2

Mgła uniosła się niczym biała lina na tle otaczającej ją ciemności. Zachwiała się i zasyczała, a Piasek zawtórował jej swoją grzechotką. Wężyca usłyszała odgłosy kopyt, przytłumione przez pustynny piasek, i poczuła drgania pod swoimi dłońmi. Uderzyła ręką ziemię, wzdrygnęła się i wciągnęła powietrze głęboko do płuc. Jej dłoń w miejscu, gdzie ukąsiła ją żmija, była posiniaczona od kłykci po nadgarstek. Położyła więc obolałą dłoń na kolanach i dwukrotnie uderzyła w ziemię lewą ręką. Piasek przestał szaleńczo grzechotać i przypełzł ku niej prosto z ciepłej płaszczyzny czarnej skały wulkanicznej. Wężyca znowu uderzyła dwa razy w ziemię, a wtedy Mgła, która wyczuła wibracje znanego jej dobrze sygnału, położyła się na piasku i rozluźniła swój kaptur.

Odgłosy kopyt ustały. Wężyca usłyszała głosy dobiegające z położonego na skraju oazy obozu, na który składało się kilka czarnych namiotów przysłoniętych wystającą z ziemi skałą. Piasek owinął się wokół przedramienia Wężycy, Mgła zaś wśliznęła się jej na ramiona. Trawa powinna teraz przyczepić się do jej nadgarstka albo objąć delikatnie jej szyję, ale Trawy już nie było. Trawa była martwa.

Nieznany jeździec skierował konia ku Wężycy. Słabe światło bioluminescencyjnych lamp i przysłoniętego chmurami księżyca lśniło na kroplach pryskających spod kopyt gniadosza, które uderzały w płytką wodę oazy. Koń prychał przez rozszerzone nozdrza, a pot na jego szyi zamienił się w pianę za sprawą uprzęży. Złocista uzda lśniła szkarłatnym światłem, rozjaśniającym również twarz jeźdźca.

— Uzdrowicielko?

Podniosła się z ziemi.

— Nazywają mnie Wężyca. — Być może straciła już prawo używania tego tytułu, ale nie chciała wracać do swego imienia z dzieciństwa.

— A ja jestem Merideth. — Kobieta zeskoczyła z konia i chciała podejść, ale zatrzymała się nagle, gdy Mgła uniosła głowę.

— Ona nie będzie atakować — rzekła Wężyca.

Merideth podeszła bliżej.

— Jedna z moich partnerek jest ranna. Czy zechcesz nam pomóc?

Wężyca musiała zdobyć się na pewien wysiłek, by odpowiedzieć bez wahania.

— Tak, oczywiście.

Bała się bardzo, że ktoś poprosi ją o pomoc przy umierającym, a ona nie będzie mogła nic zrobić. Przyklękła, żeby włożyć oba węże do torby. Ślizgały się po jej rękach, a ich chłodne łuski tworzyły pod pacami Wężycy nadzwyczaj wymyślne wzory.

— Mój koń kuleje i będę musiała pożyczyć innego…

Wiewiór, jej prążkowany kucyk, był teraz w obozowisku, w którym przed chwilą zatrzymała się Merideth. Wężyca nie musiała się o niego bać, gdyż główna karawanistka, Grum, troskliwie się nim zajmowała, a jej wnuki żywiły go i szczotkowały z wyjątkową wręcz dbałos’cią. Jeżeli pod nieobecność Wężycy w obozie pojawi się kowal, Grum każe mu podkuć Wiewióra, a w obecnej sytuacji na pewno pożyczy jej innego konia.

— Nie mamy czasu — powiedziała Merideth. — A te pustynne szkapy są stanowczo zbyt wolne. Pojedziemy razem na mojej klaczy.

Należąca do Merideth klacz oddychała normalnie pomimo potu wysychającego właśnie na jej grzbiecie. Stała z uniesioną głową, wyginając nieco szyję i strzygąc uszami. Wyglądała naprawdę imponująco — nie dość, że przewyższała wzrostem Wiewióra, to była jeszcze zwierzęciem w pełni rasowym, czego nie dało się powiedzieć o wędrujących w karawanach kucykach. Chociaż Merideth miała na sobie prosty strój, uprząż jej rumaka bogata była w liczne zdobienia.

Wężyca zamknęła swoją torbę i założyła ubrania, które dostała od ludzi Arevina. Była im wdzięczna za ten podarunek — szczególnie za delikatny i mocny zarazem materiał, stanowiący doskonałą ochronę przed upałami, piaskiem i kurzem.

Merideth dosiadła konia, zwolniła strzemiona i wyciągnęła rękę w stronę Wężycy. Kiedy jednak uzdrowicielka zbliżyła się do niej, zwierzę rozszerzyło nozdrza i zatrzęsło się ze strachu, czując zapach węży. Klacz, na której Merideth złożyła swe łagodne dłonie, nie ruszyła się z miejsca, ale też nie zdołała w pełni się uspokoić.


Jednym skokiem Wężyca usadowiła się tuż za siodłem. Mięśnie wierzchowca napięły się i już po chwili koń galopował, rozbryzgując kopytami wodę oazy. Rozpylone kropelki wylądowały na twarzy Wężycy, która zaciskała teraz nogi na mokrych bokach klaczy. Koń pędził wzdłuż granicy oazy, mijając niewielkie drzewa, duże liście i wszechobecne cienie. Po chwili kobiety znalazły się na ciągnącej się aż po horyzont pustyni.

Wężyca trzymała torbę w lewej dłoni, gdyż prawa nie odzyskała jeszcze pełnej sprawności. Z dala od ognisk i odbijających się w wodzie blasków trudno było cokolwiek dostrzec. Czarny piasek wchłaniał światło, zwracając je potem w postaci ciepła. Klacz pędziła jednostajnym galopem, a brzęki ozdób na jej uprzęży nakładały się na odgłosy zderzających się z piaskiem kopyt. Koński pot wsiąkał w spodnie Wężycy, oblepiając jej kolana i uda. Kiedy nie chroniły jej już przyjazne drzewa oazy, uzdrowicielka poczuła ukłucia niesionego przez wiatr piasku. Puściła na chwilę Merideth, żeby zakryć nos i usta kawałkiem zawiązanej na głowie chusty.

Jakiś czas później kobiety wjechały na kamieniste zbocze, po którym wierzchowiec z wyraźnym trudem wspiął się na litą skałę. Merideth ściągnęła nieco wodze, chcąc, by koń zwolnił tempo.

— To nie jest dobre miejsce na cwałowanie, bo inaczej ani się obejrzymy, a wylądujemy na dnie jakiejś rozpadliny — powiedziała z napięciem w głosie Merideth.

Poruszały się prostopadle względem szczelin i pęknięć, w które wpłynęła niegdyś lawa, rozszczepiając się potem i zastygając w bazalt. Ziarenka piasku przesuwały się z szumem po tej falującej i zupełnie jałowej powierzchni — pustej od spodu, sądząc po brzęczących podkowach konia. Kiedy klacz przeskakiwała jedną z przepaści, w głębi skały rozległo się przeciągłe echo.

Już kilka razy Wężyca chciała zapytać, co dolega przyjaciółce Merideth, ale postanowiła zachować milczenie. Skaliste otoczenie nie sprzyjało rozmowom, wymagając wyłącznej koncentracji od próbującego przebyć ten trudny teren jeźdźca.

Poza tym Wężyca bała się zadać to pytanie, bała się tego, co może usłyszeć.

Czuła na nodze ciężar skórzanej torby, która kołysała się w rytm posuwistych kroków klaczy. W swojej przegródce wiercił się Piasek. Wężyca miała nadzieję, że nie użyje grzechotki, czym mógłby ponownie wystraszyć konia.

Obszary wylewów wulkanicznych nie figurowały na mapach, które od strony południowej kończyły się na opuszczonej właśnie przez Wężycę oazie. Szlaki handlowe przebiegały z dala od zastygłych rozlewisk lawy, nieprzyjaznych zarówno dla ludzi, jak i dla zwierząt. Wężyca zastanawiała się, czy dotrą na miejsce przed nastaniem świtu, tutaj bowiem — na czarnych skałach — upały szybko dadzą się im we znaki.

W końcu klacz zwolniła kroku, choć Merideth nieustannie ją popędzała.

Łagodne kołysanie konia, jadącego stępa przez rozległą rzekę kamieni, niemal uśpiło Wężycę. Oprzytomniała nagle, gdy klacz pośliznęła się, straciła na chwilę władzę nad kopytami i przysiadła na zadnich nogach, zsuwając się niepewnie po długim zboczu z zastygłej lawy. Obie kobiety ledwie utrzymały równowagę; Wężyca szybko chwyciła skórzaną torbę, a Merideth ścisnęła kolanami boki zdezorientowanego wierzchowca.

Pokruszone kamienie u podnóża stoku stawały się coraz drobniejsze, przez co grunt tracił na przyczepności. Wężyca poczuła, jak nogi Merideth jeszcze mocniej zwierają się na korpusie klaczy, skłaniając to zmęczone zwierzę do przejścia w kłus. Znajdowały się teraz w głębokim i wąskim kanionie, którego ściany stanowiły dwa oddzielne jęzory lawy.

Na hebanowym tle otoczenia zamigotała seria jasnych punkcików, kojarzących się Wężycy ze świetlikami. Gdzieś w oddali zarżał koń i już wkrótce nieznane błyski okazały się obozowymi lampami. Merideth pochyliła się do przodu i szeptała do klaczy zachęcającym głosem. Koń pracowicie przedzierał się przez głębokie pokłady piasku, a kiedy raz zdarzyło mu się potknąć, Wężyca przywarła do pleców swej towarzyszki na tyle gwałtownie, że od razu dało się słyszeć niespokojny grzechot Piaska. Jako że pusta przestrzeń wzmocniła rezonans tego złowrogiego odgłosu, przerażony wierzchowiec nagłym ruchem rzucił się do galopu. Merideth nie próbowała go powstrzymywać, a gdy zlana potem i pieniąca się kłacz w końcu zwolniła tempo biegu, jej właścicielka musiała znowu bezlitośnie ją poganiać.

Miały wrażenie, że obóz ucieka przez nimi jak zwodniczy miraż. Każdy oddech sprawiał Wężycy taki ból, jakby to ona znajdowała się na miejscu zmagającej się z głębokim piaskiem klaczy.

Dotarły wreszcie do namiotu. Koń zachwiał się i stanął ze zwieszonym łbem na szeroko rozstawionych kończynach. Wężyca zsunęła się z grzbietu zwierzęcia — spływała potem i drżały jej nogi. Po chwili zsiadła też Merideth i poprowadziła uzdrowicielkę do namiotu, którego odchylona poła mieniła się jasnoniebieskim światłem lampy.

W środku było bardzo jasno. Ranna przyjaciółka Merideth leżała pod ścianą namiotu. Miała zaczerwienioną twarz, która lśniła kroplami potu oraz splątane czerwone loki. Na przykrywającym ją cienkim płótnie widniały ciemne plamy, nie pochodzące jednak od krwi, lecz od potu. Tuż przy niej, na podłodze namiotu, siedział mężczyzna, który w tej chwili chwiejnie uniósł głowę. Jego sympatyczna, choć brzydka twarz poorana była bruzdami, a nad czarnymi oczami górowały gęste, mocno ściągnięte brwi oraz plątanina matowych włosów.

Merideth przyklękła obok niego.

— Jak się czuje?

— Wreszcie udało jej się zasnąć. Poza tym jej stan się nie zmienił. Przynajmniej teraz nie cierpi…

Merideth ujęła rękę młodego mężczyzny i pochyliła się nad śpiącą kobietą, żeby delikatnie ją pocałować. Leżąca nawet nie drgnęła. Wężyca położyła na podłodze skórzaną torbę i podeszła nieco bliżej. Merideth i jej towarzysz patrzyli na siebie niewidzącym wzrokiem, jakby rejestrowali właśnie fakt swego wyczerpania. Mężczyzna przysunął się nagle do Merideth i ogarnął ją długim, silnym, cichym uściskiem.

Merideth wyprostowała się niechętnie.

— Uzdrowicielko, przedstawiam ci moich partnerów: Alex — skinęła głową w stronę mężczyzny — i Jesse.

Wężyca ujęła nadgarstek śpiącej kobiety. Jej puls był słaby i raczej nieregularny. Na czole miała głęboką ranę, lecz źrenice nie były niebezpiecznie rozszerzone, z czego wynikało, że przeszła tylko przez lekkie wstrząśnienie mózgu. Wężyca odchyliła przykrywający kobietę płat płótna i stwierdziła, że źródłem wszystkich stłuczeń — na ramieniu, dłoni, biodrze i kolanie — musiał być jakiś’ dotkliwy upadek.

— Powiedziałeś, że właśnie zasnęła. A czy od czasu wypadku była choćby przez chwilę zupełnie przytomna?

— Nie była przytomna, kiedy udało nam się ją znaleźć, ale potem trochę doszła do siebie.

Wężyca skinęła głową. Na boku Jesse widniało poważne zadrapanie, a na udo założono bandaż. Uzdrowicielka próbowała łagodnie zdjąć opatrunek, ale zaschnięta krew udaremniała jej wysiłki.

Jesse nie poruszyła się ani o milimetr, kiedy Wężyca dotknęła przecinającej jej nogę szramy. Nawet ból, który powinna w tej chwili poczuć, nie zbudził jej z uśpienia. Wężyca pogłaskała potem podeszwę jej stopy — bez rezultatu. Odruchy nie funkcjonowały.

— Spadła z konia — powiedział Alex.

— Wykluczone — sprostowała gniewnie Merideth. — To źrebak potknął się i upadł na nią.

Wężyca wytężała siły, by wykrzesać z siebie odwagę, która powoli ją opuszczała, odkąd musiała pożegnać się z Trawą. Było to jednak bardzo trudne. Znała już źródło obrażeń Jesse, lecz musiała stwierdzić, w jakim stanie znajduje się jej organizm. Nie odezwała się ani słowem. Oparła się łokciem o kolano, schyliła głowę i dotknęła czoła tej wysokiej kobiety, po której ciągle spływał zimny pot.

.Jeżeli ma jakieś obrażenia wewnętrzne — pomyślała Wężyca — jeśli właśnie umiera…”

Nagle Jesse odwróciła głowę, jęcząc cicho przez sen.

„Ona potrzebuje twojej pomocy — myślała ze złością Wężyca.

— A im dłużej będziesz się nad sobą rozczulać, tym bardziej pogorszysz jej stan. A masz przecież jej pomóc…”

Wężyca miała wrażenie, że w jej głowie odbywa się dialog dwóch różnych osób, z których żadna nie jest nią samą. Patrzyła wyczekująco i z ulgą stwierdziła, że bardziej obowiązkowa część jej osobowości wzięła górę nad tą stroną jej „ja”, którą bez reszty opanował strach.

— Pomóżcie mi ją odwrócić — poprosiła.

Merideth chwyciła Jesse za ramiona, a Alex za biodra. Unieśli ją nieco i położyli na boku — zgodnie ze wskazówkami Wężycy, by nie przetrącić chorej kręgosłupa. Na plecach rozciągał się czarny siniak, którego środek znajdował się na wysokości krzyża. Tam, gdzie skóra była najciemniejsza, doszło wcześniej do zmiażdżenia kości.

Siła upadku niemalże zdarła pokrywającą kręgosłup skórę. Wę-życa wyczuła pod dłonią rozkruszone kosteczki, które wskutek wypadku wsunęły się w mięśnie chorej.

— Połóżcie ją — rzekła Wężyca z ogromnym żalem w głosie.

Wykonali jej polecenie i popatrzyli na uzdrowicielkę w wyczekującym milczeniu. Wężyca przysiadła na piętach.

„Jeżeli Jesse umrze — pomyślała — to nie będzie już dużo cierpiała. A nawet gdyby miała przeżyć, Trawa i tak nie mogłaby jej pomóc”.

— Uzdrowicielko…?

Alex nie miał chyba jeszcze dwudziestki; był zbyt młody, żeby rozpaczać — nawet żyjąc w tak trudnych warunkach. Wieku Merideth nie dało się określić. Miała mocno opaloną skórę i ciemne oczy; stara czy młoda, wyczuwało się w niej mądrość i zgorzknienie.

Wężyca spojrzała na nią, przeniosła wzrok na Alexa i zwróciła się w końcu do niewątpliwie starszej od niego kobiety.

— Ma złamany kręgosłup.

Merideth usiadła ze zwieszonymi ramionami, najwyraźniej zaszokowana.

— Ale przecież żyje! — krzyknął Alex. — A jeśli żyje, to jak…

— Może jednak się mylisz? — zapytała Merideth. — Nie możesz już nic zrobić?

— Bardzo bym chciała. Merideth, Aleksie. Ona ma szczęście, że w ogóle przeżyła. Kości są nie tylko złamane, ale też zmiażdżone i przemieszczone. Mogłabym wam powiedzieć, że kości się zrosną, a nerwy nie uległy uszkodzeniu, ale wtedy musiałabym kłamać.


— A więc jest kaleką.

— Tak — odparła Wężyca.

— Nie! — Alex chwycił ją za ramię. — Nie Jesse… Ja nie…

— Cicho, Aleksie — szepnęła Merideth.

— Jest mi bardzo przykro — rzekła Wężyca. — Mogłabym to przed wami ukrywać, ale w końcu i tak poznalibyście prawdę.

Merideth odgarnęła czerwony lok z czoła Jesse.

— Nie. Lepiej o wszystkim dowiedzieć się już teraz i… nauczyć się z tym żyć.

— Jesse nie będzie nam wdzięczna za takie życie.

— Cicho, Aleksie! Wolałbyś, żeby Jesse w tym wypadku zginęła?

— Nie! — odrzekł łagodniejszym głosem młody mężczyzna, wpatrując się w podłogę namiotu. — Ale ona mogłaby nie życzyć sobie takiego losu. A ty dobrze o tym wiesz.

Merideth patrzyła przez moment na Jesse.

— Masz rację.

Wężyca widziała, jak zaciśnięta w pięść lewa dłoń tej kobiety drży.

— Aleksie, zajmij się klaczą. Zajeździliśmy ją niemiłosiernie.

Alex zawahał się, ale — jak pomyślała Wężyca — nie dlatego, że nie miał ochoty wykonać tego polecenia.

— Dobrze, Merry.

Po chwili kobiety usłyszały odgłosy stąpających po piasku butów AIexa, którym towarzyszyły powolne kroki konia.

Jesse poruszyła się we śnie i westchnęła. Merideth drgnęła, wciągnęła do płuc haust powietrza i bez skutku próbowała powstrzymać napływające do jej oczu łzy. Lśniły w świetle lampy, spływając po jej twarzy niczym sznur diamentów. Wężyca podeszła bliżej, chwyciła ją za rękę i trzymała tak długo, aż zaciśnięte dotąd pięści wreszcie się rozluźniły.

— Nie chciałam, żeby Alex to widział…

— Wiem — odrzekła Wężyca.

„Alex również o tym wiedział — pomyślała. — Ci ludzie świetnie umieją wzajemnie się chronić”.

— Merideth, czy Jesse wytrzyma taką wiadomość? Nie lubię niczego ukrywać, ale…


— Ona jest silna — powiedziała Merideth. — Choćbyśmy nie wiem jak ukrywali, ona i tak pozna prawdę.

— A więc muszę ją obudzić. Przy takich obrażeniach głowy Jesse nie może pozwolić sobie na więcej niż kilka godzin nieprzerwanego snu. Poza tym, co jakiś czas trzeba ją przewrócić na drugi bok, bo inaczej nabawi się odleżyn.

— Ja ją obudzę.

Merideth pochyliła się nad Jesse, pocałowała ją w usta, przytrzymała za rękę i wyszeptała jej imię. Budziła się bardzo długo, mamrocząc coś niewyraźnie i odpychając od siebie dłonie przyjaciółki.

— Czy ona nie mogłaby jeszcze trochę pospać?

— Lepiej obudzić ją, choćby na krótką chwilę.

Jesse jęknęła i otworzyła oczy. Przez moment patrzyła na sufit namiotu, a potem odwróciła głowę w stronę Merideth.

— Merry… Dobrze, że już wróciłaś.

Miała ciemnobrązowe, prawie czarne oczy, które nie pasowały do jej czerwonych włosów i jasnej cery.

— Biedny Alex…

— Wiem.

Jesse zauważyła Wężycę.

— Uzdrowicielka?

— Tak.

Chora kobieta patrzyła na nią spokojnym wzrokiem, a w jej głosie nie było najmniejszego napięcia.

— Czy mam złamany kręgosłup?

Merideth wzdrygnęła się, a Wężyca — pomimo chwili wahania — stwierdziła, że nie może uniknąć odpowiedzi na tak bezpośrednio zadane pytanie. Niechętnie skinęła głową.

Jesse od razu się rozluźniła, opuściła głowę na poduszkę i patrzyła tępo na sufit namiotu.

Merideth pochyliła i objęła chorą przyjaciółkę.

— Jesse, kochana Jesse, to…

Nie potrafiła nic więcej powiedzieć, więc przylgnęła czule do ramienia partnerki.

Jesse spojrzała na Wężycę.


— Jestem sparaliżowana. Nie wyzdrowieję.

— Przykro mi, ale to prawda — odparła Wężyca. — Nigdy już nie odzyskasz pełnej sprawności.

Wyraz twarzy Jesse ani trochę się nie zmienił. Jeżeli liczyła na słowa pociechy, nie okazała śladu rozczarowania.

— Wiem, że to był poważny upadek — powiedziała. — Słyszałam łamiące się kości. — Spojrzała na Merideth. — A źrebak?

— Kiedy cię znaleźliśmy, był już martwy. Miał złamany kark. W głosie Jesse mieszały się ze sobą ulga, żal i strach.

— A zatem jemu poszło szybciej.

Po namiocie rozszedł się ostry zapach moczu. Jesse natychmiast go poczuła i zaczerwieniła się ze wstydu.

— Ja nie mogę tak żyd! — krzyknęła.

— To nic takiego, nie przejmuj się — rzekła Merideth i poszła po ręcznik.

Kiedy Merideth i Wężyca myły sparaliżowaną kobietę, ta bez słowa patrzyła w bok.

Alex ostrożnie wszedł do namiotu.

— Z klaczą wszystko w porządku.

Ale nie myślał teraz o koniu — patrzył na Jesse, która leżała z twarzą zwróconą do ściany i zakrywała ramieniem oczy.

— Jesse wie, jak wybrać dobrego konia — rzekła z wymuszoną pogodą w głosie Merideth.

Atmosfera była już napięta do granic wytrzymałości. Oboje patrzyli na Jesse, która nie zareagowała na żadne z tych słów.

— Pozwólcie jej zasnąć — rzekła Wężyca, choć nie miała pewności, czy Jesse jest jeszcze przytomna. — Kiedy obudzi się, będzie głodna. Na pewno macie jakąś odpowiednią dla niej żywność.

Ich skupienie zamieniło się teraz w gorączkową krzątaninę. Merideth przeszukała różne torby i worki, w których znalazła suszone mięso, suszone owoce i skórzany bukłak.

— Czy ona może pić wino?

— Wstrząśnienie mózgu było dość lekkie — odparła Wężyca.

— Wino nie powinno jej zaszkodzić.

„A nawet pomoże — pomyślała — jeśli tylko nie wprawi jej w przygnębienie”.


— Natomiast mięso…

— Ugotuję rosół — powiedział Alex.

Ze sterty różnorakich przedmiotów wyciągnął metalowy rondel, wyjął zatknięty za pasem nóż i zaczął nim kroić suszone mięso. Merideth w tym czasie polała owoce winem. Po namiocie rozniosły się silne, słodkie zapachy, które uzmysłowiły Wężycy, że jest głodna i spragniona. Ludność pustynna niekiedy bezwiednie rezygnowała ze swoich posiłków, ale Wężyca znalazła się w oazie dwa albo trzy dni temu, a kiedy wcześniej odsypiała działanie jadu, nie zdążyła się wystarczająco posilić. Proszenie ludzi o jedzenie nie należało tutaj do dobrych manier, lecz jeszcze gorsze wrażenie robił ten, kto poczęstunku nie zaproponował. Teraz maniery nie miały znaczenia. Wężyca po prostu trzęsła się z głodu.

— O bogowie, jestem taka głodna — rzekła Merideth ze zdziwieniem, jak gdyby odgadując myśli Wężycy. — A wy?

— Ja też — przyznał niechętnie Alex.

— Jako że pełnimy rolę gospodarzy… — powiedziała Merideth przepraszającym głosem i podała Wężycy bukłak oraz miski z mięsem i owocami.

Uzdrowicielka wychyliła duży haust chłodnego, gorzkiego wina i zakrztusiła się, gdyż trunek był bardzo mocny. Upiła jeszcze kilka łyków i przekazała bukłak Merideth, która również skosztowała zawartości naczynia i podała je z kolei Alexowi. Ten sporą porcję napoju wlał do rondla, pociągnął szybki łyk z bukłaka, po czym wyniósł na zewnątrz garnek z rosołem, gdzie czekał na niego rozgrzany już palnik parafinowy. Na pustyni panował trudny do zniesienia upał, przez co nie czuło się nawet ciepła wydzielanego przez płomienie, błyskające na tle czarnego piasku niczym przezroczysta fatamorgana. Po skroniach i między piersiami Wężycy spływał pot. Otarła rękawem mokre czoło.

Na śniadanie zjedli suszone mięso i owoce, popijając posiłek mocnym winem. Alex zaczął od razu ziewać, ale gdy tylko opadała mu głowa, zrywał się raptownie, żeby pomieszać gotujący się przed namiotem rosół dla Jesse.

— Idź już spać, Aleksie — rzekła w końcu Merideth.

— Nie. Nie jestem zmęczony.


Pomieszał zupę, skosztował zawartości rondla, zdjął go z ognia i zaniósł do namiotu, żeby zupa ostygła.

— Aleksie… — Merideth wzięła swego partnera za rękę i przyciągnęła na wzorzysty dywanik. — Jeżeli ona nas zawoła, na pewno ją usłyszymy. Jeśli się poruszy, to do niej pójdziemy. Ale nie zdołamy jej pomóc, jeśli nas samych opuszczą siły.

— Ale ja… ja… — Alex potrząsnął głową, lecz wyczerpanie i wino wyraźnie dawały mu się we znaki. — A ty?

— Twoja noc była trudniejsza od mojej przeprawy. Muszę jeszcze trochę się odprężyć, a potem sama pójdę spać.

Z pozorowaną niechęcią, choć wdzięczny zarazem za te słowa, Alex położył się do łóżka. Merideth gładziła go po włosach tak długo, aż zaczął donośnie chrapać. Merideth spojrzała na Wężycę i uśmiechnęła się.

— Kiedy Alex do nas dołączył, zastanawialiśmy się z Jesse, jak wytrzymamy takie nocne hałasy. A teraz nie mogłybyśmy bez nich zasnąć.

Alex przerywał swoje chrapanie głębokimi westchnieniami i sapnięciami. Wężyca również się uśmiechnęła.

— Chyba do wszystkiego można się przyzwyczaić.

Łyknęła jeszcze odrobinę wina i podała bukłak Merideth, ta zaś, sięgając po butlę, dostała nagle czkawki i, pokrywszy się zauważalnym rumieńcem, zakorkowała naczynie, nie racząc się już mocnym trunkiem.

— Wino szybko uderza mi do głowy. W ogóle nie powinnam pić.

— Przynajmniej zdajesz sobie z tego sprawę i nigdy nie grozi ci ośmieszenie.

— Kiedy byłam młodsza… — Merideth uśmiechnęła się do swoich wspomnień. — Ach, byłam głupiutka. No i biedna. To nie jest najszczęśliwsze połączenie.

— Rzeczywiście istnieją lepsze kombinacje.

— Teraz jesteśmy bogaci, a ja nie jestem chyba mądrzejsza.

Ale na co to wszystko się zda, uzdrowicielko? Żadne pieniądze ani mądrość nie mogą poprawić losu Jesse.

— To prawda — odparła Wężyca. — Nic tu po pieniądzach i mądrości. Ja też jej nie pomogę. Ale ty i Alex możecie jeszcze wiele zdziałać.

— Wiem o tym. — W głosie Merideth pobrzmiewała łagodność i smutek. — Musi upłynąć dużo czasu, zanim ona się z tym pogodzi.

— Merideth, ona żyje. Ten wypadek o mało jej nie zabił…

Czyż nie jest to wystarczający powód do radości?

— Dla mnie tak. — Język zaczynał jej się plątać. — Ale ty nie wiesz, jaka jest Jesse, skąd pochodzi i dlaczego się tutaj znalazła…

— Merideth patrzyła na Wężycę mętnym wzrokiem. Zawahała się na moment, a potem rzuciła: — Ona jest z nami, bo nie mogła znieść życia w złotej klatce. Wcześniej miała wszystko: bogactwa, władzę, bezpieczeństwo. Jednak całe jej życie było dokładnie rozplanowane przez innych. Przeznaczono jej do odegrania rolę jednej z władczyń Centrum…

— Miasta?!

— Tak. Miasto należałoby do niej, gdyby tylko tego zapragnęła.

Ale Jesse nie chciała żyć pod kamiennym niebem. Opuściła Miasto z pustymi rękoma. Chciała sama decydować o swoim losie, chciała być wolna. A teraz… Wszystko, co sprawia jej radość, znajdzie się poza jej zasięgiem. Jak mam powiedzieć, by cieszyła się życiem, skoro już nigdy nie wyjdzie na pustynię, by znaleźć diament dla któregoś z klientów? I nigdy nie ujeździ już żadnego konia. I nigdy nie będzie się kochać…

— Nie wiem — odrzekła Wężyca. — Ale jeśli ty i Alex uznacie jej dalsze życie z góry za przegrane, to jej los naprawdę będzie tragiczny.

Tuż przed nastaniem świtu upał nieco osłabł, ale jak tylko zrobiło się jasno, temperatura znowu podskoczyła. Obóz położony był w głębokim cieniu, ale nawet pod osłoną skalnych ścian, słoneczny żar działał na ludzi obezwładniająco.

Alex ciągle jeszcze chrapał, ale nie przeszkadzało to bynajmniej Merideth, która spała przy nim spokojnym snem, obejmując ręką plecy partnera. Wężyca leżała na podłodze namiotu z twarzą zwróconą ku ziemi, z rozpostartymi ramionami. Delikatne włókienka dywanu kłuły ją lekko w spocony policzek. Ręka ciągle ją bolała, toteż Wężyca nie mogła zasnąć, ale brak sił nie pozwalał jej wstać.

Odpłynęła potem w sen, w którym pojawił się Arevin. Widziała go teraz znacznie wyraźniej niż w nachodzących ją za dnia wspomnieniach. Ale ten sen był bardzo dziwny, wręcz dziecinnie niewinny. Ledwie zdążyła dotknąć palców Arevina, a on natychmiast zaczął znikać. Wężyca rozpaczliwie próbowała go dosięgnąć. Obudziła się z szybko bijącym sercem; wypełniało ją pożądanie.

W tym momencie drgnęła Jesse. Wężyca przez kilka minut leżała nieruchomo, po czym niechętnie podniosła się z podłogi. Spojrzała na dwoje pozostałych partnerów. Alex był pogrążony w mocnym, młodzieńczym śnie, twarz Merideth zaś wyrażała ogromne zmęczenie, a pot oblepiał jej czarne, błyszczące loki. Wężyca uklękła przy Jesse, która leżała twarzą w dół — tak jak ją wcześniej ułożyli. Jedną rękę trzymała pod policzkiem, a drugą osłaniała oczy.

„Tylko udaje, że śpi” — pomyślała Wężyca. Zarys ramienia i sposób zgięcia palców świadczyły o ogólnym napięciu, dalekim od sennego rozluźnienia. „Może próbuje zasnąć, tak jak ja. Każda z nas chciałaby zasnąć i oderwać się wreszcie od rzeczywistości”.

— Jesse — powiedziała łagodnym głosem. — Jesse, proszę.

Sparaliżowana kobieta westchnęła i opuściła rękę na prześcieradło.

— Mamy rosół, jeśli masz dość sił, by go wypić. No i wino.

Pokręciła głową nieznacznym ruchem, choć miała zupełnie wyschnięte usta. Wężyca obawiała się, że grozi jej odwodnienie, ale nie chciała też zbyt silną perswazją zmuszać jej do jedzenia.

— To jest bez sensu…

— Ależ Jesse…

Chora położyła dłoń na ręce Wężycy.

— Nie, nie. W porządku. Myślałam o tym, co się stało. To mi się nawet przyśniło. — Wężyca zauważyła, że w ciemnobrązowych oczach Jesse widać było złotawe plamki. Poza tym miała bardzo małe źrenice. — Nie mogę tak żyć. Oni zresztą też. Oni… Oni po prostu się wykończą. Uzdrowicielko…

— Proszę… — wyszeptała Wężyca. Nigdy wcześniej nie była tak przerażona. — Proszę cię, nie…

— Nie możesz mi pomóc?

— Nie pomogę ci umrzeć. Nie proś mnie, bym pomogła ci umrzeć!

Wężyca zerwała się i wybiegła z namiotu. Fala upału uderzyła uzdrowicielkę w twarz, ale nie miała dokąd się schronić. Zewsząd otaczały ją ściany kanionu i usypiska odłamków skalnych.

Stała teraz ze spuszczoną głową. W oczach czuła ukłucia kropelek potu. Zadrżała i z całej siły spróbowała się opanować. Postąpiła niezbyt mądrze i zawstydziła się swojej panicznej reakcji, która na pewno tę biedną kobietę przestraszyła. Nie mogła jednak zmusić się do powrotu. Oddaliła się od namiotu, ale nie w stronę roztańczonej słońcem i piaskiem pustyni, tylko ku skalnej niszy, przeznaczonej na zagrodę dla koni.

Pomyślała, że niepotrzebnie zamyka się konie, które stały tu nieruchomo, ze spuszczonymi łbami i oklapniętymi uszami. Żadne z tych zwierząt nie raczyło nawet machnąć ogonem, na czarnej pustyni bowiem brak było jakichkolwiek owadów. Wężyca zaczęła szukać wzrokiem dorodnego gniadosza Merideth. Uprząż zwierząt wisiała na ogrodzeniu lub leżała bezładnie na ziemi, lśniąc drogocennym metalem i szlachetnymi klejnotami. Wężyca położyła ręce na jednym z powiązanych sznurkiem palików i oparła brodę o pięści.

Zadrżała na dźwięk pluskającej wody. Po drugiej stronie zagrody stała Merideth, która napełniała właśnie skórzane koryto przymocowane do drewnianej ramy. Konie natychmiast się ożywiły, uniosły łby i zastrzygły uszami. Ruszyły przez piasek — najpierw stępa, później kłusem. Obijały się o siebie, parskając i rżąc niecierpliwie. W jednej chwili zupełnie się zmieniły. Były piękne.

Merideth stanęła nieopodal, trzymając w dłoni zwiotczały już, pusty bukłak. Patrzyła na stado.

— Jesse ma dobrą rękę do koni. Umie dobrze je wybierać i ujeżdżać… Ale co się stało?

— Bardzo mi przykro, ale chyba ją rozdrażniłam. Nie miałam prawa…

— Kazać jej żyć? Może i nie masz do tego prawa, ale cieszę się, że jej to powiedziałaś.

— To, co mówię, nie ma znaczenia. Ona sama musi chcieć żyć.

Merideth zamachała ręką i krzyknęła. Konie stojące najbliżej wody natychmiast się spłoszyły i ustąpiły miejsca innym. Zwierzęta poszturchiwały się wzajemnie, opróżniły do końca koryto i czekały na kolejną porcję wody.

— Przykro mi — rzekła Merideth — ale na razie to wszystko.

— Musisz sporo się tego nanosić.

— Tak, ale potrzebujemy każdego z nich. Przyjeżdżamy tu z wodą, a odjeżdżamy z cennymi kruszcami i kamieniami, które znajduje dla nas Jesse.

Gniada klacz przełożyła łeb ponad sznurowym ogrodzeniem i wsunęła nos w rękaw Merideth, licząc, że zostanie podrapana pod pyskiem i za uszami.

— Odkąd jest z nami Alex, jeździmy z większą liczbą… rzeczy… luksusowych przedmiotów i towarów. Alex powiedział, że w ten sposób zrobimy na ludziach lepsze wrażenie i będą więcej od nas kupowali.

— I co? Sprawdziło się?

— Chyba tak. Żyjemy teraz bardzo dobrze. Mogę sama wybierać pośredników.

Wężyca patrzyła na konie, które jeden za drugim przemieszczały się w stronę zacienionego krańca zagrody. Niewyraźne promienie słońca przesunęły się po krawędzi skalnej ściany i Wężyca poczuła ciepło na twarzy.

— O czym myślisz? — zapytała Merideth.

— Jak przekonać Jesse, że warto dalej żyć.

— Ona nie zgodzi się na jałowe życie. Alex i ja bardzo ją kochamy i niezależnie od wszystkiego będziemy się nią opiekować.

— Czy Jesse musi chodzić, żeby czuć się przydatną dla innych?

— Uzdrowicielko, to dzięki niej znajdujemy te wszystkie bogactwa. — Merideth spojrzała na Wężycę smutnym wzrokiem. — Próbowała mnie nauczyć, jak należy szukać i gdzie trzeba to robić.

Ja jej słowa dobrze rozumiem, ale gdy sama chcę coś znaleźć, natrafiam tylko na bezwartościowe drobiazgi.

— Czy pokazywałaś jej swoje wyroby?

— Oczywiście. Każde z nas potrafi w pewnym stopniu wykonywać pracę drugiego, ale też każde z nas obdarzone jest innym talentem. Jesse jest lepsza w tym, co robię ja, niż ja w tym, co robi ona, a wykonuję jej pracę lepiej niż którakolwiek z nas, gdy przyjdzie jej zająć się pracą Alexa. Ludzie nie rozumieją jednak jej wyrobów. Są dla nich zbyt dziwne. Są piękne.

Merideth westchnęła i pokazała Wężycy bransoletę — jedyną ozdobę, jaką nosiła. Na tej srebrnej, wielowarstwowej, choć niezbyt grubej obręczy brak było jakichkolwiek kamieni. I rzeczywiście: była piękna, ale i dziwna.

— Nikt nie chce ich kupować. Zresztą Jesse o tym wie. Uzdrowicielko… Ja mogę zrobić wszystko. Jeśli będzie taka potrzeba, mogę ją nawet okłamać. Ale ona i tak domyśli się prawdy. — Merideth rzuciła bukłak na piasek. — Czy nie możesz już nic zrobić?

— Umiem poradzić sobie z zakażeniami, chorobami, guzami.

Mogę nawet przeprowadzić operację, jeśli mam odpowiednie narzędzia. Ale nie mogę zmusić organizmu, żeby sam siebie uzdrowił.

— A czy jest ktoś, kto umie to zrobić?

— Nie… Nikt… Żaden ze znanych mi mieszkańców ziemi…

— Przecież nie jesteś mistyczką — zauważyła Merideth — i nie masz na myśli cudotwórczych duchów. Mówisz więc o istotach pozaziemskich, które mogłyby pomóc Jesse.

— Może i tak — odparła wolno Wężyca, żałując wypowiedzianych wcześniej słów, co wbrew jej oczekiwaniom Merideth od razu wyczuła.

Miasto oddziaływało na wszystkich okolicznych mieszkańców. Było jak centrum wirującej spirali — tajemnicze i fascynujące. To tam czasami lądowały istoty pozaziemskie. Dzięki Jesse Merideth wiedziała pewnie o nich i o Mieście więcej niż Wężyca, która opowieści na ten temat musiała przyjmować na wiarę. Samo istnienie takich istot było trudne do zaakceptowania dla osoby przebywającej najczęściej w miejscach, z których w ogóle nie widziało się gwiazd.

— Może w Mieście udałoby się ją uleczyć — rzekła Wężyca.

— Skąd mogę wiedzieć? Mieszkający tam ludzie nie chcą z nami rozmawiać. Bronią nam dostępu do Miasta, a jeśli chodzi o istoty pozaziemskie, to nie spotkałam jeszcze nikogo, kto by je widział…

— Jesse widziała.

— Czy oni jej pomogą?

— Jej rodzina dysponuje ogromną władzą i może sprawić, że te istoty zabiorą Jesse tam, gdzie da się ją uzdrowić.

— Ludzie z Centrum i istoty pozaziemskie nie lubią dzielić się swoją wiedzą z innymi — powiedziała Wężyca. — A przynajmniej dotychczas nie byli do tego skłonni.

Merideth zachmurzyła się i odwróciła od swej rozmówczyni.

— Nie twierdzę wcale, że nie powinniśmy próbować. To może dać jej trochę nadziei…

— Ale jeśli jej odmówią, Jesse straci wszelką nadzieję.

— Chyba jednak warto spróbować.

Merideth zamyśliła się na moment i w końcu rzekła:

— A ty wybierzesz się tam z nami i będziesz chciała nam pomóc?

Tym razem Wężyca się zawahała. Postanowiła już, że wróci do ośrodka uzdrowicieli i przyjmie werdykt nauczycieli, kiedy opowie im o swoich błędach. Nastawiła się na wyprawę do doliny, ale teraz musiała pomyśleć o zupełnie innej podróży i uzmysłowić sobie całe związane z nią ryzyko. Tym ludziom przyda się przecież ktoś, kto wie, jak trzeba opiekować się Jesse.

— Uzdrowicielko?

— Zgoda. Pojadę z wami.

— W takim razie porozmawiajmy z Jesse.

Kobiety wróciły do namiotu. Wężyca ze zdziwieniem stwierdziła u siebie przypływ optymizmu. Po raz pierwszy od bardzo dawna na jej twarzy pojawił się uśmiech.

Alex siedział obok Jesse. Obrzucił Wężycę niechętnym spojrzeniem.

— Jesse — powiedziała Merideth. — Mamy pewien plan.

Oboje partnerzy odwrócili Jesse, stosując się uważnie do podawanych przez Wężycę wskazówek. Jesse popatrzyła na nich zmęczonym wzrokiem, który wyraźnie się postarzał — także za sprawą głębokich bruzd wokół ust i na czole.

Merideth z entuzjazmem opowiedziała, o co chodzi, jednak Jesse wysłuchała ją, nie okazując żadnych uczuć. Twarz Alexa wyrażała niedowierzanie.

— Ty chyba zwariowałaś — powiedział, kiedy Merideth wyłuszczyła już swoje plany.

— Wcale nie! Dlaczego tak mówisz, skoro wreszcie pojawiła się jakaś nadzieja?

Wężyca spojrzała na Jesse.

— Naprawdę jesteśmy szalone?

— Tak mi się wydaje — odparła powoli głęboko zamyślona Jesse.

— Jeżeli dostaniemy się do Centrum — rzekła Wężyca — czy twoi ludzie będą skłonni ci pomóc? Jesse zawahała się.

— Moi kuzyni posiedli pewne umiejętności. Umieją leczyć nawet bardzo poważne rany. Ale kręgosłup? Może… Nie wiem. Poza tym nie mają powodu, by mi pomagać. Teraz już nie.

— Przecież sama mi kiedyś mówiłaś, jak ważne są dla nich więzy krwi — zauważyła Merideth. — A ty jesteś członkiem ich rodziny.

— Odeszłam od nich — powiedziała Jesse. — To ja te więzy zerwałam. Dlaczego mieliby mnie z powrotem przyjąć? Chcesz, żebym ich o to błagała?

— Tak.

Jesse spojrzała na swoje długie, bezwładne nogi. Alex w dalszym ciągu patrzył niechętnie — to na Merideth, to na Wężycę.

— Jesse, nie mogę oglądać cię w takim stanie. Nie mogę znieść tego, że chcesz umrzeć.

— Oni są bardzo dumni — oznajmiła Jesse. — A ja, opuszczając ich, zadałam tej dumie straszny cios.

— A zatem zrozumieją, jak trudno jest ci prosić ich o pomoc.

— Taka próba byłaby czystym szaleństwem — rzekła Jesse.

Загрузка...