wiedzieli, dlaczego zebrali się w małym pokoju w nie znanym mieście. Dziewczyna przejrzała kilka notatek.

– Jak mnie znaleźliście? – zapytała.

– Zostaliśmy poinformowani przez biuro łączności miejscowej policji – wyjaśnił Brown. – Gdy przybyliśmy do miasta, zasięgnęliśmy tam języka. Powiedzieli, że towarzyszyli ci podczas odwiedzin Fergusona.

Shaeffer skinęła potakująco głową.

– Dlaczego to zrobiłaś? – spytał Brown.

Otworzyła usta chcąc wyjaśnić, ale spojrzawszy na Cowarta, potrząsnęła głową.

– Dlaczego tu się kręcisz? – To ona żądała wyjaśnień.

Reporter nie kwapił się z odpowiedzią i wyręczył go Tanny Brown, odpowiadając oficjalnie, mocno kontrolując swój głos.

– My również przybyliśmy tutaj, żeby zobaczyć się z Fergusonem.

Shaeffer spojrzała na porucznika.

– Dlaczego? Myślałam, że już z nim skończyliście. I ty także. – Wskazała na Cowarta.

– Niestety nie. Jeszcze nie.

– Dlaczego?

Ponownie Brown zabrał głos:

– Znaleźliśmy się tutaj, ponieważ mamy powody przypuszczać, że w początkowym śledztwie w sprawie Fergusona zostały popełnione błędy. Sądzimy, że zaistniały pewne pomyłki w artykułach pana Cowarta. Przybyliśmy tutaj, by zbadać dokładnie te dwa aspekty.

Shaeffer sprawiała wrażenie oburzonej i zdziwionej zarazem.

– Błędy? Pomyłki? – Odwróciła się w stronę reportera. – Jakie pomyłki? Cowart zdał sobie sprawę, że tym razem będzie musiał od powiedzieć.

– Okłamał mnie.

– W jakiej sprawie?

– W sprawie zabójstwa tej małej dziewczynki. Shaeffer poruszyła się niespokojnie na krześle.

– A teraz po co tu przyszliście?

– Żeby wyprostować niektóre informacje. Wyświechtany frazes wywołał na jej twarzy cyniczny uśmiech.

– Jestem przekonana, że to bardzo ważne – odparła, po czym spojrzała na Browna i Wilcoxa. – Ale to jeszcze nie wyjaśnia, dlaczego podróżujesz z całą ekipą.

– My też chcemy wyprostować niektóre informacje – odrzekł Brown i zaraz spostrzegł, że popełnił spory błąd. Zdawał sobie sprawę, że młoda kobieta siedząca po przekątnej oceniała go cały czas, a on oblewa egzamin.

Shaeffer zastanowiła się przez chwilę.

– Nie przyjechaliście tutaj, żeby aresztować Fergusona?

– Nie. Nie możemy tego zrobić.

– W takim razie chcecie z nim porozmawiać?

– Tak.

Pokręciła głową w niedowierzaniu.

– Kłamiecie, panowie – odparła. Usiadła głębiej na krześle, krzyżując ramiona na piersiach.

– My… – zaczął Brown.

– Kłamiecie – przerwała mu.

– Ponieważ… – odezwał się Cowart.

– Kłamiecie – powtórzyła po raz trzeci Shaeffer.

Reporter i porucznik patrzyli na nią z uwagą. Po chwili milczenia, która wystarczyła, by to słowo wsiąknęło w ich wyobraźnię, kontynuowała:

– Jakie informacje? Jest tylko jeden, bardzo nieodpowiedni człowiek. Błędy i pomyłki. A więc co? Gdyby Cowart popełnił jakiś błąd, przyjechałby tu sam. Gdyby pan, detektywie Brown, zrobił jakiś błąd, byłby pan tu sam. Ale razem? To oznacza coś zupełnie innego, zgadza się?

Tanny Brown skinął potakująco głową.

– Czy to jest zgadywanka? – spytała.

– Powiedz mi, co cię tu przyniosło, a ja zaspokoję twoją ciekawość.

Shaeffer zastanowiła się przez chwilę, po czym przystała na jego propozycję.

– Przyjechałam, żeby zobaczyć się z Fergusonem, ponieważ miał styczność z Cowartem i Sullivanem, więc pomyślałam, że może mieć jakieś istotne informacje o zabójstwach w Keys.

Brown przyjrzał się jej uważnie.

– I miał?

Potrząsnęła przecząco głową.

– Nie. Zaprzeczył, że wie cokolwiek na ten temat.

– A czego się spodziewałaś? – odezwał się głucho Cowart. Obróciła się ku niemu.

– Okazał się dużo bardziej chętny do współpracy niż ty, do cholery! – Nie powiedziała prawdy, ale miała nadzieję, że tymi słowami zamknie usta reporterowi. Nie myliła się.

– A więc, skoro nie miał żadnych informacji i zaprzeczył jakimkolwiek związkom z czymkolwiek – mówił Brown – to dlaczego jeszcze jest pani tutaj, detektywie?

– Chciałam sprawdzić jego alibi na czas, w którym zostało popełnione morderstwo.

– I? – Ma.

– Ma?! – wybuchnął Cowart. Spojrzała na niego.

– Właśnie w tym tygodniu Ferguson chodził na zajęcia. Nie opuścił żadnych. Byłoby mu cholernie trudno dostać się do Keys, zabić starszą parę i wrócić nie spóźniając się na żadne zajęcia. To raczej niemożliwe.

– Ale, do cholery, przecież Sullivan… – Cowart przerwał w pół słowa, a Shaeffer obróciła się ku niemu.

– Co Sullivan? – Nic.

– Co Sullivan, do cholery! Cowart nagle poczuł się chory.

– Przecież Sullivan mi powiedział.

Tanny Brown próbował coś wtrącić, ale jedno spojrzenie Shaeffer wystarczyło, żeby zrezygnował ze swojego zamiaru. Ogarnęła ją wściekłość i na chwilę świat zawirował szaleńczo. Poczuła w umyśle burzę, którą starała się za wszelką cenę opanować. Z wysiłku zaczęły jej drżeć ręce. Kłamstwa, myślała wpatrując się w reportera. Kłamstwa i niedomówienia. Wzięła głęboki oddech. Domyślałam się tego.

– Kiedy Sullivan ci powiedział?

– Zanim poszedł na krzesło.

– Co ci powiedział?

– Że Ferguson popełnił te zbrodnie. Ale to nie…

– Ty skurwysynu – wymamrotała.

– Zaraz, poczekaj, musisz zrozumieć…

– Ty skurwysynu. Co ci powiedział?

– Umówili się z Fergusonem, żeby wymienić się zbrodniami. Wziął zbrodnię Fergusona na siebie, a w zamian za to Ferguson dokonał tej dla niego.

Przyjęła ze spokojem tę wiadomość, wyobrażając sobie dół, w jakim znalazł się reporter. Nie potrafiła mu współczuć.

– I oczywiście nie domyślałeś się, że to może mieć znaczenie dla policji.

– To nie takie proste. On kłamał. Próbowałem…

– A więc pomyślałeś, że ty również możesz skłamać?

– Nie, do cholery, musisz zrozumieć… – Cowart obrócił się w stronę Tanny’ego Browna.

– Powinnam cię natychmiast aresztować – powiedziała gorzko. – Czy mógłbyś napisać ten jeden reportaż z własnej celi, sławny panie Cowart? REPORTER OSKARŻONY O ZATAJENIE PRAWDY W SENSACYJNYM MORDERSTWIE. Czyż nie taki byłby nagłówek? Wydrukowaliby chyba na pierwszej stronie z twoim cholernym zdjęciem. Czy to w końcu byłaby prawda?

Patrzyli na siebie i nagle Cowartowi wpadła jakaś myśl do głowy.

– Tak. Prawda. Tyle że to nie była prawda, co, pani detektyw?

– Co?

– To co powiedziałem. Sullivan powiedział mi, że Ferguson załatwił tych staruszków, ale ja nie wiedziałem, czy mu wierzyć, czy nie. Mówił mi mnóstwo rzeczy i na pewno wiele kłamstw. Więc mogłem ci powiedzieć i jednocześnie przelać to na papier. Ale to nie to samo co zeznanie. Teraz mówisz mi, że Ferguson miał alibi, a więc to wszystko okazałoby się nieprawdą. Nie załatwił tych staruszków bez względu na to, co powiedział Sullivan. Zgadza się?

Shaeffer zawahała się.

– No dalej, do cholery, detektywie! Zgadza się?

Nie mogła się nie zgodzić. Skinęła głową.

– Nie wydaje się, żeby tak było. Potwierdza to alibi. Rozmawiałam z trzema różnymi profesorami. W tamtym tygodniu chodził codziennie na zajęcia. Idealna frekwencja. Mój partner również uzyskał cenną informację.

– Jaką informację?

– Nieważne.

W pokoju zapanowała cisza. Wszyscy zastanawiali się nad tym, co usłyszeli. Pierwszy odezwał się Tanny Brown, wolno wypowiadając słowa.

– Jest jednak coś jeszcze, tak? Skoro Ferguson nie jest twoim podejrzanym i nie posiada żadnej informacji, która mogłaby ci pomóc w śledztwie, powinnaś teraz znajdować się w samolocie zmierzającym na południe. Nie siedziałabyś tutaj, ale byłabyś tam ze swoim partnerem. Mogłaś przecież sprawdzić rozkład zajęć Fergusona telefonicznie, ale zamiast tego przyjechałaś tutaj i spotkałaś się z pewnymi osobami. Dlaczego, pani detektyw? Gdy otwierasz drzwi, masz w ręku dziewięciomilimetrowego gnata, a twoje walizki wcale nie są spakowane. Dlaczego?

Potrząsnęła głową.

– Powiem ci dlaczego – kontynuował spokojnie Brown. – Ponieważ wiesz, że coś tu nie gra, a nie możesz stwierdzić co.

Shaeffer spojrzała na porucznika znajdującego się w przeciwległym końcu pokoju i przytaknęła.

– No cóż – dodał Brown. – My również przyjechaliśmy z tego powodu.


Światło poranka rozświetlało smugami ulicę przed mieszkaniem Fergusona, zaledwie jednak oświetlając szare chmury wiszące nad miastem i zapowiadające srogą ulewę. Shaeffer i Wilcox zatrzymali samochód tuż przy krawężniku na północnym krańcu ulicy. Równocześnie Brown ustawił wóz przy jej południowym krańcu. Cowart sprawdził magnetofon i notatnik, poklepał się po kieszeni kurtki sprawdzając, czy wciąż ma długopisy, i spojrzał na policjanta.

Jeszcze w motelowym pokoju Shaeffer odezwała się do nich szorstko:

– A więc jaki plan?

– Plan – powiedział miękko Cowart – jest taki, że musimy dać facetowi powód do niepokoju. Może w ten sposób wypłoszymy go z ukrycia i popełni jakiś błąd, który będziemy mogli wykorzystać. Chcemy, żeby poczuł, że nie jest tak bezpieczny, jak przypuszcza. Damy mu powód do niepokoju – powtórzył uśmiechając się blado. – A będę nim ja.

Teraz siedząc w samochodzie spróbował zażartować.

– W filmie kazaliby mi założyć nadajnik. Mielibyśmy specjalne słowo oznaczające wezwanie pomocy.

– Nosiłbyś go? – Nie.

– Tak myślałem. A więc nie potrzebujemy takiego słowa.

Cowart uśmiechnął się tylko dlatego, że nic innego nie przyszło mu do głowy.

– Zdenerwowany? – spytał Brown.

– Czy wyglądam na takiego? – odparł Cowart. – Nie musisz odpowiadać.

– On niczego nie wywinie?

– Z pewnością.

– Na pewno nie.

Na twarzy Cowarta ponownie pojawił się uśmiech.

– Czuję się trochę jak stary pogromca lwów, który właśnie wybrał się na przechadzkę po dżungli i napotkał jakiegoś byłego podopiecznego, na którego grzbiecie zbyt często próbował bata. Patrzy teraz z góry na starego lwa, zdając sobie sprawę, że nie są już w cyrkowej klatce, lecz na terytorium nieubłaganego drapieżnika. Kapujesz, o co mi chodzi?

Brown uśmiechnął się.

– Wszystko co zrobi, to zawarczy.

– Szczekanie jest gorsze od samego ugryzienia, co?

– Chyba tak, ale to się tyczy psów, a nie lwów.

Cowart otworzył drzwiczki samochodu.

– Zbyt wiele pomieszanych przenośni – powiedział. – Zobaczymy się za kilka minut.

Chłodna wilgotna mgła kotłująca się tuż ponad brudnym chodnikiem uderzyła go po twarzy. Szedł szybko, minął kilku mężczyzn śpiących w opustoszałym wejściu. Skłębiona masa szarobrązowych obdartych ciuchów pozlepianych razem, by uchronić przed chłodem nocy. Gdy przechodził obok, mężczyźni poruszyli się, by po chwili wślizgnąć się z powrotem we wczesnoporanne zapomnienie. Przecznicę czy dwie dalej Cowart usłyszał jakieś uliczne hałasy; głęboki odgłos silników diesla w autobusach – początek porannego ruchu ulicznego. Odwrócił się i stanął na wprost budynku, w którym znajdowało się mieszkanie Fergusona. Przez chwilę stał na werandzie, po czym wszedł w ciemne wejście i szybko wspiął się po schodach. Z pewnością będzie spał, powiedział do siebie, przebudzenie przyniesie mu nieco zamętu w głowie i wątpliwości. Wczesna wizyta należała do planu. Najbardziej niepokojące były godziny między nocą a dniem, w tym czasie ludzie byli najsłabsi.

Wziął głęboki oddech i mocno załomotał do drzwi. Zastygł na chwilę w oczekiwaniu, ponieważ z wnętrza nie doleciał go żaden dźwięk. Zapukał ponownie. Dopiero po kilku sekundach usłyszał zbliżające się kroki. Grzmotnął ponownie pięścią w drzwi.

Odsunięto zasuwy, poluzowano łańcuch i w końcu drzwi stanęły otworem.

Ferguson wytrzeszczył oczy.

– Pan Cowart.

Morderco, pomyślał reporter, lecz rzekł zwyczajnie:

– Cześć, Bobby Earl.

Ferguson przejechał ręką po twarzy i uśmiechnął się.

– Powinienem się domyślić, że się pan zjawi. – I oto jestem.

– Czego pan chce?

– Tego co zawsze. Mam pytanie, na które trzeba odpowiedzieć.

Ferguson otworzył drzwi szeroko i gość wszedł do środka. Przeszli do małego saloniku. Cowart rozejrzał się szybko, bacznie rejestrując najdrobniejsze szczegóły.

– Kawy, panie Cowart? – zapytał Ferguson. – Mam trochę przygotowanej. – Wskazał miejsce na kanapie. – Mam ciasto do kawy. Chce pan kawałek?

– Nie.

– No cóż, nie będzie pan miał nic przeciwko, jak sobie wezmę, co?

– Nie ma sprawy.

Ferguson zniknął w małej kuchni i wrócił po chwili, niosąc parującą filiżankę kawy i blaszany talerzyk z ciastem. Cowart zdążył już ustawić magnetofon na niewielkim stoliku. Ferguson postawił talerzyk obok magnetofonu, odcinając kawałek ciasta. Cowart dostrzegł, że chłopak używał błyszczącego, stalowego noża myśliwskiego. Broń miała piętnastocentymetrowe ostrze i ciężką rączkę. Ferguson odłożył nóż i wsadził sobie kawałek ciasta do ust.

– Trudno to nazwać przyborem kuchennym – zauważył Cowart.

Ferguson wzruszył ramionami.

– Zawsze mam go pod ręką. Parę razy włamywali się do mnie. Wie pan, ćpuny szukają łatwej okazji. To nie jest najspokojniejsza okolica. A może nie zdążył pan zwrócić na to uwagi.

– Zauważyłem.

– Trzeba jakiejś dodatkowej ochrony.

– Czy używałeś kiedykolwiek tego noża do innych celów?

Ferguson roześmiał się. Cowart odnosił wrażenie, że chłopak nabija się z niego, tak jak młodsze dziecko zwykle bezlitośnie dokucza starszemu rodzeństwu, wiedząc, że rodzice i tak wezmą jego stronę.

– Do czego mógłbym go jeszcze używać jak nie po to, by od czasu do czasu ukroić jakiś kawałek chleba lub kawałek mózgu – odparł. Wypił łyk kawy. – A więc? Tak wczesna wizyta. Mam pytanie. Jest pan tu sam?

Wstał, podszedł do okna i rozejrzał się po ulicy.

– Jestem sam.

Ferguson zawahał się, wpatrując się uparcie przez chwilę w kierunku, gdzie Brown zaparkował swój wóz, a następnie odwrócił się do reportera.

– Z pewnością. Usiadł ponownie.

– No dobrze, panie Cowart. Co pana tu sprowadza?

– Rozmawiałeś ze swoją babką?

– Od miesięcy nie rozmawiałem z nikim z Pachouli. Babcia nie ma telefonu i ja także nie.

Cowart rozejrzał się dookoła; rzeczywiście nigdzie nie dostrzegł aparatu telefonicznego.

– Odwiedziłem ją niedawno – powiedział reporter.

– Hm, ładnie z pana strony.

– Odwiedziłem ją, ponieważ Blair Sullivan powiedział mi, żebym tam czegoś poszukał.

– Kiedy z nim pan rozmawiał?

– Tuż przed jego śmiercią.

– Panie Cowart, zmierza pan wyraźnie do czegoś, o czym nie mam pojęcia.

– W wychodku.

– Niezbyt przyjemne miejsce. Stare. Nie używane od przeszło roku.

– Zgadza się.

– Założyłem kanalizację. Tysiąc dolców gotówką.

– Dlaczego to zrobiłeś?

– Co? Dlaczego założyłem kanalizację? Bo zimą nie jest zbyt przyjemnie wychodzić na zewnątrz, by załatwić potrzebę.

– Nie. – Cowart potrząsnął głową. – Nie to miałem na myśli. Dlaczego zabiłeś Joanie Shriver?

Ferguson utkwił wzrok w reporterze i odchylił się do tyłu w krześle.

– Nikogo nie zabiłem. Szczególnie tej małej dziewczynki. Myślałem, że do tej pory zdążyliście się o tym przekonać.

– Kłamiesz.

W oczach Fergusona pojawiły się zimne błyski. – Nie.

– Zgwałciłeś ją, a potem zabiłeś. Ciało zostawiłeś na moczarach, a nóż wsadziłeś w przepust odwadniający. Potem wróciłeś do domu i zobaczyłeś, że na ubraniu i wykładzinie w samochodzie widnieją ślady krwi, więc wyciąłeś dywanik i zawinąłeś razem z ubraniem, zagrzebując to wszystko pod tym całym gównem i odpadkami w starym wychodku, ponieważ wiedziałeś, że nikomu nie przyjdzie do głowy tam szukać.

Ferguson potrząsnął przecząco głową.

– Zaprzeczasz? – spytał Cowart.

– Oczywiście, że tak.

– Znalazłem ubranie i kawałek wykładziny.

Ferguson przez chwilę wyglądał na zdziwionego, potem wzruszył ramionami.

– Przejechał pan ten szmat drogi, żeby mi to powiedzieć?

– Dlaczego ją zabiłeś?

– Nie zrobiłem tego. Mówiłem już.

– Kłamca. Kłamiesz od samego początku.

Cowart pomyślał, że to stwierdzenie rozzłości Fergusona, ale pomylił się. Przynajmniej tak wyglądało z zewnątrz. Zamiast złości na twarzy Fergusona pojawił się uśmiech. Wyciągnął rękę i odkroił sobie następny kawałek ciasta, przytrzymując przez chwilę nóż w ręce. Potem wypił kolejny łyk kawy.

– Te wszystkie kłamstwa pochodzą od Sullivana. Co jeszcze panu powiedział?

– Że zabiłeś staruszków z Keys.

– Tego zabójstwa również nie popełniłem. – Ferguson potrząsnął głową. – Teraz jednak rozumiem, czego szukała tutaj ta ładna pani detektyw.

– Dlaczego zabiłeś Joanie Shriver? – spytał ponownie Cowart. Ferguson wstał powoli, a w jego głosie pojawiła się złość.

– Nie popełniłem tej zbrodni! Do cholery, ile razy mam to powtarzać?

– Zatem w jaki sposób te rzeczy znalazły się w wychodku?

– Kiedyś wyrzucaliśmy przeróżne rzeczy do tego dołu. Ciuchy, zużyte części samochodowe, odpadki. Jeśli chodzi o rzeczy, o których mówisz, to uwalały się świńską krwią, gdy pomagałem sąsiadowi zaszlachtować starą maciorę. Wracałem do domu lasem i zaskoczył mnie stary skunks, doprawiając swoim smrodem. Do diabła, miałem trochę forsy, więc zawinąłem brudne rzeczy i wyrzuciłem. I tak były już zniszczone. Potem pojechałem do centrum i kupiłem nową parę dżinsów.

– A wykładzina?

– Wykładzina została odcięta przypadkiem. Porwała się, kiedy położyłem piłę na podłodze wozu. Wyciąłem kwadrat, bo miałem zamiar położyć w to miejsce wycieraczki. Przedtem jednak zostałem aresztowany. Wykładzinę wsadziłem do dołu tak jak wszystkie inne rzeczy. – Ferguson spojrzał bacznie na Cowarta. – Ma pan wyniki z laboratorium, które mówią coś innego?

Cowart chciał zaprzeczyć, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Nie wiedział, czy Ferguson zauważył ten gest.

– Myśli pan, że jestem tak cholernie głupi, że po wyjściu z więzienia, jeśli te rzeczy byłyby dowodem jakiejś cholernej zbrodni, szczególnie morderstwa pierwszego stopnia, nie ukryłbym tego lepiej i postarał się, żeby zniknęły na dobre? Co pan sobie myśli, panie Cowart? Czy myśli pan, że niczego się nie nauczyłem w celi śmierci? Myśli pan, że nie nauczyłem się niczego na tych kursach kryminologii? Myśli pan, że jestem głupi, panie Cowart?

– Nie – odparł reporter. – Nie myślę, że jesteś głupi. – Wpatrywał się w oczy Fergusona. – I sądzę, że nauczyłeś się wiele.

Przez chwilę obaj mężczyźni milczeli.

– W jaki sposób Sullivan dowiedział się o wychodku?

Ferguson wzruszył ramionami.

– Mówił mi wcześniej, jeszcze przed naszą małą sprzeczką, że kiedyś udusił kobietę jej pończochami, potem wrzucił je do toalety. Powiedział, że wylał na nie jakiś środek rozpuszczający, żeby nikt ich nie znalazł. Pytał mnie, co ja mam w domu, to powiedziałem mu i o tej starej budzie, do której wrzucaliśmy wszystkie śmieci i zużyte rzeczy. Sądzę, że po prostu stworzył jakąś historię specjalnie dla pana, panie Cowart. I tak, gdy przeszukał pan wystarczająco dokładnie i pomyślał pan wystarczająco długo, spodziewając się znaleźć tam coś, to jasne jak diabli, że pan to znalazł. Czy to nie działa właśnie w taki sposób? Jeśli szukasz czegoś będąc tego pewnym, prawdopodobnie to znajdziesz. Nawet jeśli to nie jest to, czego naprawdę szukasz.

– To jest dobre wytłumaczenie.

Ferguson ponownie najeżył się, a następnie rozluźnił.

– Nie mogę wymyślić czegoś lepszego. Jeśli pan jednak posłucha uważniej, to usłyszy pan trochę Blaira Sullivana. Ten człowiek był w stanie wywinąć wszystko na swoją korzyść, nieprawdaż, panie Cowart?

– Tak, to prawda – odparł reporter.

Ferguson wskazał ręką magnetofon i notatnik, który Cowart trzymał w ręku.

– Szuka pan tutaj jakiegoś tematu na artykuł, panie Cowart?

– Zgadza się.

– No cóż, to wszystko stare historie.

– Nie jestem tego pewny.

– Stara historia. Ta sama stara historia. Rozmawiał pan z Tannym Brownem. Ten człowiek nigdy się nie poddaje, prawda?

Cowart uśmiechnął się.

– Właśnie – odparł. – On nigdy się nie podda.

– Do cholery z nim – powiedział Ferguson z goryczą. Potem w jego głosie pojawiła się furia i wymsknął mu się jakiś epitet. – Teraz jednak nie może mnie udupić – dodał po chwili.

Cowart poczuł ogarniającą go bezradność. Próbował sobie wyobrazić, o co zapytałby Tanny Brown, jakie pytanie przełamałoby twardą skorupę niewinności okrywającą Fergusona. Po raz pierwszy zaczął rozumieć, dlaczego Brown pozwolił swojemu partnerowi użyć pięści i wymusić przyznanie się do winy.

– Kiedy jeździsz na południe wygłaszać kazania w jakichś kościołach czy domach kultury, to czy za każdym razem dajesz taką samą przemowę, czy zmieniasz je w zależności od audytorium?

– Troche je zmieniam. Zależy do kogo mówię. W większości jednak zachowuję to samo przesłanie.

– A ich wpływ?

– Pozostaje ten sam.

– Powiedz mi, co mówisz.

– Mówię ludziom, jak Jezus zstąpił i przyniósł światło w ciemności celi śmierci, panie Cowart. Mówię im, jak wiara pozwala wytrwać w najbardziej niebezpiecznych czasach. Jak nawet najgorszy grzesznik może zostać dotknięty światłością i znaleźć ukojenie w słowach Boga. Mówię im, jak prawda zawsze wznosi się i przecina zło niczym świecący miecz i ukazuje drogę do wolności. A oni mówią „Amen”, panie Cowart, ponieważ jest to przesłanie, które koi serce i duszę, prawda?

– Myślę, że tak. A tutaj w Newark regularnie uczęszczasz do kościoła?

– Nie. Tutaj jestem studentem. Cowart kiwnął głową.

– Ile razy przemawiałeś?

– Osiem, może dziewięć.

– Czy możesz podać nazwy kościołów, domów kultury, cokolwiek?

– To do artykułu?

– Podaj mi nazwy.

Ferguson popatrzył twardo na Cowarta, następnie wzruszył ramionami, jak gdyby bez zainteresowania. Lotem błyskawicy wyrecytował krótką listę kościołów. Baptystów, Zesłania Ducha Świętego, unitariańskich, dodając nazwy kilku domów kultury. Następnie szybko wymienił nazwy miast. Cowart pospiesznie zapisał informacje. Jego pióro skrzypiało o papier, a notatki falowały pomiędzy niebieskimi liniami na kartce. Ferguson skończył, czekając na reakcję Cowarta, który liczył poszczególne pozycje. Perrine było na liście.

– Tylko siedem.

– Być może zapomniałem o jednej czy dwóch.

Cowart wstał, poderwany na nogi przez niepokój, jaki zakiełkował w nim. Oddalił się od Fergusona, podchodząc do szafki z książkami. Przejrzał tytuły, podobnie jak uczyniła to Shaeffer, kiedy odwiedziła to mieszkanie.

– Chyba jesteś ekspertem po przeczytaniu tego wszystkiego – powiedział. Ferguson przyjrzał się uważnie reporterowi.

– Lektura obowiązkowa.

Cowart obrócił się twarzą do książek.

– Dawn Perry – powiedział cicho. Przesunął się za biurko, jak gdyby miało mu dostarczyć chwilowej ochrony, jeśli Ferguson ruszyłby za nim.

– Nazwisko nie wydaje mi się znajome – odparł Ferguson.

– Mała dziewczynka. Czarna. Jakieś dwanaście lat. Po drodze do domu z klubu pływackiego pewnego sierpniowego wieczoru, kilka dni po twojej przemowie.

– Nie rozumiem. Czy powinienem ją znać?

– Myślę, że tak. Perrine, Floryda. Klub pływacki, jakieś trzy, cztery przecznice od Pierwszego Kościoła Baptystów w Perrine. Czy powiedziałeś wspólnocie o świetle Jezusa, które spłynęło na ciebie? Domyślam się, że oni nie wiedzieli, co jeszcze może oznaczać to światło.

– Zadaje pan pytanie, panie Cowart?

– Tak. Dlaczego ją zabiłeś?

– Mała dziewczynka nie żyje?

– Zniknęła. – Nie zabiłem jej.

– Nie? Byłeś tam. Ona znika.

– Czy to pytanie, panie Cowart?

– Powiedz mi, jak to zrobiłeś.

– Nie zrobiłem niczego tej małej dziewczynce. – Ferguson pozostał chłodny i zrównoważony. – Nie zrobiłem niczego żadnej małej dziewczynce.

– Nie wierzę ci.

– Wiary, panie Cowart, ci u nas dostatek. Ludzie uwierzą prawie we wszystko. Uwierzą, że UFO odwiedzają małe miasteczka w Ohio i że widziano Elvisa kupującego czekoladowe batoniki w przydrożnym sklepie. Uwierzą, że CIA truje wodę i że Stanami Zjednoczonymi faktycznie rządzi tajna organizacja. Dużo trudniej, panie Cowart, jest coś udowodnić. – Przyjrzał się reporterowi. – Na przykład morderstwo.

Cowart pozostał nieruchomy, słuchając głosu, który zdawał się owijać się wokół niego.

– Potrzebujesz motywu, potrzebujesz okazji i potrzebujesz namacalnego dowodu. Coś naukowego i pewnego, co jakiś ekspert może przedstawić w sądzie i powiedzieć, że bez wątpienia to się wydarzyło, dowody typu odciski palców czy próbki krwi. Czy może ten nowy test DNA, panie Cowart. Zdaje pan sobie z tego sprawę? Bo ja tak. Potrzebuje pan świadka, a nie mając go, może poświadczenia współwinnego. Jeśli nie będzie pan miał któregoś z nich, to w najlepszym razie pozostaje panu zeznanie. Słowa zabójcy, miłe i wyraźne i nie poddawane pod dyskusję, ale znamy się na tym, prawda? Pan musisz mieć wszystkie te rzeczy, wszystko powiązane ze sobą w miły łańcuszek, ponieważ w przeciwnym razie nie pozostanie panu nic z wyjątkiem paskudnych przeczuć i domysłów. Jakaś mała dziewczynka zniknęła właśnie na przedmieściach tego dużego, starego, diabelskiego miasta, panie Cowart, a ja na szczęście byłem w tym mieście dwa dni wcześniej, no cóż, to nie dowodzi niczego, prawda? Jak pan myśli, ilu zabójców znajduje się w Miami w określonym momencie? Ilu ludzi pokusiłoby się o porwanie jakieś małej dziewczynki, która właśnie wraca do domu? Myśli pan, że tamtejsze gliny nie rozesłały listów gończych i nie przesłuchały wszystkich podejrzanych? Zrobili to, panie Cowart. Jestem tego pewny. Ale wiesz pan co? Nie jestem na niczyjej liście. Już nigdy więcej. Ponieważ jestem niewinnym człowiekiem, panie Cowart. Pomógł mi pan w tym. I zamierzam takim pozostać.

– Ile? – zapytał Cowart, zniżając głos prawie do szeptu. – Sześć? Siedem? Czy za każdym razem, jak wygłaszasz przemowę, ktoś umiera?

Oczy Fergusona zamieniły się na moment w dwie szparki, lecz jego głos pozostał nie zmieniony.

– Zbrodnia białego człowieka, panie Cowart. Nie wie pan o tym?

– Co?

– Zbrodnia białego człowieka. Niech pan pomyśli o wszystkich mordercach, o których pan czytał. Wszystko to jacyś Speckowie, Bundyowie, Gacyowie, Henleyowie, Lucasowie i nasz stary kumpel Blair Sullivan. Biali ludzie. Kuba Rozpruwacz i Sinobrody. Biali ludzie. Kaligula i Vlad Palownik. Biali ludzie, panie Cowart. To wszystko biali ludzie. Zrób pan sobie wycieczkę po jakimś więzieniu i wskażą panu Charliego Mansona czy Davida Berkovitza, i zobaczy pan białych ludzi, którzy poddają się dziwnym żądzom. To nie o to chodzi, że nie zdarzy się od czasu do czasu jakiś wyjątek, który potwierdza regułę. Coś jak Wayne Williams z Atlanty; lecz w jego sprawie jest zbyt wiele pytań. Do diabła, leciał nawet film w telewizji o tym, czy to on załatwił tych wszystkich młodych ludzi. Pamięta pan to, panie Cowart? Nie, porywanie małych dziewczynek z ulicy i pozostawianie ich martwych w jakimś ciemnym miejscu nie jest typowe dla czarnych ludzi. My popełniamy przestępstwa przemocy. Nagłe, niekontrolowane napady z nożami czy gnatami i hałasem. Przestępczość w mieście, panie Cowart, ze świadkami, z dowodami, a gdy gliny zaczynają krążyć dookoła, żeby wsadzić nas do więzienia, wtedy nie ma żadnych pytań. Gwałcenie dziewczyn uprawiających jogging, strzelanie do konkurujących handlarzy narkotyków i napady z bronią w ręku na ekspedientów przydrożnych sklepów, czy nie tak, panie Cowart? Typowe rzeczy, które sprawiają, że biali ludzie kupują fantastyczne alarmy, zakładają je w swoich domach na przedmieściach i karmią system sprawiedliwości ich dzienną normą przypadającą na czarnych. Lecz nie seryjne zabójstwa. I wie pan co jeszcze, panie Cowart?

– Co?

– To jest droga, którą ten system preferuje. System nie jest wygodny dla zjawisk, które nie pasują do statystyk i kategorii.

Ferguson spojrzał w jego kierunku.

– Jak zamierza pan napisać to opowiadanie, panie Cowart? To, które nie pasuje do jakiejś miłej, bezpiecznej, oczekiwanej szufladki? Czy rzeczywiście gazety są dobre w przekazywaniu ludziom tak dziwnych wiadomości? Tak nieoczekiwanych? Czy wykonuje pan pracę reporterską, wykorzystując ciągle te same materiały, zmieniając jedynie twarze i słowa?

Reporter nie odpowiedział.

– I myśli pan, że napisze coś takiego bez żadnego dowodu?

– Joanie Shriver – powiedział Cowart.

– Do widzenia jej, panie Cowart. Ona dawno odeszła. Lepiej żeby pan to zrozumiał. Może to sprawi, że pana przyjaciel Tanny Brown zrozumie to również.

Cowart wciąż stał nieruchomo za biurkiem Fergusona. Pochylił się, chwytając za brzeg blatu dla utrzymania równowagi.

– Napiszę ten artykuł, wiesz o tym, prawda?

Ferguson milczał, wpatrując się w swego rozmówcę.

– Wydrukują to w gazecie. Wszystkie fałszerstwa, wszystkie kłamstwa, każdy okruszek. Możesz temu zaprzeczać i zaprzeczać, i wiesz co?

– Co?

– To zadziała. Ja wywinę kozła. Może Tanny Brown również, ale wiesz, co się stanie z tobą, Bobby Earl?

– Proszę mnie oświecić – powiedział zimno.

– Nie trafisz za kratki. Nie. Tutaj się nie mylisz. Nie ma wystarczających dowodów. I większość ludzi uwierzy ci, gdy powiesz, że to wszystko jest sfingowane. Uwierzą ci, gdy powiesz, że jesteś niewinny. Większość ludzi będzie chciała oskarżyć mnie i gliny. Ale oni będą krążyli wokół ciebie, Bobby Earl. Obiecuję ci.

Ferguson wciąż wpatrywał się w Cowarta.

– Wiesz, co stracisz? Anonimowość.

Ferguson wzruszył ramionami i Cowart kontynuował:

– Daj spokój, Bobby Earl. Co robisz, gdy dostajesz starego kocura, który lubi polować? Lubi zabijać ptaki i myszy, i zaciągać je do twojego miłego, czystego domu na przedmieściach? Powiesisz dzwoneczek na szyi kota, i bez względu na to jak zdolny i cichy jest stary polujący kot, nie może nigdy podejść wystarczająco blisko do jakiegoś biednego małego szpaka, żeby wbić w niego pazury.

Ferguson zmrużył oczy.

– Myślisz, że te wszystkie kościoły poproszą cię jeszcze, żebyś przyjechał i wygłosił miłe kazanie, jeśli pozostanie jakieś małe niedomówienie? Czy myślisz, że znajdą sobie jednak jakiegoś innego mówcę na niedzielę? Takiego, którego będą cholernie pewni, że nie będzie wałęsał się i nie powróci, żeby zwinąć z ulicy jakąś małą dziewczynkę?

Cowart spostrzegł, jak Ferguson sztywnieje ze złości.

– A policja, Bobby Earl? Pomyśl o policji. Oni zawsze będą się zastanawiać. A kiedy coś się wydarzy… a wydarzy się, prawda, Bobby Earl? Kiedy coś się wydarzy, będą poszukiwali ciebie w pierwszej kolejności. Myślisz, że ile razy możesz to zrobić bez popełnienia błędu? Zapomnisz o czymś. Może ktoś cię zobaczy. Popełnisz błąd i cały świat zwali się na twoją głowę, i nie będziesz w stanie spojrzeć ponownie w górę, aż znajdziesz się tam, gdzie odbyliśmy naszą pierwszą rozmowę. Tym razem nie pojawi się żaden reporter z „The Miami Journal”, żeby pomóc ci odzyskać wolność.

Cowart obserwował, jak Ferguson spina się w sobie. Wściekłość na jego twarzy rozprzestrzeniała się jak ogień podsycany benzyną. Zauważył, jak ręka mężczyzny zmierza w kierunku myśliwskiego noża i poczuł nagle wszechogarniający strach mrożący krew w żyłach.

Jestem martwy, pomyślał.

Próbował znaleźć coś do obrony, lecz nie mógł oderwać oczu od Fergusona. Przez mgnienie oka przypomniał sobie: Potrzebowałem słowa. Słowa, które wezwałoby Tanny’ego Browna.

Ferguson uniósł się w krześle, lecz nagle znieruchomiał. Cowart czuł, że w pobliżu jego rąk znajduje się jedynie plik papierów. Ferguson usiadł powoli.

– Nie – powiedział. – Nie sądzę, żeby napisał pan ten artykuł.

– Dlaczego?

Ferguson spojrzał na stolik przed sobą, na którym Cowart postawił magnetofon. Przez chwilę wydawało się, że Ferguson przypatruje się, jak taśma magnetofonowa chłonie ciszę. Następnie odezwał się stanowczym, opanowanym głosem, pochylając się w kierunku magnetofonu.

– Ponieważ żadne słowo w nim nie byłoby prawdziwe. – Po kolejnej sekundzie bądź dwóch wyciągnął rękę i wyłączył magnetofon.

– Wie pan, dlaczego nie napisze pan tego artykułu? Powiem panu dlaczego. Istnieje wiele przyczyn, ale po pierwsze, ponieważ wie pan, czego pan nie posiada. Nie posiada pan żadnych faktów. Żadnego dowodu. Wszystko czym pan dysponuje to szalone połączenie przypadków i kłamstw. Wiem, że jakiś wydawca przyjrzy się temu i uzna, że w gazecie nie ma na to miejsca. Wie pan, czego jeszcze pan nie ma, panie Cowart? Wszystkie gazetowe artykuły składają się z frazesów typu „według kogoś”, „policja podała”, „rzecznicy potwierdzili” i wszelkiego rodzaju drugorzędnych dokumentów i raportów – stąd czerpie pan materiały do swego artykułu. Cała reszta miąższu jest po prostu szczegółami, które pan widział i słyszał, a nie widział pan ani nie słyszał niczego wystarczająco ważnego, żeby napisać artykuł. To jeden z powodów, dla których nie obawiam się pana, panie Cowart. Niech pan mi powie, czy ja pana przerażam?

Cowart skinął głową.

– No cóż, to dobrze. Czy myśli pan, że pański przyjaciel Tanny Brown również się mnie boi?

– Tak i nie.

– Dziwna odpowiedź jak na człowieka mającego aspiracje do precyzji. Co to znaczy?

– Chodzi mi o to, że on się obawia twoich posunięć. Nie sądzę jednak, żeby obawiał się ciebie.

Ferguson potrząsnął głową.

– Niech pan mi coś powie, dobrze? Dlaczego tak jest, że ludzie zawsze boją się czegoś, co im się przydarza? Osobisty strach. Jak pan teraz. Boi się pan, że mogę chwycić ten nóż myśliwski, podejść i poderżnąć panu gardło. Czy nie mam racji? Po prostu podejdę do ciebie i przetnę cię od jaj do gardła i wyrwę to, co chcę. Jak pan myśli? Myśli pan, że jestem tak doświadczonym mordercą, że mógłbym to zrobić. Potem, być może, krwawe resztki rzucę w jakieś miejsce i zrobię tak, żeby wyglądało, że wszedł pan tu przypadkiem, popełnił jakiś błąd i został złapany przez tubylców, wie pan, o co chodzi. Tutejsi ludzie nie bawią się w skrupuły z włóczącymi się tutaj białymi. Myślę, że mógłbym spreparować to tak, żeby wyglądało, jakby jakiś gang zabawił się krojąc białego reportera, który zabłądził szukając adresu. Myśli pan, że mogłoby mi się udać, panie Cowart?

– Nie.

– Myśli pan, że nie? Dlaczego nie, skoro jestem taki doświadczony?

– Nie myśl…

– Dlaczego nie?! – Ferguson zażądał ostro. Jego dłoń zacisnęła się na rękojeści noża.

– Krew – odpowiedział Cowart gwałtownie. – Ślady krwi. Nie mógłbyś usunąć ich dokładnie.

– Dobrze. Wal pan dalej.

– Być może ktoś widział, jak tutaj wchodziłem. Świadek.

– Dobrze, panie Cowart. Jest tutaj stara gospodyni, która zwraca uwagę na takie rzeczy. Mogła widzieć, jak pan tutaj wchodzi. Być może jeden z włóczęgów na zewnątrz przypomniałby sobie, że pana widział. To również możliwe, lecz to będą kiepscy świadkowie. Mów pan dalej.

– Może powiedziałem komuś, gdzie się wybieram.

– Nie. – Ferguson wyszczerzył zęby. – To nie oznaczałoby niczego. Nie ma dowodu, że kiedykolwiek tu pan dotarł.

– Odciski palców. Zostawiłem tu odciski palców.

– Nie przyjął pan filiżanki kawy, którą zaproponowałem. Tam mogły zostać odciski palców i ślina. Czego jeszcze pan dotknął? Biurka. Leżących na nim papierów. Mógłbym to wyczyścić.

– Nie mógłbyś być pewien. Ferguson uśmiechnął się ponownie.

– To prawda.

– Inne rzeczy. Włosy. Skóra. Mógłbym się bronić. Skaleczyć cię. To pozostawiłoby ślady twojej krwi na mnie. Znaleźliby je.

– Być może. Teraz przynajmniej pan myśli, panie Cowart.

Ferguson przechylił się do tyłu, wskazując nóż myśliwski.

– Zbyt wiele możliwości. Pod tym względem ma pan rację. Zbyt wiele dziur do przykrycia. Każdy student kryminalistyki wiedziałby o tym. – Ferguson wpatrywał się w niego uparcie. – Wciąż jednak nie sądzę, żeby napisał pan ten artykuł, panie Cowart.

– Napiszę – zauważył miękko Cowart.

– Wie pan co? Są inne sposoby na wycięcie czyjegoś serca. Nie zawsze trzeba używać dużego, myśliwskiego noża…

Ferguson sięgnął i chwycił za ostrze. Podniósł nóż machając nim tak, że słaba smuga szarego światła, które pokonało drogę od okna, odbiła się od stali.

– … Nie, proszę pana. Niezupełnie. Chodzi mi o to, że może pan pomyśleć, że to byłby najłatwiejszy sposób na wycięcie panu serca, panie Cowart, ale naprawdę nie jest.

Ferguson wciąż trzymał nóż przed sobą.

– Kto mieszka na Wildflower Drive numer 1215, panie Cowart?

Cowart poczuł falę osłabiającego gorąca.

– Na miłych przedmieściach Tampa. Codziennie jeździ żółtym szkolnym autobusem. Bawi się w parku kilka przecznic dalej. Lubi pomagać mamie w zakupach i patrzeć na swego małego braciszka. Oczywiście teraz nie mógłbyś zaopiekować się tym dzieckiem, prawda? I nie mam pojęcia, w jaki sposób mógłbyś zaopiekować się również matką. Rozwód sprawia czasami, że ludzie są przepełnieni uczuciem nienawiści, i dlatego nie mogę na pewno powiedzieć, co pan do niej czuje… ale ta mała dziewczynka? To zupełnie inna sprawa.

– Skąd wiesz o…

– Byli w gazecie. Po tym jak otrzymał pan nagrodę. – Ferguson uśmiechnął się do niego. – A ja lubię przeprowadzać badania. Dowiedzenie się o nich nie było zbyt trudne.

Strach całkowicie zapanował nad Cowartem. Ferguson mówił dalej, patrząc na reportera.

– Nie, panie Cowart. Nie sądzę, żeby napisał pan ten artykuł. Myślę, że nie ma pan żadnych faktów. Myślę, że nie ma pan żadnego dowodu. Czy nie mam racji, panie Cowart?

– Zabiję cię – wychrypiał Cowart.

– Zabijać mnie? Po co?

– Zbliż się tylko…

– I co?

– Powiedziałem, że cię zabiję.

– To sprawiłoby panu dużo przyjemności, prawda, panie Cowart? Nie ma żadnej sprawy po zrobieniu czegoś takiego, co nie? Wciąż dręczy pana to wspomnienie, prawda? Budziłby się pan i szedł spać z tą myślą. Byłaby w każdym pana śnie. Byłaby zawsze, prawda, panie Cowart?

– Zabiję cię – powtórzył reporter.

Ferguson potrząsnął głową.

– Nie wiem. Nie wiem, czy wie pan wystarczająco dużo o śmierci i umieraniu, żeby zrobić coś takiego, ale powiem coś panu teraz, panie Cowart.

– Co?

– Teraz zaczyna się pan trochę domyślać, jakie to uczucie przebywać w celi śmierci.

Ferguson podniósł się, pochylił się w przód i otworzył kieszeń magnetofonu. Wyciągnął kasetę, wsunął ją do kieszeni. Potem podniósł magnetofon ze stolika i nagłym ruchem rzucił w kierunku reportera, który zdążył go złapać, zanim sprzęt rozbił się o podłogę.

– Ten wywiad – powiedział zimno Ferguson – nigdy nie miał miejsca.

Wskazał drzwi.

– Te słowa? Nigdy nie zostały wypowiedziane – wyszeptał Ferguson patrząc na reportera. – Jaki artykuł ma pan napisać, panie Cowart?

Cowart potrząsnął głową.

– Jaki artykuł, panie Cowart?

– Żadnego artykułu – odparł chrapliwym i załamującym się głosem.

– Tak myślałem – odparł Ferguson.

Cowart, kiwając głową, wyszedł potykając się na korytarzu. Ledwie zdał sobie sprawę, że drzwi za nim się zatrzasnęły. Stęchłe i przesycone wilgocią powietrze otuliło go w ciemności. Rozpiął kołnierzyk koszuli, starając się poluzować go i złapać oddech. Z trudem zszedł po schodach, rzucił się na drzwi wejściowe, otwierając sobie drogę na ulicę. Na jego płaszczu i twarzy pojawiły się pierwsze krople deszczu. Nie obejrzał się w tył, w stronę mieszkania, lecz zaczął biec, tak jakby wiatr na jego twarzy mógł usunąć strach. Widział, jak Tanny Brown wysiada z wynajętego wozu. Oddychając ciężko, Cowart machnął na niego, dając do zrozumienia, żeby policjant wsiadł z powrotem do samochodu. Potem chwycił klamkę, otworzył drzwi, wskakując natychmiast do środka. Poczuł, jak otula go ciepłe i wilgotne wnętrze.

– Zabierz mnie stąd – wyszeptał.

– Co się stało? – zapytał Brown.

– Zabierz mnie stąd, do cholery! – krzyknął Cowart.

Sięgnął ręką i przekręcił kluczyk w stacyjce, próbując uruchomić samochód. Silnik warknął głucho i zaskoczył, pracując równomiernie.

– Jedź, do diabła! Jedź!

Oczy Tanny’ego Browna rozszerzyły się w zdziwieniu, lecz wrzucił bieg i ruszył ulicą, zatrzymując się jedynie przy jej północnym końcu, gdzie w samochodzie siedzieli Shaeffer i Wilcox. Otworzył okno w wozie.

– Bruce, zostańcie tutaj. Obserwujcie mieszkanie Fergusona.

– Jak długo?

– Po prostu obserwujcie. – Dokąd wy…

– Po prostu nie strać Fergusona z oczu. Wilcox kiwnął głową.

Cowart walnął w deskę rozdzielczą.

– Jedź! Do diabła! Zabierz mnie stąd!

Tanny Brown nacisnął na pedał gazu i ruszyli szybko, pozostawiając za sobą dwójkę zakłopotanych detektywów.

Rozdział dwudziesty trzeci

NIEDOPATRZENIE DETEKTYW SHAEFFER

Detektywi spędzili większą część dnia w samochodzie zaparkowanym pół przecznicy od domu, w którym znajdowało się mieszkanie Fergusona. Ich nadzór nie miał w sobie nic z wyrafinowania; w ciągu godziny po ostatniej rozmowie z Brownem i Cowartem wszyscy w promieniu dwóch przecznic – nie tylko kryminaliści z natury i z zamiłowania – wiedzieli o ich obecności. W zasadzie jednak pozostawiono detektywów w spokoju.

Pomniejszy handlarz narkotyków, korzystający zwykle z miejsca, w którym zaparkowali samochód, przeklął ich głośno i zaczął szukać jakiejś spokojniejszej okolicy na odpoczynek. Dwóch członków lokalnego gangu ulicznego w kurtkach nabitych ćwiekami i w opaskach na głowach, w drogich i modnych koszykarskich butach, jakie preferowano w centrum miasta, zatrzymało się na chwilę przy wynajętym wozie, drwiąc sobie z pary gliniarzy i czyniąc nieprzyzwoite gesty. Gdy Wilcox otworzył okno i krzyknął, żeby zniknęli mu z oczu, roześmiali się mu w twarz, naśladując jego południowy akcent. W ich głosie malowało się zawzięte rozbawienie i skrywana groźba. Dwie prostytutki w czerwonych butach na wysokich obcasach i seksownych majteczkach z cekinów pod cienkimi czarnymi płaszczami przeciwdeszczowymi ostentacyjnie wystawiły na pokaz to, co miały do zaoferowania, w stronę detektywów, jakby wyczuwając, że pozostaną niewzruszeni na powab ich ciał. Kilku zniedołężniałych włóczęgów popychało walające się wszędzie kosze na zakupy wypełnione miejskimi odpadkami lub po prostu kuśtykali przez deszczowy dzień, pukając w szyby samochodu i prosząc o pieniądze. Kilku szczęśliwców odeszło przeliczając otrzymane od detektywów drobne. Inni odeszli z kwitkiem, nie otrzymawszy niczego oprócz przykrych słów od niewdzięcznego osobnika, z którym rozmawiali.

Dokuczliwa mżawka wygoniła większość podobnych łazęgów z otwartych ulic i sprawiła, że okoliczni mieszkańcy schronili się w domach za okratowanymi oknami i drzwiami wzmocnionymi potrójnymi zamkami. Deszcz i szare niebo sprawiły, że miasto spowił mrok, potęgując ponury nastrój.

Detektywi zastanawiali się, zadając sobie co jakiś czas pytanie: „Co, u diabła, stało się Cowartowi?” Siedząc jednak w samochodzie, odizolowani od świata metalową skorupą nie mogli liczyć na szybką odpowiedź. Wilcox z pobliskiej budki telefonicznej zadzwonił do motelu, próbując skontaktować się z dziennikarzem. Bez skutku. Nie posiadając żadnych dokładniejszych instrukcji z wyjątkiem krótkiego rozkazu Browna, pozostali na ulicy, pozwalając godzinom mijać w daremnej frustracji.

Zjedli „szybki posiłek” ze sklepiku, w którym sprzedawano jedzenie na wynos, wypili kawę w jednorazowych kubkach, która ostygła zbyt szybko. Bez końca wycierali wilgotną mgiełkę, jaka osiadała na przedniej szybie, chcąc zobaczyć, co się dzieje przed nimi. Dwukrotnie wychodzili z samochodu, kierując się do pobliskiej, zaplamionej olejem stacji, by skorzystać z łazienki śmierdzącej dziwną mieszanką odoru środka dezynfekującego zwalczającego właśnie woń ekskrementów. Niewiele ze sobą rozmawiali, a kilka prób znalezienia wspólnego tematu nieodmiennie kończyło się długimi przerwami, podczas których niepodzielnie panowała cisza. Rozmawiali trochę o technikach śledczych, o różnicach w przestępstwach między Panhandle a Keys, zdając sobie sprawę, że te różnice były raczej wyszukane. Shaeffer pytała o Browna i Cowarta, lecz wkrótce zauważyła, że Wilcox idealizuje pierwszego z nich i pogardza drugim, choć nie potrafił jasno powiedzieć dlaczego. Spekulowali trochę na temat Fergusona; Wilcox przekazywał Shaeffer swoje doświadczenia. Dziewczyna zapytała go o zeznania, a on odparł, że za każdym razem, kiedy uderzał Fergusona, miał wrażenie, jakby strząsał następną warstwę prawdy, podobnie jak strząsa się owoce z drzewa. Wyznał to bez żalu czy poczucia winy, a wręcz z odczuwalną złością, która ją zaskoczyła. Wilcox należał do ludzi o zmiennych nastrojach. Był o wiele bardziej wybuchowy niż ogromny porucznik. Napady szału Wilcoxa wydawały się nagłe i dramatyczne. Gniew Tanny’ego Browna wydawał się bardziej stonowany, chłodniejszy, bardziej kontrolowany. Nic dziwnego, że Brown uległ pokusie, by to właśnie jego partner wyciągnął zeznanie od tego człowieka. To musiało być jakieś odchylenie, wyjście poza ramy jego moralności.

Nie dostrzegli żadnego śladu Fergusona, choć przeczuwali, że on już wie o ich obecności.

– Jak długo tu zostaniemy? – spytała Shaeffer. Światła ulicznych latarni daremnie próbowały rozproszyć otaczającą ich ciemność. – Nie pokazał się przez cały dzień. Może jest tam tylne wejście, a on prawdopodobnie polazł gdzieś i śmieje się teraz z nas.

– Niewiele dłużej będzie się śmiał – oparł Wilcox.

– Co my robimy? – kontynuowała Shaeffer. – Chodzi mi o to, jaki jest sens tej obserwacji?

– Sens jest taki, że pozwalamy mu wiedzieć, że ktoś o nim myśli. Taki, że Tanny Brown kazał nam obserwować Fergusona.

– Zgadza się – odpowiedziała. Ale nie na zawsze, chciała dodać. Czas wydawał się przeciekać jej przez palce. Wiedziała, że Michael Weiss będzie się zastanawiał, gdzie ona się podziewa. Wiedziała również, że będzie musiała wymyślić jakiś dobry powód, dla którego wciąż była tutaj. Dobry, solidny, oficjalnie brzmiący powód.

Wyciągnęła szeroko ręce i zaparła się nogami o podłogę samochodu, czując ból zesztywniałych mięśni.

– Nienawidzę tego – powiedziała.

– Czego? Obserwowania?

– Zgadza się. Właśnie obserwowania. To nie w moim stylu. – Jaki jest twój styl?

Nie odpowiedziała.

– Za jakieś dziesięć minut zrobi się ciemno. Zbyt ciemno.

– Już jest ciemno.

Wilcox wskazał na górę ku wejściu do mieszkania, nie komentując jednak swego gestu.

Shaeffer wyjrzała z samochodu. Pomyślała, że ulica wygląda podobnie jak płaszcze przeciwdeszczowe noszone przez dwie prostytutki, które ich wcześniej zaczepiały; jakaś gładkość, poświata, syntetyczny połysk. Wyglądało to prawie tak jak w filmie z Hollywood; realne, a zarazem nierealne. Poczuła dreszcz przebiegający przez kręgosłup.

– Coś nie tak? – zapytał Wilcox, który zauważył kątem oka jej poruszenie.

– Nie – odparła czym prędzej. – Po prostu trochę skóra mi cierpnie, wiesz, o co chodzi. To miejsce jest wystarczająco okropne w dzień.

Powiodła spojrzeniem po ulicy.

– Pewnie tu jest zupełnie inaczej niż w domu – powiedział. – Sprawia, że czujesz się, jakbyś mieszkała w jaskini.

– Czy raczej w celi – dodała.

Jej torba leżała na podłodze, obok stóp. To była spora, obszerna skórzana torba, prawie plecak. Trąciła ją czubkiem buta, podnosząc delikatnie wierzch, odkrywając zawartość i upewniając się, czy wszystkie rzeczy, jakie się w niej znajdowały, są na swoim miejscu: notes, magnetofon, zapasowe kasety, portfel, odznaka, mała kosmetyczka, automatyczny pistolet.38 z dwoma dodatkowymi magazynkami załadowanymi nabojami o miękkich czubkach.

Wilcox zauważył jej ruch.

– Ja – uśmiechnął się – wciąż lubię trzy pięćdziesiąt siedem z krótką lufą. Dobrze leży pod kurtką. Można używać nabojów magnum. Powala niedźwiedzia.

Rozejrzał się w ogarniającej samochód ciemności.

– Sporo niedźwiedzi kręci się dookoła – dodał. Poklepał wysoko po lewej stronie swego płaszcza.

Gdzieś daleko zawyła syrena, niczym jakiś kot w gorączce. Odgłos narastał z każdą chwilą przybliżając się, po czym zaczął zanikać w oddali. Wilcox podniósł ręce i przecierał przez chwilę oczy.

– Jak myślisz, co oni robią? – zapytał.

– Nie mam pojęcia – odparła pospiesznie. – Dlaczego nie zmyjemy się stąd do diabła i nie sprawdzimy? To miejsce zaczyna mnie denerwować.

– Zaczyna?

– Wiesz, o co mi chodzi. – Zaniepokojenie pomieszane ze złością pojawiło się w jej głosie. – Jezu, spójrz na to miejsce. Czuję się, jakby mogło nas pożreć.

Po prostu połknąć. Ci dwaj gliniarze, którzy niedawno przywieźli mnie tutaj, również nie czuli się zbyt szczęśliwi, a przyjechaliśmy w dzień, i jeden z nich był czarny.

Wilcox chrząknął potakująco.

Było dla nich jasne, chociaż przez cały dzień nie wyrazili swoich obaw, że sytuacja stała się ryzykowna; dwoje białych gliniarzy z Południa, z dala od obszaru podlegającemu ich kompetencji, z dala od swego domu, w nieprzyjaznym świecie.

– W porządku – wycedził Wilcox powoli. Spojrzał ponownie w ciemność ulicy. – Wiesz, co mnie rusza? – zapytał.

– Nie. Co?

– Wszystko wygląda tak cholernie staro. Staro i wydaje się zużyte. – Wskazał przez przednią szybę, w kierunku ulicy, nie pokazując jednak niczego konkretnego.

– Umiera – powiedział. – Wygląda, jakby wszystko umierało.

Siedział sztywno w fotelu, wpatrując się w otaczający ich świat.

– Nie wiem jak, ale sądzę, że on to jakoś wymyślił. Mam wrażenie, że jest o krok czy dwa od nas. Prowokuje nas do ruchu. – Jego głos zmienił się w przesycony gniewem szept.

– Nie wiem, o czym mówisz – odparła Shaeffer. – Co prowokuje? Co wymyślił?

– Chciałbym go dostać jeszcze raz – kontynuował, ignorując jej pytania. – Jeszcze raz zbić na kwaśne jabłko. Tym razem nie pozwoliłbym mu się wykiwać.

– Wciąż nie rozumiem, do czego zmierzasz – powiedziała zaalarmowana chłodem w jego głosie.

– Chciałbym jeszcze raz znaleźć się z nim sam na sam. Sami, w małym pokoju, i zobaczyć, czy tym razem też uda mu się odejść.

– Jesteś szalony.

– Zgadza się. Szalony obłąkaniec. Kapujesz? Shaeffer ponownie wcisnęła się w swój fotel.

– Porucznik Brown wydał rozkazy.

– Pewnie. I my je wykonaliśmy.

– No więc wynośmy się stąd. Dowiedzmy się, co mamy robić. Wilcox potrząsnął głową.

– Nie, dopóki nie zobaczę tego skurczysyna. Dopóki nie dowie się, że jestem w pobliżu.

Shaeffer podniosła ręce i zamachała nimi gwałtownie w powietrzu.

– Nie w ten sposób mamy się nim zajmować – powiedziała szybko.

– Nie znasz jeszcze tego uczucia, co? – odparł Wilcox przez zaciśnięte zęby. – Zgubiłaś już jakiegoś? Od jak dawna siedzisz w przestępstwach? Nie dość długo, do diabła. Jeszcze nie natrafiłaś na takiego jak Ferguson.

– Nie – odpowiedziała. – I nie o to mi chodzi.

– Łatwo ci powiedzieć.

– Tak, lecz wciąż wiem wystarczająco dużo, żeby nie popełnić tego samego błędu po raz drugi.

Wilcox zaczął odpowiadać gniewnie, lecz w końcu mruknął tylko:

– Masz rację – wziął głęboki oddech. – Masz rację.

Wcisnął się głębiej w swój fotel, tak jakby fala gniewu i wspomnień zaczęła powoli ustępować.

– Racja, racja, racja – powiedział wolno. – Nie można grać, dopóki nie zobaczymy wszystkich kart.

Shaeffer spodziewała się, że Wilcox sięgnie do kluczyka i uruchomi samochód. Jego ręka zawisła nad stacyjką. Kiedy jednak zacisnął palce na wystającym kluczyku, znieruchomiał, sztywniejąc nagle, a w jego oczach pojawiły się płomienie.

– Sukinsyn – powiedział cicho. Spojrzała na ulicę.

– Oto i jest – wyszeptał Wilcox.


Przez moment para na przedniej szybie przesłaniała jej widoczność, ale po chwili, podobnie jak kamera nastawia ostrość, ona również spostrzegła Fergusona. Znieruchomiał na chwilę, stojąc na najwyższym stopniu jak ktoś, kto właśnie przełamuje się, żeby wkroczyć w wilgotną, ciemną, zimną noc. Zauważyła, że jest ubrany w dżinsy i długi niebieski płaszcz, a pod pachą niesie jakąś saszetkę. Przygarbił się pod padającym deszczem i wyszedł z budynku, w którym znajdowało się jego mieszkanie. Nawet nie spojrzał w ich stronę, oddalając się szybko w przeciwnym kierunku.

– Cholera! – powiedział Wilcox. Odsunął rękę od rozrusznika i otworzył drzwi samochodu. – Pójdę za nim.

Nie zdążyła nawet zaprotestować. Ogarnął go dziki impuls. Wyskoczył z samochodu, uderzając stopami o chodnik z odgłosem podobnym do strzałów z pistoletu. Drzwi zamknęły się za nim i detektyw ruszył szybkim krokiem w górę ulicy. Shaeffer przecisnęła się na przednie siedzenie za kierownicę, chwytając najpierw płaszcz Wilcoxa, a następnie kluczyki ze stacyjki. Starała się wydostać z samochodu, lecz nie mogła otworzyć drzwi. Nacisnęła na klamkę, ale drzwi pozostały nieruchome. Torba zaczepiła się o siedzenie. Wydawała się ciężka jak ołów. Pas bezpieczeństwa zaplątał się w ubranie. Poślizgnęła się na gładkim chodniku. W końcu wydostała się na zewnątrz i stwierdziła, że będzie musiała biec, żeby dogonić Wilcoxa.

Zaklęła brzydko i ruszyła biegiem, trzymając torbę w jednej ręce, a kluczyki w drugiej.

– Co ty, do cholery, robisz? – pytała, szarpiąc go za ramię. Nie zatrzymał się.

– Po prostu idę za tym skurczysynem! Puść mnie!

Zatrzymała się, z trudem łapiąc oddech, i patrzyła, jak detektyw maszeruje uparcie przed siebie. Ponownie pochyliła głowę i pobiegła za nim. Przez jakiś czas szła obok, starając się dotrzymać mu kroku. Widziała szybko poruszającego się Fergusona wyprzedzającego ich o jakieś pół przecznicy. Nie oglądał się za siebie, zagłębiając się coraz bardziej w ciemność, pozornie niepomny ich obecności.

Potrząsnęła ponownie ramieniem Wilcoxa.

– Puść mnie, do cholery! – powiedział, gniewnie wyrywając rękę z jej chwytu. – Zgubię go.

– Nie wymaga się od nas…

Odwrócił się nagle pełen złości.

– Spadaj do wozu! Zostań tutaj! Chodź ze mną! Rób, co chcesz, tylko nie wchodź mi w drogę, cholera!

– Ale on…

– Nie dbam o to, czy on wie, że jestem za jego plecami! A teraz, do cholery, zejdź mi z drogi!

– Co ty, do diabła, robisz? – prawie krzyknęła.

Odwrócił się gniewnie, jak gdyby odrzucając pytanie. Następnie pobiegł naprzód, próbując zmniejszyć dystans dzielący go od Fergusona.

Shaeffer zawahała się nie wiedząc zupełnie, co ma uczynić. Widziała jaśniejszą plamę pleców Wilcoxa poruszającą się w ciemności. Spojrzała dalej i zobaczyła, jak Ferguson znika za rogiem. W tym samym momencie Wilcox przyspieszył.

Wymamrotała jakieś przekleństwo, odwróciła się i pobiegła do samochodu. Dwie kobiety, pewnie bezdomne, ubrane w grube płaszcze i czapki naciągnięte głęboko na oczy, wyłoniły się z mroku tarasując jej drogę. Jedna pchała wózek gderając coś pod nosem, druga gestykulowała zawzięcie. Zaskrzeczały na nią, gdy starała się przedostać pomiędzy nimi. Jedna z nich wyciągnęła rękę próbując chwycić dziewczynę. Zderzyły się i stara upadła na chodnik. Jej głos wyrażał oburzenie i zdumienie. Shaeffer zachwiała się, lecz po chwili odzyskała równowagę i rzuciwszy krótkie przeprosiny, pobiegła w stronę wozu. Towarzyszyły jej okrzyki kobiety. Jakichś dwóch mężczyzn pomimo deszczu wyszło na werandę, a jeden z nich zawołał:

– Hej! Co robisz, kobito? Śpieszy ci się, czy co?

Zignorowała te nawoływania i wskoczyła szybko za kierownicę.

Przekręciła kluczyk w stacyjce, próbując uruchomić silnik. Z jej ust wydobywał się nieprzerwany potok przekleństw. Poczuła panikę i zamęt w głowie. Zupełnie nie wiedziała, co robi Wilcox. Spróbowała ponownie zapalić, wdeptując nerwowo pedał gazu i przekręcając co chwila kluczyk. W końcu silnik warknął głucho i zawył przeraźliwie. Skierowała wóz prosto na ulicę, nie spoglądając nawet w lusterko wsteczne. Opony zapiszczały na mokrym chodniku i zarzuciło samochodem. Wyprostowała i pomknęła przed siebie.

Przyspieszyła skręcając w boczną uliczkę za rogiem. Dostrzegła Wilcoxa znajdującego się w połowie przecznicy, akurat w momencie gdy oświetliło go słabe światło ulicznej latarni. Wytężyła wzrok, lecz nigdzie nie mogła dostrzec Fergusona.

Ponownie wcisnęła pedał gazu, aż silnik zawył skarżąc się na takie traktowanie. Klęła głośno na powolny, wynajęty wóz. Zrównała się z Wilcoxem przed końcem przecznicy. Detektyw skręcał właśnie w jednokierunkową ulicę kierując się pod prąd. Pospiesznie opuściła szybę i natychmiast poczuła na twarzy mżawkę.

– Jedź! – szybko wskazał Wilcox. – Odetnij mu drogę!

Popędził za swoją ofiarą, omijając nierówności chodnika. Shaeffer krzyknęła na znak zgody i pomknęła mokrą ulicą.

Musiała minąć jeszcze jedną przecznicę, zanim mogła skręcić. Przejechała skrzyżowanie na czerwonym świetle, po czym skręciła gwałtownie, zmuszając parę nastolatków do odskoczenia w tył. Posłali pod jej adresem wiązankę przekleństw. Wjechała w wąską ulicę. Po obu stronach majaczyły ciemne budynki, które ograniczały jej widoczność. Mniej więcej w połowie drogi do następnej przecznicy dwa samochody stały zaparkowane równolegle do siebie i Shaeffer musiała się nieźle nabiedzić, by zmieścić wóz między nimi. Przejechała prawie na styk.

Za następnym rogiem szarpnęła mocno kierownicę w prawo i skierowała się do miejsca, gdzie, jak się spodziewała, dogoni Wilcoxa i Fergusona. Tysiące myśli kłębiły się w jej głowie; co powiedzieć, jak działać. Zdała sobie sprawę, że dzieje się coś, co wymyka się spod kontroli.

Skoncentrowała się na drodze przed sobą, próbując dostrzec w ciemności dwóch mężczyzn kluczących po wąskich uliczkach miasta.

Nigdzie ich jednak nie zauważyła.

Zwolniła, rozglądając się bacznie, zaglądając do wąskich bocznych alejek i zniszczonych zaułków. Cienie zdawały się rozbudowywać w monolit ciemności. Ulica była całkowicie opustoszała.

Zatrzymała wóz na środku ulicy i wyskoczyła z niego, zostawiając otwarte drzwi. Rozejrzała się uważnie, szukając jakiegoś śladu dwóch mężczyzn. Nie widząc nikogo, zaklęła głośno i usiadła ponownie za kierownicą.

Do cholery, powiedziała do siebie. Na pewno skręcili w inną ulicę albo przecięli jakiś pusty parking. Mogli zniknąć w ciemnym zaułku.

Ruszyła szybko, próbując zgadywać i szacować. Skręciła za następnym rogiem tylko po to, żeby poczuć jeszcze silniejszą rozpacz, gdy nic nie zauważyła.

Zatrzymała wóz, ostro wrzuciła wsteczny bieg i wycofała skręcając w ulicę, z której właśnie wyjechała. Ruszyła przed siebie. Światła samochodu rozpraszały mrok. Przejechała przez kolejną przecznicę i gwałtownie nacisnęła na hamulec, zatrzymując wóz niemal w miejscu.

Nikogo nie zauważyła. Nie miała pojęcia, co robić dalej.

Czuła wzrastające napięcie. Zwalczając narastającą falę paniki, wjechała na krawężnik i wyskoczyła z samochodu. Ruszyła szybko w kierunku miejsca, gdzie według jej obliczeń powinni się znajdować Wilcox i Ferguson. Starała się myśleć logicznie. Przecież nie mogą być daleko stąd. Wytężyła wzrok wpatrując się w cienie i nasłuchując uważnie dźwięku podniesionych głosów lub czegoś w tym stylu. Zaczęła biec. Jej kroki odbijały się echem na opustoszałej ulicy. Odgłos wzmógł się jeszcze i w końcu puściła się pędem w pustkę nocy.

Bruce Wilcox odwrócił się, dostrzegając za sobą tylne światła wynajętego wozu znikającego właśnie za rogiem ulicy, po czym skoncentrował się wyłącznie na pościgu za Fergusonem.

Przyspieszył jeszcze bardziej, zdziwiony, że nie może zmniejszyć odległości między nimi. Ferguson okazał się niezwykle szybki. Nie biegł, a mimo to poruszał się szybko i zwinnie, starając się omijać nieliczne plamy światła i zlewać się jak najbardziej z otoczeniem.

Detektyw pomyślał, że nogi wydają mu się coraz cięższe, i zaciekle próbował wykrzesać ze swego ciała resztki sił. Zobaczył, jak Ferguson skręca w następną alejkę, i z wielkim wysiłkiem spróbował zbliżyć się do niego.

Dwie przemoczone prostytutki stały przy zbiegu ulic, wykorzystując światło sodowej latarni, by reklamować swe wdzięki. Cofnęły się widząc nadbiegającego Wilcoxa i przylgnęły do szyby wystawowej.

– Którędy pobiegł?! – krzyknął ku nim Wilcox.

– Kto, człowieku?

– Nikogo nie widziałam.

Puścił wiązankę przekleństw w ich kierunku, lecz tylko roześmiały się drwiąco. Boczna uliczka, w którą skręcił Ferguson, wydawała się mroczna i kręta. Jakieś czterdzieści metrów przed sobą dostrzegł kształt, który wydawał się bardziej jednolity niż wszystkie inne cienie mrocznego zaułka. Pobiegł w tym kierunku.

Myślał intensywnie.

Nie miał pojęcia, jak się zachowa po wszystkim. Czuł nieprzepartą potrzebę schwytania tego faceta. Przez głowę przelatywały mu różne myśli. Odniósł wrażenie, jakby obrazy, jakie widział obecnie, mieszały się ze wspomnieniami. Włóczęga leżący w półletargu w opustoszałym wejściu zanucił ochrypłym głosem jakąś melodię. Jakiś pies zaczął ujadać, gwałtownie rzucając się, daremnie usiłując pokonać łańcuch ograniczający jego wolność. Detektyw przypomniał sobie poszukiwania ciała Joanie Shriver. Słabe światło lampy ulicznej odbijało się od przeżartych brudem aluminiowych koszy na śmieci, które przypomniały mu, jak wyciągał bezużyteczny już dowód, oblepiony szlamem, kałem i wilgocią, z dołu kloacznego w starej szopie. Ostatnie wspomnienie sprawiło, że zapragnął krwi.

Spojrzał przed siebie i zauważył, jak Ferguson dobiega do końca przecznicy. Czarny mężczyzna przystanął i odwrócił się. Ich oczy spotkały się na ułamek sekundy, przebijając ciemności nocy.

Wilcox nie potrafił się powstrzymać.

– Stój! Policja! – zawołał.

Ferguson nie wahał się ani chwili dłużej. Teraz zaczął naprawdę szybko uciekać.

– Hej! – wrzasnął krótko Wilcox, po czym popędził za nim. Zamiar śledzenia Fergusona zatracił się teraz w szaleńczym pościgu. Detektyw łapał wiatr w płuca, pracując energicznie ramionami. Poczuł, jak nogi stają się coraz lżejsze i prawie nie dotykają mokrego chodnika. Skończył się mozolny, kontrolowany pościg. Teraz był to sprint.

Zmniejszył dzielący ich dystans, lecz Ferguson widząc zbliżające się niebezpieczeństwo zdwoił wysiłki, rzucając się do szaleńczego pędu. Zdawało się, że biegną tym samym tempem. Buty uderzały o chodnik w zgodnym rytmie, a odległość między mężczyznami pozostawała frustrująco niezmienna. Świat wokół nich stracił na ostrości, stał się ulotny i niewyraźny. Po jakimś czasie Wilcox zaczął odczuwać skutki morderczego biegu. Oddech stał się krótszy, serce waliło coraz szybciej. Wyszarpywał powietrze otaczającej go nocy, chcąc za wszelką cenę uzupełnić jego braki w rzężących płucach.

Minęli kolejną przecznicę. Zauważył, jak Ferguson pozornie nie zmęczony szaleńczym biegiem skręca w następną ulicę. Wilcox spróbował ściąć zakręt, czując, że nogi zaczynają odmawiać mu posłuszeństwa, stają się coraz cięższe. Nagle poczuł, że traci równowagę i zdążył jeszcze zarejestrować zbliżający się z kosmiczną prędkością beton chodnika. Uderzenie było silne. Zachłysnął się wyplutym z płuc powietrzem, czując przejmujący ból w oczach. Usłyszał trzask jakiejś tkaniny i poczuł piasek w ustach. Zaskoczony, znieruchomiał na chwilę w świetle latarni, jakby obawiał się wykonać najmniejszy ruch. Posłuchał jednak instynktu, który kazał mu wziąć się w garść. Zwalczając ból, wstał z wysiłkiem, starając się natychmiast odzyskać rytm biegu. Nagle w jego umyśle pojawiły się wspomnienia z mistrzostw w zapasach w szkole średniej. Gdy został wtedy ciśnięty na matę, jego instynkt momentalnie podpowiadał mu następny ruch i kiedy przeciwnik starał się objąć go ramionami, znajdował się już poza ich zasięgiem.

Zamrugał oczami i z wysiłkiem biegł dalej, próbując sobie uprzytomnić, gdzie jest i co robi. Upadek pomieszał jego zmysły i detektyw poczuł, że teraz jest wiedziony jedynie dziką furią.

Zobaczył, jak Ferguson przecina ulicę kierując się w stronę ciemnego i opustoszałego parkingu, waha się przez chwilę, dostając się w snop świateł nadjeżdżającego samochodu. Rozległ się przeszywający powietrze pisk opon i odgłos klaksonu.

Wilcox pomyślał przez chwilę, że to Andrea Shaeffer.

Właśnie tak! Odetnij drogę skurczybykowi!

Po chwili zrozumiał, że to nie ona. Poczuł nagłą falę złości. Gdzie ona, do diabła, jest? Biegnąc dalej, wyminął samochód i kierowcę wykrzykującego jakieś przekleństwa w stronę dwóch poruszających się cieni, przypominających bardziej widma niż ludzi, które zniknęły równie szybko, jak się ukazały.

Przedarł się przez gruzy i odpadki, które nagle pojawiły się na jego drodze, plącząc się wokół nóg niczym wąsy roślin pływających w bagnie. Ferguson również miał kłopoty z przebyciem nieoczekiwanej zapory i manewrował teraz pośród tego zapomnianego śmietniska. Przez chwilę Ferguson znajdował się w świetle latarni, próbując przedostać się przez stertę pudeł i starą lodówkę. Odwrócił się na moment i ich oczy spotkały się po raz drugi tej nocy.

– Stój! Policja! – wrzasnął Wilcox pod wpływem impulsu. Wydawało mu się, że w oczach Fergusona dostrzegł błysk rozpoznania i niedowierzania zarazem. Uciekinier wydostał się z kręgu światła, znikając w panujących dookoła ciemnościach. Wilcox wymamrotał jakiś nieprzyzwoity wyraz i popędził za nim.

Wskoczył na stertę cegieł i poczuł, jak usuwa mu się spod nóg. Runął na twarz, wyciągając przed siebie ręce, by zamortyzować uderzenie. Udało mu się uniknąć skręcenia karku, lecz prawa ręka natrafiła na wystający kawał zardzewiałego metalu. Krew chlusnęła z dłoni, trzy palce zostały złamane pod ciężarem ciała, a nadgarstek wygiął się nieprawdopodobnie. Wilcox zawył z bólu, usiłując złapać równowagę, ściskając okaleczoną rękę lewą dłonią. Czuł zwiększającą się opuchliznę i lepką wilgoć krwi. Palce i nadgarstek paliły go niemiłosiernie. Złamane, pomyślał przeklinając w duchu. Zacisnął pokiereszowaną dłoń w pięść i przycisnął ją do klatki piersiowej. Popędził dalej, wspinając się po drodze na kolejny stos odpadków, próbując dojrzeć w ciemności uciekającego człowieka.

Zgiął się prawie wpół, próbując złapać oddech, ignorując ból w pulsującym nadgarstku. Stanął ostrożnie na jakiejś kupie gruzu, starając się zachować równowagę, rozejrzał się uważnie i dostrzegł Fergusona akurat w momencie, gdy czarny mężczyzna przeskakiwał powyginane ogrodzenie na tyłach wolnej parceli. Zobaczył jeszcze, jak facet przebiega sprintem przez boczną uliczkę, waha się przez mgnienie oka, po czym wbiega po schodach do opustoszałego budynku.

W porządku, powiedział do siebie detektyw. Ty też się zmęczyłeś, skurczybyku. Złap oddech, ale i tak już stamtąd nie umkniesz.

Nie zważając na promieniujący ból w prawej dłoni, przebiegł ostatnie kilka metrów, przedarł się przez zniszczone ogrodzenie pustej parceli. W końcu dopadł do drzwi opustoszałego budynku, dysząc z wyczerpania.

W porządku, powtórzył. Sięgnął do kieszeni kurtki, wyciągnął chusteczkę i jak najdokładniej przewiązał nią okaleczoną dłoń. Niewiele widział w ciemności, lecz podejrzewał, że konieczne będzie założenie szwów. Pokręcił głową. Prawdopodobnie również zastrzyk przeciwko tężcowi. Zawiązał chusteczkę, która momentalnie nasiąkła krwią. Opuchlizna na dłoni wydawała się coraz większa i przez moment zastanowił się, czy firma ubezpieczeniowa z okręgu Escambia zajmie się tym. To ich obowiązek, pomyślał. Musi tak być. Zazgrzytał zębami, czując ból przeszywający całe ramię. Miał nadzieję, że jakiś cholerny lekarz rzuci jakieś cholerne zaklęcie na tę cholerną, paskudną ranę i żadna cholerna operacja nie będzie potrzebna. Rozejrzał się po wąskiej uliczce. Wilgotne, przemoczone deszczem śmieci walały się wszędzie, zagradzając w kilku miejscach drogę. Spojrzał w górę, chcąc się przekonać, czy w jakimś pobliskim budynku tętni życie. Nikogo jednak nie zauważył. Żadnego światła. Dzielnica wyglądała na całkowicie opustoszałą; jakieś porzucone domy, może magazyny. Ciężko stwierdzić. Jedynie kilka ulicznych latarni rzucało mętne, przyćmione światło.

Zastanowił się przez chwilę. Gdyby dojrzał gdzieś detektyw Shaeffer… Wtedy to nie byłoby już wyrównanie rachunków, miło jednak czuć jakieś ubezpieczenie za plecami.

Odpędził od siebie wątpliwości, pozwalając pojawić się innemu, bardziej znanemu uczuciu. Nie potrzebuję pomocy, by dopaść tego skurczybyka. Nawet jedną ręką mogę sobie z nim poradzić.

Wierzył w to całkowicie. Wszedł na schody.

Ferguson zostawił drzwi otwarte i teraz zdawały się zapraszać do środka. Detektyw stanął po jednej stronie wejścia, nasłuchując uważnie. Zawahał się na chwilę, po czym wyjął rewolwer z kabury pod pachą. Ciężar broni był niemożliwy do wytrzymania dla uszkodzonej ręki. Wydawało mu się, że trzyma rozgrzane do czerwoności węgle. Zacisnął oczy, przekładając rewolwer do lewej ręki. Po chwili spojrzał na swoją broń. Czy można w cokolwiek trafić trzymając rewolwer w lewej dłoni? Mówił do siebie w drugiej osobie. Czy jesteś pewien? Przypuśćmy, że facet jest uzbrojony. Poradzisz sobie. Dopadniesz tego skurczybyka. Aresztuj go i zobaczymy co później. Nawet jeśli będziesz musiał go wypuścić. Zastrasz go trochę. Spraw, żeby dotarło do niego, że jest w dużych tarapatach i ty mu je załatwiasz.

Zastanawiał się nad każdym dźwiękiem dochodzącym z wnętrza budynku, próbując go określić, zanalizować i zaszufladkować. Klasyfikował najmniejszy szmer, nadając mu kształt i tożsamość. Musiał być pewny, że nie ma się czego obawiać. Odgłos kapania to deszcz przeciekający przez dziurawy dach. Nikły szum to odgłos ruchu ulicznego kilka przecznic dalej. Chrapliwy odgłos to jego własny oddech. Usłyszał, jak wewnątrz budynku zatrzeszczały deski podłogowe.

Tam jest, pomyślał Wilcox. Jest blisko. Jest w środku i blisko.

Wziął głęboki oddech i wszedł do budynku.

Z początku odniósł wrażenie, że został okryty jakimś kocem. Słabe światło latarni ulicznych zniknęło całkowicie. Przeklinał samego siebie za to, że nie zabrał latarki. Przyszło mu na myśl, że własną zostawił na Florydzie. Żałował, że nie pali. Teraz miałby przy sobie przynajmniej zapałki, lub jeszcze lepiej zapalniczkę. Starał się przypomnieć sobie, czy Ferguson pali, i doszedł do wniosku, że tak. Przyczaił się nieruchomiejąc i nastawiając czujnie uszy, by zlokalizować uciekiniera, pozwolił oczom przyzwyczaić się do ciemności. Nie widział zbyt wiele, ale to musiało mu wystarczyć.

Ostrożnie zagłębiał się w otchłań ciemności. Dostrzegł schody prowadzące na górę i obok po prawej schody wiodące na dół. Stara kamienica, pomyślał. Kiedy tu ktokolwiek mieszkał? Postąpił krok do przodu i stara podłoga zaskrzypiała pod jego ciężarem. Nowa przerażająca myśl zakiełkowała mu w głowie.

Jezu. Przecież w podłodze może być jakaś dziura czy coś w tym rodzaju. Przypuśćmy, że te schody się zarwą? Zdrową ręką, w której ściskał broń, starał się utrzymać równowagę, trzymając ją prostopadle do ciała, wyczuwał nią ścianę, a prawą rękę cały czas przyciskał do piersi. Wybrał schody prowadzące na dół. Przez głowę przemknęła mu nagła myśl: Ferguson to szczur, stworzenie ziemne. Pójdzie na dół, głębiej. Tam będzie się czuł bezpieczny.

Zatrzymał się, ponownie nasłuchując.

Nic. Żadnego szmeru, żadnego odgłosu.

To nic nie znaczy, powiedział do siebie. On tu jest.

Ruszył powoli naprzód, wyczuwając drogę przed sobą, jak tylko potrafił najlepiej. Przeklinał wszelkie odgłosy, jakie czynił. Wydawało mu się, że jego własny oddech drapie w ciemności niczym paznokcie drapiące tablicę. Każdy krok wydawał się grzmotem. Wnętrze budynku wydawało się huczeć i dudnić.

Zwalczył chęć odezwania się, czekając aż znajdzie się zupełnie blisko uciekiniera i każe mu się poddać. Schody wydawały się solidne, lecz nie ufał im. Stąpał ostrożnie, testując każdy stopień jak ktoś niechętny do kąpieli, kto zbyt długo sprawdza zimną wodę. Doliczył się dwudziestu dwóch stopni, zanim stanął w wejściu do piwnicy. Powitało go zimne i wilgotne powietrze. Zszedł z ostatniego stopnia i poczuł pod stopami twardy beton. Dobrze, pomyślał. Będzie ciszej. Postąpił krok naprzód i wdepnął w kałużę wody, która natychmiast przesiąknęła przez buty. Do diabła, zaklął w duchu.

Zastygł w bezruchu, nasłuchując ponownie. Nie był pewien, czy słyszy oddech Fergusona, czy swój. Jest blisko, pomyślał detektyw. Wstrzymał oddech, by zlokalizować obecność ściganego.

Blisko. Bardzo blisko.

Wziął głęboki oddech i poczuł okropny zapach porażający go złością, znajomy, lecz trudny do zlokalizowania. Włoski na karku stanęły mu dęba, a na ramiona spłynęła fala gorąca, mimo chłodu panującego w piwnicy.

Coś tu umarło. Aż krzyknął w duchu. Coś tu jest martwego. Blisko.

Obrócił głową, próbując dojrzeć cokolwiek w czarnej przestrzeni, lecz czuł się jak ślepiec.

Paraliżujący strach i podniecenie przeszyły go w jednej sekundzie. Zrobił trzy małe kroki w głąb piwnicy, wciąż przytrzymując się ściany zdrową ręką, w której trzymał rewolwer. Ściana wydała się miękka i mokra. Wyobraził sobie szczury, pająki i człowieka, którego ścigał.

Nie potrafił dłużej wytrzymać napięcia.

– Ferguson, chłopcze, wyjdź. Jesteś, do kurwy nędzy, aresztowany. Wiesz, kim jestem. Podnieś pieprzone łapy do góry i wyłaź.

Słowa zdawały się odbijać echem w małym pomieszczeniu, zamierając po chwili i ustępując miejsca wszechobecnej ciszy.

Czekał przez moment, lecz nie usłyszał odpowiedzi.

– Do cholery! Dalej, Bobby Earl. Skończ z tym gównem. Nie jest warte kłopotów.

Zrobił następny krok w przód.

– Wiem, że tu jesteś, Bobby Earl. Do cholery, nie utrudniaj tego. Zwątpienie nagle chwyciło go za serce. Gdzie jest ten skurczybyk? Zesztywniał pod wpływem napięcia, strachu i złości.

– Bobby Earl, powystrzelam ci twoje pieprzone oczy, jeśli natychmiast nie wyjdziesz!

Z prawej strony usłyszał dźwięk przypominający skrobanie. Spróbował odwrócić się szybko, zwracając rewolwer w tym kierunku. Jego wyobraźnia nie była w stanie przetworzyć tego, co się działo. Wiedział jedynie, że wokół panowała niezmącona ciemność i że nie był tutaj sam.

Przez ułamek sekundy zdał sobie sprawę z jakiegoś kształtu tnącego powietrze. Uświadomił sobie, że tuż obok ktoś wstał, sapiąc z wysiłku. Detektyw cofnął się podnosząc okaleczoną rękę, próbując odeprzeć uderzenie. Wystrzelił raz, celując w ciemność do niczego innego jak do przejmującego uczucia strachu. Eksplozja rozbrzmiała hukiem w ciemności i w tym samym momencie długa metalowa rura ugodziła go w plecy i ucho. Bruce Wilcox ujrzał nagle błysk białego światła rozprzestrzeniającego się w jego głowie, rozpraszającego się natychmiast w zamęcie ciemności czarniejszych, niż kiedykolwiek zdołał sobie wyobrazić. Zachwiał się w tył wiedząc, że nie może sobie pozwolić na utratę przytomności. Poczuł na policzku wilgotny beton i zdał sobie sprawę, że upadł na podłogę.

Podniósł rękę, by powstrzymać drugi cios, który nadszedł z podobnym sykiem, gdy ołowiana rura zmierzała w kierunku celu. Przyjął uderzenie na złamaną rękę i czerwone pasma bólu przecięły ciemność przed jego oczami.

Nie wiedział, gdzie ani jak stracił swój rewolwer, lecz był pewny, że nie znajduje się już w jego dłoni. Sięgnął rozpaczliwie lewą ręką i jego palce natrafiły na jakąś tkaninę. Szarpnął z całych sił i usłyszał odgłos rozpruwanego materiału, a następnie poczuł, jak jakieś ciało wali się na niego.

Dwaj mężczyźni połączyli się w śmiertelnym uścisku, otoczeni ciemnościami. Wilcox walczył z kształtem człowieka, którego chwycił, próbując znaleźć jego gardło, genitalia, oczy, jakiś czuły organ. Przetaczali się po mokrej podłodze, uderzając o ściany i rozpryskując liczne kałuże. Żaden z nich nie wypowiedział słowa. Charczeli tylko z bólu i wściekłości, i były to jedyne dźwięki, jakie wydobywały się z ich gardeł.

Mocowali się w ciemnościach połączeni bólem i nienawiścią.

Bruce Wilcox poczuł, jak zaciska palce na szyi przeciwnika, próbując wydusić z niego życie. Teraz użył także bezużytecznej do tej pory prawej ręki. Już po wszystkim. Sapnął z wysiłku.

Mam cię, ty sukinsynu, pomyślał.

W tej samej chwili przeszył go potworny ból.

Nie wiedział, co go zabija, nie wiedział nawet, kto go zabija. Zdał sobie jeszcze sprawę, że coś rozpruło mu brzuch i zmierza w kierunku serca. Poczuł ogarniającą falę paniki prawie równocześnie z nadchodzącą agonią. Ręce opadły z szyi zabójcy i spoczęły na trzonku noża, który przesądził o losie walki i o losie detektywa.

Z ust Wilcoxa wydobył się słaby jęk, po czym jego ciało opadło bezwładnie na podłogę.

Nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie zdawał sobie sprawy już z niczego więcej, lecz trwało to jakieś dziewięćdziesiąt sekund, zanim wydał swój ostatni oddech i umarł.

Rozdział dwudziesty czwarty

PUSZKA PANDORY

Czuła się kompletnie osamotniona. Andrea Shaeffer spojrzała na opustoszałe ulice, ponure i otulone mgłą, szukając jakiegoś śladu swego towarzysza. Prześledziła trasę, którą prawdopodobnie przemierzała po raz dziesiąty, próbując znaleźć jakąś przyczynę zniknięcia Wilcoxa, stwierdzając jedynie, że każdy krok pogrąża ją w głębszej desperacji. Nie chciała spekulować, pozwalając zamiast tego wypełnić się złości, jak gdyby daremne poszukiwania oznaczały raczej niedogodność niż katastrofę.

Stanęła pod uliczną latarnią i odzyskała równowagę opierając się na niej. Z uczuciem ulgi powitałaby widok wozu patrolowego z Newark, lecz żaden nie pojawił się w zasięgu wzroku. Ulice pozostawały wciąż opustoszałe. To jest szalone, pomyślała. Nie jest jeszcze późno. Dopiero wieczór. Gdzie się wszyscy podziali? Deszcz przybierał na sile, uderzając w nią z coraz większym impetem. Kiedy w końcu zobaczyła samotną kobietę zataczającą się bezwładnie na rogu ulicy, prawie odczuła. Zgięta wpół kobieta podpierała się o budynek, próbując osłonić się przed żywiołem. Andrea Shaeffer zbliżyła się do niej ostrożnie, trzymając w wyciągniętej ręce odznakę.

– Proszę pani. Policja. Chcę zamienić słówko. Kobieta rzuciła szybkie spojrzenie i zaczęła się oddalać.

– Hej, chcę tylko zadać pytanie!

Kobieta szła, przyspieszając kroku. Shaeffer podążyła za nią.

– Do cholery, zatrzymać się! Policja!

Kobieta zwolniła i obróciła się. Spojrzała z obawą na Shaeffer.

– Mówisz do mnie? Czego chcesz? Nic nie zrobiłam.

– Chcę zadać tylko pytanie. Widziałaś dwóch przebiegających tędy mężczyzn, piętnaście, dwadzieścia, może trzydzieści minut temu? Biały facet, glina. Czarny facet w ciemnym płaszczu. Jeden ścigał drugiego. Widziałaś, jak tędy przechodzili?

– Nie. Nie widziałam nikogo takiego.

Kobieta cofnęła się, starając się zwiększyć odległość między sobą a detektywem.

– Nie słuchasz mnie – powiedziała Shaeffer – Dwaj mężczyźni. Jeden biały. Jeden czarny. Biegli szybko.

– Nie widziałam nic, już ci mówiłam.

Andrea poczuła gniew i popchnęła pojemnik na śmieci.

– Nie pieprz mi tutaj, paniusiu. Mogę wpędzić cię w cholerne tarapaty. Teraz gadaj, czy widziałaś ich? Powiedz mi prawdę albo wyślę cię do diabła.

– Nie widziałam żadnych goniących się ludzi. Dzisiejszej nocy w ogóle nie widziałam ludzi.

– Musiałaś ich widzieć – upierała się Andrea. – Musieli tędy przechodzić.

– Nikt tędy nie przechodził. Zostaw mnie w spokoju. – Kobieta cofnęła się jeszcze bardziej, potrząsając głową.

Shaeffer ruszyła za nią i w tym momencie zdziwiona usłyszała głos za plecami.

– Chcesz sprawiać ludziom kłopoty, paniusiu?

Obróciła się nerwowo. Ujrzała przed sobą potężnego mężczyznę w długim skórzanym płaszczu i w czapeczce baseballowej New York Yankees na głowie. Krople deszczu zamieniały się w małą strużkę na krańcu daszka. Facet kroczył sztywno w jej kierunku, jego ruchy, jego głos, jego ciało, wszystko wyrażało groźbę.

– Policja – powiedziała. – Stać!

– Nie dbam o to, kim jesteś. Przyszedłem tutaj, bo sprawiasz kłopoty mojej pani. Po co to robisz?

Andrea Shaeffer sięgnęła po pistolet i wyciągnęła go, mierząc teraz w stronę czarnego mężczyzny.

– Zostań na miejscu – powiedziała zimno. Zatrzymał się.

– Rozwalisz mnie, paniusiu? Nie sądzę.

Podniósł lekko ręce i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Myślę, że nie jesteś tam, gdzie powinnaś być, pani policjantko. Myślę, że nikt cię nie osłania i jesteś całkiem sama. Myślę, że masz jakieś kłopoty.

Zrobił krok do przodu. Odbezpieczyła pistolet.

– Szukam swojego partnera – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Ścigał podejrzanego. A teraz gadaj, czy widziałeś białego glinę ścigającego czarnego faceta, jakieś pół godziny temu? Odpowiedz, a może nie odstrzelę ci jaj.

Opuściła nieco broń, celując teraz w jego krocze. Ruch sprawił, że mężczyzna zawahał się.

– Nie – powiedział po przerwie. – Nikt tędy nie przechodził.

– Jesteś pewny?

– Jestem pewny.

– W porządku – powiedziała. Zaczęła powoli go omijać. – A zatem odchodzę. Kapujesz? Miło i spokojnie.

Prześlizgnęła się obok niego, idąc tyłem. Obrócił się wolno, obserwując ją uważnie.

– Lepiej stąd znikaj, pani policjantko. Zanim przytrafi ci się co złego.

Zabrzmiało to zarówno jak groźba, jak i obietnica. Oddalając się zobaczyła, jak mężczyzna opuścił ręce mamrocząc coś pod nosem. Kompletnie zagubiona i wystraszona skierowała się do miejsca, gdzie zostawiła samochód.

Drżącą ręką przekręciła kluczyk w stacyjce. Kiedy zamknęła drzwi, poczucie bezpieczeństwa pozwoliło jej złości obudzić się ponownie.

– Ten cholerny, głupi sukinsyn. Gdzie on się podziewa, do diabła?

Własny głos wydał jej się chrapliwy i skomlący. Pożałowała, że w ogóle otworzyła usta. Potrząsnęła mocno głową i wyjrzała przez okno, przez moment pozwalając sobie na pokrzepiające marzenia, że Bruce Wilcox wyjdzie z jakiegoś cienia zdyszany, oblany potem, mokry i niezadowolony. Spoglądała przez jakiś czas na ulicę, ale nigdzie go nie zauważyła.

– Cholera – powiedziała ponownie, podniesionym głosem.

Nie chciała odjeżdżać, bo z pewnością minutę później on by wyłonił się z ciemności i będzie musiała się tłumaczyć, że zostawiła go samego.

– Przecież go nie zostawiam, do diabła – tłumaczyła sobie. – To on mnie.

Nie miała pojęcia, co robić. Nad miastem zapadła głęboka noc. Deszcz padał teraz ze zdwojoną siłą, tworząc kałuże na ulicy. Bezpieczne i ciepłe wnętrze samochodu wzmacniało w niej poczucie samotności. Położyła rękę na dźwigni zmiany biegów i ruszyła z przesadnym, bolesnym wysiłkiem na twarzy. Przebycie jednej przecznicy wydawało się niezwykle wyczerpujące.

Jechała powoli, z powrotem do budynku, w którym znajdowało się mieszkanie Fergusona, rozglądając się uważnie. Zatrzymała się, spoglądając na nie wyróżniający się dom, ale nie dostrzegła żadnych świateł. Wjechała na krawężnik i czekała przez pięć minut. Potem następne pięć. Nie zauważyła żadnego znaku życia i pojechała do miejsca, gdzie po raz ostatni widziała Wilcoxa. Następnie sprawdziła kilka sąsiednich ulic. Próbowała wmówić sobie, że złapał taksówkę lub zatrzymał jakiś wóz patrolowy i czeka teraz w motelu razem z Cowartem i Tannym Brownem. Że jest na posterunku, przesłuchuje Fergusona i zastanawia się, gdzie, do diabła, jestem. Prawdopodobnie tak. Może właśnie skłonił go do mówienia i zamknął się z nim w jakimś małym pokoju, i nie ma czasu wysłać kogoś po mnie. W każdym razie uważa, że będę, do cholery, wiedziała, co robić. Skręciła w szeroką drogę prowadzącą do centrum miasta. Po chwili znalazła wyjazd na rogatki, a kilka minut później jechała z powrotem do motelu. Czuła się jak dziecko; młoda i strasznie niedoświadczona. Zawaliła rutynowe postępowanie; nie zastosowała się do przepisów i spieprzyła wszystko fatalnie.

Oczekiwała, że Bruce Wilcox nakrzyczy na nią za to, że straciła go z oczu i nie ubezpieczała. Chryste! To jest pierwsza rzecz, jakiej uczą w akademii, przypomniała sobie.

Wjechała na motelowy parking, szybko uporządkowała swoje rzeczy i pobiegła przez strugi deszczu w stronę pokoju, w którym – jak oczekiwała – trzej mężczyźni będą czekali na nią niecierpliwie.

Cowart pomyślał, że śmierć zakradła się blisko niego. Uciekł z mieszkania Fergusona przepełniony strachem i niepokojem, starając się powstrzymać emocje, jednak bez większego powodzenia. Tanny Brown wypytał go o szczegóły rozmowy z Fergusonem, potem pozwolił Cowartowi zatopić się w ciszy, gdy ten milczał uparcie. W umyśle policjanta pojawiło się przeczucie, że coś się jednak wydarzyło. Coś, czego Cowart naprawdę się przestraszył.

Zatrzymali się przy New Brunswick i Rutgers, żeby zobaczyć, gdzie Ferguson uczęszczał na zajęcia. Szli skuleni w strugach deszczu i w wilgotnym zimnie, omijając studentów spieszących do domów. Cowart ostatecznie opisał przebieg rozmowy. Przedstawił zaprzeczenia Fergusona i jego interpretacje, przekazując treść rozmowy policjantowi jak najdokładniej, aż do momentu gdy dotarł do punktu, w którym Ferguson groził jemu i jego córce. To zatrzymał dla siebie. Widział oczy detektywa wpatrzone w swoją twarz, czekające na coś.

– Co jeszcze?

– Nic.

– Dalej, Cowart. Jesteś przerażony. Co ci powiedział?

– Nic. Cała ta rzecz mnie przeraziła.

Teraz zaczyna się pan trochę domyślać, jakie to uczucie przebywać w celi śmierci…

Tanny Brown chciał przesłuchać taśmę.

– Nie możesz – odparł Cowart. – Zabrał ją.

Detektyw poprosił, żeby Cowart pokazał mu swój notes, ale reporter stwierdził, że po pierwszej stronie pismo przemieniło się w bezużyteczne bazgrały. Obaj poczuli się schwytani w sidła, lecz nie chcieli przyznać się do tego wrażenia.

Powrócili do motelu wczesnym wieczorem, znużeni, zniechęceni godzinami szczytu i wzajemnym brakiem współpracy. Brown zostawił Cowarta w pokoju, a sam wyszedł załatwić swoje sprawy i wykonać kilka telefonów, przyrzekając wcześniej, że przyniesie coś do jedzenia. Policjant wiedział, że wydarzyło się więcej, niż zostało mu powiedziane, ale wiedział także, że będzie musiał na swój sposób zdobyć tę informację. Nie sądził, żeby Cowart był w stanie przetrzymać swój strach i milczenie zbyt długo. Niewielu ludzi potrafiło tego dokonać. Pozostało tylko kwestią czasu, zanim pęknie i podzieli się tą groźbą.

Nie miał pojęcia, jaki powinien uczynić następny krok, ale zakładał, że byłaby to reakcja na jakieś posunięcie Fergusona. Rozważył sens ponownego aresztowania, oskarżając go o morderstwo Joanie Shriver. Wiedział, że to będzie nielegalne, ale pozwoli sprowadzić Fergusona z powrotem na Florydę. Istniało jeszcze inne wyjście. Mógł kontynuować swoją pracę zajmując się wszystkimi nie rozwiązanymi sprawami w stanie, aż do czasu gdy znajdzie coś, co mogłoby ściągnąć faceta na salę sądową.

Westchnął ciężko. To mogło potrwać tygodnie, miesiące, a nawet dłużej. Czy masz tyle cierpliwości? – zapytał sam siebie. Przez chwilę próbował wyobrazić sobie zaginioną małą dziewczynkę z Eatonville. Jak moje własne córki, pomyślał. Ile jeszcze innych umrze, podczas gdy ty będziesz wykonywał tę pracę muła?

Nie miał jednak wyboru. Zaczął wykręcać numery telefonów, przesyłając wiadomości do różnych wydziałów policji stanu Floryda, z którymi kontaktował się kilka dni wcześniej. Pracuj według schematu, nakazywał sobie. Przeszukać każde małe miasteczko i wioskę, które odwiedził Ferguson w minionym roku. Znaleźć zaginioną dziewczynkę, następnie znaleźć jakiś dowód, który pozwoli go przymknąć. Znajdzie się jakiś przypadek, gdzie dowód nie został ukryty bądź zniszczony. To była żmudna, staranna robota. Pomyślał, że każda godzina zbliża jakieś dziecko, gdzieś, nie wiadomo gdzie, do śmierci. Nienawidził każdej uciekającej mu sekundy.


Cowart siedział w małym pokoju próbując podjąć jakąś decyzję. Przejrzał swój notes, lecz bazgroły drwiły sobie z niego. Odczytał listę miejsc, które odwiedził Ferguson na Florydzie, odkąd wyszedł z celi śmierci i powrócił do Newark, do szkoły. Siedem podróży. Czy umarło siedem małych dziewczynek? Zastanowił się.

Czy podczas każdej podróży ktoś umierał?

Czy może morderca powracał innym razem?

Joanie Shriver. Dawn Perry. Musiały być jeszcze inne. Jego głowę wypełnił korowód małych dziewczynek – wszystkie idące do innego świata; dziewczynki w krótkich spodenkach i podkoszulkach, w dżinsach, z włosami spiętymi w końskie ogonki, wszystkie samotne i niewinne. Oczami wyobraźni ujrzał Fergusona czołgającego się w ich kierunku z rozwartymi ramionami, z uśmiechem na twarzy. Wzbudzającego poczucie bezpieczeństwa, blefującego i niosącego śmierć. Potrząsnął głową, jakby chciał uwolnić się od przykrych wyobrażeń i zastąpiły je słowa Blaira Sullivana. Przypomniał sobie bezwzględnego mordercę wyrażającego się z łatwością, z jaką pozbawiał życia.

Czy jesteś zabójcą, Cowart?

Czy jestem? – zastanowił się.

Spojrzał ponownie na listę miejsc na Florydzie, które odwiedził Ferguson, i poczuł obezwładniający strach przechodzący od barków po koniuszki palców.

Umarło kilku ludzi, którzy nie umarliby, gdyby nie ty. Małe dziewczynki.

Sullivan odnalazł bezpieczeństwo w przypadkowości swoich morderstw. Mordował nie znanych sobie ludzi, którzy na swoje nieszczęście przypadkiem znaleźli się na jego drodze. Przez minimalizację śladów morderstwa ograniczał możliwości prowadzenia śledztwa przez policję. Cowart przypuszczał, że Ferguson robił dokładnie to samo. Dowiedział się wszystkiego od prawdziwego eksperta. Sullivan nauczył Fergusona jednej podstawowej rzeczy: jak zostać uczniem swoich obrzydliwych pragnień.

Przypomniał sobie podróż do biblioteki „Journala” i w jego umyśle pojawił się nagłówek niewielkiego artykułu:

POLICJA TWIERDZI, ŻE NIE MA ŻADNYCH ŚLADÓW W SPRAWIE ZAGINIONEJ DZIEWCZYNKI

Oczywiście, że nie, pomyślał. Nie ma żadnych śladów. Nie ma żadnego prawdziwego dowodu. Przynajmniej żadnego jaki byście znali. Po prostu jeden zupełnie niewinny człowiek spędza czas wyrywając dzieci z tego świata.

Cowart odetchnął głęboko i pozwolił wszystkim zgromadzonym informacjom, przypuszczeniom i wyobrażonej zbrodni runąć z siłą wodospadu na swoją głowę; potoki zła połączyły się razem w jeden gwałtowny motyw, pędząc ku jego córce. Wydawało mu się, że do tego momentu żył w mrocznej moralności. Wszystkie śmierci, które opisały jego stosunki z Blairem Sullivanem i Robertem Earlem Fergusonem, znalazły się poza jego kontrolą. Teraz coś się zmieniło.

Cowart schował głowę w dłoniach i myślał. Czy on właśnie w tej chwili zabija kogoś? Dzisiaj? Wieczorem? Kiedy? W przyszłym tygodniu? Podniósł głowę i spojrzał w lustro zawieszone nad toaletką.

– A ty, ty cholerny głupcze, obawiałeś się o swoją reputację!

Potrząsnął głową, patrząc jak strofuje go własne odbicie. Teraz nie będzie żadnej reputacji, aż do czasu gdy coś zrobisz, i zrobisz to szybko, powiedział do siebie.

Co ja mogę zrobić?

Przypomniał sobie artykuł swojej przyjaciółki Edny McGee, który napisała kiedyś dla „Journala”. Dowiedziała się, że policja z jednego z przedmieść Miami prowadziła śledztwo w sprawie sześciu napadów z gwałtami, które zdarzyły się wzdłuż jednej z autostrad. Kiedy skonfrontowała się z detektywami prowadzącymi śledztwo, domagali się, żeby nie napisała nawet słowa. Poskarżyli się, że gwałciciel po przeczytaniu artykułu w gazecie zorientowałby się, że są na jego tropie, i mógłby zmienić swoje rutynowe postępowanie, swój wyróżniający się styl, zmienić obszar działania i wyślizgnąć się z zastawionych sideł i obszaru planowanej pułapki. Edna McGee zgodziła się na tę prośbę, po czym nie dotrzymała obietnicy, wierząc, że mądrzej będzie ostrzec inne nie spodziewające się niczego kobiety, które podróżują nocą na szlaku gwałciciela.

Te artykuły ukazały się na pierwszej stronie. Niedzielne wydanie, ponad nagłówkami wraz z budzącym grozę portretem pamięciowym podejrzanego, który spozierał w ponurych czarno-białych barwach z setek tysięcy gazet zalewających ulice. Jak można było przewidzieć, detektywi zajmujący się tą sprawą wściekli się sądząc, że cały ten zgiełk wystraszy przestępcę.

Wydarzyło się jednak coś zupełnie innego. Gwałciciel nie popełnił sześciu gwałtów, lecz jak się okazało około czterdziestu. Prawie czterdzieści kobiet zostało napadniętych, lecz większość, w bólu i upokorzeniu, nie zgłosiła się na policję. Wracały do domu po brutalnym wykorzystaniu, dziękując swojej szczęśliwej gwieździe, że wciąż żyją, starając się zakamuflować swoje rany i zszargane poczucie własnej wartości. Jedna po drugiej dzwoniły do Edny, przypomniał sobie Cowart. Łzy i wahanie, szlochające głosy, nie mogące przekazać swego nieszczęścia przez strach, jaki trzymał je w kleszczach, lecz zdesperowane, gotowe opowiedzieć o swym nieszczęściu reporterce, która mogła uchronić inną kobietę przed dostaniem się w ręce tego mężczyzny. W ciągu kilku dni od ukazania się artykułu zadzwoniły wszystkie, zachowując anonimowość. Każda myślała, że jedynie ona padła ofiarą gwałciciela; osamotniona ofiara. Do końca tygodnia Edna miała już pełny numer rejestracyjny samochodu gwałciciela, dużo bardziej udoskonalony opis pojazdu i samego zbrodniarza, i dziesiątki innych szczegółów, które pewnej nocy doprowadziły policję pod drzwi mężczyzny w dwa tygodnie po ukazaniu się artykułu, właśnie w chwili gdy szykował się do ucieczki.

Cowart sięgnął pamięcią wstecz. Zważył groźbę Fergusona w rękach wyobrażając sobie, że jest ona czymś namacalnym.

Zrób to, powiedział do siebie.

Zbierz to wszystko, wszystkie kłamstwa, pomyłki, nielegalnie uzyskany dowód, wszystko, zamieść to w artykule i wydrukuj w gazecie. Zrób to natychmiast, nie dając mu szansy na następny ruch. Napadnij na niego słowami, a potem biegnij i ukryj córkę.

To twoja jedyna broń.

– Oczywiście – powiedział na głos – kumple z branży obedrą cię ze skóry za napisanie tego artykułu. Następnie zostaniesz zarżnięty i poćwiartowany, a twoja głowa umieszczona na palu. Potem zacznie wrzeć, ponieważ twoja była żona i jej nowy mąż znienawidzą cię, a córka zrozumie i może, przy odrobinie szczęścia, nie znienawidzi. To jest jednak jedyny sposób.

Usiadł ponownie na łóżku i pomyślał. Tym uczynkiem sprowadzisz cały świat na swoją i jego głowę. A potem może każdy dostanie to, na co zasłużył. Nawet Ferguson.

Wielkie nagłówki, kolorowe zdjęcia. Upewnić się, że pójdzie to przez radio i znajdzie się w tygodnikach. Pojawi się w audycjach telewizyjnych. Wykrzyczy prawdę na temat Fergusona, aż ogłuszy go i pokona wszystkie jego zaprzeczenia. Wtedy nikt już niczego nie zignoruje. Otoczą go, gdziekolwiek się uda, z notatnikami, błyskami fleszów i światłami kamer. Zwrócą na niego uwagę, tak że gdziekolwiek spróbuje się ukryć, będzie jak w blasku reflektora. Nie pozwolą mu zejść do podziemia, gdzie mógłby robić to co do tej pory.

Powstrzymają jego niewidzialność. To go zabije, pomyślał Cowart.

Czy jesteś mordercą, Cowart?

Mogę być.

Sięgnął po telefon, żeby zadzwonić do Willa Martina, i w tym momencie usłyszał ostre pukanie do drzwi. Prawdopodobnie Tanny Brown, pomyślał.

Wstał z głową przepełnioną słowami z artykułu, który przygotowywał. Otworzył drzwi i zobaczył stojącą w korytarzu Andreę Shaeffer.

– Czy on tu jest?

Miała mokre i potargane włosy. Deszcz spływał strugami z jej płaszcza, tworząc na nim ciemne smugi. Spojrzała za Cowarta, desperacko przeszukując wzrokiem mały pokój. Nie zdążył się odezwać, gdy zapytała ponownie:

– Czy Wilcox jest tutaj? Rozdzieliliśmy się.

Potrząsnął głową, ale odepchnęła go i przeszła obok. Rozejrzała się po pokoju.

– Myślałam, że będzie tutaj. Gdzie jest porucznik Brown?

– Wróci za chwilę. Czy coś się stało?

– Nie! – wysapała i kontynuowała już spokojniej: – Straciliśmy się z oczu. Próbowaliśmy śledzić Fergusona. On szedł za nim, ja zostałam w wozie. Myślałam, że do tej pory już zadzwonił.

– Nie. Żadnych telefonów. Zostawiłaś go?

– On zostawił mnie! Kiedy przyjdzie porucznik Brown?

– W każdej chwili może się zjawić.

Skierowała się w stronę małego pokoju i zdjęła przemoczony płaszcz. Cowart zauważył, że dziewczyna drży.

– Zmarzłam – powiedziała. – Muszę napić się kawy. Muszę się przebrać. Wszedł do łazienki, z której wziął biały kąpielowy ręcznik.

– Trzymaj. Wytrzyj się.

Przetarła ręcznikiem głowę, a następnie oczy. Zauważył, jak przytrzymała ręcznik przy twarzy, chowając ją na chwilę w puszystą białą bawełnę. Oddychała ciężko, gdy opuściła ręcznik. Cowart właśnie zamierzał zadać następne pytanie, gdy ktoś zapukał.

– Może to Wilcox – powiedziała z nadzieją w głosie.

W wejściu pojawił się Tanny Brown. Trzymał w ręku dwie brązowe papierowe torby, które podał Cowartowi.

– Mieli jedynie majonez – powiedział. Jego wzrok spoczął na Shaeffer stojącej sztywno na środku pokoju. – Gdzie jest Bruce? – zapytał.

– Rozdzieliliśmy się – odparła.

Brown uniósł brwi w zdziwieniu. W tym samym momencie poczuł niepokój, który aż skręcił mu żołądek. Natychmiast ulotniło się wszystko, zniknęły wszelkie problemy – prócz tego jednego. Przeszedł powoli przez pokój, jak gdyby przesadzał ze zbyt rozważnym stawianiem kroków. Nie mógł powstrzymać myśli, które nagle zaczęły wypełniać jego wyobraźnię.

– Rozdzieliliście się? Gdzie? Jak?

Shaeffer spojrzała na niego nerwowo.

– Zauważył, jak Ferguson wychodzi ze swego mieszkania, i poszedł za nim. Zostałam w samochodzie, starałam się nie tracić ich z oczu. Poruszali się bardzo szybko. Chyba się przeliczyłam. W każdym razie rozdzieliliśmy się. Szukałam go na obszarze jakichś pięciu, sześciu przecznic. Wróciłam i sprawdziłam w mieszkaniu Fergusona, lecz tam również go nie było. Pomyślałam, że może powrócił tutaj, złapał jakiś wóz patrolowy lub taksówkę.

– Pozwól mi zrozumieć… Poszedł za Fergusonem…

– Poruszali się szybko.

– Czy musiał?

– Nie sądzę.

– Dlaczego w takim razie to zrobił?

– Nie mam pojęcia – odparła Shaeffer, przerażona i wściekła. – Po prostu zobaczył Fergusona i wypadł jak bomba z samochodu. Wyglądało, jakby koniecznie chciał się z nim zmierzyć. Nie wiem, co zamierzał zrobić.

– Czy słyszałaś coś? Widziałaś coś?

– Nie. Wilcox szedł jakieś pięćdziesiąt metrów, może trochę mniej, za Fergusonem, potem żadnego śladu, niczego.

– Co zrobiłaś?

– Wysiadłam z samochodu, chodziłam po ulicach, wypytywałam ludzi i nic.

– A zatem – spytał zirytowany Tanny Brown – jak sądzisz, co się zdarzyło? Shaeffer spojrzała na potężnego detektywa i wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Myślałam, że będzie tutaj albo przynajmniej zadzwoni. Brown rzucił krótkie spojrzenie na Cowarta.

– Jakieś wiadomości na sekretarce? – Nie.

– Czy próbowałaś dzwonić na posterunek?

– Nie – odparła Shaeffer. – Jestem tutaj dopiero od kilku minut.

– W porządku – mruknął Brown. – Zróbmy przynajmniej to. Skorzystaj z telefonu w swoim pokoju. Gdyby dzwonił, ta linia nie będzie zajęta.

– Chciałabym się przebrać – powiedziała Shaeffer. – Pozwól, że…

– Zadzwoń od razu – polecił chłodno Brown.

Zawahała się, po czym skinęła głową. Wyjęła z kieszeni klucz do pokoju. Chciała powiedzieć coś jeszcze do Tanny’ego Browna, ale przemyślała to i wyszła bez słowa.

– Co o tym myślisz? – spytał Cowart.

Brown odwrócił się i strzelił palcami w powietrzu.

– Nic nie myślę. I ty też nic nie myśl.

Cowart skinął jedynie głową, zdając sobie sprawę, że żądanie detektywa było niemożliwe do wykonania. Brak informacji był denerwujący. Jedli kanapki, czekając w milczeniu na dzwonek telefonu.

Shaeffer wróciła po półgodzinie.

– Połączyłam się z oficerami dyżurnymi na okolicznych posterunkach – powiedziała. – Ani śladu po nim. Przynajmniej tam się nie zameldował. Żaden z nich nie miał dziwnych telefonów, jak powiedzieli. Na jednym posterunku mieli na głowie jakąś sprawę strzelaniny, ale to miało związek z gangiem ulicznym. Wszyscy stwierdzili zgodnie, że pogoda wpływa na spokój na ulicach. Zadzwoniłam do kilku stacji pogotowia, dla zasady. Do straży pożarnej. I nic.

Brown spojrzał na nich.

– Tracimy czas – odezwał się nagle. – Zbieramy się. Musimy znaleźć Wilcoxa.

Cowart spojrzał do swego notesu.

– Ferguson ma dzisiaj zajęcia, późno wieczorem. Postępowanie karne. Dwudziesta – dwudziesta druga trzydzieści. Być może śledził go przez całą drogę, aż do New Brunswick.

Brown skinął głową, po czym pokręcił nią przecząco.

– To jest możliwe, ale nie możemy czekać.

– Co to da, że się stąd zabierzemy? Przypuśćmy, że on właśnie wraca.

– Przypuśćmy, że nie wraca.

– On jest twoim partnerem. Jak myślisz, co teraz może robić?

Shaeffer wypuściła powoli powietrze z płuc. To jest to, pomyślała sobie. To musi być to. Prawdopodobnie ścigał tego skurczybyka aż do jakiegoś autobusu, a następnie do pociągu i nie miał okazji zadzwonić. A teraz śledzi go w drodze powrotnej z zajęć i nie wróci przed północą. Odczuła niewielką ulgę, która jednak pozwoliła jej uwolnić się od przykrego uczucia bezradności, trapiącego ją od czasu, gdy straciła Wilcoxa z oczu. Nagle uświadomiła sobie, że w pokoju świeci światło, dostrzegła plastikowe dekoracje, meble, uspokajający znajomy wystrój wnętrza. Przez chwilę wydawało się, jakby powróciła z kopalni zatopionej głęboko w trzewiach ziemi i znalazła się na jasno oświetlonej słońcem powierzchni. Poczucie bezpieczeństwa płynące z tej iluzji rozprysło się jak mydlana bańka rozbite przez ostry dźwięk głosu Browna.

– Zamierzam teraz wyjść. – Wskazał na Shaeffer. – Chcę, żebyś pokazała mi, gdzie to wszystko się wydarzyło. Chodźmy.

Cowart wziął swój płaszcz i wyszli prosto w objęcia nocy.


Shaeffer prowadziła, Tanny Brown wcisnął się głęboko w fotel.

Gdyby Wilcox miał możliwość, na pewno by zadzwonił i Brown był o tym święcie przekonany.

Nie miał wątpliwości, że Wilcox jest bezczelny, wybuchowy, czasami niebezpieczny i za często działa pod wpływem impulsów, zadufany we własne możliwości. Te cechy Wilcoxa potajemnie bawiły Tanny’ego Browna. Czasami czuł, że jego własne życie jest zbyt sztywne, wyraźnie określone. Zawsze był podporządkowany odpowiedzialności: jako dziecko, jedząc niedzielny obiad po kościele, słuchał, jak jego ojciec mówi: „Powstaniemy!” – i odbierał te słowa jako komendę; nosił piłkę drużynie futbolowej, niósł pomoc rannym podczas wojny; został najbardziej nobilitowanym czarnym w siłach okręgu Escambia. W moim życiu nie ma odrobiny spontaniczności. Nie ma jej już od wielu lat. Zdał sobie sprawę, że tym się kierował przy doborze partnerów; Bruce Wilcox, który odbierał świat na prostych zasadach, widząc dobro i zło, i nigdy nie zastanawiając się zbyt długo nad żadną decyzją, był idealną przeciwwagą dla niego.

Jestem bez mała zazdrosny, pomyślał Brown.

Wspomnienia sprawiły, że poczuł się jeszcze gorzej. Instynkt podpowiadał mu, że coś się stało, lecz nie był jeszcze w stanie przeciwdziałać temu przeczuciu nieszczęścia. Przypominał sobie ich przyjaźń. Dziesiątki razy Wilcoxa nieco ponosiło, a potem wracał do stada skruszony, pobity, z zaczerwienioną twarzą i gotów wysłuchać tyrady, którą wygłaszał mu Tanny Brown. Problem polegał na tym, że wszystkie te wypadki miały miejsce w przeszłości, w bezpiecznych granicach ich rodzinnych stron, gdzie obaj dorastali i gdzie czuli się bezpieczni i silni.

Tanny Brown złapał się na tym, że wpatruje się przez okno w nieprzeniknioną ciemną noc.

Nie tutaj, pomyślał. Nigdy nie powinniśmy tutaj przyjeżdżać.

Odwrócił się gniewnie do Cowarta.

Powinienem pozwolić skurczybykowi utopić się samemu, pomyślał.


Cowart również wpatrywał się w mroki nocy. Ulica wciąż świeciła się od deszczu, odbijając wilgotne światła z ulicznych latarni i neonów umieszczonych w oknach barów. Mgła unosiła się nad chodnikiem, poruszana od czasu do czasu przez parę z kanałów, która wystrzeliwała w górę niczym płomień z palenisk rozzłoszczonych nocą bogów. Shaeffer prowadziła samochód, a Tanny Brown rozglądał się uważnie dookoła. Cowart obserwował dwójkę policjantów.

Nie pamiętał, kiedy stwierdził, że te poszukiwania nie przyniosą żadnego rezultatu. Może to stało się wtedy, gdy wpadli na drogę szybkiego ruchu i kluczyli przez środek miasta, kiedy uderzyła w niego lodowata obojętność nocy. Nie podzielił się z nikim swoimi przypuszczeniami; widział, że z każdą przemijającą sekundą Brown zbliżał się do jakiegoś krańca. Widział, jak Shaeffer prowadzi samochód, i zrozumiał, że ona również jest wstrząśnięta zniknięciem Wilcoxa. Z całej trójki on przejmował się najmniej. Nie lubił Wilcoxa, nie ufał mu, ale wciąż czuł chłód na myśl, że detektyw mógł zostać na zawsze połknięty przez ciemność.

Shaeffer zauważyła kątem oka jakiś ruch i wjechała na krawężnik.

– Co to jest? – zapytała.

Spojrzeli na dwóch bezdomnych, walczących o butelkę. Jeden z nich kopał leżącego na chodniku przeciwnika po bokach i biodrach. W końcu przestał, sięgnął po butelkę leżącą na ziemi i chwycił ją mocno. Odchodząc, wrócił na chwilę i kopnął pobitego w głowę. W końcu zniknął zza rogiem.

Tanny Brown pomyślał o tym, że widział biedę, uprzedzenie, nienawiść, zło i bezradność. Powędrował wzrokiem wzdłuż ulicy. Centrum miasta wyglądało jak zbombardowane resztki jakiejś cywilizacji, która przegrała w straszliwej wojnie. Chciał za wszelką cenę wrócić do okręgu Escambia. Tam ludzie mogli być źli, powiedział sobie, ale przynajmniej byli znajomi.

– Jezu – powiedział Cowart, przerywając myśli policjanta. – Ten facet może już jest trupem.

Zanim przebrzmiało echo tych słów, ujrzeli, jak pobity poruszył się, wstał i pokuśtykał w przeciwnym kierunku, zatapiając się w ciemności.

Shaeffer, żałując, że nie może być gdziekolwiek indziej, wrzuciła bieg i po raz trzeci zawiozła ich do miejsca, gdzie po raz ostatni widziała Wilcoxa.

– Nic – powiedziała.

– Dobra – odezwał się gwałtownie Brown – tracimy czas. Jedźmy do mieszkania Fergusona.

Budynek, przed którym się zatrzymali, był ciemny, chodniki pozbawione śladów życia. Brown otworzył drzwi, wyskoczył na zewnątrz i szybko pokonał schody prowadzące do wejścia. Cowart starał się dotrzymać mu kroku. Shaeffer przesiadła się do tyłu, ale zawołała za nimi:

– Drugie piętro, pierwsze drzwi!

– Co robimy? – zapytał Cowart. Nie usłyszał żadnej odpowiedzi.

Buty olbrzymiego detektywa stukały po schodach niczym karabin maszynowy. Zatrzymał się na chwilę przed drzwiami mieszkania Fergusona, sięgnął pod poły płaszcza i w jego ręku ukazał się duży rewolwer. Stojąc nieco z boku, zacisnął dłoń w pięść i walnął nią kilka razy w zamknięte drzwi.

– Policja! Otwierać!

Walnął pięścią ponownie, aż cała ściana zadrżała pod uderzeniem.

– Ferguson! Otwieraj!

Cisza przytłoczyła obu mężczyzn. Cowart zdawał sobie sprawę, że Shaeffer stoi tuż za nim z wysuniętą do przodu bronią. Słyszał jej przyspieszony oddech. Przylgnął mocniej do ściany, która nie dawała mu jednak poczucia bezpieczeństwa.

Brown powtórnie naparł na drzwi. Uderzenia rozbrzmiały głośnym echem.

– Do diabła, policja! Otwieraj! Wewnątrz wciąż panowała cisza. Odwrócił się do Shaeffer. – Jesteś pewna…

– To te drzwi – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Gdzie, u diabła…

Nagle usłyszeli za plecami odgłos szurających łapci. Cowart poczuł, jak wnętrzności ściskają mu się ze strachu. Shaeffer odwróciła się błyskawicznie w kierunku dźwięku.

– Nie ruszać się! Policja! Brown rzucił się do przodu.

– Nic nie zrobiłam – odezwał się głos.

Cowart ujrzał czarną tęgą kobietę w postrzępionej niebieskiej podomce i różowych pantofelkach, stojącą u podnóża schodów. Opierała się o aluminiową poręcz kiwając głową, na której miała czepek zrobiony z zasłonki od prysznica, spod którego prześwitywały kolorowe papiloty. Widok ten wydawał się na tyle zabawny i graniczący z absurdem, że napięcie Cowarta opadło i opuściło go paraliżujące uczucie strachu. Nagle wydało mu się, że wszyscy razem, z wycelowanymi pistoletami i napięciem na twarzach, wyglądają co najmniej komicznie.

– Po co ten cały hałas? Tu mieszkają ludzie pracujący i chcą w nocy spać. Ty, panie policjant, czego walisz jak młotem?

Tanny Brown wpatrywał się zaskoczony w kobietę. Andrea Shaeffer postąpiła krok w przód.

– Pani Washington? Pamięta mnie pani? Byłam tu kiedyś. Detektyw Shaeffer. Z Florydy. Znowu szukamy Fergusona. To porucznik Brown i pan Cowart. Czy widziała go pani?

– Poszedł.

– Wiem. Tuż po osiemnastej. Widziałam, jak wychodzi.

– Nie. Wrócił i znowu wyszedł, była dziesiąta. Widziałam go z mojego okna.

– Gdzie poszedł? – zapytał Brown. Kobieta spojrzała na niego zdziwiona.

– Skąd mam wiedzieć? Niósł jakieś torby. Poszedł i już. Na tym koniec. Nie zatrzymywał się na żadne „dzień dobry” i „do widzenia”. Po prostu wyszedł. Chyba wróci. Nie wiem. Nie pytałam się. Słyszałam go tu, na górze. Potem zobaczyłam go za drzwiami, ale się nie odwracał. – Zrobiła krok do przodu. – A teraz może dacie ludziom trochę pospać, he?

– Nie – odpowiedział natychmiast Tanny Brown. – Chcę wejść do środka. – Wskazał rewolwerem drzwi Fergusona.

– Nie wolno – odparła kobieta.

– Chcę wejść – powtórzył.

– Masz nakaz? – spytała chytrze.

– Nie potrzebuję żadnego pieprzonego nakazu. – Jego oczy rzucały niebezpieczne błyski w kierunku kobiety.

Zawahała się, najwyraźniej rozważając te słowa.

– Nie chcę tu żadnych kłopotów – odparła po chwili.

– Jak nie dasz kluczy, kobieto, i nie otworzysz tych drzwi, to doświadczysz więcej kłopotów, niż zaznałaś przez całe swoje życie – rzucił Brown.

Dozorczyni zawahała się ponownie, po czym odwróciła się, kiwając potakująco głową. Jej mąż, którego nie było do tej pory widać, ukazał się nagle, pobrzękując kółkiem z kluczami. Miał na sobie starą górę od piżamy, wyblakłe i zniszczone spodnie khaki, a na nogach rozwiązane buty. Wchodził po schodach, szybko przebierając żylastymi nogami.

– Nie powinien pan tego robić – powiedział piorunując Browna wzrokiem i zaczął wkładać kolejne klucze do zamka. Za trzecim razem trafił na właściwy i drzwi stanęły otworem.

– Powinieneś pan mieć nakaz – powtórzył z naciskiem Washington, podnosząc głos.

Tanny Brown przecisnął się obok, nie zważając na jego słowa. Znalazł wyłącznik światła, po czym szybko sprawdził mieszkanie, nie wyłączając łazienki i sypialni, z bronią wyciągniętą przed siebie i gotową do strzału.

– Pusto – odezwał się ostatecznie. Słowa odbiły się echem i jakieś silne uczucie targnęło nim w środku.

Pusto i zimno jak w grobie.

Rozejrzał się ponownie po pustym mieszkaniu przeczuwając, co się zdarzyło, lecz wciąż nie dopuszczając do siebie przerażającej myśli. Podszedł do biurka Fergusona. Student, pomyślał. Kartki papieru walały się bezładnie po podłodze. Kopnął je nienawistnie i podniósł wzrok. Matthew Cowart wpatrywał się w pustą przestrzeń przed sobą.

– Zwiał – odezwał się w końcu reporter głosem spokojnym, a zarazem wyrażającym zdumienie. Westchnął głęboko. Spodziewał się zastać tu Fergusona.

Spodziewał się, że morderca będzie sobie drwił z nich wszystkich, sądząc, że na zawsze jest poza ich zasięgiem. Teraz już nie ma czasu, zdał sobie nagle sprawę. Poczuł, jak zaplanowany artykuł prześlizguje mu się przez palce. Nie ma czasu. On jest gdzieś tam i zrobi, co zechce. W umyśle Cowarta pojawiały się kolejne obrazy.

Nie miał pojęcia, co zamierza Ferguson. Czy jego córce zagraża niebezpieczeństwo? Czy może jakiemuś innemu dziecku? Nikt nie wydawał się bezpieczny. Spojrzał na Tanny’ego Browna i stwierdził, że detektyw myśli dokładnie o tym samym. Noc zapadła gwałtownie, lecz otaczająca ich ciemność nie przynosiła ulgi.

Rozdział dwudziesty piąty

STRACONY CZAS

Stracili sporo czasu przez biurokrację. Tanny Brown poczuł się schwytany w pułapkę pomiędzy procedurę a strach. Gdy stwierdził, że mieszkanie Fergusona jest puste, musiał napisać raport o zaginięciu Wilcoxa dla lokalnej policji, zdając sobie sprawę, że każda mijająca chwila oddala go od poszukiwanego. Razem z Shaeffer spędzili pozostałą część nocy w towarzystwie gliniarzy z Newark, z których żaden nie potrafił zrozumieć, dlaczego przybyli z innej części Stanów tylko po to, żeby zadać parę pytań człowiekowi nie podejrzanemu obecnie o żadną zbrodnię. Dwaj gliniarze wysłuchali obojętnie jej sprawozdania z obserwacji domu podejrzanego i zdziwili się, gdy opisała, jak Wilcox zniknął w ciemności podążając za Fergusonem. Ich stosunek do sprawy wyrażał, że cokolwiek stało się Wilcoxowi, zasługiwał na to. Nie miało dla nich sensu, że człowiek z dala od swego terenu, z dala od znajomego obszaru, kierowany gniewem, ściga faceta w kraju, który wyraźnie nie jest częścią Stanów Zjednoczonych, lecz jakimś wyobcowanym terytorium kierowanym własnymi regułami, prawami i kodem zachowania. Ich podejście wkurzyło Tanny’ego Browna. Odniósł wrażenie, że rozmawia z rasistami, mimo że z logicznego punktu widzenia mieli rację. Shaeffer dziwiła ich gruboskórność. Obiecała sobie, że bez względu na to, jak straszne rzeczy mogą jej się przytrafić jako policjantce, nigdy nie ulegnie temu, co słyszała w ich głosach. Stracili dużo czasu zabierając ich do miejsca, gdzie widziała Wilcoxa po raz ostatni, i pokazując im szlak, którym podążała w swoim poszukiwaniu. Powrócili do mieszkania Fergusona, ale tam również nie odkryli żadnego znaku jego obecności. Mimo to dwaj gliniarze wyraźnie nie uwierzyli, że opuścił miasto.

Tuż przed świtem powiedzieli Brownowi, że roześlą rysopis Wilcoxa i wyznaczą ekipę poszukiwawczą. Nalegali, żeby Brown skontaktował się ze swoim biurem, jak gdyby wierzyli, że Wilcox pojawi się w okręgu Escambia.

Cowart przez całą noc oczekiwał powrotu detektywów. Nie miał pojęcia, jak wielkie niebezpieczeństwo może zagrażać jemu i córce, wiedział jednak, że z każdą przemijającą minutą jego sytuacja pogarsza się, a jedyna broń, jaką posiadał – nowy artykuł – oddala się coraz bardziej. Żaden artykuł nie odniesie skutku, dopóki Cowart nie dowie się, gdzie jest Ferguson. Ten artykuł musi stać się dla niego pułapką. Facet musi zostać natychmiast otoczony pytaniami, a wtedy będzie miał kłopoty ze znalezieniem przekonującego wytłumaczenia. Tylko w taki sposób Cowart mógł zyskać na czasie, żeby ochronić siebie. Ferguson na wolności stanowił ciągłe, niewidzialne niebezpieczeństwo. Cowart wiedział, że musi odnaleźć Fergusona, zanim cokolwiek ukaże się w gazecie.

Spojrzał na zegarek i widząc, jak dłuższa wskazówka pokonuje tarczę, przypomniał sobie zegar w celi śmierci.

Teraz zaczyna się pan trochę domyślać…

Zrozumiał, że nie może tego odkładać na później. Nie zważając, że telefon w środku nocy może kogoś wystraszyć, podniósł słuchawkę i wykręcił numer do byłej żony.

Po drugim sygnale usłyszał burkliwy głos jej męża.

– Tom? Tu Mart Cowart. Przepraszam, że przeszkadzam, ale mam problem i…

– Matt? Jezu! Czy wiesz, która jest godzina? Chryste! Rano muszę być w sądzie. Co, do diabła, się stało?

Następnie usłyszał głos swojej byłej żony dolatujący z ciemności. Nie potrafił rozróżnić poszczególnych słów, ale usłyszał odpowiedź jej męża:

– To twój były. Ma jakąś pilną sprawę, tak przypuszczam.

Nastąpiła chwila ciszy, po czym usłyszał w słuchawce dwa głosy.

– W porządku, Matty? Co jest, do diabła? – Głos prawnika dominował jednak, zirytowany, naglący. Zanim Cowart zdążył od powiedzieć, mężczyzna dodał: – O Chryste, dziecko się budzi. Cholera.

Matthew Cowart żałował, że nie wyjaśnił tego szczegółowo.

– Myślę, że Becky zagraża niebezpieczeństwo – powiedział.

Na linii zapanowała cisza, potem dwoje ludzi jęknęło jednocześnie.

– Jakie niebezpieczeństwo? O czym ty mówisz? – zapytała jego była żona.

– Człowiek, o którym pisałem. Ten z celi śmierci. On zagraża Becky. Wie, gdzie mieszkacie.

Powtórnie zapanowała cisza, po czym odezwał się Tom:

– Ale dlaczego? Napisałeś, że on nikogo nie zabił…

– Mogłem się pomylić.

– Ale dlaczego Becky?

– Facet nie chce, żebym napisał sprostowanie.

– Posłuchaj, Matt, co ten człowiek dokładnie powiedział? Powiedz dokładnie. W jaki sposób groził?

– Nie wiem. Słuchaj, to nie jest… Nie mam pojęcia. To wszystko jest… Zdał sobie sprawę, że to, co mówi, wydaje się niemożliwe.

– Matt, Chryste. Dzwonisz w środku cholernej nocy i… Żona przerwała prawnikowi.

– Matty, czy mówisz poważnie? Czy to prawda?

– Sandy, żałuję, że nie mogę ci powiedzieć, co jest prawdą, a co nie jest. Wiem jedynie, że ten człowiek jest niebezpieczny. Nie wiem, gdzie obecnie się znajduje i dlatego musiałem coś zrobić. I zadzwoniłem do was.

– Matt – wtrącił prawnik – musimy poznać jakieś szczegóły. Muszę mieć jakieś pojęcie, o co w tym wszystkim, do diabła, chodzi.

Matthew Cowart poczuł nagłą falę szału prześlizgującą się przez jego umysł.

– Nie, do cholery. Nie musisz. Nie musisz wiedzieć zupełnie nic, z wyjątkiem tego, że Becky może zagrażać niebezpieczeństwo. Jeden cholernie niebezpieczny człowiek, który przebywa na wolności, wie, gdzie mieszkacie, i chce zadać mi cios przez Becky. Kapujesz? Kapujesz na pewno? To wszystko co musisz wiedzieć. A teraz, Sandy, pakuj cholerną torbę i zabierz gdzieś Becky. Gdzieś, gdzie ten człowiek jej nie dostanie. W jakieś neutralne miejsce. Na przykład do Michigan, do twojej ciotki. Zrób to zaraz. Pierwszym porannym lotem. Niech zostanie u niej, dopóki tego nie wyprostuję, a zrobię to. Obiecuję ci. Nie mogę jednak nic zrobić, dopóki Becky nie będzie bezpieczna. Teraz szykuj się. Rozumiesz? Nie warto ryzykować.

Ponownie zapadła chwilowa cisza, po czym jego była żona odparła:

– Dobrze.

Jej mąż zareagował natychmiast.

– Sandy! Jezu, nawet nie wiemy…

– Wkrótce dowiemy się więcej – powiedziała. – Matty, czy zadzwonisz do mnie? Czy możesz zadzwonić do Toma i wytłumaczyć wszystko? Jak tylko będziesz mógł?

– Zadzwonię.

– Jezu! – jęknął prawnik. – Matty, mam nadzieję, że to nie jest jakieś szaleństwo… – Zawahał się. – W sumie to mam nadzieję, że jest. Mam nadzieję, że to wszystko jest szalone. I kiedy skontaktujesz się ze mną, by wytłumaczyć mi tę cholerną historię, okaże się, że tak jest. Nie rozumiem, dlaczego po prostu nie zadzwonić na policję, a może wynająć prywatnego detektywa…

– Ponieważ cholerna policja nie może zrobić niczego w przypadku groźby! Nie mogą niczego zrobić, dopóki coś się nie stanie! Becky nie będzie bezpieczna, nawet jeśli wynajmiesz cholerną Gwardię Narodową. Musisz ją zabrać gdzieś, gdzie facet jej nie dopadnie.

– To piekielnie ją wystraszy – zmartwiła się jego była żona.

– Wiem – odparł Cowart. Desperacja i bezsilność wydawały się otaczać go niczym kłęby dymu. – Inne możliwości są jednak dużo gorsze.

– Ten człowiek… – zaczął prawnik.

– Ten człowiek jest mordercą – powiedział Cowart przez zaciśnięte zęby.

Prawnik umilkł, po czym westchnął.

– Dobrze. Polecą pierwszym lotem. W porządku? Ja zostanę tutaj. Ten facet mi nie groził, prawda?

– Nie.

– No cóż. Dobrze.

Ponownie na linii zapanowała cisza i dopiero po chwili Cowart dodał:

– Sandy?

– Tak, Matt?

– Jak odłożysz słuchawkę, niech ci nagle nie przyjdzie do głowy, że to jest głupie i nie musisz nic robić – rzekł poważnym i stanowczym głosem. – Wyjedźcie natychmiast. Ochraniaj Becky. Nie mogę niczego zrobić, dopóki nie będę wiedział, że jest bezpieczna. Obiecujesz?

– Rozumiem.

– Obiecujesz?

– Tak.

– Dziękuję. – Poczuł ulgę i napięcie opadło nieco. – Zadzwonię do ciebie i przedstawię szczegóły, jak tylko będę coś wiedział.

Nowy mąż Sandy mruknął wyrażając zgodę. Cowart ostrożnie odłożył słuchawkę, jakby była wykonana z kruchego tworzywa, i rozciągnął się na łóżku. Czuł się lepiej i zarazem okropnie.


Kiedy Shaeffer i Brown powrócili do motelowego pokoju, na ich twarzach malowało się zniechęcenie i skrajne wyczerpanie.

– Znaleźliście coś? – zapytał Cowart Shaeffer odpowiedziała za nich oboje:

– Tutejsze gliny uważają, że jesteśmy stuknięci. A jeśli nie stuknięci, to niekompetentni. Myślę jednak, że po prostu nie chcą mieć kłopotów. Może gdyby widzieli w tym jakąś korzyść dla siebie, zachowywaliby się inaczej, ale nie widzą.

Cowart kiwnął głową.

– W jakim położeniu się znajdujemy?

Brown odpowiedział spokojnie:

– Ścigamy człowieka winnego, podejrzanego o wiele zbrodni, nie mając żadnych dowodów. – Zaśmiał się cichutko. – Jezu, posłuchajcie mnie. Powinienem być pisarzem tak jak ty, Cowart.

Shaeffer przeciągnęła rękami po twarzy, odrzucając do tyłu włosy opadające na czoło, naciągając skórę tak, jakby to miało poprawić jej wzrok.

– Ile? – zapytała. – Ta dziewczynka była pierwsza, ta, o której napisałeś…

Mężczyźni milczeli, strzegąc swych obaw.

– Ile? – Nie ustępowała. – Co to jest? Myślicie, że stanie się coś złego, jeśli podzielicie się informacją? Co może być gorszego od tego, co mamy?

– Joanie Shriver – odparł Cowart. – Ona była pierwsza. Pierwsza, o której wiemy. Następnie dwunastoletnia dziewczynka z Perrine, która zniknęła…

– Perrine? – powtórzyła Shaeffer. – Nic dziwnego, że on…

– Co nic dziwnego? – Cowart zapytał stanowczym głosem.

– To było pierwsze pytanie, jakie mi zadał podczas naszego spotkania. Chciał się upewnić, że prowadzę sprawę z okręgu Monroe. Interesowało go, gdzie znajduje się granica między Dade a Monroe, a kiedy się upewnił, wyraźnie mu ulżyło.

– Cholera! – wyszeptał Cowart.

– Nie mamy o niej żadnych pewnych wiadomości – wtrącił Brown. – To tylko przypuszczenie…

Cowart wstał potrząsając głową. Podszedł do swego płaszcza i wyjął z niego wydruki komputerowe. Wręczył je Brownowi, który szybko je przeczytał.

– Co to jest? – zapytała Shaeffer.

– Nic – odparł Brown, a w jego głosie pojawiło się zdenerwowanie. Poskładał kartki i oddał reporterowi.

– A więc on tam był? – Tak.

– Wciąż jednak nie mamy nic przeciwko niemu.

– Chciałeś powiedzieć: nikogo. Choć, sądząc po tym co powiedziała, podejrzewam, że ciało dziewczynki znajduje się gdzieś w Everglades, blisko granicy okręgu.

– Zgadza się. – Cowart odwrócił się do Shaeffer. – Widzisz, są dwie. Do tej pory dwie…

– Trzy – dodał cicho Brown. – Mała dziewczynka w Eatonville. Zniknęła kilka miesięcy temu.

Cowart wytrzeszczył oczy na policjanta.

– Ty nie… – zaczął.

Brown wzruszył ramionami.

Cowart podniósł swój notes trzęsącymi się ze złości rękami.

– Był w Eatonville jakieś sześć miesięcy temu. W Kościele Prezbiteriańskim Chrystusa Zbawiciela. Wygłosił kazanie na temat Jezusa. Czy to wtedy…

– Nie, jakiś czas później.

– Cholera! – powiedział znowu Cowart.

– On tam wrócił. Musiał wrócić wtedy, gdy wiedział, że nikt go nie będzie szukał.

– Na pewno tak zrobił, ale jak to udowodnisz?

– Udowodnię.

– Świetnie. Dlaczego mi nie powiedziałeś? – Głos Cowarta załamywał się z wściekłości.

Brown odparł z równą pasją:

– Powiedzieć ci? I co byś zrobił? Dałbyś to do jakiejś cholernej gazety, zanim ja miałbym szansę sprawdzić każde zamieszkane przez czarnych miasto na Florydzie? Chcesz, żebym ci powiedział, a ty ogłosisz to całemu światu i uratujesz swoją reputację?

– Mam to gdzieś! Ilu ludzi umrze, podczas gdy ty będziesz składał sprawę do kupy? Jeśli w ogóle potrafisz poskładać sprawę do kupy!

– A co, do diabła, osiągniemy, jak wydrukujesz to w gazecie?

– To by zadziałało. Wykurzyłbym go!

– Zostałby ostrzeżony i stałby się jeszcze bardziej ostrożny.

– Nie. Wszyscy inni zostaliby ostrzeżeni…

– Tak, a on zmieniłby swój schemat działania i nie znalazłaby się na świecie sala sądowa, do której mógłbym go doprowadzić.

Wstali, z oczami utkwionymi w siebie, jakby szykowali się do wymiany ciosów. Shaeffer uniosła ręce powstrzymując ich.

– Poprzestawiało wam się w mózgownicach? – zapytała głośno. – Postradaliście zmysły? Dlaczego zatajacie informacje?

Cowart spojrzał na nią i potrząsnął głową.

– Powód jest taki, że nikt nigdy nie mówi wszystkiego, a w szczególności prawdy.

– Ilu ludzi straciło życie z powodu… – zaczęła, po czym przerwała. Stwierdziła, że ona sama posiada informację, którą niechętnie podzieliłaby się z innymi. Cowart zauważył jej wahanie.

– Co ty ukrywasz, detektywie? Czy wiesz coś, o czym nie chcesz rozmawiać?

Zdała sobie sprawę, że nie ma wyboru.

– Rodzice Sullivana – powiedziała. – Ferguson mówił prawdę. On tego nie zrobił.

– Co?

Opowiedziała wszystko, czego dowiedziała się od Michaela Weissa: o Biblii, o strażniku, o bracie.

Cowart wyglądał na zaskoczonego, a potem potrząsnął głową.

– Rogers – powiedział. – Kto by pomyślał?

To nie było bez sensu. Wydawało się, że Rogers siedzi we wszystkim w Starkę. Nie było dla niego nic łatwiejszego, a jednak…

– Jednej rzeczy nie rozumiem – powiedział Cowart. – Jeśli to rzeczywiście był Rogers, dlaczego Sullivan cały czas przekonywał mnie, że Ferguson popełnił morderstwo, podczas gdy w tym samym czasie napisał imię Rogersa w Biblii?

Brown wzruszył ramionami.

– Najlepszy sposób, żeby zagwarantować komuś oczyszczenie się z zarzutów morderstwa. Wielu podejrzanych. Powiem ci jedną rzecz. Wskazał jakiś inny dowód. Zaczekał, aż jakiś obrońca z urzędu skorzysta z tego. Myślę jednak, że zrobił to, ponieważ był chorym człowiekiem, Cowart. Chorym i przebiegłym. To był jego sposób na pociągnięcie za sobą każdego do tego samego piekła, które oczekiwało jego: ciebie, Fergusona, Rogersa… i trójkę gliniarzy, których nawet nie znał.

Przez chwilę w pokoju panowała cisza.

– Więc może Rogers to zrobił, a może nie zrobił. Właśnie teraz stary Sully jest chyba tam na dole i zaśmiewa się do rozpuku. – Potrząsnął ponownie głową. – Co to oznacza?

– To oznacza – Shaeffer podniosła głos – że możemy zapomnieć o Sullivanie. Zapomnieć o jego umysłowych rozgrywkach. Martwmy się o Fergusona i jego ofiary. Myślisz, że trzy?

– Odbył dziewięć podróży na południe, w tym siedem, o których wiemy.

– Siedem?

Cowart podniósł ręce w geście poddania.

– Nie wiemy, kiedy wyruszał na badanie terenu, a kiedy jechał, żeby popełnić zbrodnię. Wiemy jedynie… Chryste, podejrzewamy, że trzy małe dziewczynki. Jedna biała. Dwie czarne. I Bruce Wilcox.

– Cztery ofiary – szepnęła cicho.

– Cztery – powiedział ciężko Tanny Brown. Wstał, jak gdyby próbował pokazać, że nie należy się poddawać zmęczeniu, i zaczął przechadzać się po małym pokoju, niczym więzień przemierzający celę.

– Czy nie widzicie, co on robi? – powiedział gwałtownie. – Co?

Jego głos niemal zatrząsł małym pokojem.

– Co my robimy? Zostaje popełniona zbrodnia, a my od razu zakładamy, że będzie ją można dokładnie dopasować do określonego szablonu. Stwierdzamy, że to jedna z setek typowych zbrodni. Tego nas uczą, tego właśnie oczekujemy. Szukamy typowych podejrzanych. Podejrzanych, którzy w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach okazują się tymi właściwymi. Analizujemy zbrodnię mając nadzieję, że jakiś kawałek włosa, próbka krwi lub włókno materiału wskażą na jednego z ludzi, których nazwiska figurują na naszej liście. Robimy to, ponieważ inne rozwiązanie jest zbyt przerażające: takie, że jakiś nieznany sprawca wkracza na scenę. Ktoś kogo nie znacie. Kogo nikt nie zna i kto może znajdować się o setki lub tysiące kilometrów od miejsca zbrodni. I zrobił to z tej samej, tak wypaczonej przyczyny, że nie potraficie nawet o niej pomyśleć, nie mówiąc już o zrozumieniu. Macie jedną szansę na milion na poradzenie sobie z tą sprawą, a może nawet nie. Z tego powodu najpierw udaliśmy się do Fergusona, kiedy mała Joanie została zamordowana. Mieliśmy zbrodnię, a jego nazwisko figurowało na tej krótkiej liście…

Brown spojrzał najpierw na Shaeffer, a następnie na Cowarta.

– Teraz jednak to rozszyfrował.

Detektyw pochylił się do przodu, uderzając pięścią w otwartą dłoń, żeby zaakcentować swoje słowa.

– Wie już, że odległość daje mu poczucie bezpieczeństwa, że kiedy przybywa do jakiegoś małego miasteczka, żeby kogoś zabić, nikt go nie rozpozna. Nikt nie poświęci mu krztyny uwagi i nikt nie przeszkodzi mu, gdy będzie porywał swoje ofiary. A kogo on porywa? Dowiedział się, jak to działa, kiedy zgarnął małą białą dziewczynkę. Więc teraz jeździ do miejsc, gdzie policja nie jest tak wyczulona, a prasa tak świadoma i chwyta w szpony małą czarną dziewczynkę, ponieważ to nie zwróci niczyjej uwagi, a przynajmniej mniej niż w przypadku Joanie Shriver. Jedzie więc i morduje, następnie wraca tutaj i podąża do szkoły, a tam nikt go nie szuka. Nikt. – Brown umilkł na chwilę, po czym dodał: – Nikt, z wyjątkiem naszej trójki.

– A Wilcox? – zapytał Cowart. Brown westchnął głęboko.

– On nie żyje – odparł głucho.

– Nie jesteśmy pewni – odezwała się Shaeffer. Nie dopuszczała do siebie tej myśli. Wiedziała, że Brown ma rację, ale prawda była zbyt bolesna.

– Nie żyje – kontynuował Brown nieco podniesionym głosem. – Gdzieś niedaleko. I dlatego Ferguson zbiegł. To jest jego pierwsza zasada. Zabić w bezpieczny sposób. Zabić anonimowo. Wykorzystywać odległość. To taka cholernie łatwa zasada.

Spojrzał na młodą policjantkę.

– Nie żył, jak tylko straciłaś go z oczu.

– Nie powinnaś była go zostawiać – powiedział Cowart. Odwróciła się w jego stronę z groźnym błyskiem w oczach.

– Nie zostawiłam go! To on mnie zostawił. Próbowałam go zatrzymać. Do cholery, nie muszę tego słuchać! Nie muszę nawet być tutaj!

– A właśnie że musisz – powiedział Cowart. – Nie kapujesz, detektywie? Tam na zewnątrz krąży naprawdę zły facet; z powodu wypadków, złego osądu, błędów, braku szczęścia, czegokolwiek. A kiedy pozbierasz to do kupy, on pozwoli mu odejść… – wskazał ostro Tanny’ego Browna -… i ja pozwolę mu odejść… – postukał palcem wskazującym w klatkę piersiową, potem skierował rękę w kierunku dziewczyny, mierząc niczym z pistoletu. -… Ty również pozwoliłaś mu odejść. Tak po prostu.

Wzięła głęboki oddech.

– W rezultacie tylko jeden z nas go dogonił. Wilcox. A teraz…

– On nie żyje – powiedział ponownie Brown. Stał na środku pokoju zaciskając pięści, wreszcie rozluźnił powoli dłonie. – A my jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy naprawdę go poszukują. – On również wskazał na nią palcem. – Teraz ty jesteś winna.

Poczuła nagły zawrót głowy, jakby podłoga w motelowym pokoju zakołysała się pod jej stopami niczym rybacka łódź ojczyma. Wiedziała jednak, że i Cowart, i Brown powiedzieli prawdę. Ona stworzyła problem i teraz do nich należało znalezienie rozwiązania.

Wilcox i małe dziewczynki, powiedziała do siebie.

Ci dwaj nie mają pojęcia, pomyślała. Nie wiedzą, jakie to uczucie być przypartym do muru i zaatakowanym, zdawać sobie sprawę, że możesz umrzeć i że nie możesz nic na to poradzić. W przerażeniu, które odbierało jej oddech, a równocześnie podsycało determinację, wyobraziła sobie ostatnie chwile, jakich doświadczyły małe dziewczynki.

– Najpierw trzeba go znaleźć – powiedziała. – Kto ma jakiś pomysł?

– Floryda – powiedział powoli Cowart. – Myślę, że on wrócił na Florydę. Doskonale zna te tereny i tam na pewno poczuje się bezpieczny. Wydaje mi się, że facet ma dwa zmartwienia. Obawia się mnie i obawia się detektywa Browna. Myślę, że nie przypuszcza, abyś ty była z tym związana. Czy widział cię z Wilcoxem?

– Nie sądzę.

– No cóż, to dobrze.

Cowart obrócił się w stronę Browna przypominając sobie słowa Blaira Sullivana: „Żeby być dobrym zabójcą, trzeba być wolnym człowiekiem, Cowart”. On to wie, zdał sobie sprawę reporter.

– Ale ty i ja to różnica. On musi być pewny, że uwolnił się od nas. Wtedy zacznie robić to, co robił bez ciągłego oglądania się w tył.

– Jak on to robi?

Reporter odetchnął głęboko.

– Kiedy się z nim widziałem, groził mojej córce. Zna jej dokładny adres w Tampa.

Tanny Brown zaczął coś mówić, ale przerwał prawie natychmiast.

– To dlatego…

– Powiedz mi o tej groźbie – zażądał detektyw.

– Po prostu powiedział, że wie, gdzie ona mieszka. Nie powiedział, co zamierza zrobić. Jedynie że wie, kim ona jest i że to powstrzyma mnie od napisania czegoś o nim. W szczególności chodziło mu o nie udowodnione zarzuty łączące go z innymi zbrodniami.

– A powstrzyma?

– No cóż, co ty byś zrobił? – odparł reporter gniewnym głosem.

– Myślisz, że teraz pojechał właśnie tam? Do Tampa? Do…

– Wyrwać mi serce. To są jego słowa.

– Czy tak myślisz?

Cowart potrząsnął głową.

– Nie. Myślę, że on wierzy, że ma mnie w garści. Że nie musi niczego robić, żebym siedział cicho.

Tanny Brown spojrzał na niego ciężko.

– Też mam córki – powiedział. – Czy im również groził? Cowart poczuł lekkie mdłości.

– Nie. O nich nie wspomniał.

– Również wie, gdzie mieszkają, Cowart. Każdy w Pachouli wie, gdzie mieszkam.

– Nigdy o tym nie wspominał.

– Czy kiedy zajmował się straszeniem ciebie, wiedział, że czekam pod domem? Czy wiedział, że jestem tak blisko?

– Nie wiem.

– Dlaczego o nich nie wspomniał, Cowart? Czy ta sama groźba nie podziałałaby również na mnie?

Cowart potrząsnął głową.

– Nie. On wie, że ciebie by to nie powstrzymało.

Brown skinął głową.

– Przynajmniej w tym masz rację. No cóż, Panie Reporterze, w jaki sposób zamierza zająć się mną? Jeśli jestem jego nieustającym palącym problemem, w jaki sposób zamierza pozbyć się mnie?

Cowart ciężko myślał. Tylko jedna możliwość przychodziła mu do głowy i wypowiedział ją szybko na głos.

– On prawdopodobnie chce zrobić tobie to samo, co zrobił Wilcoxowi. Zaciągnąć cię w pułapkę i… – Przerwał na moment. – Może się mylę. Może stwierdził, że powinien uciec. Boston, Chicago, Los Angeles, jakiekolwiek miasto z dużym centrum. Mógłby zniknąć i, jeśli jest cierpliwy, po jakimś czasie zacząć ponownie robić to, na co ma ochotę.

– Myślisz, że jest cierpliwy? – zapytała Shaeffer.

Cowart potrząsnął głową.

– Nie. Nie wiem nawet, czy on myśli, że potrzebna mu jest cierpliwość. Wygrywa na każdym kroku. Jest arogancki i sądzi, że nie potrafimy go złapać, a nawet jeśli złapiemy, to co możemy mu zrobić? Pobił nas przedtem. Prawdopodobnie przypuszcza, że może to zrobić ponownie.

– Co oznacza, że istnieje tylko jedno miejsce, do którego może się udać – powiedział gwałtownie Tanny Brown. – Tylko jedno miejsce. Powróci tam, gdzie zaczął.

– Pachoula – powiedział Cowart.

– Pachoula – zgodził się detektyw. – Jego dom. Mój dom. Miejsce, które kojarzy mu się z bezpieczeństwem i chociaż jest tam ogólnie znienawidzony, to i tak czuje się tam dobrze i bezpiecznie. Dobre miejsce na zaczynanie i kończenie czegoś. I myślę, że właśnie tam jedzie.

Cowart przytaknął.

– Więc zadzwoń. Każ obserwować dom jego babki. Każ go zgarnąć.

Brown zawahał się, następnie podszedł do telefonu. Wykręcił szybko numer, chwilę czekał na połączenie i odezwał się do słuchawki:

– Centrala? Mówi porucznik Brown. Połączcie mnie z oficerem dyżurnym.

Przerwał wyczekująco, po czym odezwał się znowu:

– Randy? Tu Tanny Brown. Posłuchaj, coś się kroi. Coś ważnego. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale zrób coś dla mnie. Wyznacz parę wozów patrolowych, żeby cały dzień stały przed szkołą, i jeszcze jeden wóz przed moim domem. I powiedz temu, kogo tam wyślesz, by powiedział mojemu staremu, że wrócę najszybciej, jak będę mógł i wyjaśnię wszystko, dobrze?

Detektyw umilkł, słuchając odpowiedzi kolegi.

– Nie. Nie. Po prostu zrób, o co proszę, dobrze? Doceniam to. Nie, nie martw się o mojego starego. Poradzi sobie sam. Martwię się o córki…

Przerwał słuchając, po czym dodał:

– Nie, nic konkretnego. Jak wrócę, zajmę się całą papierkową robotą. Dzisiaj, jeśli to będzie możliwe. Jutro na pewno. Na co mają zwracać uwagę? Na każdego, kto wyda się podejrzany. Kapujesz? Na każdego. – Powiedziawszy to, detektyw odłożył słuchawkę.

– Nie powiedziałeś im o Fergusonie – zauważył Cowart ze zdziwieniem. – Nic im nie powiedziałeś.

– Powiedziałem im wystarczająco dużo. On aż tak bardzo nami nie kieruje.

– A co będzie, jeśli…?

– Żadne jeśli, Cowart. Wozy patrolowe utrzymają go z daleka, aż do naszego przybycia. A wtedy on będzie mój. – Porucznik spojrzał na nich znacząco. – Tylko mój. Ja to skończę. Rozumiecie?

Milczeli przez chwilę, następnie Cowart podszedł do biurka i wyjął z szuflady rozkład lotów.

– W południe jest lot do Atlanty. Nic nie leci do Mobile, aż do późnego popołudnia. Możemy jednak polecieć do Birmingham i stamtąd pojechać samochodem. Powinniśmy dotrzeć do Pachouli przed zmierzchem.

Tanny Brown skinął głową. Spojrzał na Shaeffer, która wybełkotała potwierdzenie.

– Przed zmierzchem – powtórzył cicho policjant.

Rozdział dwudziesty szósty

NOC

Przekroczyli granicę Alabamy i wjechali do okręgu Escambia, jadąc z dużą prędkością, podczas gdy wieczór nad zatoką szybko zmieniał się w noc. Południowe niebo straciło swój niebieski kolor i teraz zdawało się, że nad ich głowami zawisła brudna, szarobrązowa płachta będąca zapowiedzią złej pogody. Niespokojny, gorący wiatr chłostał wszystko, co tylko napotkał na swej drodze, wciskając się w szpary między oknami samochodu, wyganiając z wnętrza chłód i wilgoć, jaka do tej pory niepodzielnie panowała w powietrzu. Przejeżdżali obok pokrytych pyłem farm i lasów, przeważnie sosnowych. Strzeliste drzewa przywodziły Cowartowi na myśl widzów wstających z miejsc na stadionie w momentach szczególnego napięcia. Prędkość, z jaką pędził samochód, zdradzała ogarniające ich wątpliwości. Wszyscy czuli potrzebę szaleńczej jazdy i niepewność rzucającą ponury cień na ich szlak. Krajobraz umykał za szybami i wydawało się, że na wąskiej drodze jest zbyt mało przestrzeni, by normalnie oddychać. Cowart wcisnął się głęboko w fotel, gdy zbliżyli się błyskawicznie do wolno jadącego, podskakującego na wybojach autobusu szkolnego, który zajmował bez mała całą szerokość drogi. Tanny Brown wdepnął mocno hamulec, by zapobiec kolizji. Cowart spojrzał do góry i dostrzegł ręcznie wypisane słowa z tyłu autobusu, nad wyjściem awaryjnym. Jasnoczerwony napis głosił: MASZ JESZCZE CZAS, BY POWITAĆ SWEGO ZBAWCĘ. Nieco niżej dojrzał mniejszy, lecz równie krzykliwy frazes: PÓJDŹ ZA MNĄ DO JEZUSA!

Cowart uchylił okienko i natychmiast do wnętrza samochodu wdarły się odgłosy chóru kościelnego przebijające się ponad gorączkę dnia i rzężenie silnika autobusu. Wytężył słuch, lecz nie potrafił rozróżnić słów hymnu, jaki akurat śpiewali, choć jakieś ulotne fragmenty melodii docierały do jego uszu.

Tanny Brown szarpnął zdecydowanie kierownicą wynajętego wozu, naciskając jednocześnie pedał gazu. Szybko wyprzedzili autobus. Cowart patrzył w górę na czarnych pasażerów kołyszących się i klaszczących w rytm muzyki i ruchów autobusu podskakującego na wyboistej drodze. Odgłosy śpiewu i muzyki utonęły w szybkości, z jaką minęli autobus, i w błyskawicznie zwiększającej się odległości.

Jechali szybko wśród zapadającego mroku. Słabnące światło dnia zaczęło się rozmywać i zniekształcać kontury domów, stodół i stajni. Kręta droga stawała się mniej wyraźna, prawie rozmazana.

– W tym okręgu Jezus pracuje w nadgodzinach – powiedział Brown. – Zbiera duszyczki.

Prowadził samochód w milczeniu. Nie był w stanie otrząsnąć się ze wspomnień, które łomotały w jego umyśle. Czas wojny, okropny, a zarazem taki normalny. Był na froncie przez siedem miesięcy i jego pluton miał przebyć otwartą przestrzeń. Dzień chylił się ku końcowi, a oni znajdowali się już blisko obozu. Brudni, zmęczeni marszem i gorącem. Prawdopodobnie myśleli już o jedzeniu, wypoczynku i kolejnej, pełnej niewygód, dusznej nocy, a nie o zachowaniu czujności, co sprawiało, że stanowili idealny cel. Patrząc z perspektywy czasu, nikogo nie powinno zdziwić, że nagle powietrze przeszył pojedynczy strzał z broni snajpera i jeden z ludzi idących w straży przedniej zwalił się bezwładnie na ziemię. Stało się to tak szybko, że Brown pomyślał, że to jakiś rozgniewany bóg sięgnął w dół i zmiótł niczego nie podejrzewającego człowieka.

Pamiętał krzyk rannego: „Pomóżcie mi! Proszę!”

Tanny Brown nie poruszył się. Zdawał sobie sprawę, że snajper tylko czeka na kogoś, kto rzuci się na ratunek rannemu. Wiedział, co go czeka, gdyby odważył się tam podejść. Pozostał więc na miejscu pieszcząc ziemię i szepcząc pod nosem: „Ja też chcę żyć”. Pozostał tak aż do chwili, gdy dowódca plutonu dał rozkaz ostrzału artyleryjskiego na linię drzew, gdzie przypuszczalnie ukrywał się snajper. Potem, gdy las prawie przestał istnieć roztrzaskany masą pocisków, podbiegł do rannego.

Był to biały chłopak z Kalifornii, który przebywał w plutonie od tygodnia. Brown stanął nad nim, wpatrując się w rozszarpaną i beznadziejnie wyglądającą klatkę piersiową, próbując przypomnieć sobie imię nieszczęśnika.

Ranny zmarł wkrótce.

To był jego ostatni ranny.

Tydzień później Brown powrócił do kraju. Wstąpił ponownie na Uniwersytet Stanu Floryda, odbył praktykę w wydziale kryminalnym, aż wreszcie otrzymał posadę w policji. Nie był pierwszym czarnym, który znalazł się w Biurze Szeryfa Okręgu Escambia, lecz wiedziano, że będzie pierwszym, który do czegoś dojdzie. Zbyt wiele plusów stało po jego stronie: miejscowy chłopak, gwiazda futbolu, bohater wojenny, dyplom okręgowego college’u. Stare postawy erodowały jak skała na wietrze, zamieniana w piasek przez ciągły napór przybrzeżnych fal.

Poczuł nieprzyjemne ukłucie winy. W swojej pamięci często słyszał krzyki rannych, ale rannych, których uratował. Pomyślał, że z łatwością przywoływał w pamięci poszczególne głosy. Przypominały mu, że robił coś dobrego pośród tego całego zła dookoła. Pierwszy raz pomyślał o krzyku tego ostatniego człowieka.

Czy Bruce Wilcox wołał o pomoc? – zastanowił się. Jego również opuściłem.

Zdał sobie sprawę, że będzie musiał powiadomić rodzinę Wilcoxa, który na szczęście nie miał żony ani stałej dziewczyny. Przypomniał sobie o jego siostrze, która wyszła za oficera marynarki wojennej w San Diego. Matka Wilcoxa nie żyła, a jego ojciec mieszkał sam w domu spokojnej starości. W okręgu Escambia znajdowało się sporo takich domów i był to przemysł, który naprawdę się rozwijał. Przypomniał sobie kilka spotkań z ojcem Bruce’a; sztywny, szorstki stary człowiek. I tak już nie cierpi tego świata. Śmierć syna dodatkowo przyczyni się do tych gorzkich odczuć. Nagła wściekłość poraziła Browna. Co ja mu powiem? Że go zgubiłem? Że pozostawiłem go na posterunku z niedoświadczonym detektywem z okręgu Monroe, a on zniknął? Przypuszczalnie nie żyje? Uznany za martwego? Zaginiony podczas akcji? Pożarty w dżungli?

Po chwili jednak zdał sobie sprawę, że tak właśnie było.

Włączył światła, w których natychmiast zamigotały czerwone oczy oposa, najwidoczniej chętnego stawić czoło kołom samochodu. Tanny Brown trzymał mocno kierownicę obserwując zwierzę, które w ostatnim momencie dało nurka do pobliskiego rowu, do enklawy bezpieczeństwa.

W tej samej chwili porucznik zapragnął podobnie zaszyć się w jakimś bezpiecznym schronieniu.

Nie ma szans, powiedział sobie w duchu.


Jakiś czas potem skierował wóz na parking przed zajazdem Admirał Benbow na przedmieściach Pachouli. Tutaj wysadził Shaeffer i Cowarta. Stali na chodniku, a ich twarze oświetlał lśniący biały znak, na tyle jasny, że zwracał uwagę kierowców przejeżdżających autostradą międzyokręgową.

– Wrócę – rzucił krótko.

– Co masz zamiar zrobić?

– Zorganizować wsparcie. Chyba nie sądzicie, że powinniśmy jechać po niego sami, co?

Cowart pomyślał o tym, co Brown powiedział, gdy byli jeszcze w Newark. Nie przyszło mu do głowy, że mogą potrzebować wsparcia.

– O której godzinie? – zapytała Shaeffer.

– Wcześnie. Przyjadę po was przed świtem. Powiedzmy kwadrans po piątej…

– A potem?

– Pojedziemy do jego babki. Myślę, że właśnie tam będzie. Może zaskoczymy go w czasie snu. Może nam się poszczęści.

– A jeśli nie? Przypuśćmy, że go tam nie ma. Co wtedy?

– Wtedy zaczniemy szukać intensywniej. Myślę jednak, że właśnie tam go znajdziemy.

Skinęła głową. Wydawało jej się to proste, a zarazem niemożliwe.

– Gdzie teraz jedziesz? – zapytał jeszcze raz Cowart.

– Już mówiłem. Załatwić wsparcie. Może napisać parę raportów. Na pewno chcę sprawdzić, co z moją rodziną. Zobaczymy się tutaj przed wschodem słońca.

Uruchomił silnik i ruszył szybko, pozostawiając za sobą reportera i młodą detektyw, którzy wyglądali teraz jak para turystów zagubionych w obcym kraju.

Spojrzał w lusterko wsteczne i dostrzegł jeszcze, jak skierowali się do motelu. Wydawali się tacy mali i pełni sprzecznych odczuć. Skręcił i wtedy całkowicie zniknęli mu z pola widzenia. Poczuł, jakby coś zaczęło się w nim rozplątywać, jakby coś powiązanego ściśle zaczęło się rozluźniać. Czuł również eksplozję goryczy, czuł jej smak na języku. Skrzydła nocy otuliły go szczelnie i po raz pierwszy od wielu dni poczuł wewnętrzny spokój. Pozwolił, by policjantka i reporter odpłynęli daleko z jego myśli, lecz nie aż tak daleko, by stłumić płomienie gniewu.

Prowadził samochód szybko i zdecydowanie, pędząc przed siebie, lecz nie zmierzając w jakimś konkretnym kierunku. W tej chwili absolutnie nie miał najmniejszej ochoty na pisanie raportów czy załatwianie wsparcia. Księgowość śmierci może poczekać, powiedział sobie w duchu.


Shaeffer i Cowart zameldowali się w motelu i poszli do restauracji. Żadne z nich nie czuło się specjalne głodne, lecz była to odpowiednia godzina, więc posiłek wydawał się im rzeczą całkiem naturalną. Złożyli zamówieniu u kelnerki, która sprawiała wrażenie, jakby było jej niewygodnie w niebiesko-białym wykrochmalonym, o cały rozmiar za małym kostiumie, uciskającym jej obfite kształty, a szczególnie klatkę piersiową. Gdy czekali, Cowart przyjrzał się uważniej Shaeffer i zdał sobie nagle sprawę, że prawie nic o niej nie wie i że już sporo czasu siedzi naprzeciwko młodej kobiety. Była naprawdę atrakcyjną dziewczyną, pomimo swojej silnie emanującej osobowości przypominającej ostrze brzytwy. Pomyślał, że gdyby to wszystko wydarzyło się w Hollywood, odnaleźliby łączące ich uczucie i rzucili się sobie w objęcia. Chciał się uśmiechnąć, lecz zamiast tego pomyślał: Będę zadowolony, jeśli po prostu ze mną porozmawia. Nie był jednak nawet pewien, czy dziewczyna jest do tego zdolna.

– Zupełnie inaczej niż w Keys, co? – odezwał się. – Tak.

– Tam się wychowywałaś?

– Tak. Mniej więcej. Urodziłam się w Chicago, ale znalazłam się w Keys, gdy byłam bardzo młoda.

– Co cię skłoniło do pracy w policji?

– Czy to wywiad? Chcesz to włączyć do artykułu?

Cowart zaprzeczył ruchem ręki, lecz zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie miała rację. Prawdopodobnie załączyłby każdy, nawet najmniejszy szczegół tego, co się wydarzyło.

– Nie. Próbuję najzwyczajniej pogadać. Nie musisz odpowiadać. Równie dobrze możemy pomilczeć i nie będę miał nic przeciwko temu.

– Mój ojciec był policjantem. Detektywem w Chicago. Zastrzelili go. Po jego śmierci przeprowadziliśmy się do Keys. Jak uciekinierzy. Pomyślałam, że praca w policji może mi się spodobać, więc zapisałam się do szkoły. Przeszło w genach, jak przypuszczalnie możesz myśleć. No i już wszystko wiesz.

– Od jak dawna…

– Dwa lata w wozach patrolowych, sześć miesięcy włamania i napady rabunkowe. Trzy miesiące w ciężkich zbrodniach. To cała historia.

– Czy zabójstwa w Tarpon Drive były twoją pierwszą ważną sprawą?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

– Nie. Wszystkie przestępstwa są ważne. – Nie była pewna, czy przełknął to zawodowe kłamstwo, czy w ogóle je zauważył, ponieważ spuścił głowę przyglądając się uważnie sałatce; trochę chrupkiej sałaty z ćwiartką pomidora i z przyczepionym z boku dresingiem. Nadział pomidora na widelec, uniósł go do ust mówiąc:

– Numer sześć New Jersey.

– Co?

– Pomidory z Jersey. Prawdę mówiąc, jeszcze zbyt wczesna pora na nie, lecz ten sprawia wrażenie, jakby był o rok za stary, przynajmniej o rok. Wiesz, co z nimi robią? Zrywają je zielone, na długo zanim dojrzeją. Dzięki temu są naprawdę twarde, twarde jak kamienie. Podczas krojenia nie rozlatują się. Ani pestki, ani soczysty miąższ pomidora nie odczepiają się. Tego właśnie chcą restauracje. Oczywiście nikt nie zje zielonego pomidora, więc wstrzykuje im się czerwony barwnik, żeby wyglądały jak dojrzałe. Sprzedają je w miliardach sztuk do miejsc z szybką żywnością.

Popatrzyła na niego uważniej. Marudzi, pomyślała. No cóż, trudno go winić. Całe jego życie jest w strzępach. Może to nas łączy.

Przez kilka chwil siedzieli w milczeniu. Małomówna kelnerka przyniosła obiad i ustawiła talerze na stole przed nimi. Andrea Shaeffer nie mogła już dłużej wytrzymać.

– Powiedz mi, co według ciebie, u diabła, się stanie?

Jej głos brzmiał nisko, niczym konspiracyjny szept, lecz był przesycony ostrym, nie znoszącym sprzeciwu naleganiem. Cowart odchylił się nieco do tyłu i wpatrywał się w nią przez chwilę, zanim odpowiedział:

– Myślę, że znajdziemy Roberta Earla Fergusona u jego babki.

– I?

– I myślę, że porucznik Brown aresztuje go ponownie za zabójstwo Joanie Shriver – nawet jeśli okaże się to nie uzasadnione, lub za stawianie oporu policji. Może za składanie fałszywych zeznań pod przysięgą lub jako świadka zniknięcia Wilcoxa, lub za cokolwiek. A potem ty i on zbierzecie wszystko co wiemy do kupy i zaczniecie go przesłuchiwać, a ja napiszę artykuł i będę czekać na wybuch.

Cowart przerwał, wpatrując się w dziewczynę.

– Przynajmniej będzie pod ręką, a nie gdzieś poza zasięgiem robiąc to, na co będzie miał ochotę. Podsumowując, zostanie zatrzymany.

– I będzie to takie proste? Cowart potrząsnął przecząco głową.

– Nie – odparł. – To wszystko łączy się z niebezpieczeństwem i ryzykiem.

– Wiem o tym – powiedziała spokojnie. – Chciałam się tylko upewnić, że ty również o tym wiesz.

Cisza wypełzła na wierzch, umiejscawiając się w ich myślach przez kilka niezręcznych chwil, po czym Cowart odezwał się ponownie:

– To stało się tak szybko, no nie?

– Co masz na myśli?

– Wydaje się, że od chwili gdy Blair Sullivan poszedł na krzesło, upłynęło już sporo czasu, a przecież to dopiero kilka dni.

– Wolałbyś, żeby więcej? – spytała.

– Nie. Chciałbym tylko, żeby to wszystko już się skończyło.

Andrea Shaeffer zaczęła coś mówić, lecz nagle zmieniła zdanie i spytała:

– A co będzie, jeśli to się jeszcze nie skończy?

Cowart wahał się przez chwilę.

– Zawsze będę miał szansę powrócić do tego, co robiłem, zanim się to zaczęło. Chociaż szansę.

Zatrzymał dla siebie swoje prawdziwe myśli. Powinien powiedzieć: Będę miał szansę być bezpieczny.

Roześmiał się z sarkazmem.

– Prawdopodobnie dostanę porządnie w dupę. Tak jak Tanny Brown. A może ty również, ale… – Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że to nie ma już znaczenia. Co było oczywiście kłamstwem.

Shaeffer gładko przełknęła jego słowa. Pomyślała, że ludzie chcący, by ich sprawy powróciły do poprzedniego stanu, byli prawie zawsze beznadziejnie naiwni. I zawsze niezadowoleni z rezultatów.

– Czy ufasz Brownowi? – spytała nagle.

Cowart zawahał się.

– Uważam, że jest niebezpieczny, jeśli o to chodzi. Myślę, że oscyluje na krawędzi przepaści. Myślę również, że robi to, co mówi.

Chciał jeszcze dodać: Myślę, że jest przepełniony prawdziwą wściekłością i nienawiścią, bardzo szczególną. Ale powiedział tylko:

– Nie wie jednak, gdzie się obecnie znajduje łamiąc zasady. Doszedł tam, dobrze grając swoją grę. Szedł wzdłuż określonej linii, zachowując się dokładnie tak, jak od niego oczekiwano. Pogwałcił tę regułę po raz pierwszy, gdy pozwolił, by Wilcox wydusił siłą zeznanie od Fergusona. Następnym razem już nie popełni podobnego błędu.

– Ja również myślę, że znajduje się blisko krawędzi – zgodziła się Shaeffer – lecz wydaje się, jakby mocno stał na nogach.

Sama nie wiedziała, czy wierzyć swoim słowom. Wiedziała natomiast, że to samo można było powiedzieć o Cowarcie czy nawet o niej samej.

– Co nie robi żadnej różnicy – stwierdził nagle Cowart.

– Dlaczego?

– Ponieważ wszyscy będziemy świadkami wydarzeń do samego końca.

Podeszła kelnerka i zabierając talerze zapytała, czy mają ochotę na deser.

Podziękowali zarówno za deser, jak i za kawę. Kelnerka pozostała niewzruszona, jakby już wcześniej przewidziała ich odpowiedź. Zdążyła podliczyć rachunek i położyła go bezceremonialnie na stole. Shaeffer nalegała, żeby zapłacić za swoją część. Udali się do swoich pokoi, nie rozmawiając już więcej. Nie powiedzieli sobie nawet „dobranoc”.


Andrea Shaeffer zamknęła za sobą drzwi i podeszła prosto do toaletki. W głowie kłębiły jej się obrazy z ostatnich kilku dni, urywki rozmów, powodując zamęt i niepokój. Zebrała się w sobie i zaczęła działać powoli, lecz zdecydowanie. Położyła saszetkę na toaletce i wyjęła z niej półautomatyczny pistolet kaliber.38. Sprawdziła, czy w magazynku znajdują się wszystkie pociski. Potem zabezpieczyła broń i sprawdziła, czy wszystkie ruchome części działają bez zarzutu. Załadowała pistolet, położyła go przed sobą. Poszukała w saszetce drugiego magazynku, sprawdziła i położyła obok pistoletu.

Przez chwilę wpatrywała się w broń.

Pomyślała o godzinach spędzonych na ćwiczeniach w strzelaniu i posługiwaniu się dziewiątką. Wydział Szeryfa Okręgu Monroe zorganizował symulowaną akcję, która odbyła się w opustoszałej osadzie, tuż za Marathon. Zadanie było proste; przechodziła przez kolejne opuszczone budynki, a raczej zniszczone skorupy domów, wyblakłe do białości od intensywnych promieni słonecznych. Oficer dyżurny elektronicznie manipulował serią celów. Okazała się naprawdę dobra, zdobywała nieustannie dziewięćdziesiątki. Najbardziej bawiła ją jednak sama akcja; musiała dostrzec cel, odróżnić wroga od przyjaciela i strzelać bądź odpowiednio wstrzymać ogień. Była doskonale skoncentrowana, nie zwracała uwagi na nic z wyjątkiem słońca, ciężaru broni spoczywającej w ręku i ukazujących się co chwila celów. Czuła się wspaniale, sama, z tym jednym zadaniem: pokonać szlak.

Ponownie spojrzała na broń.

Nigdy w życiu nie wystrzeliłam do niczego innego oprócz pozorowanych celów, pomyślała. Przypomniała sobie mgłę i chłód na ulicach Newark.

Nie spodziewała się właśnie takich doznań. Nie czuła, że znajdowała się w centrum akcji. Ludzie na chodniku, przerażające spojrzenia i ruchy, beznadziejna pogoń ulicami miasta. Po raz pierwszy to wszystko działo się naprawdę. Zacisnęła mocno zęby. Obiecała sobie, że nie obleje takiego testu po raz drugi.

Położyła pistolet na łóżku i sięgnęła po telefon. Za trzecim razem udało jej się uzyskać połączenie z Michaelem Weissem.

– Andy, hej! – powiedział szybko. – Jezu, jak się cieszę, że cię słyszę. Co się działo u ciebie przez ten czas? Co z tym twoim złym chłopcem?

Ostatnie pytanie prawie ją rozśmieszyło.

– Miałam rację – odparła. – Ten chłopiec jest winny. Muszę pomóc temu glinie z Escambia zaaresztować go i zaraz przyjeżdżam.

Czuła, jak Weiss analizuje jej słowa, lecz zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, dodała:

– Jestem na Florydzie. Mogę dotrzeć do Starkę jutro, w porządku? Wtedy zaspokoję twoją ciekawość.

– W porządku – odezwał się, powoli cedząc słowa. – Ale nie marnuj tam zbyt dużo czasu. Zgadnij, na co wpadłem.

– Dowód morderstwa?

– Aż takiego szczęścia nie miałem. Zgadnij jednak, kto wykonał tuzin rozmów telefonicznych do swego brata w Keys na miesiąc przed morderstwem? I zgadnij, czyja nowiutka ciężarówka dostała mandat za przekroczenie szybkości na I-95 tuż za Miami na dwadzieścia cztery godziny przed tym, jak Pan Reporter znalazł ciała?

– Dobry sierżant?

– Bingo. Jutro wybieram się do dealera od tej ciężarówki. Chcę się dowiedzieć dokładnie wszystkiego na temat zakupu samochodu. Czerwona maszyna z grubymi oponami i reflektorami na dachu. Wiejskie ferrari. – Weiss roześmiał się. – Dalej, Andy, zrobiłem sporo dobrej roboty. Teraz potrzeba mi twojej zimnokrwistej techniki przesłuchań, by zapuszkować tego faceta. Bo czuję, że to on.

– Będę tam jutro – odparła i odłożyła słuchawkę.

Jej wzrok spoczął na pistolecie. Otrząsnęła się i podniosła broń, ważąc ją w dłoni. Rozciągnęła się na łóżku, z ulgą zrzucając buty. Nie zdjęła jednak ubrania. Pomyślała, że przydałoby się trochę snu, i zamknęła oczy, mocno ściskając pistolet. Irytował ją nieco fakt, iż Cowart dostrzegł, że siedziała w tym aż po czubek głowy.


Cowart zamknął za sobą drzwi i usiadł na skraju łóżka. Przez kilka sekund spoglądał na telefon, jakby w oczekiwaniu, że zadzwoni. W końcu podniósł słuchawkę i nacisnął przycisk z numerem osiem, by uzyskać połączenie międzymiastowe, a następnie zaczął wystukiwać numer do byłej żony i córki w Tampa. Wcisnął dziewiątkę i jedenastkę, po czym przerwał.

Nie przychodziło mu do głowy nic mądrego, co mógłby im powiedzieć. Nie miał nic do dodania do tego, co powiedział wczesnym rankiem. Nie chciał dowiedzieć się, że nie skorzystały z jego porady i nadal pozostawały narażone na atak, siedząc sobie w swoim przyjemnym domku. Wolał wyobrazić sobie córkę odpoczywającą bezpiecznie w Michigan.

Rozłączył linię, wcisnął ponownie ósemkę i wystukał numer do głównej centrali „The Miami Journal”. Porozmawiam z Willem lub z Edną, pomyślał. Może z redaktorem działu miejskiego albo z głównym wydawcą, albo z kopistą. Po prostu chciał porozmawiać z kimś z gazety.

– „Miami Journal” – odezwał się kobiecy głos.

Nie odpowiedział.

– „Miami Journal” – powtórzyła już nieco zirytowana. – Halo?

Przerwała rozmowę, zostawiając go trzymającego milczący telefon w rękach.

Pomyślał o Vernonie Hawkinsie, zastanawiając przez chwilę, jak wykręcić numer do nieba. A może do piekła, pomyślał próbując żartować z samym sobą. Co powiedziałby Hawkins? Powiedziałby, żebym zrobił to dobrze, a potem pozbierał życie do kupy i zaczął normalnie żyć. Stary detektyw nie miał czasu dla głupców.

Wzrok Cowarta ponownie spoczął na telefonie. Kręcąc głową, jak gdyby odmawiał wykonania rozkazu, który wcale nie został wydany, przycisnął słuchawkę do ucha i połączył się z recepcją motelu.

– Tu Cowart z pokoju sto jeden. Chciałbym zamówić budzenie na piątą rano.

– Oczywiście, proszę pana. Wstajemy wcześnie?

– Zgadza się.

– Pokój sto jeden, piąta rano. Przyjąłem, proszę pana.

Odłożył słuchawkę i ponownie usiadł na łóżku. Poczuł osłabiające rozbawienie na myśl, że jedyną osobą, z którą zdecydował się rozmawiać, był nocny portier z motelu. Położył głowę na poduszce i czekał, aż nadejdzie umówiona godzina.


Noc owinęła się dookoła niego jak nie dopasowany garnitur. Kaszmirowa gorąca wilgoć wypełniła czarne powietrze. Smugi błyskawic pojawiały się na odległym nieboskłonie. Potężna burza rozszalała się nad zatoką, daleko stąd, za linią brzegową Pensacola. Tanny Brown wyobraził sobie toczącą się gdzieś w oddali bitwę. Pachoula pozostała jednak cicha, jakby nieświadoma obecności potężnych sił, które ścierały się nieopodal. Skupił całą uwagę na spokojnej ulicy, którą właśnie przemierzał. Po prawej stronie dostrzegł szkołę, nieprzyjemnie wyglądającą w ciemności i oczekującą na tabuny dzieci, które wleją w nią znów życie. Jechał wolno, wsłuchując się w odgłosy opon samochodowych. Zatrzymał się na chwilę pod rozłożystą wierzbą i spojrzał przez ramię w tył, na szkolny budynek.

Tutaj się wszystko zaczęło. Dokładnie w tym miejscu wsiadła do samochodu. Czemu to zrobiła? Dlaczego nie zauważyła niebezpieczeństwa i nie uciekła w jakieś bezpieczne miejsce albo nie zawołała o pomoc?

Była w tym samym wieku co jego córka. Wystarczająco dorosła, by zagrażały jej wszelakie okrucieństwa tego świata, lecz nadal zbyt młoda, żeby zdawać sobie z nich sprawę. Pomyślał o wszystkich rozmowach z córką i Joanie Shriver, o swoich rozważaniach, czy powiedzieć im o grożących niebezpieczeństwach. Uciszał straszne myśli. Wolał dać dziewczynkom jeszcze jeden dzień, następną godzinę, minutę czy dwie niewinności i wolności, którą te chwile i dni niosły.

Wiedza powoduje straty, pomyślał.

Przypomniał sobie, kiedy po raz pierwszy ktoś splunął mu w twarz słowem „czarnuch” i lekcję, jaką wyniósł z tego spotkania. Miał wtedy pięć lat i wrócił do domu zalany łzami. Matka pocieszyła go sprawiając, że poczuł się lepiej, lecz nie potrafiła zapewnić, że to się więcej nie powtórzy. Zdawał sobie sprawę, że od tego momentu pękła jakaś nić, że coś stracił. Poznajesz zło powoli, ale skutecznie, pomyślał. Uprzedzenie. Nienawiść. Przymus. Morderstwo. Każda lekcja zabiera ci kolejny kawałek nadziei charakterystycznej dla okresu młodości.

Uruchomił silnik i poprowadził wóz kilka przecznic dalej, do domu Shriverów. W kuchni i w pokoju gościnnym paliły się światła i przez chwilę zastanawiał się, czy nie podejść do drzwi i nie wejść do środka. Wiedział, że przyjęliby go miło. Poczęstowaliby kawą, może czymś do jedzenia. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, ale nie teraz. Teraz jestem dla nich tylko bolesnym wspomnieniem tych potworności.

Zaprosiliby go do środka, usadowili w salonie, a następnie czekaliby grzecznie, żeby powiedział, co go sprowadza. Musiałby wymyślić coś w miarę oficjalnie brzmiącego. Nie mógłby opowiedzieć im o tym, co się wydarzyło, ponieważ sam nie był pewny, czym jest rzeczywistość.

W końcu zaczęliby mówić o swojej córce, o tęsknocie, o miłości. Zbyt ciężko by było tego wszystkiego słuchać.

Obserwował jednak dom, aż światła zgasły i Shriverowie prawdopodobnie poszli spać.

Poczuł dziwne uczucie niewdzięczności, płynne, falujące. Przez chwilę naszła go okropna myśl, że Robert Earl Ferguson miał podobne odczucia poruszając się wśród ciemności, pozwalając jej otulić szczelnie i ukryć jego postać. Czy to właśnie tak jest? – zadał sobie pytanie. Nie potrafił na nie odpowiedzieć. Ruszył powoli. Przemierzał ulice, które znał od dzieciństwa, szepcące teraz o przemijających latach, o trwaniu. Potem wjechał do nowszych dzielnic na przedmieściu; one z kolei krzyczały o zmianie, o przyszłości. Czuł smak tego miasta, niczym rolnik zanurzający palce w ziemi. Znalazł się na swojej ulicy i dostrzegł wóz policyjny zaparkowany w połowie przecznicy. Zatrzymał się tuż obok niego.

Umundurowany policjant wyskoczył natychmiast zza kierownicy z rewolwerem w jednej ręce, puszczając wprost na Tanny’ego snop światła z latarki.

– To ja, porucznik Brown – powiedział spokojnie, wysiadając z samochodu. Młody policjant podszedł do niego.

– Jezu, poruczniku, diabelnie mnie pan wystraszył.

– Przepraszam. Chciałem tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku.

– Wchodzi pan do środka? Chce pan, żebym poszedł z panem?

– Nie. Zostań tutaj. Mam inne problemy na głowie.

– Nie ma sprawy.

– Zauważyłeś coś podejrzanego?

– Nie. A właściwie tak. Jedna rzecz, ale prawdopodobnie bez znaczenia. Ciemny ford. Stary model. Rejestracja innego stanu. Przejeżdżał tędy dwukrotnie, jakąś godzinę temu. Powoli, jakby obserwował. Powinienem był zanotować numer rejestracyjny, ale umknęło mi to. Pomyślałem, że pojadę za nim, ale nie pojawił się już więcej. To wszystko. W sumie nic wielkiego.

– Widziałeś kierowcę?

– Nie. Za pierwszym razem w ogóle nie zauważyłem, a za drugim zwrócił moją uwagę, ponieważ przejechał powtórnie. Prawdopodobnie to nic takiego. Ktoś przyjechał odwiedzić krewnych i zgubił drogę czy coś w tym rodzaju.

Tanny Brown spojrzał na młodego policjanta i skinął głową. Nie odczuwał strachu, jedynie chłód zrozumienia i świadomość, że być może śmierć czaiła się w pobliżu.

– Tak. Chyba coś w tym rodzaju. Ale miej uszy i oczy szeroko otwarte, dobrze?

– Tak jest. Za jakieś pół godziny mają mnie zmienić. Będę pamiętał, żeby powiadomić zmiennika o tym fordzie.

Tanny Brown podniósł rękę do czoła gestem przypominającym salutowanie i wrócił do samochodu. Spojrzał na swój dom. Światła pogaszone, pomyślał. Noc jak w szkole. Fala myśli związanych z obowiązkami domowymi spłynęła na niego z gwałtownością wodospadu. Zdał sobie nagle sprawę, że duża część z jego życia została jakby wycięta przez pościg za Fergusonem. Nie odczuwał jednak poczucia winy. Osiągnięcie porozumienia z obsesją odcinającą normalne życie leżało w naturze pracy w policji. Poczuł przypływ ukojenia. Tobie to dobrze, ojczulku. Każesz im odrobić wcześnie pracę domową, pozwolisz włączyć cholerny telewizor i zanim zdążą zbytnio ponarzekać, wysyłasz je do łóżek.

Przez chwilę odczuł potrzebę wejścia do środka i spojrzenia na śpiące twarzyczki swoich córek, może też na starego, który prawdopodobnie chrapał w najlepsze, kołysząc się w bujanym fotelu. Stary często raczył się szklaneczką lub dwiema, gdy dziewczynki zasypiały. Pomagało mu to łagodzić ból spowodowany artretyzmem. Czasem Tanny przyłączał się do ojca, ponieważ jego własne dolegliwości potrzebowały tego samego lekarstwa. Poczuł, jak kąciki warg unoszą się w uśmiechu. Przez chwilę wyobraził sobie, jak jego nieżyjąca żona siedzi obok niego w samochodzie, i poczuł nieprzepartą chęć ucięcia sobie z nią pogawędki.

I co ja bym jej powiedział? Że nie radziłem sobie aż tak źle? Teraz jednak muszę uporządkować wszystkie sprawy. Poskładać wszystko najlepiej, jak potrafię. Przywrócić poczucie bezpieczeństwa.

Pokiwał głową i zjechał z krawężnika. Ponownie przejeżdżał znajomymi szlakami, mijając pamiętne miejsca. Wyczuwał obecność Fergusona niczym przykrą woń unoszącą się nad miastem. Czuł się zdecydowanie lepiej będąc w ruchu, jak gdyby stojąc w miejscu działał jako swoistego rodzaju tarcza strzelnicza. Nawet nie przeszło mu przez myśl, żeby się przespać. Przemierzał w tę i z powrotem ulice własnej pamięci, oczekując końca nocy. Musiał widzieć na tyle wyraźnie, by zrobić to, co zrobić powinien.

Rozdział dwudziesty siódmy

DWIE PUSTE KOMORY

Świt budził się powoli, zmienił świat w ciche i podejrzane miejsce. Tanny Brown zabrał Shaeffer i Cowarta z motelu, zanim brzask rozproszył mroki ciemności. Jechali przez opustoszałe ulice w słabym świetle latarni i neonów, które zwiększało tylko poczucie osamotnienia towarzyszące im od samego ranka. Minęli kilka samochodów osobowych, od czasu do czasu jakąś ciężarówkę. Cowart nie zauważył żywej duszy na chodnikach. Dostrzegł jedynie parę osób siedzących przy ladzie w cukierni; jedyny znak, że nie byli sami.

Brown prowadził szybko, nie zatrzymując się przed znakami stopu i dwukrotnie przejeżdżając skrzyżowania przy czerwonym świetle. W ciągu kilku minut przejechali przez całe miasto. Pachoula zostawała za nimi; ziemia wyciągała macki chwytając w pułapkę, wciągając w labirynt płaczących wierzb, otoczony krzakami jeżyn i lasem sosen. Światło i ciemność, stonowana zieleń, brązy i szarości, wszystko wydawało się łączyć razem, sprawiając wrażenie, jak gdyby wjeżdżali w zmieniające się morze lasu.

Porucznik zjechał z głównej drogi, samochód zaczął podskakiwać i trząść się, pokonując zlepione grudy szlaku, który wiódł do domku babki Fergusona pod ciemnym sklepieniem drzew. Cowart poczuł lodowaty dreszcz przypominający o czymś znajomym, strasznym – już kiedyś jechał tą drogą.

Starał się przewidzieć, co się wydarzy, ale odczuwał jedynie niepokojące podniecenie. Przypomniał sobie o liście, jaki otrzymał wiele miesięcy temu: „… zbrodni, której NIE POPEŁNIŁEM”. Chwycił się za oparcie fotela i spojrzał przed siebie.

Z tylnego siedzenia dobiegł ich głos Andrei Shaeffer.

– Myślałam, że mówiłeś coś o wsparciu. Nikogo nie widzę. Co się stało? Brown odpowiedział gwałtownie, tonem wykluczającym dalsze pytania.

– Możemy otrzymać pomoc, jeśli będziemy jej potrzebowali.

– A co z mundurowymi? Nie potrzebujemy jakichś mundurowych?

– Wszystko będzie dobrze.

– Gdzie jest wsparcie?

Zacisnął zęby i odpowiedział gorzko:

– Czeka.

– Gdzie?

– W pobliżu.

– Możesz mi pokazać?

– Pewnie – odparł zimno. Sięgnął ręką pod kurtkę i wyciągnął rewolwer z kabury, którą nosił pod pachą. – Tutaj. Zadowolona?

Ostatnie słowo ucięło rozmowę i wprawiło Shaeffer w bezsilną wściekłość. Nie zdziwiła się, że pracują samotnie. W rzeczywistości wolała pracować sama. Wyobraziła sobie twarz Fergusona. Myślał, że mnie wystraszył. Myślał, że zmusił mnie do ucieczki, powiedziała do siebie. No cóż, i oto jestem. I nie jestem jakąś małą dwunastoletnią dziewczynką, która nie może się bronić. Położyła dłoń na swoim pistolecie. Spojrzała na Cowarta, który wpatrywał się w skupieniu przed siebie, jakby nie słyszał ich rozmowy.

W tym momencie pomyślała, że nigdy, przenigdy nie znajdzie się tak blisko samej istoty policyjnej profesji jak w tej chwili. Wydawało się, że ich pościg za Fergusonem przekroczył pewne ustalone normy. Zastanowiła się, czy bliskość śmierci zawsze wyzwala w ludziach szaleństwo, po czym odpowiedziała na własne pytanie: Oczywiście.

– W porządku – odezwała się po krótkiej przerwie. Poczuła przypływ adrenaliny i nie całkiem ufała swemu głosowi. – Jaki mamy plan?

Samochód podskoczył na większym wyboju.

– Jezu – powiedziała, wcisnąwszy się głębiej w fotel. – Ten facet naprawdę mieszka na moczarach.

– To wszystko tam, to bagno – wskazał Cowart. – Z drugiej strony biedne farmy. – Przypomniał sobie, że Wilcox pokazywał mu to wcześniej. – Jaki mamy plan? – zapytał Tanny’ego Browna.

Porucznik zwolnił i zjechał na pobocze, zatrzymując się ostatecznie. Otworzył okno, wpuszczając do środka wilgotne powietrze. Wskazał na otaczającą ich mieszankę światła i ciemności.

– Chałupa babki Fergusona jest oddalona stąd o jakieś pół kilometra. Resztę drogi pokonamy piechotą. W ten sposób nie obudzimy nikogo bez potrzeby. To proste. Detektywie Shaeffer, zajdzie pani od tyłu. Trzymaj broń w pogotowiu – przybrał mniej oficjalny ton. – Obserwuj uważnie tylne drzwi. Po prostu upewnij się, że nie wynosi się tą drogą. Gdyby to zrobił, po prostu zatrzymaj go. Kapujesz? Zatrzymaj go…

– Czy to znaczy…

– To znaczy zatrzymaj go. Jestem cholernie pewny, że procedura jest taka sama w okręgu Monroe jak i tutaj, w Escambia. Skurczybyk jest podejrzany, między innymi o zamordowanie policjanta. To wszystko jest prawdopodobnym powodem, jakiego potrzebujemy. On jest zbrodniarzem. Przynajmniej był kiedyś… – Brown spojrzał na Cowarta, który jednak nie odezwał się ani słowem. – Oceń, co zrobić.

Shaeffer pobladła nieco; jej skóra poszarzała jak otaczające ich powietrze. Przytaknęła jednak.

– Jasne – odparła, narzucając swemu głosowi stanowczy ton. – Myślisz, że jest uzbrojony? A może czeka na nas?

Brown wzruszył ramionami.

– Sądzę, że prawdopodobnie jest uzbrojony. Nie sądzę jednak, by miał powody być w pogotowiu i nie spać. Szybko tutaj dotarliśmy. Prawdopodobnie tak cholernie szybko jak on. Nie sądzę, żeby był przygotowany. Jeszcze nie. Pamiętaj jednak o jednej rzeczy: to jego teren.

Kiwnęła głową.

Tanny Brown odetchnął głęboko. Na początku jego głos wydawał się chłodny, potem jednak zmienił ton na znużony, co wskazywało, że sprawa zbliża się ku końcowi.

– Rozumiesz? – zapytał. – Po prostu nie chcę, żeby wymknął się tylnymi drzwiami i ukrył się na bagnach. Jeśli dostanie się tam, nie wiem, do cholery, jak go znajdziemy. Wyrósł tutaj i…

– Zatrzymam go – powiedziała. Nie dodała „tym razem”, mimo iż te słowa kołatały się w głowach całej trójki.

– Dobrze – kontynuował Brown. – Cowart i ja podejdziemy od frontu. Nie mam nakazu, więc zamierzam improwizować. Zapukam do drzwi, zawołam i wejdę do środka. Nie biorę pod uwagę innego sposobu. Do diabła z procedurą.

– A co ze mną? – zapytał Cowart.

– Nie jesteś policjantem. Nie mogę więc kontrolować tego, co robisz. Chcesz iść ze mną? Zadawać pytania? Cokolwiek zrobisz, będzie dobre. Po prostu nie chcę, żeby później pojawił się jakiś adwokat i powiedział, że ponownie pogwałciłem prawa Fergusona, ponieważ zabrałem ciebie ze sobą. Działasz więc na własną rękę. Wycofaj się. Wejdź do środka. Rób, co chcesz. Kapujesz?

– Kapuję.

– Na pewno rozumiesz?

– W porządku. – Cowart skinął głową. Oddzielnie, ale chodzi o to samo. Jeden człowiek puka do drzwi z pistoletem, drugi z pytaniami. Obaj szukają tych samych odpowiedzi.

– Czy aresztujesz go? – zapytała Shaeffer. – Pod jakim zarzutem?

– Na początku chcę mu zaproponować, żeby poszedł na przesłuchanie. Zobaczę, czy pójdzie z nami dobrowolnie. Myślę, że pójdzie. Jeśli będę musiał, aresztuję go ponownie za śmierć Joanie Shriver. Co wczoraj powiedziałem? Utrudnianie śledztwa i składanie fałszywych zeznań pod przysięgą. Pójdzie z nami w taki czy inny sposób. Kiedyś siedział w więzieniu, zatem zamierzamy dowiedzieć się, co się stało.

– Zamierzasz zapytać go…?

– Zamierzam być uprzejmy – powiedział Brown. W kącikach jego ust pojawił się przez chwilę smutny uśmieszek. – Z rewolwerem wycelowanym w głowę skurczybyka i palcem na spuście. Skinęła głową.

– On nie ucieknie – powiedział cicho Brown. – Zamordował Bruce’a. Zamordował Joanie. Nie mam pojęcia kogo jeszcze. To skończy się tutaj.

Po tych słowach nastała cisza.

Cowart odwrócił wzrok od dwójki detektywów. Pomyślał, że oto zbliżają się do miejsca, gdzie dowody wymagane na sali sądowej nie wydają się robić dużej różnicy. Kilka smug światła tajemniczo prześlizgnęło się przez gałęzie drzew, wyłaniając z ciemności kształt drogi przed nimi.

– A co z tobą? – porucznik zapytał nagle Cowarta. Jego głos rozdarł ciszę. – Czy wszystko jest jasne?

– Wystarczająco jasne.

Brown położył rękę na klamce i pociągnął ją mocno, otwierając drzwi samochodu.

– Pewnie – powiedział, nie potrafiąc ukryć cienia drwiny w głosie. – A zatem chodźmy.

Wymawiając ostatnie słowa znajdował się już na zewnątrz, krocząc wąską brudno-czarną drogą. Pochylił lekko plecy, jak gdyby szedł pod silny, zrodzony z burzy wiatr. Przez chwilę Cowart spoglądał za oddalającym się policjantem i pomyślał: Jak mogłem kiedykolwiek przypuszczać, że zrozumiem, co naprawdę kryje się w jego wnętrzu? Czy we wnętrzu Roberta Earla Fergusona? W tym momencie ci dwaj mężczyźni wydali mu się równie tajemniczy. Czym prędzej odgonił te myśli i podążył za detektywem. Shaeffer zajęła pozycję z drugiej strony i cała trójka ruszyła zgodnie ku przeznaczeniu. Poranna mgła, która snuła się niczym szary dym pełzający między stopami, wyciszała ich kroki.


Cowart pierwszy spostrzegł dom, a trochę z tyłu dojrzał koniec drogi. Mokre grzęzawisko przed chałupą sprawiało nieprzyjemne wrażenie. W domu nie paliło się żadne światło; na pierwszy rzut oka nie zauważył najmniejszego ruchu, mimo że spodziewał się, że przybędą akurat w czasie porannej krzątaniny. Stara kobieta prawdopodobnie wstaje, żeby skarcić koguta, pomyślał, i obwinia starego ptaka, że nie wykonuje należycie swoich obowiązków. Cowart posuwał się za innymi, starając się pozostawać w najgłębszym cieniu i obserwując uważnie dom.

– Jest tutaj – powiedział cicho Brown. Cowart odwrócił się w jego stronę.

– Skąd wiesz?

Porucznik wskazał w stronę oddalonego węgła domu. Cowart podążył wzrokiem we wskazanym kierunku i ujrzał tył wozu wystający zza werandy. Przyjrzał się uważnie i dostrzegł brudne żółto-niebieskie kolory tablicy rejestracyjnej New Jersey.

– To jego samochód – powiedział cicho Brown. – Ma trochę latek. Amerykańskiej produkcji. Nieokreślony. Można się nim wmieszać niepostrzeżenie w tłum innych samochodów. Po prostu taki jakiego zwykle używał.

Odwrócił się w stronę Shaeffer. Położył rękę na jej ramieniu, ściskając mocno. Cowart pomyślał, że to był pierwszy przyjazny gest, jakim potężny detektyw obdarzył tę młodą kobietę.

– Są tutaj tylko dwa wyjścia – powiedział niskim, prawie niesłyszalnym głosem, w którym wyczuwało się stanowczość. – Jedno z przodu, które biorę na siebie. Drugie z tyłu i to należy do ciebie. Jeśli dobrze sobie przypominam, po lewej stronie znajduje się okno, tam… – Wskazał ręką w kierunku ściany domu, która stykała się niemalże z otaczający lasem. – Tam właśnie są sypialnie. Będę w stanie pilnować innych okien na prawej ścianie, w saloniku i na werandzie. Obserwuj uważnie tylne wyjście, ale pamiętaj, że może próbować wydostać się przez okno. Bądź w pogotowiu. Miej oczy szeroko otwarte. Dobrze?

– Dobrze – odparła i pomyślała, że słowo załamało się wychodząc z jej ust.

– Chcę, żebyś została tam, zachowując czujność, dopóki cię nie zawołam. Dobrze? Zawołam cię po imieniu. Bądź cicho. Nie stój na widoku. Jesteś naszym ubezpieczeniem.

– Dobrze – powtórzyła.

– Czy kiedykolwiek robiłaś już coś takiego? – zapytał nagle Tanny Brown i na jego twarzy pojawił się przyjazny uśmiech. – Przypuszczam, że powinienem zadać to pytanie nieco wcześniej…

Potrząsnęła głową.

– Mam na koncie sporo aresztowań. Pijani kierowcy, włamywacze. Gwałciciel czy dwóch, lecz nikt taki jak Ferguson.

– Nie ma wielu takich jak Ferguson – powiedział cicho Cowart.

– Nie martw się. – Brown wciąż się uśmiechał. – On jest tchórzem. Bardzo odważny w stosunku do małych dziewczynek i przerażonych nastolatek, ale brakuje mu odwagi w stosunku do takich ludzi jak ty czy ja… – zapewnił. Cowart chciał wypaplać imię Bruce’a Wilcoxa, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili. -… Pamiętaj o tym. Wszystko będzie dobrze… – W jego głosie pojawiła się łagodność, stanowiąc przeciwwagę dla jego słów. -… Teraz do dzieła, zanim zrobi się zupełnie jasno i ludziska zaczną wstawać.

Shaeffer skinęła głową, zrobiła parę kroków, lecz zatrzymała się po chwili.

– Pies? – wyszeptała nerwowo.

– Nie ma tu psa – pokręcił głową porucznik. – Jak tylko znajdziesz się za rogiem, ja ruszę w kierunku frontowego wejścia. Idź na tyły domu. Będziesz wiedziała, kiedy otworzę drzwi, ponieważ nie zamierzam zachowywać się cicho.

Shaeffer na sekundę przymknęła oczy i odetchnęła głęboko, zbierając w sobie odpowiednią porcję odwagi. Tym razem żadnych błędów, powiedziała do siebie. Spojrzała na mały domek i pomyślała o nim jak o małym, pustym pomieszczeniu, w którym nie ma miejsca na błędy.

– Do dzieła – powiedziała. Lekko pochylona, szybko przebyła otwartą przestrzeń, prawie biegnąc przez mgłę.

Cowart zauważył, że zbliżając się zakosami do rogu budynku, w opuszczonej ręce trzymała odbezpieczony pistolet.

– Czy jesteś gotowy, Cowart? – Głos Browna wydawał się wypełniać luki w umyśle reportera. – Wszystko w porządku?

– W porządku – odparł przez zaciśnięte zęby.

– Gdzie masz swój notes?

Cowart uniósł rękę. Ściskał w dłoni swój reporterski notes i pomachał nim w kierunku policjanta. Brown uśmiechnął się szeroko.

– Miło widzieć, że jesteś uzbrojony i niebezpieczny – powiedział. Dziennikarz spojrzał na niego.

– To żart, Cowart. Odpręż się.

Cowart skinął głową. Widział, jak wzrok policjanta podąża za Shaeffer, która zatrzymała się w rogu chaty. Brown uśmiechnął się lekko. Wstał i potrząsnął ramionami, niczym wielkie zwierzę strząsające senność ze swego ciała. Cowart doszedł do wniosku, że ten Brown jest jak wojownik, którego obawy i oczekiwania przed nadchodzącą bitwą znikają, kiedy w pobliżu pojawia się przeciwnik. Policjant nie wydawał się zbyt szczęśliwy, ze spokojem podchodził do niebezpieczeństwa i niepewności oczekujących we wnętrzu chaty, z dala od mglistego porannego światła i przepływających szarych oparów. Reporter przyjrzał się swoim dłoniom, jak gdyby były ekranem ukazującym jego własne uczucia. Był blady, lecz opanowany. Pomyślał, że zaszedł już tak daleko, że głupio byłoby się teraz wycofać.

– Rzeczywiście – odparł. – To wcale nie jest głupi żart. Takie są okoliczności. Mężczyźni uśmiechnęli się, lecz nie z powodu dopisujących humorów.

– W porządku – powiedział Tanny Brown. – Czas na pobudkę. Odwrócił się w stronę chałupy, przypominając sobie, jak zjawił się tutaj po raz pierwszy w poszukiwaniu Fergusona. Nie rozumiał nagłego wybuchu uprzedzeń i ogarniającej go fali nienawiści. Wszystkie uczucia, o których w Pachouli chciał zapomnieć, ujawniły się, kiedy Robert Earl Ferguson został zabrany do miasta na przesłuchanie w sprawie zabójstwa małej Joanie Shriver. Bardzo nie chciał przechodzić przez to powtórnie.

Ruszył ostrożnie, krocząc prosto po ubitej ścieżce prowadzącej do werandy, nie sprawdzając, czy Cowart podąża za nim. Reporter wziął głębszy oddech, zastanawiając się przez chwilę, dlaczego powietrze wydało się nagle suche, po czym ruszył szybko za porucznikiem.

Brown zatrzymał się na stopniach werandy prowadzących do wejścia. Obrócił się do Cowarta i syknął:

– Jeśli wypadki potoczą się diabelnie szybko, upewnij się, że nie stoisz na linii strzału.

Cowart przytaknął. Poczuł podniecenie penetrujące jego ciało i ścigające strach, który odzywał się wewnątrz.

– I oto jesteśmy – powiedział policjant.

Pokonał schody, skacząc po dwa stopnie naraz. Cowart podążał tuż za nim. Ich kroki rozbrzmiały na wypłowiałych drewnianych deskach, które zaskrzypiały uzupełniając nagły dźwięk przeszywający poranną ciszę. Brown stanął z jednej strony drzwi i popchnął Cowarta na drugą stronę. Otworzył drzwi z siatką zabezpieczającą przed owadami i złapał za klamkę, chcąc przekręcić ją ostrożnie, lecz pozostała nieruchomo.

– Zamknięte? – wyszeptał Cowart.

– Nie. Po prostu się zacięła. Przynajmniej tak myślę – odparł Brown.

Pokręcił klamką ponownie. Potrząsnął głową w kierunku Cowarta. Uniósł pięść i walnął trzy razy w drewnianą framugę pokrytą pęcherzykami odpadającej farby, aż zatrzęsła się ściana domu.

– Ferguson! Policja! Otwierać!

Zanim ucichło echo jego głosu, gwałtownym ruchem otworzył szerzej drzwi z ochronną siatką. Potem cofnął się o krok i kopnął dziko. Framuga trzasnęła, wydając odgłos przypominający strzał z pistoletu. Cowart bezwiednie uskoczył w bok. Brown przyglądał się przez chwilę, po czym wycelował uważnie i kopnął ponownie. Tym razem drzwi odchyliły się nieco, ukazując ciemny korytarz.

– Policja! – krzyknął ponownie.

Przecisnął się przez powstałą szczelinę, wsuwając najpierw ramiona, niczym jakiś oszalały zawodnik futbolowy pragnący za wszelką cenę zdobyć następny punkt dla swojej drużyny.

Zniszczone drzwi skrzypiały niemiłosiernie. Tanny Brown odepchnął je z furią i wskoczył do małego saloniku. Pochylił się stojąc na ugiętych nogach i z broni trzymanej przed sobą mierzył we wszystkie strony.

– Policja! Ferguson, wyłaź! – krzyknął ponownie.

Cowart wahał się przez chwilę, po czym podążył za detektywem. Stanął za jego plecami. Zdawało mu się, że wciąż słyszy odgłos roztrzaskujących się drzwi. To było jak stanięcie na skraju urwiska. Jakby wiatr drążył jego uszy, szumiąc przeraźliwie.

– Cholera! – zawołał Brown, jak gdyby zaczynał wymawiać następny rozkaz. Jego głos przeciął powietrze niczym brzytwa.

Robert Earl Ferguson wyszedł z bocznego pokoju.

Przez moment wydawało się, że jego ciemna skóra zlewa się z szarymi cieniami poranka pełzającymi we wnętrzu chaty. Ruszył wolno w kierunku przyczajonego policjanta. Miał na sobie luźną koszulkę marines i pospiesznie naciągnięte dżinsy. Jego bose stopy wydawały ciche odgłosy stąpania w zetknięciu z wypolerowaną podłogą z twardego drewna. Uniósł ociężale ręce, prawie ironicznie. Wszedł do saloniku i spojrzał na Browna, który wyprostował się ostrożnie i powoli. Na twarzy Fergusona błąkał się fałszywy uśmieszek. Rozejrzał się szybko dookoła, zatrzymując wzrok na wyważonych drzwiach, potem na Matthew Cowarcie. Na koniec spojrzał prosto na Tanny’ego Browna.

– Zapłacisz za drzwi? – zapytał. – Nie były zamknięte. Po prostu trochę się zacinają. Nie było potrzeby ich rozwalać. Wieśniacy nie muszą zamykać swoich domów. Wiesz przecież. Co znowu do mnie masz, detektywie? – W głosie zabójcy nie wyczuwało się ponaglenia czy paniki, jedynie wyprowadzający z równowagi spokój, tak jakby oczekiwał ich przybycia.

– Wiesz, czego od ciebie chcę – powiedział Brown przez zaciśnięte zęby i wycelował broń w klatkę piersiową Fergusona.

Stali bez ruchu, spoglądając na siebie wojowniczo.

– Wiem, czego chcesz. Chcesz kogoś oskarżyć. Zawsze to samo – powiedział zimno Ferguson.

Przyjrzał się wycelowanej w siebie broni, po czym spojrzał policjantowi prosto w oczy, mrużąc powieki tak, że oczy wydawały się tak szorstkie jak jego głos.

– Nie mam przy sobie broni – powiedział. Rozłożył ręce, pokazując puste dłonie. – I niczego nie zrobiłem. Nie potrzebujesz tego rewolweru.

Tanny Brown nie poruszył się i Cowart zauważył przebłysk zdenerwowania i zwątpienia w oczach Fergusona, przebłysk, który zniknął tak szybko, jak się pojawił. Ferguson zachowywał się jak człowiek, który wie, że nie można go przyskrzynić. Cowart spojrzał na Browna i stwierdził, że porucznik nie może nic zrobić Fergusonowi.

Zabójca obrócił się w stronę Cowarta, ignorując policjanta. Kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu i reporter poczuł nieprzyjemny chłód.

– Po co pan tutaj przyjechał, panie Cowart? Oczekiwałem, że pan zmądrzał. Czy ma pan jakieś nowe powody?

– Nie. Po prostu wciąż szukam odpowiedzi – odparł Cowart.

– Myślałem, że nasza pogawędka rozwiała pana wszelkie wątpliwości. Nie mogę sobie wyobrazić, jakie pytania pozostały jeszcze bez odpowiedzi. Myślałem, że wszystko jest jasne.

Ostatnie słowa zostały wypowiedziane wolno i szorstko.

– Nic nigdy nie jest jasne – odparł Cowart.

– No cóż – odezwał się ostrożnie Ferguson, rzucając szybkie spojrzenie na Browna. – Dostałeś już pan jedną odpowiedź. Widzisz, co ten człowiek robi. Kopie w drzwi. Straszy ludzi rewolwerem. Prawdopodobnie szykuje się, żeby ponownie skopać mój tyłek.

Ferguson odwrócił się w kierunku Browna.

– Co chcesz wykopać ze mnie tym razem?

Tanny Brown nie odpowiedział.

Cowart potrząsnął głową.

– Nie tym razem – powiedział.

Ferguson warknął gniewnie. Mięśnie ramion napięły się gwałtownie, żyły na szyi nabrzmiały.

– Nie mogę ci nic powiedzieć – w głosie Fergusona pojawiła się złość. Zrobił jeden krok w kierunku reportera, ale natychmiast się zatrzymał. Cowart zauważył, jak Ferguson z trudem się opanowuje.

– Nic nie wiem. A gdzie twój partner, poruczniku? Zamierza mnie znowu pobić? Stęskniłem się za detektywem Wilcoxem. Skorzystasz znowu z jego pomocy, hę?

– Ty mi powiedz, gdzie on jest… – powiedział Tanny Brown. Jego głos był wciąż spokojny, lecz słowa niczym miecze cięły przestrzeń pomiędzy dwoma mężczyznami. – Jesteś ostatnią osobą, która go widziała.

– Doprawdy? – Ferguson sprawiał wrażenie dopiero co przebudzonego człowieka, który przygotowuje się do odpowiedzi. Zaczął mówić szybciej. – Czy mógłbym opuścić ręce, zanim zaczniemy rozmawiać?

– Nie. Co się stało z Wilcoxem?

Ferguson uśmiechnął się ponownie. Opuścił ręce, nie zważając na słowa policjanta.

– Niech mnie diabli, jeśli wiem. Zniknął gdzieś? Mam nadzieję, że poszedł do piekła. – Na miejscu lekkiego uśmieszku pojawił wzgardliwy uśmiech.

– Newark – powiedział Tanny Brown.

– To samo co piekło – odparł Ferguson.

Brown lekko zmrużył oczy. Po krótkiej przerwie Ferguson znów zaczął mówić:

– Nigdy go tam nie widziałem. Cholera, właśnie wróciłem do Pachouli w nocy. To była długa droga. Mówisz, że Wilcox był w Newark?

– Widział cię. Gonił cię.

– No cóż, nic o tym nie wiem. W istocie jakiś obłąkany, biały facet gonił mnie w nocy, ale nie widziałem, kto to był. Nigdy nie podszedł zbyt blisko. W każdym razie zgubiłem go w jakiejś uliczce. Mocno padało. Nie wiem, co się z nim stało. Wiesz, w tej części miasta, w której mieszkam, cały czas wielu ludzi się gania. Nie należy do rzadkości brać nogi za pas. Jestem pewny, że nie chciałbym być w skórze białego faceta, który włóczy się tam po ciemku, jeśli łapiesz, O co biega. Niezdrowe miejsce. Ludzie stamtąd wyrwaliby ci serce, jeśliby wiedzieli, że mogą je sprzedać za działkę kokainy.

Spojrzał na Cowarta.

– Czyż nie mam racji, panie Cowart? Wyrwaliby serce.

Matthew Cowart poczuł dreszcz gniewu. Nagle wściekłość i frustracja ustąpiły pod naporem fali spokoju. Postąpił krok do przodu i stojąc obok Tanny’ego Browna wskazał ołówkiem Fergusona.

– Skłamałeś. Okłamałeś mnie wcześniej i kłamiesz teraz. Zabiłeś go, co?

I zabiłeś Joanie. Zabiłeś ich wszystkich. Ilu? Ilu, do diabła?

Ferguson wyprostował się.

– Gadasz od rzeczy, panie Cowart – odparł z chłodnym spokojem. – Ten człowiek… – wskazał Tanny’ego Browna – wpoił ci tego rodzaju bzdury. Nikogo nie zabiłem. Powiedziałem ci to już kiedyś. I mówię ci teraz.

Obejrzał się na policjanta.

– Nie masz nic, czym mógłbyś mnie przestraszyć, Tanny Brown. Nie masz niczego, co mógłbyś w ostatniej chwili przedstawić w sądzie, czego jakiś prawnik nie rozerwie na strzępy. Nie masz nic.

– Nie – powiedział Cowart. – Ja mam to wszystko.

Oczy Fergusona posłały gniewne błyski. Reporter poczuł uderzenie gorąca na twarzy.

– Sądzisz, że masz monopol na prawdę, panie Cowart. Nie masz. – Ferguson zacisnął mocno pięści.

Brown postąpił krok do przodu, odgarniając Cowarta ramieniem na bok.

– Pieprzę to. Pieprzę cię, Bobby Earl. Chcę, żebyś udał się ze mną do miasta. Chodźmy…

– Aresztujesz mnie?

– Tak. Za zamordowanie Joanie Shriver. Ponownie. Za stawianie oporu wymiarowi sprawiedliwości. Za ukrywanie tych ubrań w wychodku. Za składanie fałszywych zeznań pod przysięgą. I jako świadka zniknięcia Bruce’a Wilcoxa. To nam daje mnóstwo powodów.

Twarz Tanny’ego Browna wyglądała jak żelazna maska. Wolną ręką sięgnął do kieszeni i wyciągnął kajdanki. Trzymał broń wycelowaną w głowę Fergusona.

– Znasz schemat. Twarzą do ściany, ręce i nogi rozstawione.

– Aresztujesz mnie? – zapytał zabójca, cofając się o krok. Jego głos uniósł się o ton wyżej, sprawiając teraz wrażenie bardziej gniewnego. – Mam już za sobą to oskarżenie. Cała reszta to kupa gówna. Nie możesz tego zrobić!

Tanny Brown uniósł wyżej służbowy rewolwer.

– Popatrz na mnie – powiedział powoli. Jego oczy rzucały błyskawice w kierunku Fergusona. – Nie powinieneś nigdy pozwolić mi ciebie odnaleźć, Bobby Earl, ponieważ dla ciebie wszystko się skończyło. Właśnie teraz. Wszystko się skończyło.

– Nic na mnie nie masz. – Ferguson zaśmiał się chłodno. – Gdybyś miał, zjawiłbyś się tutaj z całą pieprzoną armią, a nie tylko z jednym reporterem i masą cholernie głupich pytań, które nie prowadzą do niczego.

Wypluwał słowa niczym przekleństwa.

– Odejdę wolny, Tanny Brown, i wiesz o tym. – Zaśmiał się. – Odejdę wolny.

Słowom Fergusona zaprzeczały jednak nerwowe ruchy jego ciała. Pochylił ramiona do przodu, rozstawił szeroko nogi, jakby przygotowując się na odparowanie ciosu.

Tanny Brown zauważył kątem oka jakiś ruch.

– Spróbuj. Wiesz, że tylko na to czekam.

– Nie zamierzam iść z tobą – powiedział Ferguson. – Masz nakaz?

– Pójdziesz ze mną – upierał się Brown, a w jego głosie pojawiły się pierwsze oznaki furii. – Mam zamiar ujrzeć cię ponownie w celi śmierci. Słyszysz? Wszystko skończone.

– Nigdy nie będzie skończone – odpowiedział zabójca, cofając się o krok.

– Nikt nigdzie nie pójdzie – zaskrzeczał nagle jakiś podniesiony głos.

Trzej mężczyźni odwrócili się w tym kierunku.

Cowart ujrzał strzelbę o dwóch lufach, za którą wyłoniła się z mroku babka Fergusona. Wycelowała broń prosto w Tanny’ego Browna.

– Nikt nigdzie nie pójdzie – odezwała się ponownie. – Przynajmniej nie do celi śmierci.

Brown błyskawicznie wymierzył pistolet w klatkę piersiową staruszki. Miała na sobie białą koszulę nocną, która powiewała we wszystkie strony. Włosy miała spięte, a stopy bose, jakby weszła prosto z wygodnego łóżka w nocny koszmar. Zakołysała strzelbą, trzymając ją pod ramieniem i celując w policjanta, podobnie jak niegdyś w Cowarta.

– Pani Ferguson – powiedział cicho Tanny Brown, stojąc cały czas w pozycji strzeleckiej. – Musi pani odłożyć broń.

– Nie zabierzesz mojego chłopaka – odezwała się wściekle.

– Pani Ferguson, musi pani zrozumieć.

– Nic nie chcę zrozumieć. Nie zabierzesz stąd mojego chłopaka.

– Pani Ferguson, niech pani nie utrudnia tego, co i tak jest już wystarczająco skomplikowane.

– Skomplikowane czy nie, dla mnie to żadna różnica. Życie bywa ciężkie. Może umieranie będzie łatwiejsze.

– Pani Ferguson, proszę tak nie mówić. Niech pani pozwoli mi wykonywać moją pracę. Wszystko się wyjaśni, zobaczy pani.

– Nie praw mi tu dyrdymałów, Tanny Brown. Nie przynosisz niczego oprócz kłopotów do tego domu.

– Nie – powiedział miękko Brown. – To nie ja przyniosłem kłopoty, tylko twój chłopak. – Szybko przeszedł na język Południa. Zabrzmiało to dziwnie, jakby był turystą, obcokrajowcem, z zakłopotaniem usiłującym się porozumieć w obcej mowie.

– Ty i ten cholerny reporter. Powinnam zabić was przedtem. – Odwróciła się w stronę Cowarta i prawie wypluła z siebie słowa: – Nie przyniosłeś ze sobą niczego oprócz nienawiści i śmierci.

Cowart nie odpowiedział. Pomyślał, że jest w tym trochę prawdy.

– Nie, proszę pani – kontynuował Brown łagodząco. – To nie ja ani on. Przecież wie pani, kto naprawdę przyniósł kłopoty.

Ferguson odsunął się ostrożnie na bok, jakby chciał zwiększyć pole rażenia starej dubeltówki. Jego głos był przepełniony okrucieństwem.

– Dalej, babciu. Zabij ich. Zabij ich obu.

Na twarzy kobiety pojawił się wyraz zdziwienia.

– Zabij ich. Dalej. Zrób to teraz – przynaglał Ferguson, cofając się w kierunku staruszki.

Tanny Brown postąpił krok w przód, wciąż gotowy do oddania strzału.

– Pani Ferguson – powiedział. – Znam panią od długiego czasu. Zna pani moją rodzinę i krewnych. Kiedyś chodziliśmy razem do kościoła. Proszę mnie nie prowokować…

Przerwała mu gwałtownie.

– Wszyscy odwróciliście się ode mnie lata temu, Tanny Brown!

– Zabij ich – wyszeptał jej wnuk, przesuwając się teraz obok niej. Wzrok Browna spoczął na Fergusonie.

– Nie ruszaj się! Ty sukinsynu! I milcz.

– Zabij ich – powtórzył uparcie Ferguson.

– Nie jest naładowana – odezwał się nagle Cowart.

Stał sparaliżowany w miejscu, pragnąc desperacko zanurkować do jakiegoś ukrycia, lecz nie będąc w stanie zmusić swego ciała do reakcji na strach.

– Zużyła ostatni nabój strzelając do mnie kilka dni temu. Nie jest naładowana.

Stara kobieta odwróciła się w jego stronę.

– Jesteś głupcem, jeśli tak myślisz. – Patrzyła zimno na reportera. – Założysz się o swoje życie, że nie włożyłam nowego naboju?

Tanny Brown trzymał swój rewolwer wycelowany w kobietę.

– Nie chcę strzelać – powiedział.

– Może ja chcę – odparła. – Jedną rzecz wiem na pewno. Nie zabierzesz drugi raz mego wnuka. Najpierw musiałbyś zabić mnie.

– Pani Ferguson, wie pani, co on zrobił…

– Nie obchodzi mnie, co zrobił. On jest wszystkim, co mi pozostało i nie pozwolę ci znowu go zabrać.

– Czy kiedykolwiek słyszała pani, co on zrobił tej małej dziewczynce? – zapytał nagle Cowart.

– Nie obchodzi mnie to – odparła. – Nie mój interes.

– Ona nie była jedyną – powiedział powoli Cowart. – Były jeszcze inne. W Perrine i Eatonville. Małe czarne dzieci, pani Ferguson. Zabił je również.

– Nic nie wiem o żadnych dzieciach – odparła drżącym głosem.

– Zabił również mojego partnera – powiedział cicho Tanny Brown, jak gdyby głośne wymówienie tych słów mogło sprawić, że straci nad sobą kontrolę.

– Nie obchodzi mnie to. Nie obchodzi mnie żadna z tych rzeczy.

Ferguson schował się za babkę.

– Zatrzymaj ich tam, babciu – powiedział i wycofał się głównym korytarzem w głąb domu.

– Nie mam zamiaru pozwolić mu uciec – oznajmił Tanny Brown.

– No to zabiję cię albo ty zabijesz mnie – odparła stara kobieta.

Cowart ujrzał, jak Brown naciska powoli na spust. Widział również, jak lufa przesuwa się delikatnie.

Cisza, podobnie jak słabe poranne światło, wypełniła pokój. Stara kobieta i Tanny Brown stali bez ruchu.

Nie zrobi tego, pomyślał Cowart. Gdyby zamierzał ją zabić, już by to zrobił. W tym samym momencie kiedy ujrzał strzelbę. Teraz tego nie zrobi.

Tanny Brown poczuł, jak coś ściska mu wnętrzności. Smak kwasu wydzielanego z żołądka drażnił język. W tej starej kobiecie widział kruchość, lecz równocześnie stalową, silną wolę.

Zabij ją, powiedział sobie w duchu, po czym dodał: jak możesz?

Wszystkie myśli uporządkowały się nagle; wagi, ciężary przesuwały się to w jedną, to w drugą stronę.

Robert Earl Ferguson wszedł ponownie do pokoju. Miał teraz na sobie szarą bluzę przewieszoną przez szyję, a na nogach modne buty. W dłoni trzymał małą sportową torbę.

Spróbował po raz ostatni.

– Załatw ich, babciu – powiedział, lecz w jego głosie brakowało przekonania. Nie wierzył, że mogła spełnić jego żądanie.

– Idź – odezwała się lodowato. – Idź i nie wracaj tu więcej.

– Babciu – odezwał się głosem przepełnionym nie uczuciem czy smutkiem, lecz frustracją i niezadowoleniem.

– Nie do Pachouli. Nie do mojego domu. Nigdy więcej. Jesteś opętany złem, którego nie potrafię zrozumieć. Idź i rób to gdzieś indziej. Ja próbowałam – powiedziała gorzko. – Może nie byłam bardzo dobra, ale próbowałam, jak mogłam. Lepiej byś umarł młodo i nie przyniósł tutaj tego całego zła. Idź więc i nie przynoś go tu więcej. To wszystko co mogę ci teraz dać. Idź już. Cokolwiek się stanie jak wyjdziesz za próg, to już twoja sprawa, nie moja. Rozumiesz?

– Babciu…

– Ani jednej kropli krwi więcej, ani jednej – powiedziała ostatecznie. Ferguson roześmiał się nieprzyjemnie i odparł bez charakterystycznego akcentu:

– Dobrze. Jeśli tego chcesz, to w porządku.

Odwrócił się w kierunku Cowarta i Browna. Uśmiechnął się znowu i rzekł:

– Myślałem, że skończymy to dzisiaj. Zdaje mi się, że jednak nie. Przypuszczam, że innym razem.

– On nigdzie nie pójdzie – powiedział Brown.

– Pójdzie – odparła stara kobieta. – Chcesz go? To będziesz musiał poszukać gdzieś indziej. Nie w moim domu. I będziesz musiał zabrać gdzieś indziej cały ten zły interes, tak jak powiedziałam jemu. To samo tyczy się ciebie. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. To dom, gdzie mieszka Jezus, i chcę, żeby tak zostało.

Tanny Brown skinął potakująco głową. Wyprostował się, a ruch ten świadczył, że zgadza się ze starą kobietą. Nie opuścił jednak broni, trzymał ją wciąż wycelowaną w babkę Fergusona, podczas gdy zabójca przeszedł obok niego ostrożnie, lecz zdecydowanie w kierunku drzwi wejściowych. Brown nie spuszczał go z oczu, a lufa rewolweru zmieniała położenie, podążając śladem mordercy.

– Po prostu idź – powiedziała staruszka i jakiś głęboki smutek przeszył jej głos, a stare oczy wydawały się nabrzmiałe od krwawych łez żalu.

On również ją zabił, myśl niczym błyskawica przemknęła przez mózg Cowarta.

Ferguson, wciąż poruszając się ostrożnie, dotarł do rozwalonych drzwi wejściowych. Obejrzał się po raz ostatni.

– To bez różnicy. Znajdę cię znowu – powiedział Brown.

– Nawet jeśli ci się uda, nadal nic to nie będzie oznaczało, ponieważ znowu odejdę czysty – odparł Ferguson. – Zawsze tak będzie, Tanny Brown. Zawsze.

Nie miało znaczenia, czy było to fałszywe chełpienie się czy nie. Możliwość wypowiedziana w tych słowach zawisła w przestrzeni między dwoma mężczyznami.

Cowart pomyślał, że świat przewrócił się do góry nogami; zabójca odchodził wolny, a policjant został uwięziony bez możliwości reakcji. Zrób coś! – krzyknął w myśli do siebie, lecz nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Widział jedynie nieustanny strach i zagrożenie, które ukazywały się niczym jakaś koszmarna wizja. Teraz na mnie kolej, pomyślał i nagle zauważył, jak na twarzy Fergusona wykwita wyraz zdumienia, po czym usłyszał krzyk:

– Wszyscy nie ruszać się!

Wysoki, wibrujący maksymalnym napięciem głos.

Jakieś pięć kroków za babką Fergusona stała Andrea Shaeffer w pozycji gotowej do oddania strzału, trzymając w obu dłoniach odbezpieczony pistolet kaliber.38. Znajdowała się w korytarzu prowadzącym do tylnych, kuchennych drzwi, przez które niezauważenie dostała się do środka.

– Rzuć strzelbę! – wrzasnęła ponownie, starając się zagłuszyć krzykiem własny niepokój.

Stara kobieta nie posłuchała jednak i jak w starym filmie zaczęła się powoli odwracać w kierunku, skąd doszedł ją głos następnego intruza. Wyglądała, jakby przygotowywała się do oddania strzału.

– Stój! – krzyknęła detektyw, gdy podwójna lufa niczym oczy zabójcy została wymierzona dokładnie w jej klatkę piersiową. Wiedziała, że śmierć często chodzi w parze z wahaniem i tym razem nie mogła pozwolić, by wymknęła jej się spod kontroli.

Cowart otworzył usta w niezrozumiałym krzyku. Brown zdążył jeszcze zawołać: – Nie! – lecz słowo utonęło w głębokim huku wystrzałów.

Olbrzymi pistolet poderwał się gwałtownie w jej dłoniach, jakby ożywiony złą intencją. Z wielkim wysiłkiem starała się nad nim zapanować. Trzy strzały eksplodowały w małym, ciemnym pomieszczeniu i odbijały się echem w pozostałych pokojach.

Pierwsza kula ugodziła w starą kobietę, odrzucając ją w tył, jakby ważyła nie więcej niż powiew wiatru. Druga rozbiła się o ścianę, wyrzucając w powietrze fragmenty tynku i fontannę drzazg. Trzeci pocisk roztrzaskał szybę w oknie, znikając w budzącym się poranku. Trafiona staruszka wypuściła strzelbę z rąk w momencie, gdy bezlitosny pocisk rzucił nią o ścianę domu, po której osunęła się powoli z szeroko rozłożonymi ramionami, jakby w błagalnym geście.

– Jezu, nie! – zawył Tanny Brown.

Podszedł do leżącej kobiety i zawahał się. Odwrócił wzrok od szybko powiększającej się plamy krwi na nocnej koszuli. Spojrzał najpierw na Cowarta, który stał zmrożony, szeroko rozdziawiając usta. Reporter zamrugał powiekami, jakby budził się ze złego snu.

– Jezu Chryste – powiedział i nagle odwrócił się ku wyjściu.

Ferguson zniknął.

Cowart wskazał na drzwi i krzyknął, lecz nie były to słowa, jedynie zdziwienie i złość. Tanny Brown ruszył błyskawicznie w kierunku wyjścia.

Andrea Shaeffer weszła do pokoju z drżącymi rękami, z oczami utkwionymi w umierającej kobiecie.

Brown wybiegł na werandę, gdzie został porażony nagłym spokojem. Świat wydał mu się falującym, niestabilnym obrazem mgieł, przeszywanych jasnymi pasmami budzącego się świtu. Porucznik nie słyszał żadnych dźwięków, żadnego śladu życia. Rozejrzał się szybko po podwórzu i spostrzegł z boku Fergusona, który biegł w kierunku samochodu zaparkowanego z tyłu chaty.

– Stój! – zawołał wściekle.

Ferguson zatrzymał się, lecz nie na skutek rozkazu. Odwrócił się twarzą do policjanta, unosząc jednocześnie prawą rękę, w której trzymał rewolwer o krótkiej lufie. Strzelił dwukrotnie, prawie na oślep i pędzące kule rozorały powietrze nieopodal detektywa. Browna przeszyło wspomnienie znajomego, głębokiego odgłosu strzałów z broni jego partnera. Poddał się burzy wściekłości.

– Stój! – wrzasnął przeraźliwie, przebiegając przez werandę, oddając po drodze kilka szybkich strzałów. Pociski minęły zabójcę w niewielkiej odległości, trafiając w szybę samochodu, która rozprysła się na tysiące kawałków. Powietrze wypełniło się demonicznym dźwiękiem metalu rżnącego metal i odgłosem rykoszetów.

Ferguson wystrzelił ponownie, po czym odwrócił się od wozu i ruszył pędem w kierunku ciemnej linii drzew znajdujących się na dalekim krańcu polany. Tanny Brown stanął nieruchomo na krawędzi werandy. Wstrzymał oddech, jego oczy promieniowały czerwienią wściekłości, gdy spoglądał na plecy zabójcy pojawiające się na muszce rewolweru. Teraz! – pomyślał.

Delikatnie pociągnął za spust.

Broń gwałtownie podskoczyła w ręku i porucznik ujrzał, jak pocisk wbija się w pień drzewa tuż nad głową Fergusona, który odwrócił się i oddał do Tanny’ego Browna następny strzał, po czym zniknął w ciemnościach lasu.


Gdy Brown zniknął za wyważonymi drzwiami, Shaeffer uklękła przy babce Fergusona. Trzymając wciąż pistolet w pogotowiu, dotknęła delikatnie klatki piersiowej staruszki, tak jak dziecko dotyka czegoś, by sprawdzić, czy jest to prawdziwe. Cofnęła rękę, spoglądając na swoje unurzane we krwi palce. Stara kobieta próbowała złapać oddech, wydając przy tym chrapliwy odgłos. Zacharczała w agonii i znieruchomiała na zawsze. Shaeffer patrzyła w osłupieniu na leżącą postać, po czym odwróciła się do Cowarta.

– Nie miałam wyboru… – powiedziała cicho.

Zdawało się, że słowa zmusiły Cowarta do działania. Przeszedł pospiesznie przez pokój i podniósł strzelbę z podłogi. Otworzył ją zdecydowanym ruchem i utkwił wzrok w dwóch pustych komorach.

– Pusta – powiedział.

– Nie – odparła Shaeffer. Spokojnie podał jej broń.

– Nie – powtórzyła cicho. – O cholera.

Patrzyła na reportera, szukając potwierdzenia w jego oczach. Była jak małe, zagubione dziecko.

Z zewnątrz doleciał do nich odgłos strzałów.

Matthew Cowart mimowolnie przypadł do ziemi. Miał wrażenie, że cisza panująca między strzałami była jakby głębsza i poczuł się jak samotny pływak na środku bezmiernych przestrzeni oceanu. Wziął głęboki oddech i skoczył w kierunku wyjścia. Andrea Shaeffer bez namysłu podążyła za nim.

Na skraju werandy ujrzeli szerokie plecy Tanny’ego Browna, który gorączkowo opróżniał magazynek ze zużytych nabojów.

Łuski zastukały o drewnianą podłogę. Porucznik zaczął napełniać magazynek.

– Gdzie on jest? – spytał Cowart. Brown odwrócił się ku niemu.

– Co ze starą?

– Nie żyje – odparła Shaeffer. – Nie wiedziałam…

– Nic nie mogłaś na to poradzić – przerwał jej ostro.

– Strzelba nie była nabita – stwierdził Cowart.

Tanny Brown spojrzał na niego, lecz nic nie odpowiedział. Wzruszył jedynie smutno ramionami. Wyprostował się i wskazał w kierunku lasu.

– Idę za nim.

Shaeffer skinęła głową czując, że porywa ją jakiś niewidoczny nurt. Matthew Cowart również przytaknął.

Tanny Brown przepchnął się między nimi, zeskoczył z werandy i ruszył szybko przez polankę, zmierzając ku skrajowi cieni odległemu o jakieś trzydzieści metrów. Przechodząc przez otwartą przestrzeń przyspieszył kroku i gdy dotarł do małej przecinki pogrążonej w ciemnościach, które pochłonęły Fergusona, biegł już dosyć szybko, starając się nadrobić każdą chwilę skradzioną przez zabójcę.

Słyszał ciężkie oddechy Shaeffer i Cowarta biegnących za nim, lecz nie zwracał na to uwagi. Zagłębiał się w chłodzie zielonego półmroku niepodzielnie panującego w lesie. Wzrok porucznika sięgał daleko wzdłuż wąskiego szlaku, szukając jakiegoś śladu Fergusona. Wiedział, że już wkrótce ścigany będzie musiał stawić mu czoło w śmiertelnej walce.

To jest również mój kraj. Ja także tu dorastałem. Jest mi tak samo znajomy jak jemu, powiedział do siebie. Pokrzepił się jeszcze kilkoma podobnymi kłamstwami i pobiegł jeszcze szybciej.


Gorąco zaczęło dławić poranek, unosząc się nad nimi z lepką nieugiętością, wysysając z nich siły, gdy penetrowali plątaninę gałęzi i krzewów w pościgu za zabójcą. Trzymali się wąskiej ścieżki. Shaeffer i Cowart podążali śladami niezmordowanego Tanny’ego Browna, który biegł konsekwentnie przed siebie, starając się przewidzieć, co zrobi Ferguson.

Od czasu do czasu dostrzegali znaki świadczące o tym, że ścigany rzeczywiście podążał w tym samym kierunku. Tanny Brown zauważył ślady stóp odciśnięte w mokrej ziemi, Cowart dostrzegł strzęp szarego materiału zaczepiony o koniec ciernistego krzewu, najprawdopodobniej wyszarpnięty z bluzy mordercy.

Pot i strach przysłaniał im wzrok.

W umyśle Browna pojawiło się wspomnienie wojny. Byłem tu już wcześniej, pomyślał czując jednocześnie obawę i podekscytowanie. Nie zatrzymywał się ani na chwilę. Shaeffer z trudem dotrzymywała im kroku, mając przed oczami ciało starej kobiety ciśniętej przez śmierć w kąt. Obraz ten mieszał się z odległym wspomnieniem Bruce’a Wilcoxa znikającego w mrokach centrum miasta. Pomyślała, że śmierć zdaje się z niej drwić. Kiedykolwiek próbowała zrobić coś właściwego, ta podstawiała jej nogę i zadawała cios, który powalał dziewczynę na ziemię. Chciała naprawić wiele błędów, lecz nie miała pojęcia, jak się do tego zabrać.

Cowart pomyślał, że każdy kolejny krok popycha go dalej w kierunku koszmaru. Zgubił swój notes i długopis. Rozłożyste krzewy jeżyn wykradły mu je z ręki, rozcinając dłoń tak, że teraz krew pulsowała, a rana kłuła dotkliwie.

Przyspieszył, by dotrzymać kroku porucznikowi.

Ziemia pod ich stopami zaczęła się uginać i przywierać do butów. Zewsząd otaczało ich gorące, gęste i wilgotne powietrze. W pobliżu bagna las wydawał się bardziej splątany i spójny, jakby te dwa elementy natury toczyły nieprzerwany bój o panowanie nad ziemią pod stopami. Brudni, w postrzępionych ubraniach brnęli dalej w poszukiwaniu zabójcy. Cowart pomyślał, że gdzieś niedaleko budził się ranek przejrzysty i ciepły, lecz nie tutaj, nie pod tym baldachimem poplątanych, zasłaniających niebo konarów. Już dawno stracił poczucie czasu i nie miał pojęcia, jak długo podążają tropem Fergusona. Pięć minut. Godzinę. Wydawało mu się, że ścigają Fergusona przez całe życie.

Tanny Brown zatrzymał się nagle i przykucnął, dając sygnał pozostałej dwójce, żeby uczynili podobnie. Przykucnęli obok niego spoglądając w kierunku, w którym utkwione były oczy porucznika.

– Wiesz, gdzie jesteśmy? – wyszeptała Shaeffer. Porucznik skinął potakująco głową.

– On też wie – odparł po chwili, wskazując na Cowarta. Reporter westchnął ciężko.

– Niedaleko od miejsca gdzie znaleziono ciało – powiedział. Brown potwierdził skinieniem głowy.

– Widzisz coś? – spytała Shaeffer.

– Na razie nic.

Nasłuchiwali uważnie. Jakiś przestraszony ptak poderwał się z pobliskiego krzewu. Ledwo dosłyszalny szelest wśród poszycia lasu. Wąż, szukający schronienia pomyślał Cowart. Pomimo gorąca przez ciało reportera przeszedł zimny dreszcz. Powiew wiatru, który wydawał się niezwykle odległy, poruszył konarami drzew.

– Jest tam – powiedział Brown.

Wskazał w kierunku przecinki w gęstym lesie porastającym skraj grzęzawiska. Słońce oświetlało akurat niewielką, otwartą przestrzeń na ścieżce przed nimi. Otoczona labiryntem bujnej roślinności polanka nie miała więcej niż dziesięć kroków szerokości. Na przeciwległym krańcu, niczym plaster ciemności, ścieżka, którą podążali, wrzynała się między dwa drzewa.

– Musimy przebyć tę otwartą przestrzeń – powiedział spokojnie porucznik. – Stamtąd już niedaleko do wody, która ciągnie się aż do następnego okręgu. Ferguson nie ma wyboru. Musi iść dalej, lecz jest to ciężki i niegościnny teren. Gdy dostanie się na drugą stronę, zakładając, że po drodze się nie zgubi, nie zostanie ukąszony przez węża albo nie wpadnie w paszczę jakiegoś złośliwego aligatora, będzie zziębnięty i przemoczony, i prawdopodobnie będzie wiedział, że ja tam już na niego czekam. Sądzę, że wobec tego raczej zechce zawrócić, przedrzeć się obok nas i znaleźć łatwą i bezpieczną drogę ucieczki: wsiąść do swego wozu, przekroczyć granicę Alabamy, a wtedy sprawy obrócą się na jego korzyść.

– Jak tego dokona? – spytał Cowart.

– Poprowadzi nas za sobą. Spowoduje, że rozciągniemy się w długiej linii i wtedy uczyni pierwszy krok. – Brown przerwał na chwilę i dodał: – Dokładnie tak jak robi do tej pory.

– A ta polanka? – spytał Cowart. Mówił wolno ze zmęczenia.

– Dobre miejsce.

Shaeffer spojrzała uważnie przed siebie, po czym odezwała się posępnym, przepełnionym rezygnacją głosem:

– On chce nas zabić.

Żaden z nich nie miał zamiaru roztrząsać tego spostrzeżenia.

– Co robimy?

Brown wzruszył ramionami.

– Po prostu mu nie pozwolimy.

Cowart utkwił wzrok w niewielkim prześwicie w lesie i powiedział ze spokojem:

– Zawsze wszystko do tego zmierza, co? W końcu zawsze trzeba wkroczyć na otwartą przestrzeń.

Tanny Brown skinął głową, wstając ostrożnie. Spojrzał ponownie na polankę i pomyślał, że to dobre miejsce do walki. Sam by takie wybrał. Dookoła nie ma drogi ucieczki. Nie można uniknąć spotkania, czy podejść od tyłu. Musimy przez nią przejść. Nagle wydało mu się niesprawiedliwe, że skraj bagna zdawał się w konspiracji z Fergusonem, pomagając mu w ucieczce. Każda gałąź, każda przeszkoda zawadzała im, skrywając jednocześnie mordercę. Przeleciał szybko wzrokiem wzdłuż linii drzew, szukając jakiegoś znaku, koloru czy kształtu wyróżniającego się z otoczenia. Zrób jakiś ruch, powiedział sobie w duchu. Tylko jeden mały ruch, który będę mógł dojrzeć. Zaklął brzydko, wpatrując się w nieruchome gałęzie i krzaki.

Nie widział innego wyjścia jak ruszyć do przodu.

– Obserwujcie uważnie – wyszeptał.

Wyszedł na polankę z rewolwerem w ręku, nasłuchując uważnie, naprężony do granic wytrzymałości. Shaeffer szła za nim. Trzymała pistolet w obu rękach myśląc, czy to właśnie tutaj wszystko się skończy. Ogarnęło ją pragnienie zrobienia jeszcze jednej rzeczy przed śmiercią. Cowart wstał i podążył za nią. Zastanawiał się, czy pozostali są równie przerażeni jak on, lecz po chwili stwierdził, że to nieważne.

Otoczyła ich przerażająca cisza.

Tanny Brown miał wielką ochotę krzyczeć. Przemożne wrażenie, że idzie wprost w wycelowany w siebie rewolwer, powodowało nieprzyjemny ucisk w piersiach. Wydawało mu się, że nie może oddychać.

Cowart odczuwał jedynie gorąco i fatalne uczucie bezbronności. Poczuł się jak ślepiec.

Jednak właśnie on dostrzegł nieznaczne poruszenie, zanim ktokolwiek inny zdołał coś zauważyć. Ujrzał drżenie liści, kołyszące się, krzaki i wycelowaną w nich szarą lufę rewolweru.

– Uwaga! – krzyknął i padł na ziemię zaskoczony, ogarnięty falą przerażenia, która przetoczyła się po nim.

Tanny Brown rzucił się na ziemię w tym samym momencie. Przeturlał się, próbując przyjąć pozycję strzelecką, nie mając jednak pojęcia, w jakim kierunku ma strzelać.

Shaeffer nie padła od razu na ziemię. Krzycząc przeraźliwie, wystrzeliła na oślep ku niebu. Głęboki odgłos jej pistoletu został poparty trzema dźwięcznymi strzałami z rewolweru Fergusona.

Brown jęknął głucho, gdy kula uderzyła w ziemię tuż przy jego głowie, wyrzucając w górę fontannę mokrego poszycia. Cowart przywarł do mokrego podłoża.

Shaeffer krzyknęła ponownie, tym razem spięta potwornym bólem. Zakręciła się upadając na ziemię, jak ptak ze złamanym skrzydłem, chwytając się za zraniony łokieć. Cierpienie wyrwało z jej głosu wysokie tony.

Cowart przyciągnął ją do siebie, a Brown wstał mierząc uważnie w niewidoczny cel. Nacisnął delikatnie na spust, jednak nie zdecydował się na strzał. Usłyszał odgłos trzaskających gałązek i krzewów. Ferguson uciekał.

Cowart dostrzegł pistolet w bezwładnej dłoni młodej detektyw. Krew spływała pulsującym strumieniem, plamiąc wypolerowaną stal. Chwycił broń i wstał błyskawicznie, starając się zlokalizować odgłosy ucieczki Fergusona.

Nie zdawał sobie sprawy, że znalazł się na pewnej granicy.

Wystrzelił.

Szaleńczo, pozwalając, by hałas pistoletu przyćmił myśli o tym, co robi, naciskał na spust raz po raz, wysyłając pozostałe osiem kul w gąszcz drzew i zarośli.

Pociągał za spust, aż do momentu gdy opróżnił cały magazynek. Stał na środku polanki wsłuchując się w echa wystrzałów.

Ręka wraz z pistoletem opadła mu wzdłuż ciała, jakby wyczerpana. Przez chwilę cała trójka zdawała się zmrożona. Shaeffer przerwała ciszę wydając pełen boleści krzyk. Leżała u stóp reportera, który pochylił się czym prędzej. Jej głos otrzeźwił nieco Tanny’ego Browna, wprowadzając go ponownie w stan gotowości. Podszedł do dziewczyny i zbadał ranę. Ujrzał pogruchotaną białą kość wystającą przez delikatną skórę. Krew z rozszarpanych żył płynęła w rytmie pulsującego serca. Spojrzał na las, jakby tam właśnie chciał znaleźć poradę, po czym odwrócił się ponownie w stronę Shaeffer. Poruszał się najszybciej, jak potrafił; z własnej kurtki oderwał pasek materiału i wykorzystał go jako opaskę uciskową. Odłamał zieloną gałąź z pobliskiego drzewa i usztywnił nią rękę dziewczyny. Zacisnął przepaskę i zauważył, że strumień krwi zmniejsza się wyraźnie. Spojrzał na Cowarta, który wstał i ruszył na skraj polany, wpatrując się z napięciem w ciemny las.

Reporter wciąż zaciskał mocno palce na pistolecie.

Brown zauważył, jak Cowart pochyla się i wpatruje w prześwit między gałęziami, a następnie cofa się o krok, spoglądając uważnie na swoją rękę.

– Myślę, że go dostałem – powiedział reporter i obrócił się w kierunku Browna, wyciągając przed siebie otwartą dłoń.

Była umazana krwią.

Brown wyprostował się, kiwając głową.

– Zostań z nią – powiedział. Cowart zaprzeczył ruchem głowy.

– Nie. Idę z tobą.

Z piersi Shaeffer wydobył się głęboki jęk bólu.

– Zostań z nią – powtórzył Brown.

Cowart otworzył usta, lecz policjant uciął krótko:

– Teraz to należy do mnie.

Reporter zgrzytnął zębami. Emocje wzięły w nim górę. Pomyślał o wszystkim, co rozpętał, i stwierdził, że to nie może się dla niego tutaj skończyć.

Shaeffer zajęczała ponownie.

Zdał sobie sprawę, że nie ma wyboru.

Skinął posłusznie głową.

Czekał w towarzystwie rannej policjantki, czując się jednak bardziej samotny niż kiedykolwiek wcześniej.


Porucznik odwrócił się i ruszył przed siebie, klucząc pośród gmatwaniny gałęzi jeżyn, które chwytały za ubranie i drapały skórę i oczy niczym dzikie koty. Poruszał się z trudem, lecz dosyć szybko, analizując nieustannie. Jeśli jest ranny, będzie biegł prosto. Pomyślał, że musi nadrobić chwile stracone, gdy opatrywał ranę Shaeffer. Kiedy opuszczał polankę, dostrzegł krwawy ślad, a następny po około piętnastu metrach w głąb bagna. Trzeci znajdował się jakieś pięć metrów dalej. Kilka małych purpurowych kropel krwi, wyróżniających się na tle zielonych liści. Popędził naprzód, czując przed sobą zapach czarnej wody.

Las runął na niego całą swoją potęgą. Porucznik z wysiłkiem rozchylał gałęzie i krzaki zagradzające mu drogę. Prowadzony wściekłością pędził z całych sił. Niszczył wszystko, co ośmieliło się stanąć mu na drodze. Nie widział Fergusona aż do momentu, gdy prawie na niego wpadł. Morderca stał wsparty o drzewo na skraju wielkiego rozlewiska bagnistej wody.

Ciemne pasma krwi biegły od uda do kostki, wyraźnie widoczne na tle wyblakłego błękitu dżinsów. Mierzył z rewolweru w Tanny’ego Browna, gdy ten wyłonił się z gąszczu i biegł wprost na linię strzału.

Już nie żyję, pojedyncza myśl przeleciała przez głowę detektywa. Lodowaty strach spowił wszystkie jego odczucia, zamrożone wspomnienia o rodzinie, znajomych. Pomyślał, że świat nagle się zatrzymał. Chciał dać nura do jakiegoś schronienia, rzucić się w tył, schować się gdzieś, lecz poruszał się jak w zwolnionym filmie i wszystko co mógł w tej chwili zrobić, to zasłonić się ręką, jakby ten ruch mógł zmienić lot kuli, która za chwilę nadleci. Miał wrażenie, jakby nagle wyostrzył mu się słuch, a wzrok wydawał się przeszywać wszystko na wylot. Widział spust rewolweru odsuwający się najpierw do tyłu, a następnie w przód.

Otworzył usta w niemym krzyku.

Usłyszał jedynie dwa puste klaśnięcia, gdy iglica w rewolwerze zabójcy dwukrotnie uderzyła w pustą komorę. Odgłos odbił się echem w pustej przestrzeni.

Dzikie zaskoczenie pojawiło się na twarzy Fergusona. Spojrzał na rewolwer, jakby patrzył na księdza złapanego na kłamstwie.

Tanny Brown zdał sobie sprawę, że upadł na ziemię. Wilgotny brud przyklejał się do ciała i ubrania. Porucznik poderwał się błyskawicznie na kolana, mierząc z rewolweru w swego śmiertelnego wroga.

Twarz Fergusona wykrzywiła się w nieprzyjemnym grymasie. Wydawało się, że wzruszył ramionami. Rozłożył ręce w geście poddania.

Tanny Brown wziął głęboki oddech. W jego głowie pojawiły się nagle setki głosów; sprzeczne, krzykliwe rozkazy, głosy odpowiedzialności czy obowiązku, nie zgadzające się z głosami zemsty. Spojrzał na Fergusona przypominając sobie jednocześnie jego wcześniejsze słowa: Znowu odejdę czysty. Słowa te przyłączyły się do zamętu i wrzawy w głowie porucznika, brzmiąc jak odległy grzmot. Nagła kakofonia dźwięków ogłuszyła go na tyle, że prawie nie słyszał strzałów z własnego rewolweru – dopiero gdy poczuł, jak rewolwer ożywa w jego dłoni, uświadomił sobie, że pociągnął za spust.

Robert Earl Ferguson został odrzucony w tył w objęcia kolczastych gałęzi. Jego ciało zwinęło się w bólu. Niedowierzanie pojawiło się w gasnących oczach. Wydawało się, że potrząsa przecząco głową, lecz ruch ten ustał w momencie, gdy zaskoczenie na twarzy Fergusona ustąpiło miejsca śmierci.

Czas wlókł się niemiłosiernie.

Tanny Brown pozostał w tej samej pozycji, klęcząc naprzeciwko ciała zabójcy i próbując pozbierać myśli. Zwalczył nieprzyjemne zawroty głowy, po których nastąpiła fala mdłości. Zaczekał, aż jego serce zwolni swój szaleńczy rytm. Dopiero po chwili wciągnął w płuca pierwszy haust powietrza, pierwszy, którego był naprawdę świadom od czasu rozpoczęcia pościgu.

Spojrzał w niewidzące oczy Fergusona.

– Tak – powiedział gorzko. – Pomyliłeś się.

Dostrzegł rewolwer z krótką lufą uwalany w piachu i błocie, leżący w miejscu, w którym śmierć kazała go Fergusonowi wypuścić. Ten rewolwer był porucznikowi równie znajomy jak głos i śmiech jego partnera. Wiedział, że tylko w jeden sposób ta broń mogła się dostać w ręce Fergusona, i odczuł głęboki smutek i ból. Utkwił ponownie wzrok w martwym zabójcy i powiedział głośno:

– Chciałeś mnie zabić z broni mojego partnera, ty skurczybyku, ale nie zrobiła tego dla ciebie, co?

Powędrował wzrokiem ku miejscu, z którego sączyła się strużka krwi. Tu trafił pocisk z dzikiego strzału Cowarta, w udo. Ferguson nie mógł ujść daleko z podobną raną. Z pewnością nie na wolność. Pojedynczy szczęśliwy strzał, który zabił go tak samo, jak bliźniacze strzały oddane z rewolweru Browna.

Porucznik przyłożył rewolwer do głowy, czując chłodny metal broni niczym kostki lodu przykładane, by zlikwidować migrenę. Wyobraźnia zaczęła pracować szybciej. Spojrzał na Fergusona.

– Kim byłeś? – spytał, jak gdyby morderca mógł mu jeszcze odpowiedzieć.

Odwrócił się od nieruchomego ciała i z powrotem ruszył do miejsca, w którym zostawił ranną Shaeffer i towarzyszącego jej Cowarta. Spojrzał jeszcze raz przez ramię upewniając się, że Ferguson leży wciąż nieruchomo, że pozostał tam przygwożdżony przez nieubłagane objęcia śmierci. Wydawało się, jakby nie wierzył, że śmierć jest naprawdę ostateczna. Szedł wolno, po raz pierwszy w tym dniu uświadamiając sobie, że światło pokonało mroki lasu. Pasma dziennego światła przebijały się przez gęsty sufit gałęzi. Porucznik poczuł się trochę niezręcznie. Nagle i niespodziewanie dla siebie wolał skryć się w cieniu. Po jakichś dziesięciu minutach dotarł do polanki, gdzie pozostawił Shaeffer i Cowarta.

Reporter spojrzał uważnie na powracającego porucznika. Wcześniej musiał zdjąć kurtkę i okrył nią młodą policjantkę, która zbladła i dygotała z zimna, mimo wzmagającego się upału. Krew z pokiereszowanego łokcia zabarwiła ubranie na czerwono. Dziewczyna zachowała przytomność, lecz wciąż walczyła z szokiem.

– Słyszałem strzały – odezwał się Cowart. – Co się stało? Brown westchnął szorstko.

– Umknął mi – odparł.

– Co?! – wybuchnął Cowart.

– Złapcie go – zajęczała Shaeffer, skręcając się w spazmie bólu i złości.

– Przechodził przez wodę – tłumaczył Brown. – Próbowałem z daleka, ale…

– Umknął? – Cowart nie mógł uwierzyć.

– Zniknął. Zagłębił się dalej w bagno. Mówiłem wam, co się stanie, jeśli tam dotrze. Nigdy się go nie znajdzie.

– Trafiłem go przecież – poskarżył się Cowart. – Jestem pewien, że go trafiłem.

Policjant nie odpowiedział.

– Trafiłem go – nalegał reporter.

– Tak. Trafiłeś go – potwierdził miękko Brown.

– A więc co, jakie… – Cowart zaczął wyrzucać z siebie bezładnie. Wtem przerwał i utkwił wzrok w policjancie.

Tanny Brown poruszył się niecierpliwie pod uważnym spojrzeniem reportera, jak gdyby zaskoczono go, zadając trudne pytanie. Parę sekund trwało, zanim pozbierał się do kupy i rzekł:

– Musisz ją zabrać do miasta. Sprowadź pomoc. Rana nie jest najgorsza, ale dziewczyna potrzebuje natychmiastowej pomocy.

– A ty?

– Ja muszę tam wrócić. Rozejrzę się jeszcze raz. Potem dołączę do was.

– Ale…

– Jak wrócimy do Pachouli, napiszę formalny raport i złożymy oskarżenie. Wsadzimy jego dane do narodowego systemu komputerowego. Wtajemniczymy w sprawę FBI. Idź i napisz swój artykuł.

Cowart nadal nie spuszczał Browna z oczu, próbując przeniknąć jego myśli.

– Umknął – powtórzył chłodno Brown.

Właśnie wtedy Cowart zrozumiał. Szok i wściekłość targnęły nim równocześnie. Jego spojrzenie stało się jeszcze ostrzejsze.

– Zabiłeś go – wycedził przez zęby. – Słyszałem strzały. Tanny Brown milczał.

– Zabiłeś go – powtórzył reporter.

Brown potrząsnął przecząco głową. Powiedział cicho:

– Zrozum coś, Cowart. Jeśli on tam umrze, nikt nigdy się nie dowie o Wilcoxie ani o pozostałych. Po prostu sprawa się skończy i nikt nie będzie się dopytywał o Fergusona. Będzie im zależało jedynie na tobie i na mnie. Policjant i jego prywatna wendeta, i dziennikarz próbujący uratować swoją karierę. Nikt nie będzie chciał słuchać o podejrzeniach, teoriach, dowodach poszlakowych. Będą chcieli wiedzieć, dlaczego tu przyszliśmy i zabiliśmy niewinnego człowieka. Niewinnego człowieka. Rozumiesz? Niewinnego człowieka. Jeżeli natomiast ucieknie…

Cowart spojrzał przeciągle na policjanta i pomyślał, że sprawa właśnie się skończyła. Ale nie. To się nigdy nie skończy. Westchnął głęboko.

– Ucieknie winowajca – dokończył za detektywa.

– Zgadza się.

– Zatem wszystko trwa dalej. Ludzie prowadzą poszukiwania. Odpowiedzi…

– Ludzie szukają odpowiedzi. Ty ich dostarczasz. Ja ich dostarczam.

Cowart wciągnął głęboko powietrze.

– On nie żyje. Zabiłeś go…

Brown spojrzał poważnie na Cowarta.

– … Zabiłem go – kontynuował reporter. Zawahał się, po czym dodał coś bardzo oczywistego. – Zabiliśmy go.

Cowart ponownie wziął głęboki oddech. Myśli kłębiły mu się w głowie. Czuł, jak dookoła potęguje się niemiłosierny upał. Przypomniał sobie twarz Fergusona, a następnie śmiech Blaira Sullivana: Czy ciebie też zabiłem, Cowart? Zaprzeczył w myślach, mając nadzieję, że się nie myli. W burzy wspomnień przypomniał sobie własną rodzinę, własne dziecko, zamordowane dziecko, dzieci, które zniknęły, i wszystko co się dotychczas wydarzyło. Pomyślał, że to koszmar. Powiedz prawdę, a zostaniesz ukarany, skłam, a wszystko ułoży się dobrze. Doznał nieprzyjemnego uczucia, jakby zsuwał się po stromej skarpie, nie mając się czego chwycić. Sam sobie jednak wybrał to wzniesienie. Zbierając resztki energii wyobraził sobie, że wbija hak w granitową skałę, ratując się przed upadkiem. Możesz z tym żyć, sam, powiedział sobie w duchu, a następnie spojrzał na Tanny’ego Browna zajętego sprawdzaniem opatrunku na ręku Andrei Shaeffer i zrozumiał, że się mylił. Będą wspólnie dzielić ten koszmar. Spojrzał na leżącą dziewczynę. Przynajmniej jej rana się zagoi.

– Nie – odezwał się po dość długiej przerwie. – Umknął.

Tanny Brown nie odezwał się słowem.

– Dokładnie tak jak powiedziałeś. Na bagno. Poszliśmy tam, ale nie mogliśmy go znaleźć. Mógł pójść wszędzie: Atlanta. Chicago. Detroit. Dallas. Gdziekolwiek.

Nachylił się i podniósł ranną policjantkę, wsuwając ramię pod jej pachę.

– Napisz artykuł – powiedział Tanny Brown.

– Napiszę – odparł Cowart.

– Spraw, żeby uwierzyli – dodał policjant.

– Uwierzą – odparł Cowart bez złości.

Brown skinął głową.

Matthew Cowart zaczął prowadzić Andreę Shaeffer z powrotem wzdłuż ścieżki, ku cywilizacji. Opierała się na jego ramieniu. Wyczuwał, jak dziewczyna zaciska zęby z bólu, lecz nie poskarżyła się nawet jękiem. Jego myśli dryfowały poza upał, bagno i ciężar rannej policjantki. Musi napisać tak, by otrzymała pochwałę za odwagę. Powiedzieć wszystkim, jak stanęła twarzą w twarz z sadystycznym mordercą i przyjęła kulę na siebie. Chłopcy z telewizji połkną to z przyjemnością. Brukowe piśmidła również, a to da jej szansę, pomyślał. Słowa zaczęły same cisnąć się w wyobraźni, dodając mu otuchy. Ujrzał kolumny w gazetach, nagłówki wyskakujące spod pędzących drukarek. Objął ramieniem talię dziewczyny, przeszedł tak jakieś dziesięć kroków, po czym odwrócił się i spojrzał ponownie na stojącego na skraju polanki porucznika.

– Czy to jest w porządku? – Pytanie wyprysnęło samo z jego ust.

Brown wzruszył ramionami.

– Tutaj nigdy nie było nic w porządku. Od samego początku. Nigdy również nie mieliśmy wyboru.

Cowart potwierdził słowa detektywa ruchem głowy. To była jedyna prawda, którą miło było usłyszeć.

– To dziwny moment, żeby zacząć sobie wzajemnie ufać – powiedział bez uśmiechu.

Następnie odwrócił się i ruszył, podtrzymując swój jasnowłosy ciężar z mocnym postanowieniem dostarczenia go w bezpieczne miejsce. Dziewczyna jęknęła słabo, wspierając się na jego ramieniu. Pomyślał, że nie robi nic wielkiego, ale przynajmniej kogoś ratuje. Odczuł ulgę na myśl, że udało się uratować może wielu innych.


Tanny Brown obserwował oddalającą się powoli dwójkę ludzi, z którymi przeżył tak wiele. Widział, jak znikają w plątaninie światła i cieni. Następnie ruszył z powrotem przez zarośla na skraj bagna. Po kilku minutach bez trudu odnalazł Fergusona. Gdy zdejmował ciało z pułapki jeżyn, ugiął się pod jego ciężarem. Wszedł do bagiennej, przenikliwie zimnej wody. Postawił stopę na dnie i poczuł, że pogrąża się w grzęzawisku. Położył się na wodzie i zaczął płynąć, ciągnąc za sobą bezwładne ciało w kierunku splątanych, nisko zwieszających się gałęzi. Sapiąc z wysiłku ciągnął, czasem popychał ciało mordercy, aż w końcu dotarł do upatrzonego wcześniej miejsca. Zebrał w sobie resztki siły i wepchnął ciało Fergusona pod wodę, wciskając je między korzenie znajdujące się pod powierzchnią. Nie miał pojęcia, czy zostanie ono tam na zawsze. Ferguson również kiedyś zadawał sobie podobne pytanie. Porucznik odpłynął kawałek i spojrzał na swoje dzieło. Nie dostrzegł niczego prócz migotliwej tafli wody. Korzenie trzymały dobrze, a woda zatarła w swych odmętach wszelkie ślady. Światło wąskimi smugami przeciskało się przez gęste korony drzew, muskając ciemną powierzchnię rozlewiska, którego lustro pobłyskiwało mrocznie i niesamowicie. Tanny Brown odwrócił się od podwodnego grobowca i spokojnie popłynął w kierunku brzegu.


***

Загрузка...